Ślunski Cajtung 04/2019

Page 1

GAZETA NIE TYLKO DLA TYCH KTÓRZY DEKLARUJĄ NARODOWOŚĆ ŚLĄSKĄ

CZASOPISMO GÓRNOŚLĄSKIE

NR 6/7 4/ 2019r. (74) (42) CZERWIEC/LIPIEC 2015r. ISSN 2084-2384 NR INDEKSU 280305 CENA 3,00 ZŁ (8% VAT)

To niy je nasze! Ślůnzoki, zamin się sam Poloki niy skludzili, takigo zwyku niy znali. To je noprzeciw naszyj tradycje! A i bez tych polskich zwykůw idzie mieć fest gryfne Świynta, czego Wom winszuje Redakcjo

Wspólne obchody str. 3

Cóżeś Ty, Ślůnzokom uczynił Rocznioku?

str. 2


2

nr 4/2019 r.

Cóżeś Ty, Ślůnzokom uczynił Rocznioku?

13 kwietnia tuż po południu, śląskie środowiska, nie tylko w internecie, zawrzały. Telefony się urywały. Spowodował to Andrzej Roczniok, sekretarz partii Ślonzoki Razem, który zamieścił na faecbooku wpis następującej treści: „Ślonzoki Razem wystowiajom Aleksandra Jelonek na liście Kukiza”. I pod nim zaproszenie pani Aleksandry na spotkanie z nią i liderem listy Kukiza, Grzegorzem Długim. Najkrócej na to (też na fb) zareagował pytaniem do lidera Ślonzoków Razem Leona Swaczyny lider Związku Górnośląskiego Grzegorz Franki: Bóg was opuścił? Czy tylko rozum!

R

ównież Ruch Autonomii Śląska zaapelował do Ślonzoków Razem: „Apelujemy do kamratów z partii Ślonzoki Razem, którzy przed wyborami do Parlamentu Europejskiego zawarli sojusz z Kukiz'15. Zawróćcie z tej drogi, nie rozbijajcie i nie kompromitujcie ruchu śląskiego! To właśnie Kukiz'15 wraz z PiS odrzucił obywatelski projekt ustawy o uznaniu śląskiej mniejszości etnicznej. Wspieranie ugrupowania odpowiedzialnego za przekreślenie wysiłku śląskich organizacji i wolę ponad stu czterdziestu tysięcy sygnatariuszy projektu jest zdradą śląskiej sprawy.”

STARTOWAĆ ZA WSZELKĄ CENĘ Zdumienia wpisem Roocznioka nie krył też nasz redaktor naczelny, zarazem przecież członek zarządu Ślonzoków Razem. Dawał mu upust zarówno w internecie, jak i w prywatnych rozmowach, jasno dając do zrozumienia, że po czymś takim dla nich obu, Dyrdy i Rocznioka, miejsca w jednej partii nie ma. - Doskonale pamiętam uchwałę, którą podjęliśmy na zarządzie, zresztą w pośpiechu, bo Andrzej bardzo pilił. Gdy Koalicja Obywatelska dawała nam wymijające odpowiedzi, stałem na stanowisku, żeby sobie z wyborami do europarlamentu dać spokój, bo pozostałe ugrupowania, poza Koalicją Europejską i Wiosną, są albo śląskości wrogie albo stanowią polityczny plankton. Rozumiałem też, że ani

Gazeta nie tylko dla osób deklarujących narodowość śląską ISSN 2084-2384 Gazeta prywatna, wydawca: Instytut Ślunskij Godki (MEGA PRESS II) Lędziny ul. Grunwaldzka 53; tel. 0501 411 994 e-mail: megapres@interia.pl Redaktor naczelny: Dariusz Dyrda Nie zamówionych materiałów

redakcja nie zwraca.

POLSKA PRESS Sp. z o.o.,

Oddział Poligrafia, Drukarnia Sosnowiec

Internauci nie przebierając w słowach piszą, co myślą o kumaniu się Ślonzoków Razem z Kukiz’15: Wojtek Orlinski Gańba… tyla napisza., Marian Maciejczyk Niby Ślonzoki, niby mondrzy, a razym z Kukizem, chyba im jakiś rezerwat dlo Ślonzokow obiecoł, bo jak to inaczyj spokopić?, Peter Langer Kukiz to banda polskich nacjolalistow ,cos chyba niy pasi jak Slonzok chce sztartowac ze takich list ,chyba kozdy pamionto jak godali ci uod Kukiza, Mariusz Przybyła Od razu sie trefcie z Winnickim i Andruszkiewiczem.

n Roczniok i Jelonek – sprawcy całego zamieszania. Koalicja nas nie potrzebuje, mając już na liście Marka Plurę, ani nie potrzebuje nas Wiosna, mająca na jedynce znanego śląskiego regionalistę Łukasza Kohuta. Jednak część członków zarządu upierała się, by startować od Gwiazdowskiego, którego uważam właśnie za plankton, albo od Kukiza, którego postrzegam jako wroga śląskości i uważam, że im szybciej zniknie ze sceny politycznej, tym lepiej. Aby jednak się o to w partii nie pokłócić, podjęliśmy decyzję, że ponieważ sama partia nie star-

tia zawarliśmy z Kukizem’15 jakiś sojusz, jakąś koalicję. A przecież nic takiego nie miało miejsca, jedynie Ola Jelonek zdecydowała się na kandydowanie od Kukiza. A Roczniok zaczął ją lansować jako kandydatkę Ślonzoków Razem. Dla mnie to niedopuszczalne i albo Andrzej zostanie za to co najmniej usunięty z funkcji sekretarza, albo ja definitywnie z partii tej odchodzę. Bo nie tylko nie godzę się na Kukiza, ale przede wszystkim nie godzę się na taką manipulację partyjnego przekazu! Czekam

Nawet jeśli Ola Jelonek dostanie sporo głosów, to nie wierzę, by był to elektorat Ślonzoków Razem. Obawiam się, że tym ruchem większość swojego elektoratu partia utraciła. Swoich zwolenników też, bo skumanie się z Kukizem odbiorą za zdradę naszych ideałów tuje, każdy nasz członek, poza członkami zarządu, ma wolną rękę, może startować od kogo chce. Uchwała, którą na szybko poddał pod głosowanie Roczniok stanowiła już nieco inaczej, bo mówiła, że udzielamy poparcia pani Jelonek, która startuje z listy Kukiza i pani Grażynie Swaczyna, startującej od Gwiazdowskiego. Nie podobało mi się to poparcie, więc wstrzymałem się od głosowania. Uważam, że zamiast poparcia powinno tam być, że mamy zaufanie, iż nie sprzeniewierzą się programowi Ślonzoków Razem. Ale to, co zrobił Roczniok w internecie, wyszło nawet poza poparcie. – tłumaczy Dariusz Dyrda i wyjaśnia: - Zdanie „„Ślonzoki Razem wystowiajom Aleksandra Jelonek na liście Kukiza” wskazuje jednoznacznie, że jako par-

na decyzję zarządu i przewodniczącego, ale zawiadomiłem go tego samego dnia, że daję na rozstrzygnięcia 30 dni. Jeśli nic się nie wydarzy – odchodzę!

OSTRZEGANO MNIE, ŻEZ CZYMŚ TAKIM WYSKOCZY Inna sprawa, że nasz redaktor naczelny już wcześniej zapowiadał zamiar rozstania się z partią, jednak nie z powodu jej działań, a tym bardziej programu, lecz pewnego konfliktu moralno-intelektualnego. Szybko bowiem doszedł do wniosku, że nie można być jednocześnie uczestnikiem życia politycznego i jednocześnie – jako dziennikarz – jego komentatorem. A ta druga rola, którą uprawia od wielu

lat, jest mu jednak bliższa. Chciał jednak rozstać się z partią powoli, spokojnie, bo odejście członka zarządu oznacza choćby zmiany w rejestrach sądowych. Jednak po ostatnich wydarzeniach twierdzi, że czas, który podał (30 dni) jest ostateczny. – Bo nie bardzo wierzę, żeby Lyjo Swaczyna i inni członkowie zarządu zdecydowali się na ukaranie Rocznioka. Wiem, odwala w tej partii całą papierkową robotę, jest trudny do zastąpienia, ale to jeszcze nie powód, bym ja należał do organizacji, która chce się kompromitować. Wielu ludzi mnie przekonywało, ze Andrzej prędzej czy później z czymś takim wyskoczy, ale wierzyłem, że przemyślał swój styl działania. Jednak nie – mówi.

Wreszcie nie bez znaczenia jest to, że właśnie zaczęło się zarysowywać pojednanie w śląskim ruchu (czytaj str. 3). Deklarowanie pójścia Ślonzoków Razem z Kukizem szanse te raczej przekreśla. Śląskie organizacje z Kukizem nie chcą mieć nic wspólnego. - Rozumiem, bo ja też. I nawet jeśli Ola Jelonek dostanie sporo głosów, to nie wierzę, by był to elektorat Ślonzoków Razem. Obawiam się, że tym ruchem większość swojego elektoratu partia utraciła. Swoich zwolenników też, bo skumanie się z Kukizem odbiorą za zdradę naszych ideałów – kończy Dariusz Dyrda Adam Moćko

JERZY GORZELIK: Nie jestem zaskoczony takim obrotem sprawy. Drogi jednego z liderów tej partii i RAŚ rozeszły się, kiedy nieskutecznie namawiał nasze stowarzyszenie do sojuszu z Samoobroną, tłumacząc: "Trzeba dorwać się do władzy, a potem robić swoje". Może i byłby to wyraz pragmatyzmu, gdyby borok wiedział, jak "dorwać się do władzy". DARIUSZ JERCZYŃSKI: Nie jestem czlonkiem partii Slonzoki Razem. Dalem tylko nazwisko na liste wyborcza tej partii. Start Aleksandry Jelonek z listy Kukiz'15 uwazam za absurdalny. Po tym jak ich poslowie utracili obywatelski projekt uznania Slazakow z mniejszosc etniczna te formacje uwazam za skompromitowana. Tym bardziej, ze sam Kukiz twierdzil, ze beda popierac projekty obywatelskie, a przy pierwszej okazji nie dosc, ze takiego nie poparli, to jeszcze go wyrzucili do smieci, co nie pozwala wierzyc w cokolwiek, co czlonkowie tej formacji zadeklaruja. Aleksandra Jelonek nie ma zadnych szans na mandat, a swoim startem uwiarygodnia formacje, ktora sie tak skompromitowala. Moim zdaniem ze stony Slonzokow Razem to strzal we wlasna stope. Niemniej skoro i tak nie chca byc partia narodowo-slaska to zadna strata. GRZEGORZ FRANKI: Jestem w takim szoku, że trudno mi cokolwiek napisać. Jeśli to prawda, a wszystko na to wskazuje niestety, to chyba ŚR wyeliminowali się sami z górnośląskiego środowiska. Zastrzegam, iż jestem tak bardzo zaskoczony, że trudno mi to na serio skomentować.

PETER LANGER: Ze zocom dlŏ Slonzoki Razym zebyscie sie niy przerachowali s tym Kukizym.


3

nr 4/2019 r.

Jeszcze nie pojednani, ale już rozmawiamy

Wspólne obchody Tym, których boli, że śląskie organizacje są skłócone, mam do zakomunikowania radosną wiadomość. 5 kwietnia siedzieliśmy (niemal) wszyscy razem przy jednym stole i nie pokłóciliśmy się, nawet wbijania sobie wzajemnych szpilek było bardzo niewiele. Miałem zaszczyt prowadzić te obrady, ale podziękowania należą się przede wszystkim Dietmarowi Brehmerowi, który zdołał nas przy jednym stole zgromadzić. Nie było to łatwe. Także mnie musiał przez dobry kwadrans przekonywać telefonicznie, nim ostatecznie zgodziłem się przyjechać.

P

rzypomnę, bo pisałem o tym przed miesiącem. Pojawiło się niezależnie od siebie kilka propozycji powołania wspólnego komitetu obchodów Tragedii Górnośląskiej, której rocznica przypada w przyszłym roku. Gdy kilkanaście śląskich organizacji zapowiedziało, że w poniedziałek, 1 kwietnia podpiszą wspólne stanowisko w tej sprawie, Brehmer zaczął zapraszać na posiedzenie Rady Górnośląskiej, 5 kwietnia, poświęconego dokładnie tej samej sprawie. I mniejsza o to, czy on w ogóle z formalnego punktu widzenia miał prawo tę Radę zwoływać.

1 KWIETNIA DOŚĆ SZEROKIE POROZUMIENIE Nim jednak do jej spotkania doszło, 1 kwietnia rzeczywiście 11 górnośląskich organizacji wspólną deklarację podpisało. Wśród nich między innymi mniejszość niemiecka, partia Ślonzoki Razem i Związek Górnośląski, czyli takie, który nigdy dotychczas wspólnych inicjatyw nie podejmowały. Po jej podpisaniu zamierzano także poprosić o przystąpienie pozostałe, w tym RAŚ i ŚPR. I ogłosić powołanie komitetu dopiero wtedy, gdy wszyscy potencjalni jego członkowie już się zadeklarują, by

ZACZĘLIŚMY WSPÓŁPRACOWAĆ

nie było sytuacji, iż jedni wyszli z inicjatywą, a inni dołączyli potem. Wszyscy się tego konsekwentnie trzymają, sam wiem, kto naprawdę z inicjatywą wystąpił, ale na zewnątrz ma to być nieważne, na zewnątrz ma być tylko jeden wspólny komitet. Dietmar Brehmer postąpił inaczej – inicjatywa zwołania zebrania w jak najszerszej formule wyszła od niego, ale ważne, że się powiodła. I ważne, że zdecydował się na krok niezwykły, na posiedzenie Rady Górnośląskiej zaprosił ludzi, którzy formalnie do tej Rady wcale nie należą. Jak chociażby mnie, Leona Swaczynę, Andrzeja Rocznioka. Gdy na początku spotkania próbowano mu to wytknąć, stwierdził zdecydowanie, że wprawdzie regulamin Rady Górnośląskiej istnieje, ale nie jest ona żadną oficjalnie zarejestrowaną organizacją czy stowarzyszeniem, z założenia funkcjonuje więc nieformalnie, a ponieważ od dawna nawet nie funkcjonuje – więc on postanowił ją zwołać na swoich zasadach, ale tak, by przybyli reprezentowali jak najszersze spektrum Ślązaków. O dziwo nikt spośród dotychczasowych członków Rady nie zaprotestował. Wszyscy zdawali sobie chyba sprawę, że każdy, kto zacznie teraz wykłócać się, kto ma tu prawo być, a kto nie - będzie postrzegany jako przeciwnik porozumienia między Ślůnzokami, którego potrzebę przecież wszyscy deklarujemy.

ZNANI LUDZIE, NIEZNANE ORGANIZACJE Gdy padła propozycja, by każdy się przedstawił, jasne się stało, że ta Rada w dotychczasowym kształcie funkcjonować nie może i nie powinna. Bo na sali siedział choćby Rafał Adamus – szef ŚPR, a zarazem członek zarządu RAŚ, Zenon Lis – wiceszef ŚPR, Aleksander König – inna czołowa postać ŚPR i wiele innych osób, które znam z działalności w RAŚ i ŚPR. Wszyscy oni jednak przestawiali się jako reprezentanci na tej sali organizacji, o których albo nigdy nie słyszałem, alby słyszę rzadziej, niż rzadko. Jedynie Jerzy Gorzelik występował tu rzeczywiście jako RAŚ.

