GAZETA NIE TYLKO DLA TYCH KTÓRZY DEKLARUJĄ NARODOWOŚĆ ŚLĄSKĄ
CZASOPISMO GÓRNOŚLĄSKIE
NR 6/7 3/2020r. (95) (42) CZERWIEC/LIPIEC 2015r. ISSN 2084-2384 NR INDEKSU 280305 CENA 3,00 ZŁ (5% VAT)
2
nr 3/2020 r.
Dookoła koronawirusa
K
upując Cajtung pewnie zauważyliście, że jest chudszy niż normalnie. Ma 12 stron zamiast 16. Stało się tak z kilku przyczyn, ale pierwsza jest taka, że nic się nie dzieje, życie społeczne – także śląskie – prawie ustało, więc tak naprawdę nie bardzo jest o czym pisać. Po drugie, i mam nadzieję, że żaden Czytelnik, który dostał cieńszą gazetę nie będzie miał tego za złe – różnicę w kosztach wyprodukowania między gazetą 16 a 12-stronicową przekazaliśmy paniom szyjącym maseczki na zakup materiałów. I, uwaga, bez zastrzeżeń, że nasze maseczki majom być ino do Ślůnzokůw! Po trzecie, nie mamy pojęcia, jak Cajtung (podobnie jak inne czasopisma) sprzeda się w dobie koronawirusa, kiedy wiele osób nie wychodzi praktycznie z domu. Po czwarte, to dobry moment, by przypomnieć Wam, jak wyglądał Ślůnski Cajtung przez kilka pierwszych lat swojego istnienia. Jednak do czytania jest niewiele mniej, głównie dlatego, że zrezygnowaliśmy z części reklam, przede wszystkim z reklamy koszulek. Na Hazoka żodyn i tak niy dołby rady ich kupić a niyskorzyj bydzie dość czasu. Prowda tyż pedzieć mało fto mot tera gowa, coby kupować ślůnski treski. Coś innego zaprząta teraz naszą uwagę. Padnemia!
Zdominowała ona nasze życie zupełnie. Tak naprawdę całe życie toczy się wokół niej. Drżymy o życie swoje, drżymy o życie bliskich, z niepokojem patrzymy, jak przybywa zarażonych. To dobra chwila na refleksję dla tych wszystkich, którzy wychwalają różne działania wojenne, od zdobycia przez Polaków Moskwy po żołnierzy wyklętych. Bo ludzie, którzy na wojnę wyruszali powodowali, że inni ludzie drżeli o życie swoje i bliskich. Ślązacy drżeli najbardziej chyba dwa razy. Pierwszy, gdy wojska polskie, tak zwani lisowczycy, w XVII wieku ogniem i mieczem pustoszyły naszą krainę, dopuszczając się nieprawdopodobnych okrucieństw. Drugi to Tragedia Górnośląska, po II wojnie światowej, gdy żadna rodzina – nawet tak zwanych powstańców śląskich – nie mogła być pewna, czy nie trafi do obozu koncentracyjnego, albo nie zostanie wysiedlona. W międzyczasie oczywiście uderzyło w Śląsk kilka epidemii. O wiele groźniejszych ich obecna, umierał na ich skutek nawet co trzeci mieszkaniec naszego hajmatu. Na razie (piszę to 30 marca) umarł w Polsce i na Śląsku mniej niż jeden na dwa miliony ludzi. Ale wiemy, że będzie gorzej. Poza tym życie ludzkie dawniej znacznie niżej ceniono. No i nasi przodkowie byli dawniej wielodzietni. Dziesięcioro potomstwa nie było niczym niezwykłym,
nawet więc gdy połowa z tej gromadki zmarła, rodzicom jeszcze piątka – o którą trzeba była dbać – żyła i trzeba się było nią opiekować. To nie pozwalało na rozpacz, na rozpamiętywanie, trzeba było zająć się rodziną. Epidemie nigdy nie były klęską samodzielną. Często szły w parze z wojną, wraz z nimi często nadchodził głód. I może właśnie – choć brzmi to nieprawdopodobnie – głodu a nie choroby musimy bać się najbardziej. Jeśli nie głodu, to przynajmniej znacznego zubożenia. Gospodarka działa na ćwierć gwizdka i nie oszukujmy się, efektem tego będzie drożyzna, ogromne bezrobocie, upadki firm. My na stronach 4-5 opisujemy kondycję wciąż bardzo ważnej dla Śląska gałęzi przemysłu – górnictwa – która i przed wybuchem pandemii była bardzo zła, a po niej państwo może być zbyt słabe, by dalej podawać górnictwu kroplówkę. Byłby to dobry moment, by częściowo od niego odejść, gdyby nie to, że zamykanie teraz kopalń to jeszcze większy wzrost bezrobocia na Śląsku. Tak źle i tak niedobrze. Epidemia zabrała nam wiedzę o najwybitniejszym górnośląskim Piaście, Hanuszu II Dobrym. Władca wybitny, chociaż nie wybitny wódz. Nie prowadził wojen, nie prowadził polityki awanturniczej, nie próbował „wstawać z kolan” (czyli uniezależnić się od
czeskiego króla), dlatego nasz hajmat pod jego rządami kwitł, a wszyscy w Europie zazdrościli Ślůnzokom dobrobytu. O Hanuszu piszemy na stronach 6-7. Dla odmiany nasz dobrobyt się skończył po wojnie domowej lat 1919-21, połączonej dodatkowo z polską interwencją wojskową. Katowiccy radni dla odmiany postanowili się do Katowic sprowadzić pomnik, który nie dość że szkaradny, to jeszcze poświęcony królowi, który swojego państwa nie reformował, pozostawił w gorszym stanie niż zastał – ale za to z upodobaniem machał szabelką, bo niczego innego nie umiał. Zaś na stronie 8 coś bardzo optymistycznego, czyli niezwykła wizja, jak można Śląsk zmieniać. Wizja w odróżnieniu od wielu fantazji – realna. Poza tym klasycznie, powieść, felietony… Myślę więc, że choć gazeta cieńsza, jest co czytać. No i na koniec wypada złożyć Wam życzenia radosnych świąt Wielkiej Nocy. Nie będą zapewne tak radosne jak być powinny, bo… oczywiście koronawirus. Z drugiej strony może dzięki niemu spędzimy je bardziej rodzinnie, a mniej uważając za okazję do wielkich zakupów. Wszak wielu z nas ma w domu zgromadzone wielkie zapasy. A eli momy kustu forant, tuż trza to poleku zjodać! Szef-redachtůr
Muzeum ciągłego niefarta Na przełomie lutego i marca odwołana przez marszałka województwa śląskiego Jakuba Chełstowskiego dyrektor Muzeum Śląskiego doniosła do CBA, że podane oficjalnie powody jej odwołania były tylko pretekstem, a tak naprawdę szło o to, iż nie zgodziła się na dziwny biznesowy układ, na którym muzeum mogło stracić bardzo grube miliony. Chociaż tak naprawdę straciło je chyba już w momencie rozpoczęcia budowy.
P
isaliśmy w 2013 roku, że tylko szaleniec może zdecydować się na budowę w tym miejscu podziemnego, długiego na kilkaset metrów muzeum. Miejsce po dawnej kopalni Katowice to teren dużych szkód górniczych, podziurawiony pod ziemią jak szwajcarski ser. Nawet niewielkie domy w takich miejscach pękają, jak więc można było wierzyć, że pod wpływem ruchów górotworu nie zacznie pękać i ta budowla. Jednak firma Budimex uznała, że da sobie rady, obiekt wybudowała a gdy zaczął pękać i do środka dostawać się woda, co grozi zniszczeniem zbiorów – firma uznała, że to nie jej
Gazeta nie tylko dla osób deklarujących narodowość śląską
ISSN 2084-2384 Gazeta prywatna, wydawca: Instytut Ślunskij Godki (MEGA PRESS II) Lędziny ul. Grunwaldzka 53; tel. 0501 411 994 e-mail: megapres@interia.pl Redaktor naczelny: Dariusz Dyrda Nakad: 6500 egz. Nie zamówionych materiałów
redakcja nie zwraca.
POLSKA PRESS Sp. z o.o.,
Oddział Poligrafia, Drukarnia Sosnowiec
wina lecz wadliwego projektu. Sporo prawdy w tym jest, bo w tym miejscu każdy tak długi budynek byłby z założenia wadliwy, ale kto zdecydował się zbudować, ten bierze i na siebie odpowiedzialność. Dyrektor Muzeum Alicja Knast nie certoliła się więc, tylko pozwała Budimex do sądu domagając się 122 milionów złotych, bo na tyle jej eksperci wycenili straty. Sprawa jest w sądzie. Jednak marszałek Chełstowski wezwał do siebie Knastową, wręczył jej wizytówkę biznesmena Józefa Wróbla z żądaniem (według Knastowej) lub sugestią (według Chełstoskiego), by skorzystała z jego mediacji z Budimexem. Gdy Knastowa stanowczo odmówiła, a co więcej poinformowała ministra kultury i wicepremiera Piotra Glińskiego o dziwnych żądaniach marszałka – ten zaczął na Muzeum nasyłać kontrole. W ich efekcie powstał audyt (którego jednak Alicji Knast nie pokazano), na podstawie którego zwolniono ją z pracy. Rzecz jest o tyle śmieszna, że raptem dwa miesiące wcześniej otrzymała z rąk PiS-owskiego przecież wiceministra kultury Jarosława Sellina medal "Zasłużony Kulturze Gloria Artis" – a Piotr Gliński też uważa, że zarzuty wobec niej dotyczą spraw mało istotnych. . Zaś rok wcześniej Muzeum kontrolowała Najwyższa Izba Kontroli i też uznała, że wszystko jest w porządku. Co najciekawsze sam biznesmen Wróbel, chociaż sam zwrócił się podobno do marszałka z propozycją mediacji, nie bardzo umiał dziennikarzowi Onetu, który do niego dotarł wyjaśnić. Na czym ta mediacja mogłaby polegać. Ale przyczyna zwolnienia Alicji Knast
może być jeszcze inna. Naraziła się PiS-owi w ubiegłym roku przynajmniej trzy razy. Pierwszy, gdy podczas strajku nauczycieli sprowadzano do Muzeum masowo dzieci, a ona zlekceważyła żądanie urzędu marszałkowskiego, by nie używać słowa „strajk”. Drugi raz, gdy po defiladzie 15 sierpnia w Katowicach zażądała od MON-u pieniędzy za zniszczenie zieleni przy muzeum. A
ostatni raz gdy podczas wyborów parlamentarnych odmówiła zorganizowania konwencji wyborczej Mateusza Morawieckiego, „jedynki” PiS-u w okręgu katowickim. Czy do kogoś takiego marszałek Chełstowski może mieć zaufanie? Inna sprawa, że warto pamiętać, iż Alicja Knast została dyrektorem po tym, jak PO wyrzuciła z tej funkcji Leszka Jodlińskiego. Też z powodów politycznych, choć innej natury. Ówcześni marszałkowie województwa (i nie tylko oni) aż zawyli ze zgrozy, gdy przedstawiono im wizję głównej wystawy, której mitem założycielskim miał być niemiecki poeta Goethe oglądający z podziwem pierwszą na kontynencie europejskim maszynę parową, w Tarnowskich Górach. Więc jak to, Muzeum
powstało po to, by udowadniać odwieczną polskość Śląska, a tu zamiast tego niemiecki poeta stoi przy sprowadzonej przez Niemców maszynie? Pomysłem takiego pokazania historii Śląska oburzony był też ówczesny prezydent Bronisław Komorowski. I wcale ich nie interesowało, że to prawdziwa historia Śląska. I za chęć pokazania tej prawdziwej pracę wtedy stracił Jodliński. Teraz za chęć bycia rzeczywistym dyrektorem a nie popychadłem wyleciała Knastowa. Na jej miejsce pan marszałek wyznaczył swojego urzędnika. Ciekawe za co ten kiedyś wyleci? Chociaż to mało ważne, bo to muzeum jest śląskie już tylko z nazwy. Joanna Noras
Prorocy z Sosnowca!
K
to sobie robi śmichy-chichy z Sosnowca, ten wiedzieć powinien, że władze tego miasta mają talenty iście prorocze. Inaczej nie da się wyjaśnić logo tego miasta, które przyjęto w 2008 roku. Już wówczas Sosnowiec najwyraźniej przewidział epidemię koronawirusa i uczynił z niego swój symbol graficzny. W efekcie dziś każdy, kto pokazuje nam wirusa, automatycznie promuje Sosnowiec. Ktoś powie, że to kiepska promocja, ale specjaliści od PR-u wiedzą, że w branży tej panuje zasada: wyróżnij się albo giń. Sosnowiec koronawirusem wyróżnił się bez wątpienia. Mniejsza z tym, co zdaniem autorów projektu owo logo przedstawia. Mniejsza z tym co przedstawia w opinii jurorów, na czele z profesorem Akademii Sztuk Pięknych, którzy wybrali je spomiędzy 150 innych propozycji. Gdyby zapytali jakiegokolwiek biologa albo lekarza, ten od razu powiedziałby im, że to przecież wirus. Tak więc Sosnowiec wybrał sobie dwanaście lat temu wirusa jako swój znak rozpoznawczy. I chociaż zachorowań nie ma w tym mieście więcej, niż gdzie indziej (czego zresztą nawet Sosnowcowi nie życzymy) – to jednak stało się ono, przynajmniej w Polsce, stolicą koronawirusa. Dlatego
n Logo Sosnowca. I nie mówcie, że się nie kojarzy! my, w Cajtungu, proponujemy, by nie używać obco dla nas brzmiącej nazwy na chorobę sars covid 19, tylko nazwać ją grypą sosnowiecką. Po śląsku niech będzie sosnowiecko krzipota! DD
3
nr 3/2020 r.
Epidemie na Śląsku... W zasadzie zawsze wraz z wielkimi wojnami uderzały na nasz region epidemie. Wywoływały je gwałtownie pogarszająca się aprowizacja, a więc też głód, oraz – jak to na wojnie - tysiące niepochowanych trupów. Na to nakładało się duże zagęszczenie ludności (wojska i jeńców, cywilów w obleganych miastach), co skutkowało gwałtownym rozprzestrzenianiem się chorób. Jeszcze po II wojnie światowej w polskich obozach koncentracyjnych na Śląsku większe śmiertelne żniwo zbierał dur brzuszny, niż okrucieństwo strażników.
