Ślunski Cajtung 11/2019

Page 1

GAZETA NIE TYLKO DLA TYCH KTÓRZY DEKLARUJĄ NARODOWOŚĆ ŚLĄSKĄ

CZASOPISMO GÓRNOŚLĄSKIE

NR 6/7 11/2019r. (91) (42) CZERWIEC/LIPIEC 2015r. ISSN 2084-2384 NR INDEKSU 280305 CENA 3,00 ZŁ (5% VAT)

Konna procesja dziedzictwem UNESCO?

str. 2


2

nr 11/2019 r.

Bergmony i profesorka

T

en numer Cajtunga trafi do sprzedaży tuż przed Barbórką, więc po pierwsze powinszowania do wszystkich ślůnskich bergmonůw. Niy dejcie sie spodobać pseudoekologom, kierzy za cołki ekologiczno-klimatyczne zło winiom wongiel! Cobyście go jeszcze mocka lot kopali! W Wielkiej Brytanii właśnie wydano pierwszą od dziesięcioleci koncesję na wydobywanie węgla, Niemcy zamierzają budować kolejną elektrownię węglową, Chiny przygotowują się do uruchomienia kilkudziesięciu nowych kopalń i tyluż elektrowni węglowych, a u nas nastał jakiś szał, że trzeba zaprzestać wydobywania i spalania węgla. Wydobywania to absurd kompletny, bo gruby są przemysłem ekologicznie czystym, a spalanie… też zależy jak. Gdy widzę, jak z komina sąsiada pali się jak ze starej fabryki, to mnie trzęsie, żeby po straż miejską zadzwonić, bo ja też palę węglem, a u mnie nawet śladu dymu nie widać. Ale ja mam piec nowoczesny, umiem bezdymnie węgiel spalać, i to jest kierunek, a nie wmawianie nam, że mam wszyscy przejść na te panele na dachu, a najlepiej grzać dom sztromem, co przy jego cenach oznaczać będzie tyle, że ciepło będzie w jednej izbie, a i to ciepło na tyle, by w jednym cwitrze dało się wysiedzieć. Ponkcie sie pseudoekologi i dejcie mi pokůj! Wracając jedfnak do gazety – rozsierdzili mnie. Znerwowali mie fest! Rozsierdzili mnie po równo marszałek województwa, wymyślając Instytut Myśli Polskiej, jak i IPN wypluwając z siebie oświadczenie w sprawie bytomskich tablic. O tym Instytucie obszerniej za tydzień, teraz zaś spora część jest poświęcona tematom wokół IPN-owskiego oświadczenia. Bo i sprawa Kupki, i tekst o francuskich interesach i – wreszcie – tekst o samym oświadczeniu IPN, pokazuje bezmiar zakłamywania historii, niespotykaną niemal w dziejach metodę zakłamywania prawdy historycznej, byle tylko wyszło na nasze. Tekstów w numerze świetnych jest wiele, ale ja bardzo jeszcze polecam wywiad z Ewą Chojecką. Rozmawialiśmy z panią profesor kilka godzin, wymieniając się poglądami. Ludzie wiekowi mają to do siebie, że albo głupieją, albo dzięki życiowym doświadczeniom stają się coraz mądrzejsi. Profesor Chojecka, dzięki ogromnej wiedzy i wciąż jasnemu umysłowi, spowodowała, że rozmowa z nią o Śląsku była dla mnie prawdziwą intelektualną ucztą. Mam nadzieję, że chociaż część klimatu tej uczty udało mi się w wywiadzie pokazać. Tuż: czytejcie! Szef-redachtůr

Konna procesja dziedzictwem UNESCO?

W kilku wsiach na południe od Gliwic, na granicy województw śląskiego i opolskiego, między innymi w Żernicy i Ostropie, istnieje dawny, przynajmniej z początków XVIII wieku, zwyczaj konnej wielkanocnej procesji. Istnieje przypuszczenie, że pojawił on się tu wraz z bawarskimi osadnikami.

T

ak czy inaczej, zawsze w wielkanocny poniedziałek na pola wyjeżdżali na elegancko przystrojonych koniach eleganccy jeźdźcy (na przykład w Ostropie koniecznie w czarnych skórzanych kurtach) – święcili te pola, śpiewali tu psalmy. – W Ostropie procesje są udokumentowane od 1711 roku, ale myślę, że w okolicznych wsiach było podobnie – mówi Ingemar Klos, za którego sprawą w 2014 roku reaktywowano procesję w Żernicy. Reaktywowano, gdyż najpierw zakazali ich hitlerowcy, po ich upadku zwyczaj powrócił, ale pod koniec lat 50. zaczęli coraz intensywniej domagać się zaprzestania go komuniści, a w roku 1968 ostatecznie dopięli swego. – Ostropa pozbierała się szybko, w innych wsiach trwało to dłużej, ale znów jeździmy, w kilku wsiach województwa opolskiego i kilku śląskiego – mówi Ingemar Klos i dodaje: - Kiedyś zwyczaj ten zarezerwowany wyłącznie dla mężczyzn, ale teraz koni mało, jeźdźców też, więc dopuszczamy także amazonki. Mamy za to dodatkowo wóz z orkiestrą, więc jest bardzo uroczyście. Zapraszam w drugi dzień

Wielkiej Nocy do Żernicy, do Ostropy, do Piotrowic Wielkich, Rzędowic albo którejkolwiek innej z tych wsi, bo nasza procesja warta jest zobaczenia. Ale najbardziej zapraszam do Żernicy, bo w herbie naszej miejscowości jest koń, i myślę że wiążę się to ściśle właśnie z tą procesją. Całkiem niedawno proboszcz z Ostropy wpadł na pomysł, by zwyczaj ten wprowadzić na listę światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO. Zgodnie z obowiązującą procedurą konieczne jest najpierw wpisanie na listę krajową dziedzictwa narodowego i aktualnie parafie wszystkich tych wsi zgodnie pracują nad przygotowaniem wymaganej dokumentacji. Procedura potrwa zapewne około roku, ale kiedy dojdzie do koń-

ca, pracujący nad nią zamierzają iść dalej, do UNESCO. - Nam się czasem wydaje, że co tam wielkiego, jakiś nasz lokalny zwyczaj, ale gdy spojrzeć, jak inne kraje wpisują małe lokalne zwyczaje na tę listę UNESCO, to dlaczego my mamy być wciąż dupowaci, mamy wciąż prezentować śląską postawę: siedź w kącie, a sami cię znajdą? Jeśli chcemy, by świat doceniał naszą śląską kulturę, to sami musimy się nią chwalić! Wtedy może nareszcie zrozumieją, że Górny Śląsk to nie tylko czorny mundur bergmona, chociaż przypadająca właśnie Barbórka też na wpisanie na światową listę UNESCO zasługuje! – kończy Ingemar Klos. Foto: A. Knapik

REKLAMA

Gazeta nie tylko dla osób deklarujących narodowość śląską

ISSN 2084-2384 Gazeta prywatna, wydawca: Instytut Ślunskij Godki (MEGA PRESS II) Lędziny ul. Grunwaldzka 53; tel. 0501 411 994 e-mail: megapres@interia.pl Redaktor naczelny: Dariusz Dyrda Nakad: 6500 egz. Nie zamówionych materiałów

redakcja nie zwraca.

POLSKA PRESS Sp. z o.o.,

Oddział Poligrafia, Drukarnia Sosnowiec

Do kupienia na terenie Tychów, południowych dzielnic Katowic, Mysłowic, powiatów pszczyńskiego, mikołowskiego i bieruńsko-lędzińskiego.


3

nr 11/2019 r.

Nojlepszy gĕszynk 35zł

30zł

We Niŷmcach tyż werci sie demonstrować ślůnskość!

45zł

35zł

35zł

A może wybieresz se inkszy tres, abo inszy gadżet?

35zł

35zł

35zł

35zł

5zł

30zł

30zł

5zł

Instytut Ślůnskij Godki, 43-143 Lędziny ul. Grunwaldzka 53.* adres e-mail: megapres@interia.pl, tel. 501 411 994, konto bankowe 96 1020 2528 0000 0302 0133 9209 Eli kupisz za 100 zł abo lepij (do kupy ze ksionżkami ze ôstatnij strony) – dostawa gratis. Na terenie aglomeracji katowickiej możliwe dostarczenie kurierem i zapłata przy odbiorze.

* Powyższy adres jest jedynie adresem korespondencyjnym. Nie ma tam sklepu!


4

nr 11/2019 r.

Niemiecki debilizm, polski wandalizm i idiotyzmy IPN-u

Bytomska tablica

W niedzielę, 17 lipca na cmentarzu parafii Wniebowzięcia NMP przy ul. Powstańców Śląskich w Bytomiu pojawiła się niezwykła tablica. Dzień nie był przypadkowy, bo 17 listopada to w Niemczech Narodowy Dzień Żałoby, poświęcony ofiarom wszystkich wojen (szczególnie I i II wojny światowej) oraz systemów totalitarnych. Bytomska tablica pozornie do tych wydarzeń nawiązywała. Pozornie…

P

ozornie, bo jej brzmienie równie dobrze można było zinterpretować jako pochwałę systemów totalitarnych. W zasadzie nie tylko z powodu treści, ale także przez osoby fundatorów. Trzeba powiedzieć wprost: niemieckich nacjonalistów. Wymieniono ich na tablicy: Na pierwszym miejscu posła niemieckiej AfD (Alternatywa dla Niemiec) Stephana Protschkę z Bawarii, dalej Młodą Alternatywę, młodzieżówkę tej partii z Berlina. Na tablicy pierwotnie zamierzano umieścić jeszcze bardziej nacjonalistyczne niemieckie organizacje. To można odebrać jako jawną prowokację wobec państwa polskiego. Inną sprawą jest treść tablicy. Wyłącznie po niemiecku, ale my w Cajtungu zamieszczamy jej polskie tłumaczenie: „Upamiętnieniu poległych żołnierzy niemieckich w I i II wojnie światowej, bojowników Selbstschutzu i Freikorpsów oraz pomordowanych i uciskanych Niemców Wschodnich”.

BEZMYŚLNOŚĆ INICJATYWY Ta treść może Polaków prowokować. A przecież można było inaczej. Można było, nawiązując do uchwały Sejmiku (a więc obowiązującego prawa!) z 2016 roku, o upamiętnieniu obu stron konfliktu

bie IPN. Nikt się pod nim nie podpisał – i według mnie to znamienne, po prostu nikt tego pisma nie chciał firmować swoim nazwiskiem. Publikujemy je w całości: W niedzielę 17 listopada 2019 r. w Niemczech obchodzony był Narodowy Dzień Żałoby poświęcony pamięci ofiar wszystkich wojen i represji totalitarnych. Delegacja Instytutu Pamięci Narodowej, na zaproszenie niemieckich gospodarzy, brała udział w centralnych uroczystościach w Berlinie, podczas których oddano hołd niewinnym ofiarom zbrodni niemieckiego narodowo-socjalistycznego reżimu, a także wezwano do pokoju, pojednania i współpracy. Takie intencje wyraził m.in. w swoim wystąpieniu w Bundestagu Prezydent Niemiec Frank-Walter Steinmeier. W tym samym czasie na cmentarzu parafii Wniebowzięcia NMP przy ul. Powstańców Śląskich w Bytomiu odsłonięta

z lat 191-921, napisać coś w rodzaju „Upamiętnieniu tych, którzy w latach I i II wojny światowej oraz w okresie wojny domowej 1919-21 polegli walcząc o pozostanie tych terenów w Niemczech oraz ofiar powojennych represji w latach 1945-48”. Bez nienawistnych Polakom słów Selbstschutz i Freikorps – bo one są w sumie mało istotne. Niemiecki Narodowy Dzień Żałoby mówi o wszystkich, bez dzielenia na formacje. Twórcy tej tablicy zachowali się w sposób chuligański. Bo za chuligaństwo uznać trzeba postawienie na nie swojej posesji jakiegokolwiek monumentu bez uzgodnienia tego z właścicielem terenu. Co więcej,

i nawet w jej młodzieżówce zaistnieniem tej tablicy wszyscy byli kompletnie zaskoczeni. Wszyscy poza Markusem Tylikowskim, szefem bytomskiego Związku Młodzieży Mniejszości Niemieckiej. To jego indywidualna akcja w porozumieniu z nacjonalistami z Niemiec.

KOLEJNI NACJONALIŚCI Postawiona tak po chuligańsku tablica powinna zniknąć a ten, kto ją postawił, powinien dostać jakąś grzywnę albo mandat. Ale tablica postała raptem kilkanaście godzin, gdy pojawili się inni na-

n Tak w Dębieńsku wygląda 1 listopada zbiorowa mogiła 12 niemieckich żołnierzy – czy to też IPN będzie ścigał??? w zasadzie byłoby po sprawie. No, poza sprawą, którą powinni mieć ci, którzy nielegalnie tablicę postawili i drugą, którą powinni mieć ci, którzy dopuścili się na niej aktu wandalizmu. Bo fakt, iż tablica stanęła nielegalnie, nic w tej materii nie zmienia. Nie jest przecież usprawiedliwiony wandal, który wybije nam szy-

Tablica postała raptem kilkanaście godzin, gdy pojawili się inni nacjonaliści. Tym razem polscy. Na tablicy sprayem wypisano Raus Szwaby, a nazwiska fundatorów zamalowano na czarno. Niewiele później tablicę usunięto, i w zasadzie byłoby po sprawie. No, poza sprawą, którą powinni mieć ci, którzy nielegalnie tablicę postawili i drugą, którą powinni mieć ci, którzy dopuścili się na niej aktu wandalizmu. Bo fakt, iż tablica stanęła nielegalnie, nic w tej materii nie zmienia. okazuje się, że była to dodatkowo samowola jednej osoby, bo na tablicy było napisane, że to inicjatywa młodzieżówki niemieckiej mniejszości, ale i w mniejszości,

cjonaliści. Tym razem polscy. Na tablicy sprayem wypisano Raus Szwaby, a nazwiska fundatorów zamalowano na czarno. Niewiele później tablicę usunięto, i

bę w samochodzie, bo stanęliśmy na zakazie. A to taka sama sytuacja. I to w zasadzie byłby koniec, gdyby nie kuriozalne stanowisko, jakie wydał z sie-

została tablica pamiątkowa gloryfikująca żołnierzy narodowo-socjalistycznych Niemiec z okresu II wojny światowej, członków Selbstschutzu i Freikorpsów oraz zamordowanych i ciemiężonych Niemców ze Wschodu. Tego rodzaju działania w sposób bulwersujący godzą w pamięć milionów obywateli Rzeczypospolitej Polskiej – narodowości polskiej i żydowskiej – zamordowanych przez członków zbrodniczych formacji narodowo-socjalistycznych Niemiec. Stanowią zarazem zaprzeczenie idei dobrosąsiedzkiej współpracy i porozumienia. Upamiętnienie żołnierzy formacji III Rzeszy na terenie Polski w miejscu innym niż wyznaczone 13 niemieckich zbiorczych cmentarzy wojennych (według ustalonych reguł) jest nie do pogodzenia z obowiązującymi od przeszło 25 lat zasadami współpracy polsko-niemieckiej. Selbstschutz to formacja odpowiedzialna za terroryzowanie polskiej ludności i zabójstwa polskich działaczy już w latach 20. XX w. – szczególnie na tere-


5

nr 11/2019 r.

nie Górnego Śląska. Po wybuchu II wojny światowej od pierwszych dni niemieckiej agresji na Polskę członkowie Selbstschutzu uczestniczyli w akcjach masowej eksterminacji obywateli Rzeczypospolitej

kich, poległych w obu wojnach światowych oraz śląskiej wojnie domowej 191921? Czy też w pamięć pomordowanych Żydów i Polaków godzą ci Niemcy i Ślązacy, których w 1945 roku pomordowali

To w zasadzie byłby koniec, gdyby nie kuriozalne stanowisko, jakie wydał z siebie IPN. Nikt się pod nim nie podpisał – i według mnie to znamienne, po prostu nikt tego pisma nie chciał firmować swoim nazwiskiem. Publikujemy je w całości. Polskiej, jego członkowie brali udział w aresztowaniach i zbiorowych egzekucjach, wykazując się niejednokrotnie wyjątkowym bestialstwem wobec przedstawicieli polskich elit. Oddziały Freikorps brały udział w zwalczaniu polskich organizacji po I wojnie światowej, m.in. występując zbrojnie przeciwko Powstaniom Śląskim. Członkami tej formacji byli późniejsi prominentni członkowie władz nazistowskich Niemiec, w tym zbrodniarze wojenni, jak Erich von dem Bach-Zelewski czy Rudolf Höss. Przedmiotowe upamiętnienie powstało z inicjatywy Markusa Tylikowskiego, szefa bytomskiego Związku Młodzieży Mniejszości Niemieckiej. Inicjatywa uzyskała wsparcie m.in. posła do Bundestagu Stephana Protschka z Alternative für Deutschland, który współfinansował wykonanie tablicy. Z dostępnych nam informacji wynika, że zarządca cmentarza nie wyraził zgody na instalację tablicy. Inicjatorzy upamiętnienia nie uzyskali opinii Instytutu Pamięci Narodowej, wymaganej zapisem art. 53j i art. 53l ustawy z dnia 18 grudnia 1998 r. o Instytucie Pamięci Narodowej – Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Dodatkowo umieszczenie na upamiętnieniu inskrypcji wyłącznie w języku niemieckim narusza ustawę z dnia 7 października 1999 r. o języku polskim. W związku z powyższym Instytut Pamięci Narodowej oświadcza, że jest to obiekt wystawiony nielegalnie, powstał z naruszeniem przepisów prawa polskiego, ponadto jest nie do pogodzenia z szacunkiem dla pamięci ofiar niemieckich zbrodniczych formacji narodowo-socjalistycznych. Każdy tego rodzaju obiekt powinien zostać niezwłocznie usunięty.