Każdy z nich, i wiele innych osób obecnych na sali, ma prawo w imię swojej wieloletniej aktywności dla Śląska i śląskości zasiadać w tym gremium, ale czy aby na pewno jako przedstawiciele kanapowych organizacyjek, a nie po prostu jako Gorzelik, jako Adamus, jako Lis, jako König, jako Ciurlok, jako Kołodziejczyk,

nie, że będę prowadził to zebranie stronniczo, wszak ostatnio często ich krytykowałem. I rzeczywiście, początkowo prowadziłem stronniczo – to znaczy im oddawałem głos częściej, niż innym. Pilnowałem, by nikt nie przekraczał 3-minutowego czasu wystąpień, ale Gorzelikowi nie przerywałem, choć mówił minut po-

Ale tak naprawdę nawet nie to jest najistotniejsze. Ważniejsze jest, że przez dwie i pół godziny nie wypominaliśmy sobie, kto jak śląskiej sprawie zaszkodził, kto ukradł czyj pomysł, kto jest winny, że w wyborach do sejmiku woj. śląskiego startowały dwie śląskie listy zamiast jednej – nie rozmawialiśmy o przeszłości, lecz przyszłości. O tym, jak ze sobą współpracować. Na razie tylko w kwestii obchodów Tragedii, ale jeśli ta współpraca się sprawdzi, to głęboko wierzę, że także kolejne tematy będziemy w stanie podejmować wspólnie. Jeszcze pewnie niejeden zgrzyt przed nami, do jedności śląskiego ruchu jeszcze bardzo daleko, ale pierwszy, ważny krok w jego kierunku został zrobiony. Na spotkaniu brakło wprawdzie przedstawiciela Związku Górnośląskiego, ale po pierwsze szef tej organizacji Grzegorz Franki był wtedy służbowo za granicą, a po drugie, jak sam podkreśla, on sam już 1 kwietnia podpisał się pod deklaracją, o jak najszerszej formule

Wprawdzie regulamin Rady Górnośląskiej istnieje, ale nie jest ona żadną oficjalnie zarejestrowaną organizacją czy stowarzyszeniem, z założenia funkcjonuje więc nieformalnie, a ponieważ od dawna nawet nie funkcjonuje – więc on postanowił ją zwołać na swoich zasadach, ale tak, by przybyli reprezentowali jak najszersze spektrum Ślązaków. O dziwo nikt spośród dotychczasowych członków Rady nie zaprotestował. Wszyscy zdawali sobie chyba sprawę, że każdy, kto zacznie teraz wykłócać się, kto ma tu prawo być, a kto nie - będzie postrzegany jako przeciwnik porozumienia między Ślůnzokami, którego potrzebę przecież wszyscy deklarujemy. jako Swaczyna? A gdyby nagle zjawił się Szczepan Twardoch, Zbigniew Kadłubek, Kamil Durczok – to czy im odmówiono by statusu równoprawnego członka obrad, bo reprezentują tylko swój śląski autorytet, a nie jakąś maleńką organizację? Brehmer też ma świadomość tej słabości Rady, więc dodał, że chociaż dyskusja o jej przyszłym kształcie musi się odbyć, ale nie na tym zebraniu, nie dzisiaj. Tu i teraz rozmawiać mamy tylko o powołaniu komitetu obchodów Tragedii, o jego celach i zadaniach. Ponieważ jednak jest on człowiekiem o (zbyt) miękkim sercu i stale pozwalał na odchodzenie od tematu oraz zakłócanie obrad (niezawodny w takich chwilach Paweł Helis, którego nie interesuje, czy teraz jest jego kolej w dyskusji, czy nie) – zebrani, na wniosek Königa postanowili oddać prowadzenie zebrania mnie.

NIE ODEBRAŁEM GŁOSU GORZELIKOWI Początkowo nie było łatwo! Część ludzi z RAŚ-u i ŚPR obawiała się wyraź-

nad dziesięć. Nie tylko dlatego, że mówił bardzo konkretnie, dobrze przygotowany do spotkania – także dlatego, by nie wyszło, iż Dyrda odbiera głos Gorzelikowi. Nie miałem za to obiekcji, by za odzywania się bez otrzymania głosu, przywoływać do porządku Andrzeja Rocznioka i Leona Swaczynę, ale to akurat ludzie z tej samej organizacji co ja, więc nikt upominania ich akurat za moją stronniczość nie uzna. Po pół godzinie nikt się już mojej stronniczości nie obawiał, poproszono mnie nawet bym – nie będąc formalnie członkiem tej rady – prowadził także jej kolejne obrady. Te kolejne odbędą się również w piątek, 26 kwietnia. Ma to być już bardziej spotkanie robocze, na temat tego, jak ten komitet obchodów tragedii ma funkcjonować, jak koordynować działania poszczególnych organizacji, kto ma przygotować konferencje naukowe, kto imprezy bardziej masowe, jak lepiej dotrzeć do ogółu mieszkańców Śląska i Polski z wiedzą o tym, czym była Tragedia Górnośląska.

komitetu obchodów Tragedii, więc jeśli spotkanie miało być temu tematowi poświęcone, to on przecież już złożył podpis pod tym, że jest „za”. Więc cóż mógłby tu więcej dodać? – Do zebrań roboczych nasi przedstawiciele także oczywiście dołączą, ale przecież było wiadomo, że to spotkanie nie będzie robocze, tylko polityczne, będzie sprawdzianem, czy umiemy się dogadać, a nie wyjść trzaskając drzwiami. Związek Górnośląski nie jest w konflikcie z żadną inną śląską organizacją, więc nas ten test jakby nie dotyczył – wyjaśnia Franki. Mnie, który zebranie prowadziłem, dotyczył jak najbardziej. Podobnie jak choćby Jurka Gorzelika. I nie pamiętam, czy przed wyjściem z sali podaliśmy sobie ręce albo choć powiedzieliśmy „no to na razie”. Ale to najmniej ważne. Ważne, że po raz pierwszy od jakichś trzech lat poważnie, merytorycznie rozmawialiśmy, wspólnie szukaliśmy rozwiązań, by śląskości, ostatnio nieco w defensywie, przywrócić dawny szwung. Wierzę, że je znajdziemy. Dariusz Dyrda


4

nr 4/2019 r.

Pisze Łukasz do marszałka, a marszałek nie rozumie

Godka? A tak, powstania ślaskie... Znany śląski bloger Łukasz Tudzierz napisał w grudniu pismo do wicemarszałka województwa śląskiego Wojciecha Kałuży, w którym pyta go o plany dotyczące kultury śląskiej i języka. Odpowiedź dostał po … 119 dniach. Odpowiedź kuriozalną.

do maksymalnej promocji Śląska w Polsce. Naszym celem jest ukazanie trudnej historii, różnorodności oraz kultury tej ziemi. W obecnym roku, ale i najbliższych latach będziemy organizowali wiele wydarzeń, w tym o zasięgu ogólnopolskim, które bez wątpienia wzbudzą zainteresowanie naszym województwem i jego kulturą. Do

CO MA PIERNIK DO WIATRAKA?

T

udzierz zapytał na wstępie: „W prywatnych rozmowach podczas kampanii wyborczej deklarował Pan chęć zajmowania się tematem śląskiej godki w polityce. Ponadto wykorzystywał Pan elementy języka śląskiego – w kampaniach wyborczych w 2015 i 2018 roku. Pana przejście na stronę PiS zniweczyło jednak plany instytucjonalnego wsparcia godki (m.in. utworzenie Instytutu Śląskiej Mowy i Kultury i Rady Języka Śląskiego), które to postulaty wnosiła do koalicji Nowoczesna. Czy z pozycji wicemarszałka i radnego województwa zamierza Pan realizować wcześniej wspomniane pomysły?” I teraz, uwaga, Kałuża odpowiada na pytanie dotyczące śląskiej godki tak: „Sejmik województwa uznał rok 2019 Rokiem Wybuchu I Powstania Śląskiego oraz Rokiem Stanisława Hadyny – legendarnego założyciela zespołu Śląsk. Warto wspomnień, że Sejm RP podobnie uczcił rok 2019 ustanawiając go Rokiem Powstań Śląskich. Jako zarząd województwa wykorzystamy tę niepowtarzalną okazję

szałek Kałuża: „Jako osoba na co dzień posługująca się gwarą śląską, wiem jaką ma ona wartość dla wielu ludzi w naszym regionie dlatego uważam, że zasadnym jest zorganizowanie projektu, który będzie wspierał trwanie i różnorodność odmian gwar w naszym województwie”.

Wicemarszałek Kałuża nie potrafi czytać ze zrozumieniem! Nawet prostego pytania. Bo jak na pytanie dotyczące godki, tylko godki, można w przeciwnym razie odpowiedzieć, że „„Sejmik województwa uznał rok 2019 Rokiem Wybuchu I Powstania Śląskiego oraz Rokiem Stanisława Hadyny najważniejszych z nich należą bez wątpienia wielki koncert na Stadionie Śląskim 31 sierpnia, czy nowatorska wystawa przygotowywana przez Ars Cammerialis.”

n Wicemarszałek Kałuża potrzebuje na odpowiedź 119 dni, ale i tak odpowiada nie na temat.

Przecież to tak, jakby człowiek zapytany o to, co zrobił dla promocji języka polskiego odpowiedział, że w moskiewskim teatrze wystawił sztukę Szekspira w oryginale, po angielsku. Tym bardziej, co wspólnego z promocją godki mają tzw. powstania śląskie i ich czczenie? To jest promowanie

Mniejsza już z tym, że wicemarszałek (albo jego służby) powinny wiedzieć, że nie żadne Ars Cammerialis tylko Ars Cameralis. Tym bardziej powinny wiedzieć, jeśli chwalą się, że jego wystawa będzie jednym z najważniejszych imprez roku. Dowodzi to skrajnego dyletanctwa. Ale całość wypowiedzi wskazuje, że wicemarszałek Kałuża nie potrafi czytać ze zrozumieniem! Nawet prostego pytania. Bo jak na pytanie dotyczące godki, tylko godki, można w przeciwnym razie odpowiedzieć, że „„Sejmik województwa uznał rok 2019 Rokiem Wybuchu I Powstania Śląskiego oraz Rokiem Stanisława Hadyny – legendarnego założyciela zespołu Śląsk. Warto wspomnień, że Sejm RP podobnie uczcił rok 2019 ustanawiając go Rokiem Powstań Śląskich”? Co to ma z godką wspólnego? Co wspólnego z nią miał Stanisław Hadyna? Czy z godką wspólnego mają cokolwiek jego piosenki w rodzaju: Szła dzieweczka do laseczka Do zielonego, do zielonego, do zielonego, Napotkała myśliweczka Bardzo szwarnego, bardzo szwarnego, bardzo szwarnego Gdzie jest ta ulica, gdzie jest ten dom, Gdzie jest ta dziewczyna, co kocham ją. Znalazłem ulicę znalazłem dom Znalazłem dziewczynę co kocham ją.

polskości na Śląsku, ale w żaden sposób nie promowanie śląskiej mowy, nawet jeśli środowisko marszałka Kałuży upiera się ją nazywać gwarą. Twierdzenie, że chcą ukazać „trudną historię” Śląska jest zresztą kłamstwem (pisaliśmy o tym przed miesiącem), bo właśnie chcą ją w polskim nacjonalistycznym duchu fał-

Ale odpowiedź jest jednak na temat tylko pozornie. Bo Tudzierz nie pyta Kałuży o to, co uważa, tylko czy sprawy te zawarł w swoim porozumieniu z PiS-em. W odpowiedzi na pytanie, Kałuża się nawet nie zająknął. Poza tym ja, owszem, mogę uważać, że „zasadnym jest zorganizowanie projektu, który będzie

n Pytanie: Co pan robi dla Godki? Odpowiedź: Mamy rok Hadyny. A co Stanisław Hadyna ma do ślůnskij godki??? ka województwa mamy prawo oczekiwać konkretów, a nie ględźby w rodzaju „moim zdaniem”. Tudzierz podkreśla, że wicemarszałek Kałuża zachęca w tej korespondencji do kontaktowania się z nim mieszkańców za pośrednictwem maila, i za-

Wicemarszałkowi województwa płacimy nie za to, by coś uważał, tylko by coś w tym kierunku robił. By miał jakąś wizję tego projektu wspierające trwanie i różnorodność gwar. Od wicemarszałka województwa mamy prawo oczekiwać konkretów, a nie ględźby w rodzaju „moim zdaniem” szować. Ukazywaliby, gdyby rzeczywiście chcieli pokazać złożoność choćby tych „powstań”, fakt, że Ślązacy walczyli równie licznie po obu stronach, a Polska przerzuciła na Śląsk tysiące żołnierzy udających powstańców. Ale nic takiego z ich wypowiedzi nie wynika.

KONKRETY PANIE KAŁUŻA, KONKRETY! Co jednak więcej, nie wynikają z niej żadne działania na rzecz godki, a przecież o to Kałużę Tudzierz pytał. Pytał też: „Czy w porozumieniu, które zawarł Pan w momencie wejścia w koalicję z Prawem i Sprawiedliwością, a o którym wspominał Pan podczas konferencji prasowej – znalazły się ustalenia dotyczące zachowania śląskiej kultury i języka śląskiego?” Odpowiedź na to pytanie, o dziwo, do niego nawiązuje. Odpowiada wicemar-

wspierał trwanie i różnorodność odmian gwar w naszym województwie”. Ja tak, ale wicemarszałkowi województwa płacimy nie za to, by coś uważał, tylko by coś w tym kierunku robił. By miał jakąś wizję tego projektu wspierające trwanie i różnorodność gwar. Od wicemarszał-

dawanie mu pytań. Więc nie krępujcie się, drodzy czytelnicy, pytajcie pana Kałużę, jak konkretnie zamierza realizować te działania dla Śląska, które obiecywał. Oto ten mail: wojciech.kaluza@slaskie.pl. Dariusz Dyrda Łukasz Tudzierz na swoim blogu: W sytuacji, gdy polityk nie odpowiada na zadane przez obywatela pytania dłużej niż tydzień – już możemy domniemywać, że coś jest nie w porządku. 119 dni jest absolutnym policzkiem wymierzonym nie we mnie, ale w Was – obywateli i wyborców. 119 dni pokazało, iż dla Radnego Kałuży kreowanie swojego wizerunku, jako profesjonalisty i odpowiedzialnego samorządowca jest nieważne. 119 dni jest symbolem bezprecedensowego lekceważenia, ignorowania i bagatelizowania Was – Ślązaków.


5

nr 4/2019 r.

Czy już mamy się z Polski wynosić?

Nie deklarowałem tej wspólnoty! n Senator Grzegorz Bierecki. Chce Polskę z nas oczyścić?

M

arszałek senatu Stanisław Karczewski twierdzi, że było to… świetne wystąpienie, dążące do pojednania i budowania wspólnoty. Jakoś odebrałem to inaczej. Wprawdzie potem Bierecki bronił się, że chodziło mu tylko o oczyszczenie moralne, i dodawał: „Jesteśmy w okresie wielkiego postu, to czas, kiedy z pokorą trzeba podchodzić do tego, jak jesteśmy oceniani. Kierując się tymi chrześcijańskimi zasadami mogę powiedzieć, że jest mi bardzo przykro iż ktoś mógł tak zinterpretować moje słowa. I choć uważam, że trzeba dużo złej woli by odczytywać je tak, jak to robią media, to przepraszam za to, że mogły zostać źle odczytane, że zrobiła się z tego w tak ważnym czasie 9. rocznicy tragedii smoleńskiej, medialna historia”.

INTERPRETACJA? KPINA CHYBA Otóż nie, panie senatorze, trzeba naprawdę mieć nas za ćwoków, by wmawiać nam, że nie pana słowa są skandaliczne, lecz ich interpretacja. Tu nie ma żadnej interpretacji, pan powiedział, co powiedział. A mnie to przeraża. Mnie przeraża, że chce pan oczyszczać Polskę z ludzi, którzy nie chcą należeć do pana „naszej narodo-

„Nie ustaniemy aż nie doprowadzimy do pełnego oczyszczenia Polski z ludzi, którzy nie są godni, aby należeć do naszej wspólnoty narodowej”- te słowa wypowiedział w 9 rocznicę katastrofy smoleńskiej, 10 kwietnia, w Białej Podlaskiej, senator PiS-u Grzegorz Bierecki. Słowa straszne, niczym z języka agitatora NSDAP, tyle, że tam był Niemiecki, a nie Polski. wej wspólnoty”. Ja z kimś, kto używa takich słów, do żadnej wspólnoty nie chcę należeć. Narodowej też nie, choćby dlatego, że deklaruję narodowość śląską. Jedyna wspólnota, do jakiej z panem należę, to wspólnota oby-

etniczne. Bo w konstytucji napisane jest, że naród polski, to ogół obywateli Rzeczypospolitej. I zgodnie z tym do narodu polskiego należy też działacz mniejszości niemieckiej, deklarujący narodowość nie-

jednolite narodowo i etnicznie. Mniejszości z natury swojej są dla nich podejrzane. Dowodzą tego choćby słowa Jarosława Kaczyńskiego, że “śląskość jest po prostu pewnym sposobem odcięcia się od polskości i przy-

Mnie przeraża, że chce pan oczyszczać Polskę z ludzi, którzy nie chcą należeć do pana „naszej narodowej wspólnoty”. Jaz kimś, kto używa takich słów, do żadnej wspólnoty nie chcę należeć. Narodowej też nie, choćby dlatego, że deklaruję narodowość śląską. Jedyna wspólnota, do jakiej z panem należę, to wspólnota obywateli Rzeczypospolitej Polskiej. I nie interesuje mnie specjalnie, czy chce pan Polskę oczyszczać ze mnie za pomocą eksterminacji fizycznej, czy wypędzając mnie z niej, czy w inny sposób wateli Rzeczypospolitej Polskiej. I nie interesuje mnie specjalnie, czy chce pan Polskę oczyszczać ze mnie za pomocą eksterminacji fizycznej, czy wypędzając mnie z niej, czy w inny sposób. Sama myśl, że można wspólnotę z obywateli oczyszczać, jest dla mnie wystarczająco przerażająca i odrażająca. Nie raziłaby mnie może „narodowa wspólnota” w ustach polityka innej partii, takiej, która – zgodnie z konstytucją – uznaje naród za pojęcie obywatelskie a nie

miecką. Czy litewskiej, deklarującej narodowość litewską. Oraz my, Ślązacy, mniejszość nie uznawana. A przynajmniej ci z nas, którzy mają polskie obywatelstwo.