Z
wielką epidemią mieliśmy do czynienia podczas wojny XXX-letniej (1618-1648) i Wojen Śląskich (1740-1763), kiedy przez Śląsk maszerowały wojska austriackie, pruskie, szwedzkie i wiele innych. W miarę dobrze przetrwaliśmy okres wojen napoleońskich, jednak nasz region szczególnie doświadczył rok 1831, gdy uciekinierzy z powstania listopadowego przywlekli na Śląsk cholerę
ków żyła zaś bardzo biednie, poddana katorżniczej pracy początków brutalnego kapitalizmu. Niski poziom higieny dopełniał obrazu regionu, w który cholera uderzyła z niesłychaną siłą. Władze rejencji opolskiej (obejmującej cały pruski Górny Śląsk) podjęły wiele działań, by chorobę zwalczać, wydawano nawet czasopismo informacyjne ,,Schlesische Cholera-Zeitung". To pierwszy na tere-
kowane przez tyfus plamisty. Jej szczyt przypadł rok później, gdy w samym Mikołowie zmarło 20% ludności. Z Berlina przysłano wybitnego lekarza i patologa Rudolfa Virchowa, którego zadaniem było stworzenie raportu o skali epidemii. Virchow jednak posunął się dalej i wprowadził zasady, dzięki której udało się ograniczyć jej rozprzestrzenianie, a potem powolne wygaszanie. Po latach
Władze rejencji opolskiej (obejmującej cały pruski Górny Śląsk) podjęły wiele działań, by chorobę zwalczać, wydawano nawet czasopismo informacyjne ,,Schlesische Cholera-Zeitung". To pierwszy na terenach środkowej Europy przypadek prowadzenia świadomej polityki informacyjnej władz w dobie epidemii (do Polski trafiła z kolei z rosyjskimi żołnierzami, którzy przybyli powstanie to tłumić). Choroba objawiająca się odwadniającymi wymiotami i biegunkami trwała w Europie kilka lat.
SZCZEGÓLNIE DOTKNIĘCI Jednak u nas przebiegała szczególnie dotkliwie, zbierała wyjątkowo duże żniwo. Istniały tu już bowiem przy hutach i kopalniach duże przemysłowe skupiska ludzi, co ułatwiało rozprzestrzenianie się choroby, większość naszych przod-
nach środkowej Europy przypadek prowadzenia świadomej polityki informacyjnej władz w dobie epidemii. Ogółem w 1831 roku na Górnym Śląsku na cholerę zmarło nie mniej niż 2058 osób. Epidemie cholery powracały w naszym regionie – choć już nie tak groźne - aż do końca XIX wieku.
PO CHOLERZE – TYFUS Natomiast w roku 1847 roku Ziemia Pszczyńska, Rybnicka oraz w zasadzie cały okręg przemysłowy zostały zaata-
napisał o swoim pobycie w Mikołowie: „Te 16 dni na Górnym Śląsku zadecydowały o moim życiu”. Rzecz ciekawa, Virchow zupełnie błędnie oceniał przyczyny chorób (o które toczył zażarte spory z Ludwikiem Pasteurem) – ale wprowadzone przez niego zasady higieniczne dla naszych okolic powstrzymały rozwój tyfusu. W Mikołowie ma Virchow z tego powodu tablicę pamiątkową.
n Podczas epidemii wydawano specjalną gazetę.
OSPA OPANOWANA WZORCOWO A ostatnią epidemię ospy prawdziwej w Europie Środkowej mieliśmy też na Śląsku, choć Dolnym. W 1963 roku wybuchła we Wrocławiu, a przywlókł ją ze swoich podróży służbowych do Azji Bonifacy Jedynak, oficer SB. Władze zadziałały bardzo energicznie, natychmiast ogłoszono stan wyjątkowy, miasto odgraniczono od reszty państwa kordonem sanitarnym, wprowadzono niezwykle surowy reżim sanitarny. Efekty zaskoczyły świat. Światowa Organizacja Zdrowia szacowała, że epidemia wrocławska potrwa dwa lata i w jej wyniku zachoruje do 2 tysięcy osób, a
Smutna Góra
S
zczególna pamięć o epidemii, mimo niemal 200 lat, trwa w Chełmie Śląskim, na samej granicy z Małopolską. Epidemia cholery azjatyckiej, która uderzyła wtedy z Polski na Śląsk (zapewne z powodu sąsiedztwa z granicą) uderzyła tu ze szczególną siłą. Nie chcemy być złośliwy, ale trafiła tu z Sosnowca, a dokładnie z Milowic, gdzie wcześniej było jej ognisko, a z których do Chełmu jest raptem kilka kilometrów. W trakcie epidemii, trwającej do 1836 roku w niewielkich miejscowościach Chełm i Imielin zmarło 218 ofiar. Ofiar, by wodę w studniach chronić przez zakażeniem, nie chowano na miejscowym cmentarzu, lecz wywożono w skrzyni z otwieranym dnem i grzebano w piaskach zbocza wzgórza, będącego własnością kościelną. Od tego czasu miejsce to nosi nazwę Smutna Góra (wcześniej nazywano je Łysą Górą) a o epidemii przypomina postawiony na niej już w 1831 roku krzyż. W 2000 roku miejscowi księżą postanowili uzupełnić do o „Bramę Tysiąclecia”. Władze gminy dbają o to miejsce, cmentarz zmarłych na cholerę jest zadbany. Pamiątką po zarazach jest też nazwa części katowickich Szopienic – kolonia Morawa! Nie pochodzi ona od państwa wielkomorawskiego, do któregoś bardzo dawno Śląsk należał, lecz od morowego powietrza. Także tutaj w 1832 roku uderzyła dżuma – i także ta dzielnica graniczy z Sosnowcem (niczego nie sugerując). Co ciekawe, z Zagłębiem (choć nie Sosnowcem a Czeladzią) graniczy też siemianowicka Przełajka. I tu w 1831 roku zaatakowała cholera, a do roku 1849 choroba powracała czterokrotnie. n W Mikołowie wisi tablica upamiętniająca działalność Rudolfa Virchowa.
umrze 200. W rzeczywistości ekipa Gomułki (czego i ekipie premiera Morawieckiego wypada życzyć) zupełnie opanowała chorobę w ciągu 70 dni, zachorowało ogółem 99 osób, zmarło 6. Z czego połowa to pracownicy służby zdrowia. Jak widać komuniści z niektórymi sprawami radzili sobie znakomicie. Ostatni atak epidemii w naszym regionie przeżyliśmy zaledwie… dwa lata temu, w latach 2017- 2018 roku! Na żółtaczkę pokarmową typu A chorowało w naszym województwie rokrocznie około 500 osób i była to ponad połowa zachorowań w całej Polsce. To (wstyd się przyznać) choroba ściśle związana z brakiem higieny. Dariusz Dyrda
Także tu nie chowano zmarłych na cmentarzu lecz odległym od osady polu. Także w Rudzie Śląskiej przy ulicy Bujoczka, niedaleko ruin Domu Godulli, znajdują się pozostałości po cmentarzu cholerycznym z tego samego okresu. Rozpoznać je można po kopcu, będącym pozostałością zbiorowej mogiły i stojącej przy nim kapliczce. JN
4
nr 3/2020 r.
Koronawirus zmienia gospodarkę. Państwa może być nie stać na dotowanie górnictwa.
Gawęda o dzisiejszym górnictwie Pod sam koniec marca premier Mateusz Morawiecki odwołał wiceministra Adama Gawędę, odpowiedzialnego za program restrukturyzacji polskiego górnictwa. Co to oznacza? Ano dokładnie przyznanie się, że reformowanie tej branży skończyło się fiaskiem. Gdyby państwo było w dobrej kondycji, może jeszcze jakiś czas – przynajmniej do wyborów prezydenckich 10 maja udawano by, że tak nie jest. Jednak dziś, gdy koronawirus w ciągu tygodnia rozchwiał gospodarkę, na udawanie już PiS-u nie stać. Można co najwyżej przez kilka tygodni poudawać, że plan był dobry, tylko Gawęda go źle realizował.
W
ostatnich miesiącach Gawęda zasłynął powołaniem centralnego magazynu węgla w Ostrowie Wielkopolskim. Trafia tam węgiel, którego nikt nie chce, bo jest za drogi. Ale gdyby kopalnie obniżyły wydobycie, górnicy nie dostaliby „czternastek”, wypłaconych wszak za wykonanie planu. Tak więc kopią niepotrzebny węgiel i mimo tego, iż przynoszą straty, po lutowej podwyżce płac o 6 procent domagają się kolejnych 12%. A kondycja finansowa górnictwa jest taka, że gdyby cztery państwowe koncerny energetyczne nie wpompowały w niego ostatnio prawie pół miliarda – już byłoby niewypłacalne. Do tego koncerny te są zmuszane do kupowania w polskich kopalniach węgla po cenach znacznie wyższych, niż na światowych rynkach. W efekcie także prąd produkujemy już drożej niż wszystkie sąsiednie państwa.
FATALNE WSKAŹNIKI W ubiegłym roku górnictwo przyniosło miliard złotych straty. Spadły: wydobycie, efektywność, sprzedaż. W normalnej firmie oznaczałoby to w najlepszym razie zamrożenie płac, zmniejszenie zatrudnienia, szukanie oszczędności. Ale nie w górnictwie: płace wzrosły i to znacznie (zwłaszcza jeśli doliczyć do nich „czternastki”). Zwiększyło się zatrudnienie – przybyło 500 nowych osób, ale tylko… dwie pod ziemią. Koszty wydobycia w przeliczeniu na tonę też wzrosły. A przecież na logikę powinno być dobrze. Górnictwo sprzedawało węgiel dro-
listyczny portal Wysokie Napięcie - 346 złotych za tonę, czyli dokładnie tyle samo, po ile go sprzedawano. Jedyna więc korzyść z fedrowania to miejsca pracy w górnictwie.
W ostatnich miesiącach Gawęda zasłynął powołaniem centralnego magazynu węgla w Ostrowie Wielkopolskim. Trafia tam węgiel, którego nikt nie chce, bo jest za drogi. Ale gdyby kopalnie obniżyły wydobycie, górnicy nie dostaliby „czternastek”, wypłaconych wszak za wykonanie planu. Tak więc kopią niepotrzebny węgiel i mimo tego, iż przynoszą straty, po lutowej podwyżce płac o 6 procent domagają się kolejnych 12%. A kondycja finansowa górnictwa jest taka, że gdyby cztery państwowe koncerny energetyczne nie wpompowały w niego ostatnio prawie pół miliarda – już byłoby niewypłacalne go jak nigdy dotychczas, średnio po 350 złotych za tonę. Gdyby nie gwałtowny wzrost kosztów wydobycia, przynosiłoby dochody. Ale nie przynosi, bo koszt ten to średnio w roku 2019 – jak podaje specja-
Miało być inaczej. Likwidacja najbardziej nierentownych kopalń, poprawienie efektywności wydobycia – miały spowodować odbicie się branży od dna. Te nierentowne, najbardziej przestarzałe, o li-
chych pokładach po części zamknięto cóż jednak z tego, jeśli efektywność znów spadła, osiągając poziom 809 ton na jednego zatrudnionego, czyli niemal dokładnie tyle samo, ile wynosiła, gdy za swoją reformę górnictwa zabrały się rządy PO. Dla porównania, w górnictwie amerykańskim – i to w kopalniach głębinowych, nie odkrywkowych - jest to 10 000 ton. Amerykański górnik kopie 12 razy więcej węgla niż polski! Tam 30 tysięcy ludzi zatrudnionych w górnictwie podziemnym wydobywa prawie 350 mln ton, u nas ponad 80 tysięcy ludzi – 60 milionów ton W tej sytuacji trudno, by ich węgiel nie był tańszy.
LIKWIDACJA NISKIEJ EMISJI = LIKWIDACJA KOPALŃ Co więcej, działania nakierowane na zmniejszenie smogu, obniżenie niskiej emisji, są ciosem dla górnictwa praktycznie śmiertelnym. Bo wprawdzie gospodarstwa domowe, przymuszane do rezygnacji z kotłów węglowych, spalają tylko 20% wydobywanego w kraju węgla, ale za ten gruby węgiel górnictwo dostaje aż 50% swoich wpływów, bo miały dla kopalń są znacznie tańsze. Jeśli właściciele domów przestaną kupować węgiel, to średnia cena sprzedaży tony spadnie w okolice 300 zło-
tych, czyli poniżej kosztów wydobycia. Wydobycia w Polsce. Bo ceny na światowych giełdach oscylują w granicach 46 dolarów za tonę, czyli około 200 złotych – i to jeszcze z zyskiem dla kopalń, bo na świecie nikt ich nie dotuje. Energetyka kupuje krajowy po 79 dolarów. Na razie jest do tego zmuszana przez rząd – ale jeśli to się nie zmieni, w dalszej kolejności rząd będzie musiał zakazać importu znacznie tańszej energii elektrycznej, a to już jest wojna gospodarcza z sąsiadami.
ty, druga ponad pół miliarda. Łączne długi kopalń w roku 2019 zamknęły się kwotą 14,8 miliarda.
GÓRNICY FAKTY MAJOM W RZICI Sytuacja ta powinna martwić przede wszystkim górników. Ale wcale tak nie jest. Całkiem niedawno wywalczyli czternastkę i podwyżkę płac, domagają się następnej. O motywacyjnym systemie płac
W górnictwie amerykańskim – i to w kopalniach głębinowych, nie odkrywkowych - jest to 10 000 ton. Amerykański górnik kopie 12 razy więcej węgla niż polski! Tam 30 tysięcy ludzi zatrudnionych w górnictwie podziemnym wydobywa prawie 350 mln ton, u nas ponad 80 tysięcy ludzi – 60 milionów ton W tej sytuacji trudno, by ich węgiel nie był tańszy. Branża dołuje. Na finansowym plusie jest wprawdzie Jastrzębska Spółka Węglowa, fedrująca węgiel koksowniczy, ale czyli PGG i Tauron Wydobycie wypadają fatalnie. Pierwsza prawie pół miliarda stra-
działacze związkowi nawet słuchać nie chcą. Wciąż żyjąc w przekonaniu, że jeśli pojadą „na Warszawę” to nagle pieniądze dla nich się znajdą – kondycję ekonomiczną swoich firm majom w rzici. „Fedruje-
5
nr 3/2020 r. my? Fedrujemy! To płacić, k… mać!” – argumentują, wcale się nie interesując, że w kapitalizmie absurdem jest produkowanie niepotrzebnego nikomu towaru. „(…)w polskim górnictwie węglowym wynagrodzenia z narzutami stanowią w 100 proc. koszt stały, co oznacza, że nie zależą de facto w ogóle od poziomu produkcji. Jest to założenie całkowicie sprzeczne z założeniami rachunkowości zarządczej i racjonalnością ekonomiczną. W skrajnym przypadku zakładamy bowiem, że przy produkcji wynoszą-
nym wdrażaniu niskiej emisji, przy modernizacji elektrowni i – chociaż w niewielkim stopniu – przechodzeniu na prąd z odnawialnych źródeł energii, krajowe zapotrzebowanie na węgiel spadnie może nawet poniżej 40 milionów ton. A z wydobyciem takiej ilości poradzi sobie kilka największych kopalń. O eksporcie zaś możemy pomarzyć, jeśli koszt wydobycia tony nie spadnie o połowę! Jednak kolejne polskie rządy (nie tylko PiS-owski, poprzednie też) konieczność poważnych kroków odsuwały, wciąż
Sytuacja ta powinna martwić przede wszystkim górników. Ale wcale tak nie jest. Całkiem niedawno wywalczyli czternastkę i podwyżkę płac, domagają się następnej. O motywacyjnym systemie płac działacze związkowi nawet słuchać nie chcą. Wciąż żyjąc w przekonaniu, że jeśli pojadą „na Warszawę” to nagle pieniądze dla nich się znajdą – kondycję ekonomiczną swoich firm majom w rzici. „Fedrujemy? Fedrujemy! To płacić, k… mać!” – argumentują, wcale się nie interesując, że w kapitalizmie absurdem jest produkowanie niepotrzebnego nikomu towaru cej zero nadal ponosimy te same koszty pracy, co przy maksymalnym wykorzystaniu mocy produkcyjnych” – napisali w zeszłym roku prof. Marian Turek i dr Izabela Jonek-Kowalska z Politechniki Śląskiej. A niestety, o motywacyjnym systemie płac związki zawodowe nawet nie chcą słyszeć. W efekcie I trudno się im dziwić, obecnie płace to nawet 80% kosztów wydobycia. Tak naprawdę Polska fedruje dziś węgiel głównie po to, by płacić górnikom.
