GAZETA NIE TYLKO DLA TYCH KTÓRZY DEKLARUJĄ NARODOWOŚĆ ŚLĄSKĄ
CZASOPISMO GÓRNOŚLĄSKIE
NR 6/7 1 (71) 2019r. 2015r. ISSN 2084-2384 NR INDEKSU 280305 CENA 3,00 ZŁ (8% VAT) (42)styczen CZERWIEC/LIPIEC
Zgoda bez zgody Tegoroczne obchody Tragedii Górnośląskiej na Zgodzie symbolem niezgody między śląskimi organizacjami.
2
styczeń 2019r.
Dużo Tragedii
T
en numer Cajtunga w ogromnej części zdominowała tematyka Tragedii Górnośląskiej. Mógłby ktoś powiedzieć, że ile razy można, że każdy nasz styczniowy numer od początku istnienia naszego miesięcznika opowiada głównie o niej. Ale nie tylko można –trzeba! Bo o Tragedii wciąż wiemy niewiele, a polskie media próbują ograniczać ją do represji sowieckich, do wywózek na wschód. To bolesny element tamtej tragedii, ale nie jedyny. I chyba nawet nie najważniejszy, bo tamten jest jakby bezdyskusyjny i Polacy próbują nawet wpisać go w swoją martyrologię. My więc skupiamy się głównie na obozach koncentracyjnych. Najpierw ich istnienie przemilczano, pewnie ze wstydu, że wykorzystano do nich byłą infrastrukturę III Rzeszy. Potem nazywano je… obozami pracy (taka nazwa widnieje nadal choćby w Wikipedii) – chociaż pracy tam nie było, a mordowane noworodki i owszem. Kiedy wreszcie zaczęła się przebijać nazwa obozy koncentracyjne – to zaczęto głosić, że owszem, ale nie polskie, tylko komunistyczne. I właśnie o tym, czy komunistyczne, czy może jednak polskie,
Ale być koniunkturalistą, oportunistą, a być zbrodniarzem, to dwie różne rzeczy. Personel polskich obozów koncentracyjnych nie był komunistami – bo niby jak i kiedy ci niezbyt piśmienni chłopcy z podkieleckich wsi mieliby się nimi stać. To byli Polacy, którzy teraz bestialsko mścili się na Niemcach. Po polsku, nie po komunistycznemu. O tym, jak żyło się na Zgodzie we wspomnieniach jednej z ostatnich jej żyjących ofiar, której wspomnienia spisał Marian Kulik. No i wreszcie 26 i 27 stycznia mieliśmy kolejne obchody Tragedii Górnośląskiej. Obchody z wielu przyczyn wyjątkowe, ale głównie dlatego, że tym razem śląscy działacze nie poszli w zgodzie na Zgodę. Niechciani na imprezach RAŚ-u działacze Ślonzoków Razem zjawili się na Zgodzie dwie godziny wcześniej. I wbrew sugestiom RAŚ-owców, że będzie to najwyżej kilka osób, było ich znacznie więcej, a wśród nich także… wiceszefowa Śląskiej Partii Regionalnej, prezes Związku Górnośląskiego, poseł Mniejszości Niemieckiej. Wygląda, jakby wbrew zapowiedziom Henryka Mercika to nie ŚPR jednoczyła różne śląskie środowiska, lecz Ślon-
Być koniunkturalistą, oportunistą, a być zbrodniarzem, to dwie różne rzeczy. Personel polskich obozów koncentracyjnych nie był komunistami – bo niby jak i kiedy ci niezbyt piśmienni chłopcy z podkieleckich wsi mieliby się nimi stać. To byli Polacy, którzy teraz bestialsko mścili się na Niemcach. Po polsku, nie po komunistycznemu traktuje nasz największy tekst. Zarazem opowiadając nieco o menadrach tak zwanego komunizmu na Śląsku i w Polsce. Tak zwanego, bo komunizmu w Polsce nigdy nie było, chociaż przez krótki czas po wojnie najwięcej do powiedzenia w Polsce mieli komuniści. Ale już w czasach Gierka spotkać w PZPR człowieka, który prawdziwie wierzyłby w komunistyczne ideały, było bardzo trudno. Wszyscy partyjni wiedzieli, że to tylko gra, udawanie, ale dopóki sowieci trzymają Polskę w garści, inaczej nie można.
Gazeta nie tylko dla osób deklarujących narodowość śląską ISSN 2084-2384 Gazeta prywatna, wydawca: Instytut Ślunskij Godki (MEGA PRESS II) Lędziny ul. Grunwaldzka 53; tel. 0501 411 994 e-mail: megapres@interia.pl Redaktor naczelny: Dariusz Dyrda Nie zamówionych materiałów
redakcja nie zwraca.
POLSKA PRESS Sp. z o.o.,
Oddział Poligrafia, Drukarnia Sosnowiec
zoki Razem. Może dlatego, że o ile ten Mercik z ŚPR stale obraża politycznego rywala, to Leon Swaczyna ze Ślonzoków Razem stale głosi potrzebę pojednania. O tym wszystkim też piszemy. Poza tym w Cajtungu opowieść o skacie. Ale nie o zasadach gry, lecz sporo ciekawych informacji wokół samej gry, które mogą zaskoczyć nawet niejednego zapalonego skaciorza. Poza tym przypominamy także pierwszą uczoną nowożytnej Europy. Bo pierwszym nie mężczyzną, który po mrocznym średniowieczu zajął się badaniami naukowymi, była Ślązaczka, Maria Kunitz. Do czasów Skłodowskiej-Curie to ona była najbardziej znaną uczoną kobietą. I wreszcie – zaczynamy druk w odcinkach powieści, która ukaże się drukiem w drugiej połowie roku. Nie będę Wam lektury „Hajmatu” zachwalał, bo mi nie wypada –gdyż sam jestem jego autorem. Ale poczytajcie, mam nadzieję, że Was zaciekawi. Czytelnicy wspomnieniowej książki „Gott mit uns” dość szybko zorientują się, że inspiracją do „Hajmatu” były dla mnie losy jej pierwszego bohatera. Ale „Gott mit uns” to literatura faktu, a „Hajmat” jest powieścią, więc nie wszystko musi być w nim tak, jak było naprawdę. Na końcu, tradycyjnie, felietony. Na tematy od Tragedii Górnośląskiej odległe. Ale choć i bez tego jest jej w numerze bardzo dużo, mam nadzieję, że Was nie znudzi. Szef-redachtůr
Mowa nienawiści Podczas debaty na temat śmierci prezydenta Gdańska i – związanej z tym – mowy nienawiści, gdzieś tam zupełnie umyka wątek narodowy. A ci, którzy w ineternecie cieszyli się ze śmierci Pawła Adamowicza lub uważają, ze na nią zasłużył, jakże często wytykają mu nie wieloletnią aktywność w PO (co miało być motywacją mordercy) – lecz proniemieckość albo nawet prorosyjskość. I odnieść można wrażenie, że fobie wobec sąsiednich narodów są w Polsce mową nienawiści akceptowaną. Że nie wolno głosić nienawiści wobec rodaka, ale wobec Szwaba albo Kacapa jak najbardziej. Tym bardziej dotyczy to mowy nienawiści wobec Ślůnzoków. Oczywiście, my też nie jesteśmy bez winy –bo na śląskich grupach facebookowych obraźliwych wobec Polaków, sorońskich, chamskich, pod mowę nienawiści wpisów podpadających jest całkiem sporo. Ale znacznie mniej, niż tych w drugą stronę, tych wobec nas, w których każe nam się wypieprzać (używając jednak słowa o wiele bardziej obraźliwego) do Niemiec, w których nazywa nas się zdrajcami, którzy zasługują tylko a jedne los. Ta mowa nienawiści też jakoś nikogo nie razi, nawet my już do niej przywykliśmy, chociaż przecież to epitety dokładnie takie same, jakich używano wobec nas w czasach Tragedii Gór-
machu na Pawła Adamowicza, byłem pod wrażeniem solidarności społecznej, zapalanych w dniu jego pogrzeby świec w niemal każdym mieście.
Byłem poruszony 13 stycznia informacją o zamachu na Pawła Adamowicza, byłem pod wrażeniem solidarności społecznej, zapalanych w dniu jego pogrzeby świec w niemal każdym mieście. Z drugiej jednak strony doskonale pamiętam 18 lutego pięć lat temu. Brutalnie, ale i bardzo fachowo, zamordowany został Dieter Przewdzing, burmistrz Zdzieszowic. Zdzieszowice od Gdańska mniejsze, ale czy to znaczy, że Przewdzing był gorszy od Adamowicza? nośląskiej. Z jednej strony opowiadają oni, że to były zbrodnie komunistów, dziś „prawdziwi Polacy” niemal dokładnie powtarzają tamtą retorykę. Czy musi zostać zabity jakiś śląski działacz, by na problem zwrócono uwagę? Zresztą, został zabity! Byłem poruszony 13 stycznia informacją o za-
Z drugiej jednak strony doskonale pamiętam 18 lutego pięć lat temu. Brutalnie, ale i bardzo fachowo, zamordowany został Dieter Przewdzing, burmistrz Zdzieszowic. Zdzieszowice od Gdańska mniejsze, ale czy to znaczy, że Przewdzing był gorszy od Adamowicza?
Przewdzing pod koniec życia stał się najaktywniejszym orędownikiem autonomii gospodarczej Śląska. Zapowiadał powołanie partii mającej ten cel. I stał się ofiara potężnej nagonki środowisk prawicowych, zwłaszcza skupionych wokół PiS=u. Były przeciw niemu pikiety, był potężny hejt internetowy. Zaraz potem został brutalnie zamordowany, ale żadna ogólnonarodowa dyskusja o mowie nienawiści się nie odbyła, a policja na początku śledztwa wykluczyła motyw polityczny. Może gdyby wtedy państwo polskie (rządzone wówczas przez PO, nie PiS) podeszło do zabójstwa Przewdzinga poważnie, że oto został zabity polityk budzący duże emocje i sporą nienawiść polskich środowisk nacjonalistycznych – to może w roku 2019 nie zginąłby Paweł Adamowicz. Delegacja Cajtunga była na pogrzebie Przewdzinga. Nie widzieliśmy tam prezydentów miast niosących jego trumnę. Wcale nie widzieliśmy tam prezydentów miast. Widzieliśmy tylko mieszkańców Zdzieszowic oraz mnóstwo działaczy śląskich organizacji. Czemu? Bo Przewdzing nie dość, że miał śmiałość o Śląsk się upominać, to jeszcze należał do mniejszości niemieckiej. Więc nie był dla tych polskich prezydentów miast „nasz”. Był elementem jeśli nie wrogim, to innym. Już niebawem piąta rocznica jego śmierci. Przy tej okazji zapytamy opolską prokuraturę, jak się ma śledztwo w sprawie zamordowania Przewdzinga. Bo jeśli policjanci z „archiwum X” umiejąpo wielu latach rozwikłać zbrodnie dawno odłożone do akt, to może państwo powinno posłać ich, żeby przyjrzeli się temu morderstwu. Ale jakoś ich tam nie posyłają. Może z ostrożności, bo to by dopiero było, gdyby okazało się, że motyw był jak najbardziej polityczny. Zresztą ogromna ilość Ślůnzoków nie ma co do tego żadnych wątpliwości. AMO
3
styczeń 2019r.
Tegoroczne obchody Tragedii Górnośląskiej na Zgodzie symbolem niezgody między śląskimi organizacjami
Zgoda bez zgody Po raz pierwszy od lat śląscy działacze nie poszli zgodnie w Marszu na Zgodę – przypominającym o tym, że natychmiast po zdobyciu Śląska państwo polskie ze swoimi sowieckimi sojusznikami zaczęło ogromne represje wobec rdzennej ludności. Tym razem 26 stycznia odbyły się dwie uroczystości niezależnie od siebie.
Tę pierwszą, Marsz na Zgodę od lat organizuje Ruch Autonomii Śląska. Tę drugą – o dwie godziny wcześniejszą – pod bramą obozu na Zgodzie, przygotowało kilka innych organizacji, w tym partia Ślonzoki Razem, Fundacja Silesia i inne. Nie chcąc już uczestniczyć w obchodach firmowanych przez RAŚ. Dlaczego? - Dwa lata temu byłem jak zawsze na Marszu na Zgodę. I wiele osób – w tym członkini zarządu, odpowiedzialna za tę uroczystość – dawało mi do zrozumienia, ze już w RAŚ-u nie jestem, więc nie mam na tej imprezie nic do szukania. Wobec innych działaczy partii Ślonzoki Razem też zachowywali się wrogo. Ja szanuję fakt, że obchody te firmuje RAŚ, więc jeśli nas sobie na swojej imprezie nie życzą, postępujemy zgodnie z ich sugestią, i się na niej nie zjawimy. Ale od wielu lat składam pod koniec
n W Marszu na Zgodę tym razem wzięło udział zaledwie ok. 100 osób. stycznia wieniec na Zgodzie, więc robię to i w tym roku. Tyle, że nieco wcześniej, by nie zakłócać moją niepożądaną osobą imprezy RAŚ-u – mówił, w samo południe, pod bramą Zgody Leon Swaczyna, lider Ślonzoków Razem. I podkreśla, że w wypowiedzi tej nie ma żadnej złośliwości. Że on po prostu podczas tych obchodów nie chce zaogniać sporów między Ślonzokami Razem, a ŚPR. Bo chociaż organizatorem jest niby RAŚ
a nie ŚPR, to przecież ścisłe kierownictwo obu tych organizacji jest niemal identyczne. Co jednak ciekawe, na obchodach, na które zaprosili Ślonzoki Razem, zjawiła się też wiceprzewodnicząca ŚPR Ilona Kanclerz i inny członek władz tej partii, Piotr Snaczke. Na zaproszenie Ślonzoków przybył też prezes Związku Górnośląskiego Grzegorz Franki, przedstawiciele mniejszości niemieckiej z posłem
n W uroczystości Ślonzoków Razem brali też udział członkowie władz Śląskiej Partii Regionalnej, szef Związku Górnośląskiego, działacze mniejszości niemieckiej i przedstawiciele innych organizacji.
Ryszardem Gallą, była posłanka PiS-u Maria Nowak ze swym synem Jackiem, chorzowskim radnym tej partii (jego brat jest aktywnym działaczem organizacji śląskich) oraz wiele innych osób. Czyżby to znaczyło, że w ich odczuciu właśnie Ślonzoki Razem powoli jednoczą śląskie środowiska.
NADZIEJA NA POROZUMIENIE - Ja wierzę, że po kongresie ŚPR, na którym oni przemyślą swoje zachowania, będziemy współpracować. Wierzę, że także RAŚ zreflektuje się, że od kilku lat zmierza w bardzo złym kierunku. Na RAŚ-u zależy mi bardziej, bo poświęciłem mu bardzo dużą część mojego życia – dodaje Swaczyna. Jak na razie spora to ufność, zważywszy, że Henryk Mercik, aktualny przewodniczący Rady Politycznej Śląskiej Partii Regionalne, nie przestaje w mediach atakować Ślonzoków Razem. Decyzja tej partii o nie uczestniczeniu we wspólnych obchodach wynika zapewne także z tych wypowiedzi Mercika. Śląscy wyborcy – jak wynika z obserwacji internetowych dyskusji – są w tej sprawie podzieleni. Jedni rozumieją stanowisko kierownictwa Ślonzoków Razem; inni twierdzą, że mimo wszystkich spo-
rów w takich dniach powinno się pokazywać, że Ślůnzoki są jednością, że pewne wartości, choćby pamięć o Zgodzie, mają wspólne. Swaczyna się w tym po części zgadza: - Długo czekaliśmy na gest dobrej woli, na zaproszenie, choćby nieformalne, na Marsz. Zamiast tego jednak w internecie czytałem wypowiedzi aktualnych działaczy RAŚ-u, że pewnie znów spróbujemy się podpiąć pod nieswoją imprezę. To nie zaproszenie, lecz wyproszenie. Powtórzę jeszcze raz, szanuję, że to Ruch Autonomii Śląska jest organizatorem tego Marszu, i jeśli jestem na nim persona non grata, to nie pchałem się na siłę. Zorganizowaliśmy własne obchody Tragedii. I to chyba nawet lepiej, bo im więcej niezależnych od siebie akcji, tym wiedza o tych wydarzeniach przebije się bardziej. Sporo w tym racji, bo Marsz na Zgodę RAŚ-u jest jeden. A przecież miejsc związanych z Tragedią wiele. Dobrze więc, że podczas różnych inicjatyw kwiaty pojawiają się 26 i 27stycznia w różnych miejscach. Jak chociażby w murckowskim lesie, gdzie członkowie koła Związku Górnośląskiego wraz z konsul generalną Węgier Adrienne Körmendy, szefem ZG Grzegorzem Franki i posłem do PE MarkiemPlurą przypomnieli, że tutaj, po wkroczeniu Armii Czerwonej, wymordowano żołnierzy węgierskich. Dokończenie na str. 4
4
styczeń 2019r.