ŻEBY SIĘ ODCIĄĆ, TRZEBA WPIERW BYĆ CZĘŚCIĄ! Ale przecież cała retoryka PiS-u pokazuje, że uważa on naród za pojęcie etniczne, nie obywatelskie, a jego ideałem jest państwo

puszczalnie przyjęciem po prostu zakamuflowanej opcji niemieckiej” Znaczy: folksdojcz, po polsku słowo jak plunięcie w twarz. Owszem, dla wielu z nas śląskość jest pewną formą odmienności od polskości, ale już niekoniecznie opcją niemiecką. I nie odcięcia się od polskości, bo żeby coś od czegoś odciąć, to wcześniej musi stanowić to całość. Tymczasem Ślązacy w swojej historii nigdy nie mieli powodu Polakami się poczuć, bo od XIII do XX wie-

Likwidowana samorządność K iedy my marzymy o autonomii, okazuje się, że w Polsce nawet zwykła samorządność leży i kwiczy. Tak oceniają jej stan obserwatorzy Rady Europy. PiS oczywiście uznał, że ich raport jest nieobiektywny i nierzetelny, bo czeguś ta Europa PiS-u nie lubi.

Zagraniczni obserwatorzy: Pascala Mangin z Francji oraz David Baro Riba z Andorry zbadali na zlecenie Rady Europy aktualny stan polskiej samorządności. Rangę dokumentu ekspertyzie tej nadał Kongres Władz Lokalnych i Regionalnych będący organem Rady Europy. To ciało szersze niż Unia Europejska, grupuje także państwa do niej nie należące, a jego zadaniem jest między innymi monitorowanie stanu lokalnych demokracji pod kątem przestrzegania Europejskiej Karty Samorządu Terytorialnego. Wyszło im, że samorządność w Polsce – po przejęciu władzy

przez PiS - jest na podobnym poziomie, jak na …Białorusi. Fajnie? Jeśli Polska nie podporządkuje się zaleceniom Kongresu, może zostać zawieszona w prawach członka. Czyli właśnie uzyskać poziom Białorusi. Dlaczego? Autorzy dokumentu zauważają, że proces decentralizacji zaczął się po 1989 roku wręcz modelowo, w roku 2014 należeliśmy do liderów. Ale po roku 2015 sytuacja zmieniła się zasadniczo – stwierdzają autorzy raportu. Zachęcając do „powrotu na ścieżkę decentralizacji i lokalnej oraz regionalnej demokracji”. O co chodzi? A o to, że w ich ocenie (w naszej redakcji też) rząd centralizuje coraz więcej kompetencji, co „odwraca niektóre z osiągnięć polskiego, dobrze funkcjonującego i zdecentralizowanego zarządzania lokalnego i regionalnego”. Często robi to rzekomo wdrażając unijne dyrektywy. Także PiS-owska reforma edukacji, z pra-

wem rządowego urzędnika (kuratora oświaty) do wpływu na wybór dyrektora szkoły czy jej zamknięcia – jest klasycznym dowodem centralnego sterowania. Również precyzyjne rządowe wytyczne w sprawie choćby planowania przestrzennego czy opieki społecznej uniemożliwiają dostosowania prawa do miejscowych uwarunkowań. Po prostu centrala chce rządzić wszystkim. No i stwierdzili, że wtrącanie się rządu w sprawy wynagrodzeń samorządowców poszło za daleko.

Eksperci oparli się o polski stan prawny, ale i rozmowy z polskimi samorządowcami. Polskie MSWiA próbowało ich wprawdzie przekonywać, że choćby obcięcie tych zarobków wynika z przekonania narodu o zbyt wysokich zarobkach polityków – ale przecież oburzenie społeczeństwa nie wywołały zarobki samorządowców, lecz rządu Beaty Szydło. No i wreszcie „przyczepili się”, że Trybunał Konstytucyjny w obecnej formule nie potrafi praworządnie bronić autonomii (tak, tego słowa użyli!) samorządów przed działaniami rządu.

ku żyli, w swojej ojczyźnie, obok państwa polskiego, a nie w nim.

NIE MA PAN PRAWA NAS CZYŚCIĆ PiS może oczywiście, w tym roku ze szczególną siłą, opowiadać Polakom o odwiecznym pragnieniu Ślązaków połączenia się z polską macierzą. Internetowe dyskusje wskazują, że zaszczepili taką wizję szerokim rzeszom, czego dowodzą wpisy, że „powstańcy śląscy słysząc o narodowości śląskiej w grobach się przewracają”. Nie mając pojęcia, o co tak naprawdę walczyli ci Ślązacy, którzy w latach 1919-21 się do Polaków przyłączyli. Nie, panie senatorze. My nie mamy ciekawości należeć z panem do narodowej wspólnoty, na pewno nie do takiej, jaką pan sobie wyobraża. Ale my mieszkamy na naszej śląskiej ziemi, i nie ma pan prawa grozić nam, że pan nie spocznie, dopóki jej z nas nie oczyści. Nie wiem, jaki miał być kontekst pańskiej wypowiedzi, ale dla mnie wypowiedź ta brzmi rasistowsko. I pozwoli pan, że zapytam: jeśli nie poczuwam się do wspólnoty narodowej z panem, to już się mam z Polski wynosić? Dariusz Dyrda

A PiS? Normalnie! – Raport ma charakter polityczny, pisany był jeszcze przed wyborami samorządowymi, w oparciu o relacje osób skrajnie negatywnie nastawionych do rządu – przekonuje Paweł Szefernaker, wiceminister MSWiA, pełnomocnik rządu ds. współpracy z samorządami. Odpowiedź powstała pod jego światłym nadzorem wiele mówi o rzekomej nierzetelności i tendencyjności raportu. Bo co mają powiedzieć? A tak swoją drogą, ciekawe czy ktoś tym autorom raportu pokazał śląski statut organiczny i sposób, w jaki można go odwołać. Bo a nuż Europa uzna, że zniesienie autonomii było nielegalne? Adam Moćko

W każdą środę w Tychach, Mysłowicach, powiecie bieruńsko-lędzińskim, mikołowskim i pszczyńskim a od połowy października także w południowych dzielnicach Katowic. To się werci czytać.


6

nr 4/2019 r.

Sowieci wcale nie zdobyli Górnego Ślaska 27-28 stycznia. Bronił się do maja

Oddać Śląsk to oddać Niemcy! Ostatnie dni stycznia 1945 roku to? Ci, co trochę znają historię wiedzą: zdobycie (wyzwolenie?) Górnego Śląska przez Armię Czerwoną. Tymczasem wcale nieprawda! Nie Górny Śląsk, tylko katowicki okręg przemysłowy. Bo niektóre górnośląskie miejscowości broniły się aż do samego końca wojny. I to nie w oblężeniu – to na nich zatrzymała się linia frontu. A w kwietniu walki były bardzo zacięte. To, że katowicki okręg niespecjalnie ucierpiał w walkach, wcale nie oznacza, że dotyczy to całego naszego hajmatu. Front wiele miast obrócił w gruzy.

A

lbert Speer, minister uzbrojenia III Rzeszy, mówił, że utrata Górnego Śląska będzie oznaczała dla Niemiec niemożność dalszego prowadzenia wojny. Bo to tutaj jest przemysł na jej potrzeby pracujący. A jednak Niemcy oddali go praktycznie bez walki. Czemu? Bo nie oddali. Oddali tylko jedno z trzech górnośląskich zagłębi górniczo-hutniczych. Dwóch pozostałych bronili zaciekle! Okręg katowicko-gliwicki trafił w sowieckie łapy w efekcie genialnego planu Iwana Koniewa, pod nazwą Złote Wrota. Plan był genialny, ale i prosty, przebić się w okolicach Częstochowy na tyły i zacząć okrążać okręg od północnego zachodu. To nie przypadek, że sowieci wcześniej zajęli dalej leżące na zachód Gliwice, a później Katowice. Dali Niemcom jasno do zrozumienia, że znajdziecie się w kotle. A po Stalingradzie ( i kilku innych bitwach) Niemcy wiedzieli, że z wielkiego sowieckiego kotła wyrwać się już nie umieją. Zarazem sowieci nie atakowali na południu, pozwalając się armii niemieckiej wycofać właśnie przez Złote Wrota. Ale wycofać, zanim kocioł się zamknie. Niemcy chyba spanikowali. Bo to, co się przez kolejne tygodnie działo na południu wskazuje, że zamknięcie kotła wcale nie było takie łatwe. Ale owszem, zostawili aglomerację katowicko-gliwicką praktycznie bez obrony (poza słabymi jednostkami) i przez „złote wrota” zaczęli się wycofywać na południe. Nie, wcale nie rozbici, co udowodnili w

n Raciborza oprócz wojska bronił też licznie Volksturm. lutym, marcu, kwietniu a nawet na początku maja. Poświęcili okręg katowicko-gliwicki, bo to tylko część górnośląskiego przemysłu. Były jeszcze dwie części, rybnicka i ostrawsko-karwińska. I tych postanowili bronić. Dopóki mają ten przemysł, mogą walczyć!

BRONIĆ RESZTY ŚLĄSKIEGO PRZEMYSŁU! Dla Niemców stworzenie nowej linii obrony było kluczowe i musieli mieć czas, na jej stworzenie. Dlatego były dwie. Pierwsza „chwilowa” na linii Katowice-Pszczyna-

ny nie mogli zaatakować zagłębia ostrawsko-karwińskiego, gdyż front zatrzymał się raptem kilka kilometrów za Bielskiem, gdzie ma górzystym terenie, w Jaworzu, dobrze rozstawiona niemiecka artyleria pancerna skutecznie rozbijała sowieckie ataki. I miało tak być do kwietnia. Sowieci szybo zrozumieli, że tędy na Ostrawę nie pójdą. Po zdobyciu Bielska sowiecka ofensywa na Górnym Śląsku załamała się zupełnie. Wprawdzie już 26 stycznia sowieci z marszu próbowali Rybnik zdobyć, ale niemiecka 8 dywizja pancerna odparła atak 3 gwardyjskiej armii pancernej, zadając jej duże

nośląskim odcinku nie udało się przełamać tej linii drugiej obrony. Podobnie ciężko szło im na północnym odcinku. Dopiero 20 marca zdobyli pierwszy ważny punk niemieckiego oporu - Koźle. Punkt strategiczny, bo wokół Koźla znajdowało się kilka się niemieckich fabryk syntetycznej benzyny. Od lata 1944 rok bombardowanych przez aliantów, ale wciąż utrzymujących produkcję. Teraz utrata tego terenu przez Niemców oznaczała, że ich czołgi staną z braku paliwa. Podobnie jak nieliczne już samoloty. Słowa ministra uzbrojenia III Rzeszy, Alberta Speera, że wraz z utratą Górnego

Albert Speer, minister uzbrojenia III Rzeszy, mówił, że utrata Górnego Śląska będzie oznaczała dla Niemiec niemożność dalszego prowadzenia wojny. Bo to tutaj jest przemysł na jej potrzeby pracujący. A jednak Niemcy oddali go praktycznie bez walki. Czemu? Bo nie oddali. Oddali tylko jedno z trzech górnośląskich zagłębi górniczo-hutniczych. Dwóch pozostałych bronili zaciekle! -Bielsko, która miała wytrzymać do trzech tygodni, i druga, na czas zbudowania której potrzebowali te dwa tygodnie. Na linii Mikołów – Żory – Suszec – Cieszyn. Miała na miesiące zatrzymać sowiecką nawałę, chroniąc przemysłowy okręg rybnicki i karwiński. Była też równie ważna północno-zachodnia od Gliwic, ale o niej osobno. Linia Katowice – Pszczyna – Bielsko padła szybko, już 10 lutego sowieci zdobyli Pszczynę, a dwa dni później Niemcy utracili także Bielsko, ale … i już. Od tej stro-

straty. Podobnie było w dniach następnych. Front ustabilizował się na przedmieściach miasta. Było jasne, że od północy zaatakować rybnicki okręg przemysłowy będzie ciężko. Od strony Pszczyny, Mikołowa – nie było nic lepiej.

POTĘŻNA LINIA OBRONY Od 28 stycznia do połowy marca sowietom, mimo ataków, niemal nigdzie na gór-

Śląska Niemcy utracą możliwość prowadzenia wojny, stawały się faktem. Dowództwo niemieckie zdawało sobie ponadto sprawę, że zajęcie Górnego Śląska otworzy sowietom drogę na Czechy i dalej Wiedeń. Poza tym na południe od Katowic przebiegała niemiecka droga ewakuacji, a na wschodzie posiadali jeszcze całkiem sporo terenów. Na przykład Żywiec padł dopiero 4 kwietnia. Sowieci zaś za wszelką cenę chcieli zamknąć w okrążeniu jak najwięcej oddziałów walczącej tu niemieckich 17 Armii.

Ale szybko zrozumieli, że o okrążeniu nie ma mowy. Bo Niemcy wciąż kontrolują całe Czechy, prawie cały Górny Śląsk. Żeby to zamknąć od zachodu, musieliby szybko zdobyć za plecami obrońców dwieście kilometrów w linii prostej. A w codziennych walkach widać, że zajęcie trzech kilometrów w ciągu dnia tu mogli uważać za sukces.

MIASTA OBRACANE W PERZYNĘ Dlatego zmienili koncepcję. Należy ten obszar zdobywać frontalnymi atakami. Najpierw okręg rybnicki. Zadanie opanowania tego terenu otrzymał IV Front Ukraiński generała Pietrowa. Dlatego też wraz z rozkazem decydującego natarcia na Żory (7 marca) po ich zdobyciu 8 armia generała Kiriła Moskalenki otrzymała rozkaz zdobycia z marszu Wodzisławia oraz Opawy, a 60 armia gen Pawła Kuroczkina – zdobycia Rybnika i Raciborza. W czwartym dniu operacji zdobyta miała zostać Ostrawa. 10 marca sowieckie wojska rozpoczęły od Warszowic i Pawłowic, Pniówka natarcie. Ale utknęli po ledwo dwóch kilometrach. Kilka dni później sowieci zajęli wieś pod Żorami – Kleszczówkę, i po ewakuowaniu ludności cywilnej do Woszczyc, Suszca, Mościsk, ustawili tu ciężką artylerię, która od tego momentu stale raziła miasto, wspomagana nalotami bombowców. Oddziały krasnoarmiejsców były kilkakrotnie liczniejsze, ale w większości byli to wojskowi dyletanci, tymczasem niemiecka 68 dywizja piechoty broniąca miasta, należała do najbardziej bojowo doświadczonych w armii III Rzeszy. A dowodzący nią gen. Paul


7

nr 4/2019 r.

n Tak wyglądały zdobyte przez Sowietów Żory Scheuerpflug należał do lepszych niemieckich dowódców. Sowieci widząc, że obrona jest świetnie zorganizowana, postanowili po prostu zasypać ją i miasto nawałą ognia. Dopiero 24 marca, po kilkugodzinnym przygotowaniu artyleryjskim i jednoczesnym ataku od strony Pszczyny i Mikołowa-Orzesza, sowieci zdobyli Żory. O zaciętości walk o miasto, trwających od 30 stycznia do 24 marca świadczy fakt, że w ich trakcie zniszczeni uległo 80% zabudowy miejskiej. Ale też zdobycie tego miasta otwierało drogę na okręg rybnicki i ostrawski. Przy czym w myśl sowieckich planów Ostrawę od momentu rozpoczęcia tej operacji, mieli zdobyć w 4 dni. Zajęło im to dni 51.

ki okręg węglowy. Mimo to dowodzący ofensywą generał Pietrow stracił stanowisko dowódcy Frontu. Plany były znacznie ambitniejsze niż to, co osiągnięto.

