Ślunski Cajtung 04/2020

Page 1

GAZETA NIE TYLKO DLA TYCH KTÓRZY DEKLARUJĄ NARODOWOŚĆ ŚLĄSKĄ

CZASOPISMO GÓRNOŚLĄSKIE

NR 6/7 4/2020r. (96) (42) CZERWIEC/LIPIEC 2015r. ISSN 2084-2384 NR INDEKSU 280305 CENA 3,00 ZŁ (5% VAT)

Państwo z papyndekla czytaj str. 4-5


2

nr 4/2020 r.

Gorące tematy D

użo w tym numerze historii. Ale też trudno się dziwić. Rzeczywistość, teraźniejszość jest przecież taka, że jedynie przekleństwa przychodzą na myśl, gdy się jej przyjrzeć. Historia natomiast na przełomie kwietnia i maja przypomina o sobie bardzo głośno, Bo chociażby 20 kwietnia – wspólny dzień urodzin Adolfa Hitlera i Wojciecha Korfantego. Obaj panowie na historii Śląska odcisnęli bardzo wyraźne swoje piętno. Obu więc przypominamy, ale ponieważ o Hitlerze powiedziano niemal wszystko, my raczej skupiliśmy się nad tym, jak widzieli go Polacy, zanim wybuchła II wojna światowa, zanim III Rzesza zasłynęła ogromem zbrodni. Dla wielu szokująca może to być lektura. A mnie się wydaje, że gdyby na hitlerowców można było głosować w latach 30. w Warszawie, to dostaliby lepszy wynik, niż ten, który wykręcili w Gliwicach, Bytomiu, Zabrzu. A Korfanty? Przy okazji rocznicy tzw. Powstań Śląskich dużo się o nim mówi. Ale z polskiego punktu widzenia. My natomiast w wywiadzie z Dariuszem Jerczyńskim pokazujemy go z punktu widzenia śląskiego. I tak normalnie, społecznego, ludzkiego. I jawi się zupełnie inna postać, niż ta, którą promuje polska propaganda. A swoją drogą ciekawe, dlaczego śląskie kluby upodobały sobie dzień urodzin Hitlera (i Korfantego) – i akurat 20 kwietnia się tworzyły. Dotyczy to nie tylko Ruchu Chorzów, który właśnie świętował sto lat istnienia, ale też choćby tyskiego GKS-u i kilku innych. Ale historia to też 3 Maja, który według mnie powinno obchodzić się w Polsce jako Dzień Głupoty. Niedawno przypominaliśmy śląską konstytucję, pierwszą na świecie. No to teraz ta, którą Polacy ogłaszają drugą (po amerykańskiej), jest co najwyżej czwartą (jeszcze po górnośląskiej i korsykańskiej – rzeczywiście najstarszych), ale przede wszystkim pokażemy, że ta Konstytucja ściągnęła na Polskę same nieszczęścia, przed którymi próbowali uratować ją ci, których Polacy uważają za zdrajców – czyli Targowiczanie. I wreszcie, jeszcze przy historii będąc, teraz, gdy wszyscy nosimy na twarzy maseczki, warto przypomnieć chirurga, który jako pierwszy na świecie maseczkę założył. Zwłaszcza, że lekarz ten, praktykujący na przełomie XIX i XX wieku, był naj-

Gazeta nie tylko dla osób deklarujących narodowość śląską

ISSN 2084-2384 Gazeta prywatna, wydawca: Instytut Ślunskij Godki (MEGA PRESS II) Lędziny ul. Grunwaldzka 53; tel. 0501 411 994 e-mail: megapres@interia.pl Redaktor naczelny: Dariusz Dyrda Nakad: 6500 egz. Nie zamówionych materiałów

redakcja nie zwraca.

POLSKA PRESS Sp. z o.o.,

Oddział Poligrafia, Drukarnia Sosnowiec

większym chirurgiem swoich czasów, a być może największym chirurgiem w historii. W obecnej Polsce są chyba raptem dwie niewielkie uliczki jego imienia. Jedna we Wrocławiu, gdzie wykonał wiele pionierskich operacji, i druga w Świebodzicach, gdzie został pochowany. Ale bo chociaż nazwisko miał na wskroś polskie, to jednak jego polskość jest wysoce wątpliwa, więc dla Polaków wart jest niewiele. Odchodząc już od historii, nasze dyskusje od kilku tygodni kręcą się głównie wokół koronawirusa i wyborów prezydenckich. Piszemy więc o jednym i o drugim. Gdzieś tam w cieniu, ciszej, mówi się też o górnictwie, bo w kasie po raz kolejny pokazało się dno i Polska Grupa Górnicza przyznała, że jest bankrutem. Chce więc wprowadzić plan oszczędnościowy a związkowcy – o dziwo – się zgadzają, ale pod warunkiem, że rząd pokaże realistyczny program naprawczy. Oprócz wielu dramatów, które w tym roku w nas uderzyły i uderzą, jest więc chyba jeszcze dramat górnictwa. A teraz już zapraszam do lektury. Szef-redachtůr

GAZETA NIE TYLKO DLA TYCH KTÓRZY DEKLARUJĄ NARODOWOŚĆ ŚLĄSKĄ

CZASOPISMO GÓRNOŚLĄSKIE

NR 6/7 (42) CZERWIEC/LIPIEC 2015r.

ISSN 2084-2384 NR INDEKSU 280305 CENA 3,00 ZŁ (5% VAT)

Zapraszamy do internetu!

Szanowni czytelnicy, w ostatnim czasie zlikwidowano sporo punktów kolportażu prasy, w innych zmniejszono ilość kolportowanych czasopism. W związku z powyższym trudniej, niż jeszcze kilka tygodni temu, kupić nasz Ślůnski Cajtung. Mamy tego świadomość, dlatego namawiamy tych wszystkich, którym nie przeszkadza czytanie na ekranie komputera, by kupowali u nas elektroniczną wersję naszego miesięcznika. Wersja elektroniczna kosztuje tyle samo, 3 złote, a po wpłaceniu pieniędzy na nasze konto, gazetę w formacie pdf prześlemy na konto e-mailowe wpłacającego (najpóźniej w dniu ukazania się Cajtunga). Nasz rachunek bankowy to:

55 1020 2528 0000 0102 0536 6515

Przy tytule przelewu prosimy pamiętać o podaniu swojego adresu e-mail.

Panteon polonizacji coraz bliżej

W

ielokrotnie pisaliśmy już o planowanym Panteonie Górnośląskim w podziemiach katowickiej archikatedry. Były już listy intencyjne, lista nazwisk osób, które się tam znajdą – a teraz przyszedł czas działań organizacyjnych, bo radni Sejmiku Województwa Śląskiego na kwietniowej sesji powołali do życia instytucję kultury Panteon Górnośląski. Jedyne, co może cieszyć, to fakt, że zdecydowaną większość kosztów bierze na siebie Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, które wyłoży aż 40 milionów. Po milionie mają dorzucić województwo śląskie, miasto Katowice i kuria archidiecezjalna. Nie bardzo natomiast wiadomo, kto będzie łożył na bieżące utrzymanie tej katedralnej kruchty. Marszałek województwa Jakub Chełstowski uważa, że powołanie tej placówki to zysk dla regionu, ponieważ centralne pieniądze zostaną wykorzystane w naszym województwie. Radni jednak nie do końca podzielali to przekonanie. Na przykład radny Mirosław Mazur (KO) przekonywał, że „to nie jest czas na to, żebyśmy poświęcali energię, ale przede wszystkim środki finansowe, na realizację takiego przedsięwzięcia” – Dodawał, że nie chodzi o milion z województwa, ale także 40 milionów zł z budżetu państwa. „To nie jest 40 mln, które da napęd gospodarce, to nie jest 40 mln, które będzie ratować śląskie firmy” – apelował o rozsądek. Zaś Lucyna Ekkert słusznie zauważała, że zakres działania nowej instytucji (patrz ramka) jest zbieżny z zadania-

n Marszałek Jakub Chełstowski przekonuje, że to rozwiązanie dobre dla... śląskiej gospodarki. mi Muzeum Śląskiego, Muzeum Górnośląskiego czy Instytutu Myśli Polskiej im. Wojciecha Korfantego (dawny Regionalny Instytut Kultury) oraz samego Urzędu Marszałkowskiego. Pytała więc, po co tworzyć nową instytucję. Wiele mówiono też o tym, że lepiej pieniądze te przeznaczyć na środki ochronne w szpitalach.

ZGODNIE Z UCHWALONYM NA SESJI STATUTEM ZADANIA PANTEONU TO: 1) zachowywanie i upowszechnianie wiedzy w zakresie historii Górnego Śląska po zakończeniu I Wojny Światowej oraz inicjowanie działań o charakterze kulturalnym, naukowym i edukacyjnym w tym zakresie, 2) upamiętnianie, zachowanie i upowszechnianie dziedzictwa poprzez czczenie pamięci osób zasłużonych dla polskości ziem Górnego Śląska ze szczególnym uwzględnieniem twórców, artystów, naukowców, polityków, żołnierzy oraz osób duchownych, 3) upamiętnienie stulecia przyłączenia części Górnego Śląska do odradzającej się Polski po ponad sześciuset latach jurysdykcji czeskiej i niemieckiej oraz upamiętnienie stulecia polskiej administracji kościelnej na Górnym Śląsku, 4) inspirowanie i moderowanie działań mających na celu upamiętnienie trzech Powstań Śląskich, 5) czynne uczestniczenie w budowie tożsamości narodowej oraz społeczeństwa opartego na wartościach chrześcijańskich

Foto: slaskie.pl

Marszałek Jakub Chełstowski zaś perorował, że… jest to inwestycja w gospodarkę! „Te 40 mln pozostanie tutaj na śląsku przerobionych. Przecież firmy będą pracowały, miejsca pracy, ktoś będzie materiały kupował” – przekonywał do inwestycji, która ma być ukończona w 2022 roku. Teoria, że tworzenie w podziemiach kościoła instytucji mającej cele ideologiczne jest inwestycją w gospodarkę to naprawdę spory wkład marszałka Chełstowskiego w teorię ekonomii. Chociaż zapewne wkład ten zostanie niedoceniony. My jednak wciąż powtarzamy, że nazwa jest oszukańcza. To nie jest żaden Panteon Górnośląski, tylko panteon polskości na Śląsku. Co zresztą ze statutu (patrz ramka) jednoznacznie wynika. Tam wprost jest napisane, że chodzi o czczenie zasłużonych dla polskości Śląska. O czczeniu zasłużonych dla Śląska, czy dla światowej nauki, sztuki – o ile nie byli zarazem Polakami, mowy nie ma. Tak więc z ponad 1000-letniej historii Górnego Śląska, w panteonie tym znaleźć się ma tylko ostatnie sto. Dlatego będzie to placówka nacjonalistyczno-ideologiczna, a nie żadna instytucja kultury. Joanna Moćko


3

nr 4/2020 r.

Górnicy zgadzają się na obniżkę płac, ale pod pewnymi warunkami

J

eszcze kilka tygodni temu wydawało się im, że jest tak dobrze. Dostali „czternastkę”, wywalczyli sobie podwyżkę pensji o 6% i zamierzali niebawem negocjować kolejną. Nie przejmowali się faktem, że na zwałach leżą miliony ton węgla, którego nikt nie chce, chociaż rząd dokonał jego interwencyjnego zakupu – tylko po to, by było na górnicze wypłaty. Było oczywiste, że górnictwa na te podwyżki dla górników nie stać, ba, że nawet nie stać go na utrzymywanie płac na dotychczasowym poziomie – ale PiS robił wszystko, by zadowolenie górników utrzymać przynajmniej do 10 maja, dnia prezydenckich wyborów.

MUSIMY ZNALEŹĆ 125 MILIONÓW OSZCZĘDNOŚCI Jednak, gdy w gospodarkę uderzył kryzys związany z pandemią koronawirusa, okazało się, że kasa jest pusta. Że Polska

Pokażcie plan!

Wicepremier, minister aktywów państwowych Jacek Sasin ma problem nie tylko ze zorganizowaniem wyborów, za które jest odpowiedzialny. Oprócz tego związkowcy z kopalń powiedzieli mu: sprawdzam! Okazało się, chyba po raz pierwszy po 1989 roku, że górniczy związkowcy zachowują się rozsądniej i mądrzej od rządu. Jeśli mają przystać na obniżki płac, chcą zobaczyć realny program restrukturyzacji kopalń. Dali na to rządowi raptem kilka dni. I tu się pojawia problem, bo takiego programu nie ma. A napisanego na kolanie związkowcy mogą nie uznać. kich planów nic nie wyszło, ale za to generuje ogromne długi, sięgające 240 milionów złotych miesięcznie, prawie miliard złotych co cztery miesiące. I przyznać, że jeśli czegoś z tym szybko nie zrobi, to jej dni są policzone, bo nawet państwowe fir-

Z wielkich planów PGG nic nie wyszło, ale za to generuje ogromne długi, sięgające 240 milionów złotych miesięcznie, prawie miliard złotych co cztery miesiące. I przyznać, że jeśli czegoś z tym szybko nie zrobi, to jej dni są policzone, bo nawet państwowe firmy energetyczne nie są w stanie finansować firmy w tak katastrofalnym stanie Grupa Górnicza z trudem zebrała pieniądze na wypłaty kwietniowe, a skąd weźmie na majowe, to już zupełnie nie wiadomo. Tym bardziej, że w związku z zamrożeniem gospodarki popyt na energię elektryczną, a co za tym idzie na węgiel bardzo się zmniejszył. Ciepła zima i wiosna spowodowały, że mniej potrzebują go także kotłownie domowe i małe ciepłownie. Węgla, który leży na zwałach starczy na dobre kilka miesięcy. PGG już wypowiedziała umowy podwykonawcom, a odbiorcy węgla żądają renegocjacji umów. A ponadto państwo nasze importuje zagraniczny (chociaż obiecało górnikom, że robić tego nie będzie) czego dowodem choćby najpotężniejszy masowiec, jaki kiedykolwiek wpłynął do polskiego portu. Było to 16 kwietnia a przywiózł oczywiście węgiel. Kolumbijski. Ale co robić – przy cenach polskiego elektrownie nie byłyby w stanie utrzymać ceny prądu, konieczne byłyby wysokie podwyżki. Polska Grupa Górnicza, kolos na glinianych nogach, która powstała w 2016 roku na gruzach Kompanii Węglowej i miała być remedium na wszystkie gorączki polskiego górnictwa, zapowiadała ambitne plany, jak podziemne zgazowywanie węgla – musiała w tej sytuacji przyznać, że król jest nagi. Musiała przyznać, że z wiel-

my energetyczne nie są w stanie finansować firmy w tak katastrofalnym stanie.

POCZĄTKOWE NIE, ALE POTEM… Nie było więc innego wyjścia - zarząd Polskiej Grupy Górniczej musiał szukać oszczędności, a i zmniejszenia wydobycia też. I 14 kwietnia zaproponował – a Ministerstwo Aktywów Państwowych tę propozycję zaakceptowało – by tydzień pracy górnika trwał nie pięć a cztery dni, a za skróceniem go o 20% poszło również o 20% obniżenie wynagrodzenia. Rozwiązanie to miałoby obowiązywać przynajmniej do lipca. I - co bardzo ważne - pozwoliłoby skorzystać z Tarczy Antykryzysowej, dostać rządowe wsparcie finansowe,. Wsparcie to, wraz z oszczędnościami na wypłatach, byłoby warte pomiędzy 126 a 195 milionów złotych miesięcznie. PGG nadal byłaby deficytowa, ale raptem na kilkadziesiąt a nie 240 milionów miesięcznie. A zarząd PGG po analizach doszedł do wniosku, że jeśli firma ma przetrwać, to musi znaleźć oszczędności na poziomie 125 milionów miesięcznie. . Związkowcy z wszystkich 13 działających w górnictwie organizacji, propozycję tę już dwa dni później, 16 kwiet-

Związek Zawodowy Sierpień 80 wydał własne oświadczenie, w którym czytamy: „Strona społeczna nie może przyzwolić na szantaż i dalszy brak wizji funkcjonowania największej w Polsce spółki węglowej. Rządowi premiera Mateusza Morawieckiego i zarządowi PGG dajemy czas do końca miesiąca kwietnia br. na przedstawienie programu naprawczego spółki, co wprost koresponduje z porozumieniem z 20 lutego 2020 roku, pod którym podpisał się także wicepremier, szef MAP Jacek Sasin. Po zapoznaniu się z nim związki zawodowe podejmą stosowne decyzje. Nie może być wyrzeczeń bez programu i przyrzeczeń."

nia, zdecydowanie odrzucili. Byli gotowi skrócić czas pracy o jeden dzień w tygodniu (piątek), domagając się jednak także za niego wypłaty, w wysokości 60% normalnego wynagrodzenia. Tak więc oszczędności już na starcie byłyby niższe, niż chciał zarząd PGG. Co jednak ważniejsze, w ocenie zarządu Polska Grupa Górnicza nie mogłaby wtedy ubiegać o dofinansowanie z Tarczy Antykryzysowej. A to oznacza, że zamiast kilkuset milionów oszczędności byłoby zaledwie 25. Zdecydowanie za mało, by według szacunków PGG uratować firmę. – Propozycja związków jest nieakceptowalna, ponieważ nie uratuje firmy – stwierdził Tomasz Rogala, prezes PGG S.A. Wicepremier Sasin, który głośno deklaruje, że zrobi wszystko by górnictwo i PGG uratować, rozpoczął ze związkowcami negocjacje. We wtorek 21 kwietnia w Warszawie odbyło się spotkanie, po którym szef górniczej Solidarności Bogusław Hutek powiedział: „Zarząd PGG podtrzymał swoje wcześniejsze stanowisko w sprawie działań antykryzysowych twierdząc, że to jedyna droga skutecznego ratowania firmy i że innej możliwości nie ma. Argumenty strony społecznej przemawiające za złagodzeniem zapisów porozumienia i mniejszym obciążaniem załóg skutkami działań antykryzysowych, niestety nie spotkały się ze zrozumieniem" i dodał „"To byłoby zdecydowanie mniejsze obciążenie dla portfeli pracowników, niż zabranie całej dniówki raz w tygodniu".

