Krytyka Literacka 2011

Page 1

KRYTYKA LITERACKA: styczeń 2011

Udostępnij

Zgłoś nadużycie

Page 1 of 64

Następny blog»

Utwórz bloga

Zaloguj się

KRYTYKA LITERACKA pod redakcją Witolda Egertha i Tomasza Sobieraja ● ISSN 2084-1124 LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA ESEJE RECENZJE FELIETONY WIERSZE OPOWIADANIA ______________________________________________________________________ Spis treści ► 2012 (8) ▼ 2011 (78) ► grudzień (7) ► listopad (9) ► październik (10) ► wrzesień (6) ► sierpień (3) ► lipiec (6) ► czerwiec (4) ► maj (4) ► kwiecień (6) ► marzec (7) ► luty (7) ▼ styczeń (9) OD REDAKCJI (2) Felieton: Tomasz Sobieraj NIEZNOŚNA LEKKOŚĆ TRWONI... Recenzja: Andrzej Sosnowski PO TĘCZY Poezja: Przemysław Łośko I NIE ZAMYKAJ OCZU PATRZĄ... Felieton: Igor Wieczorek KTO CZYTA, TEN BŁĄDZI? Felieton: Jan Siwmir POWSTANIA, REWOLUCJE I REPUBL... Felieton: W.A. Grzeszczyk ZGODA BUDUJE, NIEZGODA R... Felieton: Jaroslav Hašek NAJWIĘKSZY PISARZ CZESKI ... Dygresje: Julisz Słowacki BENIOWSKI (fragmenty)

OD REDAKCJI (2) Z powodu nieobecności Naczelnego Wodza na kilka dni przejąłem jego obowiązki, co zaowocowało lekką, chwilową zmianą w profilu Krytyki Literackiej – dlatego w styczniu, oprócz nowych autorów, pojawiają się tematy mniej z literaturą związane i swobodniejsze felietony. *** A teraz trochę prywaty. Bo czemu nie? To tylko taki krótki wstęp, felietonik, literacka flintifluszka, ale nie mogłem inaczej podziękować za przyjemność, jaką zrobili mi moi wierni druhowie - J. Dehnel i W.A. Grzeszczyk w grudniowych Migotaniach Przejaśnieniach oraz w bieżącym wydaniu Krytyki Literackiej: Kiedy Fryderyk Nietzsche pisał swoje słynne, pozytywnie zweryfikowane przez historię zdanie „skromność jest cechą miernot” z pewnością uśmiechał się pod sumiastym wąsem. Autor Zmierzchu Bożyszcz zapewne już wtedy przewidywał, że kiedyś, pośród trójmiejskich portowych żurawi, mazowieckich nieużytków, budek z falistej blachy i dziurawych dróg zakwili rumiane dziecię, przyszły interdyscyplinarny geniusz, którego skromność stanie się legendarna i wręcz jakby żywcem wykradziona z Sevres. Jak sądzę Szanowny Czytelnik już wie, kogo mam na myśli: tak, to Jacek Dehnel, niekiedy zwany Denel, czasem zaś von Dehnel. Ten posiadacz używanej pelisy i wielu talentów, kiedy odwali już literacką szychtę, z upodobaniem tropi wszelkie przejawy nieskromności. Czy to baraszkując na kanapie, czy odkurzając kolekcję meloników, czy stymulując się intelektualnie zasobami internetu, ta literacka Matka Teresa wyszukuje fanfaronów, po czym piętnuje ich z gorliwością Roberta Bougre i humorem Hanki Bielickiej. Oczywiście, jako indywiduum dobrze ułożone, p. Jacek nie zajmuje się pyszałkami znanymi z historii, jakimś Słowackim, Whitmanem, Haškiem, Witkacym czy Gombrowiczem, ale wyszukuje bufonów współczesnych, takich jak ja. I dobrze, bo moja megalomania zaczynała być dla mnie samego nieznośna, dlatego wysoko cenię sobie terapeutyczne właściwości p. Jacka i służących mu wiernie anonimowych literatów. Dzielne zuchy! To tyle koleżeńskich duserów i przyjacielskich kuksańców. Co zatem w bieżącym wydaniu Krytyki Literackiej? Wiersze Przemysława Łośko ze zbioru I nie zamykaj oczu patrząc na pepika, Marek Trojanowski analizuje twórczość Andrzeja Sosnowskiego na przykładzie tomiku Po tęczy, W.A. Grzeszczyk pisze o przyjaźni dwóch znanych pisarzy, a panowie Wieczorek, Siwmir i Sobieraj w interesującym trójgłosie poruszają temat Republiki Książki, finansowania bibliotek, i nie tylko. Jako że tropienie zarozumialców przez J. Dehnela jest ściśle ukierunkowane w stronę jednego tylko przypadku, KL pozwala sobie wypełnić luki w wątłej edukacji p. Jacka i zacytować fragmenty dzieł innych bufonów: Juliusza Słowackiego i Jarosława Haška. Ponadto polecamy wizytę na stronie Internetowego Magazynu Kulturalnego www.poezja-polska.pl/fusion/viewpage.php?page_id=146 gdzie Józef Baran rozmawia z Karolem Maliszewskim o kondycji polskiej literatury. *** Ostatniego dnia grudnia zakończył się plebiscyt na najlepszy tekst