BRONIĆ OSTRAWY JAK BERLINA! Tego samego dnia, co Żory, padło też praktycznie Zagłebie Ruhry (o nikłej już, na skutek ciągłych bombardowań, trwających od 1943 roku, zdolności produkcyjnej) –więc zagłębie karwińsko-ostrawskie było ostatnim znaczącym ośrodkiem przemysłowym Niemiec. Jak miał do swoich żołnierzy powiedzieć niemiecki generał Georg Kosmalla, do-

31 marca padł Racibórz (zdobywcy go spalili) – więc otwarła się też droga na Ostrawę od północnego zachodu. Ale tuż za Raciborzem sowiecki atak znów się załamał. Kilka razy nawet odrzucono sowietów już ze zdobytych terenów. Jednak potężne ataki w tej okolicy trwają, 24 kwietnia, po prawie miesiącu zaciekłych walk, pada leżąca rzut beretem od Raciborza, Opawa. 25 marca przeszedł do historii Żor pod nazwą Krwawa Niedziela Palmowa. Miasto wciąż się paliło, na jego obrzeżach trwały walki, zdobywcy na ludności cywilnej dopuszczali się masowych gwałtów i rabunków. Jednak od północy, od strony Knurowa i Gliwic, Niemcy mieli silne pozycje obronne, ale gdy padły leżące na południowy wschód od Rybnika Żory, droga do miasta stanęła otworem, i zostało ono zajęte przez armię sowiecką zaledwie dwa dni później, 26 marca. Tego samego dnia padł też Wodzisław, ale po ciężkich walkach, podobnie jak w Żorach, zniszczeni uległo 80% zabudowy. W rękach sowieckich był już praktycznie cały rybnic-

wódca 344 dywizji Wehrmachtu: jeśli oddamy Bramę Morawską, oddamy Niemcy. Oczywiste było, że atak nastąpi od strony Wodzisławia, przez Bramę Morawską, a nie od strony Bielska, przez góry, gdzie front zatrzymał się ledwie kilka kilometrów za tym miastem. Rzeczywiście, tamtędy sowieci nie atakowali. Atakowali przez Bramę. A operacja morawsko-ostrawska to jedna z największych bitew końca II wojny światowej. Ostrawa, to w połowie górnośląskie miasto było ostatnim ważnym ośrodkiem przemysłowym w niemieckich rękach. Ale też świetnie przygotowanym do obrony. Kto wie, czy nie lepiej, niż Berlin!

Od Odry w Chałupkach (obecnie polsko-czeska granica) do Ostrawy jest raptem 10 kilometrów, ale mijają kolejne tygodnie, a sowieci, mimo sforsowania rzeki, nie posuwają się naprzód. Walczy tu nie tylko Wehrmacht, ale też kilka dywizji SS, a te zawsze biły się z wielką determinacją. I tu armia czerwona znów utknęła, nie umiejąc sforsować Odry, będącej kawałek za Wodzisławiem, w okolicy Chałupek, niewielką jeszcze przecież rzeką. Udało się to dopiero 2 kwietnia.

GDY PADŁA OPAWA… Ale 31 marca padł Racibórz (zdobywcy go spalili) – więc otwarła się też droga na Ostrawę od północnego zachodu. Ale tuż za Raciborzem sowiecki atak znów się załamał. Kilka razy nawet odrzucono sowietów już ze zdobytych terenów. Jednak potężne ataki w tej okolicy trwają, 24 kwietnia, po prawie miesiącu zaciekłych walk, pada leżąca rzut beretem od Raciborza, Opawa, jedna ze starych górnośląskich stolic. Również ona legła w gruzach, ale co ważniejsze, w tym momencie przemysł ostrawsko-karwiński przestał mieć dla Niemców znaczenie, bo to właśnie przez Opawę wiodła ostatnia trasa kolejowa w głąb Rzeszy, zresztą podobnie jak jedyna przyzwoita, szeroka droga. Po upadku Opawy niemieckich zapasów nic już nie uzupełni! Jednocześnie również od południa nacierały oddziały sowieckiej 1 Armii Gwardii, by obejść Ostrawę od strony Karwiny i Frysztatu. Ostatecznie wojska sowieckie przedarły się na przedmieścia Ostrawy 29 kwietnia, a dzień później przeprowadziły frontalny – i zakończony sukcesem jeszcze tego samego dnia – szturm na miasto.

OSTATNIE PUNKTY OPORU Jak wspomniałem, front od strony Bielska ustabilizował się znacznie wcześniej. Ale po upadku Ostrawy, cały okręg cieszyński stał się odizolowanym punktem niemieckiego oporu. Padł ona dopiero 5 maja, trzy dni przed końcem wojny! Gdy od kilku dni nie żył już Adolf Hitler, gdy cały Berlin był w sowieckich rękach! Natomiast na północy Górnego Śląska front ustabilizował się już pod koniec marca

n A tak Rynek w Wodzisławiu.

n I Rynek Prudnika. aż do końca wojny, 8 maja, na linii Biała Nyska – Głuchołazy. Miejscowość ta pozostała w niemieckich rękach do końca wojny, Wehrmacht opuścił ją dopiero dzień po kapitulacji III Rzeszy, i tego samego dnia zjawiła się tu administracja polska. Stojące tu wojska niemieckie nie miały zresztą dla sowietów większego znaczenia. Bez paliwa, bez amunicji, nie mogły iść na odsiecz Berlinowi, nie mogły robić nic innego, niż biernie czekać na kapitulację III Rzeszy. Także dlatego front się tu zatrzymał – walki po prostu nie miały sensu. Tak więc, wbrew mniemaniu, że sowieci zdobyli Górny Śląsk łatwo, krwawe walki na nim trwały aż do końca wojny. Miasta aglomeracji katowickiej nie zostały walkami zniszczone, ale wszystko na południe i zachód od nich – tak.

WYZWOLENIE CZY NOWA OKUPACJA?

Pytaniem, na które nie ma jednoznacznej odpowiedzi jest to, czy został on wyzwolony, czy też dostał się pod drugą okupację. Wyzwolone mogły być, zgodnie z prawem międzynarodowym Katowice, ale już nie Gliwice, czy Racibórz, Opole – będące przecież przed wojną niemieckimi miastami. One zostały zdobyte, a gdyby ktoś wątpił, to sowieci potraktowali je jak zdobyte miasta niemieckie. Ale pytanie, wyzwolone czy zdobyte dotyczy całej Polski, choć Górnego Śląska najbardziej. Bo choćby w takim Bielsku przed wojną mieszkało 70% Niemców i miasto wiwatowało, gdy w 1939 roku wkraczał Wehrmacht, a w 1945 wyglądało na wyludnione. Zresztą w dużej mierze było wyludnione – od ostatniej dekady stycznia ogromna część ludności Górnego Śląska emigrowała w głąb Niemiec. Dotyczy to nie tylko Bielska, ale też Cieszyna (polskiego i czeskiego), Rybnika, Raciborza i innych. Dariusz Dyrda


8

nr 4/2019 r.

Tak niewiele ze Śląska nam już zostało

Wielkanoc po polsku Zajrzałem w Niedzielę Palmową do kościoła w Chełmie Śląskim, gdzie zdecydowana większość mieszkańców to śląscy autochtoni. Zajrzałem do kościoła w Szopienicach, gdzie jest podobnie. I stwierdziłem, że w sferze zwyczajów niewiele w Ślązakach jest już Ślązaków. Przyszli z palmami. Tylko – śląskich, zielonych, z baziami, było mniej, niż tych jarmarcznych, kolorowych, plecionych wiechci, zwanych przez etnografów palmą wileńską, a powszechną w Polsce.

P

odobnie sześć dni później będzie ze święconką. Też podrałują z nią do świątyni Ślůnzoki, ani zdając sobie sprawę, że gdy zwyczaj ten u nas jakieś 60 lat temu wprowadzano, na siłę, dekretem biskupa, nasze fest religijne omy nie kryły oburzenia, że to świętokradztwo. Jodła niy idzie świyncić, bo ôno je ôd Ponbůczka, bestuż samo ôd sia je świynte – mówiły. Jednak gdy wymarły, obecnym sześćdziesięciolatkom wydaje się, że święconka, zwyczaj na Śląsku wcześniej nie znany, jest z dziada pradziada nasz. A przecież zwyczaje, także wielkanocne, bardzo różniły się od polskich. I były od nich bogatsze. Niektóre zaczerpniętą od

n Święconka – zaprzeczenie naszej tradycji!!!

n Palma śląska i palma polska. Widać różnicę? Niemców, inne od Czechów, jeszcze inne pochodzą z czasów przedchrześcijańskich – a są i takie, które ukształtowały się zupełnie inaczej niż w Polsce, w czasach, gdy było tu już chrześcijaństwo, ale przez 700 lat, gdy Śląsk z Polską nie miał nic wspólnego. Jednak po niemal stu latach przynależności naszych ziem do Polski (zachodniej części siedemdziesięciu), coraz trudniej znaleźć te śląskie zwyczaje. Czasem, w jakiejś pojedynczej wsi, miasteczku. Poza tym zostały niemal zupełnie wyparte przez polskie. A powinniśmy dbać o nasze, polskie odrzucać. Bo przecież także własna obrzędowość, własny folklor, pozwalają nam utrzymać własną tożsamość. Folklor nam ukradziono, wmawiając, że go nie ma. Najbardziej zdumieje wielu czytelników na pewno, że Ślązacy nie znali święconki. Ba, nie tylko nie znali, gdy zaczęto ją tu po II wojnie propagować, byli nią wręcz … oburzeni. – Jedzynio niy idzie świyncić, ono je darem od Ponbóczka i jako taki je świynte samo bez sia! – mówiły stare Ślązaczki zgorszone widokiem niesionego do święcenia jedzenia. Co ciekawe, opinię te podzielali przedwojenni śląscy księża, którzy bardzo niechętnie ugięli się przed zaleceniem biskupa Herberta Bednorza, by święconkę propagować. Trudno nawet stwierdzić, czy i Bednorz – też rodowi-

ty Ślązak - wątpliwości tych nie podzielał. Tak więc święconka zaczęła się u nas upowszechniać w latach 60. XX wieku, a powoli do przybyszy z innych części kraju, zaczęli też z koszyczkami dołączać Ślązacy. A gdy wymarło pokolenie przedwojenne, wydaje się już, że ten zwyczaj i tutaj jest „od zawsze”. Ale niektóre śląskie zwyczaje przetrwały. I w sposób oczywisty nawiązują one do wydarzeń Wielkiego Tygodnia, w które wierzą chrześcijanie. Choćby…

NIEDZIELA PALMOWA Niby taka sama, jak w Polsce, ale zupełnie inna. Ludzie idą do kościoła by poświęcić swoje palmy, które mają symbolizować nadejście wiosny i wjazd Pana Jezusa do Jerozolimy. Jednak palmy śląski całkowicie różną się od tych zrobionych w Polsce - nie są jarmarczne, pełne wstążek i kolorowanych liści. Są one proste skomponowane z siedmiu lub pięciu rodzajów roślin, które miały być symbolem pięciu ran Zbawiciela lub siedmiu boleści Matki Boskiej - wierzby, leszczyny, bukszpanu, barwinka, borówki, cisu, widlaku. Jedynym barwnym elementem na palmie miał być czerwony dereń, który symbolizuje krew Je-

n Połomskie świyncelniki

zusa. Poświęcona palma miała magiczną moc, a zwłaszcza kotki wierzby które połknięte miały chronić gardło i głowę konsumującego. Zresztą baziom przypisywano wiele innych cudownych zalet. Naszej palmy nie można było wyrzucić, jej „utylizacja” polegała na spaleniu w ognisku obok kościoła. To było jedyne miejsce jej godne po świętach. W Wielką Środę, wielkie sprzątanie powinno się zakończyć - okna powinny być już umyte, a kurze starte. Zakończenie porządków symbolizować ma regionalna tradycja palenia „szkrobaczek”. Szkrobaczka była po prostu miotełką, wykonaną z gałązek, którą wykonywano w tym dniu, moczono w smole (oczywiście naturalnej, drzewnej), a następnie palono. Miało to symbolicznie przypominać moment z Biblii, w którym to doszło do pojmania Jezusa w ogrodzie oliwnym. Ale jak palono, to i gaszono. Gaszono… żur. Chociaż jego gaszenie też nazywano było paleniem. Żurr. Żur płony, po polsku postny. Bez kiełbasy, bez skwarek, tylko zakwas na wodzie i kartofle. Podstawowa ślaka potrawa przez cały Wielki Post. Ale on w środę miał się ku końcowi. Palono go oczywiście symbolicznie, pod postacią zużytych zimą brzozowych mioteł. Chłopcy biegali z nimi jak z pochodniami wokół pól, krzy-

cząc: „Żur pola, buchty chwola! Co krok, to snop!” Było to okazji zaklinanie urodzaju, ale i uciecha, że waraca normalne jedzenie: buchty to pszenne ciasto, ale nie pieczone. W sumie coś jak kluski na parze. Albo – bliski nam kulturowo – czeski knedel. Razem z żurem palono na stosie z dala od domu stare sprzęty, oraz ocieplenie zimowe okien domu, zwłaszcza piwnic (liście, słoma, siano). Zima odchodzi, nie potrzebne są! Palenie miotełki z gałęzi była też – warto zaważyć - zbliżona symboliką do palenia, topienia Marzanny. W Skoczowie znana jest do dziś – niegdyś popularna na całym południowym Śląsku - tradycja pochodu z Judoszem, który odbywa się w Wielki Piątek i Wielką Sobotę. Co ciekawe, pochodu z Judoszem zabronili hitlerowcy, a nie mieli nic przeciw niemu komuniści. Za Gierka wprawdzie obumarł śmiercią naturalną, ale właśnie w Skoczowie reaktywowali go w latach 80. Strażacy z tutejszej OSP wraz z Towarzystwem Miłośników Skoczowa. Judosz to trzymetrowa kukła słomiana, przyozdobiona srebrnikami i kolorowymi wstążkami. Pochód kończy się spaleniem kukły, co ma symbolizować zgładzenie zła i duchowe oczyszczenie.

