GAZETA NIE TYLKO DLA TYCH KTÓRZY DEKLARUJĄ NARODOWOŚĆ ŚLĄSKĄ
CZASOPISMO GÓRNOŚLĄSKIE
NR 6/7 1/2020r. (93) (42) CZERWIEC/LIPIEC 2015r. ISSN 2084-2384 NR INDEKSU 280305 CENA 3,00 ZŁ (5% VAT)
Godajom: Putin cyganił! Ale za pierona niŷ poradzom pedzieć, kaj.
Czytej zajty 12-13
2
nr 1/2020 r.
Polityka panie, polityka
M
amy rok 2020. Czyli dokładnie ten, w którym fantaści obiecywali nam autonomię. A jesteśmy jej dalej, niż wtedy, kiedy to wymyślili w 2011. Bo fantaści są fajni, ale w knajpie, w polityce trzeba być realistą. A realia są takie, że dopiero gdy ludzie bliscy nam światopoglądowo znaleźli się w Sejmie, w Parlamencie Europejskim, to zaczynali do naszych postulatów, przynajmniej języka śląskiego, przekonywać swoich partyjnych kolegów. Mam tu na myśli przede wszystkim Łukasza Kohuta, chociaż też Monikę Rosę. Mniej Marka Plurę, bo on jednak trochę jest za, a trochę przeciw. Widać to choćby w przypadku Tragedii Górnośląskiej, gdzie pisze o jakiejś „stalinowskiej Polsce”. Stalin nigdy żadnego urzędu w Polsce nie pełnił, nie był nawet „szeregowym posłem”, więc żadnej stalinowskiej Polski nie było. To zresztą nawiązuje do absurdalnych twierdzeń, także chyba prezydenta czy premiera RP, że Polska była pod sowiecką okupacją. Jesteśmy chyba jedynym krajem w Europie, którego przywódcy nie rozumieją różnicy między państwem pod okupacją a państwem satelickim, zależnym. PRL był państwem od potężnego sąsiada zależnym, ale nie był pod jego okupacją, zdecydowaną większość decyzji polscy przywódcy podejmowali samodzielnie, bez pytania Rosjan o zdanie. Gdyby Polska była pod okupacją, wszystkie decyzje podejmowaliby Rosjanie. To ważne w kontekście Tragedii Górnośląskiej, o której na stronie 3 (a w formie literackiej na 12). Bo to, co Polacy robili Ślązakom nie wynikało z sowieckiej inspiracji, było samodzielnym polskim działaniem. Wracając zaś do polityki, także ona pokazuje, że od lat mam rację. Im partia bardzie lewicowa, tym bardziej akceptuje śląskie postulaty, im bardziej prawicowa, tym bardziej je zwalcza. Dwie najbardziej lewicowe (Wiosna i Razem) mają uznanie języka śląskiego wpisane w swoje dokumenty programowe, PiS i Konfederacja nie chcą nawet o nich słyszeć, a lokująca się w środku PO jak jest u władzy to jest przeciw, jak jest w opozycji, to jest za… Postulaty postulatami, a swoje trzeba robić. Tu bardzo cenna inicjatywa Dietmara Brehmera (str. 6), który mówi wprost, że język śląski trzeba ocalić od zapomnienia. A poza mówieniem robi coś bardzo konkretnego w tej sprawie. Poza językiem trzeba ocalić naszą historię, o której w doskonałym eseju na stronach 10-11 pisze Jasiu Lubos. Ale oprócz historii Śląska jest i Europy, a my pozwalamy sobie narzucić je polską wersję. Niekoniecznie prawdziwą, o czym na stronach 12-13. I pamiętajmy, że historia to też polityka, tyle że kiedyś… Ale używa się jej do polityki dziś. Dlatego wojny o historię przegrać nie wolno. Poza tym dużo innych dobrych tekstów. Naprawdę uważam, że ten numer Cajtunga nam się wyjątkowo udał! Szef-redachtůr
Gazeta nie tylko dla osób deklarujących narodowość śląską
ISSN 2084-2384 Gazeta prywatna, wydawca: Instytut Ślunskij Godki (MEGA PRESS II) Lędziny ul. Grunwaldzka 53; tel. 0501 411 994 e-mail: megapres@interia.pl Redaktor naczelny: Dariusz Dyrda Nakad: 6500 egz. Nie zamówionych materiałów
redakcja nie zwraca.
POLSKA PRESS Sp. z o.o.,
Oddział Poligrafia, Drukarnia Sosnowiec
Ślonzoki Razem - ale nie wiadomo z kim...
Powoli rozkręca się na dobre kampania na prezydenta RP - i kandydaci zaczynają szukać głosów także na Śląsku. Andrzej Duda wierzy chyba, że znów omami górników, ale Ślůnzok, który głosuje na niego wypiera się jakby swojej śląskości, bo jak inaczej zagłosować na polskiego nacjonalistę? Żaden inny kandydat, też jak na razie pozytywnie się do śląskich postulatów nie odnosi. Poza Robertem Biedroniem, który chociaż jednoznacznie opowiada się za językiem śląskim a nie ma też nic przeciwko uznaniu narodowości śląskiej. Jednak żadna ze znaczących śląskich organizacji nei poprze chyba kandydata lewicy, tym bardziej Biedronia.
S
pośród innych kandydatów jeszcze niedawno wydawało się, że tylko Władysław Kosiniak Kamysz będzie miał wsparcie w śląskiej organizacji, a tak dokładnie w partii Ślonzoki Razem, która razem z PSL-em szła do wyborów parlamentarnych i od tego czasu konsekwentnie do mariażu z ludowcami się przyznaje, uczestnicząc w ich uroczystościach. Ale to już chyba koniec, jeśli 22 stycznia na swojej oficjalnej stronie internetowej partia oznajmia: „Na Ślonsku PSL szczylo w swoje kolano;-( idzie w ślady ŚPR”, dodając, że „Kto chce Krakowic naszego poparcia nie uzyska!!”. Odnosi się to w sposób oczywisty do słów Kosiniaka-Kamysza, który w swoich wypowiedziach wraca właśnie do idei Krakowic, mówiąc, że wspólny region śląsko-małopolski będzie szansą rozwojową dla obydwóch jego części. - Połączenie Małopolski i Śląska – to jest wielka szansa rozwoju gospodarczego, przemysłowego, bliższa współpraca pomiędzy Katowicami a Krakowem. Kiedyś sejmiki wojewódzkie nawiązały tą współpracę. Ją trzeba pogłębić. Rozwój turystyczny – szczególnie właśnie na południu –
n Gdy Ślnzoki Razem ogłaszają, że nie udzielają poparcia Kosiniak-Kamyszowi, wicelider partii Jerzy Bogacki (pierwszy z prawej, pod muszką) fotografuje się razem z nim. Szczyrk, Wisła – mówił na Uniwersytecie Śląskim kandydat na prezydenta ludowców. Tylko jak deklaracje na partyjnym fanpejdżu (jego administrator zapewnia, że to oficjalne stanowisko partii a nie jego własne poglądy) mają się do faktu, że tego samego 22 stycznia Jerzy Bogacki, wiceprzewodniczący Ślonzoków Razem na
tymże Uniwersytecie Śląskim w sposób oczywisty uczestniczy w kampanii wyborczej Kosiniak-Kamysza? Wiceprzewodniczący nie wie, jakie stanowisko zajmuje partia? Sam Bogacki wprawdzie odpowiada, że wypowiedzi kandydata na prezydenta nie słyszał, nie zna więc dokładnie jej kontekstu i zgłosi się do źródła (czyli Kosiniaka-
-Kamysza) o wyjaśnienie tych słów. Do tego czasu wstrzyma się od komentarza. Ale jeśli wstrzymuje się wicelider, to czy nie powinien też anonimowy administrator internetowego profilu? Coś zaczyna wychodzić na to, że Ślonzoki Razem, ale nie bardzo wiadomo z kim. Adam Moćko
Przedwyborczy węglowy blef?
R
ządzący przed nadchodzącymi wyborami prezydenckimi próbują wszelkimi metodami zaskarbić sobie dalsze poparcie górników. Ci nie mają się bowiem z czego cieszyć, zwały węgla pod kopalniami rosną, a import węgla z Rosji nie daje nadziei, by to miało się zmienić. Górnicy ostrzegają, że jeśli węgiel nie zacznie znikać z przykopalnianych hałd, to już niebawem trzeba będzie zaprzestać fedrowania, bo nie będzie go już gdzie składować. Na saym Piaście-Ziemowicie leży już prawie pół miliona ton. W takiej sytuacji Andrzej Duda straciłby w śląskim elektoracie zapewne koło 100 000 głosów. Pewnie dlatego Ministerstwo Aktywów Węglowych wymyśliło, plan, który przynajmniej na jakiś (nie krócej, niż do prezydenckich wyborów) czas ma uspokoić górników. Otóż w Wielkopolsce, a dokładnie w Ostrowie Wielkopolskim ma powstać Centralnym Magazynie Węgla,
zlokalizowany na 42-hektaorwym placu. Ministerstwo Aktywów Państwowych twierdzi, że powstanie Centralnego Magazynu Węgla będzie ratunkiem dla polskiego górnictwa. Wiceminister Aktywów Państwowych i Pełnomocnik Rządu do Spraw Restruk-
turyzacji Górnictwa Węgla Kamiennego Adam Gawęda mówi, że Centralny Magazyn Węgla będzie rozwiązaniem problemów ze składowaniem węgla przy kopalniach. Dodaje, że składowanie go przy kopalniach może prowadzić do poważnych następstwa. Ma właśnie zapewne na myśli
to zaprzestanie wydobycia oraz samozapalenia potężnych zwałowisk. Tylko…pomysł ten jest ekonomią księżycową. Jaki może mieć sens wożenie węgla kilkaset kilometrów na północ, by potem wieźć go nazad do leżących obok kopalń elektrowni Jaworzno, Łaziska, Łagisza i wielu innych? Jaki sens ma kilkukrotne go ładowanie na pociągi i rozładowywania z nich? Kto może na tym zarobić poza koleją? Żadnego zysku w tym dla górnictwa nie ma, jedyne co dzięki temu można osiągnąć to przeciągniecie kilka miesięcy wydobywania węgla, którego nikt nie kupuje. Przynajmniej do maja, do wyborów. Bo jak informuje ministerstwo, Centralny Magazyn Węgla ma pomieścić około miliona ton. Czyli już obecnie sama hałda z Piasta-Ziemowita zapełni go w połowie. A co dalej? Dalej będzie po wyborach i niezadowoleniem górników przez kilka lat nie trzeba się niepokoić. DD
3
nr 1/2020 r.
Nie udało się. Tragedia Górnośląska się do powszechnej świadomości nie przebiła
Obchody o kant rzìci
Stało się to, co przepowiadaliśmy w poprzednim numerze. Obchody Tragedii Górnośląskiej przeszły praktycznie bez echa, nawet uchwały w tej sprawie Sejmu i Senatu im nie pomogły. Może i dobrze, bo te uchwały bardziej zakłamują sens Tragedii, niż ją czczą.
D
laczego? To proste, obarczają winą za wydarzenia te komunizm. O ile można przypisać zaś mu tę część, która dotyczy wojsk sowieckich, to tej drugiej nijak. Przy czym musimy też pamiętać, że sowieci, wkraczając na tereny które uważali za rdzennie niemieckie, mścili się (odruch w sumie zrozumiały) za bezmiar zbrodni, których III Rzesza dopuściła się na terenach rosyjskich, białoruskich, ukraińskich. Oni mieli prawo Niemców nienawidzić. Polacy też mieli, bo w Polsce represje były podobne, a trwały dłużej. Polacy mieli prawo nienawidzić Niemców, mieli prawo pragnąć odwetu. Dokonali go na Śląsku, nie patrząc, kto Niemiec, kto Ślązak. Ale właśnie dlatego nie przypisujmy tych zbrodni, których dopuścili się ludzie z białym orzełkiem na czapkach, komunizmowi. To był zwyczajny odwet, a nie żadne komunistyczne represje.
REPRESJE ETNICZNE, NIE POLITYCZNE Ale było to coś jeszcze. Władze powojennej Polski – i to w takim samym stopniu komuniści, jak na przykład tworzący z nimi rząd londyńscy ludowcy Mikołajczyka – stały na stanowisku Polski jednolitej
etnicznie, bez mniejszości narodowych. Więc każdy, kto choćby nieśmiało deklarował narodowość inną, niż polska, był
Dlatego trzeba powiedzieć wprost tym, którzy porównują zbrodnie Tragedii Górnośląskiej do represji, jakich ko-
skiego i tych, którzy mu sprzyjali: te represje miały zupełnie inne podłoże. Tamte były skierowane przeciw wrogom poli-
Trzeba powiedzieć wprost tym, którzy porównują zbrodnie Tragedii Górnośląskiej do represji, jakich komuniści dopuszczali się na żołnierzach Armii Krajowej, Narodowych Sił Zbrojnych, całego podziemnego państwa polskiego i tych, którzy mu sprzyjali: te represje miały zupełnie inne podłoże. Tamte były skierowane przeciw wrogom politycznym komunistów. Te na Śląsku były czystkami na tle etnicznym a nie narodowościowym czy ideologicznym. U nas represjonowano za to, że się nie jest Polakiem lub że się jest nie dość polskim. U nas bez znaczenia było, jakie poglądy miał człowiek, który trafiał do obozu koncentracyjnego, katowni, lub był wywożony. podejrzany, był wrogiem, i jako wróg był represjonowany. To ta idea leżała u podstaw polskich represji na Górnym Śląsku.
muniści dopuszczali się na żołnierzach Armii Krajowej, Narodowych Sił Zbrojnych, całego podziemnego państwa pol-
n Fot 1: Pierwszy Marsz na Zgodę. Świetnie obrazujące, kto stał za inicjatywą. Baner niosą (pierwszy z lewej) nasz redaktor naczelny Dariusz Dyrda, trzeci z lewej Leon Swaczyna, obok niego Jerzy Gorzelik.
tycznym komunistów. Te na Śląsku były czystkami na tle etnicznym a nie narodowościowym czy ideologicznym. U nas represjonowano za to, że się nie jest Polakiem lub że się jest nie dość polskim. U nas bez znaczenia było, jakie poglądy miał człowiek, który trafiał do obozu koncentracyjnego, katowni, lub był wywożony na Zachód (czy wschód). Znaczenie miało, że jest nie polski lub za mało polski. A ci, których represjom nie poddano mieli być przerażeni tak bardzo, by nawet przed swoją rodziną nie odważali się wspomnieć, że tak nie całkiem, nie do końca czują się Polakami. Represje były skuteczne – dopiero siedem lat po upadku komuny odważono się przypomnieć, że są ludzie deklarujący narodowość śląską. Mniejszość niemiecka pojawiła się nieco wcześniej, ale o niej było wiadomo, że jakby co, może liczyć na
pomoc dyplomatyczną sąsiedniego państwa, z którym Polska po zmianie ustroju starała się mieć jak najlepsze stosunki.
SOWIECI REALIZOWALI UMOWY Z ALIANTAMI Mówiąc o sowieckiej części Tragedii trzeba też wspomnieć, że sowieci „byli w prawie”. Umowy w Teheranie i Jałcie pomiędzy Wielką Trójką (Roosevelt, Churchill, Stalin) wręcz określały, że zwycięskie mocarstwa będą mogły sobie wybrać w naturze (między innymi wyposażeniu fabryk) reparacje wojenne od Niemiec. Mówiły też, że mocarstwa te mogą, celem odbudowy swoich gospodarek, brać sobie niewolników spośród narodu niemieckiego. I wszystkie to robiły – choć sowieci w największym zakresie. A jeśli tak, to „mieli prawo” wywieźć na wschód każdego posiadacza niemieckiego obywatelstwa – czyli praktycznie każdego Ślązaka też. Mieli prawo rozebrać śląskie fabryki i wywieźć je do siebie. A że nie bardzo wiedzieliby, jak je tam poskładać i obsługiwać – więc wywozili z całymi załogami. Zresztą zasadniczo u nas ludzi do wywózki brali chętniej, niż w sowieckiej strefie okupacyjnej (późniejszej NRD). Ale trudno się dziwić, Saksonia i Brandenburgia to głównie tereny rolnicze – a oni kadry technicznej, robotników, górników, hutników, nie rolników potrzebowali. Brali więc u nas. Tragedia Górnośląska więc, poza falą dzikich represji w trakcie przetaczania się frontu i tuż potem – miała w sowieckim wykonaniu sens ekonomiczny. W polskim nie miała; była nastawiona li i wyłącznie na zemstę oraz zastraszenie. Dokończenie na str. 4
4
nr 1/2020 r.
dane, nijak specjalnie nie odbiegły od tego, co przy tej okazji dzieje się do kilku lat. O przebiciu się do opinii publicznej zaś najlepiej mówi felieton Zosi na stronie 15. Nul czyli zero. Tragedia Górnoślą-
Dokończenie ze str. 3
PÓŁPRAWDA NIE JEST PRAWDĄ! Próżno tego wątku szukać w sejmowej i senackiej uchwale. Próżno szukać go u senatora Marka Plury, który za tragedię obwinia jakąś „stalinowską Polskę”. Nie panie Marku, nie stalinowską, Polskę po prostu. Jeśli dla poprawności politycznej, by uchwały te „przeszły”, dopuściliście się takich łamańców, to źle zrobiliście. Bo lepiej o historii nie mówić wcale, niż kłamać. A mówienie półprawd jest kłamaniem! Niektórzy wierzyli, że z prawdą o Tragedii przebijemy się podczas obchodów, które niezależnie od siebie – choć niby współpracując – organizowało kilka komitetów. Tylko, jakby to wszystko wycisnąć, poza wydarzeniami artystycznymi (jak koncerty) i religijnymi (jak msza w archikatedrze), gdzie o Tragedii mówiono niewiele, i w zasadzie nie do końca prawdę – prawdziwe obchody wyglądały dokładnie tak samo, jak co roku. Najgłośniejszym (co wcale nie znaczy, że głośnym) ich elementem był organizowany, jak co roku, przez Ruch Autonomii Śląska, Marsz na Zgodę. Lider RAŚ-u, Je-
P
rzed kilku laty w miesięcznika „Zabytki” znalazł się artykuł Beaty Lejman; historyka sztuki z Muzeum Narodowego we Wrocławiu, poświęcony muzie polskiej, czyli narodowym inspiracjom w sztuce polskiej. Autorka niezwykle trafnie skonstatowała, że (…) Polska muza to najbardziej toksyczna z matek artystów, jakie miał jakikolwiek naród. Przed nią nie sposób uciec, schować się, nawet nieszkodliwie zażartować (…) Sztuka powstała z takiej inspiracji oczywiście musiała grzęznąć w skrajnościach. (…) Mogła być albo narodowa albo zdradziecka, społeczna, albo aspołeczna, zdrowa albo chora, dla elit lub dla mas – nic pośrodku. Jedyne, co ją wyróżniało i łączyło wczoraj i dziś, to brak należytej tolerancji i adoracji społecznej. (…) Tekst ten przykuł moją uwagę, bowiem znakomicie i lapidarnie jednocześnie diagnozuje coś, co kształtuje życie w Polsce. O tym samym pisał Witold Gombrowicz w „Transatlantyku” i w „Dzienniku”, narażając się na gromy ze strony różnych narodowców i tak zwanych „hurapatriotów”. To „coś” sprawia, że ja Ślązak, korzeniami tkwiący we własnej kulturalnej glebie, mam poczucie wykluczenia w państwie, w którym żyję. Myślę, że nie tylko ja i że nie tylko Ślązaków to dotyczy. To „coś”, o którym mówię, można by nazwać na przykład „polonocentryzmem”, ale trzeba by to nazwanie dookreślić. Chodzi, bowiem o rodzaj pychy, narodowego egocentryzmu, połączonych z wiecznym poczuciem krzywdy i niedocenienia, a wszystko to na solidnym fundamencie prowincjonalnych kompleksów, fobii, anachronicznych poglądów i zachowań. Stąd owa antynomia, gdzie z jednej strony jest narodowe,
rzy Gorzelik, zachował się ładne, zapraszając na niego swoich antagonistów, jak chociażby Leona Swaczynę, szefa partii Ślonzoki Razem. - Chociaż żech jest fest chory to byłech, coby żodyn niy pędził, coch to zaproszynie osmolił. Trocha mi niypeć, co poprosili, a razym żodyn niy prziszeł przìwitać, ale niŷch im bydzie, co mie-
li tela na gowie, iże przepomnieli – mówi Swaczyna. Poza Marszem na Zgodę reszta też tradycyjnie: inscenizacja zbrodni miechowickiej, lokalne obchody w gminie Pilchowice, w Chorzowie i wielu innych miejscach, Ślonsko Ferajna jeżdżąca ze zniczami po miejscach zbrodni. Słowem, obchody 75 rocznicy, hucznie zapowia-
ska to wydarzenie, które w polskiej świadomości historycznej nigdy nie zaistniało, a w śląskiej skutecznie je wyparto. I tegoroczne obchody niczego w tej materii nie zmieniły. Joanna Noras
Z inicjatywy posłanki Moniki Rosy Sejm RP podjął (wcześniej uczynił to Senat) uchwałę w sprawie Tragedii Górnośląskiej. Doceniając starania pani poseł, uchwała w treści jak poniżej, bardziej sens Tragedii zakłamuje, niż ją upamiętnia: Uchwała Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej z dnia 23 stycznia 2020 roku w sprawie upamiętnienia 75. rocznicy Tragedii Górnośląskiej Mija 75 lat od wydarzeń stanowiących jedną z najciemniejszych kart współczesnej historii Polski i Górnego Śląska. Tragedia Górnośląska, którą Sejm Rzeczypospolitej Polskiej w niniejszej uchwale postanawia upamiętnić, to zjawisko boleśnie pojemne, obejmujące zbrodnie, gwałty, deportacje i represje, które miały miejsce po 1945 r. na ziemiach Górnego Śląska. Tragedia Górnośląska to zbrodnie dokonywane przez wkraczających na Górny Śląsk żołnierzy Armii Czerwonej, takie jak mord ponad 200 mieszkańców Miechowic. Tragedia Górnośląska to cierpienie i śmierć osób przebywających w komunistycznych obozach pracy, m.in. w Świętochłowicach Zgodzie, Mysłowicach i Jaworznie. Tragedia Górnośląska to wywózki kilkudziesięciu tysięcy mieszkańców Górnego Śląska (głównie mężczyzn w wieku produkcyjnym) m.in. do Zagłębia Donieckiego i na Syberię. Tragedia Górnośląska to powojenna samotność i głód śląskich kobiet i dzieci. Tragedia Górnośląska to demontaż śląskiego przemysłu i wywóz do Związku Sowieckiego urządzeń ze śląskich zakładów, to przymusowe migracje i systemowe niszczenie wielokulturowego dziedzictwa. Kilkadziesiąt lat systemowego kłamstwa i komunistycznej cenzury sprawiło, że rany Ślązaków się nie zabliźniły. Po 1989 r. zrobiono wiele, by odkłamać historię i nie powielać błędów z przeszłości. Sejm Rzeczypospolitej Polskiej składa najwyższy hołd wszystkim, którzy stracili życie i zdrowie w czasie Tragedii Górnośląskiej. Uchwałę przyjęto przez aklamację.