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_01_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: styczeń 2011

► 2010 (41) ► 2009 (4) ____________________ _ Adres do korespondencji t.sobieraj@wp.pl

AUTORZY TEKSTÓW Józef Baran Klaudia Bączyk Mariusz Bober Jan Z. Brudnicki Maciej Cisło Michał Dec-Budziszyński Stanley Devine Marek Doskocz Witold Egerth Stanisław Esden-Tempski Piotr Grobliński W.A. Grzeszczyk Łukasz Jasiński Zbigniew Joachimiak Krzysztof Jurecki Katarzyna Karczmarz Roman Kaźmierski Marcin Królik Andrzej Jerzy Lech Marek Ławrynowicz Przemysław Łośko Dariusz Magier Roberto Michel Joanna Mieszkowicz Janusz Najder Krzysztof Niemczycki Stanisław Obirek Edward Pasewicz Dariusz Pawlicki Robert Rutkowski Jan Siwmir Tomasz Sobieraj Wioletta Sobieraj Jan Stępień Andrzej Tchórzewski Janusz Termer Marek Trojanowski Joanna Turek Igor Wieczorek Bohdan Wrocławski Adam A. Zych ORAZ J.W. Goethe Jarosław Hašek S.I. Witkiewicz ____________________

Page 2 of 64

Krytyki Literackiej. Czytelnicy głosowali następująco: 1. SAJGON (listopad 2009) - 97 głosów 2. UTWÓR O MATCE I OJCZYŹNIE (marzec 2010) - 86 głosów 3. LATAWCE, CZYLI SANACJA POWIEŚCI SATYRYCZNEJ... (styczeń 2010) - 85 głosów 4. PIOSENKA O ZALEŻNOŚCIACH I UZALEŻNIENIACH (listopad 2010) - 83 głosy 5. TYTAN Z PLASTIKU (wrzesień 2010) - 79 głosów 6. PROWADŹ SWÓJ PŁUG PRZEZ KOŚCI UMARŁYCH (marzec 2010) 78 głosów 7. CHORE DZIECKO EUROPY (grudzień 2010) - 75 głosów 8. DZIEJE RODZIN POLSKICH (październik 2010) - 70 głosów 9. PRZERWA W PRACY (lipiec 2010) - 69 głosów 10. SOBIERAJ ODPOWIADA DEHNELOWI (grudzień 2009) - 65 głosów Wśród ponad tysiąca czytelników biorących udział w plebiscycie wylosowano nagrody - trzy czytniki książek elektronicznych iRiver Story. Urządzenia otrzymują: Łukasz Górnicki z Krakowa Monika Czernek z Katowic Adam Nowakowski z Grudziądza Kłaniam się i zapraszam do lektury, Tomasz Sobieraj Poleć to w Google