NIE JESTEŚMY IDIOTAMI – ALE POKAŻCIE PLAN! Na kolejnym spotkaniu, dwa dni później, 13 central związkowych - chyba ku zdumieniu zarządu PGG – zgodziło się z proponowaną obniżką płac. Stawiając jednak warunek, który i w zarządzie PGG , i w Ministerstwie Aktywów Państwowych, wywołał chyba panikę. Oddajmy znów głos Bogusławowi Hutkowi, szefowi górniczej Solidarności: „Warunkujemy podpisanie porozumienia oszczędnościowego w PGG przedstawieniem planu naprawczego dla spółki, o którym zresztą mówił wicepremier Jacek Sasin podczas spotkania 21 kwietnia w Warszawie. Nie chcemy, żeby przedstawiano go nam po wyborach; chcemy, aby przedstawiono go już teraz, żeby górnicy, którzy będą wyrzekać się swoich wynagrodzeń, wiedzieli, co czeka tę firmę - czy firma jest w stanie przetrwać czy nie. Jesteśmy przygotowani na to, żeby rozmawiać na temat działań antykryzysowych

w firmie. Nie jesteśmy idiotami - widzimy, że jest kryzys, który dotyka wszystkich. Ale chcielibyśmy też, żeby załoga, od której dzisiaj oczekuje się, żeby oddała 20 proc. wynagrodzenia, wiedziała, że wyrzeczenia, które poniesie, będą skutkowały na przyszłość”. Na ten plan naprawczy związkowcy dali czas do 4 maja, w przeciwnym razie nie wyrażą zgody na obniżkę płac. Natomiast we wspólnym stanowisku związkowych central czytamy: „Zasadnicze wątpliwości strony społecznej dotyczące projektu porozumienia przedstawionego przez zarząd PGG są związane z faktem, iż temu porozumienia nie towarzyszą żadne dodatkowe obwarowania gwarantujące załodze, że ich wyrzeczenia przyniosą zakładany efekt. Nie wiemy, czy po trzech miesiącach obowiązywania porozumienia, pracodawca nie wysunie propozycji dalszego obniżania wynagrodzeń i skracania

TEGO SIĘ URATOWAĆ NIE DA No i klops, bo żadnego programu naprawczego nie ma. I tak po prawdzie, w ocenie wielu ekspertów być go nie może, bo nawet znalezienie oszczędności na poziomie 200 milionów miesięcznie jedynie przedłuży agonię PGG. Z prostej przyczyny, jej węgiel jest znacznie droższy, niż ten o zbliżonych parametrach, importowany z Rosji, Kolumbii i innych krajów. Być może Polsce dla bezpieczeństwa energetycznego potrzebnych jest kilka największych kopalń (jak chociażby Piast-Ziemowit i Wujek, znajdujące się akurat w PGG), być może opłacalnym będzie wciąż wydobywanie węgla koksującego przez Jastrzębską Spółkę Węglową, ale – niestety – reszta górnictwa jest trwale nierentowna i po prostu zbyteczna. Z drugiej strony związkowcy są w gorszej sytuacji, niż kiedykolwiek przedtem. Przez ostatnie niemal 30 lat nauczyli się, że gdy im coś nie pasuje, organizuję masówki, marsz na Warszawę, w której palenie opon to jeden z ich argumentów w dyskusji. Ale koronawirus i wynikający z ustawy o epidemii zakaz zgromadzeń zasady te zmienił. Co więcej, rząd kupił niedawno na wyposażenie policji armatki wodne, jakby pokazując, że na żadne łamanie tych przepisów się nie zgodzi. Zaś korespondencyjne wybory prezydenta – o ile PiS-owi uda się do nich doprowadzić – dają Andrzejowi Dudzie taką przewagę nad rywalami, że o te kilkadziesiąt tysięcy głosów górników z Solidarności nie musi za wszelką cenę zabiegać. Tak więc obec-

Związkowcy są w gorszej sytuacji, niż kiedykolwiek przedtem. Przez ostatnie niemal 30 lat nauczyli się, że gdy im coś nie pasuje, organizuję masówki, marsz na Warszawę, w której palenie opon to jeden z ich argumentów w dyskusji. Ale koronawirus i wynikający z ustawy o epidemii zakaz zgromadzeń zasady te zmienił. Co więcej, rząd kupił niedawno na wyposażenie policji armatki wodne, jakby pokazując, że na żadne łamanie tych przepisów się nie zgodzi. tygodnia pracy czy też redukcji zatrudnienia, uzasadniając to koniecznością ratowania pozostałych miejsc pracy w spółce (…) Mamy obawy, że zgoda na porozumienie niezawierające żadnych gwarancji funkcjonowania kopalń i zakładów zrzeszonych obecnie w Polskiej Grupie Górniczej co najmniej na dekadę, może być faktycznie zgodą na dalsze obniżanie wynagrodzeń i ograniczanie zatrudnienia w kopalniach i zakładach PGG. Dlatego strona społeczna oczekuje, że podpisanie porozumienia antykryzysowego w PGG zostanie poprzedzone uzgodnieniem i rozpoczęciem wdrażania programu naprawczego w firmie". Związki domagają się też rzetelnego bilansu energetycznego kraju, z którego powinno wynikać, ile węgla będzie potrzebować w kolejnych latach polska energetyka oraz czy pozwoli to przetrwać PGG i innym spółkom górniczym.

ny rząd ma w konflikcie z górnikami tak silną pozycję, jak chyba żaden przed nim. Być może związkowcy zdają sobie z tego sprawę, stąd ich ugodowa postawa. Poza tym związkowcy chyba zrozumieli, że w sytuacji, gdy dziesiątki tysięcy zatrudnionych, w firmach, które wstrzymały działalność, byłyby szczęśliwe dostając 80% wynagrodzenia – ich domaganie się wypłaty za jeden postojowy dzień w tygodniu zwróciłoby społeczny gniew przeciw nim. Zgodzili się więc na zaproponowane warunki, ale sami stawiając własny: pokażcie plan naprawczy. Mamy go znać 5 maja, wtedy też zapewne związkowcy się do niego odniosą. Ale nie ma żadnych wątpliwości, jeśli rząd nie znajdzie pieniędzy, żeby ich do górnictwa dosypać, jeśli nie zechce ich dosypać, to los PGG tak czy inaczej jest przesądzony. A jeśli ich teraz dosypie, to problem powróci, jak nie za rok, to za dwa. Dariusz Dyrda


4

nr 4/2020 r.

Pandemia państwa z

Opowiadanie o pandemii powoli zaczyna się nudzić, bo gołym okiem widać, że żadnej pandemii nie ma. Wśród tysięcy czytelników Cajtunga jest może raptem ze trzech, którzy znali osobę na tę chorobę zmarłą. A teraz zastanówcie się, ile znaliście osób, które zmarły na nowotwory. Na zawał serca. Pandemie były wówczas, gdy w kamienicy, w której mieszkało 20 osób- umierało 10. A i na Śląsku takie mieliśmy, ostatnią była bodaj hiszpanka, tuż po I wojnie światowej. Potem duże żniwo, choć rozłożone w czasie, zbierał lonzuch, tubera – czyli po polsku gruźlica. To też była epidemia. Ale może przestać się oszukiwać: żadnej śmiertelnej epidemii koronawirusa nie ma. Jest wyłącznie epidemia medialna, telewizyjna, internetowa. Panika, strach przed chorobą nieznaną. Owszem, dość groźną, ale nie groźniejszą niż wiele innych, które są wokół nas.

N

ie ma się też co przejmować śmiertelnością w Hiszpanii czy Włoszech. Owszem, jest wysoka – i możemy im współczuć. Współczuć, że mają nieco inne geny niż my. Bo u nich, ludów basenu Morza Śródziemnego - gen powodujący znacznie obniżoną odpor-

ność na choroby płuc występuje dziesięć razy częściej niż u nas, narodów północy. To dlatego – a nie z racji rzekomo lepszej walki z pandemią – zachorowalność na covid19 i związana z nim śmiertelność jest w krajach Europy północnej znacznie niższa. Anglia czy Szwecja przeczą temu

ADAM DYRDA, Ślązak, najmłodszy polski doktor habilitowany prawa, który kilka dni temu wracał z gościnnych wykładów w USA, pisze na facebooku: Jeszcze o 8:06 rano w piątek (godzina 17:06 w Polsce) lot miał się odbyć planowo (a to mniej niż dwa dni do odprawy). Tymczasem o 8:07 LOT wysłał nam smsa, że z uwagi na „przedłużenie zamknięcia granic przez polski rząd”, lot zostaje anulowany. Oczywiście próżno byłoby szukać odpowiedniego rozporządzenia z datą piątkową, bo wydane i opublikowane zostanie ono dopiero w niedzielę, a więc de facto dzień przed planowanym odlotem. LOT zatem anulował rejs jeszcze bez podstawy prawnej, ale wiedział, że ona będzie. To troszkę tak, jak z tymi naszymi nadchodzącymi nie-wyborami, na które nie ma ustawy, ale przecież, jak mówi minister, kiedyś będzie (może nawet post factum). (…) Zatem w faktycznie w piątek, a formalnie w niedzielę, czyli z dnia na dzień, rząd Polski zostawił samopas za granicą wielu Polaków z zarezerwowanymi biletami na loty w kolejnych tygodniach. Ale trzeba było jakoś wrócić. (…) Konsulat w Los Angeles poinformował nas od razu w piątek, że w tej sytuacji należy polegać wyłącznie na sobie i wracać przez Niemcy. „Niemcy” w ustach pani z konsulatu wybrzmiały jak niemal jak „Brama do Raju”. Zasugerowała, że najlepiej lecieć do Paryża, Londynu, Amsterdamu i potem do Frankfurtu (bo takie loty do Europy „jeszcze” z LA są), a następnie drogą lądową przedostać się do Polski. Ale czemu do Frankfurtu, przecież znamy geografię i wiemy, że Berlin leży bliżej naszej granicy. W trybie „emergency” znaleźliśmy i kupiliśmy nowe bilety na lot następnego dnia do Berlina (Tegel) przez Amsterdam („Klucze do Bramy do Raju?”), wielokrotnie droższe niż standardowo (…). Lot KLM odbył się w nadzwyczaj wygodnych warunkach, bo też potężny Boeing 777-300 zabrał na oko zaledwie 50 pasażerów. Aby wejść do samolotu należało wypełnić ankietę nt. posiadania objawów choroby, pod rygorem odmowy wejścia na pokład w razie ich zadeklarowania (!). W Amsterdamie dwie godziny czekania i lot do Berlina, na mały dodatkowy, lecz jedyny działający terminal lotniska Tegel. Niemieccy celnicy zapytali tylko o nasze dalsze plany podroży i nas przepuścili. Godzinę później, o 13 jechaliśmy już do Szczecina jedynym w ogóle obecnie kursującym autobusem transgranicznym do Polski licząc na to, że zdążymy na ostatni pociąg na południe (tj. do Katowic). W niedzielę po 15:49 w Szczecinie jest się naprawdę na krańcu świata, więc trzeba było zdążyć. Zapas czasu, który zapewniał nam spo-

tylko pozornie – bo tam jest ogromna rzesza imigrantów z tych krajów śródziemnomorskich i to najprawdopodobniej oni stanowią większość zmarłych. Najprawdopodobniej, bo aby nie być posądzonym o rasizm, w dokumentacji medycznej nie podaje się przynależności etnicznej pacjentów. Statystyki jej nie ujmują. Ale genetyka dowodzi, że my, zarówno Słowianie jak i Germanie, jesteśmy bardziej na chorobę tę odporni. Na szczęście.

NISZCZENIE PAŃSTWA Za to zasady, które wprowadziło państwo polskie, demoluje gospodarkę. Głównie naszą, śląską, bo w większości Polski o jakiejkolwiek gospodarce trudno mówić. To u nas, oraz w Wielkopolsce, na Dolnym Śląsku i w Warszawie jakakolwiek nowoczesna gospodarka funkcjonowała w większej skali. Teraz jest demolowana. W imię choroby, która żadną śmiertelnie groźną epidemią nie jest. W ciągu niemal dwóch miesięcy zmarło w Polsce mniej niż 700 osób zarażonych tą chorobą. Niekoniecznie na nią, bo większość zmarłych miało wiele innych. Ale wychodzi 400 mie-

kój, znacząco roztrwonili jednak polscy celnicy. Byliśmy jedynym autobusem na granicy, bez kolejki, ledwo piętnastu pasażerów, z których większość wracała na własną rękę z rożnych zakątków świata (Anglii, Tajlandii, Filipin). Poza obowiązkowym mierzeniem temperatury, migiem wypełniliśmy formularze z danymi osobowymi (na potrzeby kwarantanny) i oddaliśmy paszporty. A potem czekaliśmy pół godziny nie wiadomo na co. Tempo kontroli celnej było wolniejsze niż w czasach sprzed „ery Schengen”, choć dziewięciu celników stało (w maseczkach lub bez) całkiem bezrobotnie pod reprezentującym cały majestat Rzeczpospolitej pomarańczowym polowym namiotem, wesoło gaworząc. Na pociąg dotarliśmy szczęśliwie kilka minut przed planowym odjazdem. Nerwy były jednak niepotrzebne, bo pociąg, który czekał na peronie miał już kwadrans „opóźnienia”. W Katowicach byliśmy przed północą (…). Ta przydługa historia ma ogólny morał, który można wysłowić parafrazując słowa klasyka. Wedle Sienkiewicza państwo z czasów PO to „ch…, dupa i kamieni kupa”. Okazuje się, że Sienkiewicz uchwycił zaledwie punkt, do tego nie najniższy, na skali dna jakie rządzący w tym kraju mogą osiągnąć. I nie chodzi tu, powtórzę, o prywatną historię tej czy innej podroży, ale o to, jak dziś traktuje się obywateli zwykłego sortu, którzy codziennie wykonują swoje obowiązki w zaufaniu, że państwo wykonywać będzie swoje. Poza odrobiną nerwów, uszczerbkiem finansowym i zmęczeniem, nasza podroż nie była tragedią. Kiedy natomiast pomyśli się m.in. o pozostawionych samemu sobie o pielęgniarzach i lekarkach z jednoimiennych szpitali zakaźnych, pracownikach przygranicznych, nauczycielach, czy sędziach, włos się jeży na głowie. Dobre rządzenie w czasach kryzysu polega na eliminowaniu wszechobecnej niepewności, a nie jej potęgowaniu. Nasze perypetie sugerują także, że reguła praktyczna, która niegdyś funkcjonowała w czasach PRL, teraz przeżywa renesans: „państwu nie można ufać”. Władza PiS przez ostatnie lata dokonała cudów i przemieniła owe sienkiewiczowskie „kamienie” w paździerz, nie mówiąc o pozostałych przymiotach, które służą już rządzącym do tego, by pozbawić obywateli cnót. Obywatelu! Nieważne co robisz i gdzie, traktuj państwo jak możliwego pijanego kierowcę i stosuj zasadę „ograniczonego zaufania”, albo wręcz jak szaleńca, wierzgającego nagle z nadmiaru czarnej żółci i nie ufaj wcale. My, aby wrócić do ojczyzny zaufaliśmy natomiast Holendrom i Niemcom. I, jak się okazało, można na nich polegać.

sięcznie. Tymczasem normalnie w Polsce w warunkach bez tej „pandemii” umiera miesięcznie około 40 000 ludzi. Sto razy więcej! Jak więc można demolować gospodarkę z powodu tak śladowego wzrostu śmiertelności? Jak można na biedę skazywać setki tysięcy rodzin? Jak można wydawać zarządzenia, w wyniku których setki tysiące firm nie funkcjonuje, dziesiątki tysięcy upadną? Polska jest państwem biednym, a ostatnie pięć lat spowodowały, że nie ma praktycznie żadnych rezerw finansowych, że nie ma z czego w czasie tych antygospodarczych zarządzeń dokładać. I bez tych pięciu lat znacznie zamożnością od zachodnich państw odbiegała. Oczywiście, że nie na skutek II wojny światowej, bo przedwojenna Polska była wobec państw zachodnich jeszcze bardziej zacofana niż obecna. I nawet nie na skutek komuny, bo właśnie w tym czasie została zelektryfikowana, Polacy przestali być analfabetami, zbudowano w niej wodociągi i kanaliza-

międzywojennym, gdy do Polski dołączono część Śląska, ona nie równała w górę do nas, tylko Śląsk równał w dół do Polski. II wojna światowa to również nie był okres dobry dla naszej gospodarki, a później dochodziło na Śląsku do rabunkowej, a cała Polska, choć się rozwijała, to wolniej od zachodu. Ostatnie 30 lat (a w zasadzie 25, do 2015 roku) to też rozwój zbyt powolny, by Zachód doganiać. Ostatnie pięć lat to znów cofanie się. Dlatego Polski roku 2020 nie stać na takie działania osłonowe, jak Niemiec czy Wielkiej Brytanii. Dlatego polska „Tarcza antykryzysowa” jest śmieszna, i nikogo przed niczym nie chroni. Ani firm, ani pracowników.

NAS NA TO NIE STAĆ I dlatego konieczne jest jak najszybsze powrócenie do normalnego funkcjonowania państwa i społeczeństwa. Niemcy już to rozumieją. Niemcy! Naród, któ-

W ciągu niemal dwóch miesięcy zmarło w Polsce mniej niż 700 osób zarażonych tą chorobą. Niekoniecznie na nią, bo większość zmarłych miało wiele innych. Ale wychodzi 400 miesięcznie. Tymczasem normalnie w Polsce w warunkach bez tej „pandemii” umiera miesięcznie około 40 000 ludzi. Sto razy więcej! Jak więc można demolować gospodarkę z powodu tak śladowego wzrostu śmiertelności? Jak można na biedę skazywać setki tysięcy rodzin? cję oraz sporo przemysłu. Zapóźnienie cywilizacyjne i gospodarcze Polski zaczęło się w XV wieku i przez kolejne stulecia się zwiększało. To z jego przyczyny Polska w końcu XVIII wieku, jako państwo skrajnie nieudolne została rozebrana. Pod rozbiorami Wielkopolska nadganiała zapóźnienie wobec zachodu, ale cała reszta Polski popadała w nie jeszcze bardziej. W okresie

rego państwo po II wojnie światowej było zniszczone jak żadne inne. Odbudowali je nadludzkim wysiłkiem. Owszem, mieli Plan Marshalla, ale Plan sam z siebie nie odbudował kraju, był tylko narzędziem. Jak powiedziałby Wałęsa: wędką a nie rybą. Niemcy dokonali cudu gospodarczego, ogromnymi wyrzeczeniami w ciągu 20 lat odbudowując swój kraj. A nawet two-


5

nr 4/2020 r.

papendekla wszystkie poważne organizacje międzynarodowe uznają, że Polska stacza się w system totalitarny, w dyktaturę – to trzeba się zastanowić, czy aby nie jest coś na rzeczy. Przy czym bywają dyktatury, które wpływają pozytywnie na rozwój społeczeństwa, na rozwój gospodarki. Tylko ta taką nie jest. Idiotyczne trwonienie pieniędzy (12 milionów dolarów) na ogromny samolot wiozący sprzęt z Chin, kiedy dało się go kilkadziesiąt razy taniej przywieźć wła-

rząc go gospodarczo potężniejszym, niż był przedtem. Polacy też mieli – a w zasadzie mają – swój Plan Marshalla. Unia Europejska w ciągu ostatnich 15 lat wpompowała w to państw ponad 110 miliardów euro. Taka jest różnica kwot między tym, co Polska do kasy Unii wpłaciła, a tym, co dostała. 110 miliardów euro to znacznie więcej, niż Plan Marshalla, nawet uwzględniając inflację. Polacy jednak swój Plan Marshalla przejedli, budując parki wodne, sale sportowe, i wiele innych rzeczy – które podnoszą poziom życia, ale nie budując nowoczesnej gospodarki. Przede wszystkim nie zrestrukturyzowali śląskiego przemysłu, nie zbudowali tu zamiast górnictwa choćby potężnej branży informatyczno-elektronicznej. A pieniędzy było dość, 110 miliardów to znacznie więcej, niż warte są światowi giganci tych branż. Zaś po roku 2015 Polacy zamiast zaciskać pasa i budować na gospodarce dobrobyt – zaczęli budować go na kredyt. No ale kredyt się właśnie skończył, bo na skutek kronawirusowych zarządzeń gospodarka nie tyle zwolniła, co przywaliła w ścianę. Nie ma jak spłacać rat od kredytu. Niemcy! Znacznie bogatsze Niemcy już zrozumiały, że tak się nie da. Tam dziś gospodarkę się na gwałt odmraża, a najpoważniejsi politycy (czytaj w ramce obok) mówią, że tak się nie da. Że nie wolno, celem uratowania od śmierci jednostek narażać na biedę, na życie bez sensownych perspektyw, całego społeczeństwa. Polska zaś tkwi w okowach jakichś idiotycznych obostrzeń, celem ratowania tego może pół procenta, może 2% społeczeństwa, dla którego wirus jest zagrożeniem.

BŁĘDY CZY OSZUSTWO? Władze Polski natomiast wykorzystały wirusa, by ograniczyć prawa obywatelskie, bez wprowadzenia stanu wyjątkowego. Można podejrzewać cały świat o antypolski spisek (podobnie jak można uważać, że ziemia jest płaska), ale jeśli niemal

nęły, i to one w najbliższym czasie dadzą drastycznie znać o sobie. Bo chorych praktycznie nikt nie leczy, nikt nie diagnozuje. Najlepiej z koronawirsem radzą sobie Niemcy. Nie dlatego, że to Niemcy, że wiadomo, „w Niymcach to ja”, tylko dlatego, że tam służba zdrowia, jak zresztą niemal wszystko inne, jest zdecentralizowana. Że tam podejmuje się decyzje na szczeblu landu, a nie całego państwa. Bo w jednym landzie jest lepiej, a w innym gorzej.

To jest katastrofa, a nie jakiś wirus Gdy wszyscy ciągle gadają o koronawirusie gdzieś tam umykają nam alarmistyczne sygnały meteorologów i klimatologów, że musimy spodziewać się suszy, jakiej na naszych terenach jeszcze nie było.