My, od macochy... Tekst ten ukazał się 29 stycznia w tygodniku „Echo”, w stałej rubryce Jerzego Ciurloka. Jest na tyle ważny dla śląskości (choć nie tylko), że zdecydowaliśmy o jego przedruku.
katolickie, zdrowe, czyli właściwe i jedynie dobre, a z drugiej wszystko inne. Ten podział ciągle funkcjonuje i przez niezwykle wpływowe instytucje i jednostki jest hołubiony, pro-
mogło być „śląskie” to musiało być polskie. Po 1920 i 1945 roku potrzebna była jakaś forma zaabsorbowania ziem wraz z częścią ich miesz-
coś się przeciśnie. Na przykład Angelus Silesius, bo go podziwiał i tłumaczył Mickiewicz, a we Wrocławiu przyznawana jest literacka nagroda jego imienia, ale już mało,
„pryskania”, lecz od śląskiego chłopa – wynalazcy Vincenza Priessnitza, który na przełomie XVIII i XIX wieku stał się pionierem przyrodolecznictwa i leczył ludzi z całej Eu-
Po 1920 i 1945 roku potrzebna była jakaś forma zaabsorbowania ziem wraz z częścią ich mieszkańców mających dość iluzoryczny, dopisany polski rodowód. Szukano wszelkich, nawet najdrobniejszych faktów i pretekstów pozwalających przeprowadzić dowód, że śląskie równa się polskie. Zaś wszystko, co temu nie służyło, było odrzucane, skazywane na zapomnienie. W ten sposób wykluczono ze społecznej świadomości większość śląskiego dorobku zarówno w sferze kultury duchowej jak i materialnej. pagowany a nawet „twórczo wzbogacany” na wszelkich możliwych obszarach życia społecznego. Ja nie zgodziłbym się z Beatą Lejman, że brakowało i brakuje należytej adoracji społecznej dla sztuki, która buduje owe polonocentryczne postawy. Adoracja jest i to przeogromna, ale tyleż wielka, co powierzchowna. Nie ma chęci i potrzeby zgłębienia tego, co „artyście w duszy grało”. Nie ważna jest istota dzieła, wystarczy samo hasło, okrzyk: „Bóg, honor, ojczyzna”, „Bij poganina”, „ Ja z synowcem na czele i jakoś to będzie” itd., itp. - można mnożyć. W tej atmosferze nie ma miejsca na inność i odrębność. Siłą rzeczy są one lokowane po drugiej stronie; czyli tam gdzie: obce, zdradzieckie, gorsze, niepotrzebne. Dlatego, jeśli coś
kańców mających dość iluzoryczny, dopisany polski rodowód. Szukano wszelkich, nawet najdrobniejszych faktów i pretekstów pozwalających przeprowadzić dowód, że śląskie równa się polskie. Zaś wszystko, co temu nie służyło, było odrzucane, skazywane na zapomnienie. W ten sposób wykluczono ze społecznej świadomości większość śląskiego dorobku zarówno w sferze kultury duchowej jak i materialnej. Dzisiaj już nawet o propolskich pisarzach śląskich z XIX i XX wieku w szkołach nawet się nie wspomina, bo jednak są trochę inni, odrębni. Nie wspomina się naukowców, artystów, bo to byli „obcy”; nie „nasi”. No chyba, że jakimś cudem da się ich „przerobić” na „korzennych” Polaków. Jedynie gdzieś przypadkowo
kto wie, że nazywał się on Johannes Scheffler a nie Anioł Ślązak. Za to europejska sława, poeta i intelektualista XVII wieczny Andreas Gryphius znany jest tylko nielicznym. A przecież tę wiedzę powinno się wynosić ze szkoły. Skoro Śląsk i Ślązacy mają być równoprawnymi składowymi państwa, to nasza przeszłość i dorobek powinny mieć równoprawne miejsce w edukacji, książkach i podręcznikach, przedsięwzięciach o charakterze kulturalnym i politycznym. Nie powinny być skazywane na ostracyzm i wykluczenie, czy wybiórczo prezentowane pod polityczno– nacjonalistyczne zamówienia. Żeby, chociaż przeciętny Polak wiedział, że urządzenie, które poznał zresztą stosunkowo niedawno, czyli prysznic, swoją nazwę bierze nie od
ropy – w tym cesarską rodzinę. W cytowanym przeze mnie na początku artykule, autorka stwierdza, że bycie dzieckiem Matki – Polki, jest traumą wynikającą z jednoczesnej miłości i nienawiści za stawiane ograniczenia i sprawiany psychiczny ból. […] Może już czas z honorami pożegnać tę muzę, jak dostojną prababkę i wykreować nową? Z niszczycielskiej, ciemnej, bezwzględnej i okrutnej siły niech zamieni się w troskliwą opiekunkę […] pod warunkiem, że hermetycznych martyrologii nie zastąpi banałem […] Zastanawiam ja się przy tej okazji, czy inspiracją dla takiej zmiany nie mogłaby być, choć w części skarbnica śląskiego dorobku kulturalnego, zrodzonego w wielowiekowej etnicznej różnorodności i bli-
skich związkach z resztą Europy. Pewnie mogłaby być. Tylko czy polonocentryczne społeczeństwo, a co najważniejsze elity na takie odstępstwo w tej chwili stać? Śmiem wątpić. Przecież nawet w sferze podstawowej słownej komunikacji zapomina się, że obywatelami RP są także mniejszości narodowe, będące tu od lat, lub świeżo przybyłe - w tym Ślązacy i mówi się wyłącznie do Polaków; Polacy to, Polacy tamto, Polakom się należy itd., itp. Ani słowa o wielonarodowościowym „społeczeństwie”. O „obywatelach”. „Jeden naród, jedno państwo...” – no, lepiej nie kończyć tego zdania. O równoprawne traktowanie śląskiej historii i kultury choćby w edukacji zabiegać musimy stale i intensywnie. Dla Ślązaków wojny chłopskie mają takie samo znaczenie, jak insurekcja kościuszkowska dla Polaków. „Tkacze” Hauptmanna są dla Ślązaków ważniejsze od „Syzyfowych prac” Żeromskiego. Einchendorfa i Bonczyka winniśmy czytać na równi z Mickiewiczem i Słowackim, choć uważam, że „romantyczne zaczadzenie” utworami tych dwóch ostatnich jest bardzo szkodliwe dla umysłowości kolejnych pokoleń. No i warto też pamiętać, że przed Reyem był Mikołaj z Koźla, a pierwsze pisane zdanie uważane za polskie, jest zdaniem śląskim, zaś podstawy niemieckiego języka literackiego stworzył na początku XVII w. Ślązak, wrocławianin Martin Opitz. Ponieważ od dawna nie liczę na poddanych partyjnemu zniewoleniu większości śląskich posłów, więc tylko oddolne indywidualne i zbiorowe naciski obywatelskie są jakąś szansą. Zatem wywierajmy je; codziennie, gdzie się tylko da. Może wreszcie coś osiągniemy, kto wie? Jerzy Curlok
5
nr 1/2020 r.
Cudowne rozmnożenie
POWSTAŃCÓW
Edward Długajczyk, emerytowany doktor habilitowany historii, badający dość dokładnie historię tak zwanych powstań śląskich na swojej rodzimej ziemi pszczyńskiej, przy okazji odsłonięcia pomników powstańców śląskich w Bieruniu Nowym (11 listopad 2019 r.) w sposób ciekawy wprowadza nas w klimat takich przedsięwzięć.
Ż
eby sprawę wyjaśnić trzeba dodać, że ów pomnik jest repliką, powstałego w 1924 roku a obalonym przez hitlerowców. Już budowa tamtego pomnika, z okresu niebawem po powstaniach, musiała wzbudzać sporo emocji, jeśli Długajczyk w „Gazecie
Śląskiej” (nr 7 z 15 II 1925) redagowanej przez ideowych przeciwników (m.in. Alfons Zgrzebniok) zarządu głównego Związku Powstańców Śląskich znajduje taki oto smaczek, będący listem czytelnika:
PRZEPILI SKŁADKI Nowy Bieruń. Naszą małą ruchliwą wioskę zdobi pomnik, jako dowód, że i my przyczynili się do oswobodzenia Śląska. Jest dumą naszą, gdyż wszyscy składaliśmy ofiarę i dawali pracę. Niestety jednostka wysunięta chytrze ubocznymi zamiarami na czoło budowy pomnika, p. Karol Miś, zostawił czarną plamę. Na pomnik zebrano około 1 200 000 000 marek polskich czasy hiperinflacji!. Pominąwszy już niedomagania przy rozliczeniu, które uchodzą w dziesiątki milionów, odliczył sobie p. Miś na podstawie świstków pisanych ołówkiem 230 milionów marek polskich za trunki (jeden kwit na 65 milionów przedłożył p. Strauch), czyli tyle, ile kosztowało 10 beczek cementu, czyli jedną piątą część wartości pomnika. Natomiast przy budowie pomnika skonsumowano kilka butelek wódki, najwyżej pięć. Kto wypił resztę? Udział w pijatyce brał przede wszystkim p. Miś,
p. S., i p. Ka. Pili do późnej nocy i to wszystko na rachunek… pomnika.
UCZESTNIK BUDOWY POMNIKA List ten świetnie obrazuje postawy moralne oraz uczciwość działaczy powstańczych. Ale to dawno. Odsłonięcie obecnego pomnika też ma swoje smaczki. Długajczyk dzięki licznym archiwalnym kwerendom dość dokładnie ustalił nazwiska powstańców poległych z tej okolicy. Dlatego w przypadku kilku osób, które wśród tych rzekomo poległych powstańców się znajdują, ma poważne wątpliwości. Zwracał się z nimi do inicjatorów i organizatorów budowy pomnika, ale nikt doktorowi habilitowanemu historii zajmującym się zawodowo tymi sprawami nie widział potrzeby odpowiadać. Długajczyk zwraca uwagę, że na pomniku z 1924 roku, jako polegli jako polegli w trzecim powstaniu występowali tylko: Henryk Chrobok, Piotr Sajdok, Walenty Sobanik. Na obecnym widnieje tablica, że inskrypcja pochodzi z 3 maja 1924 roku, ale nazwiska poległych w III powstaniu uległy cudownemu rozmnożeniu. Mniejsza już z tym, że Sobanik stał się Sobańskim, ale pojawili się też Józef Michna, Józef Pędziwiatr, Augustyn Pomietło, Jan Sternal (Sternol) i Miko-
Briftiger przìsmyczył
Ciynżko kupić
S
zanowno Redakcjo! Od czterech lat czytom Wasz Cajtung i chociaż zbliżam się do siedemdziesiątki to o naszym śląskich Hajmacie nie wiedziałem ani ćwierci tego, co dowiedziałem się z Waszej gazety. Podobają mi się zwłaszcza teksty historyczne, bo przecież nas historii Śląska wcale nie uczyli, a jak uczyli, to ocyganiono. Ale najczęściej w polskich mediach nie ma o niej nic, chyba że sobie nagle wymyślą jakąś setną rocznicę powstań śląskich i wtedy bajdurzą o nich na okrągło. Ale nawet wtedy nie mówią żadnych konkretów, nie mówią, że przecież Polska przegrała tu plebiscyt, bo większość była za Niemcami, tylko plotą na okrągło, że śląski lud pragnął połączyć się z polską macierzą. Nawet wtedy premierzy, prezydenci, inni politycy nie zadali sobie trudu, żeby o tych powstaniach dowiedzieć się czegokolwiek poza wyświechtanymi sloganami. My sami znamy tę polską mitologię, i gdyby nie Wasz Cajtung także ja nie wiedziałbym jak było naprawdę. Bo skąd miałbym wiedzieć? Czułem podskórnie, w oparciu o rodzinne opowieści, że te ich slogany są cygaństwem, ale nie do końca wiedziałem, na czym ono polega. Dzięki Wam wiem.
Ale podobają mi się też teksty o śląskich organizacjach politycznych, o tam, jak się wadzą. Wiele razy słyszałem od znajomych, że czamu Ślonzoki ze Ślonzokami niy poradzom sie dogodać? Dopiero dzięki Wam zrozumiałem, że oni nie wadzom się o stołki, że to nie osobiste ambicje, przynajmniej niektórych, tylko chodzi im o zasady. Inaczje naszą śląskość rozumieją, inne cele przed nią stawiają. Jak się ma inne cele - to dogodać się trudno. Może byłoby łatwiej młodszemu pokoleniu, ale młodzi się do śląskość nie garną. Widzę po moich wnukach, ani po ślonsku godać niy chcom, ani ich Śląsk nie interesuje. Widzę to i po zamieszczanych przez Was zdjęciach, w tych śląskich organizacjach same stare chopy, jak jo. I boję się, że śląskość się kończy. Przetrwała Austrię, Prusy, PRL, a kończy się teraz, gdy wolno się do niej głośno przyznawać, gdy można deklarować narodowość śląską. Ja sam w ostatnim spisie zadeklarowałem jeszcze polską, bo mi się to oczywiste wydawało, miyszkom we Polsce, toch je narodowości polskiej. Dopiero dzięki Wam w tym spisie, który nadchodzi, zadeklaruję tylko śląską. Ale jest jeden problem. Wasz Ślůnski Cajtung, który kupuja do sia, ale posyłom
też drugi bracikowi do Niymiec a trzeci kupuja dlo siostrzenicy – coroz trudnij mi kupić. Kupowołech w jednym kiosku, ale sie kiosk zawar, kupowołoech w drugim, ale sie w zeszłym roku Cajtung stamtąd stracił, teraz kupuja w galerii Auchana, ale jak i tam się Cajtung straci, to kaj byda kupowoł? Mie się zdo, co polski kioskorze starają się, coby się Waszeg Cajtunga pozbyć, bo on Poloków boli. Ni mogom Wom nic zrobić, bo piszecie prowda, to bydzie go coroz ciynżyj kupić… Je tak richtig, abo mie sie ino zdowo? Pomyślcie, jak to zrobić, żeby Cajtung było lekcyj dostać. A jo obiecują, co byda namawioł kamratów, coby tuż kupwali. Ino jak namawiać, kiej na naszym zidlungu som trzy kioski a w żodnym go ni ma. Marek z Halymby Od redakcji: Panie Marku, dziŷnki Wom za piykne słowa. Ze tymi kioskami mocie trocha recht, momy wiela takich sygnałów, jak Wasz. Ino tyż niŷ wiŷmy, co z nimi zrobić. Stworzyć alternatywno sieć sprzedaży ni ma leko. Ale myślymy i o tym. Może jednako Wy, abo insi Czytelnicy, mocie znajome sklepy, kiere by rade Cajtung przedować. Eli tak je, dejcie nom znać, a my bydymy go hań wozić.
łaj Wilczek. Długajczyk zapytuje więc, kto i na jakiej podstawie dopisał tych panów do listy poległych powstańców? Może postarały się o to rodziny, chcąc by przodkowie upamiętnieni zostali jako bohaterowie walki o polskość?
Czyż to jednak nie piękne, że 100 lat po powstaniach lista walczących (i ginących) w nich stale rośnie. Jak w PRL-u z członkami ZBOWiD-u, których im dalej od wojny, tym było więcej. Adam Moćko
Film o mysłowickim obozie
W
Mysłowicach w zasadzie powstał już film o tutejszym obozie Rosengarten, który początkowo był hitlerowski, ale potem rozgrywały się tam dramaty Tragedii Górnośląskiej. Filmy, powstały przy znaczącym udziale Muzeum Miasta Mysłowice i zaangażowaniu Ślonskiej Ferajny. Rosengarten, choć mniejszy od Zgody czy Łambinowic, też był otoczony bardzo złą sławą. Film, którego zdjęcia zostały już ukończone, obecnie jest montowany, ale jeszcze w
lutym będzie można go obejrzeć w Muzeum Miasta Mysłowice a potem zapewne na wielu innych pokazach. Sama nazwa Rosengarten (Ogród Róż) pochodziła albo od znajdującego się na tym terenie wcześniej rosarium, albo od jednej ze stosowanych tu tortur, kołowrocie, wokół którego tryskała krew, tworząc na ścianach „różę”. JMK Fot. J. Telenga (zdjęcie pochodzi ze zbiorów Muzeum Miasta Mysłowice).
6
nr 1/2020 r.
To przedsięwzięcie sto razy lepsze, niż wszystkie dotychczasowe
Dietmar Brehmer ocali godkę?