I UDERZYŁ WIRUS Tak więc kondycja górnictwa i przed wybuchem epidemii (oraz związanej z nim paniki, także rządzących) była zła. A wszyscy zajmujący się ekonomią dosko-
bojąc się górników. Jednak wina PiS-u jest szczególna bo ostatnie kilka lat to doskonała koniunktura w światowej gospodarce, a co za tym idzie, także w polskiej. Bezrobocie na Śląsku spadło poniżej 5%, a w okolicy Tychów - gdzie lokują się największe kopalnie „Piast-Ziemowit” oraz „Bolesław Śmiały” i „Mysłowice” – poniżej 3%. Niemal każda firma poszukiwała tu pracowników, nie było więc lepszej okazji, by zdecydować się na radykalne kroki wobec górnictwa. Jego pracownicy bez trudu znaleźliby pracę w innych branżach. Portal wysokienapiecie.pl przewidywał kilka miesięcy temu, że jeśli górnictwo ma się odbić od dna, to część kopalń trzeba zamknąć jak najszybciej, chociaż – w jego ocenie - PiS zapewne nie zdecyduje się na to przed wyborami parlamentar-
Wystarczyło kilka „koronawirusowych” dni, by rynek pracownika w Polsce się skończył. Wystarczy przejrzeć portale ekonomiczne, by zobaczyć, że firmy, które jeszcze w lutym gwałtownie poszukiwały pracowników – wstrzymały rekrutację! Zamiast niej są coraz liczniejsze zwolnienia. Ostrożni eksperci mówią, że bezrobocie znów skoczy powyżej 10%. W tej sytuacji dla górników rzeczywiście nie ma poza tą branżą oferty pracy. nale wiedzą, że nasza gospodarka wyjdzie z epidemii pogruchotana. To oznacza, że na dalsze zabawy kopalniami budżet Polski nie może już sobie pozwolić. Że trzeba traktować je poważnie, jak normalne przedsiębiorstwa, a nie święte krowy. Że trzeba zacząć w nich liczyć pieniądze. Że polskie zapotrzebowanie na węgiel gwałtownie maleje, dziś wydobywamy niespełna 60 milionów ton (jeszcze niedawno było 80), ale przy konsekwent-
nymi, które miały miejsce w listopadzie. Potem pewnie Prawo i Sprawiedliwość doszło do wniosku, że musi wytrzymać do wyborów prezydenckich, i po to Gawęda zaczął zwozić węgiel do Ostrowa Wielkopolskiego, nie licząc się z ekonomicznym sensem tej operacji. Jednak wystarczyło kilka „koronawirusowych” dni, by rynek pracownika w Polsce się skończył. Wystarczy przejrzeć portale ekonomiczne, by zobaczyć, że firmy,
które jeszcze w lutym gwałtownie poszukiwały pracowników – wstrzymały rekrutację! Zamiast niej są coraz liczniejsze zwolnienia. Ostrożni eksperci mówią, że bezrobocie znów skoczy powyżej 10%. W tej sytuacji dla górników rzeczywiście nie ma poza tą branżą oferty pracy. Teraz likwidacja kopalni oznacza dla nich bezrobocie, mniejsza z tym, przy jakich programach osłonowych.
POLSKIE ZANIEDBANIA To problem nie tylko dla górnictwa, to problem dla niemal całego Górnego Śląska (poza jego opolską, północną częścią). Bo państwo polskie przez ostatnie 30 lat nie zrobiło praktycznie nic, by region ten zrestrukturyzować. Ogłaszano różne „Programy dla Śląska”, ale nie wychodziły one specjalnie poza te hasła. Jeśli w niektórych miastach (choćby Gliwice czy Tychy) następował gwałtowny rozwój, pojawiały się masowo firmy najróżniejszych branż, także bardzo nowoczesnych, to działa się to nie przy pomocy państwa, tylko mimo jego bezczynności. Jedyne, co państwo dawało „nam” to owa ciągła kroplówka dla górnictwa. Kroplówka, której nie wymagał region, lecz ta jedna branża. I nagle przyszedł wirus. Nagle może okazać się, że Polski już na tę kroplówkę nie stać. Że to, co można było wydać na
To problem dla niemal całego Górnego Śląska (poza jego opolską, północną częścią). Bo państwo polskie przez ostatnie 30 lat nie zrobiło praktycznie nic, by region ten zrestrukturyzować. Ogłaszano różne „Programy dla Śląska”, ale nie wychodziły one specjalnie poza te hasła. Jeśli w niektórych miastach (choćby Gliwice czy Tychy) następował gwałtowny rozwój, pojawiały się masowo firmy najróżniejszych branż, także bardzo nowoczesnych, to działa się to nie przy pomocy państwa, tylko mimo jego bezczynności. restrukturyzację Śląska, wydano na różne transfery socjalne, w rodzaju 500+. One jednak żadnego dochodu państwu nie dają, śląska gospodarka tak. Gdy jednak ta gospodarka zostanie głupimi decyzjami zupełnie zajechana, czeka nas zapaść cięższa, niż resztę Polski. Głównie dlatego, że u nas człowiek, który stracił pracę, „gorol” nie znajdzie na miejscu oparcia w rodzinie. Bo jej tu nie ma, jest gdzieś na Lubelszczyźnie albo Kielecczyźnie. Albo, nie mając pracy wróci w swoje rodzinne strony, albo będzie u nas tworzył getta biedy.
A najtragiczniejsze jest to, że rząd PiS chce budować nowe kopalnie. Nie wiadomo, po co i dla kogo, jeśli dla węgla kopalń dziś fedrujących nie ma zbytu. Mówią, że mamy bogate złoża węgla, choćby pod miastem Imielin. To dobrze, że mamy. Może się kiedyś przydadzą, ale leżący pod ziemią węgiel jeść nie woła. A kopiący go niepotrzebnie górnicy – wołają, i to bardzo głośno! Adam Moćko PS. Większość danych w powyższym tekście dotyczących górnictwa pochodzi ze specjalistycznego portalu www.wysokienapiecie.pl
I co z tego, że ciężko?
T
ak, znam, wiem… Na wszystkie argumenty o zbyt wysokich zarobkach w górnictwie, o tym, że absurdem są podwyżki gdy branża generuje ogromne straty – górnicy (i ich żony) odpowiadają: - A byłeś ciulu chociaż roz na dole? Wiysz, jako to ciynżko robota? Spróbuj porobić dwa tydnie na grubie, a potym pogodomy, czy zarabiom za dużo, czy niy!!! I tak może sobie gadać górnik (i jego żona), ale na takie argumenty nie może przystawać jego pracodawca. Czyli także ja, bo jeśli państwo dotuje górnictwo, to dotujemy je wszyscy. A dotujemy choćby wysoką ceną prądu, drogiego, bo energetyka zbyt drogo węgiel kupuje. I co mnie obchodzi, jak ciężką robotę ma ten, kto zbyt drogi węgiel kopie? Co mnie obchodzi, jak ciężka to robota! Nie byłem nigdy na dole inaczej, niż jako dziennikarz, piszący tekst o kopalni. Nie byłem, bo mnie ten fach, chocia żech Hanys, nigdy nie interesował. Właśnie dlatego, że nawet jeśli dobrze płatny, to sprzeczny z moim wyobrażeniem pracy mogącej dawać satysfakcję. Wychodziłem dawno temu z założenia, i podzielam je także dziś, że wolę zarobki niższe, ale za pracę, którą lubię. Mając nawet i tę świadomość, ciulu, że kiej ty już downo bydziesz na penzyji, na kiero żeś poszeł kiej żeś mioł 45 lot, jo durś jeszcze byda robił, możne do 65, możne do 70 roku żywobycio. Ze mojij roboty płacom twoja grubiorsko penzyjo! To w socjalizmie, który ci się tak nie podobał, ciulu, obowiązywała zasada, że od każdego według możliwości, każdemu według pracy. To w socjalizmie ty, hajer, byłeś awangardą społeczną. W kapitalizmie każda praca jest warta tyle, ile jest wart towar, jaki dzięki niej został wytworzony. Jeśli wykopanego przez ciebie węgla nikt nie chce kupić, to twoja praca nic nie jest warta! Jakbyś ciężko nie harował. Bo równie ciężko harowałby ktoś kto codziennie hercówą przerzuci z jednej kupki na drugą trzydzieści ton węgla. A następnego dnia z tej drugiej kupki na pierwszą. I tak w koło Macieju. Płacił ktoś za tak bezsensowną pracę? Nie płaci. Więc dlaczego tak wysoko cenić twoją? Wreszcie, przykro mi to pisać, ale przed wojną górnik pracował jeszcze ciężej niż obecnie. A mimo to był to jeden z najgorzej opłacanych zawodów, byle szeregowy urzędniczyna czy nauczyciel zarabiał znacznie lepiej od górnika. Dlaczego? Ano dlatego, że przy ustalaniu płacy liczą się bardziej kwalifikacje, niż ilość potu, który się przy niej wylewa. Kwalifikacje najpro-
ściej mierzy się ilością czasu, który trzeba poświęcić by się wykonywać dany zawód nauczyć. W przypadku nauczyciela czy urzędnika, o lekarzu, prawniku, architekcie czy dziennikarzu nie wspominając – jest to po ukończeniu podstawówki jakieś 9 lat. W przypadku górnika – są to trzy miesiące! Zawód, do którego w trzy miesiące można przyuczyć nigdzie w normalnej gospodarce nie należy do najlepiej płatnych. Nigdzie nie należy do szanowanych. Tak więc na argumenty „A wiysz, ciulu, jako na grubie je ciynżko robota!” – jestem odporny. Bo zgodnie z grecką mitologią najciężej pracującym na świecie człowiekiem był Syzyf. Ponieważ jednak jego praca była zupełnie nieprzydatna – nic w mitologii nie ma o tym, by mu cokolwiek płacono. Dariusz Dyrda zdjęcia: www.JSW.pl
6
nr 3/2020 r.
Minęła właśnie rocznica śmierci największego śląskiego prawodawcy
Bogactwo, katowski topór i pierwsza konstytucja 27 marca zmarł Hanusz II Dobry, ostatni i najwybitniejszy z górnośląskich Piastów. Wyprzedził swoją epokę o prawie ćwierć wieku, i tak naprawdę powinien mieć poczesne miejsce w podręcznikach historii. Nie ma go w nich wcale, bo nie istnieje państwo, które byłoby zainteresowane promowaniem wybitnych poczynań Hanusza. A już na pewno nie jest takim państwem Polska, bo Hanusz aż nadto wyraźnie dawał do zrozumienia, że chociaż jest Piastem, to z Polską nie ma i mieć nie chce nic wspólnego.
Z
drugiej strony wielka szkoda, że był wybitnym prawodawcą i doskonałym gospodarzem, ale nie miał ambicji politycznych. Rządził bowiem księstwem opolsko-raciborskim w czasach w których, przy swoim bogactwie – mógł nie tylko księstwo to znacznie powiększyć, ale być może nawet uczynić niepodległym, oczywiście w ramach cesarstwa rzymskiego. Ale to mogło zdarzyć się tylko na drodze militarnej, a Hanusz w wojny mieszać się nie chciał. Księstwo może i dzięki temu kwitło, ale po jego śmierci okazało się, że bez zaplecza politycznego i militarnego, może sobie cesarz robić z nim co chce.
TWÓRCA PIERWSZEJ KONSTYTUCJI Nie był więc Hanusz ani wodzem, ani politykiem. Dlaczego więc nazywam go władcą wybitnym? O tym, że był doskonałym gospodarzem już wspomniałem. Zresztą miał się od kogo uczyć, bo jego ojciec, Mikołaj I, powiększył swoje państwo nie drogą wojenną lecz negocjacjami i poprzez zakupy ziem, co dowodzi, że z gotówką problemów nie miał, a jego księstwo gospodarczo kwitło. Jednak to dopiero dwaj jego synowie, właśnie Hanusz i jego brat Mikołaj II doprowadzili go do prawdziwego bogactwa.
Był Hanusz twórcą dwóch niesamowitych aktów prawnych, z czego jeden stanowił najstarszą na świecie konstytucję. O ćwierć tysiąclecia starszą od amerykańskiej, która powszechnie za najstarszą się uważa, jeszcze oczywiście starszą od polskiej – 3 Maja. A choć jego konstytucja pochodzi z XVI wieku, to pod wieloma względami jest nowocześniejsza od tej amerykańskiej i polskiej. Wprawdzie szansa na to pojawiła się dopiero pod sam koniec życia księcia, w 1531 roku (zmarł w 1532) ale gdyby zaangażował się on politycznie i militarnie po stronie książąt protestanckich przeciw cesarzowi – to przy legendarnym bogactwie jego spadkobiercy mogliby należeć do najpotężniejszych członków antycesarskiej koalicji. Koalicja ta po trwającej ponad dwadzieścia lat wojnie cesarza pokonała – i wtedy w ramach zawieranego pokoju mógłby nawet książę górnośląski wywalczyć dla siebie tę suwerenność, podobną do tej, jakie w cesarstwie miały Saksonia, Bawaria, Brandenburgia. Zamiast tego po śmierci Hanusza cesarz Karol V przejął jego ogromne bogactwa, które finansowały jego militarne kampanie.