Polska w sprawie koronawirusa robi masę błędów. Poczynając od kwarantanny, na której jesteśmy niemal wszyscy, a kończąc na pracownikach z południowej części Górnego Śląska, z okolic Cieszyna, którym nie pozwala jeździć do pracy za czeską granicę. Największym błędem jest zaś praktyczne zamrożenie służby zdrowia. Inne choroby, niż covid19 jednak nie zniknęły, i to one w najbliższym czasie dadzą drastycznie znać o sobie. snymi samolotami, idiotyczne inwestycje w upadłe niemieckie linie lotnicze Kondor i wiele innych przypadków dowodzą, że celem tej dyktatury nie jest budowa mocnego państwa a jedynie budowa własnego wizerunku. Polska dzisiejsza przypomina tę z końca XVIII wieku, tuż przed rozbiorami. Państwo, które zjada własny ogon, bajdurząc o swojej wielkości. Polska w sprawie koronawirusa robi masę błędów. Poczynając od kwarantanny, na której jesteśmy niemal wszyscy, a kończąc na pracownikach z południowej części Górnego Śląska, z okolic Cieszyna, którym nie pozwala jeździć do pracy za czeską granicę. Największym błędem jest zaś praktyczne zamrożenie służby zdrowia. Inne choroby, niż covid19 jednak nie znik-

I podejmuje się takie działania, jakie w danym miejscu (landzie) i czasie są potrzebne. Nie przypadkiem w Porozumieniu Prawicy (czyli tym szerokim PiS-owskim klubie) poseł Andrzej Sośnierz – twórca Śląskiej Regionalnej Kasy Chorych – punktuje swoich kolegów, z ministrem zdrowia Szumowskim na czele. On wie, że cała akcja walki chorobą jest bardziej chora, niż ta choroba. I jako polityk, ale też lekarz, mówi jasne NIE. I mniejsza z tym, jak się odbędą wybory prezydenta. Mniejsza z tym, jak, gdzie i kiedy podadzą nam kolejne wytyczne do spraw pandemii. Całość działań pokazuje, że Śląsk stał się częścią państwa z papyndekla. I to przeraża. Dariusz Dyrda

Przewodniczący Bundestagu WOLFGANG SCHÄUBLE (CDU) mówi: - Gdy słyszę, że wszystko inne schodzi na dalszy plan wobec konieczności ochrony życia, to twierdzę, że nie jest to w porządku. Schäuble, chociaż sam ma lat 78, nie godzi się, by chronienie najstarszych, najbardziej zagrożonych, miało powodować załamanie gospodarki. By przyszłość młodszych pokoleń miała być gorsza, aby tylko za wszelką cenę powstrzymać rozprzestrzenianie się koronawirusa. Schäuble sugeruje wprost, że przyszłość kilku pokoleń jest ważniejsza, niż dbanie zawszelką cenę o to najstarsze. I nie jest odosobniony. Boros Palmer, burmistrz Tybingi dodaje: - Ratujemy za wszelką cenę ludzi, którzy tak czy owak umrą za pół roku, nie myśląc o tych, przed którymi długie życie. Obaj mają na myśli ludzi po 80. roku życia, bo to oni stanowią 70% śmiertelnych ofiar koronawirusa. Domagają się, by jak najszybciej wracać do normalności, znosząc ograniczenia. Bo liczy się przyszłość państwa i społeczeństwa. I takich głosów słychać w Niemczech coraz więcej. Co ciekawe, głoszą je również najstarsi, ci, którzy brali udział w odbudowie Niemiec po II wojnie światowej. Wprawdzie konstytucja Niemiec zapewnia każdemu prawo do ochrony życia i zdrowia, ale jak zauważa Gertrude Lübbe-Wolff, była sędzia Federalnego Trybunału Konstytucyjnego nie istnieje hierarchia, kolejność podstawowych praw człowieka więc ochrona życia i zdrowia nie może odbierać obywatelom innych praw podstawowych. A śmierć jest zjawiskiem naturalnym. Niemieccy politycy podkreślają, że w grupie wiekowej 20-29, gdzie zachorowań jest najwięcej, do 27 kwietnia na COVID-19 zmarło raptem pięć osób. Zaś koszty zamrożenia gospodarki spadną właśnie ta to pokolenie. Tak więc państwo niemieckie, aby nie pogrążać się w kryzysie, zapewne 6 maja przejdzie w „tryb normalny”. Bo Niemcy to państwo racjonalne. DD

P

roblem obrazujemy zdjęciem. To nie Afryka, Egipt, Australia. To Lędziny, na Górnym Śląsku, miedzy Tychami a Mysłowicami. Zdjęcie zrobione 27 kwietnia, w samo południe. Jest to działka rolnicza i chyba nietrudno sobie wyobrazić, co może na niej wyrosnąć. Wprawdzie nie cała działka tak wygląda, na reszcie ziemia przypomina piasek plażowy w konsystencji i suchości. Tylko kolor inny...Meteorolodzy na przełom kwietnia i maja zapowiadali trochę deszczu, ale takiej ziemi trochę deszczu nie wystarczy. Musiałoby ulewnie padać przynajmniej ze trzy dni. A i to niewiele by zmieniło. Niestety, jeśli chodzi o zasoby wody pitnej, Polska wypada fatalnie, mamy jej w przeliczeniu na mieszkańca i w przeliczeniu na powierzchnię państwa mniej niż – pustynny przecież – Egipt! W tej sytuacji zamiary Polskiej Grupy Górniczej, chcącej budować kopalnię Imielin-Północ, która zniszczy zapewne dwa duże zbiorniki wodne (jeden powierzchniowy i drugi, znacznie większy, podziemny) trzeba uznać niemal za zbrodnię. Zbrodnią jest i to, że w Polsce nie ma żadnego realistycznego planu zmiany tego stanu rzeczy. Za który wcale nie odpowiada globalna zmiana klimatu, tylko państwo polskie, polskie samorządy. Oraz po trosze my wszyscy. Generalnie Polacy uparli się swoje państwo osuszyć, uczynić go pustynnym a przynajmniej stepowym. Uparli się zryć je całe rowami melioracyjnymi, które powodują, że woda deszczowa nie pozostaje w glebie, tylko szybko trafia do rzek a z nich do morza. Czego nie zmeliorowali, to zabetonowali, zapuzzlowali. Efekt jeszcze gorszy, bo w miastach deszcz wcale nie

trafia do ziemi, tylko prosto do kanalizacji, z niej do oczyszczalni i dalej do rzek, do morza. Zapuuzlowane są też w ogromnym stopniu prywatne posesje. Woda z stojących na niej domów nie jest zbierana, tylko za pośrednictwem rynien trafia do kanalizacji a dalej – wiadomo – do rzek i morza. Jeśli w ziemi nie ma wody, to ziemia nie paruje, nie tworzą się chmury, nie ma deszczu. I koło się zamyka. Jak się zamyka, widać to było wyraźnie w kwietniu. Wiosną zazwyczaj rzeki były wezbrane, po topnieniu śniegu. W tym roku już w kwietniu większość rzek notuje rekordowo niskie stany. Także u nas, na Śląsku. A z każdym dniem będzie gorzej. W niektórych gminach Polski południowo-wschodniej już ogłoszono stan suszy, wójtowie zakazali podlewania ogródków i pól, zapowiadają przerwy w dostawach wody. A co, gdy niebawem przyjdą upały, I z tego powodu, a nie wirusa, rząd już powinien ogłaszać stan klęski żywiołowej. Opracowywać plan odwrócenia tej tendencji. Poinformować rolników, że jeśli będą siać rośliny wymagające dużej ilości wody, to na dopłaty mające zrekompensować fakt, że im zbiory wyschną, nie mają co liczyć. Oraz projektować nie jakieś przekopywanie Mierzei Wiślanej, tylko budować potężne stacje odsalania wody. W Izraelu, państwie pustynnym, woda pitna jest tańsza niż u nas, a w całości pochodzi ze stacji odsalania wody morskiej. Jest jej na tyle, że wystarcza też do nawadniania pól. Może więc Polska Grupa Górnicza, mająca w kopalniach potężne ilości słonej wody, tym by się zajęła a nie goniła za jakimiś mrzonkami? Adam Moćko


6

nr 4/2020 r.

Święto głupoty narodowej Świętujemy właśnie 3 Maja. Jedno z najbardziej absurdalnych polskich świąt. Bo czczące wydarzenie, które doprowadziło do upadku Polski. A chociaż Śląska wydarzenie to nijak nie dotyczyło, piszemy o nim, bo ono pokazuje, że Polacy nie tylko dziś, ale od dobrych 230 lat nie mają pojęcia, czym jest polityka zagraniczna.

To

chyba właśnie wtedy, 3 maja 1791 roku po raz pierwszy wzniosłe ideały wzięły w Polsce górę nad rozsądkiem. A potem już stale – absurdalne Powstanie Styczniowe, prowokacyjna polityka wobec Niemiec przed II wojną światową, Powsta-

70 latach, ale już ze stolicą w Berlinie, a nie Wiedniu. Procesy, które do tej likwidacji doprowadziły zaczęły się w Paryżu, wraz z wybuchem Wielkiej Rewolucji Francuskiej. I dokładnie te same wydarzenie doprowadziły też do Konstytucji III Maja.

wał niepodzielnie carski ambasador. Polskie stronnictwa polityczne nie prowadziły polityki w kraju, lecz na dworze carycy Katarzyny. To dlatego Czartoryscy posłali tam swojego przystojnego kuzyna Stasia Poniatowskiego, a caryca za jego talenty łóżkowe uczyniła tego ambasadora Czar-

To chyba właśnie wtedy, 3 maja 1791 roku po raz pierwszy wzniosłe ideały wzięły w Polsce górę nad rozsądkiem. A potem już stale – absurdalne Powstanie Styczniowe, prowokacyjna polityka wobec Niemiec przed II wojną światową, Powstanie Warszawskie, bezsensowni żołnierze wyklęci. nie Warszawskie, bezsensowni żołnierze wyklęci…. Polskie elity od ponad dwustu lat najwyraźniej lubują się w przegrywaniu, czerpią z tego jakąś masochistyczną radość. A dzieciom w szkołach wmawiają, że te masochistyczne akty były czymś wspaniałym, godnym szacunku i naśladowania. Moralnym zwycięstwem. I że dzięki nim polskość przetrwała. Ciekawe, że jakoś przetrwała też choćby czeskość, bez takich wygłupów. Wróćmy jednak do wieku XVIII i Konstytucji 3 Maja. Śląska te sprawy oczywiście nijak nie dotyczyły, od dobrych 500 (jak nie 600) lat byliśmy poza państwem polskim, przynależąc do cesarstwa rzymskiego (niemieckiego), a w jego ramach raz do korony czeskiej, raz do Austrii, innym razem do Prus. Zresztą to cesarstwo zostało niewiele później (w roku 1804) zlikwidowane, bo odrodzić się po niespełna

Królestwo polsko-litewskie od XVII wieku było kompletnie niewydolne. Bez sprawnej władzy, pieniędzy, armii. Sąsiednie państwa toczyły na jego terytorium wojny, łupiąc go przy okazji niemiłosiernie, a ono nie było w stanie nijak się przeciwstawić, bronić swoich granic. Zaś od roku 1717 było praktycznie rosyjskim protektoratem. Chociaż nie do końca, bo i Prusy wtrącały tu swoje trzy grosze. W 1720 roku Rosja i Prusy podpisały traktat, w myśl którego zobowiązały się nie dopuszczać do żadnych zmian ustrojowych w Polsce. Od tego momentu państwo „polskie” było bardziej zależne od sąsiadów, niż PRL od Moskwy. W tym kontekście teorie, że PRL był pod okupacją, a tamta Polska państwem wolnym, są śmieszne. Bo to właśnie za króla Poniatowskiego (i Augusta III Mocnego) władzę w Polsce sprawo-

Prof. Andrzej Chwalba (Uniwersytet Jagielloński) dla onet.pl (kilka lat temu): Można sobie wyobrazić, że 3 maja 1791 r. nie uchwalono Konstytucji. Wówczas nie byłoby wojny w jej obronie i drugiego rozbioru. Nie wybuchłoby powstanie kościuszkowskie, które doprowadziło do trzeciego rozbioru i wymazania Rzeczpospolitej z mapy Europy. Te wydarzenia stanowią niepodzielną całość. Konstytucja była kamieniem, który spowodował lawinę. Była prowokacją, na którą Rosja odpowiedziała tak, jak odpowiedzieć musiała, chroniąc swoje imperialne interesy.

toryskich polskim królem. Tak, tak – Katarzyna miała większy wpływ na wybór polskiego króla, niż Breżniew na wybór I sekretarza PZPR. Polskie próby uwolnienia się spod tego stanu rzeczy (na przykład Konfederacja Barska w 1768 roku) kończyły się szybko fiaskiem. Ale w połowie XVIII wieku Polacy byli jeszcze narodem pragmatycznym – i z motyką na słońce się nie porywali. Wiedząc, że Rosja ma wojska dziesięć razy więcej niż Polska, a Prusy siedem razy więcej (Austria podobnie) uzna-

ku pojawiały się coraz częściej głosy o konieczności naprawy państwa, ale było wiadomo, że Rosja i Prusy nie wyrażą na to zgody. Że musi to doprowadzić do kolejnego rozbioru Polski, jak ten z 1772 roku. Trzeba było czekać okazji, kiedy zaborcy wezmą się za łby, albo jakimś dynamicznym zmianom ulegnie sytuacja polityczna w całej Europie. Jak choćby wojna 30-letnia, mająca miejsce 150 lat wcześniej. I Polacy umieli czekać. Państwo było niewydolne, ale trwało. I być może do rozbiorów by nie doszło, gdyby nie szaleńcy, którzy uchwalili konstytucję 3 maja. Na kolejnych rozbiorach nie zależało przede wszystkim Rosji. Po co miała zadowalać się kawałkiem Rzeczypospolitej, dzielić się z Prusami i Austrią, jeśli sprawowała władzę nad całością? Za to Prusy – jak w 1939 roku – łakomie patrzyły na Gdańsk i okolice.

MIĘDZY ROSJĄ A PRUSAMI W takiej sytuacji wydarzyły się dwie rzeczy. Zebrał się kolejny polski sejm (1788) złożony w większości z posłów, którzy wiedzieli, że państwo wymaga re-

(tak!), jako jej korpus posiłkowy w Turcji. Wywołało to jednak protest Prus, więc do Berlina wysłano dyplomatów, którzy mieli zawrzeć sojusz z Prusami, jako zabezpieczenie przed rosyjską interwencją. Berlin zażyczył sobie w zamian Gdańska i Torunia, ale zapewniał o obronie Polski przed rosyjską interwencją. No i ponieważ wojna prusko-austriacka wisiała na włosku, Prusy obiecywały, że pomogą Polsce odzyskać utraconą w I rozbiorze Galicję. Dyplomaci polscy po cichu się zgodzili, ale do sojuszu tego Gdańska nie wpisano. Bali się reakcji warszawskiego sejmu. Który w tym czasie intensywnie pracował. Zanim doszło do feralnego 3 maja 1791 roku, sejm ten dokonał już niezbędnych reform w systemie podatkowym, dzięki czemu kasa państwa miała przestać świecić pustkami – a co za tym idzie dokonał też reformy wojskowej. Powołując armię mniejszą wprawdzie niż rosyjska czy pruska, ale jednak znaczącej. Tylko za budowanie tej armii zabierano się znacznie mniej aktywnie, niż za wkurzanie Rosji. Bo Polska zażądała – pod naciskiem Prus – wycofania jej wojsk z kraju. Co też się w roku 1789 stało. A Polska oficjalnie podpisała z Prusami sojusz.

W połowie XVIII wieku Polacy byli jeszcze narodem pragmatycznym – i z motyką na słońce się nie porywali. Wiedząc, że Rosja ma dziesięć razy więcej niż Polska, a Prusy siedem razy więcej (Austria podobnie) uznawali istniejący stan rzeczy. wali istniejący stan rzeczy. Inna sprawa, że polska szlachta wyżej ceniła swoje przywileje niż niepodległość i bardziej bała się zamachu, po którym król wzmocni swoją władzę, niż panoszenia się w Polsce obcych mocarstw. Polska szlachta chciała mieć po prostu święty spokój. Owszem, pod koniec lat 80. XVIII wie-

formy – i wybuchła rewolucja francuska (1789). Do tego Rosja zajęta była czym innym, bo prowadziła jednocześnie wojnę ze Szwecją i Turcją, więc Polacy umyślili sobie, że oto nastał ten moment. Ale nadal myśleli jeszcze racjonalnie. Plan rozbudowy wojska zamierzano oprzeć o zacieśnienie sojuszu z Rosją

Ale rewolucja francuska zmieniła wszystko. Nagle to Francja stała się wrogiem wszystkich znaczących europejskich monarchii. A do tego Rosja zakończyła wojnę ze Szwecją i była gotowa z powrotem zająć się sprawami polskimi. Polskie „elity” tej zmiany nie zauważyły! Król i jego brat prymas Poniatowski, dwaj bra-


7

nr 4/2020 r. cia Małachowscy, Hugo Kołłątaj i inni pracowali już w pośpiechu nad nową, wzorowaną na amerykańskiej, konstytucją. A do tego 6 września 1790 roku sejm podjął uchwałę o niepodzielności ziem Rzeczypospolitej, co praktycznie przekreślało sojusz z Prusami. Nadchodziła burza. Rosyjska burza.

NIELEGALNY ZAMACH STANU Tym bardziej, że ta konstytucja była zwyczajnym zamachem stanu, nie mającym nic wspólnego z legalnym obradowaniem sejmu. Pierwszą po Wielkanocy sesję sejmu Małachowski zwołał na 5 maja, licząc, że posłowie opozycji trzy dni wcze-

Opozycja była bezradna, bo wiedziała, że ci, którzy się sprzeciwią, zostaną rozszarpani przez tłum. Ale opozycja wiedziała również, że caryca Katarzyna nie dopuści do takich zmian ustrojowych, jakie w konstytucji tej są zawarte. Oznaczają one niemal drugi po Francji rewolucyjny kraj. Opozycja – mądrzejsza od Poniatowskiego i Kołłątaja – wiedziała, że ta konstytucja musi się skończyć potężnym rozbiorem, albo wręcz likwidacją państwa polsko-litewskiego. A w zasadzie tylko polskiego, bo konstytucja tę litewskość zniosła. Nie wniosła za to – inaczej, niż się ją przedstawia - niczego ważnego do naprawy państwa! Najważniejsze reformy (podatkowa i wojskowa) uchwalono już dwa

więziony przez Rosjan za próbę wyrwania Polski spod rosyjskiej kurateli. Też po prostu wiedział, że to się udać nie może. Jedynie hetman Ksawery Branicki, blisko skoligacony z faworytem Katarzyny, księciem Patiomkinem, był bardzo prorosyjski, nie wyobrażał sobie Polski bez rosyjskiej protekcji. Pozostali wybrali jednak Targowicę, jako próbę ratowania Polski. Targowiczanie wezwali na pomoc rosyjskie wojska. Ale w XVIII wieku to był stały zwyczaj, gdy zawiązywano konfederację. Przecież w taki sam sposób Poniatowski został królem. A same Konfederacje miały w Polsce ponad 200 lat tradycji. To dzięki Konfederacji w 1572 roku wprowadzono wolności religijne, którymi Polacy do dziś tak chętnie się chwalą. To dzięki

Wkurzona Katarzyna zmusiła Polaków nie tylko do odwołania Konstytucji 3 Maja, ale także wszystkich wcześniejszych reform Sejmu Czteroletniego. Przepadła i reforma skarbu, i reforma wojska. Ba, Polska zrezygnować z jakiejkolwiek polityki zagranicznej. Po Konstytucji 3 Maja Polska znalazła się w sytuacji znacznie gorszej, niż przed nią. śniej w Warszawie jeszcze nie będą. Przy pierwszym czytaniu – 2 maja - nad ustawą zagłosowało zaledwie 84 spośród 500 posłów. Nikła mniejszość!

lata wcześniej, Kolejne można było wprowadzać powoli, już pod osłoną dość mocnej polskiej armii. Ale wiosną 1791 roku Polacy utracili instynkt samozachowawczy. 3 maja uchwalili akt prawny, który musiał oburzyć sąsiednie mocarstwa.