W
ydawało się, że to nic wielkiego, że wydarzenie facebookowe jak wiele innych. Dietmar Brehmer, katowicki działacz mniejszości niemieckiej, choć kojarzony głównie z działalnością charytatywną (i z audycjami tej mniejszości w Radiu Katowice) wrzucił na facebooka śląskie słowo, już nawet nie pamiętam jakie. Pojawiły się pod nim komentarze, przede wszystkim tych, chcących się pochwalić, c to jest. I wpisujących odpowiednik polski. To strasznie smutne, że Ślązak, chcący się pochwalić, że rozumie śląskie słowo, używa jego polskiego odpowiednika. Bo to oznacza, że jegp ojczystym jest już polski, a ślą ski to dla niego tylko taka rodzinna ciekawostka. Było to jakieś dwa-trzy miesiące temu. Od tego czasy Brehmer pod stałą winietą Ocalić od zapomnienia wrzuca praktycznie każdego dnia, czasem jedno, czasem po kilka śląskich słów. Można powiedzieć: cóż wielkiego? Przecież istnieje wiele słowników śląsko-polskich, przecież nawet redaktor naczelny Cajtunga napisał pierwszy podręcznik mowy śląskiej. Przecież internet jest pełen śląskich słowniczków, mamy książki pisane po śląsku, więc co w tym wielkiego, że ktoś wrzuca dpo facebooka poszczególne śląskie słowa, pod wspólnym hasłe: Ocalić od zapomnienia? I rzeczywiście, na tym etapie nic szczególnego. Lecz albo Dietmar Brehmer świadomie wyczuł tkwiące w facebooku możliwości, albo wyszło mu to niechcący, w każdym razie to, co pod tymi tekstami zaczęło się pojawiać, jest o klasę lepsze, niż jakiś tam „korpus języka śląskiego” zebrany przez kogoś tam, jest o klasę lepsze od wszystkich autorskich słowników. Może „jest” to za dużo powiedziane, bo ten projekt dopiero się zaczął, niewiele (zapewne koło 300-400) się w nim słów jeszcze pojawiło – ale dyskusja nad nimi tworzy prawdziwy dzisiejszy korpus naszego języka. Zarazem obrazując też jego kondycję i to, jak wielu z nas mylnie nasze słowa”rozumie. Choćby Ocalmy od zapomnienia: Bana! Kożdy, fto poradzi po ślůnsku godać, abo chocia czytoł „Bery i Bojki” Ligonia wiy, iże bana to kolejm dawniej kolej żelazna. Słowo pochodzi od niemieckiego der Eisenbahn. I dlatego kolejarz to był po śląsku baniorz, człowiek kiery robił na banie. Centralnym miejscem bany jest oczywiście bahof, czyli dworzec. Jechać zaś idzie banom (czyli koleją) albo cugiym (czyli pociągiem). Bestuż zdować by sie mogło, co kożdy Ślůnzok wiŷ, co to bana. A sam psinco! Pokazuje sie wdyskusji pod postŷm Brehmera, , co mocka Ślůnzokůw kiej sły-
Dietmar Brehmer: Przypominając wyrugowane z górnośląskiej kultury jej swoiste słowa i wyrażenia przywracamy prawdziwe jej oblicze: Ocalić od zapomnienia:
SZLOJDER
HANNA FABIAN - proca! nie mylić z pracom, czyli robotom, kaj sie chodzi na szychta... abo kaś indzi, choby do arbajtu MARIAN LORC - Gabla ANDRZEJ DRAMSKI - A kto wie co to są CIĘŻKIE SZLOJDRY? Janusz Żymła - szlojder to jeszcze zależy jao mioł gabla bo przeważnie boła drewniano ale drociano tyż. A u nos godali szlojder tyż na tako frela co jom broł fto chcioł. Ocalić od zapomnienia:
SZTRYKOWAĆ
MARIUSZ PRZYBYŁA - sztrykowanie, to obok heklowanio, ulubione zajęcie naszych mam i babć. Trza było mieć do tego druty, wołna, gibkie palce i brele. Usztrykować szło wszystkood zoków, przez halstuch, do pulowra. Ino badków sztrykowanych żech niy widzioł Ocalić od zapomnienia :
AJNCLA, IZBETKA
FRANCISZEK MAŃKA - Ajncla i izbetka, to w zasadzie to samo. jednak ajncla miała na ogół własne, bezpośrednie wejście ze śyni, a izbetka nie koniecznie PIOTR ŻELAZO - Swoja ajncla tzw. wymowek to mieli Oma I Opa jak przepisali wnukowi chaupa Ocalić od zapomnienia :
PUKLTASZA
szy „bana“ to forszteluje se… banka, abo jeszcze lepi sztrasbanka. Po polsku tramwaj. Bo w polonizującej się godce najpierw ta sztrasbanka ewoluowała do banki, a potem wręcz do bany. I wadzom sie, co bana to tramwaj, i że przeca to ino „likwidacja zdrobnienia“. Tak, oczywiście, każdy język ewoluuje, śląski też, ale ewolucja musi być choć trochę logiczna. Musi opierać się o etymologię danego słowa, o znajomość języka. A wymyślić, że bana to tramwaj może tylko ktoś, kto nie wie, jak się po śląsku kolej nazywa. Bo jeśli tramwaj nazwiemy baną, to jak kolej nazwiemy? Tymczasem w słowie banka (sztrasbanka) owo zdrobnienie było właśnie pokazaniem, że tramwaj to taka mała kolej, w sztrasbance jeszcze lepiej, bo pokazuje kolej uliczną, miejską. Takich dyskusji, jak pod Baną, jest pod postami Brehmera wiele – i z jednej strony pozwalają słowo dokładnie doprecyzować, z drugiej wskazują nam, gdzie zapominający swojego języka Ślązacy najczęściej mylą znaczenie swoich słów. Tak było i pod „Pukltaszom“, gdzie część rozmówców nie widziała różnicy między nią a rukzakiym – ale teraz pewnie już rozumieją. Podobnie jak każde polskie dziecko widzi różnicę między tornistrem a plecakiem. Tak było pod sztrykowaniem, gdzie ktoś przypomniał niemal zapomniane już słowo: sztopować (sztopfować). I pod wieloma innymi. Te dyskusje stanowią najlepszy podręcznik języka śląskiego, jaki do tej pory widziałem. Przypominają związki frazeologiczne, idiomy, ale też niuanse,
choćby między piŷrwyj a przůdzij, bo jednak wcale nie to samo. I dyskusje te – opublikowane w formie książkowej – byłyby doskonałym materiałem dla tych, którzy chcą poprawnie po śląsku mówić. Serdecznie zaś je polecam panu Adrianowi (nazwisko nieistotne), który ma ambicje uczyć innych języka ślaskiego i usługowo na śląski tłumaczyć, chociaż sam kaleczy go na każdym kroku. Oczywiście musiałby zostać oczyszczone z informacji nic nie wnoszących (jak na przykład pod słowem Tromf ktoś wpisuje, że ze sztyryma gro piynć, choć wpis wcale przecież nie tylko skata dotyczy), a pod słowem Kiszka kto inny dopisze nie wiadomo w jakim celu: Maślonka. Oraz oczywiście z tych wszystkich, którzy nie omieszkają zawiadomić, że tak, że wiedzą, Kiszka to kwaśne mleko a myjtermas to miara krawiecka. Zresztą okazało się przy okazji, że dla wielu różnica między myjtermasym a colsztokiym jest niejasna. I że dla jednych (na szczęscie większości) colsztok to miarka rozkładana, ale dla innych to miara mierząca w… calach. Niezależnie jednak od tych wpisów nic nie wnoszących, brehmerowska formuła Ocalić od zapomnienia, wraz z dyskusjami pod kolejnymi słowami, to najlepszy znany mi materiał do opracowania śląskiego słownika a może i gramatyki śląskiej. Bo neiktórzy dyskutanci pisząc naprawdę po ślaksu przypominają mimochdem naprawdę mnóstwo słów, których zdecydowana większość Ślązaków zapomniała. A własnie chodzi o to, by je od zapomnienia ocalić. Dariusz Dyrda
JOHANNES FORGERON - Ruksak/ruksag/rukzag - w zależności od regionu. FRANCISZEK MAŃKA - Rucksak, a pukeltasza, to jednak dwie różne rzeczy. Mimo, iż obie noszone są na puklu (plecach) JOHANNES FORGERON - Franciszek Mańka jako jes rôžnica? FRANCISZEK MAŃKA - Johannes Forgeron Pukeltasza (tornister), to raczej domena uczniów najmłodszych klas szkoły podstawowej , a rucksak, to plecak na ogół używany przez turystów (piechurów). Za moich uczniowskich czasów wszyscy uczniowie, obowiązkowo musieli nosić pukeltasze (tornistry) od I do III klasy. Nie wszyscy byli szczęśliwi z tego powodu DARIUSZ JERCZYŃSKI - Gynau - pukeltasza lub pukeltasia to tornister, a rukzak to plecak. STEPHANIE STACHURA - Johannes Forgeron Thank you. Jak ja duzo zapomnialam ! Teraz zapisuje kazde slowo! FRANCISZEK MAŃKA - Rucksak, a pukeltasza, to jednak dwie różne rzeczy. Mimo, iż obie noszone są na puklu (plecach) JOHANNES FORGERON - Franciszek Mańka jako jes rôžnica? FRANCISZEK MAŃKA - Johannes Forgeron Pukeltasza (tornister), to raczej domena uczniów najmłodszych klas szkoły podstawowej , a rucksak, to plecak na ogół używany przez turystów (piechurów). Za moich uczniowskich czasów wszyscy uczniowie, obowiązkowo musieli nosić pukeltasze (tornistry) od I do III klasy. Nie wszyscy byli szczęśliwi z tego powodu DARIUSZ JERCZYŃSK - Gynau - pukeltasza lub pukeltasia to tornister, a rukzak to plecak. Ocalić od zapomnienia :
ASIĆ SIĘ
ILONA PTAK - Chwalić się INGEMAR KLOS - Moj KAMRAT Asi sie Asiom WITOLD BUCZEK - Asia sie asi że mo bryle w tasi URSZULA POTYCZ - jo sie asza ze mom prawie 80 lot i jeszcze zyja Ocalić od zapomnienia:
SZTAMFKARTOFLE
ILONA PTAK - Tluczone ziemniaki WINICJUSZ SZOPA - Take jak olma warzyla to zech potym nie jod,a do tego szpyrka ,terazki dol bych $200 za take sztamkatofle! INGEMAR KLOS - Super som DymfKartofle kradli my je za bajtla świniom u Onkla gospodorza, zanim ze Dymfoka je ciepoł do koryta poła my zfachlowali . Przez zima jeździli my na szijach abo szlyjzuchach. A jak my zmarzli szli my na raba opyndzlować gorke dymfkartofle potym my smiotli do studoły coby skokać że somsieka i yntki robić. Waszańsko było na pograniczu Życia i Śmierci. MARIUSZ PRZYBYŁA - Sztamfkatrofle, som warzone a niskorzyj sztamfowane sztamfrym wroz ze przybrunoconom cebulkom i skwarkami. Czynsto stosowane jako bajlaga do żuru samotnego.
7
nr 1/2020 r.
Nojlepszy gĕszynk 35zł
30zł
We Niŷmcach tyż werci sie demonstrować ślůnskość!
45zł
35zł
35zł
A może wybieresz se inkszy tres, abo inszy gadżet?
35zł
35zł
35zł
35zł
5zł
30zł
30zł
5zł
Instytut Ślůnskij Godki, 43-143 Lędziny ul. Grunwaldzka 53.* adres e-mail: megapres@interia.pl, tel. 501 411 994, konto bankowe 96 1020 2528 0000 0302 0133 9209 Eli kupisz za 100 zł abo lepij (do kupy ze ksionżkami ze ôstatnij strony) – dostawa gratis. Na terenie aglomeracji katowickiej możliwe dostarczenie kurierem i zapłata przy odbiorze.
* Powyższy adres jest jedynie adresem korespondencyjnym. Nie ma tam sklepu!
8
nr 1/2020 r.
Zaniemówienie, rozdział XXIX (fragmenty) Niewiele w literaturze pięknej jest opisów Tragedii Górnośląskiej. My prezentujemy końcówkę powieści „Zaniemówienie” Justyny Wydry, dziejącej się w czasie II wojny światowej w Tychach. Występujące w niej postaci: kupiec Stabik i jego zięć Peters, farorz Osyra, polski patriota Zaręba, doktor Krusche czy nawet aktywista NSDAP Gampig (tu już martwy) – to postaci jak najbardziej prawdziwe. I ich losy są też dość wiernie oddane, choć to powieść, a nie reportaż… Równie wiernie są oddane realia końca stycznia 1945 roku w Tychach i Katowicach
27
stycznia Sowieci dotarli do przedmieść Katowic, bronionych jedynie przez garstkę nazistowskich fanatyków, wśród nich policjanta pionu śledczego miejscowej komendy Ottona Gampiga, który - podobnie jak jego Kameraden z oddziału - nie dożył wieczoru. Tego samego dnia żołnierze Armii Czerwonej wyzwolili hitlerowski Konzentrationlager Auschwitz. W tym koszmarnym, nieludzkim miejscu czekały na nich ruiny wysadzonych krematoriów, góra trupów i jedynie około siedmiu tysięcy żywych więźniów w obozach: Auschwitz I, Auschwitz II-Birkenau oraz Auschwitz III-Monowitz. Resztę, mniej więcej sześćdziesiąt pięć tysięcy ludzi, esesmani pognali w pieszych kolumnach ewakuacyjnych dalej na zachód. Tysiące z nich zmarło po drodze z zimna, z wycieńczenia i od kul strażników. Wśród „szczęściarzy”, którzy pozostali w obozie, znajdował się półżywy z głodu, chory na tyfus Stefan Hachuła. Wielu więźniów, ale także wyzwalających ich żołnierzy płakało. Ci pierwsi z radości. Drudzy z przerażenia. Ze zgrozy płakali też Ślązacy i Ślązaczki. Kim dla krasnoarmiejca był tutejszy autochton? Niemcem! W kolejnych przechodzących w radzieckie ręce miejscowościach rabunkom i gwałtom na cywilach nie było więc końca. Nierzadko zdarzały się morderstwa. Budzące grozę wieści o nadchodzącym losie docierały wraz z uciekinierami do wciąż w miarę spokojnych okolic okręgu przemysłowego. W tym także do Tychów. Na trzy doby przed końcem stycznia wojska radzieckie opanowały wszystkie większe miasta regionu. Należąca do 17. Armii niemieckiej część 48. Korpusu Pancernego została odcięta w rejonie na północ i północny zachód od Mikołowa Południową drogę odwrotu przez tę miejscowość utracono 27 stycznia. Od wschodu pierścień okrążenia domykały oddziały sowieckiej 60. Armii. Jej 15. Korpus niebezpiecznie zbliżył się do Tychów… Otoczone siły niemieckie podjęły rozpaczliwą próbę przebicia się na południe od Mikołowa. Większej ich części zamiar ten powiódł się, choć za cenę wielu zabitych i porzucenia całego ciężkiego sprzętu. Bardziej traf niż taktyczne zamierzenia sztabów obu walczących stron sprawiły, że areną starć resztek 17. Armii z Sowietami stał się właśnie rejon Mikołowa i Tychów. W założeniu nie biegła tędy bowiem niemiecka linia obrony. Woj-
sko rosyjskie wbiło się tu po prostu w kolumny zaopatrzeniowe Wehrmachtu, służby tyłowe i rzekę uciekinierów, w żaden sposób nieprzygotowaną do stawiania oporu. Kto mógł, chował się po domach, w zabudowaniach gospodarczych albo piwnicach. Niedobitki niemieckich oddziałów kryły się po lasach. Kto nie mógł, nie chciał albo nie miał się jak schronić, walczył. Wycofująca się armia pozostawiła za sobą na tyskich ulicach setki trupów, uzbrojenia, niewystrzelonej amunicji i dymiące, pouszkadzane czołgi. 28 stycznia, po zaciętych nocnych walkach, Sowieci wkroczyli do Tychów. Do tej pory pod względem infrastruktury miasto ucierpiało stosunkowo niewiele - naliczono dwadzieścia sześć zburzonych zabudowań oraz zniszczoną wieżę wodociągową. Za tę cenę z tyszan zdjęto hitlerowskie kajdany, by zaraz, tak jak i reszcie Ślązaków, nałożyć im inne - stalinowskie. (…) Straszne czasy przyjść miały w miejsce czasów okropnych. Zanim jednak to wszystko nastąpiło, tuż po wyzwoleniu, w tłumie uciekinierów ciągnących od strony Katowic do rodzinnego miasta powróciła Rosa. Pojawiła się w Tychach bez zapowiedzi, wraz ze zmierzchem 28 stycznia. Sama, bez bagaży, nie licząc cienkiej, ukrytej pod ubraniem koperty, którą mocno do siebie przyciskała. Szła ciężkim krokiem, z trudem, jakby liczyła sobie nie niespełna dwadzieścia trzy, ale co najmniej siedemdziesiąt lat. Dawny sąsiad czy nawet bliższy znajomy, który spotkałby ją tamtego wieczoru, mógłby nie poznać w tym nieszczęsnym, trzęsącym się na całym ciele, zgarbionym i brudnym bożym stworzeniu dawnej Rosy Widery. Najpiękniejszej tyskiej panny. Chluby rodziny. Nieudane małżeństwo nie przysłużyło się Rosinej urodzie. Na nieszczęście nie zdołało jej całkiem zgasić. Rosa Gampig, choć smutniejsza, chudsza i bledsza od Rosy Widery, wciąż była kobietą kuszącą. Pięknie zbudowaną blondynką o klasycznych rysach. Nie dało się tego ukryć nawet pod zimowymi ubraniami. Nawet pod nietwarzową czapką. Nawet pod grubą warstwą sadzy z pieca, którą uczernione zostały czoło, nos i policzki pani Gampig. Wdowy Gampig, bo uchodząc rankiem w pośpiechu z własnego mieszkania, Rosa natknęła się w jego pobliżu na podziurawione kulami ciało męża. Nie zdążyła się zastanowić nad tym, jak bardzo i czy w ogóle żałuje Ottona, kiedy drogę zagrodziło jej trzech wyglądających z azjatycka żołnierzy w mundurach Armii Czerwonej. Musieli to być maruderzy, skoro siły sowieckie dobre kilka godzin wcześniej opuściły centrum Katowic, pozostawiając tylko gdzieniegdzie słabo obsadzone posterunki. Widać Radzieccy czuli się dość bezpiecznie w porzuconym przez Niemców mieście. Ci trzej, na których
wyszła zza rogu Rosa, emanowało pewnością siebie podsyconą dużą ilością alkoholu. Mimo mrozu szli porozpinani, wyśpiewując wniebogłosy jakąś rzewną wschodnią pieśń. Każdy dzierżył w lewej dłoni butelkę zdobycznego koniaku, w prawej zaś pistolet. Na gest uczyniony przez jednego z umundurowanych mężczyzn Rosa posłusznie podniosła ręce. W spokoju pozwoliła się też obszukać czy nie ma zegarka, czy nie ukryła gdzieś alkoholu albo papierosów. Zaprotestowała dopiero, gdy zrozumiała, że nie uniknie tego, czego się od początku obawiała. Wyrywała się więc, krzyczała. Z pewnością ktoś ją usłyszał. Może znaleźli się i tacy, którzy zza firanek obserwowali scenę zbiorowego gwałtu na młodej kobiecie. Nikt jednak nie wybiegł, by jej pomóc, by odciągnąć od niej oprawców. Kto miałby to zrobić, skoro prawo stało po stronie bezprawia? Obracając się na brzuch, podnosząc na kolana, a wreszcie na nogi i usiłując doprowadzić się na powrót do jako takiego porządku, Rosa myślała gorzko, że i tak ma szczęście. Mogli ją zabić, a nie zabili. Mogło ich być pięciu, dziesięciu, dwudziestu, a było tylko trzech. Mogli ją powlec za sobą do kompanów, a nie zrobili tego, porzucając ją jak zepsutą zabawkę w studni katowickiego podwórka. Mogli wreszcie zabrać schowane w staniku dokumenty. Przepustkę do powrotu na łono rodziny Widerów. Nie trafili na rozgrzaną od jej ciała kopertę, bo ciało Rosy interesowało ich tylko od pasa w dół. Zadarli jej jedynie spódnicę, ściągnęli grube rajtuzy i majtki. Płaszcza, swetra ani ciepłej koszulki nie ruszyli. Zdążyli jednak Rosę nieźle oszpecić, fizycznie zmienić, o czym przekonała się, kontynuując upartą wędrówkę wzdłuż głównej ulicy. Spojrzawszy na moment w oczy swemu odbiciu w ocalałej szybie wystawy eleganckiego sklepu z damską konfekcją, ujrzała kobietę pochyloną ku ziemi, nagle postarzałą, o spuchniętej od uderzeń twarzy, rozgorączkowanych z przerażenia oczach i brzydko wykrzywionych, do krwi pozagryzanych ustach. „I dobrze - pomyślała Rosa. - Może przynajmniej nikt więcej nie zwróci na mnie uwagi”. Szanse miała na to całkiem spore. Co prawda na katowickim dworcu dosłownie roiło się od ludzi, ale każdy zajęty był swoimi sprawami. Wszyscy myśleli tylko o tym, by się wydostać z miasta. Ich nadzieje były płonne pociągi nie kursowały. Tą drogą Rosa nie dostanie się do domu. Zrezygnowana usiadła pod ścianą dworca i wzniosła zapłakane oczy ku niebu. Chyba posłuchało ono niemej modlitwy uciekinierki. Obok Rosy wolno przetaczał się ambulans. W środku siedział doktor Krusche i jedna z zakonnic z tyskiego szpitalika. Oboje zostali wezwani do stolicy górnośląskiej prowincji kilka dni wcześniej,
gdy Rosjanie ruszyli do ofensywy na okręg przemysłowy. Teraz, podobnie jak wielu innych, usiłowali się wydostać z miasta. Doktorowi było śpieszno do własnej lecznicy, ale przede wszystkim niepokoił się o rodzinę. Milcząca siostra Kryspina także wolałaby wrócić do swojej małej izdebki, którą na poddaszu tyskiego lazaretu współdzieliła z inną zakonnicą ze swego zgromadzenia. Pasażerowie karetki przypadkiem wypatrzyli i cudem rozpoznali Rosę pośród tylu gnieżdżących się na zimnie osób. Kazali kierowcy zatrzymać samochód, a Helmut Krusche szybko wyskoczył z szoferki i zagarnął do środka dawną pracownicę. Mimo blokad na drodze, dzięki sprawności prowadzącego i respektu, jakim nawet w czasie chaosu cieszył się wymalowany na drzwiach ambulansu znak Czerwonego Krzyża, bez większych przygód dotarli do Tychów. Doktor Krusche chciał zabrać Rosę do szpitala, zbadać ją, opatrzyć w razie potrzeby, ale ona odmówiła. Śpieszno jej było do rodziców, do Hildy, Jaśka, Trudki i małego Norbika. Podziękowała zatem doktorowi, obiecała zgłosić się niebawem do przychodni i pokuśtykała do domu. Pukanie do drzwi zelektryzowało wszystkich zgromadzonych w kuchni. Achim wstał, ale Waleska chwyciła go za rękę i pokręciła głową. „Zostań, siadaj, może pójdą. Hilda ma klucz, sama by sobie otworzyła”. Stary Widera dołączył więc na powrót do reszty przycupniętej w napięciu rodziny. Jednak czekający na zewnątrz przybysz był uparty. Nie ustawał w wysiłkach, walił teraz w drewniane deski obiema pięściami na zmianę. Uderzenia nie były jednak zbyt mocne, jakby wyprowadzane raczej przez kobietę niż mężczyznę. - To chyba nie Iwany - stwierdził Joachim. Wziął w rękę ogarek świecy i poszedł do sieni sprawdzić, kto się tam włóczy w zapadającej ciemności. - Panbóczku - wyszeptał. Szeroko odemknął drzwi i podał rękę stojącej za nimi Rosie. Ta, przekroczywszy próg, osłabła i runęła na Achima całym ciałem. - Cóż to jest, Roso? - Dokumenty. Z tyskiego magistratu. To o tacie. Że się bił w powstaniu, jaki miał stopień… Wszystko. Otto mnie nimi szantażował. Zabrałam te papiery, gdy uciekałam. Chyba niepotrzebnie, skoro on nie żyje, ale… - Szantażował cię? - Tak. Tym i jeszcze… Wiedział, że wywieźliście z obozu pana Zarębę. Ja… nie miałam wyjścia. Musiałam pójść za niego za mąż. Musiałam! - Już dobrze, kwiatuszku, już dobrze. - Pobladły Achim drżącą ręką niezdarnie głaskał po włosach zanoszącą się od płaczu córkę. Rosa siedziała przy stole, łokcie oparła o blat, a twarz ukryła w dłoniach. Próbowała się uspokoić, ale nie mogła.