n Spora grupa Ślůnzoków oddała też hołd ofiarom polskiego obozu koncentracyjnego w Mysłowicach
n Marek Plura i Grzegorz Franki nie zapomnieli też o zamordowanych w Murckach przez armię sowiecką żołnierzach węgierskich
Zresztą Plura i Franki byli tego dnia bardzo aktywni. Zjawili się także na Zgodzie oraz w Mysłowicach, gdzie upamiętniali tutejsze ofiary zbrodni, uwięzione w niewiele mniej od Zgody złowrogim obozie Rosengarten. O tym obozie krótko przeczytać można także na stronach 8-9, we wspomnie-
i Gliwickiej oraz w Chorzowie obok Tesco, gdzie mieściła się katownia UB dla Ślązaków. Około 14.15 Marsz dotarł pod bramę obozu na Zgodzie, gdzie uczestnicy też złożyli kwiaty. Tym razem nie przewidziano prelekcji, ale chyba słusznie, bo każdy uczestnik Marszu już kilka razy słu-
Nie, jak jeszcze niedawno, polityk wspólnego regionu z Sosnowcem i Częstochową, tylko śląski patriota, o swoją ojczyznę się upominający. Zresztą także w internecie Gorzelik wraca do swojej dawnej retoryki. Zorientował się chyba, że formuła bezideowego, beznarodowego re-
ło 100 osób. Kilka lat temu, podczas siarczystych mrozów, bywało nawet trzy razy więcej. Zgodnie z harmonogramem, obie uroczystości pod bramą obozu się nie spotkały. Choć na przykład panowie z Mniejszości Niemieckiej wzięli udział w obu. Jakby
chał opowieści historyków z IPN o obozie na Zgodzie. Okolicznościowe przemówienie na Zgodzie Jerzego Gorzelika mogło się podobać każdemu, także tym, którzy w ostatnim czasie byli wobec niego bardzo krytyczni. Bo to był „dawny” Gorzelik.
gionalizmu, którą lansował przez ostatnie półtora roku, prowadziła jego organizację na manowce. Tylko czy wracając do dawnej retoryki, zdoła odbudować dawną popularność? Bo że ona spadła, było widać także podczas Marszu na Zgodę. Szło w nim oko-
pokazując, że chcą mieć dobre relacje i ze Ślonzokami Razem i z ŚPR-em. A to, że obchody obu śląskich partii przebiegały niezależnie od siebie, było nawet lepsze - zważywszy, na wciąż konfrontacyjny charakter obu organizacji. Adam Moćko
Obchody Tragedii zaproponowane przez Ślonzoków Razem kończyły się w niedzielę 27 stycznia, prelekcją filmu „Paciorki Jednego Różańca” Kazimierza Kutza. Bo jak wyjaśnia Jerzy Bogacki, wiceprzewodniczący partii: - Dla nas ta Tragedia nie skończyła się jakąś kon-
Dwa lata temu byłem jak zawsze na Marszu na Zgodę. I wiele osób – w tym członkini zarządu, odpowiedzialna za tę uroczystość – dawało mi do zrozumienia, ze już w RAŚ-u nie jestem, więc nie mam na tej imprezie nic do szukania. Wobec innych działaczy partii Ślonzoki Razem też zachowywali się wrogo. Ja szanuję fakt, że obchody te firmuje RAŚ, więc jeśli nas sobie na swojej imprezie nie życzą, postępujemy zgodnie z ich sugestią, i się na niej nie zjawimy. Ale od wielu lat składam pod koniec stycznia wieniec na Zgodzie, więc zrobię to i w tym roku. Tyle, że nieco wcześniej, by nie zakłócać moją niepożądaną osobą imprezy RAŚ-u – mówi Leon Swaczyna, lider Ślonzoków Razem niach więźnia Zgody (jego ojciec dla odmiany zamknięty był właśnie w Mysłowicach).
OBCHODY ŚLONZOKÓW Tak więc kilka śląskich organizacji – na czele ze Ślonzokami Razem – przygotowało własne obchody. Co dla tej partii charakterystyczne, ich program był po śląsku. Bo to język, w którym przygotowuje swoje dokumenty. Na polski jest tylko każdorazowo tłumaczenie. Z informacji o obchodach Ślonzoków Razem dowiadywaliśmy się, że 26 stycznia dokładnie o 12.00 boł tref u wrůt lagra Zgoda/Eintrachthűtte Świentochlowice. Po nim zaś prelekcjo a dyskurs: „Eli Tragedyjo w 1945 roku boła erbym haje 1919-21?. Dzień później, w niedzielę, o 11.00 w kościele św. Jadwigi w Chorzowie odprawiono mszę za ofiary tragedii, zaś potem zapalono świeczki przy chorzowskim ZUS-ie, gdzie była siedziba UB.
kretną datą w 1946 czy 1948 roku, lecz trwała ciągle, bo wciąż byliśmy u siebie jak w rezerwacie, decyzje za nas podejmowani inni, realizując degradację naszej kultury. Ten film właśnie opowiada o takiej brutalnej ingerencji w śląskie życie. W tym kontekście można zresztą chyba mówić, że Tragedia Górnośląska wciąż trwa.
OBCHODY RAŚ-U Natomiast RAŚ i jego zwolennicy Tragedię obchodzili tradycyjnie, Marszem na Zgodę, który jak zawsze, od kilkunastu lat, wyruszył w samo południe 26 stycznia, i przemierzył tę samą trasę, którą do obozu na Zgodzie w 1945 roku pędzono kilka tysięcy katowiczan. Wyruszył z Placu Wolności, szedł katowicką ulicą Gliwicką, potem Katowicką w Chorzowie i Świętochłowicach. Hołd ofiarom Tragedii złożył na trasie na rogu ulic Dąbrówki
Bo wyborach samorządowych Ślonzoki Razem odbyły swój kongres, wybrali władze na kolejne cztery lata. Władze te chcą rozmawiać o współpracy z ŚPR, ale nie kryją, że czekają na kongres Śląskiej Partii Regionalnej. Bo także tam wybrane zostaną nowe władze, więc jaki ma sens rozmowa z tymi, których kadencja się kończy. Sęk jednak w tym, że ŚPR stale swój kongres przekłada. Najpierw miał być w styczniu, potem w lutym, teraz mówi się o marcu. Wynika to chyba z faktu, że trwa tam ostra walka frakcyjna, liczenie „szabel” na kongres, przeciąganie delegatów na jedną stronę. Bo to zdecyduje, która frakcja przejmie władzę nad tą partią. Jedna frakcja jest oczywiście związana z dotychczasowym kierownictwem, z Jerzym Gorzelikiem, formalnie liderem ŚPR Markiem Nowarą, Henrykiem Mercikiem. Druga frakcja skła-
da się z osób, które tamtych obarczają winą za fatalną kampanię wyborczą oraz – będący jej skutkiem – równie fatalny wynik wyborczy ŚPR. Ci drudzy składają się w dużej części z działaczy, którzy przed wyborami dążyli do porozumienia ze Ślonzokami Razem. Wtedy zostali przez ekipę Jerzego Gorzelika zlekceważeni, teraz domagają się zmian w kierownictwie ŚPR i przejęcia władzy nad nią tych, którzy chcą ze Ślonzokami Razem porozumienia. Część z nich zapowiada, ze jeśli stery w ich partii pozostaną w dotychczasowych rękach, to przechodzą do Ślonzoków Razem. Istnieje więc szansa, ze po kongresie ŚPR obie śląskie partie zaczną współpracować. Pytaniem pozostaje, jak w takiej nowej układance odnalazłby się RAŚ? Także on w ciągu kilku najbliższych miesięcy powinien mieć swój – odbywający się raz na cztery lata – kongres. AM
5
styczeń 2019r.
Nie tylko Morel, nie tylko Gęborski - katami Ślązaków byli Polacy
Zbrodnie polskie, nie komunistyczne
Dwa lata temu znany warszawski dziennikarz Marek Łuszczyna wydał książkę „Mała Zbrodnia”. Okładka tytułowa mówi wyraźnie, że te obozy koncentracyjne lat 40. nie były komunistyczne, nie były obozami pracy lecz polskimi obozami koncentracyjnymi. Dla na Ślůnzoków to niby żadne odkrycie, ale Łuszczyna to pierwszy znany polski reportażysta, który nie bał się powiedzieć głośno, wykrzyczeć: tak, to były polskie obozy koncentracyjne! A chociaż książka opowiada o obozach Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w całej Polsce, to jednak najwięcej miejsca poświęca tym ulokowanym na Śląsku i przeciw nam wymierzonym.
n Obóz koncentracyjny Zgoda w Świętochłowicach. Symbol losu, jaki Polacy zgotowali Ślązakom.
Z
brodnie nowej komunistycznej władzy na Śląsku miały bowiem zasadniczo inny wymiar, niż te w Warszawie, Łodzi czy Krakowie. Tam do obozów, więzień trafiali wrogowie tej władzy – ci Polacy którzy nie godzili się na komunistyczne rządy. U nas zbrodnie nie były wymierzone przeciw jednostkom, lecz przeciw narodowi. Polska narodowa demokracja w okresie międzywojennym lansowała teorię państwa jednolitego narodowo – i w ramach tej koncepcji wynaradawiano, jak mogła, wszystkie uznawane i nieuznawane narodowości. Ukraińców, Białorusinów, Ślązaków. Powojenni komuniści, choć ideowo od endeków dalecy, do idei państwa jednonarodowego też byli przywiązani.
OBYWATELE GORSZEJ KATEGORII To, jak państwo polskie po 1922 potraktowało naszą rodzimą inteligencję, można już uznać za pierwszy akord Tragedii Górnośląskiej. Masowo zwalniano z pracy śląskich urzędników, gdyż nie władali biegle językiem polskim. A jak mogli władać –
w regionie, który od 700 lat nic wspólnego z Polską nie miał? Szkoły kończyli niemieckie, pracowali jako urzędnicy w państwie niemieckojęzycznym, a w domu mó-
teligencja, świetnie przygotowana do pracy urzędniczej, poszła na bruk. Zastąpiona przybyszami z Małopolski i Wielkopolski, którzy wprawdzie o procedu-
Okres międzywojenny to celowa degradacja Ślůnzoków, nawet nasz niby-obrońca Wojciech Korfanty twierdził, że nadajemy się zasadniczo do łopaty. Lata 1939-45, powrót Niemiec, to kolejne zawirowanie. Nagle, w myśl doktryny, my – Ślązacy, jeszcze niedawno uznawani urzędowo za Polaków, choć gorszej kategorii, staliśmy się Niemcami gorszej kategorii. Także ci z przedwojennej części niemieckiej też byli wciąż „wasserpolnisch”, choć młode pokolenie mówiło znacznie lepiej po niemiecku, niż to z części polskiej wili wprawdzie językiem słowiańskim, ale ślůnsko godka była wtedy od polskiego dość odległa, bliższa w sumie czeskiemu, niż polszczyźnie. Dziś używamy jedynie jej resztek. Tak więc cała ta śląska in-
rach urzędniczych pojęcie mieli znikome, ale za to – w odróżnieniu od Ślązaków – po polsku pisali bez błędów. Dotyczy to oczywiście tej części Górnego Śląska, która w 1922 przypadła Polsce.
Okres międzywojenny to celowa degradacja Ślůnzoków, nawet nasz niby-obrońca Wojciech Korfanty twierdził, że nadajemy się zasadniczo do łopaty. Lata 1939-45, powrót Niemiec, to kolejne zawirowanie. Nagle, w myśl doktryny, my – Ślązacy, jeszcze niedawno uznawani urzędowo za Polaków, choć gorszej kategorii, staliśmy się Niemcami gorszej kategorii. Także ci z przedwojennej części niemieckiej też byli wciąż „wasserpolnisch”, choć młode pokolenie mówiło znacznie lepiej po niemiecku, niż to z części polskiej. Ale narodowo wciąż podejrzani, stąd nawet wśród Ślązaków z części niemieckiej stosunkowo mało oficerów Wehrmachtu. Ślůnzok zasadniczo, jeśli nie był z bardzo proniemieckie rodziny, mógł osiągnąć najwyżej stopień podoficerski. W 1945 roku znów zmiana. Na Śląsk wkraczają wojska sowieckie i polskie. Już wiadomo, że cały Górny Śląsk, i zdecydowana większość Dolnego, trafi do Polski. Więc Polska od razu zaczyna tu zaprowadzać swoje porządki. Zaczyna się Tragedia Górnośląska. Dokończenie na str. 6
6
n Salomon Morel, najbardziej kojarzona z represjami twarz. Jego żydowskie pochodzenie ma być rzekomo dowodem, że zbrodnie nie były polskie.
POLSKIE CZY KOMUNISTYCZNE? I tak naprawdę spór już nie o to, czy i w jakiej skali te represje były. Tylko czyje były. Polskie czy komunistyczne. Narracja „polskich patriotów” – nieważne, czy spod znaku PiS, czy byłego prezydenta Bronisława Komorowskiego – jest prosta. Mówi ona tak: PRL to nie było państwo polskie, tylko komunistyczne, pachołki Moskwy, to z Moskwy wychodziły dyrektywy, które oni tylko realizowali, przy pomocy sowieckich bagnetów i nielicznych polskich komunistów. Środowiska nacjonalistyczne dodadzą, że ci polscy komuniści wcale nie byli polscy, że to wszystko Żydzi. Więc według tej narracji - Polacy nie ponoszą żadnej winy za represje wobec Ślązaków. Tylko komuniści. Ja się zgadzam, że Polacy jako naród żadnej winy nie ponoszą. Bo Polacy to pan Zenek z Białegostoku, pani Zosia ze Lwowa, pan Eustachy z Warszawy i pani Leokadia z Krakowa. Polacy! I nie mamy żadnej wiedzy, jaki ci zwykli Polacy mieli stosunek do śląskości. Do tych represji. Ale to, co u nas nastało w 1945 roku – podobnie zresztą jak u pana Zenka i Eustachego, pań Zosi i Leokadii
styczeń 2019r.
Tak samo, jak zwykli Niemcy, Herr Erwin z Hannoveru, Frau Gertruda z Berlina, Herr Herman z Monachium i Frau Erna z Wiednia nie ponoszą żadnej winy za niemieckie obozy zagłady. Ich też nikt o zdanie nie pytał. W Polsce zwykło się mówić, że różnica jest zasadnicza, bo Niemcy sami, z własnej woli, oddali władzę hitlerowcom. Ale to nieprawda, NSDAP nigdy żadnych wyborów nie wygrała tak, by z woli narodu przejąć władzę nad państwem, Jak choćby obecnie PiS w Polsce. Naziści władzę zdobyli szantażem wobec mniejszych prawicowych ugrupować w Reichstagu, a potem rządzili już przy pomocy nadzwyczajnych dekretów i także swoich niedawnych sojuszników wsadzali do obozów koncentracyjnych. I do marca 1933 roku, do upadku III Rzeszy, żadne demokratyczne wybory w Niemczech się nie odbyły – więc nie ma żadnych podstaw do twierdzenia, że Niemcy oddali dobrowolnie władzę nad swoim państwem hitlerowcom. Można postawić tezę inną – że naród niemiecki był przez NSDAP sterroryzowany. Choć również ciągle indoktrynowany, co w młodszym pokoleniu, wychowanym w hitlerowskiej szkole, wywoływało już fanatyczny hitleryzm. Podobnie wyglądała w Rosji władza zdobyta przez bolszewików. Też w żadnych wyborach ich nie wybrano, też nie naród rosyjski oddał im władzę. Po prostu wprowadzili terror i indoktrynację, której efektem było mnóstwo młodych fanatycznych hitlerowców. Kto śledzi dziś, jak polska szkoła i media wychowuje fanatycznych miłośników „żołnierzy wyklętych”, ten wie, jak wiele potrafi zdziałać propaganda, oddziałując na młode umysły.
POLAKÓW SOWIECI WYZWOLILI I podobną sytuację mieliśmy w Polsce w 1945 roku. Bzdurą jest, że naród polski jak jeden mąż nie chciał komunistów. Po pierwsze to komuniści wyzwolili Polskę z hitlerowskiej okupacji. To oni przynieśli Polakom wolność od nazistów. Nasze, śląskie wspomnienia są inne. My byliśmy obywatelami Rzeszy, Niemcami (nawet jeśli nieco gorszej kategorii) i dla
skich rządów, mordująca swoich wrogów, ale nie stosująca odpowiedzialności zbiorowej – była dla Polaków wybawieniem. I duża część polskiego narodu tak ją postrzegała. Żadna propaganda nie zmieni faktu, że młodzi mężczyźni o wiele chętniej garnęli się do ludowego Wojska Polskiego, niż do „żołnierzy wyklętych”. Zwłaszcza z najbiedniejszych warstw społecznych, z rodzin analfabetów z polskiej wsi. Bo oni wierzyli –
nas lata 1939-45 nie były złe. Jeśli chodzi o stopę życiową i stabilizację – były lepsze niż przedwojenna Polska. Dla Polaków jednak niemiecka okupacja to pacyfikacje wsi, masowe rozstrzeliwania, masowe deportacje z terenów, które miały być „oczyszczone” dla niemieckiego Lebensraum. I żadnej namiastki nawet polskiej administracji. Okupacja wyjątkowo brutalna, jakiej ten naród nigdy wcześniej nie zaznał. W tym zestawieniu Armia Czerwona, wkraczająca wraz z namiastką pol-
wym Edwarda Gierka był Janiurek, były Fallschirmjäger, czyli komandos III Rzeszy. Inny Ślązak, Jan Mitręga, był u niego wicepremierem. Przed nim ministrem górnictwa był też Nieszporek, a Jerzy Ziętek – Hanys przecież – rządził województwem śląskim przez 30 lat. Na szczyty polskiej sztuki filmowej za komuny wzniósł się Kutz. Takich nazwisk śląskich są setki i przeczą one tezie, że my byliśmy tylko do prostej, fizycznej roboty.
Spór jest nie o to, czy i w jakiej skali te represje były. Tylko czyje były. Polskie czy komunistyczne. Narracja „polskich patriotów” – nieważne, czy spod znaku PiS, czy byłego prezydenta Bronisława Komorowskiego – jest prosta. Mówi ona tak: PRL to nie było państwo polskie, tylko komunistyczne, pachołki Moskwy, to z Moskwy wychodziły dyrektywy, które oni tylko realizowali, przy pomocy sowieckich bagnetów i nielicznych polskich komunistów. Środowiska nacjonalistyczne dodadzą, że ci polscy komuniści wcale nie byli polscy, że to wszystko Żydzi naprawdę wierzyli - że ta nowa komunistyczna Polska da im awans cywilizacyjny. To chichot historii, że dziś prawnuki tych, którzy wtedy zgłaszali się do ludowego Wojska Polskiego, oddają hołd nie swoim pradziadkom, leczy tym, którzy do ich pradziadków strzelali zza winkla, czyli tym wyklętym.