Jednak nie zdolności gospodarcze każą nazwać go wybitnym. Trzeba powiedzieć wprost, był Hanusz twórcą dwóch niesamowitych aktów prawnych, z czego jeden stanowił najstarszą na świecie konstytucję. O ćwierć tysiąclecia starszą od amerykańskiej, która powszechnie za najstarszą się uważa, jeszcze oczywiście starszą od polskiej – 3 Maja. A choć jego konstytucja pochodzi z XVI wieku, to pod wieloma względami jest nowocześniejsza od tej amerykańskiej i polskiej. Dlaczego więc o niej też nie uczą? Bo uznaje się jakoś tak, że konstytucja liczy się tylko wtedy, gdy dotyczy w pełni niepodległego państwa. A księstwo opolsko-raciborskie takie nie było, stanowiło część federacyjnej korony
Polska historiografia lubi przedstawiać ostatnich opolsko-raciborskich Piastów, Mikołaja i Hanusza jako prawdziwych Polaków. Opiera to o jedno zdanie, które sądzony w Nysie Mikołaj wypowiedział. A zgłosił mianowicie żądanie tłumacza na język polski lub czeski (bardzo jeszcze wtedy podobne), bo on niemieckiego nie rozumie. Proszę mówią polscy historycy – górnośląski Piast niemieckiego nie znał! Tylko … znał ponad wszelką wątpliwość. Wychował się na dworze swojej matki w Brzegu, gdzie jedynym językiem był niemiecki. Wielokrotnie rozmawiał z niemieckimi książętami, i na pewno nie po polsku, ani nie po czesku. Zresztą nawet na tym zjeździe w Nysie, który zakończył się dla niego śmiercią, obradowano po niemiecku. Tak więc tłumacza żądał tylko po to, by opóźnić proces, by Hanusz zdążył przyjść mu z pomocą. Poza wszystkim zaś, z kancelarii jego i brata dokumenty wychodziły po czesku. Jeśli więc już to można uznać ostatnich Piastów za zbohemizowanych, ale w żadnym razie nie za Polaków.
czeskiej, a ta cesarstwa niemieckiego. Aby więc konstytucja stała się prawem, musiał ją zatwierdzić król czeski. Jednak uczynił to! Drugim wybitnym aktem prawnym był Ordonek Gorny, pierwsze prawo górnicze na świecie. Także znacznie nowocześniejsze, niż wiele nadawanych później w innych częściach świata. Można więc chyba spokojnie zaliczyć Hanusza II do najwybitniejszych prawodawców w dziejach świata, jak ateński Solon, jak rzymscy bracia Grakhowie.
MAŁO O NIM WIEMY Wiemy jednak o księciu dziwnie mało, i to też jest przyczyna (obok rocznicy jego śmierci), dla której uznałem, że warto o nim napisać. Wiedza o księciu przepadła bowiem na skutek epidemii. Nie, nie zmarł na nią, chodzi o epidemię, która miała miejsce prawie 150 lat później. Tak się jednak zdarzyło, że jedną z pierwszych jej ofiar był urzędnik, który właśnie porządkował papiery księcia. Na skrzynię, w której były książęce dokumenty, padło więc podejrzenie, że to jej otwarcie uwolniło zarazę. Pospiesznie ją więc zamknięto i wraz z całą zawartością spalono. Dlatego nie wiemy choćby czy książę miał rodzinę. Owszem, istnieją inne dokumenty, wskazujące, że miał żonę i córki. Jednak zupełnie zniknęły one z kart historii, nie wiemy, czy jego córki wyszły choćby za kogoś za mąż. A małżeństwo córek tak znaczącego księcia nie umknęłoby kronikarzom. Co więc stało się z książęcą rodziną? Tego nie dowiemy się zapewne już nigdy. Została po nim jednak wieczna spuścizna: „Zřizeni Zemské Knižetstvi Oppolskeho a Ratiborského y ginych Kraguow k nim přislussegiczych, Landesordung, ordinatio provincialis” czyli właśnie pierwsza na świecie konstytucja, napisana w języku staroczeskim, bo takiego od czasów Władysława Opolczyka używano jako oficjalnego w księstwie opolsko-raciborskim.
KONSTYTUCJA CZYLI CO? Jednak tak naprawdę, co to znaczy: konstytucja? Przecież „od zawsze” władcy nadawali swoim państwom prawa, czasem zbiory praw. Czemuż więc pewne z tych praw nazywamy jako pierwsze konstytucje? To znowu idealnie wytłumaczyć na przykładzie Hanusza. Ledwie rok przed swoją śmiercią wydaje inny dokument „Przywilej Hanuszowy”, który jest jednak w treści – i formie też – jeszcze średnio-
n Scena ścięcia Mikołaja II. Rysunek Juliusza Kossaka. wieczny. Tu, jak choćby w najsłynniejszym tego typu dokumencie, Magna Charta Libertatum (Wielka Karta Swobód) angielskiego króla Jana bez Ziemi, źródłem prawa jest władca i mimo dokumentu on nim pozostaje. „Zřizeni Zemské” to zmienia – od tego momentu źródłem prawa staje się ono samo, wszystkie inne akty prawne, także wydane przez księcia, muszą z nim być zgodne. Wreszcie ma „Zřizeni Zemské” charakterystyczną dla konstytucji formę. Jest podzielone na rozdziały, a każdy z nich omawia inny element funkcjonowania państwa i społeczeństwa. Wydaje się, że bardzo wiekowy książę (w chwili śmierci ma pomiędzy 72 a 82 lata) już w momencie nadawania Przywileju Hanuszowego rozmyślał nad dokumentem lepiej, precyzyjniej określający zasady funkcjonowania państwa, które chciał przekazać swojemu spadkobiercy. Dlatego natychmiast zaczyna pracować nad konstytucją, chociaż raczej nie dokończono jej za jego życia, to już dzieło jego najbliższego współpracownika Jana z Oppersdorfu. Została ona przyjęta wiele lat po jego śmierci, ale o tym dlaczego – za chwilę.
Bo na razie zajmijmy się tym spadkobiercą. Hanusz był ostatnim z książąt opolsko-raciborskich. Wprawdzie wiele wskazuje, że jego brat pozostawił syna z nieprawego łoża, jednak najwyraźniej nie jest brany pod uwagę. Zresztą jakikolwiek ślad po nim także się urywa, jedyna o nim wzmianka jest w testamencie Mikołaja, hanuszowego brata. Tak więc dynastia wymiera, a to powoduje, że wielu spogląda łakomym okiem na bajecznie bogate księstwo opolsko-raciborskie.
PIASTÓW CIESZYŃSKICH MIAŁ PRAWO NIENAWIDZIĆ! Pozornie wydawać by się mogło, że wśród pretendentów do schedy na pierwszy plan wysunie się druga linia górnośląskich Piastów. I może byłoby tak kilkadziesiąt lat wcześniej, jednak to, co wydarzyło się w roku 1497 spowodowało, że między tymi dwoma gałęziami rodu, i wcześniej nie pałającymi do siebie sympatii, wyrosła zapiekła nienawiść. I tutaj trzeba wrócić do brata Hanusza czyli księcia Mikoła-
7
nr 3/2020 r.
n Sarkofag Hanusza II Dobrego (foto wikipedia) ja II. Trzeb powiedzieć, że starszy Hanusz i młodszy o jakieś 10 lat Mikołaj byli przykładowo kochającym się rodzeństwem. Razem zgodnie rządzili odziedziczonym po ojcu państwem, choć teoretycznie Hanusz był opolski, a Mikołaj raciborski. Na wspomniany rok zwołano w Nysie zjazd książąt śląskich. Ważny, bo miała tam zapaść decyzja co do królewskich przywilejów dla księstw, więc obecność była konieczna. Jednak z przyczyn nam nie znanych, bracia najwyraźniej obawiali się zamachu na swoje życie. Dlatego Hanusz nie pojechał do Nysy wcale, obu braci miał tam reprezentować młodszy Mikołaj. Który też, zanim do Nysy pojechał, sporządził bardzo szczegółowy testament (to właśnie tam pierwszy, niemały zapis, zaczyna się słowami „„memu Franczowi” – więc zapewne o syna chodzi). I pisząc testament Mikołaj ma rację, bo już z Nysy nie wróci. Chociaż może po części zawdzięcza to swojemu porywczemu charakterowi, czym zasadniczo różni się od Hanusza. Nie wiadomo czym sprowokowany, w trakcie kłótni z księciem cieszyńskim Kazimierzem sięga po sztylet. Ostatecznie Kazimierzowi nic groźnego się nie stało, jednak jego służba chyba próbuje zabić raciborskiego Mikołaja, bo ten chroni się w kościele, wiedząc, że miejsce to zapewnia zgodnie z chrześcijańskim prawem i tradycją, azyl. Jednak nie tym razem – decyzją biskupa wrocławskiego (a księstwo nyskie należało właśnie do biskupów wrocławskich) książę zostaje z kościoła wywleczony i natychmiast postawiony przed sądem. Przed sądem, który nie ma prawa go sądzić! Bo zgodnie z prawami korony czeskiej księcia może sądzić tylko trybunał królewski, w żadnym razie nie sąd miejski jakiejś Nysy. Jednak nikt na to nie zważa, sąd wydaje na księcia wyrok śmierci, który zostaje też natychmiast wykonany, poprzez ścięcie, a Mikołaj, jak głosi legenda, przed śmiercią zakrzyknął „O Nyso! Czyż po to moi przodkowie oddali cię kościołowi, byś mi teraz życie wydarła?”. Legendą zaś już nie jest, że gdy zwłoki brata przywieziono do Opola, książę Hanusz kazał na zawsze zamurować bramę, którą kondukt wjechał.
Skazanie na śmierć księcia na pewno nie było inicjatywą nyskich rajców. Nie ośmielili by się. Wyrok zapewne wydali przerażeni, ale zmuszeni przez biskupa i księcia cieszyńskiego, w tym momencie królewskiego namiestnika całego Śląska. Czyż można się dziwić, że od tego momentu Hanusz cieszyńskich książąt nienawidzi? Można się raczej dziwić,
Może Zygmunt po prostu honoruje umowę zawartą przez Kazimierza Wielkiego, że Polska zrzeka się Śląska po wsze czasy, a może po prostu wie, że ten Śląsk z Polską nie ma nic wspólnego. Inaczej przecież postąpił kilka lat wcześniej, gdy zmarli tamtejsi Piastowie (ponieważ obaj niemal jednocześnie, mimo młodego wieku, podejrzewa się, że Bona maczała w tym palce) – wówczas ogłosił inkorporację ich państw do Polski. Ale najbardziej prawdopodobne, że Zygmuntowi odpowiada testament Hanusza. Opolski książę upatrzył sobie jako spadkobiercę Jerzego von Hohenzollerna, władającego skrawkami Górnego Śląska i znacznie większą częścią Dolnego oraz Brandenburgią. Mimo dużej różnicy wieku obaj książęta przyjaźnili się i blisko współpracowali. I Hanusz za ważniejszy od interesu dynastycznego najwyraźniej uważał scalanie Śląska, co przekazując swoje państwo Jerzemu – czynił. A czemu pasowało to Zygmuntowi Staremu? Bo Jerzy był jego siostrzeńcem, synem Zofii Jagiellonki, a jej synów chyba więcej niż lubił. Brat Jerzego, Albrecht Hohenzollern zostaje wszak z nadania polskiego króla księciem Prus (co widzimy na
no też ze Śląska ogromną ilość dzieł sztuki, ale że nie były skatalogowane, nie wiemy dziś, co z tego, czym szczycą się światowe muzea, zostało skradzione nam.
KONSTYTUCJA! Śmierć księcia i późniejsze, związane z nią perturbacje spowodowały, że Sejm Śląski zatwierdził a cesarz podpisał Zřizeni
Zemské, najstarszą konstytucję na świecie, z trzydziestoletnim opóźnieniem, w roku 1562. Aż do likwidacji Korony Czeskiej około 1625 roku, była ona podstawowym obowiązującym tu prawem, potem wciąż wiele jej zapisów, choćby prawa obywatelskie, były przestrzegane. Znieśli je dopiero Prusacy, którzy zdobyli Śląsk kolejne 120 lat później. Dariusz Dyrda
Zgodnie z prawami korony czeskiej księcia może sądzić tylko trybunał królewski, w żadnym razie nie sąd miejski jakiejś Nysy. Jednak nikt na to nie zważa, sąd wydaje na księcia wyrok śmierci, który zostaje też natychmiast wykonany, poprzez ścięcie, a Mikołaj, jak głosi legenda, przed śmiercią zakrzyknął „O Nyso! Czyż po to moi przodkowie oddali cię kościołowi, byś mi teraz życie wydarła?”. że nie zebrał wojsk, by pomścić śmierć brata. Stać go było na armię, która starłaby w pył księstwo cieszyńskie. Istnieje zresztą teoria, że przydomek Dobry nadano mu właśnie dlatego, że zrezygnował z pomsty i na Nysie. O to, by zemsty zaniechał błagał go podobno król czeski Władysław Jagiellończyk. Ostatecznie więc żyjący jeszcze 35 lat Hanusz nigdy się nie zemścił, ale cieszyńscy Piastowie zupełnie wypadli z grona jego potencjalnych spadkobierców.
POLSKA SIĘ NIE INTERESUJE Kolejnym potencjalnym spadkobiercą był król Polski, Zygmunt Stary, chociażby głosząc postulat, że ziemie piastowskie to spuścizna królestwa polskiego. Wprawdzie prawnie argument nie wart nic, ale Rzeczpospolita jest wówczas u szczytu potęgi, nie obawia się nawet starcia militarnego z cesarzem, więc może spróbować sięgnąć po to księstwo. Ale Zygmunt okazuje kompletny brak zainteresowania Śląskiem, o co zresztą ma pretensje do niego żona, królowa Bona.
Ordunek Gorny jest doskonałym przykładem nie tylko pradawnego prawa górniczego, ale też bliskich relacji Hanusza II Dobrego i margrabiego brandenburskiego, księcia karniowskiego Jerzego Hohenzollerna, wydali bowiem ten akt prawny wspólnie. Zresztą już dwa lata wcześniej wydali Akt Wolności Górniczej. „Ordunek Gorny” wydany został w Opolu w listopadzie 1528 roku, w języku czeskim, niemieckim i polskim. Dokument, zawierający 72 artykuły, był przywilejem gwareckim, który regulował warunki pracy i płacy w kopalniach srebra i ołowiu. Miał on na celu rozwój górnictwa kruszcowego na Górnym Śląsku. To dzięki tym dwóm przywilejom zaczęły szybko rozwijać się Tarnowskie Góry, centralna miejscowość górnictwa metali na Śląsku.
„Hołdzie Pruskim” Jana Matejki), więc i odziedziczenie księstwa opolsko-raciborskiego przez jego brata może być Zygmuntowi na rękę. Tak naprawdę to Zygmunt Stary swoimi decyzjami stworzył podwaliny późniejszej potęgi Prus.