Na widok tylu bliskich ukochanych twarzy coś w niej pękło, przelała się czara goryczy, samotności i strachu. Łkała więc na oczach matki, ojca, Jaśka i Trudki. Wkrótce z kąta, w którym spał w kołysce, zawtórował ciotce mały Norbik. Dopiero na dźwięk dziecięcego głosu Rosa otrząsnęła się z własnego nieszczęścia. - A gdzie jest Hilda? - spytała, zdjęta nagłą trwogą o siostrę. - Hilda! Jezderkusie, przecież ona miała tylko na moment do tego sklepu polecieć! krzyknęła Waleska. - Do sklepu? - No tak. Będzie parę dni, jak Peters zabrał rodzinę i uciekł przed Rusami. Chciał wziąć też teścia, ale stary Stabik odmówił. Został pilnować interesu… Przed wyjazdem Karl z żoną poprosili Hildę, żeby do niego zaglądała. Dzisiaj sobie wymyśliła, że go tu na noc przyprowadzi. Nawet nie zapytała nas o zgodę, tylko pobiegła! - Dawno? Waleska spojrzała na zegar: - Godzinę temu… - Idę po nią! - Stój, Rosa, dokąd to? - Wracaj! Ale ona już nie słyszała ani matki, ani ojca, ani brata. Czując w ciele przypływ nowych sił, gnała w dobrze sobie znanym kierunku. Do centrum miasta, gdzie tuż obok kościoła św. Marii Magdaleny mieścił się sklep Augustyna Stabika. Śpieszyła na spotkanie z siostrą bliźniaczką. Po chwili znowu stała przed zawartymi na głucho drzwiami. W budynku, w którym mieścił się punkt handlowy i mieszkanie właścicieli, było całkiem ciemno. Do uszu Rosy przez chwilę nie dobiegał żaden dźwięk, ale gdy zapukała, z półpięterka odpowiedziało jej szuranie obutych w papucie stóp, dźwięki stawianych z trudem na schodach kroków, wreszcie zgrzyt zamka. - Panie Stabik, czy jest tu Hilda? - Rosa? Mój Boże, no tak, to przecież ty, dziecko. Skąd tyś się tu… Ale wejdź, bo zimno, wejdź proszę. Hilda jest, zabezpiecza w piwnicy towar. Wyminąwszy starego sklepikarza i ostrożnie stawiając stopy w ciemności, Rosa zeszła na dół. W nikłej smudze światła latarki ujrzała krzątającą się siostrę, która gorączkowo przekładała zgromadzone dobra z przednich półek na tylne. Z dołu do góry. „Jaki to ma sens - pomyślała Rosa. - Jeśli zechcą, Rosjanie i tak wszystko znajdą i zabiorą”. - Kto tam? - Hilduś, to ja. - Różyczko! Kochana! Wróciłaś! Pokaż no się. Boże, co ci się stało? Kiedy przyjechałaś? - Dzisiaj. Niedawno. Byłam w domu, a teraz przyszłam po ciebie. Rodzice się niepokoją, synek ci płacze…
9
nr 1/2020 r.
- O Jezu, która godzina? - Późno, powinnyśmy iść z powrotem. Żołnierze są w mieście? - Są. - No to się zbieraj, szybko idziemy, nie powinnyśmy wychodzić po nocy. „Właściwie w dzień też nie powinniśmy…” - dodała gorzko w myślach Rosa, ale nie powiedziała tego na głos. Nie chciała przerażać siostry opowieścią o tym, co ją tego dnia spotkało. Nie tutaj, nie teraz. Teraz trzeba iść. Zdecydowanym gestem pociągnęła więc Hildę za rękę. - Tak, tak, chodźmy. Panie Augustynie! Proszę się ubierać, zabieramy pana do nas do domu. Stary kupiec zszedł do piwnicy. Rozejrzał się po wnętrzu składu, omiótł wzrokiem półki, walające się po podłodze kartony, zwoje materii, rozsypane śrubki i gwoździe. Machnął ręką i rzekł: - Dziękuję ci, Hildo, za propozycję, ale ja jednak zostanę. Dokończę pakowanie, na noc pójdę do farorza Osyry na parafię… - Sam pan pójdzie, panie Stabik? - A pewno. Blisko to jest. Dwa kroki. Hilda stała pośród chaosu sklepowych dóbr niezdecydowana. Z jednej strony śpieszno jej było do dziecka. Z drugiej nie chciała zostawiać swego szefa bez opieki. Niemłody już był, z trudem chodził. Do parafialnego budynku droga wiedzie pod górkę, jeszcze się pan Augustyn poślizgnie na lodzie, wywróci, nogę złamie… Hilda spojrzała pytająco na Rosę. Rosa powoli skinęła głową. - Idź, ja zostanę - odezwała się nieznoszącym sprzeciwu tonem. - Przyjdę potem albo rano, jeśli i mnie ksiądz Osyra zgodzi się przenocować… - Ale… - Idź! Twoje dziecko płacze za matką. - To… Panie Augustynie, to ja polecę, dobrze? Moja siostra z panem zostanie. Pomoże. - Pomogę. Hilda! - krzyknęła Rosa w ślad za wspinającą się po schodach bliźniaczką, a gdy ta na moment przystanęła, pochyliła się i obejrzała za siebie, dodała: - Tylko leć prosto do domu. Nie zatrzymuj się, jakby cię ktoś wołał. Nawet po rosyjsku. Szczególnie po rosyjsku Zasłoń się dobrze, skul się w sobie i biegnij! Tym razem to Hilda kiwnęła głową. Nie wiedząc, że czyni to po raz ostatni w życiu, szybko wymieniła z siostrą spojrzenia. Rosa wyglądała na smutną. Całkiem zrezygnowaną. Jakby coś przeczuwała. Co się stało tej nocy w sklepie Augustyna Stabika, tego nigdy do końca nie ustalono. Czy jego i Rosę zamordowali szukający wojennego łupu radzieccy żołnierze? Zastrzelili oboje, a może zakłuli bagnetami? Czy to oni splądrowali skład, a potem go podpalili? Prawdopodobnie, ale pewności nie ma, skoro nie znalazł się ani jeden świadek tragicznych wydarzeń nocy z 28 na 29 stycznia 1945 roku. Wskutek pożaru budynek częściowo runął, przygniatając ciała właściciela i Rosy gruzem i walącymi się belkami stropu. Ci, co następnego ranka przyszli na pogorzelisko, odkopali szczątki obojga, niczego jednak z nich nie wyczytali, tak bardzo były spalone. Ustalili tylko miejsca, gdzie umarli - ona w piwnicy, między półkami, on bliżej wejścia, na schodach. Czy Augustyn Stabik bronił dostępu do towarów, czy do ukrywającej się między nimi Rosy Gampig, z domu Widery? Może jedno i drugie? Nie wiadomo.
Czy tym razem władze Katowic będą mądrzejsze?
Druga europejska przymiarka
Ł
ukasz Kohut, śląski eurodeputowany, zgłosił propozycję by Katowice, a szerzej Metropolia, starały się o godność Europejskiej Stolicy Kultury 2029 roku. Bo wtedy przypadnie ona po raz kolejny jednemu z polskich miast, podobnie jak w roku 2000 był nią Kraków, a w 2016 Wrocław. Przy czym Kraków był nią dość hurtowo, bo w roku 2000 takich stolic było aż dziewięć. Wrocław godność dzielił z baskijskim San Sebastian. Obec-
skie jak Częstochowa, Poznań czy Rzeszów. Miasto na terenach, przez 700 lat leżało poza granicami państwa polskiego, z liczną ludnością deklarującą inną od polskiej przynależność narodową (śląską, ale też niemiecką) chcą uczynić czysto polskim, a przez to jego wielokulturowość kastrują. Wrocław poszedł inną drogą – tam nawiązań do niemieckiego dziedzictwa przybywa, choć szkoda, że wraz z nimi nie idą nawiązania do dziedzictwa czeskiego. Katowiccy włodarze tak się
Katowice zamiast na tym dziejowym bogactwie miasta ubiegać się o zaszczytny tytuł Europejskiej Stolicy Kultury, ubzdurały sobie zamiast tego jakieś Miasto Ogrodów. I tym ogrodnictwem miejskim starały się z Wrocławiem wygrać. Przepadły tak samo, jak w starciu z Realem Madryt przepadłby GKS Katowice. Z czym do ludzi… nie zasadniczo panuje zasada, że jednocześnie są nią dwa miasta. A Polsce z klucza godność ta przypada w roku 2029. Wstępnie przymierzają się do niej podobno Poznań, Łódź i Gdańsk, ale dlaczego nie Katowice? Katowice, które rywalizację z Wrocławiem przegrały już na starcie swoją idiotyczną ofertą – a Wrocław wygrał ją tym, czym powinny Katowice. Wielokulturowością! Wrocław składając ofertę podkreślał, że przez stulecia był miastem na styku kultury germańskiej i słowiańskiej, z silnymi także wpływami żydowskimi. I że tą wielokulturowość może nie tyle zachował, co po roku 1990 i zmianach ustrojowych przywrócił, a ponadto wzbogacił polską kulturą kresową. Wszystko to prawda, tylko w porównaniu z Katowicami wielokulturowość Wrocławia przez dziesiątki lat była żadna. Jeśli szukać w Polsce miejscowości, które na wielokulturowości dynamicznie, w ciągu raptem pięćdziesięciu lat, urosła z wsi do znaczącego miasta, to znajdziemy takie tylko dwie: Katowice i Łódź. Obie urosły na wielokulturowości, dla obu ta wielokulturowość była potężnym motorem napędowym. W obu na przełomie XIX i XX wieku na ulicach mieszało się kilka języków.
JAKIEŚ OGRODY ZAMIAST ŚLĄSKOŚCI Ale Katowice zamiast na tym dziejowym bogactwie miasta ubiegać się o zaszczytny tytuł Europejskiej Stolicy Kultury, ubzdurały sobie zamiast tego jakieś Miasto Ogrodów. I tym ogrodnictwem miejskim starały się z Wrocławiem wygrać. Przepadły tak samo, jak w starciu z Realem Madryt przepadłby GKS Katowice. Z czym do ludzi… Problem tkwi bowiem w tym, że kolejni prezydenci Katowic: Henryk Dziewior, Piotr Uszok i obecnie Marcin Krupa, chociaż sami Ślązacy, robią wiele, by ślady tej wielokulturowości zamazać, by Katowice, z ich bogatą (durnie mówią: skomplikowaną) historią przerobić na miasto równie rdzennie pol-
zachowują nie pielęgnują katowickiej europejskości, a wręcz ją karczują. I jeśli znów na tej kanwie, dalej brnąc w Miasto Ogrodów, czy dla odmiany wymyślając jakieś Miasto Marketów zechcą się o Europejską Stolicę Kultury ubiegać - znów polegną. Ale może zmądrzeją?
METROPOLIA TO JEST TO? W zasadzie pomysłodawca, eurodeputowany Kohut, pomysł na to zmądrzenie już podsuwa. Wskazuje, że o godność powinny ubiegać się wprawdzie Katowice, ale nie samodzielnie, lecz jako stolica Metropolii. W tym momencie na wszystkich polach (od ilości teatrów, sal koncertowych, poprzez hotele i całą infrastrukturę, aż po przedsięwzięcia artystyczne) wyraźnie dystansują innych polskich rywali. Trzeba tylko dla tego wszystkiego znaleźć wspólną, spinającą klamrę. A Kohut zwraca uwagę, że taka formuła była już stosowana, choćby w roku 2010, gdy Europejską Stolicą Kultury było Zagłębie Ruhry z wiodącym miastem Essen. A jeśli tak, to czyż nie warto pójść tą drogą? Może niektórych zdziwi, ale nawet my, w Cajtungu, uważamy, że w takim przypadku warto na chwilę zapomnieć o górnośląsko-zagłębiowskiej odrębności, bo nawet ona, na tym styku dwóch kultur, stanowi właśnie o kulturalnym bogactwie, nie regionu wprawdzie, bo regionami jesteśmy dwoma odrębnymi, ale naszej okolicy. Ta koegzystencja dwóch regionów też na swój sposób jest naszym bogactwem. Łukasz Kohut podkreśla, że transformacja regionu to także ogromny bodziec kulturotwórczy i także na nim można budować narrację o europejskiej stolicy kultury. Słowem atuty mamy, byle ktoś nie wygrzebał znów z szuflady Miasta Ogrodów. - Dla miast i regionów w okresie dynamicznej transformacji, takich jak Katowice i Górnośląsko-Zagłębiowska Metropolia, bycie Europejską Stolicą Kultury byłoby wielką szansą rozwojową – podkreśla Kohut.
Władzom górnośląskich miast, a przede wszystkim katowickiemu prezydentowi Marcinowi Krupie pomysł bardzo przypadł do serca. Zapewnia o pełnym poparciu dla inicjatywy Kohuta. – To strzał w dziesiątkę – mówi.
MAMY ATUTY My też tak uważamy, bo znając Kohuta wiemy, że jeśli on będzie przy inicjatywie „mieszał”, to sprawa niemal miliona osób deklarujących narodowość śląską nie zostanie zamieciona pod dywan. Także ona zostanie podkreślona, jako atut Katowic. Że to tutaj
Ale poza tym Katowice to NOSPR – jedna z najlepszych sal koncertowych świata, to kilka festiwali, znanych nie tylko w Polsce (i kilka kolejnych w miastach sąsiednich, choćby Tychach), to dobre teatry, bardzo nowoczesne biblioteki i wiele, wiele innych inicjatyw kulturalnych. Jesteśmy dziś nie regionem, kaj się ino wongiel fedruje, ale też wiodącym ośrodkiem kulturalnym. I nie szkodzi, że jest t głównie kultura polska – Europejska Stolica Kultury to też okazja do pokazania kultury śląskiej, a ona też jest w znacznie lepszej kondycji, niż 10 lat temu. Możemy już dziś pokazać spory księgozbiór książek w języku śląskim, wystawiane
Znając Kohuta wiemy, że jeśli on będzie przy inicjatywie „mieszał”, to sprawa niemal miliona osób deklarujących narodowość śląską nie zostanie zamieciona pod dywan. Także ona zostanie podkreślona, jako atut Katowic. Że to tutaj wydawane są książki, wystawiane sztuki teatralne w nieuznawanym języku. wydawane są książki, wystawiane sztuki teatralne w nieuznawanym języku. Oczywiście atutów mamy znacznie więcej. Przepiękne zabytki industrialne jak Nikiszowiec, tyski browar, kopalnia Guido czy znajdująca się na liście UNESCO kopalnia w Tarnowskich Górach. Choć warto byłoby przy tej okazji zadbać o prawdziwą perłę postindustrialnej architektury: elektrociepłownię Szombierki.
w nim sztuki – choć niekoniecznie musimy pokazywać tę pseudośląskość Frel czy Kabaretu Młodych Panów. Europejska Stolica Kultury byłaby świetną okazją, żeby Europie powiedzieć, że żyje tu naród śląski, mający własną, odrębną od Polski kulturę. Ale żeby się to wydarzyło… najpierw ci polonizatorzy Śląska muszą dla nas ten tytuł wywalczyć. W tym warto im pomóc. Dariusz Dyrda
ŁUKASZ KOHUT: Europejska Stolica Kultury to unijna inicjatywa, dzięki której od ponad 30 lat europejskie miasta i przyległe do nich regiony mogą promować swoją kulturę, pokazywać bogactwo europejskiej różnorodności. Europejską Stolicą Kultury, dane miasto, samo lub z przyległym obszarem, przez rok i ten okres odnosi wiele korzyści zarówno kulturowych i społecznych, jak i gospodarczych. Dla miast i regionów w okresie dynamicznej transformacji, takich jak Katowice i Górnośląsko-Zagłębiowska Metropolia, bycie Europejską Stolicą Kultury byłoby wielką szansą rozwojową. Europejskimi Stolicami Kultury są najczęściej miasta jako takie, ale formuła sprawowania tej funkcji w odsłonie regionalnej była już kilkukrotnie zastosowana, m.in. w Niemczech w 2010 r. - Zagłębie Ruhry z wiodącym miastem Essen, czy też we Francji w 2013 r. - Marsylia z przyległymi okolicami. W 2022 roku Europejską Stolicą Kultury będzie Esch-sur-Alzette wraz z sąsiadującymi gminami przygranicznymi luksemburskofrancuskimi.