AWANS CYWILIZACYNY Bo dla Polaków komunizm był początkowo awansem cywilizacyjnym. Kraj o analfabetyzmie sięgającym 50%, bez elektryczności, bez asfaltowych dróg, w ciągu 20 lat ich rządów dokonał rzadko w historii ludzkości spotykanego skoku. Kto pamięta te „wulce”, hotele robotnicze, do których zwożono z Polski ludzi nie wiedzących, co to muszla klozetowa, co to kran - temu opowiadać nie trzeba. Oni tu u nas zetknęli się ze zdobyczami cywilizacji. Ale – z drugiej strony – te zdobycze docierały też do ich wsi, ich miasteczek. Oni to widzieli. Tak, wbrew obowiązującej dziś narracji, ogromna rzesza Polaków za ko-
Armia Czerwona, wkraczająca wraz z namiastką polskich rządów, mordująca swoich wrogów, ale nie stosująca odpowiedzialności zbiorowej – była dla Polaków wybawieniem. I duża część polskiego narodu tak ją postrzegała. Żadna propaganda nie zmieni faktu, że młodzi mężczyźni o wiele chętniej garnęli się do ludowego Wojska Polskiego, niż do „żołnierzy wyklętych”. Zwłaszcza z najbiedniejszych warstw społecznych, z rodzin analfabetów z polskiej wsi. Bo oni wierzyli – naprawdę wierzyli - że ta nowa komunistyczna Polska da im awans cywilizacyjny – nie było anonimowym państwem komunistycznym. Było państwem polskim – i początkowo nawet nie komunistycznym, bo przez pierwsze dwa lata w rządzie byli też emigracyjni londyńscy politycy. I także oni akceptowali represje wobec mniejszości etnicznych, narodowych. Także oni akceptowali zakładanie obozów koncentracyjnych dla Ślązaków. Koncentracyjnych – nie żadnych innych. Bo przy ich powoływaniu właśnie terminu „obóz koncentracyjny” używano.
sów Bułgarii. Ale czyż dziś nie jest tak samo, czy zawsze nie było tam samo? Przecież nawet obecny marszałek województwa śląskiego wstąpił do PiS-u dopiero, gdy partia ta zdobyła władzę w Polsce. Wcześniej działał jedynie w lokalnym tyskim stowarzyszeniu, z którego zostawał radnym, a które nie miało problemu, by w 2001 roku ramię w ramię z SLD, obalić w mieście prawicowe rządy. Czyż to postawa nie iden-
munistami długo stała murem! Nic dziwnego, w okresie międzywojennym Polska w stosunku do Węgier czy Czechosłowacji była krajem zacofanym. W epoce Gierka poziom życia Polaka był już wyższy, niż tamtych. Przecież w szczytowym momencie PZPR liczyła trzy miliony członków! Odejmując dzieci, co piątego dorosłego Polaka. W każdej rodzinie był członek partii, czasem kilku. Owszem, niektórzy wstępowali z oportunizmu, dla wygody, dal talonu na „malucha” i wcza-
tyczna, jak tych, którzy wstępowali do PZPR – bo tylko będąc członkiem partii, ambitny człowiek mógł realizować się zawodowo… ,
ŚLĄZACY ZGODZILI SIĘ NA PODRZĘDNĄ ROLĘ My, Ślązacy, chełpimy się, że nas w PZPR było mało. Po pierwsze, nie wiem czy to prawda, nikt nie ma takich statystyk. Po drugie, nawet jeśli prawda (co jest wysoko prawdopodobne), wynika to z faktu, że… nie byliśmy ambitni. Polakom udała się intelektualna masakra Ślązaków! Wmówili nam, zaraz na początku komuny, a potem do jej końca podtrzymywali, kult fizycznej roboty. Hanys miał harować, jak jego ojciec i dziadek, na grubie, skończyć zawodówkę i wystarczy. Do roboty. Gdy każdy małopolski chłop marzył, że syn skończy studia i będzie inżynierem, śląski górnik gardził wykształceniem dla syna: mo iś do roboty i tela. A do wstępowania w szeregi PZPR naciskano inżynierów, nie hajerów. Tych przyjmowano, ale bez nacisków. To dlatego wśród Ślązaków było mało członków partii, ale i inteligencji mało. Daliśmy się Polakom podejść jak dzieci. Zrobiliśmy dokładnie to, czego od nas oczekiwali. Dla Niemców, potrzebujących żołnierza, byliśmy kannonenfuter, mięso armatnie. Dla Polaków, którzy wciąż widzieli w nas element narodowościowo niepewny, staliśmy się węglowy futer, mięso kopalniane, prosty śląski lud bez ambicji, za to do łopaty. Najłatwiejszy do wynarodowienia.
Ale to ci, którzy nie dali się uwieść propagandzie, że zawodówka wystarczy, i masz iść do roboty. To ci synowie śląskich robotników, którzy wbrew propagandzie, w czasach stalinizmu poszli na studia, chociaż łatwo im tam nie było. Bo wypominano im przeszłość, jak dwóm dziennikarzom, których świetnie pamiętam. Obaj byli redaktorami naczelnymi tyskiego Echa, któremu teraz i ja szefuję. Pierwszy Henryk Hermasz (potem także zastępca redaktora naczelnego dziennika „Sport”) – był żołnierzem Wehrmachtu. Drugi, zbyt młody, by do Wehrmachtu trafić, Jan Wyżgoł, był działaczem Hitlerjugend w Tarnowskich Górach, a po wojnie, jako nastolatek, więźniem polskiego obozu koncentracyjnego w Łambinowicach. Ale obaj byli ambitni, więc w PRL-u skończyli studia, jeśli trzeba było, wstąpili do PZPR. Bo nie chcieli być do łopaty. I to tacy – zwłaszcza Wyżgoł – dbali o podtrzymanie śląskich tradycji, a tylko w zaufaniu, przy gorzole z najbliższymi kamratami, godali: przeca jo niy je żodyn Polok, jo je Ślůnzok!
KŁAMLIWY MIT Bo nieprawdą jest, że Ślązak w Polsce nie mógł awansować, że co najwyżej sztygar i to rzadko. To taki powtarzany ślaski mit – kompletnie nieprawdziwy. Przeczy mu wiele karier. Szkolny kolega mojego ojca, Hanys, Mieczysław (pierwotnie Rudolf) Hess był w PRL-u rektorem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Imię musiał zmienić, ale po prawdzie Rudolf Hess brzmiało po epoce hitleryzmu wyjątkowo źle. Inny – prorektorem wrocławskiej Akademii Rolniczej. Rzecznikiem praso-
n Generał Aleksander Zawadzki, postać niejednoznaczna. Przedwojenny polski komunista z Alltrajchu. Prawdziwy ideowiec, za swoje poglądy większość życia w II RP spędził w więzieniu. Po wojnie z jednej strony to on realizował plan represji wobec Ślązaków, z drugiej jednak tysiące z nas uratował przed wywózkami do ZSRR.
7
styczeń 2019r.
czerwonej Żukow w 1938 roku uratował przed rozstrzelaniem, widząc w nim wybitny talent oficerski. Sowieccy komuniści nie zajmowali się sprawami narodowościowymi. Nie mogli więc zalecić tego polskim komunistom. Czystki etniczne – na Ślązakach, Mazurach, Łemkach – były ich własnym, a nie sowieckim pomysłem. Ruscy im tego nie kazali, ani nawet nie zalecili!
Dziś nie otwiera się już dla nas obozów koncentracyjnych. Ale w sferze ideologicznej niewiele się zmieniło. Polacy nadal nie chcą zaakceptować faktu, że nie każdy, kto na terenach obecnie polskich mieszka z dziada pradziada – nie jest Polakiem. Bo na tych terenach nie Polacy byli ludnością autochtoniczną. Sporą część przez ostatnie 70 lat spolonizowali, ale nie wszystkich. I
Tragedia Górnośląska nie skończyła się ani w roku 1948, ani w 1956, ani w 1989. Ona trwa. Trwać będzie tak długo, jak długo Polacy nie uznają języka śląskiego i narodowości śląskiej. Polacy, nie komuniści. Bo represje wobec nas były na tle narodowościowym a nie ideologicznym
n Ślązacy wypędzeni ze swych domów. Jan Wyżgoł, przypadek szczególny. Ofiara Tragedii Górnośląskiej. Po wojnie zapędzony do polskiego obozu koncentracyjnego. Skazany na margines życia. Ale literacko zdolny, więc z wyrachowania napisał kilka wierszy czczących Stalina. I dzięki nim los się odwrócił, nagle mógł studiować, i przez kilkadziesiąt lat, wierny PRL-owi, propagować jednak godka i śląskie zwyczaje. Propagować w tygodniku drukowanym
TRAGEDIA, KTÓRA TRWA Tragedia Górnośląska nie skończyła się ani w roku 1948, ani w 1956, ani w 1989. Ona trwa. Trwać będzie tak długo, jak długo Polacy nie uznają języka śląskiego i narodowości śląskiej. Polacy, nie komuniści. Bo represje wobec nas były na tle narodowościowym a nie ideologicznym.
munistycznych odeszli dalej, niż bardzo daleko.
KOMUNIŚCI NIEKOMUNISTYCZNI Bo komunizm, nawet sowiecki, zakładał internacjonalizm. Nieważne, jakiej jesteś narodowości, ważne czy jesteś dobrym bolszewikiem. I oni się do tego stosowali. Wszak sam Stalin był Gruzinem,
Polakom udała się intelektualna masakra Ślązaków! Wmówili nam, zaraz na początku komuny, a potem do jej końca podtrzymywali, kult fizycznej roboty. Hanys miał harować, jak jego ojciec i dziadek, na grubie, skończyć zawodówkę i wystarczy. Do roboty. Gdy każdy małopolski chłop marzył, że syn skończy studia i będzie inżynierem, śląski górnik gardził wykształceniem dla syna: mo iś do roboty i tela. A do wstępowania w szeregi PZPR naciskano inżynierów, nie hajerów. Tych przyjmowano, ale bez nacisków. To dlatego wśród Ślązaków było mało członków partii, ale i inteligencji mało. Daliśmy się Polakom podejść jak dzieci. Zrobiliśmy dokładnie to, czego od nas oczekiwali w nakładzie 70 000 egzemplarzy. Dzięki drobnemu oportunizmowi robił dla śląskości znacznie więcej, niż ten, który „nikej się niy przedoł”, ale też pozwalał, by jego dzieci spokojnie polonizowano. Bo co mioł do godki!?! Nie znałbym jego życiorysu, gdybym kiedyś, jako student, nie natrafił na ten tomik wierszy chwalących Stalina. Wyżgoł był przyjacielem mojego ojca, więc go zapytałem o te wiersze. Wtedy się rozpłakał i opowiedział mi dramatyczną historię swojego życia. To wtedy, od niego, w połowie lat 80. dowiedziałem się o Łambinowicach i innych polskich obozach koncentracyjnych. Opowiadał mi o nich z łzami w oczach nie tylko dlatego, że były to przeżycia traumatyczne. Także dlatego, że wypuszczając go, poinformowano, podobnie jak innych, żeby nigdy nawet nie ważył się pisnąć, co go tu spotkało, bo dopiero popamięta… I chyba ja byłem pierwszą osobą, której ten okres swojego życia opowiedział.
Bo odpowiedzialność za nią ponosi państwo polskie, a nie państwo komunistyczne. Państwo to przez cały okres PRL-u funkcjonowało jako podmiot prawa międzynarodowego polski, nie komunistyczny. Dzisiejsza Polska jest jego prawnym następcą, podobnie jak Niemcy są prawnym następcą III Rzeszy, a Rosja – prawnym następcą ZSRR. Tamte państwa się tej prawnej ciągłości nie wypierają. Polska, formalnie też nie, bo nie może, ale w swojej politycznej narracji tak. Twierdząc, że tamta Polska nie była polska, lecz komunistyczna. Mniejsza już nawet o to, że ci, którzy katowali i zabijali Ślązaków w obozach koncentracyjnych po II wojnie światowej, mieli na czapkach polskie orzełki, a nie czerwone gwiazdy. Mniejsza już nawet o to, że rozmawiali ze sobą po polsku, a nie po rosyjsku. Chodzi o to, że państwo to stworzyli wprawdzie komuniści, ale to byli POLSCY komuniści. Którzy w sprawach narodowościowych od ideałów ko-
nie Rosjaninem. Podobnie jak jeden z innych czołowych budowniczych państwa bolszewików – Sergo Ordżonikidze. Ten, który na początku uratował państwo bol-
Dlatego zbrodnie, których się dopuszczono na Ślązakach nie były komunistyczne, tylko polskie. W doktrynie komunistycznej mógł sobie istnieć naród śląski, żyjący w ramach Polski. W polskiej doktrynie narodowej, nawet jeśli w komunistycznym wydaniu, istnieć nie mógł. Ta doktryna, nieformalna, zakładała, że w Polsce żyją wyłącznie Polacy. To dlatego przeprowadzono wielką akcję „Wisła” rozrzucając Łemków i wszystkie inne nacje pokrewne Ukraińcom po całej Polsce, by zniszczyć ich spójność. To dlatego wypędzono z Polski Mazurów. I to dlatego zaszczuto Kaszubów i Ślązaków. Nas w ramach Tragedii Górnośląskiej.
BUDOWALI PAŃSTWO NARODOWE To nie było zalecone przez sowietów. Nie ma żadnego ich dokumentu, który choćby sugerowałby takie rozwiązanie. To była samodzielna akcja polskich władz. Nawet jeśli komunistycznych (co jest nieprawdą, bo współrządził „londyński” PSL) to jednak polskich. Ja potrafię zrozumieć chęć odwetu na Niemcach. Niemcach, którzy przez pięć lat znęcali się nad narodem polskim. Ja potrafię zrozumieć Żyda, Salomona Morela, komendanta Zgody, który za to, co Niemcy wyrządzili jego pobratymcom, mścił się krwawo i bestialsko. Ale to nie Morel stworzył okrutny system represji wobec Ślązaków, i nie inny komendant, Gęborski z Łambinowic. Oni byli tylko pionkami w realizacji planu. Planu, który miał prosty przekaz: nawet jeśli nie czujesz się Polakiem, to nie śmiesz
ci, którzy spolonizować się nie dali, nie są już represjonowani. A może raczej: nie są teraz represjonowani.
MOWA NIENAWIŚCI TRWA W ciągu ostatnich dni, na skutek morderstwa w Gdańsku, sporo mówi się i pisze o mowie nienawiści. A przecież jej adresatami jesteśmy stale. Hasła w rodzaju: „Folksdojcze, zdrajcy ojczyzny:, „Jak się nie czujesz Polakiem, to wypier… do Niemiec” – są w internecie na porządku dziennym. Poseł w polskim sejmie powiedzieć potrafił do nas: „Korfanty kazałby do was strzelać”. Mowa nienawiści wobec Ślązaków, którzy Polakami być nie chcą, wybrzmiewa bardzo mocno. I tej mowy wobec nas wszyscy ci, którzy obudzili się po morderstwie w Gdańsku, jakoś zauważyć nie chcą. Żeby jednak być do końca szczerym, trzeba też dodać, że w drugą stronę ta mowa w internecie też jest. Pod polskim adresem też pada sporo obraźliwych słów ze strony Ślązaków. To również naganne, ale to forma obrony nieuznawanych, lekceważonych. Tych, którym każe się „wypier…” z własnej ojczyzny, bo się Polakami nie czują. Tak więc można powiedzieć, że Tragedia Górnośląska wciąż trwa. Przybrała tylko inny charakter. Ale lud, któremu nie uznaje się tożsamości, którą odczuwa – może prawdziwie twierdzić, że jest represjonowany. Ten nacisk jest chyba obecnie nawet większy, niż w okresie międzywojennym. Bo międzywojenna Polska miała kilka dużych mniejszości etnicznych: Ukraińców i Białorusi-
Sowieccy komuniści nie zajmowali się sprawami narodowościowymi. Nie mogli więc zalecić tego polskim komunistom. Czystki etniczne – na Ślązakach, Mazurach, Łemkach – były ich własnym, a nie sowieckim pomysłem. Ruscy im tego nie kazali, ani nawet nie zalecili! Dlatego zbrodnie, których się dopuszczono na Ślązakach nie były komunistyczne, tylko polskie. W doktrynie komunistycznej mógł sobie istnieć naród śląski, żyjący w ramach Polski. W polskiej doktrynie narodowej, nawet jeśli w komunistycznym wydaniu, istnieć nie mógł. Ta doktryna, nieformalna, zakładała, że w Polsce żyją wyłącznie Polacy szewików przed upadkiem – Feliks Dzierżyński – był Polakiem. Podobnie jak najwybitniejszy po Żukowie sowiecki marszałek II wojny światowej – Konstanty Rokossowski. Którego w ramach czystki w armii
o tym pisnąć. Jeśli piśniesz, zatłuczemy cię na śmierć, a główkę twego dziecka zgnieciemy buciorem. Na pytanie kim jesteś, masz odpowiadać bez zastanowienia: Polak!
nów (ani jednych ani drugich przedwojenna :Polska nie uznawała), Litwinów, Żydów. Po wojnie do polonizowania zostaliśmy im tylko my. Dariusz Dyrda
8
styczeń 2019r.