WIELKI CZWARTEK W tym dniu wszystkie dzwony i dzwoneczki w kościołach zostają zawiązane, a ich miejsce zastępują klekotki. Ksiądz w czasie głównej mszy przenosi Najświętszy Sakrament do ciemnicy, w niektórych domach do dziś zasłania się okna i lustra, by dać wyraz swojego smutku i pokazać że wraz z Jezusem w tym domu przeżywana jest męka pańska. Tu sporo tradycji Polakom nieznanych zupełnie. Przed pierwszymi promieniami słońca, mieszkańcy domostw na Śląsku wychodzili całą rodziną z domów, by obmyć się w okolicznych strumieniach i rzekach. Wierzono że w noc miedzy Czwartkiem a Piątkiem w akwenach, zamiast wody, przez moment płynie wino lub też


9

nr 4/2019 r.

krew, która ma cudowne właściwości. Dlatego też mimo wczesnej pory ludzie masowo wybierali się nad wodę, której cudowna moc miała przynieść im zdrowie i długowieczność. Kobiety dzięki cudownej wodzie miały być wiecznie piękne i młode. Najciężej było zachęcić do wyjścia z domu wczesną porą dzieci, które jak i te dzisiejsze, nie lubiły wczesnych pobudek, dlatego też rodzice chowali nad rzeką słodycze i inne łakocie, które dziecko wychodząc z domu mogło potem tam znaleźć - wiec była to zachęta, by razem z innymi wyjść nad rzekę. Ale by woda miała moc, trzeba było przestrzegać kilku zasad: po pierwsze trzeba było obmyć się przed pierwszymi promieniami słońca, po drugie tylko woda płynąca z zachodu na wschód miała te właściwości. Można było skorzystać z innej, nawet stojącej w stawach, ale efekt cudowny był znacznie mniejszy. No i woda winna sama wyschnąć - wytarta ręcznikiem traciła swe cudowne właściwości. Był to też dzień skarbów, niczym wałbrzyski złoty pociąg. W Wielki Piątek, podczas mszy pasyjnej, ukryte pod ziemią – w lochach i jaskiniach – skarby, zaczynają błyszczeć jasnym światłem, niezwykłą poświatą i to okazja, by je znaleźć. Podobno tylko raz na sto lat, ale że nikt nie

Połomią, koło Wodzisławia. Drożdżowa rolada, nafilowana (po polsku nafaszerowana) wędlinami wszelakimi. Pieczony w piątek, trafiał jednak dopiero na wielkanocny stół. Pachnący wędzonką i nią napchany świeży pszenny chlebek pasuje idealnie do wszystkich wielkanocnych potraw. I dzięki internetowi zaczyna wracać do naszej kuchni. Choć – bo naprawdę jest pyszny – także świątecznejkuchni

WIELKA SOBOTA Czyli to, co stanowi zgrzyt na naszej śląskiej tożsamości. Święconka! Przed wojną pokarmy święcili tylko imigranci z Polski, po wojnie też, aż biskup Herbert Bednorz zalecił proboszczom promowanie (ku zgorszeniu Ślązaków) tego obyczaju. Zgorszenie minęło, bo Kościół zawsze umiał Ślązaków polonizować, a polska święconka została. W moim przekonaniu każdy, kto idzie nią do kościoła, wypiera się – choćby nieświadomie- śląskości. Bo to nie zwyczaj chrześcijański, tylko polski. Jaka zaś dobiliśmy, ale ich nie święciliśmy. Pomalowane przez młode panny miały być podarkiem dla młodych mężczyzn, ale musiały czekać aż do lanego poniedziałku. Jajko od zawsze było symbolem

n Judosz spolony! ce od świecy paschalnej znajdującej się w świątyni. Podczas tej mszy zostają odwiązane też dzwony, wszystko jest już gotowe by móc z nadzieją oczekiwać Zmartwychwstania. Jajka zdobiły kobiety, ale mężczyźni też nie byli bezczynni. W miejscowości Borki Małe koło Olesna (powiat opolski) do dziś

n Konna procesja w Ostropie. wie, kiedy jest to sto, więc może akurat w tym roku? Opowieści ludowe jednak są pełne wspomnień o tych, który skarby znaleźli. Jak pisze Jerzy Ciurlok, w tygodniku „Echo”: „Pewna kobieta tak była tym zaabsorbowana, że zastawiła w jaskini ze skarbami swoje małe dziecko. Gdy się zorientowała, wejście się zasklepiło. Lecz po roku znów się otwarło i feralna matka dziecko odnalazła, całe i zdrowe. A do tego kolejne skarby. Zdradzę Państwu, że pewnym miejscem na znalezienie skarbów jest sekretne miejsce nad Białą Wodą koło Paczkowa, gdzie niegdyś stał zamek księcia Bolka. Ale w którym miejscu dokładnie, tego nie wiadomo – Państwo sami muszą tam trafić”. W piątek ludzie odwiedzali grób Pański w kościołach, przy których odbywały się – jak w całym chrześcijańskim świecie czuwania. Wtedy też ponowne zastosowanie ma palma z niedzieli - z jej drewienek powstają u nas krzyżyki, które ustawia się na polach i w domostwach. Drewniane maleńkie krzyże mają zapewnić urodzaj i pomyślność. W piątek piekło się też świyncelnik. Dziś niemal zapominany poza jedną wsią,

świąt, a jego malowanie w Wielką Sobotę było nieodzowną tradycją tego dnia. Jajko symbolizowało Zmartwychwstanie, powrót do życia co było istotą Wielkanocy. Tradycyjnie Ślůnzoki barwią jajka na jeden kolor, gotując w różnych roślinnych wywarach. Najpopularniejsze, w łupinach cebuli daje brązowy kolor, a pędy młodego żyta lub trawa - zielony, czarną barwę jajek uzyskiwano przy wykorzystaniu łupin orzecha włoskiego lub też kory dębu, a fioletową gotując w czerwonej kapuście. Ale stosowano też buraka, dającego kolor czerwony. Cebula jest najpopularniejsza, bo wzmacnia naturalny kolor jasnobrązowy. Inne dodatki wymagają rzadszych jajek białych. Na tak pomalowanych jajkach czasem drapano na skorupkach różne wzory przy pomocy żyletki czy nożyka. Po całym dniu przygotowań ludzie udają się na wieczorną mszę, na której dokonuje się symbolicznego obrzędu poświęcenia ognia i wody. Ogień, zapalona świeca paschalna ma symbolizować światło Jezusa, a poświęcona woda ma służyć do sakramentów. Poświęcony ogień każdy z wiernych może zabrać ze sobą do domu, odpalając świe-

kawalerowie spotykają się w miejscowej sali OSP, gdzie robią wydmuszki z jajek. Powstaje z nich Brama Wielkanocna, czyli łańcuch z wydmuszek, zawieszony na najwyższych drzewach nad drogą. Z wydmuchanych jajek robiona jest jajecznica, którą po wysiłku tworzenia „bramy”, posilają się. A brama wisi, aż kompletnie z ostatniego kawałka skorupki nie opadnie.

NIEDZIELA WIELKANOCNA Wielkanocny poranek, tu się niczym od Polaków nie różniliśmy, zawsze rozpoczyna się pójściem na mszę, dopiero potem cała rodzina zasiada do wielkanocnego śniadania, które jest bardzo obfite i pełne wszystkiego. Ale przecież to pierwszy treściwszy posiłek po 40-dniowym poście. Kiedyś post był rygorystycznie przestrzegany, nie tak jak teraz - w czasie postu nie jedzono tłusto nie było mięsnej wkładki, nie pito alkoholu. Zwyczajem poprzedzającym uroczyste śniadanie było składanie sobie życzeń, przy czym dzielono się jajkiem. Niedziela Wielkanocna była dniem, który spędzało się z najbliższą rodzinna,

często świętowało się i okupowało stół długie godziny. Dopiero w dzień następny odwiedzało się dalszych krewnych. Teraz już się tego tak nie kultywuje, gros osób Wielkanoc woli spędzać gdzieś w egzotycznym krajobrazie, a jak już nawet zdecydują się na tradycyjne święta, to duża część potraw jest kupna, bo w tak zagonionym świecie ciężko znaleźć czas, aby wszystko samemu przygotować, a nawet siedzieć przy tym stole nie ma komu, bo wszyscy gdzieś się śpieszą do swoich spraw. Poza tym dla wielu z nas Wielkanoc to już przecież tylko tradycja – bo ilość osób niewierzących szybko rośnie. Owszem, na święta gotują jajka, składają sobie życzenia, obdarowują prezentami, ale pozbawione jest to jakiejkolwiek religijnej otoczki. Jak Niedziela Wielkanocna, to nie może też zabraknąć tradycji najbardziej ukochanej przez najmłodszych czyli hazoczka. Hazok (po polsku zając) chowa prezenty, głównie dla tych najmniejszych, ale też tych dojrzałych domowników. Ale żeby cieszyć się z podarków trzeba je najpierw znaleźć. Bo zajączek to taki trochę zgrywus, chowa upominki w domu i ogrodzie, więc dostarcza radości nie tylko z samego upominku, ale już jego poszukiwania są świetną zabawą. Hazok przywędrował do nas z Niemiec w XIX wieku, a sama tradycja wywodzi się z wierzeń przedchrześcijańskich, a właściwie kultu bogini Eostre, która była odpowiednikiem słowiańskiej Pani Wiosny a jej symbolami były właśnie królik i zając.

PONIEDZIAŁEK WIELKANOCNY

n Hazok, kiery gyszynki rozdowo.

Całe to lanie wody było jakby wróżbą i sygnałem, zarówno dla chłopaka jak i dziewczyny: podobasz mi się. Kiedyś polewanie wodą było zarezerwowane tylko dla mężczyzn, a oblewano dziewczyny, które się chłopcom podobały. Także po to, że gdy mokre suknie oblepią ciało, lepiej widać jej figurę. Był więc śmigus takim trochę odpowiednikiem „Miss mokrego podkoszulka”. Gdy fascynacja chłopaka dziewczyną była odwzajemniona, wtedy dziewczyna obdarowywała go własnoręcznie pomalowanym jajkiem. Jeśli żaden kawaler nie zapukał do drzwi dziewczyny by ją oblać, mogło takiej pannie grozić nawet staropanieństwo. Dzisiejsze lanie wodą na ulicy kogo popadnie przez wyrostków, ma więcej wspólnego z chuligaństwem, niż wielkanocnymi zwyczajami. Lany poniedziałek był też czasem wróżb i zabaw w którym zasadniczą role pełniły jajka. Znana była zabawa w kulanie jajec, która polegała na toczeniu z górki jajka do wydrążonego na dole dołku - ten kogo jajko 3 razy wpadnie do dołka, zgarnia pisanki pozostałych graczy. Dziewczyny natomiast wróżyły z jajek która pierwsza wyjdzie za mąż. Panny stukały się jajkami i której wcześniej stłucze się, ta prędzej stanie na ślubnym kobiercu. W śmigus-dyngus na Śląsku często odbywały się też konne procesje, które miały na celu zapewnić dobre zbiory. Zwyczaj ten do dziś kultywowany jest w Ostropie koło Gliwic, czy też Sternalicach niedaleko Olesna. Podczas takiej procesji gospodarze objeżdżają konna pola uprawne, dzierżąc w dłoniach krzyż i figurę Chrystusa. Karolina Gąsior (Współpraca DD)


10

nr 4/2019 r.

Wasserturmy - świat, który na naszych oczach odchodzi

A bywają piękne

Bywają piękne. Niektóre nijak nie przypominają obiektów użytkowych, lecz wieże, w których zły czarownik, lub smok, uwięził królewnę, a ona czeka na swojego oswobodziciela. Ale zamiast oswobodziciela przychodzi ekipa, której zadaniem jest wieżę zburzyć. Bo po pierwsze niepotrzebna, po drugie niszczeje. I tak wasserturmy, od dziesięcioleci stanowiące nieodłączny element naszego krajobrazu, a nierzadko też punkt orientacyjny, bo widać je z daleka, powoli odchodzą. Podobnie jak wiele innych obiektów wczesnej epoki industrialnej. Trudno ratować każdą starą fabryczkę, ale waserturmów szkoda, bo mają szczególne piękno. Są jakieś takie dostojne.

W

n Jeden z gliwickich waserturmów

W

aserturmów, bo tak do dzisiaj, z niemiecka, mówią na wieże ciśnień Ślązacy. A budzą one sporo emocji. Powstaje wiele blogów i stron internetowych ludzi zafascynowanych architekturą wież ciśnień. Fascynacja nie bierze się jednak z systemu działania budowli, a ich pięknej architektury. Wielu architektów brało sobie za punkt honoru, by wieże ciśnień stojące często w centrum życia publicznego, były nie tylko funkcjonalne ale również piękne. Zresztą sto lat temu budowano tak obiekty przemysłowe, stąd niezwykłe piękno choćby Elektrociepłowni Szombierki czy obu tyskich browarów.

asserturmy, to relikty przeszłości budowane by dostarczać wodę mieszkańcom gdy były już sieci kanalizacyjne, a nie było jeszcze potężnych przepompowni, utrzymujących ciśnienie w sieci. Gdy jednak upowszechniły się silniki parowe (a potem elektryczne) wymyślono, by napędzane nimi pompy tłoczyły wodę w górę, do dużych zbiorników, a dalej, już siłami grawitacji, popłynie ona rurami. Zasilając, zgodnie z zasadą naczyń połączonych, wszystkie krany znajdujące się poniżej tego zbiornika. Dlatego wieże wodna na Śląsku były znacznie popularniejsze, niż w innych częściach kraju, bo tam w miasteczkach sieć wodociągowa pojawiła się często dopiero po II wojnie światowej, gdy już przepompownie były w powszechnym użyciu. U nas były one częste już w XIX stuleciu, a waserturmy budowano niemal do II wojny światowej. Potem pełniły jeszcze przez pewien czas rolę urządzeń zapasowych, na wypadek awarii przepompowni. Ale już w epoce Gierka straciły swoje funkcje i zaczęły powoli podupadać.

n Opole, też nie jedyna W raz z rozwojem technologii, z przepompowniami, stare wieże ciśnień zostały zapomniane, niszczejąc gdzieś już prawie na peryferiach miast. Często z braku funduszy na ich remont i rewitalizacje tracą bezpowrotnie swój dawny blask.

NISZCZEJĄCE Jak chociażby ta w Mysłowicach, w której na początku XXI wieku był jeszcze bar McBroda. PKP wypowiedziała mu jednak umowę, nie zgodziła się na sprzedaż wieży, i – chociaż mieszkańcy w konkursie Mysłowicki Diament uznali ją za jeden z najważniejszych miejskich obiektów – w końcu postanowiła rozebrać.

Podobny los czeka chyba obie bieruńskie wieże, ulokowane blisko siebie. Jedna dostarczała w okresie międzywojennym wodę miastu, druga fabryce chemicznej. I wiele innych. Na szczęście są i takie, które znalazły nowe przeznaczenie. Lub jest szansa, że stanie się to niebawem. Te, które mają coś jeszcze ze swojego starego wdzięku są często przerabiane na przykład na hotel, wieże widokową czy restauracje. Albo w Łaziskach Górnych, która wprawdzie w 2013 roku znalazła prywatnego właściciela, ale ten, wbrew obietnicom, jak na razie pozwala jej niszczeć. Kupił ją zresztą za cenę samej działki, bo innych chętnych w przetargach nie było.

Wieże ciśnień Te olbrzymie wieże często mają niebanalny wygląd, przypominające baszty zamkowe w centrach miast, niejednokrotnie zdobiące dawne pocztówki. Nie były to jednak atrakcje turystyczne ale piękne budynki spełniające na tamte czasy ważne funkcje. Najstarsze konstrukcje przypominające nasze wieże ciśnień zostały opisane już w pierwszym wieku naszej ery i były wykorzystywane w miastach takich jak Rzym, Herkulanum. Starożytni nie tylko w ten sposób magazynowali wodę, ale też dbali o jakość tej wody. Zachował się opis działania Juliusa Sextusa Frontiusa który był komisarzem wodnym Rzymu. Z opisu inżyniera wynika, że woda, która płynęła akweduktami, trafiała do specjalnych zbiorników, gdzie znajdowała się przez kilka dni. Te kilka dni powodowało, że

wszystkie pyły i zanieczyszczenia zdążyły opaść na dno. Następnym przystankiem (już czystej, jak się Rzymianom zdawało, bo skażonej ołowiem, gdyż rury mieli ołowiane) wody było Castellum, czyli ichniejsza wieża ciśnień. Z Castellum woda wędrowała do miejsc skąd starożytni rzymianie czerpali wodę. Bo wodociąg miejski nie istniał. W naszym kraju pierwsze początki systemu rozprowadzania wody pojawiły się w trzynastym wieku i początkowo wykorzystywano naturalną grawitacje zbiorników wodnych leżących ponad miejscowościami. W miarę rozrostu i zwiększeniu liczby miast trzeba było rozglądnąć się za inną technologią, gdyż w okolicach nizinnych tej technologii nie można było zastosować. Poprzednikiem późniejszych wież ciśnień były rurmusy,

Objawieniem dla Pszczyny był remont, a potem otwarcie w wieży futurystycznej restauracji. Wieża została zbudowana w 1928 roku i początkowo oprócz zbiornika wody znajdowały się tam miejskie łaźnie oraz mieszkania zarządcy i pracowników. Nowy właściciel zaryzykował, wyremontował wieże by mogła powstać tam jedna z najlepszych restauracji w kraju. Uroku dodawała jej też niebanalne surowe wnętrza, pełne wystających śrub, żelastwa i rysunków technicznych. I w dodatku ten widok z 37 metrów na całą okolice dech zapiera. Niestety ten klimatyczny lokal od października zeszłego roku jest zamknięty i nikt nie jest w stanie powiedzieć dlaczego. Bo chyba restauracji, która

które podnosiły wodę z okolicznych źródeł wody i w ten sposób zyskiwano potrzebną do rozprowadzenia wody grawitacje. Wiec działanie takich rurmusów było zbliżone do działania późniejszych wież ciśnień. Ze względu na odbiorców wody można wyróżnić kilka rodzajów wież. Takie, których głównym celem było dostarczanie wody do mieszkań, były znane jako komunalne bądź też wodociągowe. Jak ta w Łaziskach, która zaopatrywała w wodę nie tylko tę miejscowość ale też leżący niżej Mikołów. Były też wieże kolejowe (np. mysłowicka), które budowane były w okolicach stacji kolejowych a woda z nich zasilała kursujące wówczas parowozy ale zaopatrywały również szereg budynków tworzących stacje kolejową, w tym budynki socjalne. Duże fabryki i zakłady pracy (np. Huta Uthermanna, później huta Szopienice) również niejednokrotnie miały własne wieże. Niektóre, jak na przykład powstała w 1900 roku w Chełmży (powiat toruński) do dziś pełnią swoją rolę. (Tekst przedrukowany z tygodnika Echo)