10
nr 1/2020 r.
Od redakcji: Wpajano nam przez lata, że wyższa cywilizacja przyszła do nas z Prus. Relacje angielskiego podróżnika z początku XIX wieku przeczą tej tezie. On bogaty, znacznie wyżej rozwinięty Śląsk przeciwstawia znacznie niżej stojącym cywilizacyjnie zarówno innym regionom państwa pruskiego (Brandenburgii), jak i innym terenom niemieckim (Saksonii). Czyżby więc Niemcy tę swoją czystość, porządek, gospodarność, którymi zasłynęły Prusy zaczerpnęli od nas, a nie my od nich? Co też ciekawe, z relacji wynika, że na początku XIX wieku ludność wiejska Łużyc i Dolnego Śląska mówiła dialektami słowiańskimi a nie językiem niemieckim. O relacji angielskiego podróżnika pisze (z Tajlandii) Jan Lubos, autor „Opowieści o śląskiej historii”.
Bogata i schludna kraina
O
bszerny opis Śląska tudzież Prus i Saksonii (jej łużyckiej części) z początku XIX wieku zawarł w swojej książce niejaki Robert Semple. „Obserwacje poczynione w trakcie podróży z Hamburga przez Berlin, Görlitz i Wrocław do Srebrnej Góry, a stamtąd do Göteborgu” (Observations made on a tour from Hamburg through Berlin, Gorlitz, and Breslau, to Silberberg; and thence to Gottenburg”, wyd. R. Baldwin, Londyn, 1814 r.) są na tyle szczegółowe i dokładne, że pozwalają na porównanie ze sobą tych krain. Kim był Robert Semple? Miał 39 lat, jak sam wspomina, urodził się, gdy jego rodzice byli więźniami w Bostonie po wycofaniu się z tego miasta sił angielskich w czasie rewolucji amerykańskiej (1776 r.). Nie mógł być, jak sam o sobie pisze, zwykłym zamożnym dżentelmenem brytyjskim, podróżującym po świecie dla przyjemności i dreszczyku emocji. W podróż wyruszył z Londynu, 16 kwietnia 1813 roku. To okres wojen napoleońskich, przemieszczających się ogromnych armii, licznych bitew, gwałtownie następujących zmian w całej Europie. Początek tego roku to odwrót Wielkiej Armii Napoleona z Rosji. W lutym Rosjanie dotarli do Księstwa Warszawskiego, w marcu do Łaby. Już w trakcie jego podróży Napoleon kontratakował. W maju wygrał bitwy pod Lützen i Budziszynem. W październiku – pod Lipskiem – doszło do tzw. Bitwy Narodów, w której w sumie wzięło udział około pół miliona żołnierzy - zakończonej porażką Francuzów. Prusy tudzież Śląsk i Saksonia były w tym czasie okupowane przez wojska rosyjskie. Autor podróżował więc po bezpośrednim zapleczu frontowym, jeszcze zanim zostały zakończone działania wojenne. Dziwnym zbiegiem okoliczności wcześniej odbył dwie podobne podróże, na półwyspie Iberyjskim, obie również w czasie toczących się tam walk z wojskami Napoleona, obie na bezpośrednim zapleczu wojsk jego przeciwników. Kilkakrotnie wspomina, jak bardzo mu te podróże ułatwił paszport wystawiony przez ministra spraw zagranicznych Imperium Brytyjskiego, żałując, że z powodu pośpiechu wyjazdu nie zdążył się w taki zaopatrzyć tym razem. Był dobrze wykształcony: znał kilka języków - hiszpański, francuski, niemiecki, był świetnie zorientowany w geografii, stosunkach narodowościowych i historii politycznej kra-
jów, po których podróżował. Był admiratorem Prus, zdecydowanym anty-papistą. Zafascynowany potęgą rosyjskiej armii, w tym przede wszystkim wszechobecnymi wszędzie w czasie jego podróży Kozakami. Z Hamburga podróżował przez ziemie Hannoveru (już wkrótce, od 1814 r – Królestwo Hannoveru w unii personalnej z Wielką Brytanią) i Meklemburgii. Opisuje nieliczne, biedne wioski, bose kobiety pracujące na lichych polach, piaszczyste drogi.
BIEDNA BRANDENBURGIA
Berlin – „z pewnością jedno z najładniejszych miast Europy. Szerokie ulice tworzą regularną siatkę. Murowane domy dla uniknięcia monotonii poprzetykane są pałacami, kościołami, teatrami i innymi budynkami publicznymi. Wszystko wygląda jak część jakiegoś świetnego, monumentalnego planu. Biegnąca przez centrum Szprewa sprawia wrażenie morskiego handlu w tym śródlądowym mieście. Barki o długości stu stóp (ok. 30 m), o wysoko wznoszących się dziobach i rufach przypominają eleganckim kształtem gondole weneckie, ale służą bardziej użytecznym celom. Dzięki nim drewno, węgiel i wyroby ze Śląska i Anglii są transportowane w przystępnej cenie do Berlina. (Licz-
ża lepiej, mimo wciąż piaszczystej gleby, uprawiane pola. W okolicy Calau pan Semple zauważył zmianę w architekturze sakralnej. W miejsce typowo gotyckich budowli, jak sam pisał - charakterystycznych dla narodów północy, wieże kościelne mają teraz inny wygląd. Murowane z cegły na dole, powyżej „pruski mur”, zwieńczone kopułą z zielonych płyt. Wiąże to z inną „rasą” (narodem) zamieszkującym te ziemie. Przekonanie to utwierdza obserwacja, że towarzyszący mu w tej podróży Kozacy potrafią porozumieć się z wieśniakami, mówiącymi w słowiańskim dialekcie. „The peasants now begin to speak a dialect of Slavonic.”
Wrocław (Breslau) – wyjątkowo piękne miasto, jego zdaniem w tej podróży jedynie Berlin przewyższał je świetnością i splendorem. „Z pewnością można je zaliczyć, co najmniej, do najwspanialszych wśród nie-stołecznych miast Europy”. Semple był zachwycony „powiewem antycznej czystości”, która zdawała się panować w całym mieście Do Prus (Brandenburgia) wjechał w okolicy Lenzen – małego miasteczka, które było „z pewnością lepsze, od wszystkich widzianych w Hannoverze”. Następnego dnia, w drodze między Perleberg a Kyrlitz notuje: „wieśniacy wciąż mają nędzny wygląd. Cały ten poranek obserwowałem bosonogie wieśniaczki przechodzące (obok) przez gorące piaski dróg, które nie powinny być nazywane drogami.” „(...) still the peasantry have a miserable appearance. All this morning I beheld peasant girls walking bare-footed along the hot sands, roads they cannot be-called.” Kyritz też nie robi na nim dobrego wrażenia. Ulice i rynek tego niewielkiego miasteczka zatłoczone są, spędzanymi tam z okolicznych pastwisk na noc, owcami. Nieprzyjemny zapach, brud, hałas. Podróżując dalej nocą podsłuchuje rozmowę Prusaków, współtowarzyszy podróży. Jest zaskoczony ich złą opinią o pruskiej monarchii, która, ich zdaniem, powinna upaść. Jego zdaniem ta nieprzychylność bierze się z różnorodności ludów mieszkających w tym kraju i ich często sprzecznych interesów. Dopiero cztery mile przed Berlinem droga staje się dobra. Biegnie prosto jak strzelił grzbietem grobli.
ne) kamienne mosty, place ozdobione pomnikami są dalszą ozdobą miasta.” Berlin na początku XVIII wieku miał jedynie około 10 000 mieszkańców (dla porównania: Wrocław – 40 000), sto lat później już 170 000. Gwałtownemu rozwojowi demograficznemu towarzyszyła równie gwałtowna, ale przemyślana i dobrze zaplanowana rozbudowa. Większość nowych mieszkańców Berlina to była oczywiście ludność napływowa. W opisywanym czasie, na początku XIX wieku mniej więcej co trzeci berlińczyk pochodził ze Śląska. Zwraca uwagę fakt, że w opinii autora opisu Anglia i Śląsk są podobnie atrakcyjnym źródłem towarów przemysłowych.
NIE LEPSZA SAKSONIA W Berlinie Robert Semple bez problemów wyrobił sobie paszport pozwalający mu podróżować do Drezna. Był trochę zdziwiony tą łatwością – w Dreźnie wciąż stacjonowały wojska francuskie, a cała wschodnia Saksonia była pod rosyjską okupacją. Przez Mittenwalde (małe, wyglądające na podupadłe miasteczko) dojechał do Baruth, pierwszego miasteczka na terenie Saksonii. Zauwa-
Dotychczasowa monotonna, piaszczysta równina przeszła w pofałdowane pola, urozmaicone niewielkimi lasami i małymi jeziorkami. W Hoyeswerdzie („melancholijne miasteczko”) w obawie, że dogonią ich oddziały francuskie, Semple przegląda swoje notatki i pamiętny doświadczeń hiszpańskich, z żalem część z nich niszczy. Wraz z towarzyszami podróży uciekają w kierunku Bautzen. Po drodze widzi wszędzie rosyjskie oddziały przygotowujące się do obrony. Jest zauroczony Nisky. Pisze: bardzo ładna wioska, założona 70 lat wcześniej przez Braci Morawskich (Herrnhuter). Szerokie ulice, schludne i czyste domy otoczone drzewami.
NA ŚLĄSKIEJ ZIEMI W Görlitz nie potrafiąc się wylegitymować zniszczonymi wcześniej dokumentami zostaje aresztowany i – wraz z francuskim oficerem – zostaje skierowany do więzienia w twierdzy Silverberg (Srebrna Góra). Odtąd podróżuje w towarzystwie (co najmniej) dwóch oficerów: pruskiego – przedstawiciela Króla Prus i rosyjskiego – przedstawiciela Imperatora Rosji. Jego status jest dziwny. W odróżnieniu od Francuza, nie odebrano mu szabli i pistoletów,
nie przeszukano bagaży. Nie ma jednak swobody poruszania się, strażnicy towarzyszą mu wszędzie, nawet w sypialniach, czy to w pokojach hotelowym czy na kwaterach w domach prywatnych. Przez Lubań („małe, schludne miasteczko, ok. 6 tys. mieszkańców, nad rzeczką Kwisą, będącą granicą między Łużycami a Śląskiem”) wjeżdżają na teren Śląska. Śląsk w jego oczach to kraina – mimo wojny – dostatnia, dobrze zagospodarowana i różniąca się wyraźnie od wcześniej odwiedzanych krajów. Najczęstszym określeniem przy opisie śląskich miast i miasteczek, regularnie, aż do znudzenia powtarzanym jest „schludne” (neat). Mogą być bogate, wyludnione i podupadłe, wyglądające na kwitnące, ale prawie zawsze są schludne. Przy prawie każdym pojawia się też informacja o licznych manufakturach tkackich. Zanotował też interesującą obserwację dotyczącą różnicy w budowie pojazdów podróżnych. W Hanowerze i Brandenburgii wozy były solidnie zbudowane, ciężkie. W Saksonii, Łużycach – wozy lepszej konstrukcji, lżejsze. Na Śląsku podobne do tych ostatnich, tylko boki pojazdów zbudowane były z wiklinowej plecionki zamiast ciężkich desek, dzięki czemu są lżejsze i przyjemniejsze dla oka. Lwówek Śląski (Löwenberg ) - pierwsze miasto na Śląsku. „Miasto ładnie zabudowane kamienicami, domy wzniosłe, szczególnie wokół rynku. Podobnie jak w Lubaniu, dolne okna są bardzo wąskie. W mieście jest duża liczba manufaktur wszelkiego rodzaju tkanin lnianych. Miasto wygląda na czyste i dostatnie mimo wojny. Podróżujemy przez przyjemny kraj, zróżnicowany. Dobrze uprawiane pola, lasy nie złożone już z samych sosen, ale także dębów, jesionów, brzóz i jodeł.” Produkowane na Śląsku tkaniny lniane były głównym towarem eksportowym Prus końca XVIII wieku. Przy czym w owym czasie prawie cały pruski eksport to przede wszystkim produkty śląskich manufaktur oraz śląskie produkty rolne.
Złotoryja (Goldberg) – „podupadłe, wyludnione miasteczko, połowa domów opuszczona i zaniedbana. Na wzgórzu przed miastem stoi hydrauliczna maszyna dostarczająca mieszkańcom wodę. W mieście zaatakował nas wściekły tłum biorący nas za Francuzów. Dalej podróżowaliśmy
11
nr 1/2020 r.
między doskonale uprawianymi, otwartymi polami. Przez cały dzień drogi były znakomite, równe tym w Anglii.” Niechęć do Francji i Napoleona jest powszechna na całym Śląsku. Robert Semple – jako więzień, uważany przez Ślązaków co najmniej za sojusznika Francji – doświadcza tej niechęci kilkakrotnie i czasami wręcz obawia się o swoje życie. Kontrybucje wojenne, przymusowy pobór do wojska zrobiły swoje. Zdumiewająco silnie kontrastuje to z entuzjastycznym witaniem Napoleona przez mieszczan wrocławskich w 1806 roku.
MÓWIĄ PO SŁOWIAŃSKU SŁOWIAŃSKA MOWA Legnica (Legnitz) - „to znaczne miasto. Wiele dużych manufaktur tkackich. W mieście jest kolegium, dawniej należące do Jezuitów, w jednym z najwspanialszych tego typu budynków w krajach niemieckich. Drogi w dalszym ciągu doskonałe. Wieśniacy w całym tym kraju mówią jakimś dialektem słowiańskim który jest, bez większych problemów, zrozumiały przez rosyjskich żołnierzy.” The peasants in all this part of the country speak a dialect of the Sclavonic, and are, without much difficulty, understood by the Russian soldiery. Warto tu zauważyć, iż żaden z tych wieśniaków nie powiedział mu, że mówią po polsku. Pewnie by to odnotował. On jednak wie tyle, że to Słowianie a nie że Polacy. Wrocław (Breslau) – wyjątkowo piękne miasto, jego zdaniem w tej podróży jedynie Berlin przewyższał je świetnością i splendorem. „Z pewnością można je zaliczyć, co najmniej, do najwspanialszych wśród nie-stołecznych miast Europy”. Semple był zachwycony „powiewem antycznej czystości”, która zdawała się panować w całym mieście. Zauważył, że położenie nad Odrą uczyniło je dobrze przystosowanym do gromadzenia dóbr produkowanych w manufakturach całego Śląska i przekazywania ich dalej Odrą do portów morskich, lub kanałami i mniejszymi rzekami do Łaby. Zapisał też: „poinformowano mnie, że w ostatnich latach (przed wojną) zlikwidowano w mieście trzydzieści sześć ośrodków zakonnych (katolickich)”. Z Wrocławia przez Niemczę (Nimpch – ciekawe miasteczko) i Ząbkowice Śląskie (Frankenstein – „ładne miasto. Z żalem odjeżdżałem z powodu doskonale podawanej kawy”) konwój jeniecki dotarł do twierdzy Srebrna Góra (Silverberg). Po drodze, w jednej z licznych, niewielkich wiosek z podziwem zanotował, że wszędzie, nawet w najbiedniejszej śląskiej wiosce można dostać kawę, którą określił mianem „luksusowego napoju kontynentalnej Europy”. Krytykuje jednak śląski sposób jej zaparzania. „Kawa jest rzeczywiście luksusem, którego odświeżającego działania nie da się poznać z nędznego sposobu jej zaparzania w tym kraju”. „Coffee (...) is indeed a luxury, and a refreshment of which no idea can be formed from the miserable preparations of it in this country”.
n Przybliżona trasa podróży Roberta Semple na terenie historycznego Śląska, naniesiona na mapę Google. Kawa była wciąż bardzo kosztownym napojem na przełomie XVIII i XIX wieku. W całej kontynentalnej Europie pijano ją jedynie w domach arystokracji, bogatej szlachty lub najzamożniejszych mieszczan. Jej popularność na Śląsku, jej wszech dostępność wskazuje, że była już od dawna ulubionym napojem Ślązaków. Jak słusznie podejrzewał pan Semple, musiała na Śląsk docierać innymi kanałami, niż kosztowną drogą morską. Mimo permanentnego konfliktu turecko–austriackiego kawa była przez dziesięciolecia przemycana z Turcji, przez Bałkany do Wiednia. Dalej, wciąż przemytniczymi drogami (permanentny konflikt austriacko-pruski w drugiej połowie XVIII wieku) docierała na Śląsk. Mimo wszystko kosztowna, jest świadectwem zamożności ówczesnych śląskich chłopów.
W twierdzy pan Semple spędził kilka miesięcy. W więzieniu towarzyszyło mu kilku Francuzów, Holender, obywatel Związku Reńskiego. W końcu dotarł list brytyjskiego Sekretarza Stanu, potwierdzający jego tożsamość i żądający jego uwolnienia. Znużony więzieniem chciał jak najszybciej powrócić do Anglii, stąd mniej dokładny opis podróży, dalej są to raczej oderwane obrazy miejscowości, zwyczajów, zachowań.
NOWOCZESNE ROLNICTWO Notuje, że w drodze powrotnej Dzierżoniów (Reichenbach), Świdnica (Schweidnitz) – do której odbył wycieczkę - i Niemcza zatłoczone są wojskami rosyjskimi i angielskimi. Okoliczne wsie to rozciągające się we wszystkich kierunkach pola jęczmienia. W Strzelinie (Strehlen) z kolei stacjonowała armia pruska, był główną kwaterą generała Blüchera. Oława (Ohlau) – „ubogie miasteczko, noszące ślady dawnej świetności”.
Oleśnica (Oels) – „niewielkie, schludne miasteczko. Cały ten dzień powszechnie używanym przez wieśniaków dialektem był słowiański.” Z podziwem zapisał też „kosa z ramą była powszechnie stosowana, nie zauważyłem ani jednego sierpa używanego w Niemczech”
Trzebnica (Trebnitz) – „ładne miasteczko, wyróżniające się wśród innych ozdabiającymi fronty domów drewnianymi werandami. Posiłek: omlet i popularna (wszędzie na Śląsku) zupa przygotowana z piwa, do której jednakże wciąż nie potrafię się przyzwyczaić.”
woju naszych ziem, są tym bardziej miarodajne, że nie ukrywa on swojej sympatii do Prus, które uważa za przyszłego głównego sojusznika Wielkiej Brytanii na kontynencie. Wielka Brytania była głównym i jedynym liczącym się przeciwnikiem Fran-
Porównanie obserwacji pana Roberta Semple dotyczących Prus i Śląska, wskazujące na wyraźnie wyższy poziom rozwoju naszych ziem, są tym bardziej miarodajne, że nie ukrywa on swojej sympatii do Prus, które uważa za przyszłego głównego sojusznika Wielkiej Brytanii na kontynencie. The whole of this day the common dialect of the peasants was Sclavonic. The scythe with a cradle was universally used, nor did I observe a single sickle employed in Germany. Podziw Roberta Semple ma głębokie uzasadnienie. Kosy, chociaż znane już od dawna, zaczęły się upowszechniać w Europie dopiero z końcem XVII wieku. Wcześniej, ze względu na wysoką cenę stali, wszędzie zazwyczaj stosowano proste i dużo tańsze sierpy. Powszechne ich stosowanie na Śląsku w owym czasie świadczy z jednej strony o zamożności śląskich chłopów, z drugiej o łatwym dostępie do (górnośląskiej) stali, z której je wytwarzano, dzięki czemu musiały być tańsze, niż gdzie indziej. Rama (urządzenie przypominające grabie z długimi zębami) zamontowana na kosie, ułatwiające równe układanie pokosów, została wymyślona zaledwie 30-40 lat wcześniej w Massachussets i w tym czasie była absolutną nowinką technologiczną w europejskim rolnictwie. Żniwiarz wyposażony w taką kosę z łatwością wykonywał pracę nawet 5-6 żniwiarzy używających sierpów.