KAROL, KTÓRY OPOLE SPUSTOSZYŁ Jednak najbardziej na włości Hanusza Dobrego ostrzy sobie zęby pan Wiednia, Karol V, król czeski, hiszpański i cesarz niemiecki. Nie byłby to pierwszy przypadek, gdy po wymarciu miejscowej linii książęcej cesarz ogłasza jej ziemię własnym księstwem dziedzicznym. A tym razem nie idzie tylko o księstwo – a może nawet nie głównie o ziemię, lecz o bajecznie bogaty książęcy skarbiec. A Karolowi, wciąż prowadzącemu wojny, pieniędzy nigdy dość. Nawet galeony przywożące mu złoto podbitych właśnie Inków, Majów mu nie wystarczają. Jednak jest jeden problem: legat Hanusza mówi wprost, że jego spadkobiercą jest Jerzy Hohenzollern! Cesarz kluczy, stawia warunki, wreszcie staje na tym, że Hohenzollern, owszem, księstwo odziedziczy, ale dopiero w rok po śmierci Hanusza. Bo tyle czasu potrzebował cesarz, żeby kompletnie złupić księstwo. Mamy tylko szczątkowe dane, ale wiadomo, że z opolskiego skarbca cesarska służba wywiozła dziesiątki kufrów, skrzyń, beczek i worków pełnych monet z całej Europy, złote samorodki, dwie misy i jeden puchar szczerozłote, 300 sztuk złotej biżuterii, w tym łańcuch z 86 złotych ogniw – o srebrze nawet nie wspominając. Wywiezio-
Kiedy spojrzymy na fragment oryginały Zrzizeni, możemy odnieść wrażenie, że to w obcym języku. Ale wystarczy po staroczesku odczytywać: H jako g lub h ; SS – sz ; G – j (za wyjątkiem wyrazów obcych) ; Ÿ – ij , yj ; Ž - ż ; Ř - rz ; Ĉ - cz ; Ee – ie – i tekst staje się dla nas (to znaczy tych dobrze znających godkę) nagle w 90% zrozumiały. Warto spróbować, oto początek preambuły: Zrzÿzenÿ Zemske Knÿziestwÿ Oppolskeho a Rattiborskeho y ginych Kraguw knim przislussegiczych My Ferdynand z Bozÿ milosti Woleny Rzimsky Czysarz po wsseczky czasy Rozmnozitel Rzisse, a Uhersky, Cziesky, Dalmatsky, Charwatsky etc. Kral. Inffant w Hyspanÿ Arczyknize Rakauzske Margkrabie Morawsky, Luczembuske a Slezske Knÿže, a Luožiczke Margkrabie etc. Oznamugem timto Listem wssem Yakož gsau Staw Pansky, Prelatsky a Rytirzsky z knizietstwi Nassich diedicznych Oppolskeho Ratiborzskeho a Horniho Hlhowa asginych krayuw, ktymž knižetstwim przislussegicznych, Wiernÿ Nassy mili, Zrzizenÿ a prawa swa Zemska przi przitomnosti Urozeneho Jana z Opperstorffu na Dubu, Wrchniho Haytmana nasseho tychž knižetstwi, wierneho mileho w knihy wwedli asepsali a Nam Poddanie odeslali, Przitom Nassewssy poniženosti prosse, abychom gim dotcziene Prawa a Zrzizenÿ Zemska, yakozto Kral Cziesky, a Neywyžssy Knižie Slezske milistiwie potwrditi raczilj. Kterežto Prawa a Zrzizeny takto zny: (…) „Zrzizeni” przyjął najpierw śląski sejmik krajowy a następnie zatwierdził je król czeski. Jest to dokument bardzo obszerny, podzielony na 60 rozdziałów, z których każdy z kolei zawiera przynajmniej kilka artykułów. Preambuła informuje zarazem, że „Zrzizeni” spisano wraz z zamieszczonymi w nim przepisami sądowymi, aby porządek i prawo miały swoje podstawy i aby sprawiedliwość była jednakowa dla wszystkich, „dla biednych i bogatych, wdów, sierot, obcych i miejscowych”, aby wszyscy przestrzegali prawa i nikt jeden przeciwko drugiemu nie występował. Jedyny wyjątek dotyczy praw sądzenia panów wielkich rodów, ale to chyba po prostu pamiątka po tym, jak zginął książę Mikołaj. W kolejnych rozdziałach opisuje się ustrój administracyjny państwa, symbole i insygnia księstwa, władze centralne i ich współzależność, stosunki kościół – księstwo, podstawy prawne działalności sądów, kwestie wojenne (obronne), majątkowe w tym fiskalne i spadkowe, prawo wodne w którym uwzględnione są kwestie związane z usuwaniem ewentualnych szkód powodziowych. Ostatnie rozdziały poświęcone są sprawom społecznym, choćby szpitalnictwem. Jest niemal pewne, że na dokumencie tym wzorowali się twórcy drugiej najstarszej konstytucji, korsykańskiej, z lat 60. XVIII wieku a także amerykańskiej. Ten niezwykły akt prawny przetłumaczono bowiem na wiele języków i uważnie studiowali go na całym świecie, jakbyśmy to dziś powiedzieli, konstytucjonaliści i politolodzy.
8
nr 3/2020 r.
Nazwali to Nowym Śląskiem. Może na wyrost, ale…
Pomysł wizjonerów! Wizjoner! Każdy to słowo rozumie inaczej. Dla tradycjonalisty to niemal obraza, dla zwolennika nowości niemal nowa religia. I z tym pomysłem jest podobnie. Jedni się klupnom w czoło i powiedzom: - No ale kaj? Sam? Sam je wongiel, trze go kopać! A inni się zachwycą, że tak, że to naprawdę Nowy Śląsk. Bo tak grupka wizjonerów swój pomysł nazwała.
W
izjonerzy to naukowcy, przedsiębiorcy i menadżerowie. Ludzie konkretu. Ale tym razem dali się trochę ponieść fantazji. Choć oni sami twierdzą, że wcale nie – że jeśli nie będzie się im rzucać kłód pod nogi, to ich wizja stanie się rzeczywistością w 2023 roku. I będzie unikatem. Może nie w skali świata, bo coś podobnego, zresztą w znacznie większej skali, tworzy już Toyota w Japonii. Ale w skali Europy na pew-
ków. Musiała sprawdzać się doskonale jeśli rzeczka Gostynka niosła do niej wszystkie ścieki z łaziskiej huty czy znajdujących się po drodze innych zakładów przemysłowych (o żadnych ustawach ekologicznych nie było wtedy mowy), a do jeziora wpływała już krystalicznie czysta, o czym świadczy stan ówczesnej fauny jeziora. I odtworzenie tej oczyszczalni stanowi podstawę odważnej wizji.
ZUPEŁNA ZMIANA ŚRODOWISKA Przy czym oznacza to przebudowę całej infrastruktury wodnej w okolicy. Stawy, które kiedyś tam były, wyschły, dziś jest najwyżej teren bagienny. Ale jeśli się go pogłębi i puści tędy Gostynkę z powrotem, znów pojawią się stawy a wraz z nimi
O ile oczyszczalnie szuwarowe się sprawdzą – a specjaliści są przekonani, że tak – to z tego zbiornika, Gostynka wpadnie do oddalonego o raptem kilkadziesiąt metrów Jeziora Paprocańskiego. Powstanie więc z dwóch jakby jedno, o 50% większe niż dotychczas jezioro. W planach rzeka w tym miejscu ma być na tyle szeroka i głęboka, by bez problemu pływały po niej choćby żaglówki no. Wizję popierają władze dwóch gmin i dwóch powiatów, entuzjastycznie mówią o niej w ministerstwie, no i jest firma, która chce wyłożyć gotówkę. Chodzi o skrawek Ziemi Pszczyńskiej, na południowy wschód od Jeziora Paprocańskiego. Dziś są tam zarośnięte szuwarami podmokłe tereny, na których kilkanaście lat temu planowano stworzyć pole golfowe. Jednak na przełomie XIX i XX wieku książęta pszczyńscy stworzyli tu miejsce unikatowe w skali świata. Biologiczną, szuwarową oczyszczalnię ście-
oczyszczalnia szuwarowa. Dalej – też po pogłębieniu – ma powstać zbiornik retencyjny o połowę mniejszy od Jeziora Paprocańskiego. Dziś Polska należy do najuboższych w wodę słodką krajów w Europie. Więc już sam taki zbiornik wystarcza, aby w ministerstwach i państwowej spółce Wody Polskie patrzono życzliwie nie pomysł. O ile oczyszczalnie szuwarowe się sprawdzą – a specjaliści są przekonani, że tak – to z tego zbiornika, Gostynka wpadnie do oddalonego o raptem kilkadziesiąt me-
trów Jeziora Paprocańskiego. Powstanie więc z dwóch jakby jedno, o 50% większe niż dotychczas jezioro. W planach rzeka w tym miejscu ma być na tyle szeroka i głęboka, by bez problemu pływały po niej choćby żaglówki. Od lat mówi się o Kanale Śląskim. Rząd PiS-u podobno zamierza go budować, a ma on przebiegać raptem kilkadziesiąt metrów od wspomnianej inwestycji. Więc chociaż do zrealizowania śmiałej wizji nie jest on niezbędny, to jednak autorzy koncepcji go uwzględniają. Jeśli kanał prowadzący od Wisły w Bieruniu do Odry w Kędzierzynie Koźlu powstanie, to cała planowana inwestycja będzie mieć lustro wody na tej samej wysokości. A wtedy nic nie będzie stało na przeszkodzie, by mniejsze stateczki pasażerskie płynące Kanałem, wpływały… na Jezioro Paprocańskie. „To zaś byłaby już bombowa atrakcja turystyczna. Bo wyobrażacie sobie, wsiąść rano na statek w Paprocanach i w południe oglądać z jego pokładu Wawel, by wieczorem wrócić nim do Paprocan? To wizja śmiała, ale okazuje się, że realna” – pisał kilka tygodni temu ukazujący się w Tychach tygodnik Echo.
?????, JAKIEJ JESZCZE NIE MA Ale i bez kanału sama oczyszczalnia, jedyna tego typu w Europie Środkowej, będzie licznie przyciągać ciekawskich przyrodników. Oczywiście stanie się też siedliskiem wielu gatunków roślin i zwierząt. Jednak nie ona jest najbardziej ambitną częścią śmiałej wizji. Nad brzegami zbiornika ma powstać Osada Ekologiczna. Miejsce niezwykłe, osiedle praktycznie samowystarczalne energetycznie, a zarazem jakże przyjazne w nim mieszkającym. Ma tu być około 130 mieszkań, zarówno w niewielkich, trzykondygnacyjnych budynkach wielorodzinnych, jak i w domach jednorodzinnych. Całość, kaskadowo, ma schodzić ku lustru wody tego planowanego zbiornika re-
tencyjnego, a dachy mają być pełne tarasów z roślinnością oraz ogniw fotowoltanicznych. Te ogniwa i liczne pompy ciepła mają zapewnić osadzie niemal samowystarczalność energetyczną. Wiele rozwiązań architektonicznych ma zapewnić optymalne wykorzystanie słońca słonecz-
trycznej się nie pobiera. Dodatkowo wasserturm ma mieć taras widokowy. Co ważne, istnieje prywatna firma, która chce tę osadę wybudować. Teren należy do innej prywatnej firmy, która chce wnieść go aportem do biznesu. Ministerstwo Gospodarki Wodnej i Żeglugi Śródlą-
Nad brzegami zbiornika ma powstać Osada Ekologiczna. Miejsce niezwykłe, osiedle praktycznie samowystarczalne energetycznie, a zarazem jakże przyjazne w nim mieszkającym. Ma tu być około 130 mieszkań, zarówno w niewielkich, trzykondygnacyjnych budynkach wielorodzinnych, jak i w domach jednorodzinnych. Całość, kaskadowo, ma schodzić ku lustru wody tego planowanego zbiornika retencyjnego, a dachy mają być pełne tarasów z roślinnością oraz ogniw fotowoltanicznych. Te ogniwa i liczne pompy ciepła mają zapewnić osadzie niemal samowystarczalność energetyczną. nego. Ale sięgnięto też do starych sprawdzonych rozwiązań. Przy osadzie ma stanąć wysoki na 30 metrów wasserturm, jak na Śląsku nazywamy wieże ciśnień. Znowu chodzi o oszczędność energii. Wieża ciśnień przesyła wodę na zasadzie grawitacji, do wszystkich budynków niżej położonych niż jej. Nie potrzebuje do tego silników elektrycznych, które utrzymują w sieci odpowiednie ciśnienie. Owszem, do zbiornika umieszczonego wysoko trzeba wodę wpompować, ale wystarczy raz dziennie, na przykład wtedy, gdy ogniwa fotowoltaniczne pracują pełną mocą. Potem do opróżnienia wieży, energii elek-
dowej podpisuje się pod inwestycją oboma rękami, bo przy osadzie, leżącej tuż przy Kanale Śląskim (jeśli ten powstanie) ma być ulokowany port pasażerski. Ponadto idea idealnie wpisuje się – dzięki zbiornikowi retencyjnemu – w ministerialny program „Stop Suszy”.
NOWY ŚLĄSK Doktor Aleksander Wolski, dziekan w Górnośląskiej Wyższej Szkole Handlowej bo podkreśla on ogromne znaczenie promocyjne przedsięwzięcia dla regionu na-
9
nr 3/2020 r. zywa koncepcję tę Nowy Śląsk: . – To odważna nazwa. Ale w świadomości społecznej Polaków Śląsk wciąż postrzegany jest jako region zniszczony przez przemysł, brudny i zadymiony. A my chcemy zaproponować właśnie tu, coś będzie wzorcowym w skali Europy rozwiązaniem, poczynając od naturalnej, szuwarowej oczyszczalni ścieków, a na niezwykle ekologicznym osiedlu kończąc. Wolski tłumaczy też, dlaczego nazwa Osada: - Osiedla są w miastach, natomiast w lesie, nad jeziorami są osady. A to osiedle ma powstać właśnie nad wodą, w Puszczy Pszczyńskiej, chociaż jednocześnie choćby do centrum Tychów będzie się stąd można dostać szybciej, niż z jego dzielnic Jaroszowice czy Mąkołowiec. Bo chociaż Osada ma powstać w Kobiórze, to na samej granicy z Tychami i dosłownie 100 metrów od drogi Tychy-Pszczyna, w odległości 2,5 km od tyskiego Auchana, 3,5 km od tyskich stacji kolejowych. Tak więc nie jest przy niej potrzebna żadna inwestycja komunikacyjna. Cała infrastruktura jest na miejscu. Krzysztof Barysz, architekt, który Osadę zaprojektował uważa, rok 2023 to naprawdę realny termin oddania osady mieszkańcom. Oczywiście pod warunkiem, że wszystkie strony zawrą odpowiednie umowy, gminy szybko uporają się ze zmianami w planach zagospodarowania przestrzennego i tak dalej, i tak dalej. - Wierzę jednak, że tak będzie – mówi. A doktor Waldemar Szendera (twórca Śląskiego Ogrodu Botanicznego w Mikołowie, który zarazem pracuje nad doborem odpowiednich roślin do oczyszczalni szuwarowej, zapewnia, że osada będzie ekologiczna w najdrobniejszych szczegółach: - Aż po zaplanowane skrzynki lęgowe dla jerzyków na wieży wodnej i szczelinach budynków dla nietoperzy. Bo właśnie jerzyki i nietoperze mają ochronić, bez żadnych chemicznych interwencji, tę nadwodną osadę przed plagą komarów. I tylko jest problem… górnictwa. Bo kopalnia Bolesław Śmiały chce w gminie Wyry, na granicy której osada ma powstać, wydobywać węgiel. Nie wiadomo, jak wpłynęłoby to na stosunki wodne w okolicy, czy nie wyschnie także to Jezioro Paprocańskie. Mieszkańcy Wyr nie chcą o kopalni nawet słyszeć, ale przykład Imielina pokazuje, że PiS-owskie rządy z woli mieszkańców w kwestii kopalń robią sobie niewiele. Joanna Noras Były wiceprezydent Tychów, Adam Antosiewicz, współtwórca koncepcji: - Niektórzy uważają, że jesteśmy fantastami. Ale gdy w roku 1993 przygotowywałem, jako wiceprezydent w Tychach pierwszą polską Specjalną Strefę Ekonomiczną, też wielu pukało się w czoło i mówiło „czy wyście powariowali, miasto ma problemy finansowe, a wy chcecie firmy z podatku zwalniać?”. Dziś każdy w okolicy wie, czym dla Tychów jest strefa, a sąsiednie miasta biją się, by i u nich się rozrastała. I tak samo jestem przekonany, że jeśli Osada Ekologiczna powstanie (a wierzę, że powstanie), to będą tu przyjeżdżać z całej Europy podpatrywać nasze rozwiązanie. I gdy gdzie indziej ogromne inwestycje – choćby kolejne kopalnie węgla brunatnego – będą dewastować region, my będziemy przykładem, jak o swój dbać.