11

nr 4/2019 r.

zgarniała wszystkie nagrody świata kulinarnego, nie groziło bankructwo. Stolik trzeba tam było rezerwować. Ale od kilku miesięcy jest opuszczona. A to tylko wieże – i wcale nie wszystkie – z niewielkiego kawałka Górnego Śląska, z Ziemi Pszczyńskiej. A przecież im większe miasto, tym wież było więcej.

li Akademia Seniora i Akademia Młodych Talentów. Duża atrakcją będzie też taras widokowy, który znajdzie się na najwyższym punkcie wieży, czyli na wysokości 20,5 metra. Uporządkowany zostanie również teren przyległy, powstanie miedzy innymi parking, który ułatwi dostęp do obiektu. Pieniądze na rewitalizacje zostały pozyskane z Re-

Choć pomysłów na te opuszczone, zaniedbane nie brakuje, bo co rusz w internecie pojawiają się wizualizacje, jak można wykorzystać obiekty. Jednak brak jest inwestorów, którzy by wyłożyli na rewitalizacje miliony złotych. Zawsze jednak jest tak, że łatwiej mieć pomysł na wydanie pieniędzy, niż mieć te pieniądze. W Zabrzu przy ulicy Zamoyskiego stoi piękna wieża ciśnień. W planach jest jej rewitalizacja, na którą miasto dostało dofinansowanie. Celem całego przedsięwzięcia jest nie tylko odnowa elewacji, ale również uczynienie z niej atrakcji turystycznej, wraz z innymi, na Szlaku Zabytków Techniki. Około dwadzieścia pięciu milionów złotych ma pomóc stworzyć w wieży centrum kulturalno-rekreacyjne a także uczynić z niej miejsce pełne wiedzy. I przybliżyć zwiedzającym historie przemysłu. Inwestycja jest zaplanowana w najmniejszych szczegółach i obejmuje nie tylko wieże ale i teren wokół niej. Wewnątrz waserturmu znajdzie się miedzy innymi Centrum Żywego Rzemiosła, Centrum Aktywizacji Społeczno-Zawodowej, przestrzeń w której znajdzie się prezentacje mające objaśnić działanie wieży ciśnień. Oprócz tego będzie też miejsce dla młodszych i starszych mieszkańców czy-

n Ambitne zabrzańskie plany

gionalnego Programu Operacyjnego Województwa Śląskiego. Całość inwestycji szacowana jest na około 34 miliony złotych, ale te 26,5 miliona pozyskane z Programu ułatwią zrealizowanie celu. Prace mają zakończyć się końcem grudnia tego roku.

TE Z SZANSAMI Znajdująca się na katowickim Nikiszu wieża ciśnień ma również szanse na uzyskanie nowego oblicza. Firma Śląskie Kamienice, która działa na rynku od lat, postanowiła kupić tę wieżę znajdującą wraz z przyległą do niej przepompownią. Firma chce odnowić oba budynki i przywrócić im dawny blask. A co potem? Pomysłów jest wiele. Poczynając od sali bankietowej w przepompowni, na obserwatorium astronomicznym w wieży kończąc. Firma zawodowo zajmuje się renowacjami często zrujnowanych sta-

Dwa wrocławskie wasserturmy stanowią prawdziwe perły architektury. Jedna z nich, być może najpiękniejsza w Europie, wygląda na ekstrawagancki bawarski zamek, w którym mieszka jakiś ekscentryczny arystokrata. Obecnie znajduje się w niej elegancka restauracja. Druga ze znanych wrocławskich wież bardziej kojarzy się z koszarami czy więzieniem, bo jest ogromną, niemal kwadratową bryłą. Nadal jest w zarządzie wodociągów, ale jest nieczynna, udostępniana bywa jako obiekt muzealny bądź teatralny.

rych kamienic, by potem urządzać w nich mieszkania i apartamenty. Umie więc zajmować się renowacją zabytkowych obiektów. A ta dzielnica Katowic jest firmie dobrze znana, gdyż posiadają w jej obrębie restaurację: Śląską Prohibicję. Być może również gliwicka wodna wieża zyska nowe przeznaczenie? Piękna monumentalna wieża, stojąca przy ulicy Sobieskiego w Gliwicach, już kilka lat temu miała stać się inkubatorem sztuki na terenie miasta i okolic. W projekt rewitalizacji starej gliwickiej wieży był zaangażowany znany w świecie architekt Przemo Łukasik z pracowni architektonicznej Medusa Group (twórca industrialnego bolko loftu, architekt do dziś w nim mieszka). Niestety, choć w projekt było zaangażowane kilka osób, sprawa rozbiła się o koszty. Nikogo nie było stać na taką inwestycje. Potem wieża wiele razy zmieniała właściciela. Aktualnym właścicielem jest Komsta Okna i Drzwi, która ma chęć znów spróbować zagospodarować wieże. Firma nic nie zdradza, oprócz tego że ma wiele projektów i planów na gliwicki waserturm. W Szopienicach, jednej z najbardziej zaniedbanych dzielnic Katowic, fundacja o nazwie „Śląsk Wczoraj i Dziś” chce stworzyć przy ulicy Korczaka osiedle, które ma odmienić oblicze dzielnicy. Szopienice kojarzą się raczej dość ponuro, to tu w większości miasto znalazło dom dla ludzi, którzy zostali eksmitowani z innych jego części. Teraz fundacja ma stworzyć tu kompleks mieszkalny złożony z dwóch bloków nazwie „Biała Wieża” która będzie dostosowana w całości do potrzeb osób niepełnosprawnych. W pierwszym budynku znajdą się mieszkania, natomiast drugi będzie pełen usług i infrastruktury, przeznaczonych specjalnie dla mieszkańców: rezydencji takich jak sala kominkowa, gdzie organizowane będę różnego rodzaju imprezy czy też czytelnia. Na terenie działki znajduje się również bardzo wysoka, 65-metrowa wieża wodna, która również ma zostać wyremontowana a w jej wnętrzu planowane jest powstanie klubu fitness. A w najwyższym punkcie wieży ma powstać kawiarnia widokowa.

NAJSTARSZA DO ROZBIÓRKI Ale niestety, podobny los jak mysłowicką, czeka chyba najstarszą na Górnym Śląsku, stojąca także w Zabrzu. Mierząca trzydzieści metrów wieża hutnicza została wzniesiona w 1871 roku. I chociaż budynek został wpisany na listę zabytków, to jej stan co roku jest coraz gorszy. Wiele z elementów konstrukcji zostało pozabieranych przez lokalnych zbieraczy i złomiarzy, wiec miasto postanowiło zamurować

wejście, by tym samym zabezpieczyć obiekt przed przygodnymi poszukiwaczami wrażeń. Tym bardziej, że obiekt grozi zawaleniem. Choć pomysłów na te opuszczone, zaniedbane nie brakuje, bo co rusz w internecie pojawiają się wizualizacje, jak można wykorzystać obiekty. Jednak brak jest inwestorów, którzy by wyłożyli na rewitalizacje miliony złotych. Zawsze jednak jest tak, że łatwiej mieć pomysł na wydanie pieniędzy, niż mieć te pieniądze. Karolina Gąsior

n Łaziska Górne, miała być odnowiona, ale niszczej


12

nr 4/2019 r.

Nojlepszy gĕszynk 35zł

30zł

We Niŷmcach tyż werci sie demonstrować ślůnskość!

45zł

35zł

35zł

A może wybieresz se inkszy tres, abo inszy gadżet?

35zł

35zł

35zł

35zł

5zł

30zł

30zł

5zł

Instytut Ślůnskij Godki, 43-143 Lędziny ul. Grunwaldzka 53.* adres e-mail: megapres@interia.pl, tel. 501 411 994, konto bankowe 96 1020 2528 0000 0302 0133 9209 Eli kupisz za 100 zł abo lepij (do kupy ze ksionżkami ze ôstatnij strony) – dostawa gratis. Na terenie aglomeracji katowickiej możliwe dostarczenie kurierem i zapłata przy odbiorze.

* Powyższy adres jest jedynie adresem korespondencyjnym. Nie ma tam sklepu!


13

nr 4/2019 r.

Święto zmyślonego zdarzenia

Polacy mają zwyczaj świętować rocznice wydarzeń, których nie było. Ba, ogłaszać je świętami państwowymi. Jak sejm 22 lutego, który ogłosił, że 14 kwietnia jest świętem państwowym, świętem… Chrztu Polski.

No co ty Dobrawa, na jajach się nie znasz!?!

Obiecałeś się ochrzcić!!!

B

ardziej absurdalne święto wymyślić trudno. Dowodzi ono kompletny brak znajomości tematu, brak wiedzy o stanie obecnych badań nad historią Polski. Bo historycy coraz częściej podnoszą, że źródło wskazujące na ten chrzest jest niezbyt wiarygodne, bo o dobre 250 lat późniejsze. A kronikarze z czasów Mieszka jakoś chrztu tego nie dostrzegli, choć dużo wiedzieli o chrzcie króla Węgier, księcia Czech, władcy Rusi i wielu innych. Bo w średniowiecznej Europie przyjęcie chrztu przez kolejne państwo, to wielkie, europejskie wydarzenie. Tymczasem – u kronikarzy z X wieku o chrzcie Mieszka cisza. Rok 966 jest tym bardziej niewiarygodny a data 14 kwietnia 966 już zupełnie wzięta z gipsdeki!

ŚLĄSKI PEWNIEJSZY Już bardziej wiarygodny jest nasz śląski chrzest, o jakieś 100 lat wcześniejszy. Bo Śląsk prawie na pewno był wówczas częścią Rzeszy Wielkomorawskiej, a to państwo ochrzcił w IX wieku Metody, brat Cyryla. Zresztą słowiańscy władcy traktowali wówczas chrzest instrumentalnie, jak im to było wygodnie. Władca Wielkich Moraw, Mojmir I, ochrzcił się – więc i swoje państwo – w roku 831. Ale przecież 14 lat później, w 845 roku ochrzczono 14 czeskich książąt czeskich, więc magnatów państwa wielkomorawskiego. Znaczy z Mojmirem się nie ochrzcili. No a Metody ochrzcił Wielką Morawę w roku 863. Czyli i dla niego chrzest dziada się nie liczył. . Bądź tu mądry! Jednak gdy państwo upadło, koło 905 roku, czescy książęta najwyraźniej porzucili chrześcijaństwo. Bo w roku 825 nowy czeski (a zarazem śląski) władca, Wacław, znów… przyjmuje chrześcijaństwo. Za ten chrzest został świętym, podobnie jak Stefan, który był pierwszym chrześcijańskim władcą Węgier, Jarosław Ruski i inni. Mieszko jakoś świętym nie jest. Polscy historycy lubią bajdurzyć, że przecież czeski książę Bolesław nie oddałby córki poganinowi za żonę. Tylko, ten Bolesław, został księciem, gdy stojąc na czele antychrześcijańskiego powstania obalił i zamordował swojego starszego brata, tegoż św. Wacława. A potem tak strasznie mu nagle zależało, by córka nie wyszła za mąż za poganina?

MIESZKO? RACZEJ SIĘ NIE OCHRZCIŁ! Zresztą na grobie Bolesława Chrobrego widniała inskrypcja „Byłeś synem matki chrześcijanki i plugawego ojca”. Tak, poddani swojemu na grobie królowi napisali, ze miał ojca plugawego. Przeciwstawionego matce chrześcijance. To może oznaczać tylko jedno, że Mieszko chrztu nie przyjął. Pewnie obiecał, bo lali go Obodrzyce, i gdyby jeszcze jedną, dwie bitwy przegrał, to plemienny wiec by mu tron odebrał. Potrzebował więc czeskiego sojuszu i był za ten sojusz gotów obiecać wszystko. Ale gdy z pomocą Czechów pokonał Obodrzyców, to się najwyraźniej na obietnicę chrztu wypiął. Dlatego był „plugawy”.

(tak, tak, Mieszko z Niemcami graniczył nieznacznie, dzieliły go od nich słowiańskie państwa plemienne).

POLSKA? SŁOWO WYMYŚLONE W RZYMIE! Nawet nazwy państwa, Polonia, jeszcze nie było, bo jej jeszcze Niemcy nie wymyślili. Owszem, wymyślono ją w Rzymie (przez germanów wówczas rządzonym), bo jakoś to państwo trzeba było nazywać. „Państwo Meska” się nie nadawało, bo wszystko na to wskazywało, że mamy do czynienia z państwem dynastycznym, a nie chwilowym. Państwa chwilowe mogą nosić nazwy od imienia władcy, jak pierwsze słowiańskie Państwo Samona – 300 lat wcześniej, obej-

wierze tej wychowany – stworzył państwo w Europie kojarzone i z Europą kojarzone. Chrzest Mieszka, nawet jeśli faktycznie się odbył, był dla państwowości Piastów, niczym w porównaniu ze Zjazdem Gnieźnieńskim.

W GNIEŹNIE PIERWSZE WSTĄPIENIE DO EUROPY Jego datę znamy niemal dokładnie. Między 7 a 15 marca 1000 roku. A że musiał trwać dłużej niż dzień, to 10 marca można przyjąć za pewnik. To wtedy Polska (o ile nazwy tej można już używać) stała się częścią Europy. Cesarz, zobaczywszy w Gnieźnie, jak z potężnym władcą ma do czynienia, zdjął z głowy swój diadem i nałożył na głowę

Gdyby szukać symbolicznego początku państwa polskiego, to powinien to być rok 1000, dokładnie 10 marca. I dla nas do przełknięcia nawet, bo wtedy Śląsk był w granicach państwa Bolesława Chrobrego, podczas gdy w czasie wątpliwego chrztu Polski leżał poza nim. Dlaczego więc PiS wybrał datę wątpliwą, zamiast pewnej? Najprostsza odpowiedź brzmi: nieuctwo. Ale czy prawidłowa? Ale nawet gdyby przyjąć, że się w tym 966 Mieszko ochrzcił. No to jakie to wydarzenie dla historii Polski? Co ono Polsce dało? Ustawodawcy twierdzą, że dzięki temu zaczęła się prawdziwa historia Polski. Czyli, że co się wtedy dla Polski wydarzyło.? Czym funkcjonowanie państwa Mieszka I przed rokiem 966 różniło się od tego po roku 966? Tak samo podbijało słabsze słowiańskie plemiona i starało się bronić przed mocniejszymi państwami z zachodu. Tak samo głównym finansowaniem tych wojen było sprzedawanie Grekom i Arabom w niewolę własnych poddanych. Tak samo nie uczestniczyło w szerszej polityce europejskiej, co najwyżej na tyle, o ile dotyczyło to podbicia znajdujących się na północ od niego plemion słowiańskich

mujące też częściowo Śląsk, czy państwo Czaki w Afryce, 800 lat później. Te państwa nie musiały mieć nazwy, bo trwały krótko. Państwo Mieszka trwało od przynajmniej stu lat, miało trwać nadal, więc w Rzymie wymyślono nazwę Polonia. Bo nie, dziś już historycy nie uznają za pewnik, że istniało jakieś plemię Polan, które Piastowie zjednoczyli. Polanie to raczej wymysł XIX-wiecznej polskiej polityki historycznej. Ale wracając, Mieszko nijak państwa nie stworzył, odziedziczył je po ojcu, przekazał synowi. Trochę większe, trochę mocniejsze, ale wciąż na peryferiach tego, co było wówczas cywilizowanym światem. To dopiero Bolesław, ten dla odmiany już na pewno chrześcijanin, przez matkę Dobrawę w

Bolesława. To nie był gest kumpelski po prostu, bo swoisty protokół dyplomatyczny wtedy obowiązywał. Gestem tym Otto III komunikował całemu zachodniemu światu, że Bolesław Chrobry jest równy europejskim królom i za takiego mają go uważać. Także podarki miały swoją rangę. Otto podarował Bolkowi gwóźdź, podobno z krzyża Jezusa, Bolko Ottonowi – jedną z kończyn św. Wojciecha. Dziwne prezenty, ale co epoka to obyczaj. No i cesarz, żeby podkreślić rangę tego nowego państwa, ustanowił w nim kilka biskupstw. Czesi o taki przywilej starali się dobre sto lat.