sowieci i Polacy? Czy zamordowany obywatel niemiecki nawet kilkadziesiąt lat po śmierci jest gorszy od zamordowanego obywatela polskiego? Bo ja, po kilkukrotnym przeczytaniu tablicy nie znalazłem, inaczej niż IPN, gloryfikacji zbrodniarzy. Widzę jedynie tablicę pamięci poległym. I zdumiewa mnie, jeśli naprawdę nie wolno upamiętniać poległych żołnierzy niemieckich poza 13 wyznaczonymi cmentarzami. W niejednym śląskim lesie są zbiorowe mogiły niemieckich żołnierzy, którzy zginęli podczas walk. Około 1 listopada na wielu z nich płoną znicze. Znicz jest symbolem pamięci, więc czy zapalenie go tam, to czyn zabroniony? Podczas I i II wojny światowej w niemieckich mundurach zginęło wielu Ślązaków, inni także w Selbstschutzu. Czy także o własnych krewnych nie wolno nam pamiętać? Dziwnie IPN rozumie dobrosąsiedzkie stosunki…

KTO WYSTĄPIŁ ZBROJNIE, A KTO SIĘ BRONIŁ… Szczyt absurdu osiągnął jednak IPN pisząc „Oddziały Freikorps brały udział w zwalczaniu polskich organizacji po I wojnie światowej, m.in. występując zbrojnie przeciwko Powstaniom Śląskim”. To nie Selbstschutz i nie Freikorps wystąpili przeciw powstańcom śląskim. To powstańcy śląscy wystąpili przeciw obowiązującemu porządkowi prawnemu, to oni uderzyli na oddziały niemieckie, a nie niemieckie na nich. Tamci bronili się, walczyli by Śląsk pozostał w państwie, w którym był przez ostatnie prawie 200 lat, walczyli przeciw temu, by ich ojczyzna nie trafiła do państwa, do którego nie należała od lat 700; walczyli, by uszanowano wyniki ple-

Argument, że w Freikorpsach byli Erich von dem Bach-Zelewski czy Rudolf Höss jest wręcz groteskowy. Wśród powstańczych oficerów był choćby późniejszy marszałek PRL-u Michał Rola-Żymierski. Czy to oznacza, że powstańców śląskich można obarczać za zbrodnie komunistyczne po II wojnie światowej? Bo takie karkołomne konstrukcje logiczne w przypadku Freikorpsów podsuwa nam IPN. Instytut w każdym tego rodzaju przypadku bezprawnych działań będzie składał zawiadomienia do prokuratury.” Koniec oświadczenia. Trudno zrozumieć, co godzi w pamięć pomordowanych Żydów i Polaków. To, że ktoś chce upamiętnić żołnierzy niemiec-

biscytu, w którym większość opowiedziała się za Niemcami. Nie byli bojówkarzami, byli bojownikami. To Polska wysunęła roszczenia terytorialne do regionu, którego w XIV wieku zrzekała się po wsze czasy, to Polska wystąpiła zbrojnie, by go zdobyć. I ja, wnuk powstańca śląskiego,

uważam, że tym, którzy się przed tą agresją bronili należy się upamiętnienie w takim samym stopniu, w jakim należy się ono tymże śląskim powstańcom.

CI TERRORYŚCI, ALE TAMCI TEŻ Pisze IPN: „Selbstschutz to formacja odpowiedzialna za terroryzowanie polskiej ludności i zabójstwa polskich działaczy już w latach 20. XX w. – szczególnie na terenie Górnego Śląska”. Zgoda, terroryzowali. A ja dla odmiany mieszkam w miejscowości (Hołdunów), którą w nocy napadli, podpalili i sterroryzowali powstańcy śląscy. Piszę ją niemal dokładnie w rocznicę (został zamordowany 20 listopada, na oczach swojej żony i dzieci) śmierci Teofila Kupki, zamordowanego przez ludzi związanych z Polskim Komisariatem Plebiscytowym. Terroryzowały obie strony, bo taki to był czas. Jedni dopuszczali się zbrodni i drudzy dopuszczali się zbrodni, bo tak to już jest na wojnie, zwłaszcza domowej.

wej? Bo takie karkołomne konstrukcje logiczne w przypadku Freikorpsów podsuwa nam IPN.

BROŃCIE JADŁOSPISU PRZED AGRESJĄ MENU! Zgadzam się z IPN-em, że umieszczenie w państwie polskim tablicy wyłącznie w języku niemieckim jest złym pomysłem. Jest niegrzeczne, powinna być także wersja w języku polskim. Ale jeśli brak polskiego odpowiednika jest dla IPN-u taki ważny w świetle ustawy o języku polskim, to niech zacznie w przestrzeni publicznej tropić wszystkie napisy w rodzaju Fast Food, For Sale, Restaurant i tak dalej. Niech ściga restauracje, które w karcie dań obok słowa menu nie mają jadłospis. A przede wszystkim niech ściga wszystkie przydrożne krzyże z inskrypcją INRI, bo to skrót z łacińskiego Iesus Nazarenus Rex Iudaeorum, więc obok powinien być polski odpowiednik JNKŻ czyli Jezus Nazarejczyk Król Żydowski. IPN-ie do roboty, multum pracy językowej przed tobą…

Szczyt absurdu osiągnął jednak IPN pisząc „Oddziały Freikorps brały udział w zwalczaniu polskich organizacji po I wojnie światowej, m.in. występując zbrojnie przeciwko Powstaniom Śląskim”. To nie Selbstschutz i nie Freikorps wystąpili przeciw powstańcom śląskim. To powstańcy śląscy wystąpili przeciw obowiązującemu porządkowi prawnemu, to oni uderzyli na oddziały niemieckie, a nie niemieckie na nich. Tamci bronili się. A argument, że w Freikorpsach byli Erich von dem Bach-Zelewski czy Rudolf Höss jest wręcz groteskowy. Wśród powstańczych oficerów był choćby późniejszy marszałek PRL-u Michał Rola-Żymierski. Czy to oznacza, że powstańców śląskich można obarczać za zbrodnie komunistyczne po II wojnie świato-

Ja się z IPN-em zgadzam, że ta tablica była obiektem ustawionym nielegalnie i powinna bezzwłocznie zostać usunięta. W związku z tym, że była nielegalna, może ją sobie IPN zgłaszać do prokuratury. Ale wydane z tej okazji oświadczenie mogę uznać jedynie za zbiór fałszujących historię i rzeczywistość farmazonów.

JERZY GORZELIK: IPN skompromitował się swoim oświadczeniem w sprawie nieszczęsnej tablicy w Bytomiu, upamiętniającej niemieckich żołnierzy różnych formacji (nieszczęsnej, bo upamiętnia głównie fundatorów, wśród których nie brak dość szemranych postaci). Skoro jednym z argumentów ma być to, że Selbstschutz terroryzował polską ludność i zwalczał polskich powstańców, to należy natychmiast usunąć z przestrzeni publicznej pomniki tych ostatnich. Terroryzowali oni ludność niemiecką i napadali na żołnierzy sił międzynarodowych. Wielu z nich tworzyło następnie wspierające nielegalne, autorytarne władze bojówki Związku Powstańców Śląskich, a po wojnie część włączyła się w budowę systemu komunistycznego.

Przypominam IPN-owi, że w roku 2016 Sejmik Województwa Śląskiego a w roku obecnym Województwa Opolskiego przyjęły rezolucję, w myśl których na upamiętnienie zasługują bojownicy obu stron militarnego sporu o Górny Śląsk lat 1919-1921. Chociaż więc ta akurat tablica była wysoce niefortunna z wielu przyczyn, to samo prawo do upamiętniania żołnierzy walczących po stronie niemieckiej jest prawem lokalnym w obu tych województwach. Dariusz Dyrda Fotografie tablicy pochodzą z facebookowego profilu niemieckiego polityka Stephana Protschki.


6

nr 11/2019 r.

Wojenna historia dziadka j Rozmowa z KAMILEM KARTASIŃSKIM, historykiem, autorem książki „Odszukaj dziadka w…”

- Pan namawia: odszukaj dziadka. Ale gdy się wgłębić, okazuje się, że odszukaj dziadka-żołnierza. Nieważne jakiej armii. A ja chcę zapytać o co innego. Czy mamy dziś modę na szukanie swoich przodków? - Bez wątpienia tak, i nie nazwałbym tego modą, ale ogromnym pragnieniem dowiedzenia się skąd pochodzimy. Pytanie o naszą tożsamość i o decyzje jakie musieli podejmować nasi przodkowie potrafi być fascynującą przygodą, pełną zwrotów akcji. I najlepsze w takich poszukiwaniach jest fakt, że nie jest to fikcja, ale historie z życia wzięte! Pytanie o rodzinę należy do tych fundamentalnych kwestii naszego człowieczeństwa, dlatego też poszukiwania genealogiczne cieszą się tak dużą popularnością. - Ale ci pytający, przychodzący na spotkania z panem, to głównie ludzie starsi. - Głównie, ale nie tylko. Ci starsi, powiedziałbym, chcą odrobić grzech zaniedbania. Znali swoich rodziców czy dziadków, mogli dopytać o ich historię, ale wtedy ich to nie interesowało. Potem rodzice i dziadkowie umarli, nie przekazując swoich wspomnień. Zostały im więc tylko strzępy wiedzy, którą teraz chcą uzupełnić. Poza tym na emeryturze mają więcej czasu, mogą się tym zająć. Ale jest też przecież sporo młodych. Chcą wiedzieć, kim był pradziadek, prapradziadek, gdzie walczył, z kim walczył. Człowiek chce wiedzieć, skąd pochodzi, dlaczego mieszka i żyje w takim, a nie innym miejscu. - Ale pan o tym nie opowiada! Pana opowieść jest o tym, gdzie walczył i z kim walczył, a nie jak żył w trakcie pokoju! - To nie ja, to archiwa! 100 a tym bardziej 150 lat temu państwo nie gromadziło aż tylu informacji o obywatelu jak teraz. Jeśli sobie spokojnie żył, była w kronice parafialnej rubryka, że się urodził, że go ochrzcili, że się ożenił, ze umarł i tyle. Ewentualnie, że zmienił parafię. Czasem zawód. Tam, gdzie przetrwały kroniki parafialne, a na Śląsku to częste, można czasem odtworzyć historię swojej rodziny na kilka wieków wstecz. Im dalej szukamy, tym cenniejszymi dokumentami dla nas będą archiwa kościelne. Archiwa archidiecezjalne działają mniej więcej na podobnej zasadzie jak państwowe – wypełniamy wymagane formularze i możemy korzystać ze zbiorów. Jeżeli chodzi o archiwa parafii czy klasztorów, mogę szczerze powiedzieć, że tutaj wiele zależy przede wszystkim od naszych osobistych relacji z proboszczem czy przeorem oraz ich podejścia do naszych genealogicznych badań. Sprawa się jednak zmienia, gdy człowieka powoływali do wojska, nieważne, austro-węgierskiego, niemieckiego, polskiego, rosyjskiego czy każdego innego. Pojawiał się w ewidencji: data urodzenia, miejscowość, przebieg służby. Odznaczenia. Miej-

dów wojskowej służby swoich bliskich. Choć równie wielu takich, którzy są po prostu zainteresowani tą tematyką.

n Kamil Kartasiński podczas spotkania autorskiego w tyskim Muzeum Miejskim. sce, gdzie zginął (jeśli zginął). Mamy konkrety. W różnych armiach ilość tych konkretów jest dosyć zróżnicowania. - I do tych wojskowych danych z archiwów o swoich przodkach można dotrzeć? - Tak, chociaż wiąże się to z różnym stopniem trudności. Mogę chyba powiedzieć, że najprościej dotrzeć do archiwów niemieckich (w przypadku służby wojsko-

poprowadzenia przez nas badań genealogicznych. W przypadku niektórych formacji wojskowych, jak np. żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie są stworzone specjalne wyszukiwarki, w których wystarczy wpisać podstawowe dane w rodzaju imienia, nazwiska, daty urodzenia imiona i nazwiska rodziców, aby przy odrobinie szczęścia odnaleźć intersujące nas materiały. Niekiedy jednak, jak np. w przypadku żołnierzy polskich formacji wojsko-

chiwum, bo one po I wojnie światowej trafiły do wszystkich państw, z których wcześniej się CK Monarchia składała. Dane żołnierzy czeskich trafiły do Czech, węgierskich na Węgry. Ze Ślązakami ze Śląsk Cieszyńskiego, jest trudniej, bo musimy wiedzieć, po której stronie rzeki Olzy przed I wojną światową mieszkał. Jeśli po polskiej, to jego dane mogą być gdzieś w polskich archiwach, jeśli po czeskiej – to w czeskich. Jeszcze gorzej, gdy szukamy

100 a tym bardziej 150 lat temu państwo nie gromadziło aż tylu informacji o obywatelu jak teraz. Jeśli sobie spokojnie żył, była w kronice parafialnej rubryka, że się urodził, że go ochrzcili, że się ożenił, ze umarł i tyle. Ewentualnie, że zmienił parafię. Czasem zawód. Tam, gdzie przetrwały kroniki parafialne, a na Śląsku to częste, można czasem odtworzyć historię swojej rodziny na kilka wieków wstecz. wej jest to Bundesarchiv), bo one są już starannie opracowane. Tyle że akurat u Niemców taka kwerenda, którą wykonują za nas niemieccy archiwiści jest płatna. Zależnie od tego, na ile chcemy aby została w naszym imieniu przeprowadzona, może wynieść nawet około 25-75 euro. Trzeba również uzbroić się w cierpliwość, bo takich wniosków spływa tam kilkadziesiąt tygodniowo, więc na odpowiedź czeka się nawet i dwa lata, ale przy odrobinie szczęścia można dowiedzieć się sporo. W przypadku archiwów polskich, najważniejszą instytucją gromadzącą dane o wojskowej służbie Polaków jest Centralne Archiwum Wojskowe w Warszawie. Kwerendy prowadzimy tam na własną rękę, po złożeniu odpowiednich wniosków o chęci

wych utworzonych na terenie ZSRR w latach 1943-1945, bez znajomości dokładnej nazwy jednostki, w której służy nas przodek, odnalezienie o nim czegokolwiek jest praktycznie niemożliwe. Ale to tylko dwa przykłady, bo archiwów, w których można szukać jest wiele, chociażby warto wymienić archiwa państwowe. Przydatne bywają również archiwa Czerwonego Krzyża, na przykład wobec osób, które były w niewoli i przy jego pomocy wracały do domu. - Więc poszukiwanie przodka to taka praca detektywistyczna? - Można chyba tak powiedzieć, a spotykamy się z różnymi przeciwnościami. Na przykład służba w armii austro-węgierskiej. Nie ma jednego, centralnego jej ar-

śladów po kimś, kto został deportowany do Rosji. Dostęp do archiwów rosyjskich jest bardzo różny, chociaż w tym przypadku można skorzystać z Centrum Udzielania Informacji o Ofiarach II Wojny Światowej, które prowadzi Instytut Pamięci Narodowej i ma w swoich zbiorach wiele intersujących zeskanowanych dokumentów z archiwów rosyjskich. Ale zasadniczo, zanim zabierzemy się za szukanie przodka, lepiej zdobyć nieco wiedzy, gdzie i jak szukać, żeby nie były to działania w ciemno. O tym właśnie mówię na moich spotkaniach autorskich, o tym opowiadam też w mojej książce "Odszukaj dziadka w...". Oczywiście o ile się da, służę radą, bo na te spotkania przychodzi sporo ludzi, którzy właśnie zabierają się za szukanie śla-

- A jak to się stało, że pan, młody historyk, obrał sobie właśnie taką specjalizację? - W dużej mierze kwestia przypadku. Jako dziecko, często słuchałem wojennych opowieści mojej śp. Babci. Później, gdy już byłem w szkole średniej zapytałem mojego kolegi, czy zna jakiegoś weterana II wojny światowej. Jak pan zauważył, jestem względnie młody, więc tych weteranów nie było już wtedy zbyt wielu. Okazało się, że mój szkolny kolega ma takiego dziadka, który najpierw służył w Wehrmachcie, a potem w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie. Spotykałem się z nim wiele razy. Przez lata, zafrapowała mnie tematyka, oraz to, na ile dzięki archiwom można weryfikować jego opowieści. I proszę sobie wyobrazić – można. Nie wszystko w jego życiorysie wyglądało tak, jak pamiętał, lub jak chciał opowiedzieć. Chociażby kwestia volkslisty w rodzinie. Powstała z tego książka „Chłopak z Wehrmachtu. Żołnierz Andersa". Potem szukałem losów wielu innych weteranów, wreszcie uznałem, że to temat na poważne badania. I się nimi zająłem. - Planuje też pan album o Ślązakach w Wehrmachcie, w którym obok nakreślenia sylwetki tych postaci, znajdzie się również miejsce na refleksje ich potomków – dzieci i wnuków. Tylko nie obawia się pan, że to będzie nie… historia rodzinna, tylko mitologia. Sam znam przypadki opowieści weteranów, które nijak się miały do ich rzeczywistych wojennych losów. Opowiadając dzieciom, wnukom, ubarwiali ile wlezie. Te dzieci, wnuki znają taką dziadka mitologię nie historię. Na spotkaniu z panem w tyskim Muzeum był na widowni Marian Kulik, autor książki „Gott mit uns – ostatni żołnierze (wspomnienia Ślązaków z armii III Rzeszy)”. Kulik do tych weteranów dotarł niemal w ostatniej chwili, w latach 2010-2015, dziś z tych dwudziestu dwóch bohaterów książki żyje już bodaj tylko jeden, ma 93 lata. I Kulik opowiada o tym, jak trudno wielu z nich było przekonać, by się otwarli, by opowiedzieli swoje prawdziwe losy. A pan oczekuje, by zrobiły to ich wnuki? Przecież one niemal na pewno tych prawdziwych losów nie znają. - Tylko ja nie jestem reporterem, lecz historykiem. Mam właśnie warsztat badawczy, którym mogę te wspomnienia weryfikować, ale same te „rodzinne legendy” też są ciekawe. Przecież dzięki temu dowiemy się choćby, jak rodziny „beletryzują” swoją historię. Bardzo interesuje mnie „historia pamięci” o tych ludziach wśród rodzin. Ukazanie jak oni postrzegają przeżycia swoich dziadków w okresie wojny. Poza tym, uważam, że temu pokoleniu „Kolumbów w mundurze feldgrau” nale-


7

nr 11/2019 r.

jest w archiwum ży się upamiętnienie. Jeżeli już nie przez nich samych, to przez rodziny tych osób, z zachowaniem jednak zdrowego dystansu i obiektywizmu, jakim powinien kierować się każdy historyk.

wiedziawszy to bawi, bo u mnie przy rodzinnym stole istniał on od zawsze, od wczesnego dzieciństwa wiem, że ojciec był żołnierzem 237, a stryj 311 dywizji Wehrmachtu, wiem, gdzie walczył, gdzie

najprościej dotrzeć do archiwów niemieckich (w przypadku służby wojskowej jest to Bundesarchiv), bo one są już starannie opracowane. Tyle że akurat u Niemców taka kwerenda, którą wykonują za nas niemieccy archiwiści jest płatna. Zależnie od tego, na ile chcemy aby została w naszym imieniu przeprowadzona, może wynieść nawet około 25-75 euro. Trzeba również uzbroić się w cierpliwość, bo takich wniosków spływa tam kilkadziesiąt tygodniowo, więc na odpowiedź czeka się nawet i dwa lata, ale przy odrobinie szczęścia można dowiedzieć się sporo - A może chce pan po prostu skorzystać na modzie na „opy w Wehrmachcie”, bo taka moda na Śląsku na pewno teraz jest. Po dziesięcioleciach, gdy wygodniej było o tym milczeć, teraz nagle temat Ślązaków w armii III Rzeszy jest mocno eksploatowany. Mnie prawdę po-

był ranny. Nie wiem dlaczego, ale słyszę, że to był temat tabu, a w mojej rodzinie na pewno nie był.