Bezdomny Sobieski zastąpi radzieckich żołnierzy?
Chcą potwora do Katowic
Pisaliśmy jakiś czas temu o pomniku Jana III Sobieskiego, którego Polacy uparli się podarować Wiedniowi, ale Austriacy go nie chcą. Ale pomnik w międzyczasie powstał i teraz telepie się po Polsce, jak jakiś bezdomny.
A
ustriacy pomnika nie chcieli, zapewne z dwóch powodów. Jeden estetyczny – podobną szkaradę trudno sobie wyobrazić. Najpierw przód jakiegoś koniopodobodnego potwora, na którym ten Sobieski siedzi, a dalej potwór przechodzi w jakiegoś Obcego, któremu wyrastają w nieskoordynowany sposób liczne nogi, skrzydła i inne jakieś narośle. Słowem – monstrum z tańszych filmów fantasy. Wiedeń jest miastem zaś estetów, dla takiej szkarady miejsca tam nie ma. Dzieło to niezwykłe stworzył krakowski rzeźbiarz Czesław Dźwigaj. Podobno gdy wyrzeźbił głowę króla, ten wyszeptał: Czesiek, ty już nie Dźwigaj takich zleceń!
BITWY NIE WYGRAŁ Drugi powód jest natury merytorycznej. Ma Sobieski wprawdzie swoją uliczkę w Wiedniu, ale w przekonaniu Austriaków to aż nadto wystarczy. Bo wbrew polskiej megalomanii wcale odsieczą wiedeńską nie dowodził. Miał wprawdzie tytuł wodza naczelnego, ale w czasach feudalnych oczywiste było, że jeśli w jakiejś armii był tylko jeden król, a reszta dowódców ma tytuły co najwyżej książęce – to ten król musi być wodzem. Ponieważ jednak wszystkie rozkazy Sobieskiego wymagały zatwierdzenia przez księcia Karola Lotaryńskiego, to aż nadto jest jasne, kto był wodzem faktycznym. I wreszcie ta polska szarża. To po niej Turcy zostali doszczętnie rozbici, ale była tylko kropką nad „i”, bo niemiecka piechota i tak spychała już wojska tureckie pod artylerię murów wiedeńskich, która je masakrowała. Dzięki polskiej szarży wygrana już bitwa trwałaby jednak jeszcze wiele godzin, a nie kwadrans. Ale nic ponadto. Tyle polskiego wkładu, ale bitwa wygrana była tak czy inaczej. W świetle tych faktów stawianie pomnika Sobieskiemu, bez pomnika Lotaryńczyka byłoby nietaktem. Wreszcie, Wiedeń w XVI i XVII Wiedeń oblegany był kilka razy (w tym także przez armię… śląską!) i żadnym dowódcom od-
sieczy czy obrońcom pomników tam nie postawili. Więc czemu akurat Sobieskiemu, który nawet bitwą nie dowodził?
KRÓL NA NIBY-KONIU, NIBY-KOŃ NA PLATFORMIE Tak więc Wiedeń powiedział: Sorry, ale na tego kosmicznego potwora o wątpliwym rodowodzie nie reflektujemy! No i się zaczęło oburzenie, że Austriacy nie chcą tej cudnej figury. Wsadzono ją więc na platformę i wożą po Polsce. Tu poka-
Europy, a nie dla Wiednia – buńczucznie zapowiadał wprawdzie 15 grudnia pod Jasną Górą Piotr Zapart, przewodniczący Komitetu Budowy Pomnika. Dodając, że to polski dar w celu przywrócenie pamięci o Janie III Sobieskim, „jednym z najsłynniejszych europejskich władców”, który „jako obrońca wiary chrześcijańskiej ruszył, aby Europa zachowała wartości i swój kształt”. Ten jeden z najsłynniejszych władców Europy musi budzić śmiech, bo Europa zna wielu słynnych swoich władców, ale wśród nich spośród polskich łapie
Wiedeń powiedział: Sorry, ale na tego kosmicznego potwora o wątpliwym rodowodzie nie reflektujemy! No i się zaczęło oburzenie, że Austriacy nie chcą tej cudnej figury. Wsadzono ją więc na platformę i wożą po Polsce. Tu pokażą, tam pokażą, choć przerażone dzieci często uciekają, bojąc się bardziej nawet, niż koronawirusa żą, tam pokażą, choć przerażone dzieci często uciekają, bojąc się bardziej nawet, niż koronawirusa. Odwiedziła miejsca, z którymi Sobieski był związany. Na przykład w grudniu zeszłego roku Częstochowę, pardon, Jasną Górę. No fakt, był Sobieski z nią związany, i to na kilka sposobów. Po Wiedeńskiej Wiktorii podarował jej jakieś dary, ale kilkadziesiąt lat wcześniej, jako oficer króla szwedzkiego, oblegał wraz ze Szwedami, w czasie Potopu klasztor jasnogórski. Może to on był pierwowzorem pułkownika Kuklinowskiego (nie mylić z Kuklińskim), któremu Kmicic skopał rzić, krzycząc: Prywatnemu, nie posłowi! – Dopóki my żyjemy, król Jan III Sobieski stanie na Kahlenbergu w Wiedniu. Pomnik monarchy jest darem Polaków dla
się co najwyżej Jagiełło. Tak więc wzniosły ten apel w Europie zauważony nie został. A spiżowy Sobieski-monstrum nadal krąży po Polsce. Odwiedził nawet związaną z nim podobno Nysę. Nysa leżała w państwie sąsiednim, a doświadczenia z wojskiem polskim miała takie, że wszyscy jego bogatsi mieszkańcy zwiali, gdy Sobieski ze swoim wojskiem się zbliżał. Ale oficjalnie był sojusznikiem niemieckiego cesarza, pana Nysy, więc go tu z honorami ci, którzy nie uciekli, witali. Ale nawet tak wątpliwie związane z Sobieskim miasta, jak Nysa się kończą. Bo co począć, głównie związane są z nim miasta w obecnej Białorusi i na Ukrainie. Więc pomnik został bezdomny, królowi śnieg albo deszcz pada za kołnierz.
W KATOWICACH? Z JAKIEJ RACJI! Na taką tułaczkę króla w dobie koronawirusa, nie mogli patrzeć radni Koalicji Obywatelskiej w Katowicach. I zwrócili się do prezydenta miasta, by bezdomnego monarchę przynajmniej na kilka miesięcy wziąć do Katowic. Na Plac Wolności, od pewnego czasu bezpomnikowy, bo usunięto stąd radzieckich żołnierzy, wyzwolicieli (wedle polskiej wersji historii) miasta. „Głęboko wierzymy, że podjęte przez Pana Prezydenta działania przyczynią się do pogłębienia wiedzy mieszkańców na temat kultury i historii Rzeczpospolitej Polskiej oraz podniesienia turystycznej atrakcyjności Katowic” – napisali do szefa urzędu radni na przełomie stycznia i lutego. Zwłaszcza tą atrakcyjnością rozbawili. Chyba, że chcą się promować jako miasto posiadające najszpetniejszy pomnik świata. Urząd na razie unika sprawy jak może, nie z przyczyn śmieszności, tylko kosztów ulokowania u siebie unikatowego pomnika na przewoźnej platformie. Bo trzeba przyznać, że podróżujący pomnik – na kształt obrazów Zawsze Dziewicy – to znaczący polski wkład w europejską urbanistykę. Czy sensowny, to inna kwestia. Co wspólnego ma Sobieski z Katowicami czy choćby historią ziem, na których one leżą, wiedzą tylko radni KO z tego miasta. Kto zna historię Śląska ten wie, że równie dobrze mógłby tu stanąć pomnik angielskiego króla Henryka VIII albo cara Iwana Groźnego. Też nic wspólnego ze Śląskiem nie mieli. Mimo to rozumiemy zainteresowanie katowickich złomiarzy inicjatywą. Cztery tony brązu to nie lada gratka! Jeśli więc trafi do Katowic, niech go straż miejska dobrze pilnuje. Szkoda byłoby, bo może kiedyś kupi Hollywood, do jakiegoś filmu o strasznym potworze, który nawiedził środkową Europę. Dariusz Dyrda
10
nr 3/2020 r.
Wyjaśnić Polakowi, czym jest Hajmat, to jak wyjaśnić Papuasowi, czym jest bigos. Można próbować, ale po co? I tak nie zrozumie. Bo żeby zrozumieć smak trzeba poczuć; opowiedzieć się nie da ani Papuasowi smaku bigosu, ani Polakowi istoty Hajmatu. Tak jak Papuasowi nic nie powie, że bigos to z grubsza rzecz biorąc uduszona razem kapusta i mięso – plus przyprawy – tak Polak nie pojmie, że Hajmat to ojczyzna ważniejsza od Ojczyzny. Te czternaście dni mijało przeraźliwe szybko. Czułem uciekającą każdą minutę, nerwowo spoglądając na zegarek. Bo tak, miałem zegarek. Nie ukradli mi go Rusy ani Polacy, bo gdy byłem na jedynym urlopie jako SS-man w domu, zostawiłem go. Zostawiłem, bo miałem wtedy dwa zegarki, a potem nawet trzeci, złoty. Nie, od razu muszę wyjaśnić, żeby ktoś nie pomyślał, że zdarłem go z jakiegoś zabitego Polaka w Warszawie. Nigdy nikogo nie okradłem, nawet trupa. No, poza Hachullą, któremu na chwilę ukradłem tożsamość, hachullowatość całą jego paprocańską. Ale z dóbr materialnych nikogo, nawet trupa nie okradłem. Przecież siódme mówi „nie kradnij”! Pierwszy zegarek kupiłem od… powstańca warszawskiego. Dziwna to była historia. Siedzieliśmy kiedyś, po bitwie o jakąś barykadę, w Warszawie z tym spod Opola, Patolla mu było, jeśli familia została w Polsce, to teraz pewnie Patoła, ale nie wiem, czy została, bo nigdy więcej go nie spotkałem. A że siedzieliśmy we dwóch, to my se godali po ślonsku. Trocha inna była godka jego, trochę inna moja, śmieszyło mnie jego widzam zamiast widza, ale nie na tyle inna, żeby nam to przeszkadzało. Jakby przeszkadzało, gadalibyśmy po niemiecku, ale po śląsku, nawet jeśli trochę inaczej, było bardziej swojsko. No i tak sobie siedzimy, gadamy a naraz słyszymy „psst!”. Obracam się, a dwa metry dalej chop z biało-czerwoną opaską i ruskim chyba rewolwerem w dłoni. Mierzy do nas, ale widać, że strzelać nie chce. - Jak to, jesteście SS, ale Polacy? W SS Polaków nie ma! Jak to? – pyta, po polsku pyta. - Żodne Poloki, Ślonzoki my som! – odpowiada mu Patolla, ale po karabin nie sięga, bo wiemy, że nie mamy szans. Zastrzeli nas obu, zanim lufy wycelujemy. - Nie będę się kłócił, ale ja was rozumiem, bo wychowałem się w Mysłowicach, mój ojciec był tam urzędnikiem. Co wy robicie w tych mundurach? - My jak my, synek, ale ty? Przeca wybijymy wos sam jak muchy. Co wom do łba prziszło ze tom rebeliom? Cołko Warszawa momy byfyl za nia spolić, zabić kożdego. Kożdego! – wyrwało mi się, i nawet za synka się zawstydziłem, bo był chyba starszy ode mnie. I prawie się rozpłakałem, bo rozkaz Hitlera, że zabić każdego już znałem. Jak to, każdego? - Nieważne. Jak usłyszałem, że mówicie po polsku, przyszedłem do was z interesem. Potrzebujemy amunicji! - Żeby do nos szczylać? – zapytał Patolla. A tamten odpowiedział szczerze: - Ano tak, żeby się bronić. Ale płacę dobrze. Zatkało mnie, że niby ile można chcieć za naboje, które mogą mnie zabić, ale Patolla chyba był z familii geszeftmanów, bo od razu zapytał: - Dobrze to je wiela? - Za każdy magazynek dobry zegarek, niemiecki albo szwajcarski. Za każde dziesięć nabojów też. Zamilkłem. Za 10 nabojów szwajcarski zegarek? Patolla porachował szybciej. – Richat, wiela mosz? To powiedziałem, że nabitego do pełna mausera i jakieś czterdzieści naboi w ła-
HAJMAT odc. 15