Będzie to opowieść pana Egona Jońskiego, który w kwietniu 1945 roku jako ośmioletnie dziecko, został wraz ze swoją matką uwięziony w obozie koncentracyjnym Świętochłowice- Zgoda , zarządzanym przez Salomona Morela, komendanta i kata w jednej osobie. Biorąc pod uwagę upływ czasu, jak i specyfikę osób zamykanych w „Zgodzie”, bo z tego co wiadomo, najczęściej byli tam zamykani ludzie w średnim lub starszym wieku, gdyż młodsi jeszcze nie wrócili z kończącej się już wojny - trudno już dziś znaleźć świadków tych zdarzeń, takich jak pan EGON JOŃSKI.
Byłem więźniem Polskiego komunistycznego obozu koncentracyjnego - czyli historia bez retuszu. - Czas już wykosił tych, którzy tam byli jako dorośli, a takich jak ja, z tego co pamiętam, było tam niewielu, wiec myślę, że jestem jednym z ostatnich pamiętających to złowrogie miejsce. Na wspomnienie którego jeszcze dzisiaj dostaję gęsiej skóry. Tak więc trafiłem na Zgodę. To, że ośmioletnie dziecko nie może być żadnym zagrożeniem dla systemu politycznego, wie każdy logicznie myślący człowiek, ale w tamtym okresie dzikiego rewanżyzmu, logicznie myślących było bardzo niewielu, dominowali osobnicy, dla których jedynym sposobem na rozwiązywanie problemów był karabin i pałka. Choć prawdę powiedziawszy, to można by też powiedzieć, że na Zgodę… zgłosiłem się na ochotnika. Bo miłość do matki była mocniejsza, niż strach przed nimi. A wracając do moich początków, to urodziłem się w 1937 roku w Siemianowicach, w typowej śląskiej rodzinie. Mój ojciec zarabiał na życie, a żona, czyli moja matka dbała o całą resztę. Tak się złożyło,
n W takim baraku mieszkałem, w tych działy się rzeczy straszne. ny od Wehrmachtu, bo huta spawaczy potrzebowała. Ale ta II grupa volkslisty była prawie na pewno powodem aresztowania go, gdy w 1945 roku gdy nastała Polska. Czasem zastanawiam się, czemu ojciec miał tę „:dwójkę”. Nie wiem, bo przecież
armistów i rodzimych kryminalistów, którzy szybko znaleźli ze zdobywcami wspólny język. Najpierw wspólnie się upijali, żeby potem w największej zgodzie okradać i terroryzować każdego, kogo spotkali na swojej drodze.
Mój ociec pracował jako spawacz w Hucie Laura i zawsze mówił o sobie, że nie jest ani Polakiem, ani Niemcem, tylko Ślązakiem. Powtarzał to często, chyba po to, żebym zapamiętał ja, i żeby wiedzieli wszyscy wokoło. Może wierzył, że dzięki temu ominie go ta narodowa szarpanina? że byłem jedynakiem, co w tamtych czasach było odbierane jako pewien ewenement. Choć dla mnie było to pozytywne, choćby tylko z tego powodu, że rodzice mogli mi poświęcać więcej czasu, niż gdyby było nas na przykład ośmioro. Jak na tamte czasy byłem dzieckiem rozpieszczonym, wychuchanym. Mój ociec pracował jako spawacz w Hucie Laura i zawsze mówił o sobie, że nie jest ani Polakiem, ani Niemcem, tylko Ślązakiem. Powtarzał to często, chyba po to, żebym zapamiętał ja, i żeby wiedzieli wszyscy wokoło. Może wierzył, że dzięki temu ominie go ta narodowa szarpanina?
OSTALIŚMY „DWÓJKĘ” Czasy III Rzeszy pamiętam raczej wyrywkowo, oprócz pójścia do niemieckiej szkoły, do której chodziłem tylko półtora roku, bo potem czyli już w 1945 roku nastąpiły ferie zimowe, po których szkoły już nie było. Natomiast mój ociec pomimo, że miał II grupę volkslisty, został reklamowa-
dostawali ją zasadniczo ludzie zaangażowani przed wojną w działalność niemiecką, a ojciec – jak wspomniałem – narodowo się nigdy nie angażował. Mogę więc tylko zgadywać, ze dostał ją. Bo był bardzo cenionym pracownikiem. Ale to ona stała się powodem naszych nieszczęść. Nadejście Czerwonej Armii, zwiastowało wiele symptomów, między innymi nieustające dudnienie dochodzące od wschodu oraz spore zamieszanie połączone z ucieczką na zachód sporej grupy ludzi. Nasza rodzina pozostała na miejscu, gdyż ojciec uważał, że jeśli jest tylko zwykłym robotnikiem, to nic mu się nie stanie. Przecież ci, którzy przyjdą, też będą potrzebowali spawaczy…
GDY NASTALI KRASNOARMIEJSCY Po wycofaniu się Wehrmachtu nastąpiła na krótko cisza, a potem wkroczyła Czerwona Armia. Był to bardzo niebezpieczny czas, rzadko kto pozwolił sobie wyjść z domu na ulice, które były pełne czerwono-
Pomimo tych wszystkich zagrożeń czyhających wokół, zawsze znalazłem jakąś furtkę, żeby wspólnie z kolegami obserwować przez szparę między deskami to,. co się działo przed naszym familokiem . Najprawdopodobniej z tego powodu, że nasza chałupa była naprzeciw browaru, który bardzo „zainteresował” czerwonoar-
mnie i moim kolegom worek cukru, który wywlekł z browaru. Taki stan kompletnego bezhołowia, kiedy wszystko się działo bez ładu i składu i nic praktycznie nie funkcjonowało, trwał około dwóch tygodni. W tym czasie mój ojciec był cały czas w domu, bo huta jeszcze nie pracowała. Któregoś jednak wieczoru, kiedy już wszyscy spali, ktoś zaczął się wściekle dobijać do naszego mieszkania, kopiąc do drzwi. Matka natychmiast otwarła i wtedy do mieszkania wpadło kilku uzbrojonych osobników w półwojskowych ubraniach, z biało-czerwonymi opaskami na ramionach. Wrzeszcząc jeden przez drugiego rozkazali, aby ojciec natychmiast się ubrał, bo jest aresztowany i zostanie zabrany na przesłuchanie.
CZAS WIELKIEGO GŁODU Zostałem sam z matką. To był niezwykle trudny okres, bo nie dość że władza była
kich jak my, z „dwójką” nie mogło być roboty, a co za tym idzie jakiegoś przydziału żywności. W tej sytuacji matka, jako że była krawcową, uszyła mi taki specjalny worek, z którym codziennie wychodziłem na miasto, zbierając, różnymi sposobami, łącznie z żebraniem, wszystko co nadawało się do jedzenia. Poczynając od okruchów suchego czy zapleśniałego chleba, a kończąc na niedojedzonych posiłkach, wydawanych w zakładowych stołówkach. Gdy ja myszkowałem po mieście, matka pracowała nielegalnie w rzeźni, za co otrzymywała jakieś ochłapy mięsa. I tak dzień w dzień, z podobnymi mi straceńcami, których rodziny zostały naznaczone stygmatem „Niemcy”, wychodziliśmy na miasto, myszkując wszędzie w poszukiwaniu okruchów porzuconego czy zepsutego jedzenia. Stałym miejscem, do którego zawsze trafiałem, była stołówka w hucie, gdzie chodziłem po resztki jedzenia. Innym miejscem był plac, gdzie było stanowisko działa przeciwlotniczego, przy którym stale przebywała grupa radzieckich żołnierzy - i tam zbieraliśmy obierki z kartofli, które były wtedy dla mnie rarytasem. Po jakimś czasie pojawiła się również żywność z UNRRA - ale nie dla nas, my moglibyśmy tylko patrzeć, i to z daleka, jak jest rozdawana. Jak ja o niej marzyłem… Ani nie pomyślałem, że najgorsze dopiero mnie czeka.
TATA TRAFIŁ NA ROSENGARTEN… Oczywiście mamę i mnie dręczyły myśli o ojcu. Początkowo nikt nie wiedział, kto, za co i dokąd go wywieziono. Podobnie zresztą było z innymi, których zabrali. Dopiero jak matka zaczęła biegać do każdego, kto mógł coś wiedzieć, w koń-
Matka uszyła mi taki specjalny worek, z którym codziennie wychodziłem na miasto, zbierając, różnymi sposobami, łącznie z żebraniem, wszystko co nadawało się do jedzenia. Poczynając od okruchów suchego czy zapleśniałego chleba, a kończąc na niedojedzonych posiłkach, wydawanych w zakładowych stołówkach. I tak dzień w dzień, z podobnymi mi straceńcami, których rodziny zostały naznaczone stygmatem „Niemcy”, wychodziliśmy na miasto, myszkując wszędzie w poszukiwaniu okruchów porzuconego czy zepsutego jedzenia mistów, wokół początkowo nikt za bardzo nie ucierpiał. Zdarzyło się nawet, że jakiś Mongoł „będąc w stanie bardziej niż tylko wskazującym na spożycie” podarował
w rękach bandytów i pijanych radzieckich żołnierzy, to jeszcze niczego nie można było kupić, bo wszystko zostało doszczętnie wyrabowane. Poza tym, dla ludzi ta-
cu, poprzez zaprzyjaźnione z nami osoby, otrzymaliśmy informację, że ojciec został umieszczony w obozie pracy w Mysłowicach. Rosengarten, dawna filia Auschwitz.
9
styczeń 2019r.
Od tego momentu matka zaczęła się przygotowywać na widzenie z moim ojcem. To znaczy zaczęliśmy się ograniczać w - i bez tego kiepskim – żywieniu, żeby tylko uzbierać paczkę z jedzeniem, którą zamierzaliśmy przekazać ojcu.
osób, przygnanych na plac targowy w Siemianowicach. Nawet nie wiem, kiedy zostałem pchnięty kolbą w plecy i wpadłem w tłum uwięzionych. Plecy bolały piekielnie od uderzenia, ale przynajmniej byłem razem z matką.
częto dzielić według jego niemieckości, prawdopodobnie zależało to od tego jaką kto miał Volkslistę, a potem już podzielonych zapędzono do poszczególnych baraków, które tak właściwie były zwykłymi „chlewami”, o betonowej posadzce. I nic
Żyliśmy tam jak zwierzęta. To był zwykły ogród, pod nogami ziemia i trawa, a nad głowami niebo i nic poza tym. Na nasze szczęście kwiecień był ciepły i suchy, więc można było jakoś przeżyć. Karmiono nas od czasu do czasu, czyli wtedy, kiedy wachmani zorientowali się, że aby żyć, to również czasem trzeba coś zjeść. Wtedy rzucano nam kawałki suchego chleba i częstowano kawą zbożową, ale tylko tyle, żebyśmy mogli ustać na nogach I tak któregoś dnia pieszo wyruszyłem razem z matką do Mysłowic. Po dojściu na miejsce okazało się, że nie ma czegoś takiego jak widzenia, ale istnieje nieformalna możliwość doręczenia paczki, kiedy skazani będą wracali z roboty. I tak w tłumie innych czekaliśmy, aż ci nieszczęśnicy będą wracali. Gdy tylko ukazała się szpica kolumny, od razu zaczął się płacz i lament oczekujących rodzin, a potem każdy, najszybciej jak mógł, wciskał swoim bliskim zawiniątka, umiejętnie przy tym manewrując miedzy wachmanami, żeby nie zostać kopniętym lub uderzonym kolbą. Podczas kolejnej wizyty w Mysłowicach zauważyłem wyjeżdżający z kopalni wóz, przykryty brezentem, ciągniony przez konie. Gdy wóz mijał miejsce, w którym stałem, zobaczyłem rękę wystającą spod brezentu, ale nie mogłem nawet pisnąć słowa, bo by nas od razu przegoniono. Dopiero po jakimś czasie, dotarła do nas informacja o tym, że w obozie wybuchła epidemia, prawdopodobnie tyfusu, zabijając jakąś liczbę uwięzionych. I tak wegetowaliśmy, starając się zarazem choć trochę ulżyć tacie.
…A MY DO OGRODU Był kwiecień 1945 roku. Akurat wróciłem z dzbankiem zupy, który udało mi się wyżebrać w stołówce przy hucie Laura. Przychodzę pod drzwi naszego mieszkania, patrzę, a na nich wiszą plomby. Równocześnie wychodzi sąsiadka i mówi, że matkę zabrali ci z biało-czerwonymi opaskami na ramionach. W tym momencie zawalił się dla mnie cały świat. Zupa, którą jeszcze przed chwilą tak się cieszyłem, że zdobyłem dla mamy. już była niepotrzebna, więc płacząc rzuciłem dzbankiem o ścianę. Są-
Już nie pamiętam jak długo nas trzymali na tym placu, bo w takich sytuacjach człowiek traci poczucie czasu, ale musiało to trwać parę godzin, gdyż dopiero wieczorem zaprowadzono nas do dużego ogrodu otoczonego wysokim żelaznym płotem, gdzie już koczowała spora ilość podobnych jak my ludzi. Na tym nowym miejscu, czyli tak zwanym Ogrodzie, trzymano nas przez tydzień, codziennie doprowadzając nowe partie aresztowanych . Żyliśmy tam jak zwierzęta. To był zwykły ogród, pod nogami ziemia i trawa, a nad głowami niebo i nic poza tym. Na nasze szczęście kwiecień był ciepły i suchy, więc można było jakoś przeżyć. Karmiono nas od czasu do czasu, czyli wtedy, kiedy wachmani zorientowali się, że aby żyć, to również czasem trzeba coś zjeść. Wtedy rzucano nam kawałki suchego chleba i częstowano kawą zbożową, ale tylko tyle, żebyśmy mogli ustać na nogach. Oprócz tego jedzenie podawali nam przez płot krewni, znajomi czy jacyś dobrzy ludzie. Mnie i matce pomogła przeżyć nasza babka, przynosząc gotowany bób w woreczku. Najgorsze były wieczory, kiedy pijani strażnicy kręcili się między nami wybierali sobie kobiety, a potem je gwałcili na oczach pozostałych. Nie chcę o tym opowiadać szczegółów.
Z OGRODU NA ZGODĘ Po tygodniu zostaliśmy pognani pieszo z Siemianowic aż na Zgodę w Świętochłowicach. Gdyśmy przekraczali bramę obozu, większość nawet nie zdawała sobie sprawy, gdzie nas zapędzono, tak wszyscy byli zmęczeni i sponiewierani. Dla mnie, ośmiolatka, który w tak krótkim czasie doznał tylu traumatycznych przeżyć, było to tylko kolejne ponure
poza tym, żadnego śladu pryczy czy czegoś podobnego. Gdy po latach oglądałem zdjęcia więźniów Auschwitz, na pryczach, nawet jeśli leżeli tam stłoczeni jak śledzie, myślałem, że oni mieli dużo lepiej, jak my. Od razu każdy szukał sobie miejsca na tym betonowym klepisku, pełnym zaschniętego błota i zwykłego brudu, żeby odpocząć i zebrać myśli. Dopiero na drugi dzień zauważyłem, że drewniane ściany baraku, są wręcz oblepione różnego ro-
miejsce, po którym nie można się spodziewać niczego dobrego, a szczególnie idąc błotną drogą między szarymi i ponurymi barakami, otoczonymi kolczastym drutem. Najpierw był apel i wszystkich za-
KIEDY RANNE WSTAJĄ ZORZE Rano zwoływano nas na poranny apel podczas ,którego śpiewaliśmy „Kiedy ranne wstają zorze…”. Wieczorem również apel i również śpiewanie polskiej pieśni religijnej. Po porannym apelu tak zwany posiłek, a potem siedzenie aż do wieczora w barakach, przerywane przesłuchaniami bądź „niezapowiedzianymi” wizytami wachmanów, połączonymi z katowaniem ludzi. Nie wiem jak innych, ale nas, czyli mnie i matkę przesłuchiwano codziennie. Codziennie byliśmy wzywani do osobno stojącego baraku otoczonego drutem kolczastym, gdzie każde-
Najgorsze były wieczory. A dotyczyło to głównie tych baraków, gdzie byli przetrzymywani ludzie zaliczani do jeszcze większych Niemców niż my. Trudno mi powiedzieć czy każdego wieczoru, ale na pewno bardzo często, słyszeliśmy najpierw pijackie okrzyki wachmanów, przetykane przekleństwami, a zaraz potem hałas, połączony z krzykiem czy raczej niesamowitym rykiem tak kobiet jak i mężczyzn, z których jasno wynikało, że ktoś nad kimś się nieludzko pastwi. Co tam wyprawiano, dowiedzieliśmy się później, bo podczas tego katowania nikt nie mógł wychodzić z naszego baraku, gdyż zaraz strzelano. Mnie mama starała się chronić przed tymi opowieściami o strasznych torturach, ale przecież i tak wiedziałem.
WOLNI, ALE CO TO ZA WOLNOŚĆ Zwolniono nas po czterech miesiącach. A wyglądało to bardzo banalnie, któregoś dnia zawezwali matkę do tak zwanego biura i kiedy wróciła do baraku, powiedziała do mnie krótko: „ zbiyrej sie synek, zaroz idymy do dom”. Najszybciej jak to możliwe, żeby się jeszcze
zapędzono do poszczególnych baraków, które tak właściwie były zwykłymi „chlewami”, o betonowej posadzce. I nic poza tym, żadnego śladu pryczy czy czegoś podobnego. Gdy po latach oglądałem zdjęcia więźniów Auschwitz, na pryczach, nawet jeśli leżeli tam stłoczeni jak śledzie, myślałem, że oni mieli dużo lepiej, jak my. dzaju robactwem, które żerowało na naszej niedoli. Barak, w którym byłem razem z matką nie podlegał selekcji, chyba z tego powodu, że niemal wszyscy, oprócz mnie i matki, tak mężczyźni jak i kobiety byli w bardzo podeszłym wieku, ale w innych barakach widziałem, że rozdzielano mężczyzn od kobiet. Nie mam pojęcia, czym kierowali się wachmani w tym, że jedne baraki były ogólne, a inne według płci.