- Wie Pan, co umożliwiło mi dokończenie, mimo wielu przeciwności napisania mojej pierwszej książki „Chłopak z Wehrmachtu. Żołnierz Andersa”? Wsparcie, jakie udzielała mi przez niemal dekadę, jego córka. Gdy w końcu dałem jej egzemplarz książki, powiedziała mi przepiękne słowa „będę miała wspaniałą pamiątkę po moim ojcu, dzięki twojej wytrwałości i solidności”. Potem gdy jeździłem z moją książką po różnych miejscach Górnego Śląska, ale nie tylko, często spotykałem się ze słowami słuchaczy „szkoda, że nie ma książki o moim dziadku”. W wyniku tych licznych spotkań, powstał poradnik o którym rozmawiamy. Moda na „opę w Wehrmachcie” jest oczywiście bardzo pomocna przy promocji moich książek, ale też pozwala na upamiętnienie tego pokolenia, którego chcą obecnie dzieci i wnuki tych osób. To może i Pan do książki opowie mi rodzinną historię związaną ze służbą w Wehrmachcie? - Z przyjemnością, ale jak wspomniałem, nie wiem, co będzie prawdą a co mitem, bo zwłaszcza stryj fantazjował na potęgę. Rozmawiał Dariusz Dyrda Wywiad pierwotnie ukazał się w tygodniku Echo z dnia 20.11.2019r.

Książkę można zakupić osobiście u autora, na portalu Allegro https://allegro.pl/oferta/odszukaj-dziadka-w-8438796519

Warto go posłuchać Rozmowa z MARIANEM KULIKIEM, autorem Gott mit Uns

- Marian, widziałem cię w Tychach, na wieczorze autorskim Kamila Kartasińskiego. Co, jako autor Gott mit Uns, wspomnieniowej książki Ślązaków z armii III Rzeszy, myślisz o jego pomyśle wydania książki o nich, ale w oparciu o wiedzę ich dzieci, wnuków? - Nie oceniam książek przed przeczytaniem, a tym bardziej przed napisaniem ich. Taka książka zapewne niewiele powie o wojennych losach jej bohaterów, bo ja doskonale wiem, że rodziny wiedzą o nich tyle, co nic, często słyszę, że o tym, co ojciec czy dziadek przeżył na wojnie dowiedzieli się z mojej książki. Jedni się nie interesowali, inni nawet jeśli pytali, to źle zadawali pytania. Nie próbowali tych losów dziadka usystematyzować, więc jeśli on sam nie miał talentu do takiego opowiadania, to znają te losy tylko fragmentarycznie. Niemniej uważam, że taka książka może być ciekawa, ale tylko pod tym kątem, że pokaże, jak pamiętamy naszych przodków z niemieckiej armii. Co sądzimy o tym, że w armii tej służyli. Jak ich wojenne losy przełożyły się na przyszłość ich rodzin. Choćby na wyjazdy do Niemiec, bo przecież o ile ci, którzy pochodzą z przedwojennego niemieckiego Śląska wciąż mają prawo do niemieckiego obywatelstwa, o tyle ci z przedwojennego polskiego przez dziesięciolecia wyjeżdżali do Niemiec i dostawali obywatelstwo w oparciu o Solbuch czyli książeczkę wojskową ojca czy dziadka. Ta służba wojskowa była więc dla potomków nierzadko przepustką do lepszego świata. Jeśli książka pata Kartasińskiego te zjawiska pokaże, to będzie wartościowym uzupełnieniem istniejącej już literatury o Ślązakach w armii III Rzeszy. - Byłeś na spotkaniu autorskim pana Katarsińskiego. Czego po nim oczekiwałeś?

- Zwyczajnie, gdy zobaczyłem temat spotkania „Odszukać dziadka” byłem ciekaw. Bo nie ukrywam, nie jestem specem od archiwów. Ja staram się docierać do żywych ludzi, poznać w bezpośredniej rozmowie ich losy, natomiast wiem, że archiwa także zawierają wiele cennej wiedzy. Wierzyłem, że prelegent tę tematykę przybliży – i nie pomyliłem się. - Nie ukrywałeś jednak też, że znów natkniesz się, częstego w wykonaniu polskich historyków, podziału na weteranów słusznych i niesłusznych… - A tak, przecież wciąż słyszymy, że jeśli już nasi ojcowie służyli w formacjach III Rzeszy, to powinniśmy o tym wstydliwie milczeć, a nie opowiadać. Byłem ciekaw, czy znów zetknę się z tą narracją, ale nie, prelegent starannie unikał jakiegokolwiek wartościowania. Mówił, jak znaleźć weterana w archiwach bez oceniania, że tamten weteran gorszy, a ten lepszy. Bardzo profesjonalny człowiek, warto go posłuchać. Jeśli mam koniecznie powiedzieć coś krytycznego, to także on mówił o Polakach w armii III Rzeszy. A ja stale powtarzam, że nie było w niej ani jednego Polaka! Wszyscy zaciągnięci do niemieckiego wojska, o ochotnikach już nawet nie wspominając, zadeklarowali wcześniej niemiecką narodowość, więc nie można mówić, że byli to Polacy. Znamienne, że o ile Niemcy przyznali im tę narodowość, choć w różnych kategoriach, warunkowo, o tyle po wojnie dostali do podpisania deklarację wierności narodowi polskiemu. Czy danie komuś do podpisania takiej deklaracji jakby z założenia nie wskazuje, że nie mamy do czynienia z Polakiem? Rozmawiał Dariusz Dyrda

Richtig ślůnski Sylwester ze Marianem Makolom! K

to jak kto, ale Marian Makula imprezy w prawdziwie śląskim klimacie umie organizować. Tym razem wraz z Teatrem Górnośląskim zaprasza nas na Sylwestra do Świętochłowic. To tam, w pięknych pomieszczeniach Centrum Kultury Śląskiej (ul. Krauzego 1). Całość poprowadzi dwóch wodzirejów (Marian Makula oraz Krzysztof Wierzchowski) , oprawę muzyczną zapewnia5-osobowy Makula Band oraz DJ, który będzie grał przeboje z lat 80. I 90. Ponadto w programie specjalny koncert sylwestrowy „Hity z Fryncity” w wykonaniu Ferajny Makuli. Usłyszycie największe śląskie szlagry i parodie polskich przebojów. A dla koneserów możliwość zrobienia sobie zdjęcia w śląskim stroju oraz pokaz ślůnskigo ŏbleczynio w wykonaniu Mariana Makuli. Jadłospis przygotuje Wiolinowa Gospoda. A że to Sylwester ślůnski – nie może zabraknąć rolady, modrej kapusty i klusek choć będą też wyroby ze świniobicia (preswuszt, leberwuszt ainsze wuszty i prawdziwy galert a nie jakieś tymbaliki).Na konieckrupniok w zilbrze i – opcjonalnie – żyniaty żur abo flajszzupa. Na Nowy Rok będą toasty z bąbelkami i wierszowane winszowania na wesoło. Skulitego, co kożdy lubi inszy trunek, gorzoła trzeba przitaszczyć samymu.

***

Miejsce imprezy – Centrum Kultury Śląskiej – posiada piękny kompleks balowy, składający się z sali głównej, dwóch sal bocznych, sali tylnej i sceny z dużym ekranem.

***

Czymu sie werci prziś na tego Sylwestra? Je fest dużo miejsca do tańcowanio, dobro akustyka, moc iberaszungów (niespodzianek),dobrzy wykonawcy, oryginalna dekoracjai prezentacje filmowe na telebimie, kustne richtig ślůnski jodło.

***

Weźcie tyż ze sobom trocha klepoków, bo na Sylwestrze bydzie szło kupić ślůnski ksionżki (także te reklamowane w Cajtungu) oraz rostomaite ślůnski gadżety (tresiki, abcybildry,fany a inaksze).

***

Proszymy pary, ale singli tyż!!! Cena370 zł od pary i 185zł od singla. Geld idzie wpłacić (izarezerwować plac) na konto Agnecji Makula: 45 1050 1331 1000 0022 3802 2798 podając imię, nazwisko oraz dane kontaktowe (telefon i e-mail). Tuż widzymy sie31 grudnia o 9 na wieczór!


8

nr 11/2019 r.

Opowieści o niemieckim terroryzmie w rocznicę polskiego mordu politycznego

Sprawa Teofila Kupki

Wyjątkowo cynicznie wygląda fakt, że IPN swoje oświadczenie (na sąsiedniej stronie) w sprawie terroryzmu i zbrodni Selbstschutzu i Freikorpsów podczas tzw. powstań śląskich wydał niemal dokładnie w rocznicę terrorystycznego, zbrodniczego aktu strony polskiej, bo takim bez wątpienia było zamordowanie z zimną krwią Teofila Kupki. Oświadczenie IPN-u jest z 21 listopada, Kupkę zamordowano 20 listopada. W tym samym Bytomiu, w którym tablica tak rozsierdziła panów z Instytutu Pamięci Narodowej.

n Kilka lat temu Ślonsko Ferajna odnalazła adres mieszkania, w którym zamordowano Kupkę. Od tego czasu rokrocznie 20 listopada zjawiają się tam przedstawiciele śląskich organizacji (między innymi Ślonskiej Ferajny i Ślonzoków Razem) by pod oknem zapalić znicze.

K

upkę zamordowano wyjątkowo paskudnie. W jego domu zjawiło się dwóch ludzi. Zastrzelili gospodarze na oczach jego ciężarnej żony i małych dzieci. Zamordowali, bo widząc, że w Polsce Ślązacy będą ludem pogardzanym, przestał popierać polskie roszczenia do Śląska. Kim był człowiek, którego polscy polityczni mordercy zastrzelili 20 listopada 1920 roku w wieku 35 lat? Urodził się w Marklowicach (niedaleko Rybnika), gdzie wraz z licznym rodzeń-

jak jeszcze bardziej niż Niemcy blokują im szanse społecznego awansu. Należy ich zmanipulować, by zagłosowali za Polską a potem pogonić do łopaty.

W OBRONIE ŚLĄZAKÓW Widząc to zażądał Kupka zrównania pozycji śląskich i polskich urzędników w Komisariacie oraz – uwaga - zaprzestania terroru wobec górnośląskich Niemców! Żądał także

Kupka stanowczo nie zgadzał się na antagonizowanie mieszkańców Śląska, wskazując, że rodziny słowiańskie i germańskie są ze sobą wymieszane, żyją w zgodzie i nie wolno ich szczuć przeciw sobie. Było to uderzenie w kampanię Korfantego, który budował ją właśnie na antagonizowaniu: niemiecki kapitalista – polski robotnik stwem działał w Towarzystwie Polsko-Katolickim. Po ślubie zamieszkał w Bytomiu, został urzędnikiem w kopalni, miał spory talent organizacyjny, a że z propolskimi sympatiami się nie krył, Wojciech Korfanty zaproponował mu funkcję szefa wydziału organizacyjnego Polskiego Komisariatu Plebiscytowego w Bytomiu. Na stanowisku tym Kupka koordynował i nadzorował pracę około 400 polskich agitatorów. I doskonale widział, jak przybywający na Śląsk (głównie z Wielkopolski) polscy działacze z pogardą patrzą na Ślązaków, nazywając ich ludkiem śląskim;

gwarancji, że na tej części Śląska, która przypadnie Polsce, administrację będą stanowić autochtoni a nie przybysze z Polski. Odpowiedzią Korfantego było usunięcie Kupki z Polskiego Komisariatu Plebiscytowego. Solidarnie z Kupką odeszła wtedy z Komisariatu część działaczy, którzy myśleli podobnie jak on i którzy mieli dość panoszenia się przybyszy z Polski. W pobliżu hotelu Lomnitz, gdzie mieścił się Polski Komisariat Plebiscytowy grupa ta we wrześniu 1920 roku założyła własny Górnośląski Komitet Plebiscytowy, głoszący po-

trzebę „wolnopaństwowej autonomii” - czyli chyba niepodległości, przynajmniej w takiej formie, jaką dostał Gdańsk, pod mandatem Ligi Narodów. Kupka dodatkowo denerwował Korfantego nagłaśniając korupcje w Polskim Komisariacie Plebiscytowym oraz stanowczo sprzeciwiając się doprowadzenia do rozstrzygnięć na drodze zbrojnej czyli powstań. Niebawem jednak orientuje się Kupka, jak nieco wcześniej wielu innych śląskich działaczy niepodległościowych (bracia Reginkowie, Ulitzka, Latacz i inni), że zachodnie mocarstwa nie dopuszczą do powstania państwa śląskiego. Ponieważ zaś w Polskim Komisariacie Plebiscytowym zdążył już poznać prawdziwe cele Korfantego (czyli uczynienia ze Śląska de facto polskiej kolonii) – kontaktuje się z niemieckim komisarzem plebiscytowym Kurtem Urbankiem, i przechodzi na stronę niemiecką.

PRAWDZIWA WOLA LUDU 6 listopada, raptem dwa tygodnie przed swoją śmiercią, wydaje pierwszy numer czasopisma „Wola Ludu – Der Wille des Volkes”, w którym pokazuje patologie w Polskim Komisariacie Plebiscytowym, wreszcie podnosi hasło „Górny Śląsk dla Górnoślązaków”. Pokazywał też prawdziwy obraz Polski – cytując choćby galicyjskie gazety, z których wynikało, że 70% Polaków to analfabeci, podczas gdy wśród Ślązaków analfabetyzm już praktycznie nie istniał i przewidywał (jak się okazało słusznie), że w Polsce los Ślązaków ulegnie pogorszeniu. Wskazywał, że Polska wobec Śląska jest dramatycznie cywilizacyjnie zacofana. W Woli Ludu ostrzega przed wojną domową, pisząc, że konieczne jest: „unieszkodliwienia podszczuwaczy, terrorystów i burzycieli pokoju (…) którzy usiłują podłymi kłamstwami nas do siebie zwabić”. Kupka stanowczo nie zgadzał się na antagonizowa-

nie mieszkańców Śląska, wskazując, że rodziny słowiańskie i germańskie są ze sobą wymieszane, żyją w zgodzie i nie wolno ich szczuć przeciw sobie. Było to uderzenie w kampanię Korfantego, który budował ją właśnie na antagonizowaniu: niemiecki kapitalista – polski robotnik. Wola Ludu stawała się coraz poczytniejsza, a Polacy wysuwali wobec niej wiele zarzutów, choćby ten, że finansują ją Niemcy. W dniu śmierci Kupki ukazał się trzeci numer czasopisma, w którym tekst podpisany Teofil Kupka zaczyna się słowami: „Czemu milczycie?: Prasa górnośląska – która stoi w żołdzie szlachty polskiej – wzywam ponownie, by uczynione mi zarzuty wreszcie udowodniła (…)”. Pisząc te słowa Kupka nie wiedział, że odpowiedź już nadchodzi, że Franciszek Lubos, szef persone-

łania ludu śląskiego, a nawet że w polskich sztabach opracowywany jest plan agresji na Śląsk zielonych ludzików, pod pozorem „powstania ludu śląskiego”? Tego nie dowiemy się już nigdy, ale podłe musiał mieć tajemnice Polski Komisariat Plebiscytowy, jeśli nie cofał się przed morderstwem, aby tylko nie ujrzały światła dziennego. A może nie szło o żadne tajemnice. Może po prostu w tym Komisariacie bali się rosnącej popularności Kupki i tego, że jego agitacja może mieć znaczący wpływ na wynik plebiscytu, że w razie wybuchu kolejnej odsłony wojny domowej nawet propolscy Ślązacy pójdą za nim, a nie za Korfantym? Więc Korfanty postanowił go zgładzić… Hipotez jest sporo. Miłośnicy Korfantego twierdzą, że skąd, że to nie on, on „tylko” ka-

W dniu śmierci Kupki ukazał się trzeci numer czasopisma, w którym tekst podpisany Teofil Kupka zaczyna się słowami: „Czemu milczycie?: Prasa górnośląska – która stoi w żołdzie szlachty polskiej – wzywam ponownie, by uczynione mi zarzuty wreszcie udowodniła (…)”. Pisząc te słowa Kupka nie wiedział, że odpowiedź już nadchodzi, że Franciszek Lubos, szef personelu Polskiego Komisariatu Plebiscytowego na polecenie Korfantego wydał już mordercom Kupki jego zdjęcie. Wyrok zapadł. lu Polskiego Komisariatu Plebiscytowego na polecenie Korfantego wydał już mordercom Kupki jego zdjęcie. Wyrok zapadł.