downicach. Spojrzał na rebelianta: - Jo tela samo. W gywerach łostanom, ale z ładownic dostaniesz. Dowej łoziym, ale ino szwajcarskie. I tak stałem się posiadaczem dwóch szwajcarskich zegarków. W zasadzie trzech, ale trzeci wymieniłem w kompanii na wódkę Pozostałe pięć wziął Patolla. A on, ten rebeliant, wziął naboje i poszedł, na swoją stronę barykady. Nieraz potem o tym myślałem. Na kopertach dwóch były napisy w dziwnym języku, niby niemieckie, ale nie niemieckie. Ktoś mi, jeszcze tam, w Warszawie, wytłumaczył, że to jidysz, godka Żydów. Zastanawiałem się potem, skąd ten polski rebeliant miał żydowskie zegarki. Ale nie chcę o tym myśleć. Ja je kupiłem. I to najdrożej jak można, bo za naboje, które mogą zabić mnie. I miałem dwa. Jak przyjechałem do domu, to jeden sobie zostawiłem na ręce, a drugi zostawiłem. Zostawiłem z grawerem po polsku, że Alinie na pamiątkę naszej miłości, a na ręku nosiłem ten po żydowsku, z jakimś napisem że bar micwa i data. Teraz wiem, co to bar micwa, coś jakby żydowska komunia, i wiem, że ten rebeliant na pewno nie sprzedał mi swojego rodzinnego zegarka. Skąd go wziął, nie wiem. Nie chcę wiedzieć. Mam dość rozpamiętywania zbrodni SS, żeby rozpamiętywać, skąd Polacy mieli zegarki zabitych przecież Żydów. A potem miałem jeszcze ten złoty. Ale to już inna historia. Sam się dziwię, ale usnąłem. Obudziło mnie straszne larmo, że Kurt nie żyje, że zarżnięty jak świnia. Wszyscy nerwowo mierzyli dookoła karabinami, jakby szukając wroga, który się zakradł i Kurta zarżnął. Tylko Unterscharführer (po polsku chyba plutonowy) Schweinsteiger starał się odpytywać wartowników, czy się pospali. Zaprzeczali, ale wszyscy wiedzieli, że kłamią, on też. Ale co miał zrobić? Kurt leży zarżnięty, mój nóż czyściuteńki, mundur mam co prawda zakrwawiony, ale wszyscy wiedzą, że jestem ranny, ze mam też na nim krew postrzelanego Obersturmführera Lischke, co go spod kul wyniosłem, choć i tak umarł, to mój zakrwawiony mundur nikogo nie dziwi. A ja krzyczę, z innymi, że jak Kurt nie żyje, że jak, że kto… Trwało to. Ale w końcu ktoś otwarł Kurta rukzag, po polsku plecak. I wysypało się, złoto, zegarki. Nie tylko gwałcił, grabił też, co się dało. Trzynastu nas do podziału tego było, bo przecież nie wyrzucimy, a oddać nie ma komu. I tak, z tego podziału, przypadła mi złota obrączka i złoty zegarek. Bo dużo łupów miał Kurt. Tym bardziej się cieszyłem, że zabiłem, bo to bydlak był. A na zegarku też było napisane po żydowsku. Zanim się do niewoli dostałem, wziąłem ka-
mień i zeszlifowałem ten żydowski napis, żeby nie było, że to ja Żyda zabiłem, żeby mu zegarek zabrać. Zresztą jak, kiedy trafiłem do Warszawy, Żydów tam już dawno nie było, to Polacy mieli złote żydowskie zegarki. Ale nieważne, i tak mi ruski od razu zegarek zabrał, nawet nie wiedząc chyba, że złoty. Bo dla nich wszystko, mosiądz, miedź, to było „zołoto”. .Zabrał, prawie ręki nie złamał zrywając, ale żalu nie mam, bo dokładnie miał takie prawo do tego zegarka, jak ja. Obaj go komuś ukradliśmy, albo i nikomu, bo ja zabrałem złodziejowi a on temu, kto dzielił łupy złodzieja. Kurt, ty świnio! Następnego dnia byliśmy na obiedzie u teściowej. Wujek Mietek ma dziwnego czuja, bo na taki zwykły obiad, że wpadliście dzieci, to coś zjecie - się nie zjawia. Ale jak jest taki niedzielny, choć nie niedziela, to zawsze. Teraz też się rozsiadł. Wyjął pół litra. Teściowa zaprotestowała, że nawet zupy nie zdążyła podać, ale wujek ją zgasił: - Tylko ludzie głupie, nie piją przy zupie! I polał. Do kieliszków. Nie lubię do kieliszków. Drinka lubię. Whisky and cola, gin z tonikiem, niechby czysta z sokiem, jabłkowym, pomarańczowym. Ale piłem, myśląc przy tym o wspomnieniach ujka Richata. Ale! Rozpisałem się o zegarkach, a miało być o tym, że mi czas mierzyły. Mój czas z Bernadką. Mijał szybko, tak strasznie szybko. Aż nastał dzień czternasty. Wstałem rano, a ojciec i dziadek też wstali i ojciec, choć rano, dał mi nie śniadanie prawdziwy obiad. Kluski, modro kapusta, a ku tymu fajny hazok. Nie wiem, jak go zdobyli bez drajserski, pewnie tylko na sidła. U nas wtedy też, z nimieckiego, mówili szlingi a nie sidła. Ale hazokowi za jedno, sidła czy szlingi, doł sie chycić. I teraj jo dostoł go pojeś, choć rano. Dobry był. Choćby fater robił, a nie mama. Przypraw jak trzeba, czosnku dużo, majeranku, pieprzu i damfowany pora godzin. Polacy na damfowanie mówią duszony. Duszony królik. Duszona wieprzowina. Śmieszne, przecież nikt królika a tym bardziej świni nie udusił. Polski język jest nielogiczny. Może dlatego też nielogiczne jest ich państwo? Zjadłem. Talerz wylizałem, żeby pokazać ojcu, jak mi smakowało. Rozstać się było ciężko. Niby obiecywali, że tylko więzienie, nie lager. Niby dla kogoś, kto był w dwóch lagrach, niemieckim i polskim, to więzienie jest jak sanatorium. Ale sześć lat! W Dachau byłem mniej, jak rok, w tym strasznym polskim obozie wszystkiego dwa miesiące. A tu, sześć lat. Mam 19, jak wyjdę będę miał 25. Cała kawalerska młodość. Choć i tak z niej rezygnowałem, godząc się
być przy Bernadce ojczymem dziecka Egona. Ale nawet, czy Bernadka na pewno będzie czekać? Jeszcze dwa tygodnie temu byłem weteran, ale dzieciuch. Przez te dwa tygodnie poznałem, z Bernadką, rozkosz fizycznej miłości. I teraz ma mi na sześć lat zostać tylko wspomnienie. Wyć się chciało. Za wszystkim, ale najbardziej za rozkładanymi przez nią nogami. Dawniej myślałem, że wyć się chce za puszczą. Teraz wiedziałem, że puszcza wzywa znacznie słabiej, niż Bernadka, gdy mówi: Pódź Richat, pódż… Ale w końcu ubrałem mantel, czopka (zima już była), ucałowałem ojca i wyszedłem. Do Szafronów nie zaszedłem, umówiłem się wieczorem z Bernadką, że rano nie przyjdę, bo nie miałbym siły iść dalej. Uciekłbym. A ona też już bardzo zaciążona była. Brzuch jej rósł z dnia na dzień. Ile ja bym dał, żeby to było dziecko moje, nie Egona. Ale egonowe też będę kochał, bo Bernadki jest. Ale do Szafronów nie poszedłem, Poszedłem na dworzec. Potem, to nawet kląłem, po polsku kląłem. Bo cug jechał do Katowic. Z Katowic do Mysłowic. Z Mysłowic do Jaworzna. A z Jaworzna cztery kilometry piechty. Niby biletu nie musiałem kupować, za bilet robiło mi skierowanie do zakładu karnego, ale i tak zmarnowałem na tę drogę dziesięć godzin. Jakbym poszedł pieszo, przez Bojszowy, Bieruń, Imielin, Dziećkowice, to bym był za sześć. I bym sobie szedł, jak wolny człowiek, a nie siedział w tym zatłoczonym pociągu, z biletem do więzienia. Już uwięziony w tłumie. Jak zobaczyłem Jaworzno, wiedziałem. Od razu wiedziałem! Nie żaden obóz karny, tylko kolejny koncentracjonlager. Zaś! Trzeci. Przed pierwszym obiecałem ojcu, że wrócę. I wróciłem, choć po drodze był i drugi. Teraz też wrócę, choć już nie dla ojca, a dla Bernadki. I dla (czy ja nie zgłupiałem?) egonowego bajtla! Ale lager był trochę lepszy. Na powitanie dostałem w pysk, że faszysta, hitlerowiec, ale lekko dostałem, żaden ząb nie wypadł. Przy Morelu to oni ludzkie pany. I generalnie nie zabijali, nie maltretowali nawet.
***
Choć pamiętam go. Był młodszy jak ja, lat chyba z siedemnaście. Jednego dnia wywlekli go, że na pryczy modli się wieczorem po niemiecku. A przecież słyszałem, bo był prawie nade mną, że modlił się Pater Noster, po łacinie, a nie Vater unser im Himmel, geheiligt werde dein Name. Ale oni wiedzieli, że nie po polsku, więc pewnie po niemiecku. Wtedy nawet myślałem, co z nich za Polacy. Bo przecież, krótko, byłem przed wojną polskim ministrantem. I Pater Noster
znałem, bo tak się wtedy księża polscy modlili. Więc każdy Polak znać musiał. A oni nie znali, myśleli, że Pater noster, qui es in celis sanctificetur nomen tuum to po niemiecku. To co oni o polskim kościele wiedzą? A Polski bez kościoła nie ma, to co oni o Polsce wiedzą? No ale go wywlekli. Zawlekli do komendantury, za to niemieckie pater noster… Rano z komendantury wynieśli zwłoki. W papierach podobno napisali, że na tyfus umarł. W tym lagrze tak normalnie, jak to w lagrze, siedziałem tylko dwa dni. Potem pognali nas do roboty. Kopaliśmy jakieś wykopy pod drogę chyba. Mnie przypadł kilof. I tak tym kilofem zmiękczałem ziemię, wyrywałem kamienie dla tych co za mną szli z łopatami i karami. Taczkami znaczy, bo przecież po polsku piszę. Robota może nie była taka ciężka, tyle że po dwanaście albo nawet czternaście godzin dziennie. W ciągu dnia dawali nam po kromce chleba i garnuszku chudej kawy, ze zboża zbyt lekko przypalonego. Mdła była. Rano przed robotą dawali chudą zupę i kromkę chleba, a wieczorem po dwie kromki chleba. Dało się wyżyć, ale głodny człowiek chodził cały czas. Ale nie bili, chyba, że ktoś akurat im podpadł. To wtedy potrafili przywalić, choćby kolbą karabinu albo stylem od łopaty. Ale co to za bicie, raz dostać w plecy kolbą? U Morela to by było pogłaskanie, a nie bicie. Ci bili nie, żeby skatować, tylko tak, żeby przypomnieć, kto tu pan, a kto niewolnik. Widać było, że chodzi im o ludzi zdatnych do roboty, a nie o zabitych albo połamanych. Widać było, że z wykonanej roboty, a nie trupów ich rozliczają. A robota szła, bo każdy się starał. Lepiej jednak robić ciężko zdrowym, niż z wielkim sińcem na plecach, albo spuchniętą gębą. Choć nie wszyscy byli zdrowi. Ludzie, jak to ludzie, zima, nie każdy ma odpowiednie ubranie, to się niejeden pochorował, nie powiem. I nawet jak rano na apelu zgłosił, że chory, to mu temperaturę mierzyli. Jak miał więcej, niż 37,5 to mógł zostać w baraku, a jak więcej, niż 38,5, to szedł do lazaretu. Raz w baraku na cztery dni zostałem, do lazaretu nie trafiłem nigdy. Wtedy nie trafiłem, bo potem tak. Bo niedługo przy tej drodze pracowałem. Po trzech miesiącach, wiosna już była, i nawet list dostałem, że Bernadka urodziła syna, ale już umartego, nawet ochrzcić nie zdążyła, a chciała mu dać Richat. Nie Egon, ale Richat. Ale ksiądz nie ochrzcił, bo powiedział, że przecież umartego chrzcić nie będzie. Potem, dużo później, dowiedziałem się, a w zasadzie nie dowiedziałem, a tak z półsłówek wynikło, że umarł nie całkiem sam z siebie. Że stara Szafronka, matka Bernadki, namówiła hebamę Karliczkę, żeby ta podała Bernadce jakieś świństwo na śmierć dziecka. I Karliczka podała. Albo się na tym nie znała, albo dała za dużo, bo Bernadka też przy tym o mało nie umarła. Leczyli ją potem w pszczyńskim szpitalu z jakiegoś zakażenia prawie miesiąc. I już nigdy nie chciała znać swojej matki, dopiero na jej pogrzeb poszła. Cdn. Dariusz Dyrda
11
nr 3/2020 r.
FIKSUM DYRDUM
N
ie, nie boję się, że w wyniku pandemii koronawirusa wymrze spora część populacji. Może umrę ja, bo jestem z kilku przyczyn w grupie podwyższonego ryzyka, ale zdecydowana większość co najwyżej trochę pokaszle i wyzdrowieje. A inni nawet nie zauważą, że mieli jakiegoś koronawirusa, podobnie jak nie zauważają, że właśnie przeszli grypę. Taka była moja babcia, która jako dziewczynka tylko lekko gorączkowała, gdy inni w kamienicy umierali na Hiszpankę (to była prawdziwa epidemia, a nie jakiś tam koronawirus), a gdy miała po osiemdziesiątce i zrobiono jej rentgena, to zapytano, kiedy miała zapalenie płuc, bo są po nim ślady. Babcia niepomiernie się zdziwiła, bo nic o tym, że miała zapalenie płuc nie wiedziała. Pewnie nawet chodziła z nim do pracy, bo pracując prawie do osiemdziesiątki nie wiedziała, czym jest L-4. Jestem przekonany, że gdyby dziś miała lat powiedzmy siedemdziesiąt, to byłby dla niej ten wirus tak groźny, jak ugryzienie komara. Nie boję się więc tego wirusa, bo wiem, że on naszej cywilizacji specjalnej szkody nie wyrządzi, a nawet jeśli umrze na niego w Europie kilkaset tysięcy ludzi, to przy europejskiej populacji wynoszącej kilkaset milionów, jest liczbą bez większego znaczenia. Będzie tragedia w jednej czy drugiej rodzinie, ale dla cywilizacji i jej rozwoju, trwania to bez znaczenia. Mimo tego jednak obecna epidemijka (bo do prawdziwych epidemii to jej daleko) może zdemolować naszą rzeczywistość. A raczej nie ona, nie ten Covid 19, tylko my sami.