Omelet and soup made of beer, a common dish (…), to which, however, I had yet some difficulty to accustoming myself. Rolnictwo z podziwem zrównał z angielskim, które uważał za najnowocześniejsze w Europie, przy czym zwracał uwagę na takie szczegóły, jak używane narzędzia rolnicze. Chłopi godnie ubrani, w kapeluszach i długich płaszczach. Pruskie (brandenburskie) wioski są w jego opisie liche, piaszczyste pola nie najlepiej uprawiane, chłopi nędznie wyglądają. Miasteczka ubogie, drogi fatalne i jedynie w okolicy Berlina utwardzone. Porównanie obserwacji pana Roberta Semple dotyczących Prus i Śląska, wskazujące na wyraźnie wyższy poziom roz-
cji Napoleona przed konfliktem Francusko-Rosyjskim. Była też głównym rozdającym karty w toczących się później rozmowach pokojowych, ustalających nowy polityczny ład w powojennej Europie. Była żywotnie zainteresowana osłabieniem odwiecznego wroga - Francji, a to najłatwiej było uzyskać wzmacniając nieprzychylnych jej sąsiadów. Musiała mieć rozeznanie w potencjale i możliwości tych krajów. Mogły być w tym pomocne obserwacje wysłanników takich, jak pan Robert Semple. Bo raczej szpieg, niż podróżujący dżentelmen. Choć raczej szpieg gospodarczy niż wojskowy. Jan Lubos
MIĘDZY KŁODZKIEM A WAŁBRZYCHEM ZNAJDUJE SIĘ TWIERDZA SREBRNA GÓRA - NAJWIĘKSZA TEGO TYPU BUDOWLA W EUROPIE Twierdza w Srebrnej Górze powstała w latach 1765-1777 i na tamte czasy była najnowocześniejszą fortyfikacją w Europie. Najciekawszym obiektem twierdzy jest Donjon - olbrzymi obiekt fortyfikacji. Twierdza w Srebrnej Górze składa się aż z sześciu fortów i kilku bastionów. Obiekt posiadał aż 151 pomieszczeń, które zlokalizowane były na 3 kondygnacjach. Twierdza była całkowicie samowystarczająca - znajdowały się tu bowiem olbrzymie magazyny żywności, piekarnia browar, studnie, zbrojownia, prochownia, szpital, więzienie, kaplica i warsztaty rzemieślnicze. We wnętrzu zdołało pomieścić się prawie 3800 żołnierzy. Obecnie do największych atrakcji należy zwiedzanie Srebrnej Góry nocą. Nocne zwiedzania odbywają się w każdy piątek po zmierzchu. Do innych atrakcji należą: strzelnica historyczna, tyrolka, kolejka, regiment srebrnogórski, ekspozycja militarna, punkt widokowy…
12
nr 1/2020 r.
Wszyscy krzyczą: kłamstwo! Ale gdzie niby to nakłamał Putin?
Kwestia interpretacji Od Świąt Bożego Narodzenia ż po koniec stycznia wszystkie znaczne postaci polskiego życia, na politykach zaczynając a publicystach kończąc, powtarzały mantrę, że Putin kłamie. Bo Władimir Putin zakwestionował rezolucję Unii Europejskiej mówiącą o przyczynach wybuchu II wojny światowej. I przedstawił je ze swojego punktu widzenia. Można się z interpretacją faktów przywódcy Rosji nie zgodzić, ale konia z rzędem temu, kto pokaże fakty, które przeinaczył. Kto zakwestionuje dokumenty, na które Putin się powołuje. A jeśli dokumenty i fakty są prawdziwe to o kłamstwie nie ma mowy, nawet jeśli z ich putinowską interpretacją nie zgadzają się Andrzej Duda, Mateusz Morawiecki, Małgorzata Kidawa-Błońska ani nawet Magdalena Ogórek.
Co
w rezolucji UE zakwestionował Putin? Przede wszystkim opinię, jakoby pakt Ribbentrop-Mołotow był przyczyną wybuchu II wojny światowej. I miał rację, bo przyczyny wybuchu wojen nigdy nie mają kilka dni przed nimi. Pakt ten był w zasadzie już elementem wojny, ustawianiem się optymalnie dwóch państw do huku armat, który za kilka dni zagrzmi.
li przesunięcie wspólnej granicy jak najdalej na zachód. No i strony ustaliły, że będzie to mniej więcej linia Bugu. To dla sowietów była bardzo kusząca oferta. Wszak jeśli wojska niemieckie zajmą całą Polskę, będą stały raptem 500 kilometrów od Moskwy i Kijowa. Jeśli zajmą Litwę, Łotwę, Estonię, będą stały 100 kilometrów od Leningradu. Przy takich, niewielkich, odległościach nie ma mowy o toczeniu wojny na wyczerpanie…
SOWIECI… SZUKALI POKOJU To, że III Rzesza parła do wojny, jest oczywiste, ale Rosja Radziecka? Jeśli prześledzić jej działania aż do 23 sierpnia 1939 roku, kiedy pakt ten podpisano, to wprost przeciwnie. Jako w zasadzie jedyne znaczące państwo europejskie nie podpisała z III Rzeszą do tego dnia paktu o nieagresji. Jako w zasadzie jedyne znaczące państwo europejskie stanowczo protestowała przeciwko niemiecko-polskiemu rozbiorowi Czechosłowacji. A jeszcze latem 1939 roku czyniła starania, by stworzyć układ zbiorowego bezpieczeństwa, zabezpieczający Europę wschodnią przed imperialnymi planami Hitlera. Starania te spełzły na niczym z powodu oporów Polski i Rumunii. Jakie w tej sytuacji Rosja Radziecka miała pole manewru, wiedząc że także ją w niedalekiej przyszłości czeka wojna z III Rzeszą. Adolf Hitler przecież nie krył, że to komunistyczną Rosję uważa za największego wroga. Miał Putin rację mówiąc, że to zachodnie mocarstwa rozzuchwaliły Hitlera, godząc się na rozbiór Czechosłowacji, a Polska była jego wspólniczką, niejako sojuszniczką w tym rozbiorze. Gdzie tu kłamstwo? I też trzeba przyznać rację Putinowi: kiedy Anglia i Francja się na ten bandytyzm godziły, sowiecka Rosja go potępiała i była gotowa do wojny prewencyjnej przeciw III Rzeszy. Polska zaś była wtedy z III Rzeszą zaprzyjaźniona! Miał Putin rację mówiąc, że polski ambasador Lipski obiecywał Hitlerowi pomnik w Warszawie, jeśli pozbędzie się z Europy Żydów. To nie Putin pierwszy o tym powiedział, to fakt powszechnie znany, nawet niespecjalnie zajmujący się historią Fakt pisał o tym w 2013 roku. W Polsce lat 1937-38 za krytykę Adolfa Hitlera można było trafić do więzienia! Sanacja wierzyła w polsko-niemiecką przyjaźń, dlatego z pewnym lekceważeniem traktowała tradycyjny sojusz z Francją i Anglią. A z zupełnym lekceważeniem próby zbudowania europejskiego systemu zbiorowego bezpieczeństwa,
NIE NAPADLI. ZAJĘLI ZIEMIĘ NICZYJĄ
n Polacy i Niemcy, jeszcze przyjaciele. Ostatni z prawej polski ambasador w Berlinie Józef Lipski, który obiecywał Hitlerowi pomnik w Warszawie. do których Anglia chciała zaprzęgnąć i sowietów.
POLSKA – OD PRZYJACIELA DO WROGA Potem Hitler zaproponował Polsce korektę granic. I patrząc w kategoriach handlowych była to propozycja uczciwa. Chciał wprawdzie eksterytorialnego korytarza na Pomorzu, ale oferował za niego rekompensatę terytorialną na niemieckiej części Górne-
nie międzynarodowej i należał do polskiego obszaru celnego. Sytuację w której polscy celnicy kontrolują towary przewożone z jednego państwa rządzonego przez NSDAP do drugiego państwa rządzonego przez NSDAP – uznać trzeba przecież za nienormalną. Sytuację, w której to Polska zawiera w imieniu rządzonego przez NSDAP Gdańska umowy z rządzonymi przez NSDAP Niemcami – za nienormalną jeszcze bardziej. Niemcy chciały Gdańska, Gdańsk chciał do Niemiec. Czegóż trzeba więcej?
Rosja zaś w obliczu zbliżającej się wojennej zawieruchy miała jedno wyjście – przygotować się do tej wojny jak najlepiej, przyjąć przed nią jak najdogodniejsze pozycje. A to oznaczało między innymi ulokowanie początku wojny jak najbardziej na zachód, jak najdalej od Moskwy, Leningradu i Kijowa. go Śląska. A korytarz był dla Niemiec sprawą pierwszorzędnej wagi, bo to przecież absurd, by państwo niemieckie będące w dwóch kawałkach oddzielało 30 kilometrów Polski, i każdy niemiecki pojazd, jadący z Niemiec do Niemiec, na tych 30 kilometrach przechodził dwukrotnie polską kontrolę graniczną. A z Wolnym Miastem Gdańsk sprawa na logikę była oczywista, na logikę powinno trafić do Niemiec. Według spisów powszechnych Polaków było w nim mniej, niż 5%, a w wyniku wyborów od 1937 pełnię władzy w mieście sprawowała NSDAP. Z Polską pozostawał Gdańsk w bardzo złych stosunkach. A jednak to Polska reprezentowała go na are-
Gdy Polska odmawiała, żądania Niemiec były coraz bardziej stanowcze. Ale nawet to ostatnie ultimatum z 31 sierpnia, poprzedzające wojnę – nawet ono nie wyglądało tak, jak się go przedstawia, że dawajcie Pomorze albo wojna! Nawet w tym ultimatum Niemcy domagali się jedynie przeprowadzenia na terenie Korytarza referendum. Jeśli wygra go Polska, pozostanie przy Polsce, jeśli wygrają Niemcy – trafi do Niemiec. Chciał więc Adolf Hitler by to suweren, społeczeństwo, wybrał w jakim chce być państwie. W obu wariantach przegrany miałby prawo do eksterytorialnego pasa: Polacy do Gdyni, Niemcy z Pomorza Zachodniego do Prus.
Niemieckie żądania dotyczyły terytorium państwa polskiego – więc Polska miała prawo je odrzucić, zignorować. Ale nie można twierdzić, że propozycje (a potem żądania) te pozbawione były sensu. Polska je jednak odrzucała, mając przecież świadomość, że prowadzi to do wojny. I Polska była gotowa tę wojnę stoczyć. Licząc na moc gwarancji angielsko-francuskich. Anglia i Francja nie miały zamiaru ich dotrzymać, cynicznie oszukiwały Polskę. Gdyby Polska o tym wiedziała, może zachowałaby się inaczej i wojna by nie wybuchła. Z równą łatwością o wybuch II wojny światowej można obwinić te dwa państwa.
WOJNA? POCZĄTEK JAK NAJDALEJ OD MOSKWY Rosja zaś w obliczu zbliżającej się wojennej zawieruchy miała jedno wyjście – przygotować się do tej wojny jak najlepiej, przyjąć przed nią jak najdogodniejsze pozycje. A to oznaczało między innymi ulokowanie początku wojny jak najbardziej na zachód, jak najdalej od Moskwy, Leningradu i Kijowa. Niemcy decydując się na uderzenie nie na Francję lecz Polskę musieli zastanawiać się jak zachowa się sowiecka Rosja. Bo jeśli Francja się jednak ruszy i przeciągnie ją na swoją stronę, to znów czeka Niemców wojna na dwa fronty. Poprzednia skończyła się katastrofą. Warto więc się przed atakiem bolszewickiej armii, o której wiedziano że jest potężna (a nie wiedziano jeszcze wtedy, że to kolos na glinianych nogach) zabezpieczyć układem. W tle zresztą jest zawoalowana groźba wobec Niemiec, że jeśli układ nie zostanie zawarty, sowieci w momencie wojny mogą nie pozostać neutralni. Ale co zaoferować? To samo, czego chcą Rosjanie, czy-
Przy okazji sowieci mają świetny argument propagandowy. Nie napadają na Polskę, a jedynie chronią pokrewne Rosjanom narody, Ukraińców i Białorusinów przed niemiecką okupacją. Co więcej, sowieci nie zgodzili się uderzyć na Polskę wraz Niemcami. Absolutnie nie godzą się na bycie agresorem. Chcą wykorzystać formułę świetnie znaną w prawie międzynarodowym: rea nulla. Ziemia niczyja. Ale żeby wschodnie kresy Rzeczypospolitej stały się rea nulla państwo to musi przestać realnie istnieć, rząd musi przestać sprawować kontrolę nad terytorium, nie mieć sił zbrojnych zdolnych go bronić. Oburzenie wywołały u nas słowa Putina, że wojska sowieckie „wkroczyły do Polski po tym, kiedy polski rząd utracił kontrolę nad swoimi siłami zbrojnymi". Ale przecież to prawda, 17 września, w dniu wkraczania wojsk radzieckich, wszystkie duże jednostki (armie) wojska polskiego były już rozbite. A rząd? Mniejsza z tym, czy był jeszcze na terytorium RP, czy też przekroczył już most w Zaleszczykach i był w Rumunii – ponad wszelką jednak wątpliwość funkcji swoich już nie sprawował, udając się na emigrację. Opuszczali Polskę prezydent, premier, wódz naczelny – czyż więc nie są prawdziwe słowa, że „polski rząd utracił kontrolę nad swoimi siłami zbrojnymi" i nad swoim terytorium? Oczywiście, że są. Gdzie tu kłamstwo? Gdy Armia Czerwona wkraczała, Polska była już państwem upadłym, konającym. Sowieci nie napadli na Polskę razem z Niemcami, oni ruszyli wtedy, gdy było wiadomo, że dla Polski ratunku już nie ma, i albo Niemcy zajmą całą, albo będą musieli się nią podzielić. Pakt Ribbentrop-Mołotow dawał sowietom ten podział pobitej przez Niemców Polski.
PAKT RIBBENTROP-MOŁOTOW… URATOWAŁ ŚWIAT I okazał się chyba kluczowy dla pokonania faszyzmu. Pokazał to rok 1941. Niem-
13
nr 1/2020 r.
cy uderzyli w czerwcu, w październiku byli już pod Moskwą, ich ofensywa załamała się w listopadzie (25 km od Kremla!), gdy mrozy spadły poniżej minus 25 stopni. Ludzie zamarzali, samoloty nie chciały latać, czołgi jeździć… Gdyby nie Pakt Ribbentrop-Mołotow, Niemcy ruszyliby na Moskwę nie znad Buga, lecz z okolic Mińska. Dotarliby pod Moskwę nie w październiku lecz zapewne na przełomie sierpnia i września. Do mrozów mieliby dwa i pół miesiąca i pewne by im to wystarczyło, by Moskwę zdobyć. Podobnie było z Leningradem, gdyby sowieci nie zajęli wcześniej (zgodnie z układem Ribbentrop-Mołotow) państw bałtyckich, armia niemiecka w ciągu kilku dni od rozpoczęcia wojny zdobyłaby miasto. Dzięki temu paktowi Niemcy mieli do Leningradu 600 kilometrów i zanim tu dotarli we wrześniu, sowieci zdążyli przygotować obronę. Tak więc Rosja radziecka przetrwała niemiecki atak, bo zaczął się bardzo daleko do jej stolic. Gdyby nie ten pakt, Moskwa i Leningrad padłyby, a to oznaczałoby przegraną wojnę przez sowietów. Gdyby nie ten Pakt, Polska może i dziś byłaby pod niemiecką okupacją. Zresztą Rosja też. Tak więc na pakt Ribbetropo-Mołotow można patrzeć jako na dokument, który wojnę spowodował, ale można też jako na taki, który ;pozwolił
III Rzeszę pokonać. Oba punkty widzenia są równie uprawnione.
ROSYJSKI PUNKT WIDZENIA To jest rosyjski sposób patrzenia na pakt Ribbentrop-Mołotow. Jako doskonałe zagranie dyplomatyczne, które pozwoliło im pokonać III Rzeszę. Jako ich obronę przed nieko-
ru Czechosłowacji. Z rosyjskiego punktu widzenia gdyby nie ten Pakt, III rzesza podbiłaby świat. Dla nich pakt Ribbentrop-Mołotow uratował świat przed hitleryzmem. Można się z tą interpretacją, którą zaprezentował Władimir Putin, nie zgadzać, ale odmienna interpretacja faktów, to jeszcze nie kłamstwo. Ma również - niestety – Putin rację, że w rezolucji potępiającej ten Pakt, jako przyczynę wybuchu II wojny światowej jest coś nie-
szy znacznie bardziej niż sowieci przyczyniły się do II wojny światowej. Państwa te już 25 sierpnia 1939 roku wiedziały o podpisanym Pakcie Ribbentrop-Mołotow i jego tajnych klauzulach, ale Polsce tej wiedzy nie przekazały, bo jeszcze by – zamiast się bić – ustąpiła przed hitlerowskimi żądaniami. Postawa Anglików i Francuzów jest z tej perspektywy o wiele bardziej obrzydliwa, niż postawa Rosji.
Niemcy uderzyli w czerwcu, w październiku byli już pod Moskwą, ich ofensywa załamała się w listopadzie (25 km od Kremla!), gdy mrozy spadły poniżej minus 25 stopni. Ludzie zamarzali, samoloty nie chciały latać, czołgi jeździć… Gdyby nie Pakt Ribbentrop-Mołotow, Niemcy ruszyliby na Moskwę nie znad Buga, lecz z okolic Mińska. Dotarliby pod Moskwę nie w październiku lecz zapewne na przełomie sierpnia i września. Do mrozów mieliby dwa i pół miesiąca i pewne by im to wystarczyło, by Moskwę zdobyć. rzystną sytuacją polityczno-militarną, wywołaną brakiem zgody Polski (i Rumunii) na systemy zbiorowego bezpieczeństwa. Z rosyjskiego punktu widzenia Paktu Ribbentrop-Mołotow nie byłoby, gdyby w 1938 roku Polska rękę w rękę z Niemcami nie doprowadziła do rozbio-
smacznego. Rezolucję tę podjęły m.in. Niemcy i Austria, czyli rzeczywisty w wojnie tej agresor, Włochy – ówczesny sojusznik Niemiec. Rezolucję potępiającą Pakt Ribbentrop-Mołotow poparły Anglia i Francja, które swoją ugodową polityką wobec III Rze-
Wreszcie także potępienie Paktu Ribbentrop-Mołotow przez Polskę może budzić u zagranicznych historyków niesmak; bo Polska rok wcześniej dokładnie tak samo, cynicznie, wzięła do spółki z III Rzeszą udział w rozbiorze Czechosłowacji. Można więc
odnieść wrażenie, że ta rezolucja to część sankcji UE skierowanych w Rosję. Żaden ze znaczących europejskich polityków nie odniósł się do słów Putina krytycznie. Nie tylko dlatego, że PiS popsuł sobie z nimi relacje i nie będą dla PiS-u z prezydentem Rosji iść na udry. Przede wszystkim dlatego, że zapytali ekspertów, historyków, a ci im powiedzieli, że Putin zasadniczo mówi prawdę. Na potępienie słów Putina zdobyli się niektórzy zachodni dyplomaci, ambasadorowie w Warszawie. Ale kiedy mówią nie premierzy lecz ambasadorowie w Polsce, to nie mówią do światowej opinii publicznej, lecz do Polaków. Mówią to, co Polacy chcą usłyszeć. Nieważne, czy to prawda, czy nie. Polacy patrzą na historię w kategoriach moralnych. Ale politycy patrzą na swoje działania, jako na grę interesów. Z perspektywy interesów Związek Radziecki podpisując 23 sierpnia 1939 roku umowę z III Rzeszą, postąpił prawidłowo. Każdy naród patrzy też na historię ze swojej perspektywy. Ale zanim patrząc ze swojej zarzuci się komuś kłamstwo, warto spróbować spojrzeć z boku, a najlepiej z jego perspektywy. Wtedy nagle okazuje się, że „kłamstwo” staje się prawdą. Interpretacja historii kłamstwem nie jest. Tak więc wbrew polskim politykom, Putin nie kłamał. Dariusz Dyrda
Przìszoł Ślonzok do dochtora...