MOGŁEM TAM UMRZEĆ Zaraz po przybyciu do obozu dostałem bardzo silnej biegunki. Matka myślała, że nie przeżyję. Nie pamiętam, czy w lagrze był jakiś lazaret. Nawet nie wiem, czy felczer był. O żadnym leczeniu nie było więc mowy - matka mnie sama próbowała ku-
Zwolniono nas po czterech miesiącach. A wyglądało to bardzo banalnie, któregoś dnia zawezwali matkę do tak zwanego biura i kiedy wróciła do baraku, powiedziała do mnie krótko: „ zbiyrej sie synek, zaroz idymy do dom”. Najszybciej jak to możliwe, żeby się jeszcze ktoś nie rozmyślił, opuściliśmy to przeklęte miejsce. Do domu wróciliśmy piechotą. Mieszkanie było dalej zaplombowane i matka musiała iść do odpowiedniego urzędu, żeby go odplombowali. Jeszcze tego samego dnia wieczorem przyjechała fura. Zabrali wszystkie meble. siadka próbowała mnie zatrzymać ale się jej wyrwałem i pobiegłem na miasto. Od razu podejrzewałem dokąd matkę zaprowadzono, na moje szczęście nie pomyliłem się, moja mama stała w grupie innych
czął do niej strzelać myśląc, że zamierza uciec. Dużo nie brakowało, aby ją trafili. ale jakimś cudem udała jej cało się dotrzeć do baraku. Widocznie dane mi było żyć, bo pomimo braku jakichkolwiek lekarstw, czy fachowej medycznej opieki, powolutku, ale przychodziłem do zdrowia, chociaż cały czas byłem bardzo osłabiony. A mimo to musiałem uczestniczyć w obozowej rutynie.
rować, przynosiła mi z kuchni grysik, który dostawały wyłącznie matki z małymi dziećmi. Któregoś dnia wyszła wieczorem z baraku, żeby dostać na rano grysik, ale miała pecha, bo któryś ze strażników za-
go dnia dręczyli nas tymi samymi bezsensownymi pytaniami o ojca. Ja byłem pytany przez jednego – chyba oficera a matka przez drugiego, ale wszystko się odbywało w jednym pokoju. Ten, który się mną zajmował, w kółko powtarzał, że zostanę wywieziony do Rosji i tam już pozostanę do końca życia, jeśli nie zacznę zeznawać przeciw mojemu ojcu. Podczas kolejnego przesłuchania powiedzieli, że ja i moja mama stanowimy bardzo duże zagrożenie dla ludu polskiego, na co matka odpowiedziała: Musicie być bardzo strachliwi, skoro się tak bardzo boicie chorego dziecka i ledwo trzymającej się na nogach kobiety. Po tej odpowiedzi chcieli od razu matkę zamknąć w bunkrze, ale ja zacząłem wrzeszczeć i trzymałem się kurczowo jej sukienki – więc w końcu zrezygnowali i tylko kopniakami wyrzucili nas na dwór. Po tym zajściu mieliśmy jakiś czas spokój, ale potem znów nas zaczęli przesłuchiwać. Potwornie wrzeszczeli i przeklinali ci oficerowie w mundurach obwieszonych orzełkami.
CO TAM SIĘ DZIAŁO! Podczas tych przesłuchań nas nie bili. Mówię o tym, bo nas nie bili, ale kiedyś zauważyłem w tym osławionym „bunkrze” (który tak naprawdę był norą wykopaną w ziemi), za zakratowanym okienkiem twarz człowieka. Straszną twarz. Trupio blada, z oczami tak przerażonymi, jakby chciały powiedzieć: „Jam jest ten, który musiał przejść prawdziwą gehennę”.
ktoś nie rozmyślił, opuściliśmy to przeklęte miejsce. Do domu wróciliśmy piechotą. Mieszkanie było dalej zaplombowane i matka musiała iść do odpowiedniego urzędu, żeby go odplombowali. Co też się stało, ale jeszcze tego samego dnia wieczorem przyjechała fura i kilkoro ludzi z Urzędu Miasta z nakazem zarekwirowania (zabrania) naszych mebli i sprzętów. Zabrali wszystkie meble, pozostawiając tylko parę zużytych sprzętów w kuchni. Od tego momentu musiałem razem z matką spać na podłodze koło pieca, bo łóżko też zabrano. Podczas tej rekwizycji matka stała i patrzyła, jak jej zabierają cały dorobek życia, bo meble były nowiutkie, kupione krótko przed końcem wojny. Później rodzice wielokrotnie starali się o zwrot zagrabionego mienia, ale otrzymali odpowiedź „Wasze mienie zostało przeznaczone na rzecz skarbu państwa”, a dokładnie przez kogoś przywłaszczone, najprawdopodobniej przez jakiegoś nowego „budowniczego Polski ludowej”. Mój ociec został przeniesiony z mysłowickiego obozu pracy przymusowej do więzienia w Bytomiu, gdzie go sądzono. Podczas procesu zeznawali świadkowie i okazało się, że nie było i nie ma żadnych podstaw aby ojca dalej więzić. Czyli reasumując same aresztowanie jego, a potem nas było bezprawne, bezpodstawne. Ale takim faktem wtedy nikt się nie przejmował a my wciąż byliśmy zaliczani do kategorii ludzi zagrażających narodowi polskiemu, pomimo, że to przedstawiciele tego narodu zafundowali nam drogę przez mękę. Notował: Marian Kulik
10
styczeń 2019r.
Żeglowna Odra - rok na zrealizowanie obietnic
Dwa lata temu nowy PiS-owski rząd zapowiadał, że już w roku 2020 Odra będzie żeglowna. No to został nam rok! I wychodzi nam, że to kpina jakaś! Bo od tego czasu wydarzyło się dokładnie tyle, że rok temu (12lutego) ogłoszono Rok Odry i podpisano list intencyjny w sprawie przywrócenia jej żeglowności. Robót rzeczywistych było tyle, co kot napłakał.
A
le to przedsięwzięcie jest kpiną z innej przyczyny. Dlaczego? To proste. Odra stała się ważną rzeką żeglowną, gdy transportowano nią na północ węgiel. Także gdy zaczęto mówić o przywróceniu żeglowności, minister Cezary Grabarczyk podkreślał, że dzięki niej górnośląski węgiel łatwo trafi do nowej Elektrowni Opole. Dziś jednak w okolicach portu w Gliwicach, połączonych z Odrą kanałem, nie ma żadnej kopalni, Więc i tak trzeba będzie przywieźć nad Odrę węgiel pociągiem. Następnie przeładować na barki, i rzeką zawieźć do Opola. Dodajmy jeszcze, że urządzenia do załadunku są w gliwickim porcie w stanie katastrofalnym i de facto trzeba je wszystkie wybudować od nowa. Miałoby to sens, gdyby chodziło o transportowanie węgla setki kilometrów. Do portów na Bałtyku, do Szczecina. Ale do Opola, odległego od Gliwic raptem o 80 kilometrów? Sam przeładunek w Gliwicach będzie kosztowniejszy, niż przejechanie tych kilkudziesięciu kilometrów koleją. Dochodzi do tego oczywiście także konieczność budowania portu rozładunkowego obok elektrowni Opole. Ekonomiczny i logistyczny absurd!
BYŁY AMBITNE PLANY Komuniści – za Gierka – zabierali się do sprawy znacznie sensowniej. W ich planach było użeglowienie Odry i Wisły oraz połączenie ich Kanałem Śląskim, zaczynającym się w Bieruniu (miał tu powstać największy port rzeczny w Europie Środkowej), a kończącym w Kędzierzynie-Koźlu.
Z Bierunia miał być transportowany węgiel. Co w tym przypadku miało olbrzymi sens, bo tuż obok Wisły leży tu kopalnia Piast-Ziemowit, największa w Polsce. Na tyle blisko, że węgiel z niej do portu miał być przesyłany taśmociągiem, a nie wożony koleją. Dlatego też elektrociepłownię Siekierki, w Warszawie, zbudowano nad samym brzegiem Wisły. Aby i tam rozładowany węgiel trafiał prosto na taśmę. Podobnie elektrownie w Kozienicach, Puławach, krakowska Hutą Sędzimira (dawniej Nowa Huta). Zaplanowano (a niektóre wybudowano) je wraz z portami rzecznymi do odbioru węgla. Akurat w kwestii Elektrowni Opole sytuacja jest podobna. Jej odległość od Odry to raptem kilometr. Tylko z drugiej strony od kopalń do portu w Gliwicach daleko. Za to z Gliwic do Opola blisko. Poza transportem węgla po żeglownej Wiśle, miał być też transport po Odrze. Ale właśnie z wykorzystaniem Kanału Śląskiego, zaczynającego się w Bieruniu, obok kopalń Piast, Ziemowit, Czeczott, a dalej idący w pobliżu kopalń rybnickich. To stąd miano zabierać na barki węgiel i transportować Odrą na północ. Generalnie nad Bałtyk, bo przecież nie do Opola!
PO GIERKU - NIC Plany Gierka skończyły się wraz z końcem jego ekipy, ale tamto było spójną koncepcją, a nie użeglowieniem Odry, aby węgiel z Gliwic do Opola nią wozić. To kpienie z ekonomii, bo wszędzie w Europie wiadomo, że transport rzeczny jest nieopłacalny, jeśli nie odbywa się na dalekich trasach. Dlatego sens mają tylko te przedsięwzięcia, które łączą wielkie trakty wodne, gdzie barką transportuje się towary na odległość setek, a najlepiej tysięcy kilometrów. Wizja polskie żeglugi śródlądowej opiera się właśnie na wizji Kanału Śląskiego i Kanału Odra-Dunaj. W Europie kanałów są setki, kolejne są budowane. Od roku 1992, gdy ukończono kanał Ren-Men-Dunaj, można przepłynąć Europę od Holandii po Morze Czarne. Do sieci tej włączają się kolejne państwa i kolejne rzeki. Czesi mają w planach kanały Odra-Dunaj oraz Odra-Łaba. Bo w całej Europie – i Rosji nawet – widać po większych rzekach pływające barki, którymi przewożone są miliony ton towarów. Taki widok znany jest każdemu, kto stał kiedykolwiek chociażby na moście w Wiedniu, Budapeszcie, Mannheimie.
ZANIEDBANA ODRA Natomiast trwające od 90 lat polskie rządy na Śląsku widać w każdej dziedzinie. W tej też. Polska po wojnie nie wybudowała żad-
n Port w Koźlu, stan obecny. nego znaczącego kanału. Bo trudno za taki uznać choćby kanał Wieprz-Krzna. Dla odmiany Odra, żeglowna niedawno jeszcze w Kędzierzynie, teraz jest taka dopiero od Opola na północ. Wisły nie uregulowano nigdy. Jeszcze 70 lat temu powszechnym widokiem były też barki i pogłębiarki na Odrze. Zresztą stale pogłębiana Odra była także mniej groźna w czasie powodzi. Masowa żegluga rzeczna była znana przed laty także w Opolu, we Wrocławiu, bo niemiecka Odra była rzeką żeglowną na niemal całej długości. W Polsce jej żeglowność zmniejszyła się o 115 km. I straciła na znaczeniu. Chociaż po niemieckiej stronie połączona jest z innymi rzekami trzema kanałami. Po polskiej jednym, poprzez Noteć, kanałem bydgoskim. Też zresztą wybudowanym w XVIII wieku przez Prusy. III Rzesza spróbowała Odrą transportować na północ śląski węgiel, stąd błyskawiczna budowa, w latach 1939-40, praktycznie bezużytecznego dziś Kanału Gliwickiego.
KANAŁ ŚLĄSKI NIE ZAPOMNIANY W 1945 roku i śląskie górnictwo i ten kanał i spławną Odrę odziedziczyła Polska. I znów trzeba przyznać, że PRL cały czas miał na uwadze Kanał Śląski. Zaczęto go projektować w latach 50. XX wieku, w Biurze Projektów Budownictwa Morskiego Oddział Wrocław. Powstały dwa warianty kanału. Północny, wykorzystujący Kanał Gliwicki. Dalej miał prowadzić przez miasta GOP do sosnowieckiego Modrzejowa nad Przemszę, w pobliżu jej ujścia do Wisły. Jednak poprowadzenie kanału przez zurbanizowane, po-
siekane kopalniami i hutami Zabrze, Bytom, Chorzów, Katowice – to inwestycja bardzo kosztowna i szybko ją zarzucono. Pozostał wariant południowy, będący zresztą zarazem na pewnym odcinku – w zachodniej swej części – kanałem Odra-Dunaj. Bo ten kanał można poprowadzić jedynie przez Bramę Morawską, a więc koło Raciborze, Rybnika, Wodzisławia. Tak więc w pierwszym odcinku, od Kędzierzyna w stronę Rybnika, kanał Odry z Dunajem i z Wisłą może być wspólny. Dalej Kanał Śląski zaplanowano korytem Gostynki, przez Wyry, Kobiór do Bierunia. Taki projekt zaaprobował w 1973 roku minister żeglugi. Bo właśnie mieliśmy epokę Gierka! To wtedy w ówczesnej tyskiej dzielnicy Bieruń-Bijasowice leżącej nad Wisłą zaplanowano budowę Centralnego Portu Węglowego. Tam, gdzie Gostynka wpada do Wisły, na 86 hektarach, w pobliżu dwóch najpotężniejszych polskich kopalń Piast i Ziemowit zaplanowano największy europejski port śródlądowy. Rozpoczęto już nawet pierwsze prace, wysiedlono kilka domów, znajdujących się na tym terenie. W 1975 roku wydawało się, że już niedługo to stąd w najtańszy sposób śląski węgiel będzie transportowany do całe Polski, do bałtyckich portów i dalej w świat. Bo jednocześnie zaplanowano i użeglowienie Wisły i wybudowanie właśnie Kanału Śląskiego. Wisła miała dostarczać węgiel do Polski wschodniej, Kanał i Odra na do zachodniej i portu w Szczecinie. Tamtędy transportować można też węgiel nie tylko z Piasta, Ziemowita, Czeczotta, ale też z kopalń rybnickich, jastrzębskich.
UPADEK IDEI Ale następcy Gierka o transporcie wodnym zapomnieli. Kanały, dynamicznie rozwijające się w Europie, w Polsce Jaruzelskiego były równie nieznane jak serek philadelphia i piwo tuborg. A i w III RP kwestia ta przez państwo jest nadal pomijana. A nawet starały się go chyba nawet pomijać. Rekord głupoty pobiła bodaj wicepremier PO Elżbieta Bieńkowska (obecnie unijny komisarz) twierdząc, że projekt ten nie został uwzględniony w Koncepcji Przestrzennego Zagospodarowania Kraju 2030, „z braku przesłanek ekonomicznych i środowiskowych”. Zakrawa to na kiepski żart zważywszy, że transport wodny jest trzykrotnie tańszy niż drogowy, zużywa się też trzykrotnie mniej paliwa, trzykrotnie mniej zanieczyszcza środowisko samymi spalinami. A i transport wodny nie jest dla środowiska uciążliwy. Eksperci już dawno oceniali, że przy wykorzystaniu Kanału Śląskiego transportowano by około 20 milionów ton rocznie. Oszczędności na kosztach transportu wynosiłyby rocznie około 700 milionów złotych. O zyskach ekologicznych już nie wspominając. Trzeba przyznać, że obecny rząd – inaczej niż Bieńkowska - przynajmniej częściowo wraca do tych planów. Zapowiada użeglowienie Odry, Kanał Śląski i Kanał Odra-Dunaj. Inwestycje mają kosztować 30 miliardów i trwać do 2030 roku. Ale kiedy słyszy się o pomysłach wożenia węgla wodą do Opola, to ręce opadają. Dariusz Dyrda
11
styczeń 2019r.
Pierwsza dama nauki W wiekach średnich a także następującym po nich renesansie, kobieta była do garów i szydełkowania. A jednak w XVII wieku jedna z nich przełamała to tabu. Jak wiele innych razy, wyzwolenie umysłu stało się faktem na Śląsku. I niby nawet się to dostrzega, tylko w formie karykaturalnej. W Świdnicy jest gimnazjum im. Marii Kunic. Ale ona nie była Kunic, tylko Kunitz. Nawet niemiecka pisownia boli?
O
wszem, istnieją alternatywne pisownie ej nazwiska. Znana była też jako Cunitz albo – z łaciny – Cunitia, nigdy Kunic. Na Dolnym Śląsku, nawet jeśli się ją docenia, próbuje się przez zmanię nazwiska przykleić jej inną od rzeczywistej narodowość.
n Na ławeczce w Świdnicy.
Silesion.pl idzie podobnym tropem, ogłaszają: „Gdyby Kopernik była kobietą nazywałaby się Maria Kunica”. Portal www.niezależna.pl zawiadamia nas nawet, że uczona nazywała się… Kunicka. Tak więc mamy próbę polskiego zawłaszczenia osoby, która do czasów Marii Skłodowskiej-Curie była najbardziej znanym naukowcem wśród kobiet. Może nawet jedynym w swoich czasach. Przez kolejne trzy stulecia nazywana była Śląską Ateną, Śląską Pallas. Nie niemiecką, tym bardziej nie polską oczywiście, choć pewien okres życia i w Polsce spędziła. Śląską! Jej polskie biografie bawią. Czytamy w nich „Wojna trzydziestoletnia i prześladowania religijne zmusiły ich (tz. Jąi męża – przyp. DD) do opuszczenia miasta. Znaleźli schronienie u kseni Zofii Łubieńskiej w klasztorze cystersek w Ołoboku (obecnie województwo wielkopolskie)”. Prześladowania religijne… Polakom jakoś wstyd się przyznać, że nie uciekła przed nie wiadomo jakimi prześladowaniami religijnymi, tylko przed katolickimi. Bo, jak niemal wszyscy mieszkańcy Śląska przed wojną trzydziestoletnią była wyznania protestanckiego. To dopiero po tej – przegranej - wojnie nasi przodkowie przymusowo przyjmowali znów religię katolicką. Zrobiła to również rodzina Marii, która na Śląsku pozostała.