Świat się wali Za długo żyliśmy w czasach spokoju, nawet PRL był okresem błogim i dobrobytu, bo przecież nikt głodny w nim nie chodził. I to nas rozhartowało, to spowodowało, że nawet na najmniejsze zagrożenie reagujemy paniką. Wyobraźcie sobie wy, chodzący po mieście w maseczkach, jak byście żyli choćby w codziennie bombardowanym mieście? Pewnie wcale byście ze schronów nie wychodzili. Ale w koń-
żadnych oszczędności, za to ma do spłacania kredyty, leasingi. Muszą płacić ZUS (z którego wielu z nich wcale nie zwolniono) a państwo nie ma dla nich – inaczej niż w innych europejskich krajach – żadnej pomocy. Oni nie mając obrotów na bieżąco zbankrutują – a jeśli oni, to ich pracownicy, ich dostawcy. Wszyscy oberwiemy od tej ogólnej kwarantanny gospodarki tak, że koronawirus to będzie przy tym pikuś.
szesnasty, siedemnasty nieboszczyk nie robią już na nas takiego wrażenia, chociaż tak naprawdę doskonale wiemy, że jest ich znacznie więcej, bo w Polsce jakoś tak ludzie mający wirusa nie umierają na niego, tylko na choroby towarzyszące, na przykład, hmmm, może katar? Minie kilka tygodni, chorych ubywać nie będzie, bo nasz system ich nie wychwytuje, więc chodzą i zarażają, choć
Za długo żyliśmy w czasach spokoju, nawet PRL był okresem błogim i dobrobytu, bo przecież nikt głodny w nim nie chodził. I to nas rozhartowało, to spowodowało, że nawet na najmniejsze zagrożenie reagujemy paniką. Wyobraźcie sobie wy, chodzący po mieście w maseczkach, jak byście żyli choćby w codziennie bombardowanym mieście? Pewnie wcale byście ze schronów nie wychodzili cu z głodu byście wyjść musieli, poszukać czegoś do jedzenia. I ten głód jest właśnie tym, co nam zagraża. Bogate społeczeństwa (poniżej pisze o tym Zosia) zniosą to lepiej, ale Polska – a Śląsk niestety w tym państwie leży – po kilku tygodniach takich jak obecnie będzie leżeć i kwiczeć. Tysiące małych, i niekoniecznie tylko małych, firm po przymusowych postojach się nie podniosą. Ogromna część naszych sklepikarzy, knajpiarzy, rzemieślników nie ma praktycznie
Zobaczyłem to już dziś (sobota, 28 marca). W moim miasteczku dwa tygodnie temu zamknięto z obawy przed koronawirusem targ. W przytargowych sklepikach ludzi jak na lekarstwo, zresztą część z nich zamknięta. Ale dziś na targu sztandy się pojawiły, bo ci sprzedawcy już żyć za co nie mają. Pojawili się i kupujący, bo choćby warzywa z targu są i tańsze i smaczniejsze od tych sklepowych. Widać więc, że z grozą, którą ciągle straszy nas telewizor i premier, jakoś się oswajamy. Że piętnasty,
oczywiście mniej, niżby zarażali jeżdżąc zatłoczonymi autobusami, siedząc w zatłoczonym kościele albo łażąc po zatłoczonym markecie – ale jednak zarażają. My jednak z obecnością wirusa się oswoimy, tylko nagle okaże się, że żyjemy w innej rzeczywistości. Że część z nas straciła pracę, bo firma nie ma zamówień, że na co drugiej witrynie sklepowej wisi kartka „do wynajęcia”, że w sklepach drożyzna jak cholera. I taką rzeczywistość funduje nam PiS, który się na epidemię nie przygoto-
wał, bo nasza zrujnowana służba zdrowia ledwie zipie, więc zamiast tego robi ruchy pozorne pod tytułem: siedźcie w domu! A „siedźcie w domu” ma sens, ale tylko pod warunkiem, że poza domem doskonale funkcjonuje system wykrywania każdego zarażonego. To da się robić tylko przy masowym stosowaniu testów. Kiedy się już zarażonego wykryje, jeśli chorobę przechodzi ciężko – jest dla niego respirator. I natychmiast robi się testy wszystkim jego bliskim. Ale bez tego, „siedźcie w domu” ma taki sam sens jak siedzenie w schronie non stop, bo może za trzy dni znów przylecą bombowce. Tak, świat się wali. Ale wali się ten świat dobrobytu, który znamy. Przyszła niepewność i strach, za nimi przyjdzie bieda. Choróbsko nam (jako społeczeństwu, o jednostkach nie mówię) nie grozi, jednak panika, którą ono wywołało spowoduje, że w rozwoju cofniemy się o dobre kilkadziesiąt lat. I winię za to rząd! Bo to on w czasach prosperity nie przygotował rezerw finansowych na wypadek klęski dowolnej. Roztrwonił je na swoje programy socjalne. Bo to on nie wyposaża naszych szpitali (na dziesięć tysięcy respiratorów aż 85% jest od Owsiaka), to on nie zabezpieczył testów, maseczek i tak dalej. To on wreszcie spowodował zamknięcie przychodni, co dla zdrowia ogółu może mieć znacznie gorsze skutki niż koronawirus. Polska po raz kolejny udowodniła, że jest państwem tekturowym. Ale do tego w czasie próby na czele tego państwa stoją też same Pinokia. Dariusz Dyrda
PISZE CÓRKA NACZELNEGO
S
iedzę. Ciągle siedzę. No, chyba, że leżę. Poleżę, a potem znów siedzę. I tak dzień po dniu, noc po nocy. Bo w dzień się wyspałam, to w nocy się nie chce. Mija kolejny dzień życia w samotności, bo wszyscy zalecają, żeby nie wychodzić. Zresztą gdzie wychodzić, jeśli wszystko pozamykane? Ile można łazić po wymarłym mieście albo robić zakupy spożywcze? Tak więc siedzę. Ciągle siedzę. No, chyba, że leżę. Moja współlokatorka zdążyła wyjechać do domu – do Irlandii. Ze znajomymi ze studiów się nie spotykam, z pracy tym bardziej. Do domu pojechać nie mogą, bo co to za radość najpierw spędzić ileś tam dni, a potem siedzieć (albo leżeć), tyle że w Tychach a nie w Liverpoolu? Byłoby ciekawiej, bo nie siedziałabym sama, tylko z mamą i bratem. Z drugiej jednak strony, co bym zrobiła, gdyby trzeba było nagle wracać do Anglii? Bo ja tu w odróżnieniu od moich polskich znajomych mam w sumie luzik. Najpierw mój pracodawca obiecał mi – mimo zamknięcia firmy – stałą wypłatę w wysokości 75% normalnej, a dwa dni potem premier Boris Johnson obiecał mi wypłatę za siedzenie w domu w wysokości 80% normalnej. Nie łudzę się wprawdzie, że słowa dotrzyma jeden i drugi, bo wtedy miałabym 155% tego co dotychczas, ale i tak – tylko od Johnsona – dostanę jakieś
W samotności ale z wypłatą 160 funtów tygodniowo. Tylko jeśli moją firmę otworzą muszę się natychmiast stawić w pracy. A to oznacza, że o wyjeździe do Polski nie ma mowy, bo jeszcze trzy tygodnie temu z Tychów do Liverpoolu było wszystkiego cztery godziny, ale teraz to
płaty, a oni co mają? Generalnie stracili swoje dochody, i ci, którzy pracowali jeszcze trzy tygodnie temu w knajpkach, i ta, która była stewardessą. Albo żadnej pracy nie mają, bo byli na śmieciówkach, albo są na bezpłatnych urlopach.
„w ruinie”. Dziś, gdy patrzę jak w czasie epidemii zachowuje się państwo brytyjskie czy niemieckie, a jak polskie – to coraz lepiej rozumiem ojca, który Polskę nazywa państwem tekturowym, państwem na niby, państwem operetkowym. Bo to pań-
Współczuję moim znajomym w Polsce. Bo ja mam swoje – zagwarantowane przez premiera Johnsona – 80 % normalnej wypłaty, a oni co mają? Generalnie stracili swoje dochody, i ci, którzy pracowali jeszcze trzy tygodnie temu w knajpkach, i ta, która była stewardessą. Albo żadnej pracy nie mają, bo byli na śmieciówkach, albo są na bezpłatnych urlopach prawie jak podróż na księżyc. Więc siedzę (a czasem leżę) tu. I cieszę się, że jestem tu. Tak rozpaczliwie nudno wcale zaś nie jest, bo po pierwsze mam telefon i niemal codziennie z rodzicami choćby rozmawiam, a po drugie ja dla zasady się nie nudzę, jeśli mam książki, a tych mi nie brakuje. Strasznie współczuję ludziom, którzy nawyku czytania nie mają, ci muszą rzeczywiście nudzić się teraz śmiertelnie. Ale jeszcze bardziej współczuję moim znajomym w Polsce. Bo ja mam swoje – zagwarantowane przez premiera Johnsona – 80 % normalnej wy-
I to jest różnica między Johnsonem a Morawieckim, między Wielką Brytanią a Polską. Wielka Brytania, chociaż to kraj bogaty, w czasach normalnych nie rozdaje pieniędzy tym, którym się pracować nie chce. Ale gdy przychodzi czas trudny, to zgromadzone oszczędności uruchamia, żeby ludzie nadal żyli godnie. Żeby firmy przetrwały, żeby, gdy czas zarazy minie, wszystko wróciło szybko do normy, a Anglia znowu była bogata. Polska – a chociaż jestem w Liverpoolu, to przecież wiem to dobrze – po kilku miesiącach kwarantanny będzie naprawdę, jak PiS dawniej mówił
stwo, gdy pojawił się problem, zostawiło obywateli samym sobie, a jedyne chyba czym zaprzątają sobie głowę obecnie rządzący, to jak utrzymać urząd prezydenta dla siebie. Wręcz wierzyć mi się nie chce, że ludzie odpowiedzialni za losy państwa mogą być tak nieodpowiedzialni. I zaczynam rozumieć mojego ojca, który czasem mawia, że jeśli Bóg przypadkiem jest, to musi strasznie nie lubić Śląska, jeśli podarował go Polakom. Zresztą odkąd mieszkam poza Polską (a to już w sumie prawie cztery lata, praktycznie całe moje dorosłe życie) – coraz bardziej z dystansu na Pol-
skę patrzę, i coraz bardziej rozumiem, dlaczego w świecie uważana jest za dziwadło. I przekonuję się też tu, w Liverpoolu, że ojciec ma także rację, iż język śląski bardziej podobny jest do czeskiego, niż polskiego. Gdy trafił do nas do pracy Czech, słabo po angielsku mówiący, służyłam za tłumacza. Szef uznał, że każdy Polak się z Czechem dogada, ale gdy spróbował skorzystać z pomocy innego Polaka, okazało się, że się nijak z Czechem nie rozumieją. A to dlatego, że ja go słuchałam po śląsku nie po polsku, a kiedy mu odpowiadałam, też w głowie szukałam słów śląskich, nie polskich. Ojciec, gdy mu to opowiedziałam stwierdził wprawdzie, że rozumiem się z Czechem lepiej, niż większość Polaków, bo jestem oczytana i mam zasób polskiego słownictwa, także tego archaicznego, znacznie większy niż oni – ale nie zmienia to faktu, że ja się z Honzą dogadać potrafię, a oni nie. Poczucie humoru ma on zresztą też takie dość śląskie. Nijak natomiast, a i Niemców znam dużo, nie widzę wspólnoty charakterów między Ślązakami a Niemcami. Nie ma we mnie za grosz tego śląskiego „jaaa, w Niymcach to ja!”. Już prędzej jaaa, w Anglii to ja! Skończyłam pisać, to chyba się położę. A potem sobie posiedzę. Zofia Dyrda
12
nr 3/2020 r.
Godej do porzondku
J
akże często słyszę, że „teroz tak sie godo” po czym człowiek wali polonizmami. Nie wiem choćby kto (zapewne ktoś uważający się za eksperta godki!) przetłumaczył spot wyborczy Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, bo przecież nie ona sama, ale gdy czytałem „Kiej jo za Jasia wychodziła za mąż” to aż mnie fizycznie bolało! Po śląsku kobieta nie wychodzi za mąż, ino sie wydowo! Sztab kandydatki chyba się już zorientował, że strzelił sobie tym spotem w kolano, że jest on pośmiewiskiem, bo zniknął on z internetu. I dobrze, bo lepiej wcale nie próbować godać po śląsku, niż okrutnie godkę kaleczyć. Swoistego kuriozum dopuścił się zaś Józef Porwoł, szef Demokratycznej Unii Regionalistów Śląskich (Porwoła
skądinąd bardzo cenię) który po polsku w Dzienniku Zachodnim pisze: „Mamy kilkanaście organizacji i kilkuset śląskich działaczy” co sam na śląski tłumaczy: „Mōmy poranoście ôrganizacyjōw, a wiyncyj jak tauzyn działaczów”. Zocny Zefliku, jak ci to wyszło, że polskie kilkuset to po ślasku wiyncyj jak tauzyn? Ale poza tym po śląsku jest raczej kielanoście niż poranoście (to drugie słowo pojawiło się po włączeniu Śląska do Polski) a i ci działacze to tak nie bardzo. Po naszymu to sie działo masło a niy we organizacje! Bestuż abo bydymy godać richtig po ślůnsku, abo sie naszo godka potraci, coroz barżyj podano na polsko, i ino rozczasym trefi sie hań richtig ślůnski słowo.
Dlatego poczynając od tego numeru w tym miejscu znajdować się będzie samouczek godki. Tyj Rychtycznyj, a niy „bercikowyj”. Nikej niy uznom, co godej jak poradzisz, ale godej. Abo pszajesz ślunskości, a nauczysz sie godać do porzondku, abo dej se pokůj z jeji kaleczyniym! I tak na dzisio jedna propozycjo. Prawie! Ni ma po ślůnsku zdania: „a jo prawie szeł z roboty”. Prawie to w ślůnskij godce synonim genau, richtig. Idzie mieć prawie, czyli mieć rację. Dowejcie na to pozór. Aha, a polskie „prawie” na śląski tłumaczymy jako chnet (chneda) na przykład w zdaniu: „Jo mom chneda tauzyn złoty” albo genau („a jo genau szeł z roboty”). Dowejcie na to pozór. Ekszpert
To sie werci poczytać: Opowieści o śląskiej historii (wcale nie dla dzieci) Jana Lubosa, to kilkanaście gawęd o naszych dziejach, od średniowiecza po czasy współczesne. Oparta o mało znane dokumenty i doskonałą ich analizę. Dzięki niej można lepiej zrozumieć śląskie dzieje, ale i Śląsk dzisiejszy. 124 strony, format A-5, cena 20 zł.
Ksiůnżka ślůnsko – nojlepszy gĕszynk pod krisbaum! Mosz już „Historia Narodu Śląskiego”? „Richtig Gryfno Godka”? „Gott mit Uns”? „Asty Kasztana”? Eli ni mosz, terozki festelno szansa kupić je blank tanio. W księgarni komplet tych książek kosztuje średnio około 155 zł. U nas – razem z kosztami wysyłki – wydasz na nie jedynie !!! 120 złotych!!! Ale możesz je oczywiście kupić także osobno. Koszt przesyłki – 9 złotych. W przypadku zamówienia powyżej 100 zł – przesyłka gratis. Można zamówić internetowo: megapres@interia.pl lub telefonicznie: 501-411-994. Można też zamówić, wpłacając należność na konto: 96 1020 2528 0000 0302 0133 9209 Prosimy przy zamówieniu podawać numer telefonu kontaktowego. Instytut Ślůnskij Godki 43-143 Lędziny ul. Grunwaldzka 53
„Historia Narodu Śląskiego” Dariusza Jerczyńskiego – to jedyna książka opowiadająca o historii Ślązaków z naszego własnego punktu widzenia, a nie polskiego, czeskiego czy niemieckiego. 480 stron, format A-4, cena 60 zł.
„Asty Kasztana, Ginter Pierończyk – „opowieści o ląsku niewymyślonym”, to autentyczna saga rodziny z katowickiego Załęża. Jak się żyło w Katowicach śląskim pokoleniom? Historia przeplatana nie tylko zabawnymi anegdotami , ale też tragicznymi wspomnieniami i pięknami zdjęciami z prywatnych zbiorów. 92 strony, formak A-5. Cena 15 zł.
„Rychtig Gryfno Godka” Dariusza Dyrdy – to jedyny podręcznik języka śląskiego. W 15 czytankach znajdziemy kompendium wiedzy o Górnym Śląsku, a pod każdą czytanką autor wyjaśnia najważniejsze różnice między śląskim a polskim. Wszystko to uzupełnione świetnym słownikiem polsko-śląskim i śląsko-polskim. 236 stron, format A-5. Cena 29 zł.
„Gott mit Uns - ostatni żołnierze” Mariana Kulika. To wspomnienia ostatnich Ślązaków, służących w armii III Rzeszy. Stare opy spominajom przedwojenno Polska, służba przy wojsko i to, co sie sam dzioło, kiej przīszły Poloki a Rusy. Fascynująca lektura. 240 stron, format A-5, Cena 29 zł.