Gerat złomoł szłapa bez sfinienty tepich, genau w sobota po szychcie. Niy boł naprany ino blank wykamany . Ôbaloł sie bez tůż, co jego kocik Ecik gonioł zilber po bonbonie i zagion cołki zaum łod tepicha. Gerat lecioł wartko za nim no i dżist ujechoł, aże szłapa złomoł. Chachnoł sie tyż w łeb, ściep i szczaskoł brele. Nyskorzij wymacoł, co mo srogi bolok na gowie. Jego baba Erna uwdy warzyła krupy a óglondała „Moda na sukces” puszczono na całki karpynter. Gerat: Erna, Erna, Erna!!!!!!!!!! Wartko půdź sam ino!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Erna: Zaro przida ino zobocza jak sie Bruk z Ridżem mamlo. To boł prawie koniec tajle, tuż Erna zawarła telewizor i poszła do izby. Gerat leżoł na zolu ze bułom na gowie i niy dychoł. Ecik sronioł sie z lynku pod leżanka. Erna zaro wziena mobilniok, coby wartko ginglać za retungiym, nale zignal durś boł zajynty i to óba numery. Ôziym minut cekała i na szczyńście yntliś ftoś sie ózwoł. Spisoł co trza i spytoł sie óroz nojważniejsze, eli chory je monter i eli dycho. Erna: Pytocie, eli dycho? Musza sie sklupić, dockejcie ino. (za jydyn blik, a boło piynć na zygorze) Erna: Łoo ja, ale cuć! Na śniodaniy jod wuszt ze knoblauchym i hauskyjza ! (Erka w dródze. Pizło sześ. Erna ceko z taśkom na klinie, już w mantlu i hucie. Kole niy we nylonbojtlu galotki i spodnioki ód Gerata, fuzekle, badymantel a inksze klamory, co by we lazarycie niy boł sagi.) Wziono go pogotowie půł siódmy i zajechali na SOR. Ôcucili Gerata i łostawilili cekać w siyni na jego raja. Dobrze, co mioł deka, bo by przeziomb. Możno skiż tygo, co mioł sino-zielony pysk, dali mu zielony arband, co by hań kipnoł, bo wiycie co farba zielono to je „pomoc ódroczono” a na tako ceko sie jak cep nojmyniy sześ godzin. Gerata brała ora, durś gafcoł w gipsdeka. Dyć ani niy wiydzioł wiela je na cza-
sie, bo bez breli boł ślepok. Za jakiś czos przìwlykli sie inksze chore ludzie, aże brakło stołków. Kożdy co ikszego godoł, kożdy wajoł, stynkoł, jamroł, miauczoł, bezcóż Gerat choby w suchatelnice musioł suchać tygo myndzynio a ślimtanio: Baba w siwy kapie: Kuknijcie sie ino ludkowie na tym mój lampus. Dropie mie a świyndzi . Żech jes cało óbflekowano, aże na kicholu mom poki! Ani mie nic niy bajsło ani żech sie niczym niy uszmodrała. Trza, coby dochtór mie badnoł, eli tyn ausszlag to niy som mazry abo windpoki. Robia w ochrónce, toż przeca leko chycić łod dzieciów jake rzadne choróbsko… Cuja gorko gowa i mom dyrgotki. (Na to prziszoł jakiś szpotlawy borok. Kej stanoł prosto, boło widać co mo oły) Borok: Cy ftoś mi sam pomoże? Żgo mie przì sercu, klekoce, dychom z biydom. Zdowo mi sie co moga mieć hercszlag. Niy ma sam żodnygo dochtora?! Przeca lotołech po dochtorach łod serca i psinco żech óbsztalowoł. Na taki byzuch, pierona, czeko sie bezmała dwa roki. Jo sie tygo niy poradza forsztelować, co chore na serce muszom tela cekać… przůdzi bych śmiertka napotkoł! No ja, kejbych poszoł priwat, to „ja ja, prosza piyknie za miesionczek, nale niy myni jak dwiesta złoty”. Ino penzyjo mom dziywiencet na rynka!!!! Udom na dom, roz puda do srogiygo geszeftu i sie kupia zezryć i zaro po piytnostym mom průżny portmanyj!!!! Pon Bůc-
ku, jo niy szczimia, GYNUG!!!!!! Tela lot żech ciynżko robiył, co by terozki żyć choby óstatni chachor! Ze szparkase żech wrzon óstatnie piniondze na gyjbis, a i tak przeważnie jodom wodzionka!!!! (Czimoł borok rynka na sercu, mioł ócy tak wylezione, co sie ludziska przylynkli a zaczli felezować za dochtůrkom, kero łaziyła hań a nazod. Istno prziszła, pedziała, co je jedno do stu ludziůw i niy wyrobi.] (Za tyn czos znodła sie nowo choro baba we lilowym cwitrze) Lilowo (w auswajsie mo Nieświecioł Gertruda): Bez ten faroński mróz mom zima w chałpie. A tako mie myncy rojmatyka, wiycie, że aże mie zacło wyłomywać kożdy palec w inkszo strona i z bůlu ciepia gelynkami. Jo już niy wiym, co lepsze: udowić sie skiż hajcownio bele cym w tym moim kachloku i cekać na dron abo zmarznońć na amynt. Godajom, co do kupy z gorzołom to je lekutko śmierzć. Prziszłach sam, co by mie óne wyelkrelowali, bo takij prawny eutanazje to niy ma a piniondze tyż mie sie niy należom, skiż tygo co penzyjo mom i to aże czinasto… (Wejrzeli sie na sia ludziska miłosiernie a nic niy pedzieli…) A tu óroz suchać ókropne charlani, szczukani a hepani. Jakijś srogi a chruby chop stoł w krympfach jak jaki skryntek i durś průbowoł coś wychorkać. Ftoś podany na Niymca, jak to godajom świnski blondin, gibko przylecioł mu pomóż.
Świnski blondin: Uduś dziada, uduś dziada!!!! Jerombol, Co żeście łykli, rapidołza? Charkoc: Jo miyszkom na Paryżu, we Rudzie, a niy we Francyji - jako rapidołza?! To boł chrymst ze świnie (porzond dowi sie a szczuko), z winerków!! Świnski blondin: Hyndy hoh!!!!!!! Charkoc doł wartko rynce do góry. Podany na Niymca poklupoł go fest po puklu. Tyn prawie mioł ryceć, co go Niymce goniom, nale jakiś dings mu wylecioł z chyrtonia i dupnoł ó zol. Charkoc: Ôboccie, co żech wycharkoł, niy je to aby konsek plastiku? (Wszyjscy sie dziwowali, skond sie wzion w winerkach bioły konsek plastiku…) Baba w siwy kapie: No i mocie! Dyć prowda godajom w telewizorze, co terozki aże w lufcie furgo nylon, co go zyżyromy, łykomy a dychomy nim. Lilowo baba ciepie nylonowe bojtle abo flachy po zelterze do kachloka, to niy ma sie co dziwać, co konsek tych chamozi jako świnia łykła.. Charkoc: Padom wom, co te dochtory psinco mogom, dyć coroz to modsze ś nich kończom na smyntorzu. Dochtůr niy dochtůr tyn som pomůr. A te co byli wyjechani, dostowajom srogsze piniondze za tako samo robota abo i barzyj ajnfachowo jak u nos, bo kajśtam ponoć niy ma niekerych raków, bo je za wcas poradzom
spokopić a wylycyć, abo chorych na cukera bez szłapůw. Do nos profesory przyjeżdżajom, co by óbocyć jak tako choroba wyglondo. Ôni je majom terozki ino w ślabikorzach.. Świnski blondin: To je prowda chopie! Dyć jo nojlypi wiym, jak żyjom mój ujek Stanik w Dortmundzie. Baba w siwy kapie: To jo wom padom, zrobiymy im wszyjskim na skwol! Zbieremy sie do kupy u Trude, co mo srogo chałpa, uszporujemy na wongel, co by nie marznońć a zrychtujymy epno partjo i do Ślonzoków, i do Altrajchu i do Polokůw i do niy Polokůw – Partjo Chorych!!! Niych sie na tyn przìkłod mianuje „Dej pozór!” Gryfnie, pra? Świnski blondin: No toć, gryfnie! Bydymy dować pozór i na luft, kerym dychomy i na rapidołzy, co by zaś do porzondku skokały we czìstych wajerach, i na sompiyrw bydymy flegować zdrowie a świniokom bydymy dować żryć jodło choby za Wilusia. Niych wrůcom chlywiki! (Wszyjscy cuzamen do kupli zacli ryceć „Chlywiki! Chlywiki! Chlywiki!” , wzieni sie za fana zielono płachta z fizeliny i poszli fort.) Jadwiga Sebesta Jo Sebesta Jadwiga za tym niy je. Niy jodom miynsa świnskiygo ani łowiyndziygo, z biydom roz w tydniu abo i myni zeżra kura, kery mi żol. Jajca kupuja ino ód tych kur, co niy som zawarte w klotkach.
14
nr 1/2020 r.
Wyjaśnić Polakowi, czym jest Hajmat, to jak wyjaśnić Papuasowi, czym jest bigos. Można próbować, ale po co? I tak nie zrozumie. Bo żeby zrozumieć smak trzeba poczuć; opowiedzieć się nie da ani Papuasowi smaku bigosu, ani Polakowi istoty Hajmatu. Tak jak Papuasowi nic nie powie, że bigos to z grubsza rzecz biorąc uduszona razem kapusta i mięso – plus przyprawy – tak Polak nie pojmie, że Hajmat to ojczyzna ważniejsza od Ojczyzny. Trzeciego dnia spotkałem w tym obozie … Patrzę, idzie człowiek, co go znam. No przecież, Malcharek. Chudy, blady, ale Malcharek. No tak, wojna się skończyła, Śląsk znów zmienił właściciela, to Malcharek spadł znów jeszcze szczebel niżej. Teraz już na więźnia lagru. Niżej jest już tylko do piachu. Wołam. Malcharek! Zawołałem, a on się odwrócił. Stoi. Patrzy i mruga oczami, bo on zawsze, zaskoczony, mrugał nimi. Nawet jakbym przedtem nie był pewien, że to Malcharek to po tym mruganiu byłem. I mówi: Richat! Richat Saternus. Żyjesz… A moi wszyjskie syny zginyły za przeklyntego Hitlera. A jo do niego, że żyja, ale co on tu robi. Jo boł w SS, chociach się hań niy cis. Ale on w obozie dlo elementu nimieckigo? Przeca on je polski powstaniec!
*** Okazało się, że jak się wojna skończyła, był akurat u kuzyna w Orzeszu. Bo im wspólna starka umierała. Naraz wpadły Rusy, mężczyźni pod ścianę, złapali za portfele. Malcharek miał w portfelu zdjęcia wszystkich trzech synów w mundurach, a o wszystkich myślał, że już nie żyją, choć tylko o dwóch wiedział, ze na pewno. Jak Rusy zobaczyły te zdjęcia, Malcharek oberwał kolbą, zabrali mu zegarek, co go za polskie powstania od Polaków dostał, zanim go za nie z roboty nie wyrzucili też Polacy, i chcieli go nawet rozstrzelać. Ale nie rozstrzelali i trafił tutaj, jako folksdojcz. Bo tak to Polacy piszą, folksdojcz. Tu chciał wyjaśniać, że jest Polak, polski powstaniec, ale dostał tylko nogą od krzesła w zęby, wybili mu dwa, to już nie wyjaśniał. Samo się wyjaśni, wierzył. Ja mu też opowiedziałem, co i jak. Potem w obozie był tyfus, zmarło chyba ćwierć więźniów. No i przyjechała komisja z Warszawy. I do tej komisji śmiało podszedł Malcharek, że on jest polski powstaniec, do tego wróg sanacji, a zamknęli go tu z hitlerowcami. Wachman chciał go zdzielić kolbą za bezczelność, ale ten z komisji zabronił. Że ma Malcharek mówić. Mówił, a potem pokazał na mnie. - A ten chłopak, znam go od dziecka, żaden Niemiec. Nawet w obozie koncentracyjnym siedział. Ryszard, pokaż panom numer z Dachau. Pokazałem. Wieczorem mogliśmy jechać do domu, tylko przedtem musieliśmy podpisać te oświadczenia, że nie piśniemy ani słowa o tym, co tu się działo. Ten Morel trochę się krzywił, bo przecież wiedział, że ja ss-man jestem, ale rozkaz dostał wyraźny: obu wypuścić. Niby mógł spróbować mnie zatłuc, ale jak ci z Warszawy zapytają albo Malcharek wypuszczony zrobi raban. Tu już wolał Morel mnie puścić, a mieć święty spokój. I tak tylu ludzi zostało mu do męczenia, maltretowania. A ja dziękowałem Bogu, ze sobie nie zmazałem numeru z Dachau. 83 447. Pamiętam, choć już go nie
HAJMAT odc. 13
mam. Aha, i dostałem drugi papier. Że jestem Ryszard Saternus, że ten dokument jest ważny 14 dni i w tym czasie mam się stawić w punkcie wojska polskiego w Pszczynie. Po 27 listopada dokument jest nieważny i będę zbiegły niemiecki żołnierz. Tak stało tam napisane. Tylko na wyjście dostałem z obozu od Morela pięścią w brzuch. Takie morelowe do widzenia.
*** Wysiedliśmy na dworcu w Tychach. Chcieliśmy wysiąść w Pszczynie, ale okazało się, że tory są zakorkowane przez transporty wojskowe i do rana pociąg nie dojedzie. To wysiedliśmy w Tychach. A głodni byliśmy jak cholera. Powiedziałem Malcharkowi, ze idziemy do Paprocon, bo mam tam krewnych. Pojemy, a z Paprocon do Kobiera zajdziemy w półtorej godziny. Poszliśmy. Z Tychów do bożej męki, koło bożej męki w lewo na szago, przez pola. A w zasadzie przez rżyska, bo wszystko już z pola zebrane, zabronowane, nawet zaorane na zimę. Dobrze się szło, bo świecił miesionczek. Szybciej by się szło, jakby Malacharek tak nie powłóczył kulasami. Inna spraw, że buty miał prawie rozleciane. We wsi wyszliśmy prawie koło szkoły i kościoła. Do moich krewnych było niedaleko, ale przypomniałem sobie Huberta Hachulle. Pomyślałem, że jak będzie kogo zapytać, to zajrzymy tam. Było, niedaleko szkoły siedziało w laubie dwóch chłopów. Pili, bimber chyba. Zapytałem o Hachullów, mówiłem, że jestem kolega Huberta z wojny. Znali, gospodarstwo, srogie, nawet niedaleko było. Tylko powiedzieli, żeby mówić Hachuła nie Hachulla. Bo teraz już Polska. Noc już prawie była, jak zbudziliśmy Hachułów. Ale jak powiedziałem, że jestem Richard Saternus z Kobiyra i byłem przy Hubercie, gdy umierał, to otwarli drzwi. Dali kiszki i kartofli, choć płonych. Jak to po polsku? Aha, kwaśnego mleka i ziemniaków, tyle że bez omasty. Opowiadałem im, jak Hubert zginął, choć bardziej zmyślałem, niż opowiadałem, bo przecież poznałem go, gdy już postrzelany, umierał. Nie wiem, jak go postrzelali. SS-mana Huberta Hachulle.
*** I tam dowiedziałem się, jak został ss-manem. Może nie tragiczniej, ale jeszcze śmieszniej, niż ja. Hachuła to były
zabrane paprocyński bauery, po polsku bogaci paprocańscy gospodarze. Jak Bortel i Czardybon, choć ja nazwiska Hachuła przed wojną nie znałem, Bortla i Czardybona znałem. A Hubert był wielki, metr osiemdziesiąt ponad, i zwalisty, mocarny, blondyn, oczy niebieskie, ale nie za mądry. Na rolnika idealny. Ale przez to, że nie za mądry, to niemieckiego prawie nie znał. Jak miał znać, jeśli jako syn rolnika ani na landjahrze nie był, ani w niemieckiej fabryce. Gdzie się miał nauczyć? Synem był drugim, to dostał powołanie do wojska, i trafił do Wehrmachtu, dalej prawie niemieckiego nie znając. I koszary. W koszarach jednego dnia zjawiło się SS. Oficery. Hubert stał w pierwszym abteilungu, wysoki, mocny, blondyn o oczach niebieskich. Oficer SS coś zagadał. Hubert nie zrozumiał, ale na wszelki wypadek ryknął Jawohl! Jak SS pojechało, podszedł podoficer, Ślůnzok z Gliwic i mówi – Zbiyrej sie! - Kaj? - Jak kaj? Zgłosiłeś sie do SS. Jużeś e jejch, niy nasz. Zaro po wos, kierzy się zgłosili przijadom. Jedziesz do jejch kasarnie. Ich wűnsche Glűck!
*** Życzenia na nic się zdały, szczęścia nie było. Wypluł Hubert płuca postrzelane. I umarł. Rozmawialiśmy nad tym ciamkając kartofle bez omasty i kiszka. Prowda pedzieć, niy dokiszono. Staro Hachulino ryczała nad swoim Bercikiym, Malcharek ślimtoł nad swoimi synami, a jo tyż. Niy nad niyboszczykami, ino co powiym tyj polskij wojskowyj komisje we Pszczynie. Zaś bydzie lager? Poślimtali my i poszli w droga do dom. Malcharek chcioł na Żwaków, po drodze, alech mu wytuplikowoł, ze bez las bydzie bliży. Co to jest, że dziś mi się cisną słowa śląskie a nie polskie? Po polsku miał być ten pamiętnik, żeby pokazać, że umiem. No to umiem! Wyjaśniłem mu, że ja ten las znam jak swoją stodołę, i przez las będzie połowę bliżej. Uwierzył, bo co miał nie uwierzyć. Przecież wszyscy wiedzieli, że Saternusy to najlepsi kłusownicy w tym lesie. Najlepsi? Jedyni! Reszta to czasem sidła zastawiła, a i to źle. Sidła też trzeba umieć zastawiać! Przez las szliśmy nawet szybko, bo miesionczek świecił. Ni półtorej godziny nie minęło, jak byliśmy w Kobierze. Choć Malcharek gdzieś, o ostrężyny chyba, zadrapał nogę. Ale dobrze ,
jak na niego, przewijał kulasami, chciał do domu. Też chciałem. Rozstaliśmy się w centrum wsi. On miał do domu kawałek, ja z kilometr. Mogłem sobie jeszcze przez las skrócić, ale Mqlcharka nie chciałem w lesie zostawiać. Bał się lasu po nocy, W nocy zaszedłem do domu. Ojciec nerwowy, zresztą w tych czasach nerwowi wszyscy, bo po nocach wywlekają na UB, co już od Hachułów wiem. to wołam: Jo Richat. Jo, Richat. Łaża wele chałpy i wołom. Naraz słyszę głos z tyłu: Richtig Richat, właź! Ale zanim wlazłem, utonąłem w ojca objęciach. Wyszedł, pewnie przez oborę, zobaczyć, czy nie prowokacja. I syna poznał od razu. Byłem w domu.