MOŻE NIE WIELKA, ALE PIERWSZA Patrząc z perspektywy, niczego naprawdę znaczącego Maria Cunitz do nauki nie wniosła. Jej wielkość polega jednak na tym, że była kobietą w nauce pierwszą. Zapowiadała się niezwykle już jako małe dziecko. Nie bardzo interesowała się zabawkami, ale za to wieku lat pięciu płynnie czytała. Na jej prośbę rodzice zgodzili się, by uczestniczyła w domowych lekcjach starszego brata. Mając więc siedem lat pobierała lekcje charakterystyczne dla nieco starszych zamożnych mieszczańskich chłopców. Łaciny, geo-
metrii. Wprawdzie gdy miała lat osiem zaczęto ją też przygotowywać do roli gospodyni, czyli wdrażać w prace domowe, szydełkowanie i tym podobne, ale znajdywała czasu na tyle, aby, jak mówi biografia, napisana przez jej męża, dalej się kształcić przy pomocy "niemych nauczycieli, czyli książek". Z woli rodziców uczyła się muzyki i śpiewu, ale już samodzielnie nauczyła się zamieniać zapis tabulatorowy (kto uczył się grać na gitarze, świetnie wie, o co chodzi) na nutowy i odwrotnie. Uczyła się też malować, i czyniła to całkiem dobrze, a jako nastolatka władała biegle językami, oprócz niemieckiego, francuskim, polskim, włoskim oraz trzema martwymi: łaciną, greką i hebrajskim. Pilnie uczyła się też historii i nauk przyrodniczych. Umysł Marii chłonął każdą wiedzę jak gąbka.
DOM PEŁEN NAUKI Miała bez wątpienia – dla swoich zainteresowań – szczęście urodzić się w domu bardzo intelektualnym. Jej ojciec, miejski lekarz Świdnicy, sam sporo wiedział
niej, gdy Ślązacy i Czesi rzucili wyzwanie niemieckiemu cesarzowi. Chodziło o ich swobody religijne, które fanatycznie katolicki wiedeński dwór pogwałcał. Ale rodzina Marii była od wojny daleko. Gdy walki są bardzo zacięte, ale już wiadomo, że Ślązacy przegrali, wychodzi (dziś może nas to szokować) w wieku lat 13 za mąż za prawnika Dawida Gertsmanna. Mąż jednak zmarł trzy lata później podczas epidemii ospy (niskie ukłony dla antyszczepionkowców), która wtedy u nas szalała. Dwudziestoletnia wdowa Maria w 1630 wychodzi za mąż po raz kolejny. I to małżeństwo ją ukierunkowuje, bo drugi mąż Elias von Löwen, znany matematyk, początkowo jest jej przewodnikiem po świecie nauk matematycznych. Razem zgłębiają tajemnice budowy wszechświata, zapoczątkowane przez – też Ślązaka z pochodzenia – Mikołaja Kopernika. Wraz z mężem, z dachu odziedziczonej po ojcu świdnickiej kamienicy "Pod Złotym Chłopkiem" obserwują „obroty sfer niebieskich”. Jej biograf J. E. Scheibel wspomina, że lud miał za dziwaczkę, która zajmować się gospodarstwem domowym, całe noce spędza na dachu patrząc w gwiazdy, a dnie,
Przez kolejne trzy stulecia nazywana była Śląską Ateną, Śląską Pallas. Nie niemiecką, tym bardziej nie polską oczywiście, choć pewien okres życia i w Polsce spędziła. Śląską! o astronomii, w której szkolił go przyjaciel samego Keplera, niejaki Tycho, postać w astronomii też niezupełnie anonimowa. A chociaż Maria nigdy Keplera chyba nie spotkała, jej nazwisko z tym wielkim astronomem związane jest już na zawsze. Kepler zmarł, zanim zaczęła prowadzić swoje badania, ale innymi największymi astronomami swoich czasów korespondowała, a oni nie umieli się nadziwić, że o nauce z kobietą dyskutują. Urodzona w 1610 roku, mając lat osiem przeżyła początek wojny trzydziestolet-
zamiast zajmować się gospodarstwem, przesypia. Trudno się ludowi dziwić, w wieku XVII nikt o takich kobietach nie słyszał. Nawet rada miasta ją za taki tryb życia oficjalnie skarciła.
KEPLER SIĘ MYLIŁ W roku 1636, gdy wojna trzydziestoletnia na Śląsku znów przybiera na sile, małżeństwo opuszcza śląską Świdnicę – do której już nigdy nie wróci – i udaje się do nie objętej wojną Polski. Tu jeszcze przez lat ponad dwadzieścia protestanci będą cieszyć się pełnym równouprawnieniem. Byczyna, rodzinne miasto jej męża, na samej granicy z ogarniętym wojną Śląskiem, stało się jej miejscem do życia. I tu opublikowała swoje dzieło. Dzieło, które wprawiło w zdumienie ówczesny naukowy świat. Nie dlatego, że było jakieś bardzo przełomowe. Maria nie była Kopernikiem. Nie była Giordano Bruno, nie była Keplerem. Ale oto kobieta (kobieta!), osoba dotychczas do szydełkowania, do garów, do muzyki w najlepszym razie, informuje świat nauki: wielki Kepler się mylił, popełniał błędy w obliczeniach. Ja policzyłam to lepiej i prostszą metodą! „Urania propitia” - jej książka, wydana w wieku lat 40 (rok 1650) wytykała błędy Keplerowi. Co więcej, uprościła bardzo wzory obliczeń, wskazując, dlaczego ten wielki Kepler, wyliczając ruchy planet, się często mylił. Wzory Marii przez
n Strona tytułowa jej dzieła. kolejne dwieście lat były wytyczną dla astronomów. Kepler był większy, bo wzory dla astronomii stworzył, ale to ona je poprawiła. Nie wiemy, co jeszcze by osiągnęła. Pożar Byczyny w 1655 pozbawił ją i majątku i warsztatu naukowego. Sześć lat później zmarł jej mąż – i załamana kobieta zaprzestała działalności naukowej. Pewnie także dlatego, że Polska pogrążała się w dewocji, więc kobieta zajmująca się taką działalnością mogła być oskarżona o czary i spalona na stosie.
RYZYKOWNE ZAJĘCIE Wydanie naukowej książki stanowiło dla niej poważne ryzyko. Kopernikański system heliocentryczny nie był wówczas jeszcze powszechnie akceptowany, Kościół wciąż uważał go za herezję. Papież Aleksander VII w bulli Speculatores domus Israel z roku 1664 (czyli na rok przed śmiercią Marii Cunitz) ponownie potępił wszystkie książki mówiące o ruchu Ziemi. Więc jej dzieło też. Jakby tego było mało, parała się astrologią, oskarżenie o czary i spalenie na stosie były więc całkiem prawdopodobne. Tym bardziej, że – rzecz w tamtych czasach rzadka – wydała swoją „Urania propitia”nie tylko po łacinie, ale i po niemiecku. Po łacinie dla uczonych, po niemiecku także po to, by ludziom nie parającym się nauką też przybliżyć astronomię. Która po uproszczeniu przez nią keplerowskich obliczeń stała się znacznie łatwiej zrozumiała. Zresztą sam tytuł „Urania propitia” tłumaczy się jako astronomia przyjazna. W roku 2008 gimnazjum w Świdnicy uzyskało jej imię (acz, jak wspomniałem, przekręcone), a w pobliżu Domu Pod Złotym Chłopkiem, gdzie prowadziła swoje obserwacje, stanęła jej rzeźba. Na ej cześć nazwano też kilka pomniejszych obiektów w kosmosie. Ale gdy coraz więcej kobiet dokonywało naukowych odkryć, stawała się powoli zapomniana. Jednak od połowo XVII do końca XIX wieku była Maria Cunitz najbardziej znanym uczonym – kobietą. Dariusz Dyrda
12
styczeń 2019r.
Skat ma się dobrze
W sobotę, 20 stycznia rozpoczęły się tegoroczne rozgrywki Grand Prix Polski w skacie. Na starcie pojawiła - mimo śnieżnej zawieruchy - się rekordowa liczba 432 zawodników. Najwyraźniej gra, zwana czasem w Polsce „śląskim brydżem” ma się dobrze.
I
naczej niż choćby ten brydż prawdziwy, bo on, chociaż Polacy należą do światowej czołówki, obumiera, na turniejach w zdecydowanej większości grają ludzie w wieku emerytalnym, a ilość par, choćby na najważniejszym na Śląsku cotygodniowym turnieju w Chorzowie stale maleje. Podobnie ma się sprawa z szachami. Znów, choć polskie szachy są mocne jak nigdy wcześniej, to chodzi jedynie o pojedyncze rodzynki, graczy ubywa. Inaczej w skacie. Na styczniowym Grand Prix w Lędzinach też wprawdzie większość zawodników była nuż dobrze po pięćdziesiątce, ale młodych osób także nie brakowało. Czasem bardzo młodych, można było wypatrzeć i nastolatków. I wcale w tej stawce niemal pół tysiąca graczy nie zajmowali oni ostatnich miejsc.
KARTY „NIE DO SKATA” Grających tylko amatorsko zawody skatowe – te i inne – mogłyby zdziwić. Nie gra się na nich bowiem kartami do skata, lecz takimi „normalnymi”, jak w brydża czy tysiąca. - Przede wszystkim te do skata wcale nie są jedynymi do skata – mówi Adam Kołodziejczyk, pierwszy polski, a w zasadzie śląski mistrz świata w tej grze. I wyjaśnia: - Skat był popularny w całych Niemczech, ale te, które znamy my, były popularne tylko we wschodnich. U nas, w Prusach, w Brandenburgii, często też Bawarii. Na zachodzie, a przede wszystkim w Alzacji zawsze grano tak zwanymi kartami francuskimi, czyli tymi, które teraz są popularne na całym świecie. W pewnym momencie światowa federacja skata uznała, że na turniejach ujednolica wzorzec kart i postawiła na „francuskie”:. - A my się dostosowaliśmy, i gramy nimi także na lokalnych turniejach, choćby po to, by się do nich jak najbardziej przyzwyczaić. Ale z kolegami z pracy z przyjemnością siadam do takich kart, na jakich się gry uczyłem.
KRZYSZTOF KOŁODZIEJCZYK,
n Lędzińskie Grand Prix Polski zgromadziło niemal pół tysiąca graczy. Nie znając kart do skata trudno zrozumieć zresztą polskie nazwy na kolory kart, używane choćby w Wielkopolsce czy na Pomorzu. Bo tam kolor zwany po polsku zazwyczaj „karo” (a po śląsku szel) nazywany jest „dzwonek”. Co wspólnego ten czerwony czworobok ma wspólnego z jakimkolwiek dzwonkiem? Nic, ale w kartach skatowych jest to przecież rzeczywiście dziecięcy dzwoneczek. Podobnie z winem (po polsku pik, po śląsku grin) – jest tam w prawdzie jakiś czarny liść, ale w kartach skatowych nie jest liść czarny, tylko zielone ewidentnie winogronowe liście. No i wreszcie żołądź – czyli po polsku trefl a po śląsku krzyż. Tu już mamy pojęcia kompletnie pomieszane pojęcia, bo karty polskie (francuskie) nie mają tam przecież żadnego żołędzia, tylko dziwny krzyż. Ale śląskie karty do skata mają tam jak najbardziej orzech żołędzia. A dla odmiany nasz krojc, to po niemiecku krzyż (Kreuz). Ano właśnie dlatego, ze karty używane „od zawsze” w zachodnich częściach Niemiec nie miały tego żołędzia tylko właśnie znany z kart francuskich krzyż. Samo więc nazewnictwo kolorów wskazuje, że na historię skata od początku wpływ miały oba rodzaje kart. Chociaż nam z tą grą bardziej kojarzą się te „zielone”.
WZDŁUŻ DAWNEJ GRANICY Zresztą nad skatem można przeprowadzić wiele innych zdumiewających obserwacji. Jeśli zrobimy mapę, gdzie w Polsce się w niego gra, to narysujemy dokładnie granicę cesarstwa niemieckiego z 1914 roku! Bo gra się na Mazurach i Kaszubach, gra się na Pomorzu i Wielkopolsce. I oczywiście u nas. Nie gra się prawie wcale na Dolnym Śląsku, no ale tam przecież po 1945 roku nastąpiła niemal 100-procentowa wymiana ludności. Co ciekawe, nie gra się na dawnych terenach cesarstwa austriackiego – na Śląsku Cieszyńskim, Opawskim, w Małopolsce – chociaż przecież ono także było państwem niemieckim. Ale i to jest zrozumiałe. Skat został wymyślony i upowszechnił się w II po-
łowie XIX stulecia w Prusach, opanowując potem całe cesarstwo niemieckie. Tereny niemieckie, które do tego cesarstwa nie weszły, w skata nie grają. Zresztą o tym, gdzie w Polsce gra się w skata, najlepiej świadczy struktura Polskiego Związku Skata. Wynika z niej jasno, że choć grywa się w całym dawnym cesarstwie niemieckim, to w państwie polskim jest to naprawdę śląska gra. Bo Polski Związek Skata ma dziesięć okręgów. Dwa z nich znajdują się na północy, to okręg pomorsko-kaszubski i wielkopolsko-kujawsko-pomorski. Pozostałe osiem już u nas. Jest więc okręg katowicki, opolski, rybnicki, zabrzański, jest i Śląsk-Południe, obejmujący przede wszystkim Ziemię Rybnicką. A także, o dziwo, dwa okręgi tyskie! Jeden obejmuje powiaty wokół Tychów, drugi samo miasto. Okazuje się, że w mieście tym, pozornie gorolskim, skat jest potęgą, funkcjonuje tu aż siedem klubów skatowych. Bierze się to zapewne stąd, że skat najpopularniejszy był zawsze wśród grubiorzy, a to wokół Tychów ulokowane były największe kopalnie, jak Piast czy Ziemowit, mające dawniej załogę po 10 000 ludzi. Większość z nich mieszkała i nadal mieszka w Tychach. I chociaż w wielu przypadkach były to werbusy z całej Polski, to prawie każdy, kto na grubie robił, grać się nauczył. Choć tu też chyba najszybciej zanikła tradycyjna licytacja. Przecież jeszcze powszechnie czterdzieści lat temu nawet ci, którzy nie znali niemieckiego, licytowali „zibenuncwancich” albo choć „siedem i dwaiścia” licząc po niemiecku. W Tychach już wtedy niemal wszyscy mówili, z różnymi polskim akcentami „dwadzieścia siedem!”. Ale grali i grają w skata. - Wielu z nich na emeryturze wróciło w swoje rodzinne strony, stąd teraz zdarza się, że kółka skatowe powstają w Kielcach, Radomiu czy Białymstoku –mówi wiceprezes PZS Krzysztof Kołodziejczyk, brat wspomnianego mistrza świata. Też zresztą czołowy polski zawodnik.
ŚWIATOWA POTĘGA Nasi skaciorze z naszej okolicy stanowią światową potęgę! Tak, światową. Dość powiedzieć, że na kongresy światowej federacji brydża Niemcy mają sześciu delegatów, Polska pięciu, a reszta krajów po jednym. Bo to oddaje popularność gry w poszczególnych państwach. Na imprezach międzynarodowych gracze ze Śląska też są mocni. Do legendy przeszła historia, gdy dziewięć lat temu przygotowujący się do otwartych mistrzostw świata lędzinianin Krzysztof Kołodziejczyk, namówił brata, Adama, by też pojechał. Adam też grywał w skatowej I lidze, ale będąc w gorszej sytuacji finansowej od starszego brata, rzadko jeździł na światowe wojaże. Bo nawet oficjalni reprezentanci Polski mają tylko częściowo finansowane zagraniczne wyjazdy. W grudniu 2009 roku Adam dał się jednak Krzyśkowi namówić i wrócił z … tytułem mistrza świata.
ZA WŁASNE PIENIĄDZE Niebawem kolejne mistrzostwa świata i obaj bracia znów się wybierają walczyć o wysokie miejsca. Inni – nieco słabsi – jadą, żeby pograć. Bo zapisać może się każdy, kto zapłaci wpisowe, 110 euro. - Niby dużo, ale jeśli się weźmie pod uwagę, że dwie dorosłe osoby mogą zabrać ze sobą dwoje dzieci do lat 17, to wychodzi, że 12-dniowy wyjazd kosztuje dla czteroosobowej rodziny około 9000 złotych. Za te pieniądze ma się 11 dni na ekskluzywnym pasażerskim statku, który pływając po Morzu Śródziemnym
wiceprezes PZS i były mistrz Polski: Najbardziej cieszę się, że do skata garnie się młodzież. W takich klubach jak mój, bo mamy siedzibę w OSP Lędziny i młody człowiek, który zapisuje się do OSP, bardzo często zaciekawia się i naszą grą, wsiąka w skata. Nie boję się więc o przyszłość dyscypliny, choć tam, gdzie kluby są w piwiarniach, pozyskiwanie młodych jest trudniejsze. Pjest też taka, że w klubach i na turniejach zjawia się mnóstwo ludzi, którzy zasady gry znają od dziesięcioleci, ale mieli pracę, rodzinę i czasu na grę brakowało. Teraz, gdy dzieci są na swoim, a oni albo już na emeryturze, albo pod koniec zawodowej kariery, wracają do tej pasji. Nie każdy, komu trochę nudzi się w domu, musi od razu wędkować. Niektórzy wybierają rozrywkę intelektualną z nutką hazardu, którą jest skat.
zawija do najpiękniejszych i najważniejszych portów Hiszpanii i Włoch. Trudno znaleźć w tej cenie taki rejs po Morzu Śródziemnym. Więc czasem jest tak, że z jednym graczem jedzie kilka osób, niby kibiców a w rzeczywistości rodzina. Ale miejsca jest dość, to statek na 4000 pasażerów, a taka impreza jest świetną promocją naszej gry. A wielu zamożnych, ale słabszych zawodników jedzie po to, by potem móc się pochwalić znajomym, że grali na mistrzostwach świata – opowiada Krzysztof Kołodziejczyk. I dodaje ze śmiechem: - A ponieważ u nas za wyjazd nie płaci związek, tylko z własnej kieszeni, to do zawodników nie jest dołączona spora ekipa „działaczy”, jak to się dzieje w każdym niemal sporcie. Zasad gry nie będziemy tu tłumaczyć, wystarczy tyle, że jest zupełnie inna, niż wszystkie inne gry karciane. A brydżowy arcymistrz międzynarodowy Ryszard Kiełczewski z Tychów mówi, że zna tylko dwie gry w karty, które można uznać, za intelektualne oczywiście brydża i skata właśnie. Bo chociaż ilość wariantów w brydża jest niemal nieskończenie wyższa, to jednak i skat ma ich ilość ogromną, a czołówka stosuje dość skomplikowane sposoby sygnałów za pomocą kolejności zrzucanych kart. Brydżyści mają do skata sportowego jedno zastrzeżenie. U nich na turnieju wszyscy grają to samo rozdanie, i potem porównuje się, kto ile z karty „wycisnął”. W skata – zwłaszcza w Polsce – nadal gra się na karty tasowane. I zgodnie z zasadą: jak karta idzie, to i świnia farorza ogro. Dariusz Dyrda
13
styczeń 2019r.