TARGOWICA – PRÓBA NAPRAWIENIA WYGŁUPU

Ale 3 maja sejm obradował otoczony przez wojsko i tłum warszawiaków,

Już następnego dnia część posłów wniosła protest przeciw nielegalnemu uchwaleniu konstytucji, a zaraz potem postanowiła złagodzić oczywisty gniew Katarzyny. Możliwość ku temu była tylko jedna – natychmiast powołać konfederację, która sprzeciwi się takiemu uchwaleniu takiej konstytucji. Konfederację tę powołano w miasteczku Targowica, na Ukrainie. Oczywiście – chodziło wszak o ułagodzenie Katarzyny Wielkiej – jej zasady ustalono wcześniej w Petersburgu. W Polsce przywykło się określać Targowiczan słowem „zdrajcy”. Przyjrzyjmy

Konfederacji udało się Polakom poderwać do wojny ze Szwedami podczas Potopu. Konfederacja była więc normalną, usankcjonowaną zwyczajem (i prawem) częścią polskiej demokracji szlacheckiej. Co więcej, Targowiczanie podnosili, że konstytucja została uchwalona nielegalnie. Ponadto to raczej oni cieszyli się popar-

się więc tym zdrajcom, przywódcom Targowicy. Marszałek (dziś powiedzielibyśmy Prezes) Konfederacji Targowickiej – Szczęsny Potocki – parę lat wcześniej na własny koszt wystawił pułk piechoty i 24 działa. Tak postępuje zdrajca? Choć magnat, z duchu republikanin (będąc w 1790 roku w Paryżu przystąpił do jakobinów), popierał reformy, ale powolne, bez narażania się Rosji. Bo wiedział, że to się musi skończyć katastrofą. Albo Seweryn Rzewuski, hetman polny koronny. Ćwierć wieku przed Konstytucją 3 maja na kilka lat

WKURZONA KATARZYNA Ale gdzie tam! Polacy jak wiele razy później, zamiast ruszyć głową, woleli ruszać szabelką. Jak w późniejszych powstaniach porwali się z motyką na słońce. Wyruszyli więc na wojnę z Rosją. Przegrali ją szybko, a król Poniatowski z podkulonym ogonem przystąpił do Targowicy. Zorientował się – tyle, że za późno – iż wywołał szkodliwą awanturę. Próbował ratować ile się da, bo wtedy jeszcze nie wymyślono polskiej mantry o moralnych zwycięstwach. Za wiele się uratować nie dało. Wkurzona Katarzyna zmusiła Polaków nie tylko do odwołania Konstytucji 3 Maja, ale także wszystkich wcześniejszych reform Sejmu Czteroletniego. Przepadła i reforma skarbu, i reforma wojska. Ba, Polska musiała wycofać wszystkie swe przedstawicielstwa dyplomatyczne, czyli zrezygnować z jakiejkolwiek polityki zagranicznej. Po Konstytucji 3 Maja Polska znalazła się w sytuacji znacznie gorszej, niż przed nią. A nawet niż przed rokiem 1788, gdy zaczęła się reformować.

w nim powstanie, kościuszkowskie. Stłumione z łatwością było przyczyną III rozbioru, po którym Polska przestała istnieć. Tak więc II i III Rozbiór był efektem braku zrozumienia przez ówczesne polskie elity realiów polityki międzynarodowej. Obecna polityka zagraniczna PiS-u to tylko trwanie w tej koncepcji. Potem był podobno 123-letni okres zaborów. Termin śmieszny, bo na przykład Królestwo Polskie lat 1815-1831 miało znacznie większą niezależność od Moskwy, niż Rzeczpospolita Szlachecka drugiej połowy XVIII wieku, z czasów Augusta III Sasa i Stanisława Poniatowskiego. Gdyby nie bezsensowna Konstytucja 3 Maja, Polska zapewne bez zaborów, ale za to ze wzmocnionym skarbem i armią, dotrwałaby do zwycięstw napoleońskich, które tworzyły w Europie nowy ład. Wtedy może nawet mogłaby odebrać część ziem I zaboru. Zamiast tego wygłupem świętowanym rokrocznie 3 maja wymazała się z mapy Europy. Potem wywoływała kolejne bezsensowne powstania, listopadowe, styczniowe. Sukces odniosło jedynie wielkopol-

Gdyby nie bezsensowna Konstytucja 3 Maja, Polska zapewne bez zaborów, ale za to ze wzmocnionym skarbem i armią, dotrwałaby do zwycięstw napoleońskich, które tworzyły w Europie nowy ład. Zamiast tego wygłupem świętowanym rokrocznie 3 maja wymazała się z mapy Europy. ciem większości szlachty, która też tę nielegalność widziała. Wtedy, w latach 1791-92, mieszczaństwo (zwłaszcza warszawskie) popierało Konstytucję, ale szlachta stała po stronie konfederatów targowickich. I Targowica miała szansę uratować Polskę przed rozbiorami. Wszak treść jej aktu powołania zaakceptowała Katarzyna, a czytamy w nim, że Konfederacja żąda, by „Rzczplta udzielną, samowładną, niepodległą, w granicach całą została" i nie wyraża zgody na oderwanie „najmniejszej cząstki kraju". „Żądamy sobie utwierdzić rząd republikański, bo do innego przywyknąć nie zdołamy, bo inny niepokój i ruinę przynieść nam tylko może" –

polskim patriotą może być tylko osoba zaczepiająca mocniejszego, a potem płacząca, że w mordę dostała. A to dodatkowo wyklucza z kręgu polskich patriotów zdecydowaną większość Ślązaków. Bo dla nas zawsze pragmatyzm i spokój ważniejszy był od bezsensownego honoru którym udzielił się paryski, rewolucyjny duch. Lud chciał tej konstytucji. Do tego spreparowano zagraniczne depesze, że ojczyzna jest w niebezpieczeństwie. Mimo to w sejmie trwała od wielu godzin burzliwa debata, gdy nagle król Poniatowski złożył – bez żadnego głosowania – przysięgę na nową konstytucję. Uchwalając tę konstytucję zakpiono z demokracji szlacheckiej i zwykłych zasad fair play, a ponadto król Poniatowski złamał pacta conventa, na które wstępując na tron poprzysiągł.

W Konstytucji 3 Maja był zapis jawnie prowokacyjny wobec Rosji. Otóź dawała ona wolność osobistą chłopom, którzy przybyli osiedlić się zza granicy. Dla Rosji musiało to oznaczać wyludnienie się jej zachodnich obszarów, bo chłopi uciekaliby do Polski. Paweł Jasienica pisał w "Rzeczypospolitej Obojga Narodów": "Mało dała Konstytucja chłopu? Na pewno! Lecz i to co dała było prowokacją w stosunku do mocarstw ościennych. Nie można wątpić, ze paragraf o chłopach zachęcił carat do zbrojnej interwencji w za dużo sobie pozwalającej Rzeczypospolitej".

proklamowali, za zgodą carycy, Targowiczanie. Mogło to oznaczać tylko jedno – Katarzyna Wielka nie była zainteresowana kolejnym rozbiorem Polski, chciała całe państwo utrzymać nadal jako rosyjski protektorat. Na tereny Rzeczypospolitej wkroczyły, wezwane przez Targowicę wojska rosyjskie. Był jeszcze czas, aby się z Konstytucji wycofać, aby przyznać, że była uchwalona nielegalnie i jest nieważna. Wrócić do stanu prawnego, w którym trwała Polska przecież od dobrych 60 lat. I czekać na lepszą okazję.

A do tego była mniejsza. Teoretycznie przecież Polska miała sojusz z Prusami, więc żeby udobruchać to państwo Rosja oddała mu obiecany przez polskich dyplomatów Gdańsk, oraz dorzuciła Wielkopolskę – jako ekwiwalent za wkład Prus w wojnę z rewolucyjną Francją wtedy, gdy Rosja pacyfikowała rewolucyjną Polskę. Król Prus zagroził, że jeśli Wielkopolski nie dostanie, wycofa się z antyfrancuskiej koalicji. Rosja, żeby ukarać niepokorną Polskę, wzięła sobie na wschodzie trzy razy więcej, niż dostały Prusy. Polscy historycy lubią pisać, że II rozbiór skompromitował Targowicę, która nie zdołała uratować granic. Ale to nie do końca prawda. Karą za Konstytucję 3 Maja była likwidacja wszystkich reform – a rozbiór był karą za wojnę 1792 roku. Wojnę w której Polska odniosła raptem jedno większe zwycięstwo, co wystarczyło, aby uchwalić istniejący do dziś Order Virtuti Militari.

NICZEGO SIĘ NIE NAUCZYLI Polacy z nauczki tej nie wyciągnęli żadnych wniosków. Państwo wciąż było niewiele mniejsze, niż obecna Polska. I niemal natychmiast po II rozbiorze wybuchło

skie, ale to był akurat jedyny sprzyjający powstaniu moment. Armie zaborców były rozbite, w Rosji rewolucja – a istnienie państwa polskiego w zasadzie przesądzone, jedynie jego granice stanowiły pewną niewiadomą. Takie i tylko takie powstania mają sens. Ktoś może powiedzieć, że Ślązacy, którzy od niemal 800 lat nie mają własnego niepodległego państwa, nie powinni pouczać Polaków, jak o nie walczyć. I będzie miał rację – ale ja też nikogo nie pouczam, a opisuję jedynie, w jak idiotyczny sposób Polacy pod koniec XVIII wieku swoje państwo stracili. Co zaś najśmieszniejsze – idiotyzm ten hucznie obchodzą, jako wielki sukces swojej państwowości. I jeszcze jedno. Jest dziś w Polsce formacja polityczna, która tych oceniających sytuację międzynarodową nazywa zdrajcami. Jak wtedy Targowicę. W ten sposób polskim patriotą może być tylko osoba zaczepiająca mocniejszego, a potem płacząca, że w mordę dostała. A to dodatkowo wyklucza z kręgu polskich patriotów zdecydowaną większość Ślązaków. Bo dla nas zawsze pragmatyzm i spokój ważniejszy był od bezsensownego honoru. Dariusz Dyrda

Dziś opowiada się, że komuniści z PRL-u nie cenili tej konstytucji. Tymczasem byli równie bezrefleksyjni w jej ocenie jak reszta Polaków. Wystarczy wziąć dowolny podręcznik historii z PRL-u, by czytać hymny pochwalne na jej cześć. Jedynie święto to zlikwidowali, bo było zbyt blisko 1 maja, więc odbierałoby część splendoru tego z punktu widzenia komunistów ważniejszemu.


8

nr 4/2020 r.

20 kwietnia - 100 urodziny Ruchu Chorzów

20 kwietnia urodzili się nie tylko Korfanty i Hitler, ale też ikona śląskiej piłki nożnej. Śląskiej, ale kiedyś też polskiej. Wszak klub czternastokrotnie zdobywał mistrzostwo Polski, zdobywał krajowe puchary i z powodzeniem reprezentował Polskę na arenie międzynarodowej.

W

ciągu kilkunastu ostatnich lat stał się jednak Ruch także symbolem śląskości, to tu na trybunach wiszą transparenty „To my, naród śląski” oraz Oberschlesien. Chociaż kolejne zarządy klubu raczej się od tej śląskości odżegnywały, a kibice Ruchu oprócz ślaskości zasłynęli też… chacharstwem. Chociaż piłkarski świat pełen jest międzyklubowych nienawiści, to niełatwo jest znaleźć równie zażartą, jak ta, którą odczuwają do siebie kibice Ruchu i ka-

towickiej Gieksy. Nienawiść funkcjonującą nawet wtedy, gdy kluby te grają na różnych szczeblach rozgrywek, więc ze sobą nie rywalizują. No dobrze, kibole, nie kibice. A w Ruchu Autonomii Śląska wręcz nie wypada nie był kibicem fusbalu, przy czym przez bycie kibicem fusbalu od niemal 20 lat rozumie się tam bycie kibicem Ruchu Chorzów. - Zawsze mnie to śmieszyło. Jeśli już jestem kibicem jakiegoś klubu, to GKS-u Katowice i nigdy nie zrozumiem jak Jurek Gorzelik i jego kompani wykombinowali, że Gieksa jest mniej śląska niż Ruch - mówi Dariusz Jerczyński, autor Historii Narodu Śląskiego. Zasadniczo jednak zauważa – zresztą nie tylko on – że futbol zamiast łączyć Ślązaków, to ich dzieli. Ruch Chorzów nie jest śląskim odpowiednikiem katalońskiej Barcy, bo tamta jest drużyną o światowej renomie, a Ruchu nawet w polskiej ekstraklasie nie ma od dawna, i pewnie nie-

WIELCY PIŁKARZE Przynajmniej kilka, spośród największych piłkarzy w historii Polski, jednoznacznie kojarzy się z Ruchem Chorzów. Dwóch iście legendarnych, przedwojenny Ernest Wilimowski i powojenny Gerard Cieślik. Ale przecież też partnerujący Wilimowskiemu Peterek i Wodarz, grający razem z Cieślikiem Alszer i Suszczyk, czy wreszcie drużyna lat 70. która dwukrotnie dotarła do ćwierćfinałów europejskich rozgrywek, w składzie z Maszczykiem, Bulą, Marxem, Benigierem, Ostafińskim. No i ostatnie, sensacyjne mistrzostwo Polski, gdy idolem kibiców Ruchu został Krzysztof Warzycha. Ale były też postaci zgoła niezwykłe. Jak Jan Przecherka, który zdobył z Ruchem mistrzostwo i przed wojną, i po wojnie. Jak Antoni Nieroba, który grał w tym klubie przez 17 sezonów. Czy Albin Wira, który po latach grania w Niemczech postanowił zakończyć karierę w macierzystym klubie i poprowadził go do ostatniego mistrzowskiego tytułu. Kibice Ruchu na stulecie klubu wytypowali w głosowaniu jedenastkę stulecia. Oto ona (od napastników do bramkarza): Cieślik, Wilimowski, Peterek, Wodarz, Maszczyk, Bula, Wira, Gemza, Nieroba, Wyrobek, Kołodziejczyk

prędko do niej wróci. Jednak co ważniejsze, dawniej kibice śląskich klubów mogli urządzać między sobą burdy, jednak gdy jeden z nich (Ruch, Górnik Zabrze,

Ruchu, ba, nawet na meczach wyjazdowych, wyraźnie dominują deklaracje nie polskości lecz śląskości. Ale też nie przypadkiem przez wiele lat podczas obrad

Futbol zamiast łączyć Ślązaków, to ich dzieli. Ruch Chorzów nie jest śląskim odpowiednikiem katalońskiej Barcy, bo tamta jest drużyną o światowej renomie, a Ruchu nawet w polskiej ekstraklasie nie ma od dawna, i pewnie nieprędko do niej wróci. Jednak co ważniejsze, dawniej kibice śląskich klubów mogli urządzać między sobą burdy, jednak gdy jeden z nich (Ruch, Górnik Zabrze, GKS Katowice czy inne) grał choćby z Legią Warszawa czy Zagłębiem Sosnowiec, wówczas wszyscy śląscy kibice stawali się jednocześnie, na ten mecz, kibicami tego śląskiego klubu. GKS Katowice czy inne) grał choćby z Legią Warszawa czy Zagłębiem Sosnowiec, wówczas wszyscy śląscy kibice stawali się jednocześnie, na ten mecz, kibicami tego śląskiego klubu. Tym bardziej, jeśli były to rozgrywki w ramach europejskich pucharów. Jeszcze w latach 80. było widać wyraźnie, że gdy w tych Pucharach grał na przykład Górnik Zabrze, to na trybunach zgodnie siedzieli kibice Górnika, ale też Ruchu, Gieksy, tyskiego GKS-u i innych klubów. Bo to grał śląski klub, klub nas wszystkich. Teraz animozje klubowe wśród kibiców są mocniejsze, niż poczucie wspólnoty śląskiej piłki. To smutne. Choć rzeczywiście, symbolem śląskiej piłki stał się Ruch Chorzów. O ile wśród kiboli innych śląskich klubów widać narrację żołnierzy wyklętych i inne tego typu nacjonalistyczne, to na trybunach

rady naczelnej Ruchu Autonomii Śląska na mecz Ruchu można było patrzeć… przez okno, bo obradowała w budynku stojącym raptem 50 metrów od murawy stadionu przy Cichej.

Urodziny Cieślika Z

aledwie kilka dni po 20 kwietnia chorzowski klub, a może i cała śląska piłka obchodzi kolejny jubileusz. Bo 29 kwietnia to dzień urodzin Gerarda Cieślika, który obecnie miałby 93 lata, a który jest jedną z dwóch największych, obok Wilimowskiego, legend Ruchu. Sylwetka tego sportowca pokazuje, jak bardzo zmieniła się filozofia sportu. Cieślik, który urodził się 200 metrów od stadionu Ruchu i jako chłopiec podzi-

Niemniej zarazem chacharstwo kiboli (nie mylić z kibicami) Ruchu przenosi się na negatywne opinię o samych Ślązakach, o ślůnskij nacyji. I tak naprawdę

wiał tu Wilimowskiego, nigdy nie zmienił barw klubowych, chociaż nęciły go najbogatsze kluby polskie, szkocki Aberdeen, kluby belgijskie, amerykańskie. Ale dla Cieślika pieniądze się nie liczyły, on był zawodnikiem Ruchu. – Tu, w Chorzowie, miałem rodzinę, dom, przyjaciół. Nigdy nie wyobrażałem sobie życia gdzie indziej – wyjaśniał. Nie wyobrażał sobie, by mógłby grać w innej drużynie. No, chyba że w reprezentacji Polski. Ale miał pecha, trafił w niej na słabszy okres, po prostu nie miał z kim grać. A szkoda, bo gdyby miał kilku partnerów na światowym poziomie, to może byłby niemal równie sławny jak niemal rówieśnik Pele, czy inne największe sławy światowego futbolu. Niestety grał w reprezentacji Polski, która wówczas niewiele znaczyła i jeden Cieślik nie mógł tego zmienić.

Cieślik, który przez 14 lat w barwach chorzowskiego zespołu rozegrał 237 meczów w najwyższej klasie rozgrywkowej, zdobył w niej aż 168 bramek i jest najlepszym strzelcem w dziejach klubu, wyprzedzając m.in. swoich idoli z dzieciństwa – Teodora Peterka i Ernesta Wilimowskiego. 168 ligowych trafień daje mu trzecie miejsce wśród najskuteczniejszych graczy w historii polskiej ekstraklasy. Ale bo był to piłkarz kompletny, doskonały technicznie i szybki, przy tym prawdziwie atletyczny. Często trafiał z najtrudniejszych pozycji, wręcz akrobatycznych. – On był w latach 50. absolutną gwiazdą ligi. Grał fenomenalnie. Kiedy w Łodzi strzelił gola „nożycami”, cały stadion wstał i bił mu brawo – wspominał Eugeniusz Lerch, który miał przyjemność grać na boisku u jego boku.

trudno jednoznacznie określić, czy owo jednoznaczne kojarzenie Ruchu Chorzów ze śląskością przynosi nam więcej złego czy więcej dobrego. Adam Moćko

W 1947 r., mając 20 lat, zadebiutował w reprezentacji Polski, dla której zagrał w sumie 45 meczów i strzelił 27 goli. Jest jedynym zawodnikiem w Klubie Wybitnego Reprezentanta, który nie rozegrał wymaganych 60. oficjalnych spotkań w kadrze, ale przyjęto go do klubu najwybitniejszych polskich piłkarzy za wspaniałe zasługi dla polskiego futbolu. W reprezentacji zapamiętano mu przede wszystkim dwa gole strzelone na Stadionie Śląskim w 1957 r. reprezentacji Związku Radzieckiego i jej bramkarzowi – słynnemu Lwu Jaszynowi. – Miał patent na Jaszyna. Właściwie strzelał mu bramki w każdym meczu przeciwko Związkowi Radzieckiemu czy zespołowi Moskwy – wspomina na klubowej stronie interentowej Eugeniusz Lerch. Po tamtym meczu Cieślik został zniesiony do szatni na rękach kibiców. Kochała Go wtedy cała Polska, nie tylko ta piłkarska. – Przestańcie z tą legendą. Bez kolegów z drużyny byłbym nikim – często powtarzał. A Cajtungowi udało się z nim porozmawiać przed śmiercią. I powiedział nam, że chociaż grał dla Polski, chociaż był gwiazdą polskiego sportu, to jednak jego narodowość jest śląska. AM


9

nr 4/2020 r.

Nojlepszy gĕszynk 35zł

30zł

We Niŷmcach tyż werci sie demonstrować ślůnskość!

45zł

35zł

35zł

A może wybieresz se inkszy tres, abo inszy gadżet?

35zł

35zł

35zł

35zł

5zł

30zł

30zł

5zł

Instytut Ślůnskij Godki, 43-143 Lędziny ul. Grunwaldzka 53.* adres e-mail: megapres@interia.pl, tel. 501 411 994, konto bankowe 96 1020 2528 0000 0302 0133 9209 Eli kupisz za 100 zł abo lepij (do kupy ze ksionżkami ze ôstatnij strony) – dostawa gratis. Na terenie aglomeracji katowickiej możliwe dostarczenie kurierem i zapłata przy odbiorze.

* Powyższy adres jest jedynie adresem korespondencyjnym. Nie ma tam sklepu!


10

nr 4/2020 r.