ZAMORDOWANY NA POLSKIE ZLECENIE W dniu, w którym ukazała się gazeta późnym popołudniem w mieszkaniu Kupki, pod pretekstem zatrudnienia się w kopalni, gdzie Kupka miał wpływy, zjawiło się dwóch ludzi – Henryk Myrcik i Jendrzej. Po wejściu do mieszkania zastrzelili Kupkę na oczach jego ciężarnej żony i pięciorga dzieci. Trafili go osiem razy, w głowę i klatkę piersiową. Według polskich historyków Kupka „znał doskonale mechanizm kampanii przedwyborczej i najbardziej tajne sprawy (…) Stał się niebezpieczny”. Ale jakież to mechanizmy miał ten nieskazitelny polski komisariat, szlachetny i prawy, że bał się ich ujawnienia? Może chodziło o dowody na finansowanie terrorystów, w rodzaju Myrcika i Jendrzeja? Może o dowody, że to państwo polskie hojnie finansuje rzekomo spontaniczne dzia-

zał Kupkę pobić i zastraszyć, a polecenie zamordowania wydał Michał Grażyński, późniejszy sanacyjny wojewoda śląski, a w tym okresie szef Polskiej Organizacji Wojskowej na Śląsku. Wersję taką propagował sam Korfanty, pisząc w 1931 roku o POW: „Bojówki organizacji nie utrzymane w należytej dyscyplinie i działające na własną rękę wyrządzały nie tylko polityczną szkodę, ale hańbiły imię Polski. Przypomnę sprawę Kupki”. Patrzcie, patrzcie, poza wszystkim Korfanty przyznaje, że Polacy w okresie pokoju mieli działające bojówki! I działania POW nazywa hańbą Polski… Ale dopiero wtedy, gdy staje się politykiem w Polsce opozycyjnym. Wcześniej te haniebne działania mu nie przeszkadzały.

ZACIERANE ŚLADY, WYPĘDZONA RODZINA Nie wszyscy jednak dawali wiarę Korfantemu, który stanowczo od związków ze zbrodnią się odcinał. Niemiecki komisarz plebiscytowy domagał się wydalenia Korfantego z terenu plebiscytowego. „Wola Ludu –


9

nr 11/2019 r.

Morderstwo Kupki nie było jedynym przykładem polskiego terroryzmu na Śląsku w latach 1919-21. Do najsłynniejszych należą zamordowanie dziesięciu cywilów w kolonii Józefka koło Piekar, zamordowanie dwóch ludzi, którzy odmówili przyłączenia się do powstania w Ostropie, zamordowanie współpracownika Kupki, Pawła Szymury z Pilchowic w lutym 1921 roku czy spalenie Hołdunowa. My sami niedawno publikowaliśmy wspomnienia 103 letniego Jana Norka z Bierunia, którego ojca (wraz z koniem i furą) wcielono do powstania śląskiego pod groźbą przystawionego do skroni karabinu. Uczciwie jest, mówiąc o terroryzmie w tym okresie, przyznawać że stosowały go obie strony. Instytut Pamięci Narodowej powinien pamiętać nie tylko to, co inni czynniki Polakom, ale też co Polacy czynili innym. Albo zmienić nazwę na Instytut Wybiórczej Pamięci Narodowej. W tym kontekście sprawa bytomskiej tablicy wygląda nieco inaczej. Czy IPN wolałby tablicę, która zamiast upamiętnienia poległych niemieckich żołnierzy upamiętni ofiary polskiego terroru? Czy też, wbrew historycznej prawdzie, nie wyda zgody na ich postawienie?

der Wille des Volkes” – gazeta Kupki – jednoznacznie oskarżała jednak samego Korfantego. Można by się czegoś dowiedzieć od mordercy Henryka Myrcika. Sęk jednak w tym, że dzień przed procesem jego akta zniknęły, a on sam został wypuszczony z więzienia przez

zbrodni polscy bojówkarze wyrzucili ich z mieszkania. Sterroryzowana rodzina wyjechała w głąb Niemiec. I niemal dokładnie w rocznicę tej zbrodni IPN pisze nam, że niemieckich organizacji z tego okresu upamiętniać nie wolno, bo

Jakież to mechanizmy miał ten nieskazitelny polski komisariat, szlachetny i prawy, że bał się ich ujawnienia? Może chodziło o dowody na finansowanie terrorystów, w rodzaju Myrcika i Jendrzeja? Może o dowody, że to państwo polskie hojnie finansuje rzekomo spontaniczne działania ludu śląskiego? Tego nie dowiemy się już nigdy, ale podłe musiał mieć tajemnice Polski Komisariat Plebiscytowy, jeśli nie cofał się przed morderstwem, aby tylko nie ujrzały światła dziennego. żołnierzy francuskich. Najwyraźniej opinia publiczna nie miała się dowiedzieć, jak było naprawdę. I nigdy się już nie dowie. Wypada jeszcze wspomnieć o wdowie i dzieciach zamordowanego. Niedługo po

były terrorystyczne i zbrodnicze, a polskie na okrągło fetujemy z okazji 100 lat powstań ile wlezie, bo były prawe i szlachetne. Gdyby nie było straszno, byłoby śmieszno… Dariusz Dyrda

ŚPR – Volkswagen gut aber kaput Ostatnie dni listopada były niezwykle ciekawe dla obumierającej Śląskiej Partii Regionalnej. W czwartek 28 listopada miało się odbyć posiedzenie zarządu a następnie Rada Polityczna tej partii. Spotkanie wlokło się niemiłosiernie, chociaż niczego ważnego nie omawiano, jakkolwiek powinno akurat być burzliwie, bo na ostatniego listopada zapowiedziano konwent programowy partii. A zważywszy iż reprezentacja ŚPR w ostatnich wyborach parlamentarnych, podobnie jak rok wcześniej w samorządowych, zebrała solidny łomot, dyskusja nad programem powinna być kluczowa. Bo najwyraźniej program, który dotychczas ŚPR prezentowała nikogo jakoś do tej partii nie przekonuje. PLAN NA ZMĘCZENIE MATERIAŁU Ale nic z tych rzeczy – czwartkowe spotkanie ślimaczyło się nie wiadomo dlaczego. A przynajmniej dla części zebranych długo nie było wiadomo. Poruszaną kilkukrotnie kwestię, że sprawami programowymi i promocją ma zająć się Dietmar Brehmer zbywał Jerzy Gorzelik, twierdząc, że to zadanie dla zarządu. W sumie logiczne, tylko że Brehmer w tym zarządzie jak najbardziej był. Był, bo już nie jest. Nagle, gdy już sporo spośród 17 zebranych patrzyło niecierpliwie na zegarki, padł wniosek o odwołanie zarządu. Po czym zaczęły się niewybredne ataki na niektórych jego członków. Dziwnym trafem na tych, którym zdarzało się krytykować Jerzego Gorzelika, negatywnie oceniać kampanię wyborczą oraz domagać się ujawnienia finansów partii. Zarząd odwołano, po czym postanowiono powołać nowy. Na szefa były dwie kandydatury, dotychczasowy przewodniczący Rafał Adamus (został nim po klęsce w wyborach samorządowych, gdy funkcję tę opuścił Marek Nowara) oraz Dietmar Brehmer.

SAMI WIERNI LUDZIE WODZA

n Niemcy w plebiscytowej propagandzie wykorzystywali morderstwo Kupki

Wybory wyraźnie wygrał Adamus, co już jednoznacznie wskazywało, że całość jest ustawiona tak, by nadal z tylnego siedzenia partyjką mógł kierować Jerzy Gorzelik. Potem na wiceprzewodniczącą wybrano Martę Bainkę, małomówną dziewczynę, która dostała kompromitujący wynik w wyborach parlamentarnych. Mając dość wysokie, dziewiąte miejsce na liście Koalicji Obywatelskiej w okręgu katowickim otrzymała 962 głosy. Aby uzmysłowić, jaki to wynik, osoba bezpośrednio na liście nad nią (miejsce 8) otrzymała 4 108 głosów, a bezpośrednio pod nią (miejsce 10) – 6 643 głosy. Najwy-

raźniej jednak w ŚPR uważają, że panna Marta ma polityczny potencjał. Poza tym do zarządu na sekretarza wybrano działacza z Rudy Śląskiej Romana Kubicę (zarazem członek zarządu RAŚ-u, podobnie jak Adamus), a na skarbnika Marcina Bartosza. Skład zarządu ograniczono do tych czterech osób, tak więc wszyscy nie-RAŚ-owcy z niego wylecieli. Cała czwórka należy do RAŚ-u,

jeśli w programie najpoważniejszymi sprawami są sygnalizacja świetlna czy strefy zakazu sprzedaży alkoholu (odpowiednio uchwały 3, 6 i 7 w programie konwentu) to mamy program dobry dla rady dzielnicy czy sołtysa, ale nie dla partii politycznej. Poza tym na konwencie rozszerzono Radę Polityczną, czyli to ciało, które wybiera spośród siebie zarząd. Tu-

Jeśli kogoś zdumiewało, po co ta nagła rekonstrukcja zarządu dwa dni przed konwentem to odpowiedź też się pojawiła. W konwencie nie mógł uczestniczyć Jerzy Gorzelik, więc lepiej, żeby nie tam wpadł ktoś na pomysł zmian zarządu. Bo jego wierni stronnicy mogliby się pod nieobecność szefa pogubić i wybrać nie tych, co trzeba. więc władza Gorzelika nad ŚPR-em jest na chwilę obecną całkowita. To niespotykany przypadek, by partia polityczna była przybudówką stowarzyszenia, a nie na odwrót. Jeśli kogoś zdumiewało, po co ta nagła rekonstrukcja zarządu dwa dni przed konwentem to odpowiedź też się pojawiła. W konwencie nie mógł uczestniczyć Jerzy Gorzelik, więc lepiej, żeby nie tam wpadł ktoś na pomysł zmian zarządu. Bo jego wierni stronnicy mogliby się pod nieobecność szefa pogubić i wybrać nie tych, co trzeba.

PROGRAM PARTII – ŚWIATŁA NA DROGACH! Na odbywającym się konwencie programowym ani zarząd, ani nikt inny żadnego programu nie przedstawił. Jedyne, co mogło stanowić jakikolwiek zarys programu – to wystąpienie Dietmara Brehmera. Poza tym, cytując jednego z uczestników, „gadano o pierdołach”. Trudno określić to inaczej, bo

taj jednak (bo nie było Gorzelika?) coś poszło nie tak, bo spośród czterech nowych członków tego ciała, tylko jeden należy do Ruchu Autonomii Śląska. To może zachwiać władzą Gorzelika nad Radą Polityczną Śląskiej Partii Regionalnej, i na jej kolejnym zebraniu 10 grudnia może znów paść wniosek o odwołanie zarządu, a nawet wybranie zupełnie nowego, już nie RAŚ-owskiego. Czy to jednak tak czy inaczej nie za późno dla tej partii? Czy partia, której aktywność ogranicza się do mieszania we własnych władzach może cokolwiek osiągnąć na politycznej scenie? Raczej nie. Zauważają to zresztą także media (choćby Dziennik Zachodni) , ubolewając ostatnio nad upadkiem ŚPR-u. Tylko chyba jest już po ptokach. Na początku lat 90., gdy do Polski z Niemiec masowo sprowadzano samochody w fatalnym stanie technicznym, było takie powiedzenie, że Volkswagen gut, aber kaput. Dziś słowa te świetnie pasują do Śląskiej Partii Regionalnej. Adam Moćko


10

nr 11/2019 r.

Nie powstania śląskie, nie polskie nawet - najbardziej francuskie Będąc już przy roku 1920, przy sprawie Kupki i Korfantym, przy plebiscycie -o czym dużo piszemy w tym numerze - warto się zastanowić, skąd w ogóle pomysł tego plebiscytu się wziął. Komu na nim zależało? Otóż początkowo nikomu, bo Niemcy żądania Polski wobec Śląska uważali za urojenia, wszak Polska deklarowała, że chce odzyskać ziemie przedrozbiorowe, a Śląsk do przedrozbiorowej Polski nie należał. Plebiscytem nie była też zainteresowana Polska, bo wierzyła w 1919 roku, że Śląsk wyszarpie Niemcom tak po prostu, na wersalskiej konferencji.

S

kąd brała się ta polska wiara? Z Francji! Polska wierzyła – poniekąd słusznie – że na konferencji pokojowej Francja będzie miała najwięcej do powiedzenia. I że to ona dla Polski ten Śląsk wyszarpie. Francja zgodnie z tymi oczekiwaniami walczyła o przyłączenie Śląska do Polski, jakby nie o Polskę, lecz o przyłączenie do samej Francji chodziło.

EH BIEN SILÉSIE MONSIEUR! Czyżby Francja była taką altruistką, tak Polskę kochała? Nic z tych rzeczy. Oczywiście, chodziło jej o maksymalne osłabienie Niemiec, ale jeszcze bardziej chodziło jej o własny geszeft. O położenie francuskiej łapy na śląskim przemyśle! - Eh bien Silésie Monsieur! Otóż to, drogi panie, Śląsk! – powiedział zapewne francuski przemysłoowiec do francuskiego polityka, gdy rozmawiali, na czym by tu powygranej wojnie tę łapę położyć. Bo po przyłączeniu Śląska do Polski nie można było oczywiście odebrać ich firm niemieckim przemysłowcom – ale poza firmami

Gra o wielką kasę

n Polsko-francuski Skarboferm przejmuje niemiecki majątek. Poświęcenie szybu "Prezydent Mościcki" w kopalni "Król" w Chorzowie w 1933 r. (kopalniami, hutami, stalowniami) prywatnymi, całkiem spora ich część stanowiła majątek państwa pruskiego. I było oczywiste, że jeśli trafi do Polski, to stanie się majątkiem państwa polskiego. Polska zaś tym majątkiem się z Francuzami, którzy zdobyć go pomoże, się podzieli. Nie wiadomo, kto wymyślił taki skok na łup, Polacy czy Francuzi, ale zważywszy na to, co stało się po 1922 roku można być pewnym, że strony ustaliły podział pół na pół. Bo w spółkach powstałych w Polsce na bazie byłego majątku państwa pruskiego właśnie był taki podział udziałów. 50% w rękach francuskich, 50% w rękach polskich. Główny macher plebiscytowo-powstańczego manewru, Wojciech Korfanty, w nagrodę został prezesem rady nadzorczej największej z tych spółek, Skarbofermu, z bajońskim wynagrodzeniem. Było się o co bić. Bez inwestowania stawało się posiadaczem potężnego przemysłu. Prosty powstaniec mógł więc wierzyć w szczytne ideały, ale głównym graczom wcale nie o ideały chodziło, a o kasę! Oczywiście Francuzi nie byli jedynymi, którzy na tym państwowym pruskim przemyśle chcieli położyć łapę. Podobne plany mieli też Anglicy, ale chcieli rozegrać sprawę po swojej myśli inaczej. Dlatego popierali ideę powstania państwa górnośląskiego, pod protektoratem Ligi Narodów. Liczyli, że podobnie jak na Bliskim Wschodzie, ten protektorat w imieniu Ligi będzie sprawować Anglia, a więc tak naprawdę oni będą śląskim przemysłem zarządzać. Jednak opór wszystkich sąsiadów (Niemiec, Polski i Czechosłowacji), dodatkowo mocno popierany przez Francuzów, angielskie nadzieje przekreślił. Dlatego właśnie Anglicy, by zagrać Francuzom na nosie, zażądali na spornym terenie

plebiscytu. Chociaż nie udało się włączyć do niego trzeciej opcji, państwa górnośląskiego.