W drugiej połowie 2019 roku ukaże się powieść Dariusza Dyrdy „Hajmat”. Oparta jest o autentyczne losy mieszkańców naszego regionu. Od tego numeru jej pierwsze fragment zaczynamy drukować w odcinkach. Mamy nadzieję, że zachęci Was to do lektury wydania książkowego Wyjaśnić Polakowi, czym jest Hajmat, to jak wyjaśnić Papuasowi, czym jest bigos. Można próbować, ale po co? I tak nie zrozumie. Bo żeby zrozumieć smak trzeba poczuć; opowiedzieć się nie da ani Papuasowi smaku bigosu, ani Polakowi istoty Hajmatu. Tak jak Papuasowi nic nie powie, że bigos to z grubsza rzecz biorąc uduszona razem kapusta i mięso – plus przyprawy – tak Polak nie pojmie, że Hajmat to ojczyzna ważniejsza od Ojczyzny. ROZDZIAŁ I Wszystko pamiętam dokładnie. Wszystko, choć im dawniej, tym lepiej. I tak pamiętam, że Kurta zabiłem nad ranem. O 3.47. A może to była 3.46 – na moim starym tissocie słabo było widać cyfry. No dobra, niech będzie, że zabiłem go o wpół do czwartej nad ranem. Wiedziałem, że zabić go muszę w środku nocy. Bo nad ranem wszyscy kameraden śpią jak zabici, a wartownik niby czuwa, ale też zmysły otępiałe. Nie pierwsza to była taka noc na froncie, pod gołym niebem, to wiedziałem. Wiedziałem, że jak go mam zarżnąć to teraz… Rok wcześniej na widok zabijanego człowieka bym się porzygał. Tym bardziej zabitego przeze mnie. Jezu, człowieka zabić?!? Można zabić zająca, fazana, sarnę można zabić albo dzika. Trzeba, nawet, jak pod muszkę wejdzie, ale człowieka? Ale teraz? Teraz to ja tylu zabitych widziałem, że co mi tam taki Kurt? Zresztą, czy to w ogóle człowiek był? Tak więc zabiłem go. Kiedy spał. Po śląsku powiedziałbym „na śniku”. Spał na wznak. Zadowolony widać z siebie, bo niezadowolony to się we śnie skuli. Jak ja. A on spał spokojnie, na wznak. Niczego się nie bał, no bo czego? Amerykanie jeszcze daleko, a nawet jakby podeszli, to przecież jest wartownik. A jak wrzaśnie, to nasza siła ognia jest wciąż duża, we śnie nas nie wezmą. No to Kurt spał spokojnie. Za spokojnie. Wstałem. Przeciągnąłem się i podszedłem do niego. Nikt nawet nie ziewnął, nie westchnął. Spali. Położyłem się koło Kurta. Z pochwy wyjąłem nóż. Ostry. Zawsze go miałem ostry jak brzytwa. Pochyliłem się nad Kurtem, nóż zawisł mu nad gardłem. Miał szalik, to powinno osłabić krwotok. A nawet jak nie, to co? I tak miałem na mundurze pełno krwi obersturmführera Lischke, którego wyniosłem spod obstrzału. Krew mu na mój mundur sikała z trzech dziur w płucach. Ja się mordowałem, żeby go wynieść a on i tak zaraz zdechł. Po co się mordowałem? No i miałem na mundurze moją własną krew. Przecież miałem przestrzelone lewe ramię. Zabandażowali, ale przedtem krew sikała. To kto zauważy, że mój waffenrock, pokrwawiony jak fartuch rzeźnika, ma jeszcze na sobie trochę innej krwi. Krwi Kurta. Nóż zawisł na chwilę. Jakby to on się wahał, nie ja. Bo ja się nie wahałem. Pojechałem głęboko. Poczułem, jak tnę gardło. To pulsowanie krwi - było pewne, przeciąłem tętnicę szyjną. Bo to nie wiem, jak tryska krew z szyi dorzynanej sarny? Trochę się przestraszyłem o wartownika, stał może 30 metrów dalej. Bo Kurt zaczął gulgotać. Nie z pyska, bo zaraz mu zatkałem czapką, tylko z tego gardła. Gul, gul gul, glll. Kurwa, co będzie jak wartownik się obróci??? Nie obrócił się. Za parę minut wróciłem na swoje miejsce, parę metrów od Kurta. Niech kombinują, kto go zarżnął, jest nas tu prawie dwustu.
HAJMAT
Mnie to trochę świeżej krwi na waffernroku ściemnieje za godzinę, będzie jak cała reszta. A jutro i tak poddamy się Amerykanom.
*** Stary już jestem, ale pamiętam wszystko. Wszystko. Nie tylko dawne, obecne też. Chcesz? Moja komórka 662-143-114. I pesel 24060612246. PIN do banku 2334. Nawet mój numer obozowy z Dachau pamiętam, choć dawno wymazany. 83 447. No i numer z SS! 938 224. Z SS więcej jak dziesięć razy wyższy niż z Dachau, no ale do SS trafiłem później, niż do obozu koncentracyjnego. No i w SS był większy przerób, ss-manów ginęło i po parę tysięcy dziennie. Ale numer z Dachau kazałem sobie dawno wymazać, jakby to wyglądał SS-man z numerem z obozu koncentracyjnego. Tylko blizna została. I nie wiem, po co to zrobiłem, bo co drugi SS-man obok mnie miał też wytatuowany numer obozowy. Ale mi to nie pasuje i dziś. To tak, jakby mundur SS ubrał Żyd, co ma pejsy. Bo Żydzi w SS bywali, ale nigdy pejsaci. Jak to śpiewa ta Kozidrak? „Nie można ciastka zjeść i go mieć”? No właśnie. A może to nie Kozidrak śpiewa, tylko inna jakaś. Mówię, że wszystko pamiętam, ale żebym miał pamiętać Kozie Draki? Przez to SS mam całe życie przesrane. A może przesrałem je dużo wcześniej, kiedy dziadek – mówiliśmy na niego opa – sadzał mnie na kolanach, brał swoją starą flintę i o niej opowiadał. Przecież gdyby nie ta flinta, nie musiałbym zabić Kurta. No i nie byłbym w obozie koncentracyjnym. Ale to potem. Na razie flinta była ważniejsza, niż pan Jezus. Bo w niedzielę rano mama nas brała do kościoła, słuchać o panu Jezusie. A wieczorem opa opowiadał o flincie. Może i pan Jezus taki nudny nie był, ale my – bracia i ja – od rana czekaliśmy na flintę. A z ratowanie tego Lischke, to jaki ja pożytek miałem? Tylko mi mundur swoją krwią uświnił. Polowy, ale innego już nie miałem, to musiałem łazić w pokrwawionych łachach. Dobrze, że sam wyszedłem z tego cały. No, prawie cały, postrzał w rękę dostałem. Mówili, że musimy przebić się do Austrii, tam się poddamy Amerykanom, nie sowietom. Tośmy się przebili. I co? I naraz w Austrii szturmują na nas sowiety! Dobra, chcecie się bić, to się bijemy. Bo co, nowina mi? Z Amerykanami się jeszcze nie biłem, ale z ruskimi cały czas. Najstarsi, ci, co mają 23 lata, albo nawet więcej, mówią, że dawniej to my mieliśmy
przewagę czołgów, armat, ognia. Nie wiem, jak to jest mieć przewagę, choć może i prawdę mówią. Ja wiem, jak to jest walczyć, gdy mamy pancerfausty i MG, a jadą na nas szeregi T-34. Jak ruski tank łupniesz pancerfaustem z bliska, to się pali. Załoga wyskakuje, a ty ją ze szmajsera. I następny ruski tank. I to samo. A potem odskok. I znowu to samo. Na szczęście trochę się nas boją. Wiedzą, że z SS żartów nie ma. List do matki bym napisał. Tylko poczta polowa już nie działa. No i co ja jej napiszę? Że SS walczy do końca? To weźmie różaniec i zacznie rzykać, że synek jej ukochany tak marnie trafił. I pewnie źle skończy. A gówno! Na złość im wszystkim przeżyję. Wrócę do domu. Nie tak, jak Kurt. Skończył tym gul, gul, glll. Ale Kurt to była wyjątkowa świnia. Bydlak prawdziwy! Niby wszyscy byliśmy bydlaki, jak żeśmy w Warszawie masowo zabijali wszystkich, jak leci. No ale jak nie zabijesz ty, to zabiją ciebie. No bo to wiesz, kto wróg, a kto cywil? Jak wróg żadnego munduru nie ma, tylko opaskę na ramieniu. Zdejmie opaskę i już cywil. Ale parabellum dalej ma w kieszeni. Albo granat. I jak się obrócisz, to ci w plecy strzeli. Ucieknie i znowu tę swoją opaskę założy. To lepiej zabić wszystkich. Kobiety i dzieci też, bo w tej Warszawie to i kobiety i dzieci z nami walczyły. To trzeba zabić. Albo zabiją ciebie.
*** Dlatego zabić, to było gut! No ale zabić, a nie tak jak Kurt. Ile ta dziewczynka mogła mieć lat? Może jedenaście, może dwanaście. Chudziutka była, nóżki jak patyki. Jak Kurt spuścił spodnie, to tak mi się zdawało, że jego pałka jest grubsza, jak jej noga. Nigdy takiej fujary nie widziałem. Nie pałka, tylko maczuga. I ta dziewczynka płakała, skomlała, a on jej rozchylił te chude nogi i wbił się w nią. Dookoła pełno trupów, cośmy ich dopiero wystrzelali w tej piwnicy. Smród straszny. Tylko tej dziewczynki Kurt nie dał zabić. Teraz, jak nad nią podskakiwał jego tyłek, już wiedziałem czemu. Świnia! Takie dziecko. A warkoczyki miała jak moja siostrzyczka. To jakby ją… Kiedy skończył, podniósł się powoli. Podciągnął spodnie, zapiął. Otrzepał się z kurzu, tak jak byśmy nie byli cali uświnieni. A ona leżała, nogi rozrzucone, jakby połamane. Pokrwawiona cała. Już nie płakała, tylko pojękiwała. Kurt się uśmiechnął, zadowolony, i zagadał do mnie: - Też sobie ulżyj, dobrze
ci zrobi. Odpowiedziałem mu: świnia! Die Schweine. Roześmiał się i nagle zmiażdżył buciorem głowę dziewczynki. Wyszedł sprężystym krokiem z piwnicy. A ona drgała, w agonii chyba. Wyjąłem pistolet, przymierzyłem i nacisnąłem spust. Ciało dziewczynki się wyprężyło. Zasłoniłem jeszcze sukienką jej nagość i też wyszedłem. Wiedziałem, że muszę Kurta zabić, jak tylko nadarzy się okazja. Za te jej warkoczyki, jak mojej siostry. No i za wszystkie inne dziewczynki. Bo Kurt pierwszy wyrok za zgwałcenie takiego dziecka miał chyba jeszcze przed wojną, w 1938. Opowiadał kiedyś przy obiedzie, jak dorwał taką małą nad jeziorem, gdy się poszła w krzaki przebrać. Tam kawałek dalej jej koleżanki, koledzy, a on jej zasłonił usta swoją wielką łapą i zgwałcił. Die Schweine. Nie złapali go, to w 1940 zgwałcił drugą. W jej mieszkaniu, podając się za listonosza. Zgwałcił i udusił. Ale wtedy ktoś go zauważył i dostał wyrok – 20 lat. Odsiedział tylko trzy. W czterdziestym trzecim dirlewangerowcy wyciągnęli go z więzienia i założył mundur SS. Teraz już mógł dziewczynki gwałcić i zabijać bezkarnie. Robił to i wiedziałem o tym. Ale co innego wiedzieć, a co innego widzieć. Jak zobaczyłem, to już wiedziałem, że muszę go zabić. Taka świnia nie może chodzić po świecie. Miałem nadzieję zabić go jakoś podczas walk. Nagle posłać serię w jego stronę i już. Ale za każdym razem, jak było gorąco, był za daleko ode mnie, albo z takiej strony, że inni by zauważyli, iż strzelam do niego. A potem uznałem, że ta świnia nie zasługuje na żołnierską śmierć. Że muszę go zabić jak świnię właśnie. Zarżnąć. I prawie się modliłem, żeby mi wcześniej nie padł w walce. No i wymodliłem. Biliśmy się jeszcze pół roku. Przebiliśmy się do Austrii. I tu go w końcu dopadłem. Leżałem teraz, starając się uspokoić. A ścierwo Kurta leżało kilka metrów ode mnie. Już nie gulgotał. Ale mi wcale nie ulżyło. Znów widziałem warkoczyki tej dziewczynki i jej rozrzucone nogi. Skąd się takie świnie biorą?
*** Podniosłem wzrok znad pożółkłego, starego brulionu. Wpatrywałem się zdumiony w każde słowo. Jakiś straszny pamiętnik SS-mana. Leżał sobie zapewne latami, między różnymi rodzinnymi dokumentami, na górnej półce PRL-owskiej meblościanki. Pewnie nikt tam od lat nie zaglądał. Ale dlaczego między aktami notarialnymi domu, książecz-
ką zdrowia babci, albumem z moimi zdjęciami z chrztu i komunii, leży ten pamiętnik? I dlaczego SS-man pisał po polsku? Przecież w SS nie było Polaków, my z hitlerowcami nie kolaborowaliśmy. Kraj bez Quislingów! A tu jakiś SS-man pisze po polsku. Zaraz, zaraz, pada tu jakieś dziwne słowo: dirlewangerowcy. Trzeba sprawdzić u wujka gugla co to za jedni. Już pierwszy rozklikany link mnie zmroził: „Okrucieństwo oddziału Oskara Dirlewangera robiło wrażenie nawet na największych zbrodniarzach wojennych – pisze jakaś “Polska Zbrojna”. Sam ich szef, Dirlewanger gwałcił dzieci jak ten Kurt z pamiętnika. Ale oni wszyscy tacy. Niemieccy zwyrodnialcy, wyciągani z więzień, jeśli zgodzą się walczyć u tego Dirlewangera. E tam, walczyć? Mordować raczej. I taki bydlak napisał po polsku pamiętnik? A ten pamiętnik leży w mojej rodzinnej szafce? Zaraz, zaraz, co ten esesman pisał? Że usunął sobie numer z obozu koncentracyjnego? Aha, jest tu. I pisze, że inni koło niego też takie numery mieli. Znaczy to ci kryminaliści przerobieni na SS-manów. Mam w ręku pamiętnik zbrodniarza od tego Dirlewangera? Do tego napisany po polsku, a znaleziony wśród naszych rodzinnych szpargałów? Aż zamknąłem oczy, oparłem głowę na dłoniach. Najbardziej absurdalne myśli kłębiły mi się po głowie. Ale nie, na pewno nie, ten pamiętnik musiał tu trafić przypadkiem. Ktoś go znalazł i położył tu, pewnie nawet nie przeczytawszy. No ale gdzie znalazł? I dlaczego SS-man pisał po polsku? Nie mógł sobie bydlak po szwabsku pisać? Dopiero po chwili przypomniałem sobie, po co przeszukiwałem tę szafkę. Szukałem mojego aktu chrztu, świadectwa pierwszej komunii, bierzmowania. Miałem to przecież zabrać do Warszawy, żeby wybrać się z Weroniką do parafii, zapisać na nauki przedślubne. Szukałem dokumentów potwierdzających moje sakramenty, a zamiast tego znalazłem wspomnienia jakiegoś bydlaka, który zarżnął innego bydlaka. Swoją drogą dobrze tak temu Kurtowi, świnia! I swoją drogą muszę przeczytać cały ten pamiętnik. Bo przeczytałem ledwie kilka kartek, a ma przynajmniej ze sto. Nagle przypomniałem sobie, podszedłem do szafki, zajrzałem. Faktycznie, podobnych brulionów leżało tam więcej. Raz, dwa… sześć. Razem z tym na stoliku – siedem. Wziąłem do ręki następny. Otwarłem na chybił trafił. Ten sam charakter pisma: „W 1975 zaczęli mnie namawiać, żebym wstąpił do PZPR. Sztygar za mną chodził i namawiał. W końcu się zgodziłem. To kazali napisać życiorys. Napisałem wszystko, co i jak. O tym SS też napisałem. To im nagle przeszło. I całe szczęście, bo tak bym się na stare lata dowiedział, że byłem aż w dwóch organizacjach zbrodniczych. A mnie jednej starczy. Aż nadto”. Dariusz Dyrda
14
styczeń 2019r.