Urodzeni 20 kwiet Dwóch tych ludzi wyrządziło Śląskowi ogrom krzywd. Ten starszy tylko Śląskowi, przypomnieć. O tym młodszym powstały tysiące książek, wiele filmów, warto jednak na narodzie tym dopuścił. O starszym też książek kilka powstało (film żaden), ale żadna największy Ślązak, dla innych największy śląski zdrajca. A więc oto oni,

- Korfanty to postać, której szczerze nie cierpisz. Ale biografowie Korfantego – chociażby Jan Lewandowski – pokazują go raczej jako postać tragiczną, która się na swoich polskich nadziejach srodze zawiodła. - Cały tragizm Korfantego polegał na tym, że się w swoich cwanych rachubach przeliczył. Wierzył, że będzie w Polsce postacią pierwszoplanową, premierem, prezydentem. I nawet krótko wicepremierem był, ale potem piłsudczycy dokonali przewrotu majowego i stał się postacią nie pierwszoplanową, a prześladowaną. Zniszczono też jego imperium, bo Korfanty w Polsce bardzo szybko stał się prawdziwym oligarchą, z dochodami miesięcznymi idącymi w setki tysiące złotych, czyli na dzisiejsze – w mi-

Oszust i karierowicz Rozmowa z DARIUSZEM JERCZYŃSKIM, autorem Historii Narodu Śląskiego

- Ale to, że był, hmmm, obrotny, nie odbiera mu zasług dla Śląska! - Gdy pytam jego apologetów, co konkretnie Korfanty zrobił dobrego dla Śląska lub Ślązaków, że ma w Katowicach pomnik, nie potrafią wymienić ani jednej rzeczy. Nie dziwię się, bo ja też żadnych jego zasług dla Śląska nie znam. Korfanty zaangażował się w polskość, jako wyrostek w gimnazjum,

Gdy pytam jego apologetów, co konkretnie Korfanty zrobił dobrego dla Śląska lub Ślązaków, że ma w Katowicach pomnik, nie potrafią wymienić ani jednej rzeczy. Nie dziwię się, bo ja też żadnych jego zasług dla Śląska nie znam. liony. Tak, to tragizm polskiego polityka, któremu mogli nawet w Warszawie stawiać pomniki. Ale nie mam pojęcia za co szanować go może Ślązak! - Wywalczył dla nas w Polsce autonomię. - Nieprawda! Popierał ją, gdy mu była wygodna. Ale gdy był polskim wicepremierem zwalczał ją, powiedział, że autonomię się ugotuje jak kurę. Gdy stracił pozycję w Warszawie znów ubrał się w togę obrońcy autonomii. Traktował Śląsk instrumentalnie, jako narzędzie swojej własnej kariery w Warszawie. Jakże inaczej niż Kożdoń, który ze wszystkich sił Śląskowi służył. - Nie jesteś dla Korfantego trochę niesprawiedliwy? - Jeśli tak sądzisz, to muszę rozwinąć ten wątek. Korfanty pochodził z ubogiej, wielodzietnej rodziny górniczej, skończył filozofię, więc konkretnego zawodu nie miał, był zawodowym politykiem, ponadto z politycznego nadania piastował lukratywne posady prezesa rady nadzorczej dwóch bogatych spółek polsko-amerykańskiego Skarbofermu i polsko-francuskiego Banque de Silesie. Nie można tego nazwać pracą, bo ekonomistą nie był, ewidentnie było to konsumowanie konfitur z działalności politycznej. Na polityce się dorobił willi w Katowicach, wilia w Zakopanem, majątku ziemskiego w Wielkopolsce. A to wszystko przy wyjątkowo hulaszczym trybie życia.

gdy nacjonalistyczne pranie mózgu zrobił opiekun młodzieży gimnazjalnej ks. Aleksander Skowroński (potomek imigrantów zza Brynicy), na studiach też był pod wpływem studentów z Wielkopolski i zaangażowany w działalność antyniemiecką, zmienił imię z Albert na Wojciech, więc przed wojną w niemieckich partiach już był spalony. Wykorzystał nierówności społeczne i wyznaniowe, przerobił je na konflikt narodowy i zaistniał. Co nie przeszkadzało mu od 1913 do 1918 brylować na berlińskich salonach, więc gdyby Niemcy I Wojnę wygrały, być może ponownie zmieniłby imię i poglądy narodowe, bo politykiem był zręcznym i Niemcy nie mogli tego nie doceniać. Tym bardziej, że na Górnym Śląsku był spalony za nierealizowanie postulatów socjalnych, którymi w kampanii wyborczej przebijał niemieckich socjalistów. W 1909 roku musiał uciekać z wiecu w Pawłowie, bo jego wyborcy nazwali go “oszustem i zdrajcą” oraz chcieli go zlinczować, a w 1911 nie odważył się nawet na Górnym Śląsku kandydować. Zdobył mandat z okręgu śremskiego w Wielkopolsce. W 1918 zaświeciło dla niego słońce. Powstała II RP, wygłosił płomienne przemówienie w Reichstagu i pojechał do Warszawy. Tam były już stołki zajęte, więc pojechał do Poznania i tam stał się czołowym działaczem Naczelnej Rady Ludowej i jako taki wrócił na Górny Śląsk, obejmując funkcję polskiego komisarza plebiscytowego z pensją 12 tys. marek (szeregowy pracownik komisariatu 1,2 tys. ma-

rek). Nawet gdy walczył o „połączenie Śląska z macierzą” kasa była dla niego najważniejsza. I dla tej kasy, dla apanaży, postanowił przyłączyć swoją ojczyznę do Polski. Okłamując rodaków, jak to w Polsce będzie im dobrze. - Czyli według ciebie Korfanty wiedział, że jego obietnice to tylko kiełbasa wyborcza? - Był wykształconym człowiekiem, dobrze znał i krytą słomianą strzechą Polskę i bogaty Śląsk. Oczywiście, że Korfanty miał świadomość, że obiecuje gruszki na wierzbie, nie pierwszy raz. W 1907 też wygrał wybory postulatami socjalnymi, a że ich nie realizował, to w 1909 musiał – jak wspomniałem - uciekać przed swoimi wyborcami. Dziwne jest tylko, że Ślązacy mieli amnezję i w 1921 znowu mu zaufali. Spójrzmy więc, na Korfantego, jaką był śląską chorągiewką: Gdy chciał przyłączyć Śląsk do Polski, współtworzył Statut Organiczny, który stanowił fundament autonomii. W latach 1922-1926 autonomię zwalczał, w 1923 w Sejmie Śląskim powiedział: “autonomię się wrzuci do garnka i ugotuje jak kurę”, od 1926, gdy w Warszawie nie miał już czego szukać, znów największy autonomista. Stosunek do Niemców: Do 1895 przyjaciel Niemców, do gimnazjum poszedł za niemieckie stypendium, 1895-1913 wróg Niemców, 1913-1918 przyjaciel Niemców, 1918-1926 wróg Niemców, od 1926 przyjaciel Niemców. Stosunek do śląskich separatystów: do 1928 nazywał ich “chacharami”, a ich oddział dowodzony przez Merika kazał w 1922 roku rozbić, zaś od 1928 nazywał ich „polskimi Alzatczykami”. W międzywojennej autonomii Wojciech Korfanty robił wszystko, żeby śląskich urzędników i nauczycieli ekspresowo zastąpić nisko-kwalifikowaną kadrą z Małopolski, której jedynym atutem było to, że znała język polski, twierdząc, że Ślązak nadaje się najwyżej na woźnego, a Ślązaków szukających u niego pomocy przy znalezieniu pracy odsyłał do łopaty. Ślązacy, którzy mówili po śląsku i po niemiecku (bo tak, jak Korfanty skończyli niemieckie szkoły) wylatywali na bruk. Urzędnicy z Małopolski odsyłali petentów, mówiących po śląsku, nakazując im nauczyć się polskiego, jak chcą coś załatwić w polskim urzędzie. Spotykało to nawet powstańców, którym ci urzędnicy odpowia-

dali: „a kto ci kazał tam walczyć, tumanie?”. Nauczyciele z Małopolski za słowo po śląsku w polskiej szkole bili w pysk. Korfanty to wszystko akceptował, póki miał wysokie apanaże i wysokie stanowisko w Warszawie. Ja mu mam jednak za złe przede wszystkim to, że w latach 1918-22 zrobił wszystko, by nie powstało niepodległe państwo śląskie. - Sam czasem twierdzisz, że nie było na to szans. - Nieprawda, twierdzę jedynie, że dokonanie tego siłą, polityką faktów dokonanych, skazane było na porażkę. Ale na konferencji pokojowej w Wersalu prezydent USA Woodrow Wilson i Brytyjczycy przychylnym okiem przyglądali się idei powołania śląskiego „państwa węgla i stali”. Żeby była jasność, postulat niepodległości "w

50/50, co górnośląscy niepodległościowcy uznali za argument na swoją korzyść, Korfanty stanął na czele powstania, tym razem złożonego w ogromnej części z „zielonych ludzików”, przerzuconych z Polski przez granicę. „Powstańców śląskich” z Poznania, Sosnowca, Częstochowy, Krakowa, Warszawy, Lwowa, Kielc, Łodzi, częściowo cywilnych ochotników, częściowo czynnych i umundurowanych żołnierzy Wojska Polskiego. To Korfanty pogrzebał śląskie nadzieje na samodzielne państwo. Ja rozumiem, za co czczą go Polacy, ale jednocześnie deklarować narodowość śląską i gloryfikować Korfantego, to schizofrenia! - No to faktycznie, z liderem ŚPR Grzegorzem Franki, który rozdaje nagrody Korfantego ci nie po drodze… - To jest problem szerszy. Gdy RAŚ stawało się znaczącą siłą polityczną w regionie, Jurek Gorzelik wieszczył koniec państw narodowych, wieszczył Europę regionów i przekonywał nas, że nacjonalizmy odchodzą do lamusa, że powinniśmy budować wizerunek Śląska jako wspólnoty regionalnej, a nie narodowościowej. Brzmiało dobrze, tylko patrząc z perspektywy kilkunastu lat Jurek się

brytyjski premier David Lloyd George, chcąc by Polska i Francja straciły punkt zaczepienia, zaproponował Korfantemu proklamację niepodległości Górnego Śląska. Korfanty zapytał o pozwolenie Warszawy, która mu płaciła, a Warszawa oczywiście kazała mu sobie to wybić z głowy. To Korfanty pogrzebał śląskie nadzieje na samodzielne państwo. Ja rozumiem, za co czczą go Polacy, ale jednocześnie deklarować narodowość śląską i gloryfikować Korfantego, to schizofrenia! imieniu setek tysięcy Górnoślązaków" zgłosił tam Ewald Latacz, a podobny autorstwa Józefa Kożdonia zgłosiła delegacja Austrii, sam Kożdoń był tam później członkiem delegacji czechosłowackiej. Powstanie państwa śląskiego było bardzo realne, ale zablokowała je Francja, chcąc wzmocnić Polskę górnośląskim przemysłem, a Czechosłowację śląsko-cieszyńskim. Sam brytyjski premier David Lloyd George, chcąc by Polska i Francja straciły punkt zaczepienia, zaproponował Korfantemu proklamację niepodległości Górnego Śląska. Korfanty zapytał o pozwolenie Warszawy, która mu płaciła, a Warszawa oczywiście kazała mu sobie to wybić z głowy. Gdy Niemcy wygrali plebiscyt, a region przemysłowy zagłosował

przeliczył. Państwa narodowe mają się świetnie, a nacjonalizmy w nich stale przybierają na sile. Nie tylko w Polsce. Europa regionów na chwilę obecną okazuje się mrzonką, co Katalonii bardzo brutalnie pokazał rząd w Madrycie, a nawet władze UE w Brukseli. Jeśli mamy jako Ślązacy to przetrwać, to i my musimy w sobie rozbudzić bardzo silne poczucie odrębności narodowej od Polaków. Nie nacjonalizmu, ale śląskiego patriotyzmu na pewno. Musimy wyraźnie mówić, że naszą ojczyzną, a nie jakąś tam „małą ojczyzną” jest Śląsk, i innej nie mamy. Rozmawiał Dariusz Dyrda (Jest to fragment większego wywiadu, który ukazał się w Cajtungu w numerze 10/2017)


11

nr 4/2020 r.

tnia panowie dwaj ten młodszy całemu światu. Jednak z okazji ich wspólnych urodzin warto ich trochę pokazać, jak widzieli go Polacy, zanim znienawidzili go za ogrom zbrodni, których się inna postać od stu lat nie wzbudza na Śląsku tak żywych emocji jak on. Dla jednych urodzeni 20 kwietnia: Wojciech Korfanty (ur. 1873) i Adolf Hitler (ur. 1889).

„Sympatyczna dyktatura” Hitlera

T

ak, tak – sympatyczna dyktatura. Tak polska prasa, sanacyjna, endecka i narodowo-socjalistyczna pisała o III Rzeszy do wiosny 1939, kiedy to Hitler nie wysunął wobec Polski żądań terytorialnych. Do tego momentu dla większość polskich polityków – za wyjątkiem lewicy i częściowo ludowców – był to po prostu fajny gość, równy chłop. Ale taki, którego się podziwia. Polacy Hitlera lubili! A krytykowanie go było przestępstwem! W pierwszej kolejności wśród tych, którzy fascynowali się Hitlerem, wymienić trzeba Józefa Piłsudskiego. Choć trzeba przyznać, że w tym przypadku była to fascynacja obustronna. Adolf Hitler ostatni raz w życiu był w kościele na mszy żałobnej po śmierci Piłsudskiego; gdy podbił Polskę przy jego grobie kazał postawić wartę honorową. Piłsudski z podziwem patrzył przez ostatnie dwa lata swojego życia, jak Hitler na gruzach Republiki Weimarskiej buduje III Rzeszę. Jak rozprawia się z politycznymi wrogami i jak zmienia system prawny w państwie. Naśladuje Hitlera. Gdy w Niemczech powstaje pierwszy obóz koncentracyjny – Dachau – Piłsudski natychmiast wydaje polecenie stworzenia w Polsce podobnego, gdzie też będzie można osadzać przeciwników bez wyroku, na mocy decyzji administracyjnej. Tak powstaje polski obóz koncentracyjny – Bereza Kartuska. Piłsudczycy zafascynowani hitlerowskimi zmianami prawnymi wprowadzają w 1935 roku nową konstytucję, tzw. kwietniową, która powoduje, że demokracja staje się tylko fasadą dla ich dyktatury. A sam Piłsudski wiedząc o niemieckiej niechęci do Polski, obarczał winą za nią pruskich junkrów, szlachtę, wierząc że Niemcy Adolfa Hitlera będą wolne od antypolskich uprzedzeń. Minister Jan Szembek pisał, że przybywszy kiedyś do Belwederu, zastał marszałka wyraźnie poruszonego jedną z nazistowskich odezw Hitlera. Wspominał Szembek, że Piłsudski kilkakrotnie radośnie uderzył dokumentem w biurko i powiedział: „pierwszy taki głos z ust niemieckich słyszymy”. Piłsudskiego i Hitlera łączył też głęboki antykomunizm.

PAŃSTWO ZBRODNICZE? SKĄDŻE, DYNAMICZNE! Po śmierci marszałka kolejni politycy sanacji wypowiadali się o wodzu III Rzeszy więcej niż ciepło. Oni, oraz gazety narodowców, nie mogli się nachwalić jego talentów oratorskich, jego zdolności porywania za sobą tłumu. Prawicowe „ABC” jeszcze w 1933 roku pisało: „Wymowa jego jest

tak czysta i wyraźna, że słychać każde słowo w najdalszym zakątku sali. Gestem ręki podkreśla wyrazy, zdania, rzuca je przed siebie, jak ręczne granaty. I słowa jego zapalają tłum, bo Hitler umie oddziaływać na psyche tłumu”. Ale doceniano też jego wytrwałość w dążeniu do celu, fakt, że nie załamał go ani nieudany pucz monachijski, ani pobyt w więzieniu. Wprawdzie kabarety kpiły z jego krzykliwego stylu przemawiania, parodiując go, ale i to ocieplało wizerunek wodza III Rzeszy. A ciepły wizerunek Hitlera (oraz Mussoliniego a potem też Franco) sanacji bardzo odpowiadał – przecież „sympatyczna dyktatura” była modelem państwa, do którego dążyli. Oficjalnie polscy dostojnicy państwowi nie wypowiadali się o Niemczech Hitlera i Włoszech Musolliniego inaczej niż „Państwo dynamiczne”. Bo przecież „państwo dynamiczne” w sposób oczywisty dobrze się kojarzy, każdy chce być dynamiczny.

POLSCY NARODOWI SOCJALIŚCI Społeczeństwo kupowało ten wizerunek, Hitler cieszył się w Polsce sympatią. Narodowy socjalizm też. Obok istniejących od przedwojnia organizacje narodowych, po skrajny Obóz Narodowo-Radykalny Falanga, w latach 30. zaczęły w Polsce powstawać partie narodowo-socjalistyczne. Było ich przynajmniej kilka, choć niemal wszystkie kanapowe i zasadniczo ze sobą skłócone, żrąc się o drobne różnice programowe. Twierdziły wprawdzie, że nie czerpią inspiracji z hitleryzmu, ale kopiowały wzorce organizacyjne, umundurowanie, symbolikę. Zresztą widać to także dziś u Obozu Narodowo-Radykalnego. Najdalej zaś posunęło się w 1933 roku czasopismo „Swastyka”, pisząc w artykule „Hitler podchwycił myśl polską”, iż to Hitler zaczerpnął z polskich wzorców: „Hitler, twórca niemieckiego narodowego socjalizmu wystąpił ze swoją ideą dopiero w 1919 roku. Do swego „natchnienia” zaczerpnął jednak wzorów gdzieś indziej, mianowicie w… Polsce”. Polskie partie faszystowskie także nazwy czerpały z niemieckiego wzorca, była więc: Stronnictwo Narodowo-Socjalistyczne, Partia Narodowo-Socjalistyczna, Narodowo-Socjalistyczna Partia Robotnicza oraz Partia Narodowych Socjalistów, chociaż był też Radykalny Ruch Uzdrowienia. Różnice programowe niewielkie, działacze migrowali z jednej do drugiej. Co nie przeszkadzało, że zwalczały się zaciekle. 5 kwietnia 1934 roku

na zjeździe Narodowo-Socjalistycznej Partii Robotniczej zjawiła się liczna bojówka Polskiej Partii Narodowo-Socjalistycznej i doszło do regularnej bitwy: jedna osoba została zabita nożem, cztery ranne.

ZA ŻYDÓW POSTAWIMY CI POMNIK Nie trzeba chyba dodawać, że stosunek do Żydów polscy narodowi socjaliści mieli identyczny, jak niemieccy. Zorganizowany akurat u nas, na polskim kawałku Śląska Radykalny Ruch Uzdrowienia, komunikował w swoich materiałach: „My żydów nie nienawidzimy, gdyż można to robić względem równego sobie, my się ich brzydzimy jak robactwa”. Chociaż antysemityzm nie był cechą jedynie narodowych socjalistów. Wybrzmiewał on głośno w myśli narodowców a piłsudczycy też byli mu przychylni. To przecież oni na uczelniach wprowadzili getto ławkowe (Żydzi nie mogli siedzieć w ławkach dla chrześcijan) oraz zasady numerus clausus (określający maksymalny procent żydowskich studentów), przymierzając się też do numerus nullus (zupełny brak żydowskich studentów). No a polski ambasador w Berlinie Józef Lipski, zapewniał Hitlera, że jeśli rozwiąże problem żydowski (chociaż chodziło mu o wyrzucenie Żydów z Europy a nie wymordowanie), to w Warszawie zostanie mu postawiony pomnik. Lipski pisał o tym w swojej notatce do ministra Becka 20 września 1938 roku. Tak, tak, jeszcze rok przed wybuchem wojny Polacy obiecywali Hitlerowi pomnik w Warszawie. No ale przecież trudno się dziwić. Ledwie miesiąc później III Rzesza wraz z Polską dokonają rozbioru Czechosłowacji. To nic, że Polsce dostał się w tym rozbiorze ochłap, na nowej granicy polscy i niemieccy oficerowie radośnie razem ucztowali. Przyjaciele! Zmieniło się to dopiero, gdy wiosną 1939 roku III Rzesza wysunęła wobec Polski żądanie (początkowo w zasadzie propozycję) transgranicznego korytarza do Prus Wschodnich oraz włączenia do Niemiec Wolnego Miasta Gdańska.

ZA KRYTYKĘ HITLERA -WIĘZIENIE! Nie znaczy to oczywiście, że w Polsce Hitlera lubili i kochali wszyscy. Liczni w kraju Żydzi byli do niego, co oczywiste, bardzo wrogo nastawieni, podobnie jak lewica i część chadeków. Ale uwaga! Za krytykowanie Hitlera, wyśmiewanie go, można było w przedwojennej Polsce iść do więzienia. Co prawda paragraf 2 art 111 ówczesne-

go kodeksu karnego brzmiał: „Kto na obszarze państwa polskiego dopuszcza się zniewagi naczelnika albo uwierzytelnionego w Państwie Polskim dyplomatycznego przedstawiciela obcego państwa, podlega karze więzienia do lat 3.” – ale w praktyce artykuł ten stosowano tylko wobec przywódców państw z Polską zaprzyjaźnionych. Wobec głów państw wrogich Polsce, jak chociażby Litwa czy Czechosłowacja, że o Związku Radzieckim nawet nie wspominając, można sobie było bezkarnie pozwalać na wszelkie kpiny i obrazy. Można było kpić z brytyjskiego premiera, obrażać prezydenta USA, ale nie wodza III Rzeszy. Przekonał się o tym dobitnie Augustyn Pustelnik, redaktor ukazującej się w Katowicach „Polonii”, zresztą należącej do Wojciecha Korfantego, o którym piszemy na stronie obok. Pojawiały się tam o Hitlerze i III Rzeszy artykuły o tytułach „Cień średniowiecza”, „Wszechwładny Hitler”, „Spadanie w otchłań barbarzyństwa” i „Mroki psychologii hitlerowskiej”. Proces z urzędu wytoczono mu jednak za tekst „Cień średniowiecza. Kat z toporem symbolem kultury Niemiec”, który ukazał się w „Polonii” 26 lutego 1935 roku. Artykuł został opatrzony karykaturą Hitlera na tle ścinanej toporem kobiety. Sprawa dotyczy dwóch Niemek, Benity von Falkenhayn-Berg i Renaty von Natzmer, które szpiegowały na rzecz Polski, zostały na tym przyłapane i ścięte. Ów rysunek to kropla, która zdaniem sędziego przepełnia czarę. A jednak państwo polskie nie staje po stronie dwóch współpracownic polskiego wywiadu a Hitlera. Do redakcji Polonii wpadła policja, skonfiskowała rysunek i inne materiały o Hitlerze, a Pustelnik stanął przed sądem.