Felieton: Tomasz Sobieraj NIEZNOŚNA LEKKOŚĆ TRWONIENIA CUDZYCH PIENIĘDZY Inwestowanie w biblioteki (a może raczej bibloteki, jak to często mówią biblotekarze i ich wielbiciele) w dzisiejszych czasach można by porównać z inwestowaniem przez kolej w parowozy lub przez linie lotnicze w balony. Romantyczne to, efektowne, ale drogie, powolne, nieekonomiczne. Papierowe książki prędzej czy później zostaną zastąpione elektronicznymi – to nieuchronne, jak nieuchronne było wyparcie winylowej płyty przez CD, a CD już zastępują pliki ściągane z internetu. Maszynę do pisania pokonał komputer. Przykłady można by mnożyć. Są też zawody, które prawie całkowicie wyginęły – bednarze, kowale, zecerzy. Podobny los zapewne czeka bibliotekarzy. Szkoda, że nie polityków i wojskowych.

Milton Friedman, laureat nagrody Nobla z ekonomii pisał, że najgorszym gospodarzem jest państwo, bo roztrwoni każde pieniądze, dlatego powinny one pozostać w rękach obywateli, a państwu należy się jedynie to, co niezbędne do utrzymania porządku i bezpieczeństwa. Życie dowiodło, że miał rację: im więcej państwowej ingerencji, czyli na przykład socjalizmu, tym gorzej dla zwykłych obywateli, a lepiej dla profitariatu, to znaczy grupy osiągającej korzyści z nicnierobienia, pozorowania pracy lub wykonywania zajęć nieużytecznych. Niestety, partyjni aparatczycy zarządzający Polską, niezależnie od głoszonych poglądów, są socjalistami, co można poznać między innymi po tym, że najlepiej ze wszystkiego potrafią łamać obietnice i podnosić podatki, a wyszarpnięte z kieszeni ludzi pracy pieniądze przeznaczać na cele, które można zrealizować nie wydając złotówki, lub bez szkody nie realizować ich wcale. Bogdan Zdrojewski, laureat nagrody Bączkowskiego, były prezydent Wrocławia, senator, poseł, oskarżony i skazany za niegospodarność na czternaście miesięcy w zawieszeniu (później uniewinniony), specjalista od budowy bloków na terenach zalewowych oraz niezgodnego z prawem i etyką zasiadania jednym zadkiem na dwóch publicznych stołkach, wybitny znawca problematyki obrony narodowej, obecnie minister kultury, człowiek jak widać wszechstronnie uzdolniony, by nie rzec geniusz, zapowiedział przeznaczenie w ciągu najbliższych trzech lat 150 mln zł na budowę i modernizację bibliotek gminnych, 15 mln na

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_01_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: styczeń 2011