Nojlepszy gĕszynk 35zł
30zł
We Niŷmcach tyż werci sie demonstrować ślůnskość!
45zł
35zł
35zł
A może wybieresz se inkszy tres, abo inszy gadżet?
35zł
35zł
35zł
35zł
5zł
30zł
30zł
5zł
Instytut Ślůnskij Godki, 43-143 Lędziny ul. Grunwaldzka 53.* adres e-mail: megapres@interia.pl, tel. 501 411 994, konto bankowe 96 1020 2528 0000 0302 0133 9209 Eli kupisz za 100 zł abo lepij (do kupy ze ksionżkami ze ôstatnij strony) – dostawa gratis. Na terenie aglomeracji katowickiej możliwe dostarczenie kurierem i zapłata przy odbiorze.
* Powyższy adres jest jedynie adresem korespondencyjnym. Nie ma tam sklepu!
15
styczeń 2019r.
FIKSUM DYRDUM
J
akby na złość zwolennikom globalnego ocieplenia, którzy jesienią debatowali w Katowicach, jak je zmniejszyć, zimę mamy tak surową, jakiej dawno nie było. Z drugiej jednak strony mają ci zwolennicy chyba rację, bo ze zdumieniem zobaczyłem nad Jeziorem Paprocańskim w Tychach gromadkę chłopców, którzy nie wiedzieli, jak zabrać się za ulepienie bałwana. Zamiast kulać śnieżne kule, aby były coraz większe, oni rzeczywiście go lepili. Zgarniali na jedno miejsce śnieg i po garści dolepiali do swojej figury. Tak, jakby jakąś rzeźbę śnieżną chcieli zrobić, gitarzystkę jakąś albo fusbalorza, a nie zwykłego bałwana. Choć w sumie można ich chyba zrozumieć, w smartfonach nie mają aplikacji „lepić bałwana” albo po angielsku „snowman”, to niby skąd mieli wiedzieć, jak to robić. Ja sam nie mam pojęcia, co o tym globalnym ociepleniu myśleć. Nie, żebym wątpił, bo jak naukowcy mówią, że klimat jest coraz cieplejszy,. To ja im wierzę. Zwłaszcza, że nawet ta surowa obecna zima – jak ona sie mo do tych, kiere piyrwyj bywały? Szterdziści lot nazod minus dwaiścia to boła norma za dnia – tera,kiej kaś hań we Polsce temperatura śleciała roz do minus dwaiścia jedyn, to robili we telewizje larmo, jakby nadchodził jaki Armageddon. A kiej śleciało dwaiścia centów śniega, to już padali, co świat zasuło tak, iże go niy widać. A przeca mie sie zdo, co za bajlta, to latosio zima byłaby tako jedna ze lekszych… Mój problem polega na tym, że nie mam pojęcia, na ile za to globalne ocieplenie od-
Było gorzej, było lepiej powiada człowiek, a na ile jest ono wynikiem procesów naturalnych. A nawet jeśli odpowiada człowiek – to czy na pewno tym paleniem węgla? Samochodowymi spalinami? A może bardziej wycinając – na przykład – tropikalne lasy. Cicho o tym na szczycie klimatycznym było, ale przecież w Afryce, Ameryce Południowej i Azji wycinają co trzy lata lasy wielkości Polski. A to właśnie tropikalna puszcza pochłaniała ogrom-
dzeńce tu nie mieszkają, więc nikt w maskach po ulicy nie chodzi. Tym bardziej, że przecież ten smog nie pojawił się w ostatnich latach. Kto pamięta Szopienice sprzed lat kilkudziesięciu, albo cetrum Chorzowa, gdy w nim dymiła huta, ten ma pojęcie o smogu. Przecież w tych Szopienicach powietrze potrafiło być żółte, a śmierdzieć strasznie. Nie, żebym tęsknił za tamtym powietrzem, ale jednak dziś jest znacznie
Tak, czasy są inne, przemysł ciężki odchodzi, ale nie dajmy się zwariować, że mamy jakieś gorsze powietrze, niż trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt lat temu. Mimo, że przez okno widzę nad kilkoma domami unoszący się dym –jestem przekonany, że powietrze mamy lepsze. I nawet jeśli mój Ślůnsk zapłacił przez dziesięciolecia za swój okres rozwoju degradacją środowiska naturalnego –to jo mu prza-
ten smog nie pojawił się w ostatnich latach. Kto pamięta Szopienice sprzed lat kilkudziesięciu, albo cetrum Chorzowa, gdy w nim dymiła huta, ten ma pojęcie o smogu. Przecież w tych Szopienicach powietrze potrafiło być żółte, a śmierdzieć strasznie. Nie, żebym tęsknił za tamtym powietrzem, ale jednak dziś jest znacznie lepiej. Wtedy nie wiedzieliśmy o ile normy zanieczyszczeń są przekroczone tylko dlatego, że nikt ich nie podawał do publicznej wiadomości, a może też nikt nie badał. ne ilości dwutlenku węgla i innych gazów cieplarnianych. Zatrzymywała ogromne ilości wody. Więc może za te wszystkie klimatyczne nieszczęścia odpowiada człowiek, ale nie paląc w piecu i jeżdżąc autem, ale tnąc dżunglę bez opamiętania? Bo prawda, że mamy smog, a u mnie – w starym górniczym osiedlu – wokół z kominów leci gęsty dym. Ale żadne nawie-
lepiej. Wtedy nie wiedzieliśmy o ile normy zanieczyszczeń są przekroczone tylko dlatego, że nikt ich nie podawał do publicznej wiadomości, a może też nikt nie badał. Pamiętam te stare banknoty, na których dymiące kominy fabryczne były symbolem nowoczesności. I doskonale wiem, że wielkie prosperity naszego hajmatu było wtedy, gdy dymiły tu fabryczne kominy.
ja takimu, jaki je. Kiej by niy było tych werków, hut, grub, to by nie było i naszych pałaców Hochbergów i Donnersmarcków, kierymi się tak aszymy, niy powstałaby naszo aglomeracjo. To my erbli i jo je tymu rod. Odziedziczyliśmy po naszych przodkach jeden z bogatszych regionów Europy. Niestety, nie odziedziczyliśmy po nimi państwa, które potrafi tym majątkiem po-
rządnie zarządzać i dalej Śląska rozwijać. Zamiast tego prowadzi się u nas od dziesięcioleci, od lat niemal stu, gospodarkę rabunkową. I chociaż – oddaję im honor – samorządy niektórych śląskich miast umieją, nawet bez pomocy państwa, o dalszy rozwój dbać, to państwo im w tym nijak nie pomaga. Więc po co nam takie państwo? Zdumiewa mnie, gdy słyszę Ślůnzoka, który jest przeciwnikiem dalszej europejskiej integracji. Ja rozumiem człowieka z Kielc czy Suwałk, bo oni mentalnie, kulturowo do Europy nie pasują. Ale dla nas w obecnej sytuacji geopolitycznej istnieją tylko dwie szanse powrotu do Europy. Albo się do niej – do Niemiec, Danii, Holandii – przekludzić, albo starać się jak można, żeby wewnątrzeuropejskie relacje się zacieśniały, żeby Europa stała się czymś na wzór USA, czyli jednym państwem od Atlantyku po Bug, chociaż mnie by po Wisłę też wystarczyło. Wtedy może znów Śląsk byłby tam, gdzie był przez stulecia – w zachodniej Europie. I wtedy może rządzono by nami mądrze. Bo mnie bawią do łez te Hanysy, które downo wyjechały do Niemiec, a tera ujadają na Angelę Merkel. Jak wam pod rządami pani kanclerz tak źle, to czemu się nie spakujecie i nie wrócicie? Premier Morawiecki przecież gorąco do powrotu was zaprasza… Ma wam wiele do zaoferowania, choćby tę białą zimę, ten smog i tę mowę nienawiści. Dariusz Dyrda
PISZE CÓRKA NACZELNEGO
J
estem już chyba dorosła. Nie no, wiem, prawnie to jestem dorosła od czterech lat, mogę głosować w wyborach, wyjść za mąż, wziąć kredyt w banku i napić się w knajpie wódki. Wszystkie więc atrybuty dorosłości spełniam od czterech lat, bo 1 lutego stukają mi dwadzieścia dwa, ale tak naprawdę człowiek dorosły to przecież nie ten, komu dali dowód osobisty, tylko ten, który umie samodzielnie decyzje dotyczące swojej przyszłości podejmować. Mogłabym niby powiedzieć, że robiłam to zawsze. Gdy miałam siedem lat, rodzice nie posłaliby mnie do szkoły muzycznej, gdybym sama nie chciała. A chciałam, bo starsza siostra tam chodziła. Przez kolejne kilka lat mogłam rozmyślać, co to jest popełnienie życiowego błędu, bo szkoły tej szczerze nie cierpiałam, podobnie jak skrzypiec, na których musiałam tam rzępolić. Od czasu gdy ją skończyłam, progów tych nie przekroczyłam już nigdy, i jakoś mnie nie ciągnie. Inaczej ogólniak, do którego zaglądam z przyjemnością, choćby spotkać się z dawnymi nauczycielkami. Moi licealni nauczyciele to ludzie wyjątkowo życzliwi. Idę tam może dlatego, że gdy pytają, co u mnie słychać, to wiem, że będą się cieszyć każdym moim sukcesem, pocieszą słysząc o każdej porażce. Skąd w
Dorosłam nich – oczywiście nie wszystkich – bierze się tyle empatii, tyle troski o swoich dawnych uczniów? Gdy wokół pełno zawistników, oni naprawdę dumni są, gdy ich uczniowie udanie w dorosłość wchodzą.
mądrymi książkami. Owszem, czytać lubię pasjami, od czasu gdy w wieku lat sześciu samodzielnie czytałam sagę o Harrym Potterze, ale lubię dobre powieści, a nie naukowe podręczniki. Siedzę w nich czasem,
samymi jako o elicie nie myśli. Elitą to może być książę Walii i jego żona – ale jakoś nadzieją na załapanie się nie żyję. Kiedy natomiast patrzę na to uważające się za elity stado chamów zwących się parlamentarzystami, nieważne czy polskimi czy brytyjskimi, na te ich puste frazesy i wiedzę na poziomie lichego maturzysty, to wiem, że od takich elit wolę trzymać się z daleka. Z bardzo daleka. Patrzeć na nie gdzieś z Meksyku albo Tajlandii, bo stamtąd widać
Elitą to może być książę Walii i jego żona – ale jakoś nadzieją na załapanie się nie żyję. Kiedy natomiast patrzę na to uważające się za elity stado chamów zwących się parlamentarzystami, nieważne czy polskimi czy brytyjskimi, na te ich puste frazesy i wiedzę na poziomie lichego maturzysty, to wiem, że od takich elit wolę trzymać się z daleka Mój ojciec kręci nosem, gdy słyszy, że moją angielską edukację chcę skończyć na licencjacie, mama wręcz rozpacza. Chcieliby chyba, żebym była jak mój najbliższy kuzyn, który w wieku lat 30. został najmłodszym profesorem prawa w Polsce. Bardzo lubię Adasia (czy o profesorze wypada jeszcze mówić Adaś?), ale nie kręci mnie perspektywa życia spędzonego nad
bo co poradzę, student niekiedy musi, ale przyjemności nie znajduję w tym żadnej. Przyjemność za to znajduję w podróżach, w poznawaniu kolejnych miast i krajów a nie kolejnych naukowych teorii – więc w ramach swej dorosłości postanowiłam nie stawiać sobie żadnych „ambitnych” celów, aspirowania do jakichś społecznych elit. Zresztą odnoszę wrażenie, że o tych „elitach” nikt poza nimi
ich słabo. Jakże się cieszę, że nie ma mnie w Polsce tych dni, gdy wszyscy obrażając się wzajemnie ile wlezie, powtarzają zarazem, ze czas skończyć z mową nienawiści. Brzmi to prawie jak: „albo skończysz pieprzony śmierdzielu ze swoją mową nienawiści, albo ci tak ryj skopię, że cię ta stara dziwka, własna matka, nie pozna”. Cieszę się, że nie było mnie wtedy w Polsce, tylko
w kraju, gdzie jako studentka, dorabiając po zajęciach w restauracji, mogłam sobie zarobić na wyjazd na narty do znanego ośrodka i na wakacje gdzieś daleko. Czyli na robienie dokładnie tego, co lubię. I żeby te marzenia o podróżach realizować, nie muszę wcale poprzednich kilkunastu lat poświęcić na pięcie się po szczeblach kariery. Jestem już dorosła, bo wiem, czego chcę. W dzieciństwie, które skończyło się dla mnie chyba, gdy po maturze pojechałam się do USA cudzymi dziećmi zajmować, chciałam być hokeistką i śpiewaczką, ojciec chciał żebym była prawnikiem, a mama, żeby lekarką. Jak to dobrze, że ich nie posłuchałam, że nie chodzę dziś z moimi szkolnymi kolegami na któryś katowicki uniwersytet, wkuwać tę wiedzę prawniczą czy medyczną. Wkuwać, bo w Polsce, inaczej niż w Anglii, studia wciąż na tym polegają. Gdy się z tymi moimi szkolnymi kolegami, a teraz polskimi studentami, spotykam, nie mogę się nadziwić, jacy oni są dziecinni. Nawet jeśli zaczynają biegać za jakąś zawodową karierą. Bo nie wiedzą, po co im ta kariera. A ja wiem. Chcę życie spędzić przyjemnie. Niekoniecznie jako profesor, pani prezes, dyrektor. I chyba właśnie dlatego ludzie na Zachodzie są uśmiechnięci. Bo oni nie są owładnięci myślą, żeby być Kimś. Oni po prostu chcą być sobą. Zofia Dyrda
16
styczeń 2019r.
Książka, na którą wielu z naszych Czytelników długo czekało – już jest. Już ją wysyłamy, rozwozimy po Śląsku. Jeśli zgłosicie się do nas, chętnie zorganizujemy u Was wieczór autorski, NA KTÓRYM Gott mit Uns będzie po promocyjnych cenach.
To sie werci poczytać:
„Dante i inksi” Mirosława Syniawy, to antologia wielkich dzieł światowej poezji na język śląski. Tytuł pochodzi od „Boskiej Komedii” Dantego, której fragmenty znajdziemy tam właśnie w godce. Poza tym są jednak wiersze czołowych poetów niemieckich, rosyjskich, francuskich, angielskojęzycznych, a także azjatyckich. Okazuje się, ze w godce brzmi to świetnie! - cena
Ksiůnżka ślůnsko – nojlepszy gĕszynk pod krisbaum!
23 złote
Mosz już „Historia Narodu Śląskiego”? „Richtig Gryfno Godka”? „Gott mit Uns”? „Asty Kasztana”? Eli ni mosz, terozki festelno szansa kupić je blank tanio. W księgarni komplet tych książek kosztuje średnio około 155 zł. U nas – razem z kosztami wysyłki – wydasz na nie jedynie !!! 120 złotych!!! Ale możesz je oczywiście kupić także osobno. Koszt przesyłki – 9 złotych. W przypadku zamówienia powyżej 100 zł – przesyłka gratis. Można zamówić internetowo: megapres@interia.pl lub telefonicznie: 501-411-994. Można też zamówić, wpłacając należność na konto: 96 1020 2528 0000 0302 0133 9209 Prosimy przy zamówieniu podawać numer telefonu kontaktowego. Instytut Ślůnskij Godki 43-143 Lędziny ul. Grunwaldzka 53
„Komisorz Hanusik we tajnyj służbie ślonskij nacyje” to druga część skrzącego się humorem kryminału z elementami fantasy, rozgrywający się na dzisiejszym Śląsku. Autor, Marcin Melon, jest anglistą, co w książce widać szkół - cena 28 złotych
„Historia Narodu Śląskiego” Dariusza Jerczyńskiego – to jedyna książka opowiadająca o historii Ślązaków z naszego własnego punktu widzenia, a nie polskiego, czeskiego czy niemieckiego. 480 stron, format A-4, cena 60 zł.
„Asty Kasztana, Ginter Pierończyk – „opowieści o ląsku niewymyślonym”, to autentyczna saga rodziny z katowickiego Załęża. Jak się żyło w Katowicach śląskim pokoleniom? Historia przeplatana nie tylko zabawnymi anegdotami , ale też tragicznymi wspomnieniami i pięknami zdjęciami z prywatnych zbiorów. 92 strony, formak A-5. Cena 15 zł.
„Rychtig Gryfno Godka” Dariusza Dyrdy – to jedyny podręcznik języka śląskiego. W 15 czytankach znajdziemy kompendium wiedzy o Górnym Śląsku, a pod każdą czytanką autor wyjaśnia najważniejsze różnice między śląskim a polskim. Wszystko to uzupełnione świetnym słownikiem polsko-śląskim i śląsko-polskim. 236 stron, format A-5. Cena 29 zł.
„Gott mit Uns - ostatni żołnierze” Mariana Kulika. To wspomnienia ostatnich Ślązaków, służących w armii III Rzeszy. Stare opy spominajom przedwojenno Polska, służba przy wojsko i to, co sie sam dzioło, kiej przīszły Poloki a Rusy. Fascynująca lektura. 240 stron, format A-5, Cena 29 zł.
„Ich książęce wysokości” - to dzieje władców Górnego Śląska - a książka wyszła spod pióra Jerzego Ciurloka, znanego bardziej jako wicman Ecik z Masztalskich, ale będącego też wybitnym znawcą kultury i historii regionu - cena 30 zł