SĘDZIOWIE NIE MAJĄ WĄTPLIWOŚCI Zdaniem sędziego Przybysławskiego, rysunek ten z podpisem: „U nas kobiety mają równe prawa...” jest ubliża kanclerzowi III Rzeszy. Podczas procesu pokazuje się inne karykatury. Na przykład do elegancko ubranego człowieka podobnego do Hitlera mówi urzędnik: „Panie dyrektorze, z powodu wybuchu zbiornika z gazem zginęło siedmiu robotników”, a dyrektor odpowiada ”Tylko tylu? Myślałem, że nasz gaz jest skuteczniejszy.” Jest też rysunek weterana bez nóg, do którego wrzeszczy człowiek w mundurze SA: „Proszę wstać! Jest pan oskarżony o to, że swoim wyglądem osłabia ducha bojowego Trzeciej Rzeszy!”

Sędzia Przybysławski zarządza też konfiskatę wielu artykułów. Chociażby ten o ideologii „pozwalającej Hitlerowi zabijać bez sądu setki ludzi, którzy mu się nie podobają.” Wyrok katowickiego sądu grodzkiego jest dla Pustelnika niekorzystny. Za każdy krytykujący Hitlera materiał prasowy ma miesiąc do odsiadki. Redakcja składa apelację, ale… sąd apelacyjny też uważa, że nie wolno w Polsce obrażać Adolfa Hitlera. Redakcja składa kasację do Sądu Najwyższego. W obronie Pustelnika stają najlepsi polscy prawnicy. Prof. Stefan Glaser dowodzi przed sądem, że Hitler nie jest głową niemieckiego państwa, bo objął urząd kanclerza niezgodnie z konstytucją. Sprawuje więc funkcję głowy państwa, ale nią nie jest. Pustelnik konsekwentnie broni się, że to, co pisał, nie jest obrazą, bo jest prawdą. W mowie końcowej mecenas Glaser mówi: ”Występowanie w interesie ogólnoludzkim, w obronie wartości kultury i cywilizacji, uświadamianie tego, co dobre, a co nikczemne, jest nietykalnym prawem oraz obowiązkiem prasy. Biada państwu, gdyby poczucie ludzkości miało zagasnąć w społeczeństwie. Byłoby żyznym gruntem dla wszelkiej zbrodni.” Publiczność mu klaszcze. Ale nie sędziowie. Sąd Najwyższy podtrzymuje wyrok poprzednich instancji. Redaktor Augustyn Pustelnik trafia do więzienia za znieważenie Adolfa Hitlera. Za trzy lata Hitler zaatakuje Polskę…

SĄD ZA NAZWANIE HITLEROWCÓW HOŁOTĄ Do więzienia za obrazę Hitlera trafia też warszawski przedsiębiorca, Naum Abraham Halbersztadt. Na wszelkie propozycje współpracy płynące od niemieckich firm odpowiadał na piśmie: „Niezliczoną ilość razy prosiłem panów, aby mnie nie niepokoili swemi pismami. Ponieważ istnieje ustrój hitlerowski, nie będę przyjmował żadnych ofert tak długo, póki Hitler ze swoją hołotą będą rządzili w Niemczech, a żaden porządny człowiek nie będzie utrzymywał z wami stosunków”. Przypadkiem hitlerowska cenzura list otwarła i przekazała do władz polskich. Prokuratura wszczęła postępowanie, Halbersztadt także otrzymał wyrok więzienia. Taki przed wojną był stosunek Polaków do Hitlera. Trochę więc bez sensu wypominanie Niemcom, że sami go sobie wybrali. W latach 30. Polacy, gdyby mogli, też by go sobie zapewne wybrali. Perspektywę zmieniły dopiero lata 1939-45. I wreszcie, Niemcy po okresie hitleryzmu nigdy już nie skłaniali się ku żadnej, nawet sympatycznej dyktaturze. Polaków zaś bardzo wielu najwyraźniej wciąż za taką tęskni. Dariusz Dyda


12

nr 4/2020 r.

Największy chirurg i je Maseczka. Coś, co od 16 kwietnia opanowało nasze ulice, choć przez poprzednie 120 lat stanowiło tylko atrybut chirurga, potem stomatologa i kilku innych medycznych specjalności. Dokładnie 123 lata, bo po raz pierwszy maseczkę chirurg założył w roku 1897. I to nie byle jaki chirurg – lecz być może największy w historii. A gdzie praktykował, gdzie maseczkę tę założył? Jak wiele innych epokowych odkryć miało to miejsce na Śląsku, dokładnie – w wrocławskiej klinice chirurgii. A owym przesławnym lekarzem był profesor Johann Mikulicz-Radecki. Mikuliczowie to ukraińska szlachta, choć o stosunkowo krótkim rodowodzie, bo herb nadano im dopiero za zasługi podczas wojen z Turcją. I byli tą szlachtą niedługo, gdyż państwa zaborcze polskiego szlachectwa nie uznawały. Z przyczyn oczywistych, w zachodniej Europie (a i w Rosji też) szlachta stanowiła 1% społeczeństwa. W przedrozbiorowej Polsce szlachty było aż 10% - nic więc dziwnego, że część z niej stanowiła istną biedotę. Dawne pamiętniki pełne są opowieści o szlachcicach, którzy ni to bryczką ni to furą przyjeżdżali na targ. Siedzieli powożąc obok siebie, spod derki przykrywającej im nogi wystawał każdemu jeden but, ten zewnętrzny. Gdy przyjeżdżali, pod derką dział się ruch i jeden szlachcic szedł w butach na targ, a drugi siedział z nogami owiniętymi kocem. Gdy pierwszy wrócił, pod derką znów ruch, i w butach między stragany szedł ten drugi. Bo dwaj polscy szlachcice mieli jedną parę wysokich butów a nie wypadało ich, wzorem chłopstwa, pokazać się publicznie w butach z łyka. W państwach zaborczych tytuł szlachecki wiązał się ze statusem majątkowym, więc zaborcy nie uznali takiej „szlachty”. Tym prawdziwym, mającym majątki ziemskie, nadawali własne szlacheckie patenty. Mikuliczowie najwyraźniej się na to nie załapali. Jednak ojciec późniejszych profesora i feldmarszałka i tak należał do elity, przynajmniej w skali południowo-zachodniej Ukrainy. Był głównym architektem jednym z głównych jej miast – Czerniowiec – dosłużył się też wysokiego urzędniczego stopnia cesarskiego radcy. Co jednak ciekawe, nie pisał się z polska lecz niemiecka: Andreas Mikulitsch. I miał trzy żony, wskazujące, że ciągnęło go do kobiet z wojskowych rodzin. Pierwszą była Wincencja Rozalia Dąbrowska, krewna Jana Henryka Dąbrowskiego, tego od polskiego hymnu. Miał z nią troje dzieci. Drugą była pruska szlachcianka, Emilią Freiin von Damnitz, wnuczka generała Tauentzien, dowódcy garnizonu wrocławskiego podczas Wojen Śląskich. To z tego związku był chirurg i austriacki feldmarszałek. A trzecia żona była wcześniej narzeczoną przywódcy austriackiego powstania w ramach Wiosny Ludów (tzw. Powstanie Wiedeńskie w 1848

N

n Gozdawa, herb Mikuliczów. roku) Cäsara Wenzela Messenhausera. Ożenić się z nią Messenhauser nie zdążył, za powstanie to rozstrzelany. Jednak pruska szlachcianka nie wychowywała na pewno dzieci po polsku. Później sam profesor ożenił się z Henriett z domu Patter, która poglądy też miała jawnie antypolskie. Dlatego wszystkie dzieci Mikulicza określały się już jako Niemcy. A kilkoro jego potomków, podobnie jak on sam, było (i jest) profesorami medycyny. A owa jedyna deklaracja polskości też miała miejsce w sytuacji, gdy jej zadeklarowanie było mu po prostu wygodne. Później jednak gdy sam będzie już pruskim szlachcicem, nigdy nie wspomniał o swej polskości. Zresztą to szlachectwo to taki drobny szwindel chirurga. Nadał je sobie sam, a cesarz niemiecki po prostu nie zaprotestował. Bo jego brat, awansując wysoko w kadrze oficerskiej Austrii otrzymał patent szlachecki i przywrócono mu dawny rodowy herb Gozdawa oraz nadano tytuł szlachecki Ritter. Zaraz potem chirurg przyjmuje odpowiednik austriackiego Rittera, pruski tytuł Freiherra, na jego dłoni pojawia się sygnet z Gozdawą. Sława Mikulicza jest jednak wielka, więc cesarz się pewnie nawet cieszy, że jest on Freiherrem. Sygnet ten kazał Amerykanom określić go jako Polaka, bo bogaci Amerykanie, gdy odbywał podróż po ich kraju, rozszyfrowali polskie pochodzenie herbu. I tak do dziś w amerykańskich podręcznikach historii medycyny jest Mikulicz Polakiem.

azwisko wskazywałoby na Polaka, ale sam Mikulicz jako Polak określił się publicznie tylko raz, i to w sposób pośredni. Jednak o tym, że jest Niemcem wspominał niewiele częściej. Generalnie unikał wypowiadania się na temat swojej narodowości. Może po prostu z żadną, będąc Europejczykiem i świata obywatelem – się nie utożsamiał? Śledząc historię jego rodziny oraz jego samego nie byłoby to dziwne. A jeśli jeszcze do tego dodać, że młodszy brat przesłanego chirurga dosłużył się w armii austriackiej stopnia feldmarszałka… Jan nie poszedł drogą kariery, którą widział dla niego ojciec, wysokiej rangi urzędnik w cesarstwie austriackim. Ten wysłał syna do Wiednia, na Akademię Dyplomatyczną, kierunek Orientalistyka, po której miał wstąpić do cesarskiej dyplomacji. Johann jednak przybywszy do Wiednia, zdecydował się na studia medyczne. Musiał tym nieźle rozsierdzić ojca, gdyż ten wstrzymał finansowanie studiów syna. Ten, by się w Wiedniu utrzymać, musiał dawać korepetycje, przede wszystkim gry na fortepianie. To właśnie w ten sposób poznał swoją późniejszą żonę Henriettę.

PODĄŻAĆ DROGĄ SWOJEGO GURU Natomiast dla studenta medycyny był wówczas Wiedeń miejscem wymarzonym. To z w zasadzie europejska stolica tej nauki. Wykładający tam patolodzy Karl von Rokitansky i Joseph Škoda (stryj twórcy czeskiej motoryzacji), dermatolog Ferdinand von Hebra czy chirurg Christian Bil-

n Johann Mikulicz w szczytowym okresie swojej sławy. lroth – to postaci, które na zawsze zapisały się w historii medycyny. Billroth, który szybko stał się guru Johanna, był wówczas chyba najbardziej cenionym chirurgiem Europy. Mikulicz marzy, by zostać jego asystentem. Billroth jednak nie widzi go w tej roli. Mikulicz jest chudy, drobny – a ówczesna chirurgia wymagała niemal siły drwala. Zresztą i dziś spośród wszystkich lekarz chirurdzy pracują chyba fizycznie najciężej. Więc Billroth poleca Mikulicza klinice ginekologicznej. Ale ten wytrzymuje tam krótko – i znów zjawia się u Billrotha błagając, by pozwolił mu pracować u siebie. Tym razem sławny chirurg zgadza się go przyjąć – jako wolontariusza. Kilka lat trwało, nim Billroth przekonał się do Mikulicza i zatrudnił jago swojego asystenta. Ale od tego czasu będzie go w karierze stale wspierał, pośle też w półroczną podróż naukową po najlepszych europejskich klinikach chirurgicznych. Z czasem staje się Billrotha nie tylko uczniem, ale też przyjacielem. A że Billroth przyjaź-

n Na odnowionej tablicy nagrobnej nie jest już Johannesem lecz Janem.

ni się też ze sławnym kompozytorem Johannesem Brahmsem – to Mikulicz grywa z nim na cztery ręce prawykonania niektórych jego utworów.

TWÓRCA SZKOŁY POLSKIEJ Po kilku latach u Billrotha zaczyna się jednak rozglądać za samodzielną katedrą dla siebie. A taka zwalnia się akurat w Krakowie, na Uniwersytecie Jagiellońskim. O stanowisko to ubiega się jednak aż dziesięciu kandydatów, a rada wydziału medycznego najniżej z nich wszystkich ocenia Mikulicza. Oficjalnie dlatego, że w jej ocenie mówi on za słabo po polsku, a w tym języku są tu wykłady. Nieoficjalnie – chyba obawiali się, że asystent wielkiego Billrotha będzie się nad nich wywyższał. Bo krakowski uniwersytet był wówczas medycznym zaściankiem, a on przyjechał z medycznej stolicy. Jednak, dzięki protekcji Billrotha, a chyba też swojej siostry, w Małopolsce osoby dość wpływowej, przesuwa się w górę na tej dziesięcioosobowej drabince. Ostatecznie, gdy władze prowincji uznały jego znajomość polskiego za wystarczającą – otrzymuje klinikę i katedrę. Jak z tą znajomością polskiego było – nie wiadomo. Jedni twierdzili, że mówił nim płynnie, inni zwracali jednak uwagę, że swoje notatki do wykładów dawał do sprawdzenia pod kątem językowym studentom. Jeśli jednak w roku 1882 nie była to znajomość płynna, to chyba szybko nadgonił, bo języków uczył się łatwo. Poza polskim i niemieckim władał też rusińskim (ukraińskim), rosyjskim, jidysz oraz oczywiście łaciną. Z powodu tego języka też raz jedyny publicznie określił się jako Polak. Podczas


13

nr 4/2020 r.

ego maseczka swojego wykładu inauguracyjnego, nawiązując do rzekomej nieznajomości polszczyzny , powiedział: „zarzucano mi, że nie znam języka polskiego, który przecież tak samo jest mową ojczystą dla mnie, jak dla każdego z panów”. Czy jednak naprawdę tak myślał? Na pewno jego pierwszym językiem był niemiecki. A to, czego dokonał podczas pięciu lat w Krakowie… Gdy tu nastał, w krakowskiej klinice chirurgicznej nie wykonywano wcale operacji w obrębie jamy brzusznej. Gdy stąd w roku 1887 odchodził, w Europie mówiono już o polskiej, krakowskiej Szkole Chirurgii.

MARZENIE O WIELKIEJ KLINICE Ale Mikulicza to nie zadowala. Marzy o sławnej katedrze chirurgii, na wielkim uniwersytecie. Dokładnie – marzy o katedrze chirurgii w Berlinie. Między zaś Krakowem a Berlinem jest naukowa przepaść. Dlatego gdy zwalnia się katedra i klinika w Królewcu, jednym z ważniejszych miast cesarstwa niemieckiego, ubiega się o to stanowisko. Znów ma rywali, ale znów uniwersytet stawia na niego. Opuszcza więc Kraków. Gdy tu nastał, był widziany niemile, gdy stąd odchodzi, wszyscy żałują, że z Kraków wyjeżdża lekarz tak wybitny. W Królewcu jego sława jeszcze rośnie, za sprawą kolejnych nowatorskich operacji. Staje się też człowiekiem bogatym, bo rosyjskie elity – korzystając z bliskości Królewca – jeśli już muszą iść pod nóż, wybierają tego chirurga. Zresztą często podróżuje do Petersburga i Moskwy, by operować bogatych Rosjan. Ale okres królewiecki jest krótszy niż krakowski, trwa wszystkiego trzy lata. Bo w roku 1890 zwraca się do niego z propozycją objęcia katedry i kliniki – już bez konkursu – we Wrocławiu. Wrocław należał wówczas do trzech najważniejszych miast Niemiec, a jego uniwersytet (kto by dziś pomyślał!) cieszył się światową sławą. No i wreszcie z Wrocławia jest już, także geograficznie, do Berlina naprawdę blisko.

WROCŁAW – ŚWIATOWĄ STOLICĄ CHIRURGII Ale chociaż po kilku latach klinika berlińska, jak wtedy już każda inna na świecie, przyjęłaby go z otwartymi ramionami, Mikulicz zmienia zdanie. Już nie musi starać się o żadną inną klinikę świata – bo w powszechnej opinii najlepsza na świecie jest ta, w której skalpel trzyma Johann Mikulicz Radecki. Po śmierci Billrotha uważany za najwybitniejszego chirurga na świecie. Z czasem nawet swojego mistrza przewyższy, a wiele operacji do dziś nosi jego nazwisko, bo wykonał je jako pierwszy. Pionierskie operacje raka żołądka czy przełyku, to tylko wąski wycinek jego wkładu w rozwój chirurgii. Jedno schorzenie też ma w nazwie Mikulicz, bo jako pierwszy je opisał, kilkanaście narzędzi i przyrządów medycznych nosi jego nazwisko, bo on jest ich twórcą.

n Pomnik Mikulicza w Świebodzicach. A gdy w 1897 otwiera we Wrocławiu największą i najnowocześniejszą klinikę chirurgiczną świata – jego sława sięga szczytu. Podczas pokazowej operacji pojawia się w tej klinice po raz pierwszy w maseczce i w bawełnianych, nasączonych środkiem aseptycznym, rękawiczkach. Tak, bo bawełniane rękawiczki też założył jako pierwszy chirurg na świecie. Aż do II wojny światowej powszechna była w użyciu na te elementy ochrony nazwa Maska Mikulicza i Rękawiczki Mikulicza. Mieszkający na Śląsku Johannes Mikulicz-Radecki staje się bożyszczem chirurgów z całego świata. Wszyscy chcą u niego praktykować, przyjeżdżają oglądać jego operacje najsławniejsi chirurdzy z Francji, Anglii, Ameryki. A od Ameryki, przez całą niemal Europę, po Japonię nowoczesną chirurgię tworzą jego uczniowie, wielu z nich także zapisze się w annałach światowej medycyny.

SŁAWNY, SZANOWANY, Z KSIĄŻĘTAMI ZA PAN BRAT A on sam oprócz kliniku uniwersyteckiej prowadzi też własną, mniejszą. W Świebodzicach, obecnie praktycznie dziel-

nicy Wałbrzycha, u podnóża zamku Książ kupuje pałacyk, w którym spędza wolny czas. Zaprzyjaźnia się też z właścicielem tego zamku (i księstwa pszczyńskiego), księciem Janem Henrykiem von Hochberg, razem z nimi oddając się kolejnej swojej pasji, polowaniom. Z jego żoną, słynną z urody księżną Daisy grywa na fortepianie. Przyjaźnią zaszczyca go też siostra niemieckiego cesarza. Jednak przede wszystkim jest lekarzem, chirurgiem. Na początku XX wieku, zapraszany przez liczne uczelnie z całego świata, wyrusza w podróż z odczytami i pokazowymi operacjami. Najsłynniejsi chirurdzy Ameryki, bracie Mayo (ostatni, których przyćmił sławą), do podróżowania po Ameryce przekazują mu specjalną salonkę. A Żydzi, niemieccy, królewieccy i wrocławscy Żydzi zwykli mawiać: "Erst kommt der liebe Herrgott und dann der Perfesser Mikulicz" ("Pierwszy jest kochany Pan Bóg, a zaraz potem profesor Mikulicz".)