Page 3 of 64

zaopatrzenie tych bibliotek, 6 mln rocznie na wspieranie wydawców, 8,5 mln rocznie na rzecz poprawy społecznego wizerunku książki i aż 35 mln na digitalizację zasobów bibliotecznych. Nie są to prywatne pieniądze ministra Zdrojewskiego, tylko nasze, podatników, mieszkańców biednego kraju, w którym zamyka się szkoły i zabiera się ludziom oszczędności gromadzone na przyszłe emerytury, dlatego wymienione w rządowych planach kwoty skłaniają do refleksji i pytań. Skłaniają tym bardziej, że prywatnie minister jest chyba człowiekiem bardzo oszczędnym, zwykle bowiem chodzi nieogolony, co upodabnia go nieco do sympatycznych ministrów kultury Iranu i Afganistanu. Nagębne usierścienie naszego sługi (minister to po łacinie sługa) jest skromne w porównaniu z solidnymi brodami azjatyckich kolegów, ale jako że Polska to kraj rzeczy i przedsięwzięć nieudanych, poronionych i pozornych, więc w zasadzie ten nieurodzaj na twarzy nie dziwi. Przejdźmy jednak do konkretów. 150 mln na budowę i modernizację bibliotek gminnych – w sytuacji, kiedy w każdej gminnej szkole jest komputer i biblioteka, a w niej ziewająca z nudów bibliotekarka, tudzież druga ziewajaca niewiasta (lub dwie i więcej) w zwykłej, skomputeryzowanej publicznej gminnej bibliotece, zasadność wydania tej kwoty wydaje się wątpliwa i na kilometr śmierdzi marnotrawstwem. Ciekawe, ile bibliotek za tę kwotę zostanie wybudowanych, a ile zmodernizowanych, i co znaczy słowo „modernizacja” w tym przypadku. Bo moja biblioteka rejonowa chyba została już „zmodernizowana” – pomalowano ściany i wstawiono komputer; teraz panie żądają 3 zł za godzinę korzystania z maszyny i żebrzą o datki na zakup książek. Prowadzą też gazetkę ścienną. Wszyscy aż się palą, żeby tam zaglądać. 15 mln na zaopatrzenie bibliotek – tylko w co? W trzeciorzędną literaturę à la Masłowska o życiu półgłówków, w romanse, fantasy, kryminały, czasopisma dla gospodyń czy inne ogłupiacze? Czy to aby tylko nie sprytne posunięcie wymyślone po to, by przyssani do państwowych dotacji prywatni wydawcy mogli zarobić jeszcze więcej na kontyngentach zadrukowanego papieru dla bibliotek? A co z wartościową literaturą, z klasyką, pismami popularnonaukowymi? Jaki odsetek w tych niejasnych zakupach stanowić będą dzieła literatury, a jaki makulatura? Którzy to pisarze znajdą się w bibliotekach, a którzy nie, i dlaczego. 6 mln na wsparcie wydawców – w tym zepsutym, zbudowanym z absurdów kraju niektórzy prywatni wydawcy dostają od państwa nasze, publiczne pieniądze na wydawanie i promocję książek pisarzy, których prawie nikt nie chce kupować i czytać bądź czyta wyłącznie dlatego, że zafundowano im medialną reklamę. Dlaczego w takim razie państwo nie wspiera producentów np. pacek na muchy czy jakichkolwiek innych wytwórców rzeczy zbędnych lub mało pożądanych albo w ogóle producentów czegokolwiek? Wszyscy powinni mieć równe szanse, w końcu podobno jest demokracja. Ciekawe też, którzy wydawcy dostają dotacje, a którzy nie, i, oczywiście, dlaczego. 8,5 mln na poprawę wizerunku książki – co to konkretnie znaczy? Wizerunek książki można poprawić porządnie edukując dzieci i młodzież a nawet dorosłych oraz promując prawdziwą literaturę. Dotychczasowa polityka państwa, polegająca na promocji nudy, bełkotu i nieudolności doprowadziła do tego, że w ciągu roku 62% obywateli nie miało w ręku książki, a pozostałe 38% to głównie uczniowie, studenci, nauczyciele i specjaliści różnych dziedzin, którzy muszą czytać podręczniki i literaturę fachową. Większość ludzi czytać nie będzie – jedni, bo to niemodne, niewidowiskowe i trudne zajęcie, inni, bo ich oszukano wmawiając, że literacka pasztetowa to szynka parmeńska. Do tego ten wprowadzany pięcioprocentowy VAT na i tak już zbyt drogie książki oraz podniesienie VAT-u na papier, usługi, energię, paliwo itd., co spowoduje wzrost cen książek o 10% – to, jak rozumiem, w ramach promocji czytelnictwa? 35 mln na digitalizację – czyli zwykłe skanowanie i ewentualnie zamiana na pliki PDF. Tę banalnie prostą czynność mogą wykonywać pracownicy bibliotek w ramach swoich obowiązków, posługując się śmiesznie tanimi urządzeniami i łatwo dostępnym darmowym oprogramowaniem. Zamiast zbijać bąki czy przysypiać między regałami, wykonaliby pożyteczną pracę i nauczyli się czegoś. Trzeba im to tylko zorganizować. Warto też przy tej okazji wspomnieć, że zaledwie 9%