EUROPA, BOLEK, EUROPA!

Bolesław, inaczej niż jego ojciec, zaangażował się na poważnie w sprawy europejskie, i był w nich ważnym graczem. Myślał nawet chyba o tym, by po Ottonie dla siebie wywalczyć cesarską koronę. Szkoda, że mu się nie udało, bo wtedy na dobre nie tylko my, ale wszystko na Zachód od Wisły, stałoby się na zawsze częścią Europy. Bez tego Polska wyleciała z niej pod koniec XIV wieku, gdy zamiast Europejczyka wybrała na tron wschodniego Litwina Jagiełłę, i skierowała swoje zainteresowanie na wschód a nie zachód, a my do tej wschodniej cywilizacji w polskim wydaniu trafiliśmy w XX wieku, wcale nie z naszej zresztą woli.

PIS WYBRAŁ Z NIEWIEDZY CZY ŚWIADOMIE? Więc, gdyby szukać symbolicznego początku państwa polskiego, to powinien to być rok 1000, dokładnie 10 marca. I dla nas do przełknięcia nawet, bo wtedy Śląsk był w granicach państwa Bolesława Chrobrego, podczas gdy w czasie wątpliwego chrztu Polski leżał poza nim. Dlaczego więc PiS wybrał datę wątpliwą, zamiast pewnej? Najprostsza odpowiedź brzmi: nieuctwo. Ale czy prawidłowa? Może nie, może oni w ten sposób zademonstrowali, że ich europejskość Polski wcale nie interesuje; że ich ideałem jest państwo plemienne, gdzie władca może z ludem zrobić co chce, choć może już niekoniecznie sprzedać w niewolę. Bolesław Chrobry był proeuropejski, jego ojciec wyżej cenił swojskość, nijakość, ale niech mi się nikt nie wtrąca. Może to nie nieuctwo, tylko świadome działanie. Ale jeśli tak, to kiepsko im wyszło, bo o tym, że mamy państwowe święto żadna telewizja nawet specjalnie nie wspominała. Było, że niedziela, było, że palmowa. Ale o państwowym święcie gdzieś tam jedna migawka. Bo oni chyba nawet w to nie wierzą. Tylko jeśli tak – po co cudować? Dariusz Dyrda


14

nr 4/2019 r.

Wyjaśnić Polakowi, czym jest Hajmat, to jak wyjaśnić Papuasowi, czym jest bigos. Można próbować, ale po co? I tak nie zrozumie. Bo żeby zrozumieć smak trzeba poczuć; opowiedzieć się nie da ani Papuasowi smaku bigosu, ani Polakowi istoty Hajmatu. Tak jak Papuasowi nic nie powie, że bigos to z grubsza rzecz biorąc uduszona razem kapusta i mięso – plus przyprawy – tak Polak nie pojmie, że Hajmat to ojczyzna ważniejsza od Ojczyzny. ROZDZIAŁ VI Żarówka świeci się tylko jedna, u powały. Ojciec śmieje się, że aż jedna. Bo jak mówi, tam w Polsce prądu jeszcze nie znają, palą lampami naftowymi. Protestuję, że przecież też jesteśmy w Polsce. Tak mówi dyrektor szkoły, Nowara, tak na akademiach przemawia pan Kiszka. Mówią, że wróciliśmy do polskiej macierzy. Książę podobno uważa inaczej, ale nic nie ma do gadania, zabrali mu księstwo. Mówią, że za długi. Ile trzeba długów narobić, żeby księstwo stracić??? Ojciec jest dziwny. Z jednej strony książę był zawsze wróg, bo kłusowaliśmy w jego lasach. Z drugiej strony, jak książę stracił władzę, to ojciec płakał: I fto nos tera przed Polokami bydzie bronił? Nie wszystko rozumiem, ale ojciec to wyrocznia. Bo to on zza szranku (szafy po polsku) wyciąga naszą drajserkę. Zawsze zawiniętą w papier woskowany. Skąd ojciec go bierze? Historię drajserki prawie znam. Prawie, bo czegoś w niej brakuje. Wiem, że mój pradziadek Wilhelm strzelał z niej, jako pruski żołnierz, w wojnie zibcich-ainojzibcich. Że na plecach z nią maszerował w paradzie zwycięstwa, w Paryżu, w 1871. Tylko nijak nie wiem, a ojciec też chyba nie wiedział, jakim cudem swój wojenny karabin przyniósł po wojnie do domu. Ale nieważne, od tego czasu drajserka stała się naszą bronią rodzinną, naszą żywicielką.

HAJMAT odc. 4

lił. Rozpalało wyobraźnię. Jak chłopcem byłem, marzyłem. O tym, że kiedyś ja oprę drajserkę o stary pniak. Przymknę oko. Wymierzę. Nacisnę spust. A jeleń padnie. Fater pedzom: No, no, Richat! Reszpekt! Zdarzyło się. Miałem 16 lat. Była naładowana, ja z tatą w lesie. Dzik wyszedł na strzał. Tata nie przyłożył broni do oka. Podał mi. „No, Richat, tyn je twůj”. Trafiłem!!! Może nieczysto, szliśmy za nim jeszcze dobry kilometr, nim padł. Ale trafiłem. Jestem dziedzicem drajserki, umiem z niej korzystać! Sięgnąłem po klucze, ale Weronika pierwsza otwarła drzwi. W legginsach i koszulce, bez biustonosza, sutki było widać. Coś tam mówiła o tym Chili Con Carne, ale położyłem ją na sofę i pokazałem, jak kocham. A kocham bardzo. Jak skończyliśmy zapytała, czy mam papiery do ślubu. No przecież, że mam. Po to pojechałem. Świadectwo chrztu, komunii, bierzmowania. Ślub weźmiemy w Warszawie, polskiej stolicy. Naszym mieście. Weronika zajrzała mi do torby; A to co? A nic, takie tam szpargały. Były

Hamburgerisch Beobachter, lipiec 1872 roku W dniu dzisiejszym stacjonujący w naszym mieście pułk piechoty otrzymał nowy rodzaj broni. Zamiast dotychczas używanego karabinu Dreysego, którym nasze wojsko pokonało w ostatniej wojnie Francuzów, wprowadzono zupełnie nowy karabin pana Mausera. Karabin pana Mausera ma nabój scalony, więc znane przypadki rozpadania się naboju podczas strzelania się nie powtórzą, Karabin pana Mausera ma lepszy nabój i dalszy zasięg, dzięki czemu najlepsza na świecie niemiecka piechota jeszcze zwiększy swoją przewagę nad każdą inną armią świata.

Drajserka odeszła z armii zaraz po tamtej wojnie. Ale my ją mieliśmy. Była dobra i celna, jak się o nią dbało. I była ważniejsza od Ponbuczka. Bo o Ponbuczku godała starka. farorz. Durś to samo. Co umar za nos na krziżu, a przudzi Pocjusz Piłat go skozali. Za co, pieron wiy. A zaś drajserka, to boło coś. O nij osprowiaali tata. Celowo piszę w mowie mojego dzieciństwa, bo nie było żadnego boga. Był Ponbuczek. I była drajserka. I drajserka dawała nam pyszne mięso. A ponbuczek nic nie dawał. Jeszcze trzeba było dawać jemu. No niby nie jemu, a farorzowi, ale na jedno wychodzi. A farorz byle czego nie jedli. Nie wiem, jak opa ją przyniósł, ale mieliśmy. Do mausera by się już nie dało, a do niej naboje robiliśmy sami. I biła. Ojciec siadał, wyjmował ta flinta i opowiadał. Jak z niej zabił dwa dziki, jak jelenia ogromnego, jak dziadek gojnemu, co go straszył, czapkę zestrze-

razem to wziąłem. A potem znów poszliśmy do łóżka. Oj, Weronika, jak ja cię kocham. Ciebie i Polskę. Aha, chili con carne było super. Prawie jak rolada… Szuflada nęci. Co jest w tych wspomnieniach zbrodniarza, że mnie tak ciekawią? Ale nie ma czasu. Cholera, mam znaleźć dla firmy dwudziestu pracowników w trzy dni. Dobrych pracowników. Niby żadna sztuka, Warszawa każdego dnia wchłania słoiki. Tylko krzywią się na naszą kasę. Młody dynamiczny zespół, szanse awansu, brzmi dobrze, ale każdy to proponuje. A nasze piętnaście na godzinę jest cienkie. No dobra, jesteśmy rozpoznawalna marka, nie jakiś butik, ale daję mało. Wiem o tym. Ale my jesteśmy firma polska. Nie żydowska, niemiecka, portugalska jak Biedronka, albo chuj wie jaka. To się nie liczy? My polscy jesteśmy! Sam miałem lepsze oferty, ale olałem. Polskie jest polskie Znajdę tych ludzi. Partrioci są wszędzie!

„Gazeta Poranna” 06.04.2014 rok, strona 3. „W czołowej warszawskiej firmie z branży spożywczej podczas rekrutacji pytano kandydatów o wiedzę z zakresu katechizmu. Kilku z nich poskarżyło się rzecznikowi praw obywatelskich. Rzecznik firmy wyjaśnił, iż zespół budowany jest w oparciu o wspólny system wartości związanych z kulturą europejską, której chrześcijaństwo jest elementem kluczowym. Według niego brak tej wiedzy utrudnia porozumienie w zespole. „Nie pytaliśmy, czy kandydat w to wierzy, tylko czy zna” - wyjaśniał. Prezydent RP poparł stanowisko firmy, jako właściwe.

Udało mi się! Naopowiadałem im o możliwościach awansu, o tym, że na stanowiskach kierowniczych zarabia się naprawdę dobrze, a u nas pracowici, ambitni i lojalni szybko awansują. Prawdę mówiłem, sam przecież zaczynałem ze stawką 8 złotych na godzinę a teraz mam osiem tysięcy miesięcznie. Brutto, ale powiedzieć, że zarabiam osiem miesięcznie to zawsze brzmi dobrze. Więcej, niż wiceminister! Szef mnie pochwalił. Lepiej by jakąś nagrodę dał, ale do nagród już nie jest taki hojny. Za to kupił bilety na mecz Legii, dla całego biura. Żaden ze mnie kibol, ale szalik klubowy mam, bo Legia to polski honor i polska duma. Chociaż jak jadę do domu, na wieś, to się do kibicowania Legii nie przyznaję. Nie wiem czemu, ale oni tam Legii nienawidzą. Sam jako dziecko nienawidziłem. Bez powodu, nienawidziłem bo wszyscy nienawidzili. Jak poznałem Weronikę, to zacząłem z jej bratem, Przemkiem, chodzić na mecze Legii. No i poczułem się tam dobrze. Tak… polsko. Bo na stadionie Ruchu, któremu kibicuje mój kuzyn Jerzyk, są jakieś bzdury o narodzie śląskim. I bezczelnie, po niemiecku, nazywają Śląsk „Oberschlesien”. Zresztą Jerzyk kiedyś się na mnie wydarł, żebym mu przy kolegach, kibicach Ruchu, nie mówił Jerzyk, tylko Jurek a najlepiej Jorguś. Mama do taty mówiła Jorguś. Teraz już mówi tak do niego tylko dziadek. Wszyscy inni normalnie: Jurek. A Weronika mówi o moim tacie: pan Jerzyk.

*** Kiedyś w końcu muszę ją poznać z moją rodziną. Ale trochę się boję. Boję się, jak tata zareaguje na tego pana Jerzyka. Ale może nic nie powie. Może nawet dziadek powstrzyma się od tego opy. Bo przecież ja Weronikę i wszystkich przekonuję, że my jesteśmy tacy sami Polacy, że nasi przodkowie przelewali w powstaniach krew za Polskę i przegonili szkopów. Powróciliśmy do macierzy. Ale czasem

w gazetach piszą o śląskich separatystach. I znajomi pytają mnie o tych separatystów. To mówię, że nie znam. Ale przecież mówię nieprawdę. Mój kolega z liceum, Patryk, chodzi w koszulce „Ślązak, nie Polak”. Jak go w niej zobaczyłem, to powiedziałem, że już nie jesteśmy kolegami. Prawdę powiedziałem, bo ja się ze zdrajcami nie koleguję. Na spotkanie pięć lat po maturze przyszedłem w koszulce żołnierzy wyklętych. On w takiej śmiesznej „Nie nerwuj Hanysa”. Jeszcze z jakimiś dziwnymi, niepolskimi literami. Nawet się do niego nie odezwałem. On do mnie też nie. Chociaż mało kto się tam do mnie odzywał. Pewnie zazdroszczą, że mieszkam w stolicy, a oni w tym swoim zapyziałym Bieruniu czy choćby Tychach. Też dziura. Co innego Warszawa, prawdziwie europejskie miasto. I miasto bohaterskie.

ROZDZIAŁ VII Koszary, do których mnie zawieźli były malutkie. Tak po prawdzie nie żadne koszary, tylko leśny obóz. Było nas tam ze dwustu. Prawie wszyscy, choć nie wszyscy, jak ja, wyciągnięci z obozów koncentracyjnych albo z więzień. Z niektórymi szło zamienić parę zdań po polsku, bo był tam Ślązak, jak ja, spod Opola, był Kaszub i był Mazur. I jeden Czech z Sudetów, choć mówił, że jest Niemiec, a nie Czech. Reszta z całych Niemiec, choć był też Estończyk. Nie ze wszystkimi zdążyłem pogadać, skąd są, bo od razu wzięli nas ostro do galopu. Musztra, ćwiczenia fizyczne, bieganie, ostre strzelanie z mausera i szmajsera, obsługa MG. MG to był najlepszy karabin maszynowy na świecie, do dziś takich nie robią. Obsługa panzerfausta. Leśne zasadzki, strzelanie, bieg, zasadzka, walka wręcz, bieg. I szkolenie ideologiczne. O tym, że żydzi to nie ludzie. Nie wiadomo po co to mówili, bo przecież od 1939 roku wiedziałem, że nie ludzie. Ciągle o tym

pisały cajtungi, no i film Żyd Suss widziałem. Choć ojciec opowiadał, że przed wojną w Polsce żydzi też mieli niewiele lepiej. Ale w sumie co mnie żydzi wtedy obchodzili? Teraz to mi ich żal, jak wiem, co z nimi robili. Ale wtedy po szkoleniu wiedziałem tyle, że świat bez żydów będzie lepszy. I choćby po to warto toczyć walkę do ostatecznego zwycięstwa. Z sowietami dlatego, że to dzicy, którzy stanowią zagrożenie dla europejskiej cywilizacji, a z Amerykanami dlatego, że Amerykę opanowali żydzi. Panoszyli się tam tak, jak w Niemczech, zanim nastał fuhrer i zrobił z nimi porządek. Kiedy pobijemy w końcu Amerykę, to i tam zrobimy z nimi porządek. Siedziałem cicho, bo nie bardzo wierzyłem. Jak na razie to Amerykanie lali we Francji nas, a sowieci byli już w Polsce. Choć niedawno Niemcy stali pod Moskwą. I ciśli sowieci do przodu. No ale siedziałem cicho, bo co, do Dachau mam wrócić? Wszyscy siedzieli cicho, ale niektórzy wierzyli chyba w to ostateczne zwycięstwo jeszcze mniej, niż ja. Bo dwóch zdezerterowało. Zdezerterował ten Czech, co niby nie był Czechem i jeden z Hamburga chyba. A może z Hannoveru? Obu ich złapano, tego z Hamburga po kilku godzinach, a tego Czecha po trzech dniach. I obu w naszym obozie powiesili. Rodzina Czecha podobno trafiła za to do lagru. Więcej żaden już potem nie zdezerterował. Bo przecież nie po to człowiek się z lagru wydostał, żeby skończyć ze sznurem na szyi.