ZMARŁ NA CHOROBĘ, KTÓRĄ OPEROWAŁ JAKO PIERWSZY Nie dostał Nobla z medycyny. Ale chyba tylko dlatego, że zmarł zaledwie cztery lata po ufundowaniu tej nagrody, a pośmiertnie Nobla się nie przyznaje. Pierwszy zaś chirurg dostał go cztery lata po śmierci Mikulicza. Ale chyba żadne nazwisko w podręcznikach chirurgii czy historii medycyny nie pada tak często, jak Mikulicz. Twórcy głośnej w świecie Niemieckiej Szkoły Chirurgii. Właśnie tak, w Krakowie stworzył Polską Szkołę Chirurgii, we Wrocławiu stworzył Niemiecką Szkołę Chirurgii. Chyba jednak właściwiej byłoby obie je nazwać Szkołą Chirurgii Mikulicza-Radeckiego. Sam niestety zmarł na nieoperacyjnego guza żołądka. Sam pierwszy na świecie takie guzy operował, ale jego się nie dało. Sam go zresztą sobie „wymacał”, nie dając wiary zapewnieniom swojego internisty, że to tylko jakieś problemy wrażliwych jelit. Kilka miesięcy przed śmiercią jego

W 1909 roku przed kliniką przy Thiergartenstrasse (obecnie ul. Curie-Skłodowskiej) odsłonięto płaskorzeźbę, na której dwie boginie: Atena (bogini mądrości) i Hygieja (bogini medycyny) wkładają na głowę Mikulicza laur. W 1950 roku nowo utworzona Akademia Medyczna we Wrocławiu chciała go uczynić swoim patronem, zgody jednak nie wyraziło Ministerstwo Zdrowia. W stulecie śmierci polskie uczelnie medyczne rok akademicki 2004/2005 ogłosiły rokiem Mikulicza. A w 2000 roku na centralnym placu Świebodzic, gdzie został pochowany, stanął jego pomnik. Nie postał tam jednak długo, musiał ustąpić miejsca Janowi Pawłowi II, a jego przeniesiono w mało uczęszczane miejsce, pod Niepubliczny Zakład Opieki Zdrowotnej Mikulicz. Całkiem niedawno zmieniono jego tablicę nagrobną, zmieniając imię z Johannes na Jan.

uczeń, profesor Eiselberg z Wiednia próbował guza zoperować, ale okazało się, że jest to już stadium nieoperacyjne, naciekające trzustkę. Samemu pacjentowi powiedziano, że cierpi na chroniczne zapalenie trzustki i liczne zrosty, ale raczej w to nie uwierzył. Mikulicz, mając lat 55, u szczytu sławy, umierał pogodnie. Jeszcze na trzy miesiące przed śmiercią stał ze skalpelem przy stole operacyjnym. Kilka dni przed śmiercią pisał „umieram bez wszelkiej urazy i z uczuciem zadowolenia z życia. Pracowałem według swoich sił, i znalazłem na świecie uznanie i szczęście”. Gdy umierał,

miał 55 lat. Ileż by jeszcze dokonał, gdyby żył dłużej… Zgodnie z własnym życzeniem pochowano go w Świebodzicach, zwących się wtedy Freiburg in Schlesien. Na cmentarz odprowadzały go tłumy. Relacje z pogrzebu „Największego Chirurga” ukazały się w wielu światowych gazetach. Mikulicz nie był Ślązakiem. Ale bez wątpienia należał do grona największych śląskich uczonych. Noszone dziś powszechnie maseczki są świetną okazją, by ich twórcę przypomnieć. Dariusz Dyrda

Pionierski na największą skalę Cajtung nie jest czasopismem medycznym, nie będziemy więc czytelników zanudzać osiągnieciami Mikulicza. Aby jednak zrozumieć jego sławę trzeba wspomnieć, że był jednym z pionierów aseptyki i antyseptyki, czyli tego jak nie zarażać się i innych – co w dobie koronawirusa jest szczególnie ważne. Ale ponadto pierwszy wykonywał resekcje żołądka. Pierwszy na świecie zszył też pęknięty wrzód żołądka i dokonał plastyki odźwiernika. Udoskonalił metodę usuwania guzów jelita grubego, opracował pionierską metodę resekcji gruczołu tarczycowego. Jak pierwszy na świecie opracował metodę chirurgicznego leczenia wypadnięcia odbytnicy. Był twórcą tarakochirurgii (chirurgia klatki piersiowej), dzięki skonstruowanej pod jego kierunkiem komorze podciśnieniowej. Wcześniej bowiem każda próba otwarcia klatki piersiowej powodowała – z racji różnicy ciśnień – zapadanie się płuc. A to tylko niektóre z jego pionierskich operacji. Ponadto opisał nową jednostkę chorobową (torbiele kost-

ne młodocianych ), jeszcze w Wiedniu ustalił, że twardziele nosa nie są, jak sądzono dotychczas, nowotworem lecz chorobą zapalną, a zdeformowane przez nią komórki do dziś noszą nazwę komórek Mikulicza. A razem z Valeską Tomasczewski, kierowniczką zakładu gimnastycznego we Wrocławiu, napisał podręcznik gimnastyki ortopedycznej. Wprowadził do lecznictwa maść zawierającą roztwór azotanu srebra (tzw. maść Mikulicza), skonstruował kilka narzędzi chirurgicznych (niektóre stosowane do dziś). Miał wkład w ortopedię, urologię, laryngologię i ginekologię. Lista osiągnięć Mikulicza jest tak długa, że można by obdzielić nią dziesięciu profesorów chirurgii, a każdy uchodziłby za wybitnego. Śląsk powinien się nim szczycić. Tymczasem ilu ludzi na Śląsku słyszało o Johannie Mikuliczu-Radeckim? Słyszeli o nim lekarze, ale też niewielu z nich wie, że ten wielki chirurg na Śląsku pracował.

n Kleszczyki Mikulicza i Hak Mikulicza – jedne z wielu narzędzi chirurgicznych jego pomysłu.


14

nr 4/2020 r.

Wyjaśnić Polakowi, czym jest Hajmat, to jak wyjaśnić Papuasowi, czym jest bigos. Można próbować, ale po co? I tak nie zrozumie. Bo żeby zrozumieć smak trzeba poczuć; opowiedzieć się nie da ani Papuasowi smaku bigosu, ani Polakowi istoty Hajmatu. Tak jak Papuasowi nic nie powie, że bigos to z grubsza rzecz biorąc uduszona razem kapusta i mięso – plus przyprawy – tak Polak nie pojmie, że Hajmat to ojczyzna ważniejsza od Ojczyzny.

A

ja starą Szafronkę to nawet rozumiem. Nie chciała mieć wnuka po ss-manie Egonie Streicherze. Tylko nie wiedziała, bo i skąd miała wiedzieć, że Bernadka po tym świństwie od Karliczki i po tym zakażeniu już nigdy nie będzie miała dzieci. Gdyby miała, to by może matce wybaczyła, a tak to tylko zawsze pochlipywała po nocach, gdy kochaliśmy się, kochali, a tu znowu nie zaciążyła. Gdzieś tak koło czterdziestki dopiero zrozumiała, że dzieci już mieć nie będziemy. Nienawidziła za to swojej matki. Ja po prawdzie też, bo nawet syna Egona bym kochał, a co dopiero swoje dzieci. Ale z ojcem Bernadki się polubiliśmy. Nawet jak przyjeżdżała do mnie do więzienia, raz na dwa miesiące było wolno, to czasem z ojcem. I ojciec starał się zawsze coś pożywnego mi przywieźć. Czasem w suchej kiełbasie, co ją przywoził, wyczuwałem dziczyznę. To wiedziałem, że mój ojciec, bo Szafron zupełnie się na tym nie znał, specjalnie dla mnie nastawił wnyki. Żebym miał tę pożywną kiełbasę. Bardzo była dobra. Nawet wartownicy chcieli się na nią zamieniać, dawali wódkę i papierosy. I to też było widać, że lager inny. Bo u Morela by kiełbasę wzięli i jeszcze w pysk dali, a ci proponowali handel. Rzadko się zgadzałem, bo kiełbasa była mi bardziej potrzebna niż wódka, ale na papierosy czasem się zgadzałem, bo były takie dni, że strasznie chciało się kurzyć. Ale jednak bardziej chciało się jeść. Zwłaszcza, że po trzech miesiącach w lagrze trafiłem do cięższej roboty. Na gruba. Jednego dnia mnie i jeszcze ze trzydziestu, kazali się spakować i poszliśmy do lagru przy samej kopalni. A już po godzinie byłem na pierwszej szychcie. Śleper byłem. Łopata wielka, po naszemu babsko rzić (mówili też hercówa) i przez cały dzień ładuj do wózków to, co bo wybuchu odleci od węglowej ściany. Lżejszą robotę mieli ci, co wózki pchali pod szyb, jakieś pół kilometra. Ale jak oni nie pchali za szybko, to ja też mogłem z robotą zwolnić, bo pustych wózków brakowało. Prawdziwe hajery, ci, co zakładali ładunki, nie byli niewolnikami, tylko normalnie po robocie szli do dom. Niemcy, co po naszemu nie umieli, mieli z nimi gorzej. Ale z nami, Ślonzokami, szybko się dogadywali, i traktowali nas tylko trochę z wyższością, a za to dzielili się jedzeniem. Żadnych frykasów to sami nie mieli, i jeden strzałowy, Muszalski się nazywał, a był z Sosnowca, kiedy dostał ode mnie kawałek suchej kiełbasy, niósł ją szczęśliwy swoim dzieciom, ale za to mnie dawał chleba, ile chciałem. Bo chleba miał pod dostatkiem. Mówił do mnie: Rysiu.

*** Po dwóch latach wezwano mnie do komendantury i powiedziano, że za dobre sprawowanie i dobrą pracę mam na dwa dni przepustkę do domu. – Tylko nie bądź głupi, nie próbuj uciec –powiedział oficer. Roześmiałem się. –I czego się śmiejesz? –zapytał zdziwiony. - No bo przecież gdybym chciał uciec, to żadna sztuka. Mało co nas tu pilnujecie. Z gruby też wiem, jak wyjść na powierzchnię przez zamułkę, albo szybem wentylacyjnym. Gdybym chciał uciec, to by mnie tu dawno

HAJMAT odc. 16

nie było. Ale jak ucieknę, będę jak ścigany zwierz, jak dezerter. A ja chcę do dziewczyny mojej, rodzinę założyć. To czekam, aż dostanę papier, że jestem wolny. I dostałem, na razie na dwa dni. Ale potem coraz częściej takie dostawałem. Jechałem do Bernadki, na dwa dni szczęścia. A po czterech latach skrócili mi karę i stałem się naprawdę wolny. Z jednym zastrzeżeniem. Dobrze pracuję na kopalni, więc mam nakaz pracy na kopalni. Ale dużo bliżej domu, na Kostuchnie. Tak, był dzień 23 marca 1950 roku, a ja byłem wolnym człowiekiem. Dostałem nawet polski dowód osobisty, a w nim napisane, narodowość polska. Jak się będę legitymował, nikt ani wiedział nie będzie, że byłem w SS. Ano tak, musiałem jeszcze podpisać przysięgę na wierność narodowi polskiemu. Ale przecież taką u nas każdy po wojnie podpisywał, to wielkie mi tam… Wolność…

ROZDZIAŁ XVIII Skończył się czwarty zeszyt jego wspomnień. Ostatnim słowem tego zeszytu była Wolność. Ciekawe, czy wyszło mu to przypadkiem, czy też to zaplanował, tak, by nowym zeszytem zacząć nowy rozdział swojego życia. Rozdział pod tytułem Wolność. Zamyśliłam się nad wujkiem Richatem. Policzyłam szybko, gdy trafił do obozu koncentracyjnego, miał lat 17, do SS miał lat 18, gdy się poddał 19, gdy wyszedł z więzienia 23. Tyle, ile ja teraz. A co ja w porównaniu z nim przeżyłam? Szkoła, studia, trochę pracy jako barmanka. Dwa nietrwałe związki, i teraz ten poważny, z Bartkiem. Dwie wycieczki zagraniczne z rodzicami, dwie z Bartkiem, a Tunezja z nim była znacznie fajniejsza niż z mamą i tatą. Jeszcze niekończące się rodzinne opowieści o bohaterach Powstania Warszawskiego. I to tyle. A on w moim wieku? O Jezu, przecież on przeżył całe piekło. Zawsze, gdy myślałam o piekle II wojny światowej, przychodzili mi do głowy bohaterscy Polacy, mordowani Żydzi z getta, ci, którzy zginęli w Katyniu i innych sowieckich katowniach. A tu się okazuje, że żadna z opowieści, które czytałam lub słyszałam, ani się nie umywa do wstrząsających losów tego SS-mana ze Śląska. SS-man… Zawsze miałam ich za zwyrodnialców, fanatycznych wyznawców Hitlera, którzy tylko czekali, żeby kogoś zabić. Nigdy nie pomyślałam, że SS-man może być inny. Że może nawet Niemcem się nie czuć, a tym bardziej nie być zbrodniarzem, choć w zbrodniach strasznych uczestniczył. Bartek, kiedy zaczęliśmy czytać ten pamiętnik, mówił, że przecież mógł uciec, przyłączyć się do walczących Polaków. Nawet nie wiem,

czy by zdążył, bo zanim by się odezwał, już by widząc mundur go rozwalili. Czy zresztą by mu zaufali? Przecież nieraz widzieli Ślązaków jako lojalnych żołnierzy Hitlera. Takich normalnych żołnierzy, to tym bardziej zaufaliby temu z SS? Opa Erwin – Bartek się zżyma, gdy o jego dziadku mówię opa, a nie dziadek, ale jeśli Erwin tak woli, to czemu nie – opa Erwin śmiał się, gdy kiedyś mówiłam, że przecież Ślązacy na Zachodzie masowo dezerterowali i przechodzili na polską stronę do Andersa. Opa odpowiadał, że to kolejna polska bajka, tyle że wymyśliło ją nie tyle państwo polskie, co sami bohaterowie tych wydarzeń. Ale gdy sobie popili, a opa Erwin znał takich kilku, opowiadali całkiem inne historie. Na przykład takie, że gdy dostali się do niewoli, to Ślązaków, Kaszubów, Mazurów oddzielano od reszty jeńców i zaczynano głodzić. Po kilku dniach zjawiało się polskie wojsko z ciężarówką jedzenia. I pytali, kto się do tego polskiego wojska zgłasza. Ci, co się zgłaszali, dostawali jeść. Reszta zostawała o głodzie. Po dwóch dniach wojsko polskie znów zjawiało się z jedzeniem. I znów to samo. Po tygodniu deklarację służenia w polskim mundurze zgłosiła nawet połowa. Tym, którzy głód przetrzymali, dawano spokój.

*** Albo inna opowieść, jakże prozaiczna. Nawet by mi do głowy nie przyszło, że większość tych Ślązaków, którzy zgłosili się z obozów jenieckich do polskiego wojska, zrobiło to już pod sam koniec wojny, albo nawet po niej. Kiedy już byli pewni, że na front nie trafią. Jak jeden ze starszych kuzynów opy Erwina, czyli jakby wujków Bartka. Dopiero wtedy się zgłaszali, bo jak nam opa wyjaśniał, po pierwsze nie chcieli walczyć przeciw swoim byłym towarzyszom broni, a po drugie nie po to przetrwali front, przeżyli, dostali się do obozu jenieckiego, by znów, w innym mundurze iść na front. Oni nigdy walczyć nie chcieli, bo ani z niemiecką, ani z polską sprawą się nie utożsamiali. Ale mus to mus, odmowa służby w wojsku niemieckim oznaczała w najlepszym razie obóz koncentracyjny. Nie tylko dla Ślązaka, dla Niemca też – bo przecież jak jest wojna, to od służby wojskowej nie wolno się uchylać. Zresztą wiem przecież, że w Polsce, nawet jak już wojny nie było, do samego końca komuny, jak ktoś wojska unikał, to też szedł do więzienia. To co dopiero, jak jest wojna… Ale gdy Ślązacy w zachodnich obozach jenieckich już widzieli, że wojny koniec, że Niemcy wojnę przegrali, a oni na front nie pójdą, to wtedy nawet do polskiego wojska zgłaszali się chętnie. Bo przecież lepiej

skończyć wojnę jako żołnierz armii zwycięskiej, niż pokonanej. Lepiej wrócić na Śląsk jako żołnierz armii polskiej, niż niemieckiej. Bo przecież wiedzieli, że Śląsk po wojnie będzie polski. - Takie to były wojoki, co się do polskiego wojska zgłaszali, taki polski patrioty – śmiał się opa Erwin i dodawał, że oczywiście po powrocie do Polski woleli opowiadać inną historyjkę, jak to z miłości do Polski z niemieckiego wojska zdezerterowali, a w najgorszym razie, jak tylko trafili do niewoli, zaraz się do tego polskiego wojska zgłaszali. Ani nie przypuścili –ja bym też nie przypuściła, gdyby mi opa nie opowiedział – że początkowo ta ich legenda wcale się im nie przysłużyła. Komuniści na tych, którzy wracali od Andersa, patrzyli jeszcze bardziej podejrzliwie, niż na tych, którzy wracali z obozów jenieckich. Jak to któryś z ważnych komunistów powiedział, zdradzili raz, mogą zdradzić znowu. I ci od Andersa niewiele lepiej mieli, niż ci z Wehrmachtu. Opa Erwin wyjaśnił mi, że Wehrmacht pisze się z dużej litery. Nie przez jakiś szacunek, skądże tam, tylko w języku niemieckim wszystkie rzeczowniki pisze się z dużych liter. Nigdy się niemieckiego nie uczyłam, ale koleżanki tak, i w ich podręcznikach faktycznie śmieszyło mnie, że co trzecie słowo jest z dużej litery, więc opa prawdę mówi. Zresztą powoli dochodziłam do przekonania, że w opowieściach opy Erwina jest znacznie więcej prawdy, niż choćby w opowieściach wujka Mietka. Choćby te jego pierdoły o zamachu smoleńskim. Poza tym opa mówił to, co sam przemyślał przez lata, co widział, albo co mu opowiedzieli uczestnicy zdarzeń, a wujek Mietek powtarzał za telewizorem albo za Gazetą Polską. Prawdą też przepojone były pamiętniki ujka Richata. Nie kłamał w nich, bo po co ? Przecież nigdy nie zamierzał ich publikować, pisał dla siebie, trochę pewnie z nudów, a trochę by uporządkować swoje życie. A miał co porządkować. Dalej pewnie nie będzie już tak ciekawie, bo jak wyszedł na wolność, to poszedł do pracy, ożenił się z Bernadką, miał dzieci. Żył takie normalne życie, jak inni. No nie, opa mówił, że dzieci nie mieli, bo Bernadka po tym zakażeniu już nie mogła, a potem umarła na raka i ujek Richat został sam jak palec. To pisał. Choć może i ostatnie dwa zeszyty będą ciekawe, bo pewnie wiele przemyśleń miał ujek. Opa mówi, że ujek Richat był człowiekiem prostym, ale mądrym własną mądrością. A jeśli tak mówi opa, to tak musiało być, bo on też jest prosty, ale właśnie mądry mądrością własną, przemyśleniami człowieka, który żyje w świecie, o którym tacy jak ja, Polacy, Warszawiacy nawet pojęcia nie mamy. Choć przecież świat ten jest w

państwie polskim, trzy godziny pociągiem od Warszawy. Ale tego świata nie ma w telewizji, w gazetach. Obraz, który tu zobaczyłam, jest zupełnie inny od tego Śląska, jaki pokazują w Warszawie. W tę inność wstrząsająco wprowadził mnie pamiętnik ujka Richata. I rozmowy z opą. Niesamowita rzecz, ale byłam jej bardziej ciekawa niż Bartek, choć to przecież inność jego świata. On się tego świata jednak jakby wyparł, przyjmując szatę warszawiaka, takiego kameleona, który chce się wtopić w warszawskie tło, nie wyróżniać, choć w środku zupełnie jest inny. A może tak bardzo się chciał wtopić w Warszawę, że nawet tę inność gdzieś zgubił? Tego jeszcze o moim Bartku nie wiem. Wiem, że nie do końca zgubił śląski język, bo widać, że wszystko rozumie, i śmieje się nawet z resztą gdy coś przekręcę, próbując po śląsku mówić. Mowa mu została, choć w ukryciu, ale czy zostało mu coś ze śląskiej duszy; z tej duszy, którą ma cała rodzina, opa, fater, Justyna, kuzyni i niektórzy sąsiedzi. Niektórzy, bo w tych Tychach to Ślązaków chyba niewiele więcej, niż w Warszawie. W zasadzie, jeśli Bartek trafił do szkół, od podstawówki do liceum, gdzie w klasie tych Ślązaków miał niewielu, to może przesiąkał polskością znacznie wcześniej, niż w Warszawie. Choć przecież jeszcze kiedy go poznałam, potrafiło mu się wyrwać śląskie słowo. Wstydził się tego bardzo, a ja też się wstydziłam, że mój chłopak mówi jakąś wsiową gwarą. Dopóki nie poznałam jego rodziny, i nie zobaczyłam, jacy z tej gwary są dumni, nie nazywając jej zresztą wcale gwarą, tylko językiem śląskim. Nie chcę im robić przykrości, ale nadal nie jestem pewna, czy to na pewno osobny język, czy też jednak wykoślawiona polszczyzna pełna niemieckich naleciałości. Muszę to kiedyś dokładniej zbadać. Na razie jednak muszę ich lepiej poznać, rozgryźć. Mogę przez rozmowy, ale mogę i przez pamiętnik ujka Richata. Bo przecież on może być kluczem do ich inności, odmienności. Ujek miał życiorys, jaki żadnemu Polakowi nie mógłby się zdarzyć, a przecież podobnych życiorysów, choć może nie aż tak drastycznych, mogło być u nich sporo. Widzę przecież, że gdy opa Erwin czy dużo od niego starsza babcia Ruta, którą też poznałam, mówią, że ktoś krewny lub znajomy był w SS, to mówią bez emocji, tak jakby mówili: był górnikiem, był piekarzem, pilotem był albo filatelistą. W nich SS nie wzbudza żadnych złych emocji, a babcia Ruta mówi nawet, że SS-mani to byli najprzystojniejsi chłopcy. Była nastolatką, to już chłopców obserwowała. A swoją drogą, czemu ona jest babcia, a nie oma, jeśli Erwin jest opa, a nie dziadek? Odmienność od polskości ujka Richata bije w każdym zdaniu. Ale przecież od niemieckości też, on się od niej jakby bardziej dystansuje, niż od tego SS nawet. Ze zbrodniami SS rozliczył się pewnie w swoim przekonaniu sam, mordując tego zwyrodniałego Kurta, ale z niemieckością nawet rozliczać się nie musiał, bo się do niej nie poczuwał, a jedynie go zapisali do niej, tak jak mnie zapisali do szkoły i na kolonie. Cdn. Dariusz Dyrda


15

nr 4/2020 r.