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_01_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: styczeń 2011

Page 4 of 64

bibliotek w Polsce ma witrynę internetową, co jest wynikiem mizernym nawet jak na Środkowo-Wschodnią Europę i świadczy o dużej inercji bibliotekarzy, wynikającej zapewne z nadmiernej feminizacji tego zawodu. Szarmanckie plany ministerstwa zdumiewają również dlatego, że nie uwzględniają twardych faktów dotyczących nawet polskiego zaścianka, mianowicie skomputeryzowania gospodarstw domowych, powszechnego dostępu do internetu – nawet w telefonie, błyskawicznie rosnącej popularności książek elektronicznych i liczby ich tytułów oraz powstawania coraz liczniejszych cyfrowych bibliotek (tylko w ramach polskiej platformy dLibra na koniec 2010 roku było ich 59 z 509 tys. tytułów). Również księgarnie sprzedające e-booki i specjalizujące się w nich wydawnictwa rozwijają się w szybkim tempie, podobnie jak prywatne niekomercyjne biblioteki cyfrowe i strony www umożliwiające nieodpłatne pobranie e-książki. Ba, niektórzy pisarze, szczególnie ci nie żyjący z pisania, udostępniają swoje dzieła w postaci elektronicznej, niekiedy za darmo, wychodząc z założenia, że lepiej pozyskać czytelnika, sprawić ludziom przyjemność i nie mieć z tego pieniędzy, niż żebrać o państwowy datek czy użerać się z wydawcą, który kręci i kombinuje, by nie wypłacić i tak śmiesznie niskiej należności. Nie wolno też zapominać o ekologii – naprawdę, szkoda drzew; tak powoli rosną, i piękniejsze są od większości książek. I last, but not least: cała światowa i polska klasyka dostępne są w internecie bez opłat. Na naszych oczach dokonuje się na rynku książki rewolucja na miarę wynalezienia druku, czego urzędnicy, z jakichś tajemniczych powodów, nie zauważają. Utrzymanie małych, ospałych bibliotek dużo kosztuje – to są pensje, ZUS, ogrzewanie, prąd, czynsz, naprawy i remonty. W sytuacji, kiedy książkę można kupić w antykwariacie za cenę bochenka chleba, a nowości (w postaci elektronicznej) wypożyczyć w internecie za kilka złotych, utrzymywanie na dłuższą metę tych potrzebnych kiedyś instytucji dzisiaj wydaje się rozrzutnością (fakt, jedną z wielu w tym kraju i nie największą). Rozumiem lament i wściekłość bibliotekarzy, gdy przeczytają te słowa. Rozumiem, jednak postępu nie da się zatrzymać, nie da się też utrzymać przy życiu tego zawodu, tak jak nie udało się to z innymi profesjami. Nie tak dawno przecież, bo pod koniec XX wieku, gdy pojawił się elektroniczny skład tekstu, zniknęli zecerzy. Nikt nie ronił łez nad losem kilkuset tysięcy szwaczek, gdy padał w Polsce przemysł włókienniczy, czy nie przejmował się problemami kupców, gdy powstawały hipermarkety. Panta rhei. Na początku rewolucji przemysłowej robotnicy niszczyli maszyny, które zabierały im pracę, w końcu jednak musieli się pogodzić z rozwojem techniki i szukać innych zajęć. Teraz, w drugiej dekadzie XXI wieku nadszedł czas, by pomyśleć nad przekwalifikowaniem bibliotekarzy i sensem utrzymywania bibliotekoznawstwa jako osobnego kierunku na wyższych uczelniach. Warto też zastanowić się nad ewentualnym przekształceniem dużych bibliotek miejskich i dzielnicowych w nowoczesne multimedialne centra biblioteczno-edukacyjno-informacyjne oraz przeniesieniem do nich części księgozbiorów z bibliotek małych, niemrawych i martwych, generujących jedynie koszty. Drugą część ich zasobów książkowych powinny przejąć biblioteki szkolne, które w małych miejscowościach mogłyby stać się podobnymi centrami, dostępnymi dla całej lokalnej społeczności. Oczywiście, z takich rozwiązań nie byliby zadowoleni wielcy wydawcy, dla których blisko 9000 bibliotek i ich filii to setki tysięcy sprzedanych książek i milionowe dochody – ale o nich chyba nie trzeba się martwić, w końcu są rzutkimi ludźmi biznesu, tworzą silne lobby, dostają państwowe dotacje, więc sobie poradzą. Jak nietrudno się domyślić, pieniądze od ministra Zdrojewskiego rozejdą się na premie, nagrody, dodatki motywacyjne, plany, projekty analizy, programy, szkolenia, drogie skanery, drogie komputery, drogie oprogramowanie; trafią do kieszeni urzędników, i na konta prywatnych wydawców, którzy nie muszą się starać o czytelnika, bo państwo im zapłaci za wydrukowane książki. Spore ochłapy trafią do co bardziej zaradnych pisarzy, czyli dobrze ustawionych cwaniaków wiedzących jak wyciągnąć publiczną kasę, mozolnie piszących swoje nudne stachanowskie produkcyjniaki (i pomyśleć, że kiedyś taki Gombrowicz, Kafka, Schulz i inni wielcy twórcy wielkiej literatury nie utrzymywali się z pisania, chodzili do prawdziwej pracy i pisali wiekopomne dzieła, wydając je później na własny koszt).