ARGUMENT DOBRY DLA ZAGRANICY, ALE NA MIEJSCU NIE DZIAŁA Polska i Francja były na plebiscyt wściekłe. Liczyli, że wyszarpią Śląsk bez zbędnych ceregieli, powołując się na niemiec-

sowi miejscowy język słowiański klasyfikowali jako polski (w oficjalnych dokumentach słowa wasserpolnisch nie używano – a szkoda!), więc oba te państwa twierdziły, że tereny te należą się Polsce, bo zamieszkuje je w 60% ludność polska. Innych argumentów nie miały. Nawet gdy uznawano, że odtwarzana jest Polska przedrozbiorowa, to przecież w tej przedrozbiorowej Śląsk nie leżał, więc w świetle prawa międzynarodowego w

chami, ale ponieważ tam możliwego do przejęcia kapitału państwowego nie było, to sporem polsko-czeskim o Śląsk Cieszyński nie była Francja zainteresowana. Tam, wobec niechęci Polski do plebiscytu, zaakceptowała status quo. Na pruskim Śląsku inaczej, tu na swoim postawiła Anglia: plebiscyt. Dla Polaków był to niemal szok, rozgoryczenie, Arkadiusz Poźniak-Podgórski cytuje kronikę Jana Nowaka, polskiego działacza narodowy przydzielony do Tarnowskich Gór: “Przyłączenie całego Górnego Śląska do Polski było nam zapewnione (,,,) po miastach zaczęły się organizować komitety przygotowawcze do objęcia władzy”. Nowak przyznaje nawet, że usposobienie ludności wobec tych polskich komitetów było wrogie. I nie tylko on jest rozczarowany, że zbliża się jakiś plebiscyt. Generalnie widać to w zachowaniu polskich działaczy. Oni mogą w Wersalu podnosić, że na spornym terenie mieszka polska większość, mogą to opowiadać polskiej opinii publicznej, ale jaka jest na miejscu prawda – wiedzą. A tu, na miejscu, choć optujący za polską są bardzo aktywni, to są też nieliczni. Żadnej polskiej większości nie ma – bo większość nie ma żadnej tożsamości narodowej, a śląska rodzi się wśród niej szybciej, niż polska. Polska propagan-

Nie wiadomo, kto wymyślił taki skok na łup, Polacy czy Francuzi, ale zważywszy na to, co stało się po 1922 roku można być pewnym, że strony ustaliły podział pół na pół. Bo w spółkach powstałych w Polsce na bazie byłego majątku państwa pruskiego właśnie był taki podział udziałów. 50% w rękach francuskich, 50% w rękach polskich ki spis powszechny z 1910 roku, w oparciu o który twierdzili, że region w 60% zamieszkały jest przez Polaków. Co jednak ciekawe, w spisie tym nie pytano wcale o narodowość, lecz o język. Niemieccy urzędnicy spi-

to odtwarzanie Polski nie mógł być zaliczony. Zresztą Polska do żadnego skrawka Europy, nie leżącego w niej przed rozbiorami pretensji sobie nie rościła – poza Śląskiem. Także tą jego częścią, o którą kłóciła się z Cze-

da mogła głosić, że Ślązacy to po prostu nieuświadomieni narodowo Polscy, ale jeśli nie uświadomieni, jeśli się do żadnej polskości nie poczuwający, to przecież nie Polacy! Z samego faktu, że ludzi tych przedstawia się

Polska w Wersalu wcale wprost Śląska nie zażądała. Roman Dmowski – polski delegat – pisał 25 lutego 1919 roku do szefa Komisji Terytorialnej, mającej ustalać granice: "Jako punkt wyjścia naszych uwag przyjmujemy rok 1772, czyli datę pierwszego rozbioru i za nasze najświętsze prawo uważamy odzyskanie tego, co wyrwały nam przemocą państwa dzisiaj w gruzach leżące. Jednocześnie nie mamy bynajmniej zamiaru korzystać z tego prawa w całej rozciągłości. Zdajemy sobie sprawę najzupełniej, że przez te 150 lat ubiegłych od rozbioru Polski na naszych kresach wschodnich zaszły zmiany, z którymi liczyć się musimy". Tak więc Śląsk, który w 1772 w Polsce nie był, teoretycznie leżał poza polskimi oczekiwaniami. n Polska pocztówka propagandowa. Nie ma w niej słowa o Polsce, jest tylko pokazany butny Prusak i biedny robotnik.


11

nr 11/2019 r.

głosów fatalny. Za Polską głosują obszary wiejskie, niewiele Polskę (i Francję) interesujące, bo wsi ma pod dostatkiem u siebie. Miasta z kopalniami i hutami głosują zaś gremialnie za Niemcami. Interpretacja wyników na logikę jest oczywista: co zagłosowało za Niemcami – do Niemiec, co zagłosowało za Polską – do Polski!

NARÓD, KTÓRY ZAWYŁ WBREW SWOJEMU GŁOSOWANIU? Ale ta logika zupełnie nie urządza ani Polski, ani Francji. Oni chcą kopalń i hut, a nie pól obsianych kartoflami. Trzeba więc pokazać światu, że naród śląski się na wynik swojego własnego głosowania nie godzi. Dla

n Czterej panowie, którzy po I wojnie światowej układali europejski ład. Drugi z prawej, ten jowialny pan z sumiastymi wąsami to premier Francji Georges Clemenceau, który postanowił zdobyć dla Franci śląski przemysł. w Warszawie jako Polaków wcale nie wyniknie, że w plebiscycie za Polską zagłosują. Znów przywołując Arkadiusza Poźniak-Podgórskiego: „Naczelnik Wydziału Kościelnego przy Polskim Komisariacie Plebiscytowym – polski działacz narodowy i ksiądz Michał Lewek wprost pisze w swoich wspomnieniach: “liczba Polaków w pełni uświadomionych była stosunkowo mała, mimo ich etnologicznego pochodzenia”. Wtóruje mu wspomniany już Nowak: “W związku z niedostatecznem jeszcze uświadomieniem narodowem ludu (…) nie rokowały dla sprawy polskiej nic dobrego”. Koniec cytatu.

bliżej Polski, tym bardziej trafiają w pustkę. Bo w Katowicach, w Mysłowicach, wiedzą doskonale, jak wygląda Polska, więc plebiscyt Polska tam kolosalnie przegrywa. Paradoksalnie, im dalej od etnicznej Polski, tym wynik za Polską lepszy. Ale to paradoks tylko pozorny – po prostu ci dalej od Polski mieszkający znają ją nie z autopsji, a z polskiej propagandy. Jak pisał (znów za Arkadiuszem Poźniak-Podgórskim) ksiądz Lewek: „dla Górnoślązaka w czasie plebiscytowym Niemcy przedstawiały się, mimo przegranej wojny światowej, w porównaniu ze zniszczoną i całkowicie wyczerpaną Polską, jako kraj zupełnie nietknięty wojną” i “[Polska] nie posiadała nic, co by do niej pociągało”.

Skarboferm jako koncern w 1922 r. przejął trzy kopalnie węgla: „Król” w Królewskiej Hucie, „Bielszowice” w Bielszowicach i „Knurów” w Knurowie; w Knurowie także koksownię wraz z fabrykami produktów ubocznych odgazowania węgla kamiennego: benzolu, smoły i produktów amoniakalnych: amoniaku, siarczanu amonowego; brykietownię przy kopalni „Król”. Kopalnia „Król” w Chorzowie w 1922 r. dzieliła się na 4 kopalnie „Wyzwolenie”, „Święta Barbara”, „Król-Święty Jacek”, „Król-Piast”. Skarboferm w dużym stopniu sfinansował budowę stoczni w Gdyni.

jesieni 1920 roku szykowała „spontaniczny” zryw ludu śląskiego, który powstał i zawył, usłyszawszy wynik własnego referendum. Ów „spontaniczny” śląski zryw, opracowany w polskich sztabach wojskowych, oparty o polskich komandosów i tysiące przerzuconych przez granicę polskich żołnierzy, rozpoczął się 2 maja 1921 roku. Tzw.

Żadnej polskiej większości nie ma – bo większość nie ma żadnej tożsamości narodowej, a śląska rodzi się wśród niej szybciej, niż polska. Polska propaganda mogła głosić, że Ślązacy to po prostu nieuświadomieni narodowo Polscy, ale jeśli nie uświadomieni, jeśli się do żadnej polskości nie poczuwający, to przecież nie Polacy! Z samego faktu, że ludzi tych przedstawia się w Warszawie jako Polaków wcale nie wyniknie, że w plebiscycie za Polską zagłosują. kogoś, kto ma lat więcej niż 40, nic w Polsce niezwykłego. W 2000 roku niejaki Marian Krzaklewski zapowiadał, że jeśli wybory prezydenckie wygra Kwaśniewski, to naród wyjdzie na ulice i zawyje. Krzaklewski pomijał milczeniem fakt, że przecież to naród polski wybierze Kwaśniewskiego na prezydenta. Kwaśniewski wygrał, a naród (który go przecież wybrał) ani nie wyszedł, ani nie zawył. Ale to był rok 2000, gdy cała Polska była niepodległym krajem i nikt się w wybory Polaków nie wtrącał. Na Śląsku w roku 1921 sytuacja była zupełnie inna. Tu sąsiednie państwa Niemcy (bo Śląsk na czas plebiscytu był z jurysdykcji niemieckiej wyłączony) oraz Polska – wraz z Francją – grały swo-

III Powstanie Śląskie. Owszem, byli w nim propolscy śląscy bojownicy, nawet ich pokazywano przede wszystkim, żeby tę spontaniczność podkreślić. Ale w najważniejszych akcjach uczestniczyli ludzie, którzy do momentu wybuchu „powstania” nie widzieli Śląska na czy, oficerowie przerzuceni z wschodniego polskiego frontu. Wystarczy spojrzeć na – znajdujący się na stronie Muzeum Śląskiego – spis „powstańców śląskich”, żeby zobaczyć z jakich miast byli: Lwów, Łódź, Poznań, Kraków, Sosnowiec. Owszem, ze Śląska też.

Francja postarała się, by międzynarodowy kontyngent wojskowy, który ma nadzorować przeprowadzenie plebiscytu, składał się w większości z Francuzów, pod francuskim dowództwem. Generał Henri Le Rond, którego przysłano jako szefa tego kontyngentu, doskonale wie, jakie postawiono przed nim zadanie. Wszelkie niemieckie działania podlegają represjom, na polskie (łącznie z masowym przerzucaniem broni przez granicę) Francuzi przymykają oczy.

Powstańcy początkowo odnosili sukcesy. Krótko. Potem Niemcy przeszli do kontruderzenia. Niewiele zdobyli, bo tere sporny wbili się – jakżeby inaczej – Francuzi. I nakazali zaprzestać walk. Po czym pojechali do Paryża, pokazując, ile to Polacy zdobyli. Znaczy ”mają poparcie ludności”. Dziś się już nie dowiemy, na ile przekonali aliantów, a na ile ci (głównie Anglicy) uznali, że nie ma o co drzeć kotów. Bo już i tak nic sami dla siebie nie urwą. Więc uznali granice zaproponowane przez Francję. Gdzie tereny masowo głosujące za Niemcami (w Katowicach, największym mieści regionu ponad 80%) mają przypaść Polsce. Francuzi postawili na swoim, górnośląski przemysł stał się ich przemysłem!

FALA FRANCUSKICH PIENIĘDZY Co więc począć, by plebiscytu nie przegrać sromotnie? Bo im lepszy wynik, tym – zwłaszcza jeśli poprze się go „spontanicznym” powstaniem – można więcej wytargować. I tu ciekawe są gazety, po polsku i nie-

miecku, które Polska (także dzięki francuskim pieniądzom) zaczyna na Śląsku masowo wydawać. Wątków narodowych się tam specjalnie nie podnosi, to znaczy owszem, podnosi się, ale nie polskie. Tym „nieuświadomionym Polakom” pokazuje się, że gnębi ich niemiecki kapitalista. Bo że nie są Niemcami, miejscowa ludność wie świetnie. Polska prowadzi więc kampanię nie tyle „głosujcie za Polską”, co „głosujcie przeciw Niemcom”. Powstają jak grzyby po deszczu propolskie organizacje, mieszczące się w lokalach, które dopiero co, ktoś zupełnie nieznany w okolicy nabył, hojnie płacąc gotówką. Właściciele budynków nie potrzebują widać czynszów, a instytucje w nich się znajdujące za nic nie chcą pieniędzy, wszystko dają za darmo. Widać, że ktoś w kampanię pompuje spore pieniądze. Przecież nie Polska, bo sama ledwo zipie. Więc zapewne pieniądze to francuskie… Owszem, kampania koncentruje się też na polskich obietnicach socjalnych, ale te, im

NA MIEJSCU RZĄDZĄ FRANCUZI Ale to nie wszystko. Francja postarała się, by międzynarodowy kontyngent wojskowy, który ma nadzorować przeprowadzenie ple-

biscytu, składał się w większości z Francuzów, pod francuskim dowództwem. Generał Henri Le Rond, którego przysłano jako szefa tego kontyngentu, doskonale wie, jakie postawiono przed nim zadanie. Wszelkie niemieckie działania podlegają represjom, na polskie (łącznie z masowym przerzucaniem broni przez granicę) Francuzi przymykają oczy. W trakcie walk, gdy strona polska jest w natarciu, nie interweniują, gdy do kontrnatarcia przechodzą Niemcy, wojska francuskie wbijają się pomiędzy walczące strony, wstrzymując walki. A Le Rond wszelkie spory rozstrzyga na polską korzyść. Działa tak, bo Polskę kocha? Nie, wykonuje polecenia paryskiego rządu, bo tu o dużą kasę dla Francji idzie! Wynik plebiscytu Polska mogła – w efekcie bardzo dobrej kampanii - uznać za swój sukces. Nie przegrała sromotnie, dostała aż 40% oddanych głosów, na Niemcy zagłosowało 60%. Niby nieźle, tylko rozkład tych

Dowodów daleko szukać nie trzeba Już 25 lutego 1922 r. – zanim wojska polskie wkroczyły na Śląsk - powołano francusko-polską spółkę “Skarboferm”, a samą umowę po jego powołaniu podpisano 1 marca 1921 roku, czyli jeszcze przed plebiscytem! Dzielono skórę na niedźwiedziu, bo było pewne, że niedźwiedzia upolować się uda. Po poło-

je własne gry. A w zasadzie grała Francja, bo to ona rozdawała karty i nikt nie miał prawa sprawdzać, czy nie są to karty znaczone. Polska (i Francja) jednak spodziewała się przegranej w plebiscycie. Od – najpóźniej –

WALKI POD FRANCUSKIE DYKTANDO

wie udziały w niej objęli skarb państwa Polskiego i Société de Gestion d’Intérêts à l’Etranger, skupiające francuskich przedsiębiorców. Konieczny kapitał zakładowy wpłacili w całości Francuzi, ale Polska miała im połowę oddać i po kilku latach – z zysków – oddała. Francuzi za pomoc polityczną i zbrojną dostali cudownie prosperujący biznes. Anglicy mogli zgrzytać zębami. A Skarboferm był największym przemysłowym przedsięwzięciem w międzywojennej Polsce. Szefem rady nadzorczej został Korfanty. Zasiadł w niej również generał Henri Le Rond… Obaj nagle z magnackimi wypłatami. Korfanty ponadto z drugą, prezesa Rady Nadzorczej Banku Śląskiego SA w Katowicach. Sanacja po przewrocie majowym Korfantego z tych spółek pognała, próbowała zresztą też Francuzów, ale okazała się za krótka. To jednak już zupełnie inna historia. I zupełnie inną historią jest, że w Opolu jest tablica imieniem gen. Le Ronda a w Katowicach ulica jego imieniem. Polska brzydzi się hitlerowskimi kolaborantami, tymczasem Le Rond należał do najbliższych współpracowników marszałka Petaina, francuskiego kolaboranta III Rzeszy. Ale dla Polski tyle zrobił, że tę kolaborację z hitlerowcami potrafią mu Polacy wybaczyć. Więc ma Le Rond swoją tablicę i swoją ulicę na Górnym Śląsku. Dariusz Dyrda Cytaty z Arkadiusza Poźniak-Podgórskiego pochodzą z portalu wachtyrz.eu.

n General Henri Le Rond, który pilnował na Śląsku francuskich interesów i tablica ku czci tego kolaboranta III Rzeszy w Opolu.


12

nr 11/2019 r.