ROZDZIAŁ XVII Wróciliśmy do domu. W aucie o manifie nie rozmawialiśmy. My z dziadkiem milczeliśmy, a dziewczyny z tyłu coś plotły o kieckach, perfumach i innych babskich sprawach. Chyba też coś o tym, czemu Justyna nie ma chłopaka, jeśli między tymi demonstrantami tylu przystojniaków było. Tak mówiła Weronika, przystojniaków. Ja bym wolał, żeby moja siostra miała chłopaka normalnego, z patriotycznej rodziny, to może wtedy by jej z głowy wywietrzały te głupoty. Choć to, co mówił ten Gorzelnik miało sens. Tylko oni pewnie jedno mówią a inne myślą, bo przecież gdyby chodziło tylko o takie poglądy, to nikt by ich separatystami nie nazywał. Taki Korwin-Mikke też mówi dużo z sensem, czasem głupio, czasem całkiem z prawem niezgodnie, a nikt go nie wyzywa. Co najwyżej, że teoretyk bez pojęcia o prawdziwym życiu. A tych nazywają separatyści. Nie, nie ma dymu bez ognia. Na obiad był żur. O żurek – ucieszyła się Weronika, ale nawet ja wiedziałem, że żurek to nie żur. Polski żur, co go w Polsce nazywają śląskim, jest taki chudy, wodnisty. I pływa w nim jajko. Jeszcze ten chudy żur z jajkiem nazywają śląskim. A śląski żur jest gęsty, zawiesisty i jajka w nim nie ma, Jest za to dużo kiełbasy. Więc czemu oni ten polski nazywają śląski? Zwłaszcza, że żur podano tak jak u nas prawie zawsze pamiętam, i jak się go na Śląsku podaje. Osobno upieczone, ale najpierw podgotowane brakartofle, na talerzyku. Śmieszne, ale nie wiem, jak po polsku powiedzieć bratkartofle. Może dlatego, że Polacy bratkartofli nie znają. Można oczywiście powiedzieć „ziemnia-
ki smażone” ale im to nic nie powie. Bo nie znają takich w plasterkach, usmażonych razem z cebulką i na boczku albo smalcu. Do żuru pyszne. Znacznie lepsze, niż tłuczone, które się daje na talerz, a potem zalewa żurem. Tak robiła najczęściej mama, nazywa się to żur żyniaty, ale ja wolę z bratkartoflami. Jak robiła babcia i jak robił zawsze dziadek. A Weronika jadła żur z bratkartoflami pierwszy raz. I powiedziała, że gdyby ktoś tak podawał żurek w warszawskiej restauracji, to zrobiłby furorę. Śmiejąc się dodała; A powinno się to nazywać richtig ślonski żur. Okazało się jednak, jak powiedziała Justyna, skąd moja siostra wie to wszystko, że żurek śląski też jest. Że u nas żurek, to gotowano dzieciom. Nie na wodzie, tylko na maślance albo serwatce. Pamiętam jeszcze serwatkę, bo przecież teraz czegoś takiego nie ma. Ale w Kobiórze robiła ciocia Bogusia, bo miała krowy. Za to nie wiem, czy była naprawdę ciocią, czy tylko bliską znajomą rodziny, ale wołaliśmy ją ciocia. I mówiła na serwatkę syrwotka, choć mama, tata, dziadek mówili kapołka. Jak ciocia Bogusia robiła biały ser, to to, co zostało po podgrzaniu kwaśnego mleka i ścięcia się białka, po odcedzeniu, była właśnie serwatka. Dziwny, białawy płyn, o lekko kwaśnawym posmaku. Ciocia dawała to do picia i mówiła : - Pij, pij, syrwotka je zdrowszo, jak mlyko. A choć mama uważała, że ciocia mówi tak ze skąpstwa, żeby nam kwaśnego mleka nie nalać, to ja wolałem ta syrwotka od kwaśnego mleka. No i okazuje się, że żurek był na niej, a nie na wodzie. Taki niby delikatniejszy, dla dzieci. Nie wiem czy delikatniejszy, bo zakwas żury kwaśny, serwatka kwaśna i maślanka kwaśna, to ten żurek musiał być jeszcze kwaśniejszy od żuru. Inna sprawa, że raz w restauracji, w Kielcach chyba, jadłem żurek nie kwaśny. Obrzydlistwo! Weronika wróciła przy żurze do spraw rodzinnych. Pytała, to kim my się w końcu czujemy. Bo jak przyjdą Niemcy, to jesteśmy Niemcy, jak przyjdą Polacy, to jesteśmy Polacy. Próbowałem jej wyjaśnić, że przecież Ślązacy przelewali krew w powstaniach, żeby się z macierzą połączyć, ale machnęła na mnie ręką. – Ty mi kochanie nie opowiadaj warszawskiej narracji, bo warszawianką to jestem ja. Ja pytam prawdziwych Ślązaków, którzy są z tej śląskości dumni, a nie ciebie, który się jej wstydzisz. Zabolało mnie, bardzo zabolało. To ja Ślązak nie jestem, bo mieszkam w Warszawie i czuję się Polakiem? I to mi mówi moja ukochana? Dziadek spojrzał na Justynę, Justyna na dziadka. Dziadek westchnął: - Bo to widzisz Werka, narodowoś to ni ma papiur ani deklaracjo jednymu czy drugimu. Narodowoś to je to, co się czuje. A my czujymy, że my som Ślonzoki. Niy Niymce, niy Poloki, niy Czechy. Cdn. Dariusz Dyrda
15
nr 1/2020 r.
FIKSUM DYRDUM
W
ypierpol już się zbliża, już puka do mych drzwi, pobiegnę go przywitać, oh, biały orzeł lśni… - taką zapewne pieśń przyjdzie nam być może niebawem zanucić, jeśli rządzące nami prześwietne Prawo i Sprawiedliwość nadal będzie prowadziło Polskę w kierunku, którego cywilizacja europejska u swojego członka zaakceptować nie jest w stanie. I mniejsza z tym, czy będzie to WypierPol miękki, wręcz opuszczenie Unii przez Polskę wstaniętą z kolan, czy wywalenie jej z towarzystwa, niczym menela przez wykidajłę – tak czy inaczej groźba tego scenariusza jest coraz bardziej realna. Znam wprawdzie Ślůnzoków, którzy machają na to ręką i mówią, że co nas polskie sprawy obchodzą, ale oni powinni chyba się leczyć psychiatrycznie, bo nawet gdyby mnie Polska nic, ale to zupełnie nic nie obchodziła, to jednak mieszkam na jej terytorium, do którego jakiś złośliwy bóg (tak dokładnie to nazywał się Józef Stalin) Śląsk przykleił, więc co się Polsce stanie, to stanie się i Śląskowi. Jeśli Polaków czeka WypierPol, to nas też. Niestety. A może i stety, zważywszy, ilu Ślůnzoków na PiS głosowało. Ja pamiętam kolejkę pod niemiecką ambasadą, jak się do Tante Wichty chciało na byzuch pojechać, ale bez wizy ani rusz. O ile oczywiście milicja paszport dała. I boję się, że chcąc odwiedzić za lat kilka moją córkę, która nijak po studiach w Anglii o powrocie nie myśli - będę musiał, starszy już pan, pod krykom, znów pod tą ambasadą czatować, o ile mi służby paszport dać zechcą. Panikuję? Nie sądzę, nie łudźmy się, jeśli opuścimy Unię stoczymy się natychmiast do rangi Bia-
Rozmyślania nad WypierPolem łorusi, Ukrainy albo i niżej. Jak więc mam mówić, że to sprawa Polaków, nas nie dotycząca, jeśli dotycząca jak najbardziej, dotycząca Grychtolika z Halemby tak samo, jak Wiśniewskiego z Ursynowa. W PRL-u, gdy podobno Ślązakom było zawsze pod górkę, mieliśmy nad Polakami jedną niekwestionowaną przewagę. Zawsze można było się spakować (o ile oczy-
tu będę ukrywał, na starość tym bardziej nie mam ochoty asymilować się z Arabami. Kulturę arabską lubię, kuchnię też, ale w Tunezji i Egipcie, a niekoniecznie w Dortmundzie i Dreźnie. Dziewczyny zaś lubię na ulicy w krótkiej spódniczce i z dekoltem, a nie zapakowane niczym wstydliwa przesyłka. Dlatego przez te wszystkie lata po 1989 wierzyłem, że nie muszę wyjeżdżać na Za-
każdego przed wydaniem się obracało. A dziś? Do kafejki we Włoszech idę tak samo jak w Polsce, do tawerny na obiad też, bo wprawdzie jest drożej, ale tylko trochę. Za to wino w sklepie tańsze, to się wyrównuję. Dziś na zakupach w Niemczech patrzę po półkach i myślę: jak tu tanio. Dziś jak ktoś u nas zarabia 1000 euro, to zarabia naprawdę dobrze, w Niemczech
Cieszyłem się więc, że mój ukochany Śląsk goni Europę, i wcale mi w sumie nie przeszkadzało, że goni wraz z całą Polską, nawet jeśli ten polski garb nam pogoń za Europą spowalniał. Owszem, uważam od lat bardzo wielu, że gdyby Polska się sfederalizowała, gdyby oddano nam autonomię, to pogoń byłaby szybsza, ale co tam, ważne że jesteśmy coraz bliżej. Aż jednego dnia, jesienią 2015 roku, ten garb nagle strasznie urósł i zaczął całość przytłaczać. wiście ten paszport dali) i na niemieckie papiůry wyjechać do Rajchu, zacząć tam życie od nowa. Młodzi nie wiedzą, bo skąd, ale Polacy nam wtedy tego szczerze zazdrościli. Wielu pojechało – ale ja nie. Nie pojechałem za komuny, nie pojechałem w latach 90. a potem Niemcy zmienili prawo, i mnie – z przedwojennej polskiej części Górnego Śląska – ich obywatelstwo już nie przysługuje. To tym bardziej nie pojadę, na stare lata, gdy już tam co najwyżej status imigranta mieć mogę. I prawdę powiedziawszy zasymilować się staremu trudno. Zresztą, co ja
chód, bo Zachód przyjdzie do nas. I szedł, wolniej niż ja i wielu innych się spodziewaliśmy, ale szedł. Ja pamiętam lata 70 we Włoszech, gdy kupienie mi przez rodziców lodów we Florencji to było wyrzeczenie, bo przecież ten lód dolara kosztował! Ja pamiętam, że rodzice sami na kawę do kafejki szli w tej Italii też tylko raz na kilka dni, bo kawa też dolara, a my mieliśmy wymianę 120 dolarów na osobę, i za te 480 dolarów na czworo trzeba było do Włoch zajechać, kamping wynająć, przeżyć, wrócić. Więc każdy dolar był ważny,
jak zarabia 2000 euro, to raczej licho, ale to już tylko 1 do 2, a nie 1 do 100, jak wtedy, gdy ponad trzydzieści lat temu studia kończyłem. Więc, powoli bo powoli, ale się do tego Zachodu zbliżaliśmy i nawet coraz więcej zachodnich ludzi przyjeżdżało do nas do pracy, zakładało firmy, bo było widać, że dystans się zmniejsza. Wszem, obszary nędzy też były, ale bo to w Niemczech, a tym bardziej Francji, a nawet Szwajcarii ich nie ma? Cieszyłem się więc, że mój ukochany Śląsk goni Europę, i wcale mi w sumie nie
przeszkadzało, że goni wraz z całą Polską, nawet jeśli ten polski garb nam pogoń za Europą spowalniał. Owszem, uważam od lat bardzo wielu, że gdyby Polska się sfederalizowała, gdyby oddano nam autonomię, to pogoń byłaby szybsza, ale co tam, ważne że jesteśmy coraz bliżej. Aż jednego dnia, jesienią 2015 roku, ten garb nagle strasznie urósł i zaczął całość przytłaczać. Panoszyć się, coraz czytelniejsze dając znaki, że ta Europa mu się wcale nie podoba, forsę może dawać - czemu nie, ale upodabniać się do niej nie będziemy. Nie tyle więc gonimy, co idziemy w inną, własną stronę. Patrząc jak idą, to aż strach myśleć, gdzie dojdą. Niestety, nas tam zawloką wraz ze sobą. Dlatego dziś, teraz, zimą 2020 roku jestem przede wszystkim nie Ślązakiem, a obywatelem polskim! Od tej Polski nie ucieknę, od polskości mogę, ale o d Polski nie. A jeśli chcę, żeby polskość ze swoją szabelką, rotmistrzem Pileckim i księdzem Rydzykiem nie wlazła mi na głowę, to muszę zrobić wszystko, by Polska po wyborach na prezydenta RP zmieniła ten szaleńczy kurs. Jeśli się nie uda – może i przyjdzie wyemigrować. Na czeski Górny Śląsk, albo do Saksonii, nad samą ze Śląską granicę. Dalej na pewno nie pojadę. Ale wiem, że nawet na tym czeskim Górnym Śląsku nie będę tak szczęśliwy, jak mógłbym być tu. Gdyby nie ta ciągła myśl, że WypierPol już się zbliża, już puka do mych drzwi. Dariusz Dyrda
PISZE CÓRKA NACZELNEGO
N
ie wiem, czy w całym Liverpoolu był poza mną ktokolwiek, kogo choć trochę interesowały obchody Tragedii Górnośląskiej. Mnie też może i nie powinny, bo moja rodzina wcale na niej nie ucierpiała, a może nawet była jej beneficjentem, nie wiem. Wiem tyle, że moja prababcia (dobrze tatusiu, omama) Wichta, będąc drugi raz zamężną za niejakim Pawłem Kozyrą, działaczem powstańczym, dzięki jego koneksjom zaraz po wojnie dostała w dzierżawę karczmę w Mokrem, dziś dzielnicy Mikołowa. Nie mam pojęcia, czyja ta karczma była wcześniej, może jej właścicieli wypędzono właśnie w ramach Tragedii, a na niej moja prababcia kilka lat dobrze prosperowała, zanim komuniści nie zdecydowali, że karczmy mają mieć towarzyszy kierowników a nie dzierżawców. Sumienie moje rodzinne uspokajają opowieści, że prababcia (tak, tak, wiem, omama) Wichta niejednego przed tą wywózką uratowała, wręczając mężowi zwitek kiełbasy, litr wódki, i mówiąc: - Na Paweł, idź na UB i im wyerkleruj, coby Kozoków (albo innych Waltrów, Widerów, Kralów) niy wywozili, bo to dobre somsiody i dobre ludzie. Kozyra poczęstunek brał, szedł, wracał taki bamontny, ale rodzina była uratowana. Tak więc była prababcia (omama) na swój sposób sprawiedliwą wśród narodów świata.
Tragedia? No, smog i gruby... No więc moja rodzina na Tragedii nie ucierpiała, ale nie byłabym wnuczką Augusta i córką Dariusza, gdybym wiele o niej nie wiedziała – i gdybym nie wiedziała, że
wiedzą o tamtych wydarzeniach. A zamiast spektakularnych wydarzeń jakieś msze, jakieś koncerty filharmoniczne, jakieś konferencje. Kogo to zainteresuje?
Ośmioro ich było, tych pytanych o Tragedię. Dwóch wyraziło opinię, że Tragedią były powstania śląskie – co skądinąd pokazuje świetnie stosunek Ślązaków do tych po-
Ośmioro ich było, tych pytanych o Tragedię. Dwóch wyraziło opinię, że Tragedią były powstania śląskie – co skądinąd pokazuje świetnie stosunek Ślązaków do tych powstań. Dwoje uznało, że Tragedią Górnośląską jest jakość powietrza, smog, a kolejnych dwoje, że upadek śląskiego przemysłu, górnictwa i to w jakim kierunku państwo zmierza. Jedna bardzo starsza pani przyznała, że ona nic nie wie a jedne pan miał do powiedzenia, że jak jest Tragedia, to jest niedobrze. I to tyle – dokładnie tyle – wiedzy mieszkańców Śląska, a nawet Ślązaków o tej Tragedii rzeczownik Tragedia, opisujący losy mojego ludu w tamtych latach, jest jak najbardziej słuszny. Może nawet zbyt delikatny. A wiedząc, że przygotowywane są huczne obchody tej Tragedii, postanowiłam w internecie pobadać, jak też rzecz wygląda. I czy rację ma mój ojciec, na te obchody się zżymający, że zostaną zmarnowane, bo celem jest dotarcie do szerokich mas, jeśli nie w całej Polsce, to przynamniej na Śląsku, z
Już wiem, że Dariusz, ojciec mój, rację miał. Utwierdził mnie w tym filmik internetowej telewizji Silesia. TV, na którym przeprowadzono sondę na górnośląskich ulicach, czy wiedzą, czym była Tragedia Górnośląska. I żeby nie było wątpliwości, po melodyce głosu, po języku było słychać, że odpytywani to nie żadni gorole, nie hadziaje zza Buga, tylko najprawdziwsze Hanysy, krew z krwi naszej.
wstań. Dwoje uznało, że Tragedią Górnośląską jest jakość powietrza, smog, a kolejnych dwoje, że upadek śląskiego przemysłu, górnictwa i to w jakim kierunku państwo zmierza. Jedna bardzo starsza pani przyznała, że ona nic nie wie a jedne pan miał do powiedzenia, że jak jest Tragedia, to jest niedobrze. I to tyle – dokładnie tyle – wiedzy mieszkańców Śląska, a nawet Ślązaków o tej Tragedii.
Może sobie pan Gorzelik stroszyć piórka, że to dzięki niemu Sejmik uznał jej obchody za śląskie święto, mogą różni inni panowie regionaliści – z moim tatą na czele – o Tragedii mówić i pisać, ale tak naprawdę poza nimi, i poza oczywiście tymi, których rodziny Tragedia dotknęła osobiście, nikt niemal nic o niej nie wie. Polacy skutecznie z historii regionu ją wymazali. I rzeczywiście, ma ojciec mój rację, że mszami, koncertami i konferencjami pamięci o niej się nie przywróci. To musiałby być naprawdę jakiś wstrząs. Ale, łatwo powiedzieć, trudniej wykonać. Zwłaszcza, że śląskie środowiska popadły w jakiś letarg, rany liżąc po kolejnych wyborczych porażkach. Liżąc, nie lecząc, bo żeby leczyć skutecznie, trzeba najpierw postawić prawidłową diagnozę, a na to się nie zanosi. W tych śląskich środowiskach bowiem, choć i tak nieliczne, wciąż więcej wypominania uraz, niż chęci współpracy. Rozbici są oczywiście jeszcze słabsi. Dlatego moje wyrazy uszanowania dla pana Gorzelika, że swojego największego antagonistę, pana Swaczynę, oficjalnie zaprosił na RAŚ-owską imprezę, Marsz na Zgodę. Mały kroczek, ale w dobrym kierunku. Zosia Dyrda
16
nr 1/2020 r.
Książka, na którą wielu z naszych Czytelników długo czekało – już jest. Już ją wysyłamy, rozwozimy po Śląsku. Jeśli zgłosicie się do nas, chętnie zorganizujemy u Was wieczór autorski, NA KTÓRYM Gott mit Uns będzie po promocyjnych cenach.
To sie werci poczytać: Opowieści o śląskiej historii (wcale nie dla dzieci) Jana Lubosa, to kilkanaście gawęd o naszych dziejach, od średniowiecza po czasy współczesne. Oparta o mało znane dokumenty i doskonałą ich analizę. Dzięki niej można lepiej zrozumieć śląskie dzieje, ale i Śląsk dzisiejszy. 124 strony, format A-5, cena 20 zł.
Ksiůnżka ślůnsko – nojlepszy gĕszynk pod krisbaum! Mosz już „Historia Narodu Śląskiego”? „Richtig Gryfno Godka”? „Gott mit Uns”? „Asty Kasztana”? Eli ni mosz, terozki festelno szansa kupić je blank tanio. W księgarni komplet tych książek kosztuje średnio około 155 zł. U nas – razem z kosztami wysyłki – wydasz na nie jedynie !!! 120 złotych!!! Ale możesz je oczywiście kupić także osobno. Koszt przesyłki – 9 złotych. W przypadku zamówienia powyżej 100 zł – przesyłka gratis. Można zamówić internetowo: megapres@interia.pl lub telefonicznie: 501-411-994. Można też zamówić, wpłacając należność na konto: 96 1020 2528 0000 0302 0133 9209 Prosimy przy zamówieniu podawać numer telefonu kontaktowego. Instytut Ślůnskij Godki 43-143 Lędziny ul. Grunwaldzka 53
„Historia Narodu Śląskiego” Dariusza Jerczyńskiego – to jedyna książka opowiadająca o historii Ślązaków z naszego własnego punktu widzenia, a nie polskiego, czeskiego czy niemieckiego. 480 stron, format A-4, cena 60 zł.
„Asty Kasztana, Ginter Pierończyk – „opowieści o ląsku niewymyślonym”, to autentyczna saga rodziny z katowickiego Załęża. Jak się żyło w Katowicach śląskim pokoleniom? Historia przeplatana nie tylko zabawnymi anegdotami , ale też tragicznymi wspomnieniami i pięknami zdjęciami z prywatnych zbiorów. 92 strony, formak A-5. Cena 15 zł.
„Rychtig Gryfno Godka” Dariusza Dyrdy – to jedyny podręcznik języka śląskiego. W 15 czytankach znajdziemy kompendium wiedzy o Górnym Śląsku, a pod każdą czytanką autor wyjaśnia najważniejsze różnice między śląskim a polskim. Wszystko to uzupełnione świetnym słownikiem polsko-śląskim i śląsko-polskim. 236 stron, format A-5. Cena 29 zł.
„Gott mit Uns - ostatni żołnierze” Mariana Kulika. To wspomnienia ostatnich Ślązaków, służących w armii III Rzeszy. Stare opy spominajom przedwojenno Polska, służba przy wojsko i to, co sie sam dzioło, kiej przīszły Poloki a Rusy. Fascynująca lektura. 240 stron, format A-5, Cena 29 zł.