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_01_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: styczeń 2011

Page 5 of 64

Można by powiedzieć, że wymienione kwoty to niewiele w porównaniu do rocznego budżetu Ministerstwa Kultury, przekraczającego 2,2 miliarda złotych. Biorąc pod uwagę sumy, jakie polskie karykaturalne państwo przepuszcza na obrzydliwe wojny, zbrojenia, rozdętą administrację, konferencje, zbędne zakupy, orliki, mistrzostwa w kopaniu piłki oraz inne idiotyczne i/lub cyrkowe przedsięwzięcia, to jeszcze mniej. Jednak każdy, kto żyje w realnym świecie, chodzi ulicami, rozmawia z ludźmi, był w zwykłym szpitalu, załatwia sprawy w urzędzie, każdy, kto myśli samodzielnie, wydaje własne ciężko zarobione pieniądze na coraz droższe życie, ten wie, że najpierw trzeba sfinansować to, co najważniejsze, bez czego trudno godnie żyć a nawet trudno godnie umrzeć, bez czego jesteśmy bezzębnymi pariasami neofeudalnej Europy, obywatelami polskiego smutnego pierdolnika. Dopiero później można się bawić. Lecz nowa arystokracja – czyli ci, którzy poznają świat na bankietach, sympozjach, posiedzeniach, zza szyb służbowych samochodów i z usłużnych reżimowych mediów – bawi się już teraz. Za tę zabawę płaci z zabranych nam pieniędzy. Nie martwi się o nic, bo liczne przywileje, wysokie dochody, emerytury, opiekę medyczną ma zapewnione, i pewnie dla jej rodzin i dziedziców też wystarczy. A gdy ci gardzący swoim ludem władcy jeszcze bardziej obniżą poziom i tak już nędznej edukacji, po cichu zamkną kolejne szkoły, gdy jeszcze głupsze programy i filmy pojawią się w publicznej misyjnej telewizji, gdy prawdziwe książki zostaną wyparte przez dzieła literackich neandertalczyków oraz błahe dreszczowce, romanse i fantasy, gdy poziom otumanienia narodu osiągnie apogeum, wtedy pracujący do siedemdziesiątki bezwolny szczerbaty półanalfabeta na pewno nie podniesie głowy. Wtedy też całkiem runie tekturowa fasada demokracji i zacznie się zabawa na całego. Tak, łatwo jest sięgać do kieszeni obywatela, szczególnie gdy ten trwa w letargu przytruty miazmatami polityków i wiernych im dziennikarzy. Łatwo jest też wydawać cudze pieniądze. Znacznie trudniej wydaje się te zarobione własną porządną pracą – wie o tym każdy, kto naprawdę pracuje. Poleć to w Google