Architektura nie j Rozmowa z prof. dr hab. EWĄ CHOJECKĄ, profesorem historii sztuki

ramach syndromu trzeciego pokolenia uznali solidnie. - Syndromu trzeciego pokolenia? - A tak. Rzecz w historii, a historii sztuki też, zbadana dokładnie. Otóż pod koniec starożytności plemiona germańskie zdobyły i złupiły Rzym. To byli dzicy wojownicy, nie rozumieli rzymskich

- Hajmat? - Tak, słowo hajmat oddaje tę treść lepiej, niż polska mała ojczyzna. - Ale stając się bielszczanami nie stali się Ślązakami, nie poczuli się Ślązakami, choć przecież Bielsko to Śląsk, a kilkaset lat temu nawet Biała była uważana za Śląsk.

gle ten przemysł upadł. Miasto jednak sobie poradziło, ale także dlatego, że jest w województwie śląskim. I myślę, że powoli się tu ta śląska tożsamość odradza. A na zachód od Bielska jest przecież cały czas bardzo silna. Inna nieco od tej z dawnego pruskiego Śląska, ale to też śląska tożsamość. Zresztą wspomniałam o Wrocławiu. Górny Śląsk przez dziesięciolecia

Bielsko-Biała po przemianach ustrojowych też przeżyło trudny czas. Przez wiele dziesięcioleci stało przemysłem włókienniczym. I nagle ten przemysł upadł. Miasto jednak sobie poradziło, ale także dlatego, że jest w województwie śląskim. I myślę, że powoli się tu ta śląska tożsamość odradza. A na zachód od Bielska jest przecież cały czas bardzo silna. Inna nieco od tej z dawnego pruskiego Śląska, ale to też śląska tożsamość. Zresztą wspomniałam o Wrocławiu. Górny Śląsk przez dziesięciolecia stoi kulturowo w rozkroku między Krakowem a Wrocławiem. To są dwa wielkie ośrodki, które na nas promieniują, ale ja jestem przekonana, że musimy naszą przyszłość wiązać z Wrocławiem - Pani profesor, czy Śląsk jest pewnym ciekawym zjawiskiem na mapie Europy? - Ciekawym zjawiskiem? Jest fenomenem! U nas ogniskowały się, niczym pod lupą, najważniejsze europejskie trendy. Choć mieliśmy też parę razy cywilizacyjnego pecha. A może to nie pech lecz nasza własna wina… - Na przykład? - Na przykład mam żal do Piastów Śląskich! Władali bogatym krajem, na wschodnim krańcu Rzeszy Niemieckiej. Mogli postarać się o godność Kurfürstów,

- Na zawsze? - Nic nie dzieje się na zawsze. Śląsk kolejną wielką szansę dostał w epoce industrializacji. O tym, jak znaczącym byliśmy wtedy regionem świadczą nawet dziś, po latach zniszczeń, nasze zabytki. - No właśnie, wielu ludzi ubolewa, że tego dziedzictwa materialnego już prawie nie ma, że Polska je zniszczyła. - Zniszczenia są faktem, ale to dziedzictwo, z każdej epoki, od średniowiecza po XX wiek jest tak bogate, że nawet jeśli zostało 10% to zostało bardzo dużo, na pewno więcej, niż mają na-

wynalazków, techniki, jak ci sowieci, którzy w 1945 wyrywali u nas mosiężne krany, myśląc, że to złoto. Ale ci Germanie zostali w Rzymie na dłużej, poznali cywilizację, uznali za swoją i w trzecim pokoleniu ogłosili, robiąc to z pełnym przekonaniem: My jesteśmy Rzymianami! I to oni zbudowali średniowieczną, rzymską, europejską cywilizację. Podobną sytuację widzę tu, w Bielsku, gdzie mieszkam od przed wojny. Moja rodzina była jedną z nielicznych, które po wojnie w Bielsku pozostały. Reszta albo uciekła, albo została wypędzona. Zastąpili ich zupełnie inni przybysze z całej Polski. Osiedlili się tu, ale

Żywiecczyzna była strasznie biedna. Tam dopiero po 1989 roku przestano głodować na przednówku. Przestano głodować, bo region zaczął się doskonale rozwijać dzięki temu, że był zapleczem turystycznym Śląska. Nagle zaczęły masowo powstawać nowe domy, na tyle masowo, że w każdej wsi jest hurtownia budowlana. A przy tych domach sklepiki, warsztaty, restauracje. I ci ludzie wiedzieli, że oderwani od Śląska mogą to wszystko stracić. elektorów Rzeszy, czyli tych kilku książąt, którzy wybierali cesarza. Wtedy byliby pierwszoplanowymi postaciami w polityce europejskiej, praktycznie w randze królów. Ale oni zamiast tego uparli się dzielić swoje księstwa pomiędzy licznych synów, tworząc coraz to mniejsze, marginalne i nie liczące się księstewka. Zaprzepaścili cywilizacyjną szansę Śląska!

rody na wschód od Śląska. Jedni dbają więcej, inni mniej. Podziwiam Wrocław, oni tam już w 1945 roku, myślę o lwowskich naukowcach, uznali, że zyskali wspaniałe niemieckie dziedzictwo, na którym teraz mogą budować dalej. Politycy, w odróżnieniu od naukowców, to dziedzictwo uznali dopiero jakieś dwadzieścia lat temu. Ale w

ta tkanka miejska była dla nich obca, a oni byli obcy dla tej tkanki miejskiej. I to czuli. Ale teraz mieszka tu już trzecie pokolenie, i oni mówią, wie pani profesor, moja rodzina pochodzi z Kielc, Lublina, Lwowa, ale ja jestem bielszczanką. To trzecie pokolenie jest już tutaj naprawdę u siebie, kocha to miejsce, ma patriotyzm tego miejsca.

- Tak, Ślązakami się nie poczuli, także dlatego, że w Bielsku bardzo aktywna jest grupa, przekonująca, że jesteśmy Małopolską… - Rajmund Pollak… - I inni. Skądinąd sympatyczny człowiek, tylko strasznie zacietrzewiony w tej antyśląskości. Przecież ci ludzie podczas reformy sprzed 20 lat, gdy było wiadomo, że województwo bielskie zostanie zlikwidowane, stawali na głowie, żebyśmy trafili nie do śląskiego lecz małopolskiego. I wie pan, kto uratował te ziemie dla Śląska? Żywiecczoki! - Jak to? - No właśnie, tam, gdzie rzeczywiście jest Małopolska doskonale rozumieli, czasem podświadomie czuli, że stanie się to dla ich okolic ze szkodą cywilizacyjną. Że Kraków będzie dbał o Zakopane, a oni znów staną się odległą, biedną prowincją. Bo wie pan, żywiecczyzna była strasznie biedna. Tam dopiero po 1989 roku przestano głodować na przednówku. Przestano głodować, bo region zaczął się doskonale rozwijać dzięki temu, że był zapleczem turystycznym Śląska. Nagle zaczęły masowo powstawać nowe domy, na tyle masowo, że w każdej wsi jest hurtownia budowlana. A przy tych domach sklepiki, warsztaty, restauracje. I ci ludzie wiedzieli, że oderwani od Śląska mogą to wszystko stracić. Zresztą samo Bielsko-Biała po przemianach ustrojowych też przeżyło trudny czas. Przez wiele dziesięcioleci stało przemysłem włókienniczym. I na-

stoi kulturowo w rozkroku między Krakowem a Wrocławiem. To są dwa wielkie ośrodki, które na nas promieniują, ale ja jestem przekonana, że musimy naszą przyszłość wiązać z Wrocławiem. Nie tylko dlatego, że to najdynamiczniej rozwijające się polskie miasto, najbardziej europejskie spośród polskich miast, które sądzę, że na przestrzeni najbliższych dziesięcioleci przegoni nie tylko Kraków, ale i Warszawę. Co jednak ważniejsze, tam też występuje syndrom trzeciego pokolenia, teraz ci, których przodkowie zjawili się w totalnie zniszczonym mieście w 1945 roku, czuli się w nim obco – teraz już oni czują się, są wrocławianami. A przecież jeśli wrocławianami, to automatycznie i Ślązakami. - W ich odczuciu jednak Śląsk i Dolny Śląsk to dwa zupełnie inne światy, inne krainy. - Bo widzą ich odmienność, ale z każdym rokiem ta odmienność się zaciera i kiedyś zrozumieją, że Wrocław nie jest stolicą Dolnego Śląska, lecz Śląska po prostu. Dobrze, byśmy i my byli na tę zmianę przygotowani. - My chyba jesteśmy, wielu moich kolegów ze śląskich organizacji obok flagi żółto-modrej używa też tej ogólnośląskiej, żółtej z czarnym orłem. - Tak wiem, przecież Jurek Gorzelik był przez wiele lat moim podwładnym, moim doktorantem, więc dość dobrze orientuję się, a przynajmniej orientowałam jeszcze parę lat temu, w celach śląskich organi-


13

nr 11/2019 r.

jest kalką polityki zacji. Ja jednak podkreślam, że ten proces ponownej integracji Śląska się dzieje, i powinniśmy robić ile się da, aby go wzmacniać, przyspieszać. - A może to robić historyk sztuki, poprzez swoją dziedzinę? - Oczywiście, bo dawna śląska architektura, śląska sztuka nie mają tych podzia-

- Odkrywać? - Oczywiście, w latach 80, gdy komunizm się już widocznie walił, zaczęła się w Polsce apoteoza II RP, wręcz idealizowanie jej, a my na tej fali sięgnęliśmy po apoteozę tej przedwojennej autonomii. Naprawdę niewiele o niej wiedzieliśmy, bo myśmy się wcześniej nią nie zajmowali. I nagle wielkie odkrycia. Wow,

ewangelickich, po polskiej i czeskiej stronie granicy.

wybitne. Tak na naszym Śląsku było chyba zawsze!

- Od Hołdunowa? Mieszkam kilkaset metrów od tego kościółka i nie widzę w nim nic szczególnego. - To niech pan wejdzie do środka i spojrzy w górę, na dach. Niezwykła konstrukcja, bo obie połowy dachu się nie łączą.

- Czyli dla pani Śląsk jest jednością, od Opawy i Trzyńca, po Zieloną Górę? - Co znaczy dla mnie? Tę kulturową jedność widać. W pewnym momencie, na skutek migracji ludności po II wojnie światowej została zachwiana, ale trzecie pokolenie ją przywraca. Mieliśmy zresztą sporo szczęścia, że w ramach tej powojennej wędrówki ludów na Śląsk trafili w dużej mierze mieszkańcy południowo-wschodniej II Rzeczypospolitej. To jednak wcześniej przez kilkaset lat była Austria, cywilizacja europejska z bardzo europejskim Lwowem. Bo przecież przez te ponad sto lat zaborów w narodzie polskim wykształciły się trzy odmienne tożsamości. Ja sama mam korzenie poznańsko-berlińskie, więc tę tożsamość związaną z państwem pruskim znam najlepiej, sama ją mam, odczuwam, chociaż mieszkając od urodzenia w Bielsku nasiąkłam też tą austriacką, jednak nieco inną. Ale też europejską. No i powstała ta trzecia mentalność, w zaborze rosyjskim, której do dziś nie potrafię praw-

Dawna śląska architektura, śląska sztuka nie mają tych podziałów na Dolny i Górny, trendy w niej obowiązujące zawsze były wspólne. Nawet później, gdy większość Śląska trafiła do Prus a część pozostała przy Austrii. A potem część do Polski, a część do Czechosłowacji. Także w dwudziestoleciu międzywojennym architektura po obu stronach Olzy była identyczna. Zresztą po II wojnie światowej też. łów na Dolny i Górny, trendy w niej obowiązujące zawsze były wspólne. Nawet później, gdy większość Śląska trafiła do Prus a część pozostała przy Austrii. A potem część do Polski, a część do Czechosłowacji. Także w dwudziestoleciu międzywojennym architektura po obu stronach Olzy była identyczna. Zresztą po II wojnie światowej też. - No, w obu krajach panował socrealizm, więc nic dziwnego. - A daj pan spokój z tym socrealizmem. Żeby go w Polsce zobaczyć, trzeba pojechać do Warszawy i iść pod Pałac Kultury, bo to jedyny tak naprawdę socrealistyczny obiekt w Polsce. A architektury czasów PRL-u nie mamy się czego wstydzić. W 2008 roku Anglicy zrobili wielką wystawę Architektura Zimnej Wojny, zestawiając ze sobą to, co powstawało wtedy po obu stronach Żelaznej Kurtyny. I okazało się, że jakościowo jest to tej samej klasy, że

było Muzeum Śląskie! Wow, urząd wojewódzki to budynek z tego okresu a na sali sejmu śląskiego wzorowano budowę Sejmu w Warszawie! Dziś to oczywiste dla studenta, ale dla nas to wtedy były prawdziwe odkrycia. To, że nagle po 1989 roku rozbłysnął Związek Górnośląski i Ruch Autonomii Śląska to także zasługa nas, badaczy, którzy pokazaliśmy im ten przedwojenny śląski dorobek. Oraz oczywiście dorobek wcześniejszy, przez kolejne wieki. - Pani profesor, a czy ten dorobek wciąż istnieje? Bo sporo się słyszy, że tak, jak niszczeją pałace na Śląsku, jak niszczeją dawne obiekt przemysłowe, to chyba nigdzie na świecie. - Owszem, niszczeją, ale ponieważ mieliśmy tego naprawdę bardzo dużo, to wciąż jest pod dostatkiem zachowanych w dobrym stanie obiektów charakterystycznych dla każdej epoki, dla każdego rodza-

Skonstruowano go tak, bo to teren podlegający dużym szkodom górniczym, ruchom górotworu, przecież poprzedni kościół ewangelicki stojący praktycznie w tym samym miejscu, z tego powodu trze-

ju działalności. Mamy na Śląsku co pokazywać. I to nie tylko z dawnych epok, także z czasów obecnych. - Na przykład? - Na przykład jesteśmy fenomenem jeśli chodzi o ewangelickie budowle sakralne. W minionym trzydziestoleciu od Hołdunowa i Tychów na południe powstało kilkadziesiąt naprawdę niezwykłych kościołów

- Ha, ha, bo pani wygodniej, pani go świetnie zna. - Nie żartujmy, nie oczekuję przecież, żeby przyszłość budować z myślą o kobiecie, która przekroczyła osiemdziesiątkę. Nasz stolica, Wrocław, leży w pobliżu niemieckiej granicy, i właśnie to położenie determinuje jego szybki rozwój. Bliżej z niego do Berlina niż do Warszawy, zresztą do Pragi też bliżej. Bliżej do Drezna niż do Krakowa. Naszą całą historię determinuje cywilizacja niemiecka, choćby historii Śląska nie da się badać bez znajomości języka niemieckiego. Można nie znać żadnego innego, ale niemiecki trzeba. To dlatego nie znajdzie pan historyka czy historyka sztuki zajmującego się Śląskiem, a nie mówiącego swobodnie po

Wszystko to o czym mówię pokazuje, że architektura nie jest kalką polityki, że owszem, trendy polityczne narzucają pewne kanony, zresztą nie tylko architekturze, wszystkim dziedzinom sztuki, ale prawdziwy artysta potrafi się dyskretnie z tych narzuconych kanonów wyrwać, tworząc dzieła wybitne. Tak na naszym Śląsku było chyba zawsze! ba było rozebrać. A tyski kościół ma dla odmiany niesamowitą bryłę, jak twierdza. Zresztą kościoły katolickie też powstały u nas fantastyczne, a o innych obiektach nawet wspominać nie trzeba, przecież ciągle są nagradzane na międzynarodowych kon-

W latach 80, gdy komunizm się już widocznie walił, zaczęła się w Polsce apoteoza II RP, wręcz idealizowanie jej, a my na tej fali sięgnęliśmy po apoteozę tej przedwojennej autonomii. Naprawdę niewiele o niej wiedzieliśmy, bo myśmy się wcześniej nią nie zajmowali. I nagle wielkie odkrycia. Wow, było Muzeum Śląskie! Wow, urząd wojewódzki to budynek z tego okresu a na sali sejmu śląskiego wzorowano budowę Sejmu w Warszawie! Dziś to oczywiste dla studenta, ale dla nas to wtedy były prawdziwe odkrycia. owszem, różni się, ale nasze nie jest gorsze. Weźmy choćby Tychy, urbanistyczny majstersztyk. My, historycy sztuki dopiero teraz zaczynamy tę sztukę i architekturę PRL-u na nowo odkrywać, bo w 1989 roku została, jak cały tamten okres, potępiona w czambuł i odesłana do lamusa. Wtedy, po 1989 roku zaczęliśmy na Śląsku odkrywać spuściznę II Rzeczypospolitej, autonomicznego województwa śląskiego.

- Tak, i to nawet zabawne, że Wielka Brytania wyjdzie z Unii Europejskiej, a jej parlament nadal będzie obradował po angielsku, w języku nie będącym ojczystym dla żadnego z państw Unii. Także dlatego, ale nie tylko dlatego uważam, że u nas, jak sto lat temu, tą linqua franca powinien się stać język niemiecki.

kursach architektonicznych. Od dziesięcioleci mamy na Śląsku szczęście do wybitnych architektów i to widać. Wszystko to o czym mówię pokazuje, że architektura nie jest kalką polityki, że owszem, trendy polityczne narzucają pewne kanony, zresztą nie tylko architekturze, wszystkim dziedzinom sztuki, ale prawdziwy artysta potrafi się dyskretnie z tych narzuconych kanonów wyrwać, tworząc dzieła

dę powiedziawszy zrozumieć, a która dziś w Polsce dominuje. Między tymi trzema mentalnościami, tożsamościami, była cywilizacyjna przepaść, nie tylko dlatego, że na Śląsku analfabetyzmu nie było wcale, w Wielkopolsce był znikomy, a na północno-wschodnich rubieżach II RP przekraczał 50%. Polacy mogli utrzymać swoją tożsamość narodową i w Poznaniu, i Warszawie i w Krakowie, ale na tę tożsamość wpływał też styl państwa, w którym mieszkali. Dlatego w 1918 roku Polak z Poznania myślał inaczej, niż Polak z Warszawy, a jeszcze inaczej myślał Polak ze Lwowa. Nas na szczęście nie zalali ci z zaboru rosyjskiego. Mentalność zaś Ślązaków lepiej scala się z mentalnością wielkopolską czy wołyńską, podolską, niż z mazowiecką albo poleską, litewską. Z drugiej strony Olzy mamy scalanie się mentalności śląskiej z czeską, co zresztą trwa znacznie dłużej. I budujemy w tej części Europy nasz własny krąg kulturowy, na styku Polski, Niemiec i Czech. Jedynym jego problemem pozostaje brak wspólnego języka, takiego naszego linqua franca, bo ja na przykład czeskiego nie rozumiem, a już na pewno nie na poziomie rozmów naukowych. - Dziś światowym linqua franca jest przecież język angielski.

niemiecku. Odchodząc jednak od historii, ten Wrocław, pamiętajmy, stolica Śląska, rozwija się tak świetnie dzięki bliskości Niemiec. Okolice Opola kwitną dzięki związkom z Niemcami. Niemcy znów, jak przez stulecia, oddziałują mocno na Śląsk, nawet jeśli leży od w państwie polskim i czeskim. Zresztą Śląsk też mocno oddziałuje na wschodnie Niemcy, na Saksonię i Brandenburgię. Trudno jednak oczekiwać, by Niemcy uczyli się języków znacznie mniejszych narodów, a to w naturalnej konsekwencji oznacza, że my musimy nauczyć się niemieckiego, że on powinien stać się naszą linqua franca. Straszna szkoda, że poszedł w ciągu ostatniego wieku w zapomnienie, bo przecież sto lat temu znali go tu niemal wszyscy. - Obawiam się jednak, że to już nierealne, że na dobre stał się nią angielski. - Już panu powiedziałam, każdy historyk wie, że nie istnieje „na zawsze”. Językiem świata, poetów i uczonych była greka, potem łacina, potem francuski, teraz angielski. Kiedyś kto wie, może chiński. W skali świata, ale u nas, regionalnie, tą linqua franca powinien być jednak niemiecki. Choćby po to, by zachować ciągłość kulturową, cywilizacyjną regionu. Rozmawiał Dariusz Dyrda


14

nr 11/2019 r.