*** Przerwałem czytanie, bo Weronika zapytała, czy byśmy nie poszli ze znajomymi do knajpki. Podobno wszyscy się już zbierają w którejś przy Placu Zbawiciela. Wolałbym jeszcze poczytać, ale nie chciałem robić przykrości Weronice. Tak lubiła te spotkania w knajpkach. Bo co jej powiem? Zostańmy w domu, bo chcę jeszcze poczytać wspomnienia mojego wujka, który był zbyt wielkim tchórzem, by zdezerterować z SS? Ja nawet rozumiem, że się do tego SS zgłosił, jeśli tylko tak mógł uciec z obozu koncentracyjnego, ale zaraz potem powinien uciec i z tego SS. I choćby dołączyć do polskich partyzantów. To by była historia rodzinna: wujek zgłosił się do SS by uciec z obozu, a potem bronił Warszawy przed hitlerowcami i wyjaśniał dowódcom powstania metody walki SS. Byłoby się czym szczycić. A tak znów będę musiał słuchać przechwałek tego cholernego Konrada, że jego dziadek był żołnierzy wyklęty. I zaczepek, że mój hanyski dziadek był pewnie w armii Hitlera. Odpowiedziałem mu, że dziadek miał 7 lat, jak się wojna skończyła. No i poszliśmy. Cdn. Dariusz Dyrda


15

nr 4/2019 r.

FIKSUM DYRDUM

Kredyt zaufania dla belfrów

N

auczycielom mówię TAK! Popieram was, bo ciulate to państwo, w którym nauczyciel zarabia jak czyściciel ulic. Tylko, czy wyście się zastanowili, czego uczycie? Nie pytam nauczycieli fizyki czy matematyki, bo ona jest uniwersalna. Ale czy nawet ona na pewno? Archimedes był bardzo dawnym Grekiem i Euklides też, ale w nauce nowożytnej pełno jest Ślązaków. Czemu wy, belfrzy, jakoś nie umiecie pokazać bogactwa śląskiej nauki? Że u nas nie był jakiś śmieszny Łukasiewicz, co wymyślił lampę naftową, tylko wielcy światowi odkrywcy. Każde śląskie miasto ma takiego, ale wy ich pomijacie, bo to nie Polacy byli! Ja was nauczyciele popieram, ale uczcie historii tej Ziemi, a nie Lwowa, bo mie Lwów kole rzici loto. Strajk nauczycieli! Długo siedzieli cicho, bo państwa na ich podwyżki nie stać. Ludzie wykształceni, więc nie stać to nie stać, co poradzisz. Ale gdy nagle dowiadują się, że rząd wziął sobie fantastyczne dodatki „bo im się po prostu należały”, gdy różne tłukowate misiewicze biją kasę, gdy za bycie blondie w Banku Narodowym ma się pół miliona na rok – to kto uwierzy, że państwa nie stać? Gdy dziecko plus, krowa plus

i koza plus? Normalną reakcją jest – macie dla wszystkich, to my też chcemy! Pojechali ostro, tauzen każdemu! Nie lubię po równo każdemu, bo mi to komunizmem podśmierduje. Ale to pole do negocjacji. Rząd poważnych negocjacji nie podjął – więc jestem po stronie nauczycieli. Bo nie podoba mi się to, jak uczą o Śląsku. A raczej jak wcale o nim nie uczą. Ale to znowu nie sprawa nauczycieli. Znam

ciel nie ma miejsca, by coś opowiedzieć od siebie. On goni jak pies, by tę podstawę choć zrealizować. Reforma PiS sprowadziła szkołę do zakładu produkcyjnego, gdzie – jak na taśmie – miejsca na przestoje nie ma. I ta taśma wypuszcza standardowego nieuka. Co jest dobrze pomyślane, bo nieuk jest wyborcą PiS-u. Liczby nie kłamią, im niższy poziom wykształcenia, tym poparcie dla tej partii wyższe.

ma dla mnie ofertę jedną: wypierdalaj foksdojczu do Niemiec, jak ci się w Polsce nie podoba. A mnie się w Polsce nie podoba! Nie, żebym miał coś do Polski jako takiej, bo to tylko słowo biało-czerwone. Ale nie podoba mi się w niej ruski – choć oni myślą, że polski – prymitywny nacjonalizm i wiara, że rządzący jest najmądrzejszy. Car czy naczelnik Kaczyński, wsio rawno. Bo ja wiem,

Ja jestem za dobrym wykształceniem. Bo człowiek z otwartym umysłem, nieważne skąd jest, potrafi pojąć nasze śląskie postulaty. Potrafi dopytać, zaciekawić się, zrozumieć. Debil po fatalnej szkole, albo i bez szkoły (coraz częściej na jedno wychodzi) ma dla mnie ofertę jedną: wypierdalaj foksdojczu do Niemiec, jak ci się w Polsce nie podoba. wśród nich, polonistów, historyków, matematyków nawet, takich, którzy chcą o Śląsku uczyć. Tylko… ich obowiązuje napisana w ministerstwie podstawa programowa, tak napchana, że gimnastykuj się, by ledwie z nią nadążyć. W tej sytuacji nauczy-

Ja jestem za dobrym wykształceniem. Bo człowiek z otwartym umysłem, nieważne skąd jest, potrafi pojąć nasze śląskie postulaty. Potrafi dopytać, zaciekawić się, zrozumieć. Debil po fatalnej szkole, albo i bez szkoły (coraz częściej na jedno wychodzi)

że w sprawach mojej miejscowości, mojego hajmatu, my wiemy lepiej, niż wiedziałby najmądrzejszy nawet naczelnik z Warszawy. O głupim nawet nie mówię. Ja marzę, by o sprawach regionu w regionie decydowano. I nijak nie przekonuje mnie do tego

PiS-owski katowicki sejmik, który przecież od PiS-owskiej warszawskiej centrali polecenia odbiera. Aż mi się śmiać chce, że PiS mógłby przecież Śląskowi nadać autonomię, ale i tak w tej autonomii o wszystkim decydowałby zdominowany przez PiS sejmik. Chcielibyście takiej autonomii? Ale wkurza mnie śląska szkoła, która przez 12 lat edukacji o tej naszej międzywojennej autonomii nie ma nawet jednej lekcji. O jakichś idiotycznych żołnierzach wyklętych ma, o papieżu Polaku ma, a o tym, co konstytuowało Śląsk w Polsce nie ma. Nie wspomnę nawet o tym, że nic w niej o naszej śląskiej niepodległości od XII do XVII wieku. W polskim programie nauczania Śląsk wtedy na mapach świata nie istniał. Terra Incognita, jak Australia, wtedy jeszcze nie odkryta. Nauczyciel na Śląsku nie jest śląski, jest polski! Ale nasza nadzieja na zainteresowanie go śląskością musi się oprzeć o to, że będzie z życia zadowolony, bo tylko taki robi więcej, niż musi. I dlatego popieram nauczycieli. Rechorůw. A jeśli wywalczycie swoje i nadal zapominać będziecie o Śląsku, to zacznę na was szczuć, równie gorąco, jak was obecnie popieram. Dejcie pozůr! Dariusz Dyrda

PISZE CÓRKA NACZELNEGO

To

już druga moja Wielkanoc na angielskiej ziemi, i znoszę ją lepiej, niż Boże Narodzenie. Po pierwsze dlatego, że może w chrześcijaństwie przestawia się to inaczej, ale dla mnie to takie święta drugiej kategorii. Magii towarzyszącej Bożemu Narodzeniu w nich nie czuję. Kulinarnie Wielkanoc też, gdyby nie wszechobecne jajka, niczym by się od porządnego weekendu nie różniła. A akurat z jajkami to Anglicy mają hopla większego, niż u nas. Owszem, jedzą ich dużo, ale jeszcze więcej czekoladowych. Te już od lutego są wszechobecne w marketach, a na kilka dni przed świętami swoje własne produkuje każda cukiernia. Pyszne są, bo gadajcie co chcecie, ale tu cukiernik to cukiernik, produkuje własne czekolady, według swoich wzorów, a na Wielkanoc właśnie jajka i zające. Smaków – tysiące, bo przecież czekoladę można na mleczno i na gorzko, można z chili, można o smaku brandy. Powiadam wam, pychota. Wielkanocny obiad Anglicy jedzą najchętniej z jagnięciny, ale ja akurat chętnie zmieniłabym go na wielkanocne śniadanie u ojca. Wielką fanką ani żuru, ani białej kiełbasy nie jestem, ale te wszystkie prawdziwe u ojca wędliny, przez niego wędzone, z sosem tatarskim, też własnej roboty (ojciec robi najlepszy na świecie, poza tym, który robi babcia) – to po prostu niebo w gębie. A w drugie święto obiad z pie-

Wielkanoc na angielskiej ziemi czoną kaczką albo innym pysznym mięsiwem. Ojciec dnia tego je ją z chrzanem (sam mówi krzonem), tak, jak normalnie jada golonko. Anglicy podobno kilkaset lat temu podbili pół świata, bo szukali krajów, gdzie jedzenie jest lepsze, niż u nich. A że lepsze jest prawie wszędzie…

tą nawet ich nazwa, Easter, nie do niego nawiązuje, a do starej celtyckiej bogini, Eostre, symbolu narodzi i płodności. Chrystus ją wygnał, ale w nazwie święta to ona pozostała, jakby dając sygnał, że jeszcze w tej walce nie powiedziała ostatniego słowa. A że na Wyspach Brytyjskich

szym chlebem (ja za ciekawszymi studiami, z dala od rodziców), ale zamiast się z niego cieszyć, chodzą i wybrzydzają. Że barszczu białego (albo żuru) nie ma, kiełbasy białej nie ma, tego nie ma, tamtego nie ma, i co to za kraj taki. O Ślązakach trudno mi się wypowiadać, bo skąd mam

Święta na angielskiej ziemi nie epatują jednak bez przerwy Chrystusem, zresztą nawet ich nazwa, Easter, nie do niego nawiązuje, a do starej celtyckiej bogini, Eostre, symbolu narodzi i płodności. Chrystus ją wygnał, ale w nazwie święta to ona pozostała, jakby dając sygnał, że jeszcze w tej walce nie powiedziała ostatniego słowa. A że na Wyspach Brytyjskich powracające na tron z wygnania królowe się zdarzały, to kto wie, może i bogini się uda Za to angielski hazok to prawdziwy sknerus, pragliwiec taki! Nasz, ślůnski, to przynosi dzieciom fajne gyszynki, i z utęsknieniem na niego czekałam. A ten? Kiedy już wszyscy nażarli się po uszy tymi czekoladowymi jajkami, to on w prezencie przynosi… czekoladowe jajka. Też mi prezent, jeśli są one wszędzie dokoła. Święta na angielskiej ziemi nie epatują jednak bez przerwy Chrystusem, zresz-

powracające na tron z wygnania królowe się zdarzały, to kto wie, może i bogini się uda. Tutaj, gdyby ktoś zapytano, co inny świętuje, jeśli w zmartwychwstanie Jezusa nie wierzy – uznany byłby za świra. Easter świętuje, święto jajek i czekolady oraz wiosny. Nie podoba mi się postawa Polaków. Czy oni zawsze muszą mieć się za pępek świata? Przyjechali to z Polski za lep-

wiedzieć, którzy to. Choć jeden na pewno, spotkałam go na ulicy, był w wyprodukowanym przez mojego ojca tresiku „Liberty for Silesia”. Chciałam zagadać, ale nagle znikł mi w tłumie. Może mi się tylko przewidziało? Za to moje polskie koleżanki, słysząc, jak rozmawiam przez telefon z ojcem proszą, żebym mówiła coś po śląsku. Mówię im, że przecież słyszały, ojciec

mówi do mnie po śląsku, ale ja do niego w sumie po polsku. – No ale przecież musisz znać ten język, jeśli rozumiesz, co mówi! – protestują. Tak, mówią język, nie gwara, bo przecież tej gwary nawet nie ma jak na angielski przetłumaczyć. Jest Jargon, ale to jednak żargon i jest dialect. Polacy nawet na ten dialekt nie umieją się zdobyć i ciągle „gwara”. Ale my, które choć młode, widziałyśmy już kawałek świata, mamy kolegów Szkotów, Katalończyków, Walijczyków i innych – rozumiemy jakoś podświadomie, że mowa, której nie rozumiemy, jest językiem właśnie a nie żadną gwarą. Chyba, że chodzi o mowę z Yorkshire, której nie rozumiem, chociaż to angielski. Ale nie rozumiem tylko na skutek ich bełkotliwej wymowy, bo gdy piszą, to jest najnormalniejszy angielski pod słońcem. Tylko jorkszerczycy wymawiają tak, jakby wszyscy cierpieli na afazję. Ale w kraju, gdzie mieszkają trzy narody miejscowe (Anglicy, Szkoci i Waliczycy) oraz setki narodów z całego świata, nikt sobie nie zawraca głowy pierdołami, czy jakiś naród istnieje czy nie. Jeśli ktoś mówi, że jest narodowości tyskiej, to tez się nikt nie zdziwi, bo skoro ten ktoś uważa, że takiej narodowości jest, to czemu nie? Zofia Dyrda


16

nr 4/2019 r.

Książka, na którą wielu z naszych Czytelników długo czekało – już jest. Już ją wysyłamy, rozwozimy po Śląsku. Jeśli zgłosicie się do nas, chętnie zorganizujemy u Was wieczór autorski, NA KTÓRYM Gott mit Uns będzie po promocyjnych cenach.

To sie werci poczytać:

„Dante i inksi” Mirosława Syniawy, to antologia wielkich dzieł światowej poezji na język śląski. Tytuł pochodzi od „Boskiej Komedii” Dantego, której fragmenty znajdziemy tam właśnie w godce. Poza tym są jednak wiersze czołowych poetów niemieckich, rosyjskich, francuskich, angielskojęzycznych, a także azjatyckich. Okazuje się, ze w godce brzmi to świetnie! - cena

Ksiůnżka ślůnsko – nojlepszy gĕszynk pod krisbaum!

23 złote

Mosz już „Historia Narodu Śląskiego”? „Richtig Gryfno Godka”? „Gott mit Uns”? „Asty Kasztana”? Eli ni mosz, terozki festelno szansa kupić je blank tanio. W księgarni komplet tych książek kosztuje średnio około 155 zł. U nas – razem z kosztami wysyłki – wydasz na nie jedynie !!! 120 złotych!!! Ale możesz je oczywiście kupić także osobno. Koszt przesyłki – 9 złotych. W przypadku zamówienia powyżej 100 zł – przesyłka gratis. Można zamówić internetowo: megapres@interia.pl lub telefonicznie: 501-411-994. Można też zamówić, wpłacając należność na konto: 96 1020 2528 0000 0302 0133 9209 Prosimy przy zamówieniu podawać numer telefonu kontaktowego. Instytut Ślůnskij Godki 43-143 Lędziny ul. Grunwaldzka 53

„Komisorz Hanusik we tajnyj służbie ślonskij nacyje” to druga część skrzącego się humorem kryminału z elementami fantasy, rozgrywający się na dzisiejszym Śląsku. Autor, Marcin Melon, jest anglistą, co w książce widać szkół - cena 28 złotych

„Historia Narodu Śląskiego” Dariusza Jerczyńskiego – to jedyna książka opowiadająca o historii Ślązaków z naszego własnego punktu widzenia, a nie polskiego, czeskiego czy niemieckiego. 480 stron, format A-4, cena 60 zł.

„Asty Kasztana, Ginter Pierończyk – „opowieści o ląsku niewymyślonym”, to autentyczna saga rodziny z katowickiego Załęża. Jak się żyło w Katowicach śląskim pokoleniom? Historia przeplatana nie tylko zabawnymi anegdotami , ale też tragicznymi wspomnieniami i pięknami zdjęciami z prywatnych zbiorów. 92 strony, formak A-5. Cena 15 zł.

„Rychtig Gryfno Godka” Dariusza Dyrdy – to jedyny podręcznik języka śląskiego. W 15 czytankach znajdziemy kompendium wiedzy o Górnym Śląsku, a pod każdą czytanką autor wyjaśnia najważniejsze różnice między śląskim a polskim. Wszystko to uzupełnione świetnym słownikiem polsko-śląskim i śląsko-polskim. 236 stron, format A-5. Cena 29 zł.

„Gott mit Uns - ostatni żołnierze” Mariana Kulika. To wspomnienia ostatnich Ślązaków, służących w armii III Rzeszy. Stare opy spominajom przedwojenno Polska, służba przy wojsko i to, co sie sam dzioło, kiej przīszły Poloki a Rusy. Fascynująca lektura. 240 stron, format A-5, Cena 29 zł.

„Ich książęce wysokości” - to dzieje władców Górnego Śląska - a książka wyszła spod pióra Jerzego Ciurloka, znanego bardziej jako wicman Ecik z Masztalskich, ale będącego też wybitnym znawcą kultury i historii regionu - cena 30 zł


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.