FIKSUM DYRDUM

N

ie wiem, czy wybory 10 maja się odbędą, czy też będzie to tydzień albo dwa później, ale wiem, że wyborami tymi po raz kolejny pokazujemy światu, że bliżej nam do standardów Białorusi, niż zachodnich demokracji. I nie chodzi mi o to, że PiS te wybory sfałszuje. Zapewne nie sfałszuje, bo nie będzie musiał. Jeśli spora część jego przeciwników namawia do bojkotu imprezy – to Duda Andrzej wygra je w cuglach. Bo przecież ta pani, prawdziwa z niej kidawa (z kidaniem mi się kojarzy), która miała być główną rywalką Dudy, sama nie wie, czy kandyduje, czy tylko jej nazwisko jest na liście, ale nie kandyduje – to z kim niby miałby Duda przegrać. Z jakimś Żółtkiem czy innym Tatajno? Hołownia i Kosiniak-Kamysz to też nie ta liga. Duda więc wybory korespondencyjne wygra, fałszować ich nie będzie potrzeby. Staczamy się jednak ku standardom Białorusi. Nie dlatego, że te wybory zostaną sfałszowane, tylko że sfałszowanie ich nie jest dla rządzących żadną sztuką. Jeśli ma się bazę nazwisk, peseli, adresów (a minister Sasin ma, przecież przekazał ją poczcie), to można samemu tysiącami produkować głosy takie, jakie się chce. Nikt nie zweryfikuje, czy pan Zenek i pani Aniela rzeczywiście byli głosować, czy nie. A jeśli się okaże, że oddali po dwa głosy? Nikt tego nie zauważy! Przedtem gwarancją w miarę uczciwych wyborów były te najmniejsze komisje wyborcze, mieszczące się w szkołach, złożone z przedstawicieli wszystkich opcji, które

Fałszerstwo niepotrzebne starannie głosy liczyły a po policzeniu wieszały wynik na budynku, w którym głosowanie się odbywało. Wynik wszystkich komisji w mieście musiał się zgadzać z wynikiem sumarycznym miasta, wyniki miast z wynikami powiatów i tak dalej. Owszem, drobnych fałszerstw i w tamtej procedurze można się było dopuścić, ale drobnych, nie na wielką skalę. Przy procedurze obecnej zostaną nam podane tylko wyniki sumaryczne, i zupełnie nie ma tego jak weryfikować. Co ważne, Pań-

Owszem, wierzę, że da się skonstruować wybory korespondencyjne tak, by fałszerstwo wykluczyć. Ale to najpierw trzeba przeprowadzić je pilotażowo na szczeblu jednej gminy, sprawdzić jak to działa. Potem może na szczeblu województwa, poprawić co szwankowało, a dopiero na koniec przeprowadzać metodą tą jedne z dwóch najważniejszych wyborów w państwie. Każdy większy projekt najpierw testuje się w skali mikro, a dopiero potem przenosi do skali ma-

nie. W tych wyborach nie ma choćby nakładki braillowskiej, dzięki której może zagłosować niewidomy czy słabowidzący. Nie można upoważnić kogoś do oddania głosu z powagą prawa, a przecież sparaliżowany samodzielnie nie zagłosuje. Nikt wreszcie do niepełnosprawnego nie przyjdzie odebrać pakietu wyborczego, więc osoba uziemiona w domu nie będzie mogła w tych wyboru wziąć udziału. Tak więc podczas korespondencyjnych wyborów prezydenta RP PiS całkiem

Tak naprawdę rządząca partia może ogłosić wyniki, jakie zechce, jest to zupełnie nie do sprawdzenia. Owszem, powtarzam, jestem przekonany, że tak czy inaczej tak zorganizowane wybory wygrałby obecny prezydent – ale wybory, w których fałszerstwo jest równie łatwe, jak zrobienie wodzionki, z demokratycznymi standardami nie mają nic wspólnego. stwowa Komisja Wyborcza została pozbawiona wpływu na to – jakże ważne z punktu widzenia państwa – głosowanie. Tak naprawdę rządząca partia może ogłosić wyniki, jakie zechce, jest to zupełnie nie do sprawdzenia. Owszem, powtarzam, jestem przekonany, że tak czy inaczej tak zorganizowane wybory wygrałby obecny prezydent – ale wybory, w których fałszerstwo jest równie łatwe, jak zrobienie wodzionki, z demokratycznymi standardami nie mają nic wspólnego.

kro. Oczywiście, jeśli chce się, żeby w skali makro zadziałał bez zarzutu. W Polsce od razu rzucono się na głęboką wodę – i to musi budzić obawy o fałszerstwo. Nie będę się rozpisywał nad tym, że te wybory są niekonstytucyjne, bo nie są choćby powszechne. Jak mi powiedział senator Marek Plura: „PiS długo nie chciał słyszeć o wyborach korespondencyjnych, ale gdy zdecydował się je zorganizować, pokazał niepełnosprawnym czym jest ich dyskryminowa-

sporą rzeszę niepełnosprawnych wyciepoł na hasiok”. Nie są też tajne, bo co to za tajność, jeśli do głosu mam dołączyć moje imię, nazwisko, pesel, adres i się podpisać? Ja nie wykluczam, że zagłosuję (nie kryję, na kogo zamierzam) – ale nie dziwię się tym wszystkim, którzy twierdzą, że w takiej farsie nie wezmą udziału. I mnie to smuci. Bo wybrany tak prezydent będzie miał bardzo słaby mandat, w świecie traktowany poważnie nie będzie,

świat będzie patrzył na niego trochę jak na Łukaszenkę. A ja, chociaż nijak do wyborców Dudy Andrzeja się nie zaliczam, chciałbym jednak, by prezydent państwa, którego jestem obywatelem, traktowany był w świecie z szacunkiem. Zwłaszcza w Europie. Zwłaszcza, że wcale nie jestem pewien, czy wciąż jesteśmy w Unii Europejskiej. Czy 20 kwietnia z niej nie wystąpiliśmy. Tak, naprawdę. Bo jeśli Trybunał Konstytucyjny uznał, a uznał, że europejski Trybunał ma się w polskie sprawy nie mieszać – to tak naprawdę wypowiedział nasze członkostwo w Unii. Bo to jest w jawnej sprzeczności z unijnymi traktatami. Tak, ja wiem, Unia na razie udaje, że tego wydarzenia nie dostrzegła, ale gdy dojdzie do wniosku, że tego polskiego wrzoda na unijnej dupie ma dość, wtedy sobie decyzję Trybunału Konstytucyjnego przypomni i ogłosi, ze Polska traktat zerwała, więc członkiem UE już nie jest. Co zresztą PiS-owi może być wtedy już bardzo na rękę. Bo czyż mając w swoim państwie pełnię władzy, nie lepsza jest pozycja taka, jak ma Łukaszenka, któremu żadna Bruksela się w jego sprawy wtranżalać nie może? Dla mnie przynależność do europejskiej rodziny jest bardzo ważna. Ale nie wiem, czy nie jestem w Polsce w mniejszości, czy jednak nie ceni się bardziej Rodziny Radia Maryja. Dariusz Dyrda

PISZE CÓRKA NACZELNEGO

S

łucham wieści z Polski, czytam wieści z Polski i przyznaję się, że coraz bardziej kraju tego nie rozumiem. Od czterech lat bywam w Polsce rzadko, wpadam w zasadzie na kilka dni, odwiedzę dziadka, babcię, ojca, spotkam się ze znajomymi i wracam do Anglii. Ale gdy w 2016 roku tę Polskę opuszczałam, początkowo do USA, był to jeszcze w sumie normalny kraj, a niemal wszyscy pukali się w czoło, gdy mój ojciec mówił, że PiS dąży do dyktatury i że żadnych demokratycznych wyborów już nie będzie. Pomylił się, bo w ubiegłym roku były, ale były chyba dlatego, że PiS wiedział, że je wygrywa. A jeśli wygrywa, to po co miałby odwoływać albo fałszować? Teraz jednak dochodzę do wniosku, że ojciec miał rację, tylko szło to wolniej, niż się spodziewał. Bo sądził, podobnie jak wielu innych ludzi, że Polacy się połapią, iż PiS pcha Polskę ku przepaści. Że wygłupy w rodzaju tego z Saryuszem-Wolskim, słynne 27:1 formację tę ośmieszą. Że wygłupy w rodzaju ciągłego bajdurzenia o smoleńskie mgle albo dla odmiany innej jakiejś tajemniczej broni, która samolot ten rozbiła – spowodują, iż suweren, jak naród lubi PiS nazywać, zwyczajnie się połapie, że ma do czynienia albo z wariatami, albo z intrygantami. Tymczasem suwerenowi, który dostaje 500+, a na przystawkę stek bzdur o wstawaniu z kolan – najwyraźniej się to podoba. I nawet teraz, gdy polskie władze w dobie pandemii zachowują się idiotycznie, na przykład zakazując chodzić do parku czy lasu (tak,

Mieliśmy, ale ukradli wiem, że już to odwołano, ale przedtem było!) – poparcie dla PiS-u wciąż utrzymuje się na bardzo wysokim poziomie. Ja już naprawdę nie wiem, co PiS musiałby jeszcze zrobić, żeby to poparcie zacząć tracić. Uczono mnie w szkole o wspaniałej Soli-

Teraz, gdy mam sporo wolnego czasu, sięgnęłam nieco do historii, za którą nigdy nie przepadałam, i znów przekonałam się, że ojciec miał rację, mówiąc, że trudno znaleźć w Europie dwa sąsiadujące ze sobą narody, które toczyłyby ze sobą mniej wojen, niż Polacy

kilometrów kwadratowych, jedno z największych w Europie, potrafiło w niespełna 100 lat z potęgi stać się popychadłem wszystkich dookoła? Nigdy nie umiałam znaleźć na to odpowiedzi, ale lata 2015-2020 mi ją dały! Polska szlachta od połowy XVII wieku

trudno znaleźć w Europie dwa sąsiadujące ze sobą narody, które toczyłyby ze sobą mniej wojen, niż Polacy z Niemcami. Toż przez kilkaset lat, od XIV do XVIII wieku granica polsko-niemiecka była granicą pokoju darności, która – natchniona słowami Jana Pawła II - zrzuciła okowy totalitaryzmu, ruskiej niewoli by dołączyć do grona zachodnich demokracji. Teraz już wiem, że uczono mnie bzdur, Polacy demokracją wcale nie są zainteresowani. W swoim nadętym nacjonalistycznym ego chcą jedynie, by wciąż im kadzono, jacy są wspaniali. A jeśli nikt z zewnątrz kadzić im nie chce, to pójdą za tym w kraju, którzy kadzić narodowi polskiemu – więc przy okazji sobie też – będą najbardziej. Jeśli podziwiam za coś PiS, to właśnie za to, że się w tej prawdzie połapał i zrobił z niej swój polityczny program. Gospodarczy też z niej wynika: bylibyśmy krainą mlekiem i miodem płynącą, tylko wciąż sąsiednie parszywce (czytaj Szwaby i Rusy) nas grabiły i mordowały.

z Niemcami. Toż przez kilkaset lat, od XIV do XVIII wieku granica polsko-niemiecka była granicą pokoju. A jeśli już jakieś wojska ją naruszały, to raczej polskie, jak choćby osławieni lisowczycy w XVII wieku. To samo z ruskimi. To polski król Batory był pod rosyjskim Pskowem, a nie Iwan Groźny pod Zamościem. To Polacy korzystając z bezkrólewia w Rosji wyruszyli w początku XVII wieku celem podbicia wschodniego sąsiada i osadzenia na moskiewskim tronie swojego figuranta. W Rosji do dziś dzień wyparcia z Kremla polskiej załogi jest największym świętem narodowym. Okazuje się więc, że to raczej Polska, dopóki jej sił starczało, miała wobec Rosji imperialne zapędy. A że potem zdziadziała, to się – jak to bywa – role odwróciły. Jak jednak państwo mające prawie milion

uroiła sobie własną wyjątkowość, przedmurze chrześcijaństwa, szczególną rolę w świecie – i nijak nie chciała zauważyć, że ten świat w innym zmierza kierunku. Gdy rosyjski car Piotr, później Wielkim nazwany, widząc że jego państwo jest anachroniczne, zwiedza zachodnią Europę incognito i nawet w holenderskich stoczniach pracuje jako zwykły robotnik, by zrozumieć na czym polega fenomen błyskawicznie bogacących się Niderlandów – polskie szlachcic nad szklanicą z winem rozpatruje dawne przewagi, „gdyśmy bili i Szweda i Turczyna razem” (jakoś to podobnie szło). I teraz widzę to samo, dług Polski rośnie w tempie lawinowym, państwo to staje się pośmiewiskiem Europy, a polskie władze zajmują się czczeniem dawnej konstytucji, obchodami powstań narodowych, celebrowaniem ko-

lejnej rocznicy chrztu Polski i tym podobnymi pierdołami. Polskie władze na Śląsku w czasie walki z pandemią nie mają nic lepszego do roboty, niż budować w katedrze katowickiej Panteon Górnośląski – mający być kolejnym elementem wymazywania 1000 lat śląskiej historii i skupiania się tylko na stu ostatnich, polskich. Zamiast zastanawiać się, jak to się stało, że ten Śląsk w XIX wieku z peryferyjnej krainy stał się jednym z najbogatszych regionów świata – i próbować z tego brać przykład – oni ten wiek XIX zamiatają pod dywan, eksponując wiek XX, kiedy Śląsk znów stawał się krainą peryferyjną. Ale za to polską! No i jeszcze to jęczenie, ze Niemcy mają zapłacić odszkodowania za II wojnę światową. Żyję obecnie w państwie, które przez dobrych 300 lat budowało swoje bogactwo na łupieniu połowy świata. Kolonialna Anglia zwoziła tu wszystko co najlepsze z obecnych USA i Indii, Indochin i Kanady, Iraku, połowy Afryki i tak dalej. I jakoś nikt nie domaga się, by teraz Wielka Brytania za te stulecia bezwzględnej eksploatacji im zapłaciła. Co było a nie jest, nie pisze się w rejestr. Od II wojny światowej niebawem minie 80 lat. Bajdurzenie, że jesteśmy biedni, bo 80 lat temu ktoś nas zrujnował jest śmieszne. Zwłaszcza jeśli temu komuś zabrało się ogromne tereny, znacznie bogatsze, niż te, które Polska przed wojną miała. No ale jeśli samemu nie umie się nic zrobić, zawsze można zawołać: myśmy to już mieli, ale nam ukradli. Jak widać polskiemu suwerenowi taki okrzyk wystarczy, by poszedł za tym, kto krzyczy. Zofia Dyrda


12

nr 4/2020 r.

Godej do porzondku

J

akże często słyszę, że „teroz tak sie godo” po czym człowiek wali polonizmami. Nie wiem choćby kto (zapewne ktoś uważający się za eksperta godki!) przetłumaczył spot wyborczy Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, bo przecież nie ona sama, ale gdy czytałem „Kiej jo za Jasia wychodziła za mąż” to aż mnie fizycznie bolało! Po śląsku kobieta nie wychodzi za mąż, ino sie wydowo! Sztab kandydatki chyba się już zorientował, że strzelił sobie tym spotem w kolano, że jest on pośmiewiskiem, bo zniknął on z internetu. I dobrze, bo lepiej wcale nie próbować godać po śląsku, niż okrutnie godkę kaleczyć. Swoistego kuriozum dopuścił się zaś Józef Porwoł, szef Demokratycznej Unii Regionalistów Śląskich (Porwoła

skądinąd bardzo cenię) który po polsku w Dzienniku Zachodnim pisze: „Mamy kilkanaście organizacji i kilkuset śląskich działaczy” co sam na śląski tłumaczy: „Mōmy poranoście ôrganizacyjōw, a wiyncyj jak tauzyn działaczów”. Zocny Zefliku, jak ci to wyszło, że polskie kilkuset to po ślasku wiyncyj jak tauzyn? Ale poza tym po śląsku jest raczej kielanoście niż poranoście (to drugie słowo pojawiło się po włączeniu Śląska do Polski) a i ci działacze to tak nie bardzo. Po naszymu to sie działo masło a niy we organizacje! Bestuż abo bydymy godać richtig po ślůnsku, abo sie naszo godka potraci, coroz barżyj podano na polsko, i ino rozczasym trefi sie hań richtig ślůnski słowo.

Dlatego poczynając od tego numeru w tym miejscu znajdować się będzie samouczek godki. Tyj Rychtycznyj, a niy „bercikowyj”. Nikej niy uznom, co godej jak poradzisz, ale godej. Abo pszajesz ślunskości, a nauczysz sie godać do porzondku, abo dej se pokůj z jeji kaleczyniym! I tak na dzisio jedna propozycjo. Prawie! Ni ma po ślůnsku zdania: „a jo prawie szeł z roboty”. Prawie to w ślůnskij godce synonim genau, richtig. Idzie mieć prawie, czyli mieć rację. Dowejcie na to pozór. Aha, a polskie „prawie” na śląski tłumaczymy jako chnet (chneda) na przykład w zdaniu: „Jo mom chneda tauzyn złoty” albo genau („a jo genau szeł z roboty”). Dowejcie na to pozór. Ekszpert

To sie werci poczytać: Opowieści o śląskiej historii (wcale nie dla dzieci) Jana Lubosa, to kilkanaście gawęd o naszych dziejach, od średniowiecza po czasy współczesne. Oparta o mało znane dokumenty i doskonałą ich analizę. Dzięki niej można lepiej zrozumieć śląskie dzieje, ale i Śląsk dzisiejszy. 124 strony, format A-5, cena 20 zł.

Ksiůnżka ślůnsko – nojlepszy gĕszynk pod krisbaum! Mosz już „Historia Narodu Śląskiego”? „Richtig Gryfno Godka”? „Gott mit Uns”? „Asty Kasztana”? Eli ni mosz, terozki festelno szansa kupić je blank tanio. W księgarni komplet tych książek kosztuje średnio około 155 zł. U nas – razem z kosztami wysyłki – wydasz na nie jedynie !!! 120 złotych!!! Ale możesz je oczywiście kupić także osobno. Koszt przesyłki – 9 złotych. W przypadku zamówienia powyżej 100 zł – przesyłka gratis. Można zamówić internetowo: megapres@interia.pl lub telefonicznie: 501-411-994. Można też zamówić, wpłacając należność na konto: 96 1020 2528 0000 0302 0133 9209 Prosimy przy zamówieniu podawać numer telefonu kontaktowego. Instytut Ślůnskij Godki 43-143 Lędziny ul. Grunwaldzka 53

„Historia Narodu Śląskiego” Dariusza Jerczyńskiego – to jedyna książka opowiadająca o historii Ślązaków z naszego własnego punktu widzenia, a nie polskiego, czeskiego czy niemieckiego. 480 stron, format A-4, cena 60 zł.

„Asty Kasztana, Ginter Pierończyk – „opowieści o ląsku niewymyślonym”, to autentyczna saga rodziny z katowickiego Załęża. Jak się żyło w Katowicach śląskim pokoleniom? Historia przeplatana nie tylko zabawnymi anegdotami , ale też tragicznymi wspomnieniami i pięknami zdjęciami z prywatnych zbiorów. 92 strony, formak A-5. Cena 15 zł.

„Rychtig Gryfno Godka” Dariusza Dyrdy – to jedyny podręcznik języka śląskiego. W 15 czytankach znajdziemy kompendium wiedzy o Górnym Śląsku, a pod każdą czytanką autor wyjaśnia najważniejsze różnice między śląskim a polskim. Wszystko to uzupełnione świetnym słownikiem polsko-śląskim i śląsko-polskim. 236 stron, format A-5. Cena 29 zł.

„Gott mit Uns - ostatni żołnierze” Mariana Kulika. To wspomnienia ostatnich Ślązaków, służących w armii III Rzeszy. Stare opy spominajom przedwojenno Polska, służba przy wojsko i to, co sie sam dzioło, kiej przīszły Poloki a Rusy. Fascynująca lektura. 240 stron, format A-5, Cena 29 zł.


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.