FIKSUM DYRDUM

C

ałkiem przypadkiem (wziąłem z półki z książkami, w poczekalni do lekarza) wpadł mi ostatnio w ręce Pamiętnik Soplicy Henryka Rzewuskiego, książka mająca lat prawie 200, a będących zbiorem gawęd o Polsce czasów Konfederacji Barskiej (1768-72), czasach panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego, najbardziej zaś o obyczajach i otoczeniu jednego z tej konfederacji przywódców, najbogatszego polskiego magnata Karola Radziwiłła, znanego jako Panie Kochanku. Nie, żadne tam LGTB czy nawet erotyka, po prostu tymi słowami Karol Radziwiłł zwykł zwracać się do swoich rozmówców. O książce się dawno temu w liceum uczyłem, ale nigdy w ręku nie miałem, i biorąc z półki nie spodziewałem się ciekawej lektury. A jednak w poczekalni siedziałem znacznie dłużej niż musiałem, żeby całe niemal dzieło przeczytać. Nie trzeba czytać wszystkiego, bo każda gawęda stanowi odrębną całość, ale poczytać warto. Bo dopiero dzięki tej książce ja, zajmujący się od lat historią Polski, zrozumiałem w pełni, dlaczego ta Polska, za którą Polacy tak płakali, że ją rozszarpali podli zaborcy, upaść musiała. Że po prostu była wrzodem na europejskim ciele. Sam autor, Rzewuski (a może nawet nie tyle on co narrator Seweryn Soplica, cześnik parnawski), to polski szlachcic i sarmata w całej rozciągłości, myśli tak, jak tamta szlachta, więc potrafi ją przedstawić doskonale. Dumnym się wydaje z tego co opisuje. A co opisuje? Otóż książę Radziwiłł, najbogatszy polski magnat i jeden z najbogatszych w Europie, w momencie urodzenia skazany na najwyższe godności państwowe (miecznikiem wielkim litewskim zostaje w

Od Panie Kochanku do Banasia wieku lat 18, starostą lwowskim mając lat 23 a potem coraz wyżej aż do generała i wojewody wileńskiego, czyli najwyższego dostojnika na Litwie) mając lat 15 był… analfabetą! Bo od wczesnego dzieciństwa nie zgadzał się na żadnego nauczyciela. Gdy jego rówieśnicy z wielkich europejskich rodów uczyli się naraz kilku języków, geometrii i histo-

wał, ale pisanie panu generałowi-wojewodzie do końca życia szło nieskładnie. Czy to szlachcie przeszkadzało, czy to przeszkadzało autorowi książki? A skądże znowu, wprost przeciwnie, wyraża on oburzenie, że francuski generał, dowodzący wojskami konfederacji barskiej ośmiela się nazywać księcia pana prostackim barbarzyńcą, podczas gdy prze-

ników, udał się bowiem na rozprawę, gdzie wyjął bat i wybatożył pisarza sądowego (sam sędzia widząc Wołodkowicza z batem zdążył uciec z sali sądowej). Książę Karol do końca Rzeczypospolitej nie wybaczył, że podstępem z jego dworu wyciągnięto Wołodkowicza, postawiono przed sądem (nim się to stało zdołał – jeśli wierzyć Rzewu-

Państwo polskie gdy powstało w 1918 roku trzymało europejskie standardy, ale gdy upadało w roku 1939, była to już republika watażków. Polska w roku 1989, po upadku kurateli sowieckiej, była państwem o wysokich standardach demokratycznych, jej język debaty publicznej był poprawny, często wręcz elegancki. Ludzie na szczytach władzy najczęściej mieli wpojone normy moralne. Ale minęło lat trzydzieści i co mamy? „Mordy zdradzieckie” i „dorżnąć watahę”, szefem NIK-u mamy pana Banasia rii starożytnej oraz wielu innych rzeczy – bo to była epoka oświecenia, gdy monarchowie korespondowali z wielkimi filozofami – rosnący Karolek zajmował się jedynie strzelaniem do czego popadnie i wywijaniem szabelką, wraz z gronem swoich przyjaciół z innych zamożnych litewskich rodów. Czytać nauczył go (i jego przyjaciół) dopiero chytry polski szlachcic, który wypisał na ścianie wielkimi literami alfabet i kazał chłopcom strzelać: Teraz celujecie do A, a teraz do K, i tak dalej. Potem strzelali do całych słów i sztukę czytania jakoś opano-

mądrzały Francuz wiedzę ma tylko z książek, zaś JO Karol Radziwiłł jest mądry sam z siebie. I tacy to, mądrzy sami z siebie, rządzili przedrozbiorową Polską. A kim rządzili? Jednak z gawęd opowiada na przykład o Panu Wołodkowiczu, zamożnym litewskim szlachcicu, przyjacielu księcia Karola od dzieciństwa, fechmistrzu i zabijace pierwszorzędnym. Wraz z innymi Karola kamratami zostali wezwani za swoje występki przed sąd. Koledzy wezwanie zlekceważyli, Pan Wołodkowicz jednak w niemały zachwyt wprawił autora Pamiet-

skiemu – zabić wielu żołnierzy), pospiesznie, bo Radziwiłł już szedł z odsieczą, osądzono i jeszcze spieszniej rozstrzelano. I tak zginął wspaniały Pan Wołodkowicz, chluba szlachty polskiej. Te dwa przykłady już doskonale pokazują, jak wyglądała przedrozbiorowa Rzeczpospolita, jak szemrany element stał na szczycie jej hierarchii społecznej. Nawet ci, którzy dziś rządzą Polską, nie są w stanie arogancją wobec prawa i nieuctwem dorównać tamtym, nie były też mimo wszystko w stanie dorównać im sanacyjne elity II RP. Mimo wszystko lata

zaborów, nawet tego najgorszego kulturowo, rosyjskiego, wykształciły w narodzie polskim jakieś elity prawdziwe, jakichś ludzi rozumiejących, czym jest państwo, prawo, zasady. W szlacheckiej Polsce ich w XVIII wieku już nie było, gdzieś tam Polacy cechy te zatracili. I, rzecz zdumiewająca, ale zarazem bardzo smutna, tracą je za każdym razem, gdy tylko zdołają się spod cudzej kurateli uwolnić. Państwo polskie gdy powstało w 1918 roku trzymało europejskie standardy, ale gdy upadało w roku 1939, była to już republika watażków. Polska w roku 1989, po upadku kurateli sowieckiej, była państwem o wysokich standardach demokratycznych, jej język debaty publicznej był poprawny, często wręcz elegancki. Ludzie na szczytach władzy najczęściej mieli wpojone normy moralne. Ale minęło lat trzydzieści i co mamy? „Mordy zdradzieckie” i „dorżnąć watahę”, szefem NIK-u mamy pana Banasia, wysokimi dostojnikami państwowymi mamy ludzi skazanych prawomocnymi wyrokami za przestępstwa pospolite, ministrami mamy ludzi bez wykształcenia. Jak widać Polska znów szybko zmierza w stronę Karola Panie Kochanku Radziwiłła i Pana Wołodkowicza. Biorąc pod uwagę nierówności społeczne na świecie, o szczęściu może mówić każdy, kto urodził się Europejczykiem. Ale jeśli już człowiekowi się tak ufarciło, to nie mogliśmy się urodzić gdzieś indziej, niż w państwie polskim? W tej europejskiej republice bananowej czy raczej banasiowej. Dariusz Dyrda

PISZE CÓRKA NACZELNEGO

Z

aglądając w internecie na fejsbukowy profil mojego ojca, śledząc z kim io czym dyskutuje, bo czasem to dyskusje bardzo mądre a czasem przezabawne, natrafiłam na profil jego znajomego, Dietmara Brehmera, który – chyba od niedawna – co chwilę wrzuca pod wspólną nazwą „Ocalić od zapomnienia” kolejne śląskie słowa. Kiedy je przejrzałam pomyślałam sobie: I ciebie sie dziołcha zdowało, co poradzisz po ślůnsku… Najwyraźniej jednak mój ojciec tego problemu nie ma, bo potrafił często doprecyzować czyjeś określenie po polsku tego słowa, gdy na przykład pan Brehmer wrzucił słowo wertikoł, a ktoś tam napisał, że komoda, to ojciec doprecyzował, że owszem, komoda, ale nie jakakolwiek, tylko taka, która stoi w szlafcimrze. Znaczenia słowa szlafcimer się domyśliłam, ale też nie znałam. Gdy ktoś się u ojca upewniał, że w takim razie bieliźniarka, to ojciec potwierdził, ale potem mi wyznał, że go to rozbawiło, bo bieliźniarka kojarzy mu się bardziej z krawcową, która szyje bieliznę. No ale przecież taka krawcowa nie może stać w sypialni, więc bieliźniarka to musi być komoda na bieliznę, ręczniki, pościel. Czyli wertikoł. I wtedy zrozumiałam, że mimo iż ojciec ma się za mistrza polszczyzny, to istnieją przedmioty, których nazwę po śląsku zna a po polsku nie. I chyba

Wertikoł fest raszplowany dopiero ktoś taki może mówić, że naprawdę zna język śląski, że to jego język pierwszy. Chociaż nawet on przyznaje, że pisanie po polsku przychodzi mu łatwiej, niż po śląsku. Ale co się dziwić, od niemal trzydziestu lat wali facet po polsku kilka tekstów dziennikarskich dziennie, napisał też parę książek, powieści, to się w tym pisaniu po polsku wyszkolił. A co napisał po śląsku? Raptem trzy czy cztery sztuki, raz na ruski rok jakiś artykuł do gazety – to trudno, żeby mu pisanie po śląsku szło lepiej, niż po polsku. I to jest chyba podstawowy problem języka śląskiego. Liczba naprawdę go znających jest coraz mniejsza, bo ja co prawda znam wielu takich, którzy twierdzą, że znają, że poradzom godać, ale jak z tej akcji pana Brehmera zapytałam co to zecaj albo raszpla czy sztyngel albo dynamochôzy – to robili wielkie oczy i nawet im się te słowa z niczym nie kojarzyły. Jeszcze raszpla tak, że stara baba, ale to znaczenie przenośne, bo jak się sama dowiedziałam, to pilnik do drewna. Wprawdzie nie mam zielonego pojęcia, czym się różni pilnik do drewna czyli raszpla od pilnika do metalu czyli fajli, bo jedyny pilnik jaki ja znam to ten do paznokci (no i jak on się mądrale po śląsku nazywa, co?), ale moi koledzy, przynajmniej nie-

którzy, twierdzący że znają śląski, czym jest raszpla nie wiedzieli, choć jeden wiedział, czym jest fajla. Tak więc problemem języka śląskiego jest to, że ludziom się wydaje, że go znają, bo znają kilkadziesiąt czy nawet kilkaset śląskich słów. Tymczasem kilkadziesiąt w dyskusji pod jednym z postów pana Brehmera, to mój ojciec z jakimś panem Przybyła i innym panem Kierą – wymienili tylko z terminologii futbolowej. Mój ojciec po śląsku zna nazwy bez wątpienia więcej niż stu roślin i ubolewa, że nie notował, gdy żyła babcia Wichta, bo ona – cytując ojca – kożdy krzoczek i kożdo trowka poradziła po ślůnsku zamianować. Tak więc jeśli znajomość kilkudziesięciu czy nawet kilkuset słów wystarcza komuś do twierdzenia, że potrafi po śląsku, to człowiek ten nie zamierza się języka tego uczyć. Ale niech spróbuje w takim razie cokolwiek po śląsku opowiedzieć? Nie da rady, będzie mówił po polsku, wrzucając czasem pojedyncze śląskie słowo. Gdy polski polityk usłyszy taką mowę, polską, gdzie tylko czasem zamiast polskiego słowa wtrącone jest inne – to w życiu nie uwierzy, że istnieje jakiś język śląski. Choćby w oparciu o mowę pana posła, europosła, senatora Marka Plury, czyli tego orędownika

języka śląskiego, którego warszawscy politycy znają najbardziej – ja też nigdy bym nie dała sobie wmówić, że to nie jest język polski. Ale, nawet jeśli temu politykowi pokaże się prawdziwą śląszczyznę, której nie zrozumie - to zapyta, zupełnie przytomnie przecież, że po co Ślązacy chcą uznania swojego języka, jeśli sami nie chcą, lub nawet nie umieją w nim rozmawiać. Nie chcą go, wbrew intencji pana Brehmera, ocalić od zapomnienia. Skądinąd śmieszne, że z akcją tą wyszedł właśnie on, deklarujący się nie tyle jako Ślązak, co jako śląski Niemiec. Tyle, że po śląsku i po polsku mówiący równie dobrze, jak w swoim ojczystym języku niemieckim. Inna sprawa, że dla mnie ktoś, kto nazywa się Dietmar Brehmer i perfekcyjnie włada niemieckim, jest śląskim Niemcem wiarygodnym. Inaczej niż ktoś, kto nazywa się powiedzmy Karol Kokotek, Jacek Pottempa czy jakiś inny Bartodziej albo Rafał Bartek (dwóch pierwszych zmyśliłam, dwaj następni to autentyczni działacze mniejszości niemieckiej), bo wprawdzie może się zdarzyć Niemiec o nazwisku Bartek czy Bartodziej, ale coś za dużo na Śląsku tych Niemców o ewidentnie słowiańskich nazwiskach, bym ich niemieckość traktowała poważnie. Chociaż jeśli śp.

Kolega mojego ojca Grzegorz Węgrzynek z Bierunia mógł utrzymywać, że jest Austriakiem… Stanowczo też protestował, że jest z Bierunia, bo on jest tyszaninem, ale jakimś cufalem pochowano go akurat na bieruńskim cmentarzu. Wujek Grzegorz zresztą, bo tak się do niego jako dziecko zwracałam, był postacią cudowną. Sam jeden wystarczył, by pokazywać całą wielokulturowość Śląska, bo poradził godać jak bieruńska chłopka albo mówić jak polski prezenter, po niemiecku do wyboru mówił z akcentem wiedeńskim lub berlińskim, po czesku mówił perfekcyjnie, całkiem nieźle radził sobie z jidysz, a żeby udowodnić, że Śląsk to prawdziwa Europa, dość swobodnie parlał też po francusku i spikał po angielsku. Ubierał się też stosownie do sytuacji, raz wyglądał jak pruski arystokrata końca XIX wieku, innym razem jak żydowski adwokat okresu międzywojennego, a zdarzyło mi się też widzieć go paradującego po Pszczynie w stroju… greckiego biskupa. Był wujek Grzegorz szołmenem i wicmanem pierwsza klasa, o ligę wyżej od kabareciarzy, których widuję w telewizji. Bo jak mawiał o nim mój ojciec, Grzegorz jest sobą tylko wtedy, gdy udaje kogoś innego. Podobnie ma wielu Ślązaków, kiedy myślą, że godajom po ślůnsku, a mówią po polsku. Tylko wdzięku wujka Grzegorza w tym nie ma. Zofia Dyrda


15

nr 11/2019 r.

Wyjaśnić Polakowi, czym jest Hajmat, to jak wyjaśnić Papuasowi, czym jest bigos. Można próbować, ale po co? I tak nie zrozumie. Bo żeby zrozumieć smak trzeba poczuć; opowiedzieć się nie da ani Papuasowi smaku bigosu, ani Polakowi istoty Hajmatu. Tak jak Papuasowi nic nie powie, że bigos to z grubsza rzecz biorąc uduszona razem kapusta i mięso – plus przyprawy – tak Polak nie pojmie, że Hajmat to ojczyzna ważniejsza od Ojczyzny. Weronika się zamyśliła. I nagle powiedziała: - Bartek, jedźmy tam! - Gdzie?- nie zrozumiałem. - No jak to gdzie, na ten Marsz Autonomii. Jest dopiero wpół do jedenastej, to zdążymy – odpowiedziała, zjadając ostatni widelec jajecznicy. Dziadek kromką chleba wycierał jej reszty ze swojego talerza. Weronika znów się roześmiała: - Mój dziadek robił tak samo, z jajecznicą, z sosem. - Bo jodła niy idzie marnować – potwierdził dziadek. I zmienił temat: - Do Katowic zajedziecie we trzi świerci. - Trzy co? - Trzy kwadranse. - A opa pojedzie z nami? – zapytała Weronika. - A wiysz, że rod byda. Prowda pedzieć nikej żech Marszu Autonomie niy widzioł. Ale autokiym ze wami pojada… - Ale po co? Jeszcze nam tam jacyś zadymiarze łomot spuszczą – zaprotestowałem, bo co to ja, nie wiem, jak manify wyglądają. Widziałem przecież w Warszawie niejedną. I naszą, narodową i tych tęczowych zboczeńców. Kiedy szli ci tęczowi, to stałem z kolegami na ich drodze w koszulce żołnierzy wyklętych. Albo w innej, zakaz pedałowania. Teraz też miałem na sobie tę z żołnierzami wyklętymi. Ciekawe, co będzie jak przyjdę w takiej na manifę tych śląskich separatystów. Bo może dziadek mówić o nich co chce, a ja wiem swoje. Chcą sobie w państwie polskim jakieś swoje, śląskie zrobić. Dziadek założył kapelusz, taki śmieszny, jasny, jakby słomkowy i mówi: - Tuż idymy? - Ale jak nam łomot spuszczą? Może nie Weronice, bo dziewczyna, i nie dziadkowi, bo starszy człowiek, ale mnie? Dziadek spojrzał na mnie z politowaniem: - Sie niy starej. Zodyn ci hań nic niy zrobi, choć mógbyś oblyc jaki normalny tresik. Ale i w tym nic. Hań nikaj żodnyj chaje niy boło, choć pora razy naszych polski nacjonalisty prowokowały. Ale niy śmieli nic wiyncyj, ino ryczeć, bo jejch boło może ze trzydziestu a we Marszu idzie piynć tauzynów! - Tauzenów? Mówicie to jak Anglicy? – zaciekawiła się Weronika. - Jak Niymce – odparł dziadek. – To co, idymy? Dziadek zadzwonił jeszcze do Justyny, że też jedziemy. Ta bardzo się ucieszyła, bo jej pociąg uciekł i stoi w Tychach na stacji koło lodowiska. Więc może byśmy ją po drodze zgarnęli? Zgarnęliśmy.

***

I pojechaliśmy do Katowic. Ja byłem tam raptem kilkanaście razy w życiu, Weronika nigdy. Spodziewała się dymiących kopalń i hut, więc gdy skręciliśmy – tak jak wskazywała drogę Justyna - z Gierkówki do centrum, ucieszyła się, zobaczywszy kopalniany szyb. – O jest kopalnia! Ale czemu ona ma takie dziwne szklane budynki? - Gruba som była lata nazod, tera je Muzeum Ślůnski – odpowiedział jej dziadek, a ona się zdziwiła, kto był tu gruby. Roześmialiśmy się z dziadkiem i jednocześnie odpowiedzieliśmy jej, że gruba to po śląsku kopalnia. - A gruba kobieta jak będzie? – zaciekawiła się.

HAJMAT odc. 11

- Rubo baba – odpowiedziałem, ku swojemu zdziwieniu czując, że wcale mnie te śląskie słowa nie rażą, nie uwierają, że przychodzą mi tak naturalnie i wręcz radośnie. Spojrzałem w lusterku na siedzącego z tyłu dziadka, zobaczyłem jego równie radosny uśmiech. A Justyna pokazała z dumą Weronice następny budynek: - A to siedziba Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia. Mnóstwo nagród architektonicznych ten budynek zebrał. I podobno ma najlepszą salę koncertową w Polsce. - Może i ma, ale mnie się nie podoba. Kojarzy mi się z więzieniem jakimś a nie z przybytkiem sztuki – odpowiedziała Weronika. Odniosłem wrażenie, że dyskredytuje Katowice w rewanżu za ocenę Justyny powstańców warszawskich. Ale nie, bo nagle wskazała zdumiona: - A to na pewno ten wasz słynny Spodek. Rzeczywiście wygląda, jakby nim kosmici przylecieli. Rozglądała się. Oczywiście, że na niej, warszawiance ze stolicy, jedna jedyna tower po drugiej stronie ulicy nie mogła zrobić wrażenia, ale ja się cieszyłem, że ten wysokościowiec tu stoi. Niech nie myśli, że tylko u nich, w Warszawie. Zdumiała mnie ta myśl, przecież od kilku lat myślę o Warszawie jako o moim mieście. A tu nagle „u nich, w Warszawie”. Ale tak po prawdzie dobrze pomyślałem, w Warszawie ja mogę być u siebie, ale tu jestem u nas. Weronika stwierdziła, że Katowice jej się podobają, a biurowiec ING Banku zrobił na niej wrażenie. Uznała, że tu pewnie wolą budować tak, niż w Warszawie, bo ziemia nie taka droga, to nie muszą na małym skrawku nie wiadomo ile pięter w górę. I w dół, na garaże. - Tu w dół, to by nie bardzo głęboko mogli, bo nagle by się okazało, ze te garaże są w starych kopalnianych chodnikach – roześmiała się Justyna, wyjaśniając jej, że teraz już ich nie ma, ale jeszcze trzydzieści lat temu naokoło pełno było kopalń i hut. - I co się z nimi stało? Pozamykali? – spytała Weronika a dziadek odpowiedział: - Ja, pozawiyrali, bo to wszyjsko była przestarzało technologio, z poczontku dwudziestego storoczo. Kiej sam nastała Polsko, we 1922 roku mieli my jedyn z nojlepszych przemysłów świata. Ale Polsko niy inwestowała, ino durś cyckała. Nasz przemysł posuwoł gelt do Warszawy,a som ledwo żył. Już we 1939 był przestarzały, ale po 45 Poloki dali ciśli, dować stal, żelazo, wongiel. A inwestycyj tela, co nic - Aż tak źle nie mogło być - zaprotestowała słabo Weronika. - Padosz? Tuż ci opowiym. We 2003 roky przijechali sam,do Szopiynic, japoński inżyniery hutnictwa. Poznać tyn świat, kaj nowoczene hutnictwo się rodziło. Wlyźli na huta, mieli auswajs, i się dziwali, że Polsko je fest bogaty

kraj. Bo poradzi trzimać taki muzeum hutnictwa, kaj te wszyjskie stare, co kajzera pamiyntajom, maszyny parowe robiom, a przi nich ludzie. Ale dziepiyro ich sztopło, kiej pojyni, że to niy muzeum, ino zakład produkcyjny. Że sam je tako technologio. Ja dziołcha, wy, Poloki, żeście nom sto lot zrabowali. I przeca jo, Werka, ni mom to żalu do cia, ino do Poloków! - A gdzie są te Szopienice? – zapytała Weronika i usłyszała odpowiedź, że tuż za plecami, bo to dzielnica Katowic. Ale zaraz potem Justyna kazała zatrzymać auto, mówiąc, że jesteśmy prawie na miejscu. Dalej pójdziemy pieszo.

ROZDZIAŁ XV

Nie o każdym niemieckim landzie wiedziałem, gdzie leży. Lorentz mówił, że jest z Brenneru. Gdzie do diabła jest Brenner? Ale wszyscy, nawet ci najgłupsi wiedzieli, skąd jestem ja. Oberschlesien! Wielka fabryka Niemiec, przemysłowa perła w koronie. Krankl się śmiał, że my się wszyscy pewnie w hutach albo na grubach rodzimy. Odpowiedziałem mu, że rodzimy się w domach, bo nasze matki i nasi ojcowie o nas dbają, Ślązacy nie są owocami gwałtu, u nas zwyrodnialców nie ma. Zamierzył się, żeby mi przywalić, ale się nie odważył. Był większy, ale widział, że się go nie boję. A jak ktoś się jego nie bał, to bał się on. I tak się mnie bał za mało. Nie wiedział, bydlak, że już wydałem na niego wyrok, że tylko czekam okazji. Ale potem wszyscy mówili o Oberschlesien. A Wiese, małomówny Wiese, powiedział nagle, że cała ta wojna, którą przegrywamy, to o to Oberschlesien i o Danzig. Bo Niemcy mogły dużo ścierpieć po poprzedniej wojnie, ale nie odebranie im Danzig i Oberschlesien. Nawet jeśli nie całego. Przecież tu u nas to Niemcy zbudowali cywilizację, te ziemie były niemieckie od 800 lat. Niemcy mogły stracić nawet Prusy, ale nie Śląsk. I nie stare niemieckie miasto, Gdańsk. Niemcy musiały się o nie upomnieć. A jeśli teraz, po przegranej wojnie znów nam je zabiorą, to znowu się kiedyś o nie upomnimy. Żadnemu narodowi duma nie pozwoli, by zrezygnować ze swych odwiecznych ziem. Ktoś tam zaprotestował, że choćby ja, czy Latoschek jesteśmy dowodem, że to nie do końca niemieckie, bo niby obaj jesteśmy Niemcy, ale mówimy po słowiańsku. Wasserpolnisch. Ale inni go zakrzyczeli. To Niemcy zbudowali bogaty Śląsk i ma być niemiecki. A mnie to było obojętne, bo ja nie byłem z żadnego bogactwa, ja byłem z puszczy. I moim bogactwem była ta puszcza: jelenie, sarny, dziki, grzyby, jagody, ostrynżyny. Jak zaś są po polsku ostrynżyny? Żołwiny, albo jakoś? Potem sobie przypomnę. Rozmawialiśmy w takiej czeskiej chałpie, o co wybuchła ta wojna. Krankl znów wy-

skoczył, że i tak ją wygraliśmy, bo oczyściliśmy Europę z Żydów. Inni jednak mówili, że była niepotrzebna, bo Niemcy ją przegrywają, i zostaną upokorzone jeszcze bardziej niż przed wojną. Nikt ani nie wspominał, ze strachu, co będzie z nami. Bo mamy w książeczkach wojskowych wpisane SS Dirlewanger. Nikt z nich nie wiedział, ze ja nie mam. Że nie jestem już Richard Parusel, tylko Hubert Hachulla z SS Hitlerjugend. Mój własny Solbuch wyrzuciłem do rzeki. Po prawdzie jak wyrzuciłem, to się zacząłem zastanawiać, co dalej. Mogę sobie być ten Hachulla, czemu nie. Ale przecież nie wrócę do Kobiora, do Bernadki, i nie będę udawał, że jestem jakiś Hachulla z Paprocon, bo wszyscy mnie tam znają jako Richata Paruzela, syna Erwina, z ostatniej chałupy pod lasem. Będę musiał poradzić się kogoś starszego. Szkoda, że Egon już nie żyje. Ale znowu jakby żył, to nie mógłbym wierzyć, że Bernadka będzie moja. Richard, und hast du die libste in diese Oberschlesien? – zapytał nagle Krankl. Odpowiedziałem mu, że jeszcze jedno słowo, a go zabiję. Zaczął się śmiać. A ja nie dotrzymałem słowa. Bo już się do mnie nie odezwał a i tak zabiłem go dwa dni później. Ale coraz bardziej głowiłem się, co począć z tym Hachulla. Gdybym się nie zjawił w domu na urlopie w mundurze SS, to nawet mógłbym udawać, że do końca wojny byłem w Dachau. Cały Kobiór przecież wiedział, że trafiłem do koncetracjonlagru. Ale potem też cały Kobiór widział mnie - SS-mana. Jeszcze się tym mundurem obnosiłem, bo myślałem, że się Bernadce spodobam. Jej się nie spodobałem, a po prawdzie ojcu i dziadkowi też. Dziadek się drapał po siwych włosach i powtarzał: - Szukosz synek utropy, szukosz! - Opa, dyć jo niy po dobrowoli. Mogłech abo iś do SS, abo umrić w lagrze. - No ja, no ja, ale szukosz utropy, szukosz. Mogeś chocia w tym wafynroku sie sam niy pokazować. Mioł recht. To znaczy rację miał. Ale wiedziałem to teraz. To znaczy teraz, w tych Czechach, jak zastanawiałem się, co ze mną dalej będzie. Ze mną, czyli z kim. Z Richatem Paruzelem czy Hubertem Hachullą? Swoją drogą, jeśli mi się uda wrócić do dom, będę musiał tych Hachullów odwiedzić, powiedzieć jak umarł ich Hubert. Choć czy ja wiem, jak umarł? Widziałem tylko, jak umierał, a potem, jak nie żył. Jak go zabijali, a raczej śmiertelnie ranili, nie widziałem. I przecież nie powiem matce, ojcu, że ostatnie jego słowa brzmiały: o kurwa! Żadnych innych jego słów nigdy nie słyszałem. Tylko to: o kurwa!

***

I… No i go przecież okradłem. Bo przywłaszczyłem sobie jego dokumenty. Jego toż-

samość. Czy można bardziej okraść człowieka, niż kradnąc jego tożsamość? Ale z drugiej strony czy trup to jeszcze człowiek? Przecież trupowi to obojętne, ma tożsamość czy nie ma tożsamości. Tym bardziej, że nawet jeśli ich pochowali, to i tak wszystkich w bezimiennej mogile. A jeśli mi się dzięki jego dokumentom uda przeżyć, to może by się nawet ten Hubert Hachulla cieszył, że na coś się komuś jego śmierć przydała. A nawet nie komuś, tylko synkowi z sąsiedniej wsi. Może kiedyś widzieliśmy się na odpuście? Albo w lesie, bo ja dużo po lesie chodziłem, a on może akurat zbierał grzyby albo jagody? A może kąpaliśmy się koło siebie w Paprocyńskim Stowie. Bo stow jest między Kobiórem i Paprocynami i tam chodziły się kąpać dzieci z Kobióra, Paprocon, Cielmic. A nawet z Tychów, Żwakowa, Urbanowic, Gostyni. Czasem, jak lato było ładne, to nad wodą było więcej jak sto dzieci. Niby wszyscy trzymali się ze swoimi, ale przecież na tych innych też się patrzyło. To może ja tam patrzyłem na Huberta Hachullę? Albo Hubert Hachulla na mnie patrzył. I nawet mu w głowie nie postało, ze zaraz jak żyć przestanie, to ja się stanę nim. Tylko na jak długo? Bo przecież do domu jako Hachulla nie wrócę. Gruber namawiał mnie, żebym nie wracał na Górny Śląsk. Bo on przypadnie Polsce. Żeby jeszcze Polsce, ale komunistom, bo sowieci co zagarną to już nie puszczą. Więc Polska pewnie będzie kolejną republiką sowiecką. Jak Białoruś albo Ukraina. Ci SS-manowi nie popuszczą. Jak nas z niewoli wypuszczą, jedź ze mną do Aachen - przekonywał. Mówił, że jego ojciec pastor jest znany z antyhitlerowskich przekonań i na pewno zwycięzcy będą się z jego opinią liczyć. – Bo chyba nie potraktują Niemców tak, jak my potraktowaliśmy choćby Polaków – dodawał smutno. Ale zaraz się pocieszał, że może sowieci, ale nie Amerykanie i Anglicy. To jednak kulturalne narody. Jak Niemcy, zanim Hitler do władzy nie doszedł. - Albo jedź ze mną – proponował Latoschek. Mówił, powoli, zacinając się, że przecież Sagen to też Śląsk, chociaż Dolny, więc u niego pozostanę w Heimacie. No i on jest ze wsi, ja też, to się łatwiej zaaklimatyzuję. I ma siostrę młodszą, byłaby dla mnie w sam raz. A ojciec ma gospodarstwo duże, to się dla siostry część wydzieli. Dla drugiej nie, bo jest przygłupawa, ale ta o której myśli dla mnie, jest może nawet mądrzejsza od niego. Tym mnie zniechęcił, bo sam był najgłupszy w kompanii, więc jeśli nawet ta mądrzejsza siostra jest podobna… Ale całkiem zniechęcił mnie Gruber, mówiąc, że Sagen tak samo jak Oberschlesien, pewnie wpadło już w sowieckie łapy. A sowieci co capną, to już nie puszczą. - Sagen nie może trafić do Polski. To były zawsze Niemcy – zaprotestował Latoschek, ale Gruber powiedział, że nie wie, jak sowieci swój świat urządzą, ale co zacapią, to nie puszczą. Może w związku sowieckim będzie republika polska i republika niemiecka, z tej części, co ją sowieci mają. A może i powstanie sowiecka republika śląska, tylko choć śląska, przecież nadal sowiecka, to co za różnica.. CDN Dariusz Dyrda


16

nr 11/2019 r.

Książka, na którą wielu z naszych Czytelników długo czekało – już jest. Już ją wysyłamy, rozwozimy po Śląsku. Jeśli zgłosicie się do nas, chętnie zorganizujemy u Was wieczór autorski, NA KTÓRYM Gott mit Uns będzie po promocyjnych cenach.

To sie werci poczytać: Opowieści o śląskiej historii (wcale nie dla dzieci) Jana Lubosa, to kilkanaście gawęd o naszych dziejach, od średniowiecza po czasy współczesne. Oparta o mało znane dokumenty i doskonałą ich analizę. Dzięki niej można lepiej zrozumieć śląskie dzieje, ale i Śląsk dzisiejszy. 124 strony, format A-5, cena 20 zł.

Ksiůnżka ślůnsko – nojlepszy gĕszynk pod krisbaum! Mosz już „Historia Narodu Śląskiego”? „Richtig Gryfno Godka”? „Gott mit Uns”? „Asty Kasztana”? Eli ni mosz, terozki festelno szansa kupić je blank tanio. W księgarni komplet tych książek kosztuje średnio około 155 zł. U nas – razem z kosztami wysyłki – wydasz na nie jedynie !!! 120 złotych!!! Ale możesz je oczywiście kupić także osobno. Koszt przesyłki – 9 złotych. W przypadku zamówienia powyżej 100 zł – przesyłka gratis. Można zamówić internetowo: megapres@interia.pl lub telefonicznie: 501-411-994. Można też zamówić, wpłacając należność na konto: 96 1020 2528 0000 0302 0133 9209 Prosimy przy zamówieniu podawać numer telefonu kontaktowego. Instytut Ślůnskij Godki 43-143 Lędziny ul. Grunwaldzka 53

„Historia Narodu Śląskiego” Dariusza Jerczyńskiego – to jedyna książka opowiadająca o historii Ślązaków z naszego własnego punktu widzenia, a nie polskiego, czeskiego czy niemieckiego. 480 stron, format A-4, cena 60 zł.

„Asty Kasztana, Ginter Pierończyk – „opowieści o ląsku niewymyślonym”, to autentyczna saga rodziny z katowickiego Załęża. Jak się żyło w Katowicach śląskim pokoleniom? Historia przeplatana nie tylko zabawnymi anegdotami , ale też tragicznymi wspomnieniami i pięknami zdjęciami z prywatnych zbiorów. 92 strony, formak A-5. Cena 15 zł.

„Rychtig Gryfno Godka” Dariusza Dyrdy – to jedyny podręcznik języka śląskiego. W 15 czytankach znajdziemy kompendium wiedzy o Górnym Śląsku, a pod każdą czytanką autor wyjaśnia najważniejsze różnice między śląskim a polskim. Wszystko to uzupełnione świetnym słownikiem polsko-śląskim i śląsko-polskim. 236 stron, format A-5. Cena 29 zł.

„Gott mit Uns - ostatni żołnierze” Mariana Kulika. To wspomnienia ostatnich Ślązaków, służących w armii III Rzeszy. Stare opy spominajom przedwojenno Polska, służba przy wojsko i to, co sie sam dzioło, kiej przīszły Poloki a Rusy. Fascynująca lektura. 240 stron, format A-5, Cena 29 zł.


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.