Recenzja: Andrzej Sosnowski PO TĘCZY Autor: Marek Trojanowski Na początek, zamiast wstępu ale za to w promocji i zupełnie za darmo przepis na wiersz à la Andrzej Sosnowski. Składniki: I) 3 tom „Historii Filozofii”, Tatarkiewicza; II) kilka słów po angielsku – może być też jakieś śmieszne zdanko: cat, pussy, doll, big chicken without wings; III) kilka słów po niemiecku – tu może być także jakieś zdanko – die weltanschauungskritik hat heute gar nichts zu tun, zeit, sonne, blume; IV) literalny zapis pierwszego lepszego zdarzenia, którego było się świadkiem tuż po przebudzeniu np. „Kiedy wstałem z łóżka, poszedłem prosto do kuchni, by sobie przygotować kromkę chleba z pasztetem. Obok lodówki na ścianie zobaczyłem karalucha. Chciałem go pacnąć laczkiem, ale uciekł a mi się nie chciało przesuwać lodówki. O poranku jestem jeszcze zaspany i jakoś brak mi sił. Od kiedy wprowadziłem się do mieszkania obok zsypu mam ciagły problem z karaluchami. Muszę to komuś zgłosić”. Sposób przygotowania: 3 tom Tatarkiewicza – otwórz skorowidz rzeczowy (na końcu tomu). Wybierz 2 dowolne uczone pojęcia (2 na 1 wiersz – nie więcej!). Ja dla przykładu wezmę dwa pierwsze: absolut, abstrakcja (wyd. z 1978 r.). Następnie weż literalny zapis pierwszego lepszego zdarzenia i wstaw do niego, w dowolne miejsca wynotowane wcześniej uczone słowa. Ja

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_01_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: styczeń 2011

Page 6 of 64

wstawię na początku i na końcu. Czyli: Absolut. Kiedy wstałem z łóżka, poszedłem prosto do kuchni, by sobie przygotować kromkę chleba z pasztetem. Obok lodówki na ścianie zobaczyłem karalucha. Chciałem go pacnąć laczkiem, ale uciekł a mi się nie chciało przesuwać lodówki. O poranku jestem jeszcze zaspany i jakoś brak mi sił. Od kiedy wprowadziłem się do mieszkania obok zsypu mam ciagły problem z karaluchami. Musze to komuś zgłosić. Abstrakcja. Następnie do powstałego tekstu wprowadź słowa i zdania niemieckoangielskie (tu także masz wolną rękę). Ja zrobiłem to tak: Absolut. big chicken without wings. Kiedy wstałem z łóżka, poszedłem prosto do kuchni, by sobie przygotować kromkę chleba z pasztetem. Obok lodówki na ścianie zobaczyłem karalucha. Chciałem go pacnąć laczkiem, ale uciekł a mi się nie chciało przesuwać lodówki. O poranku jestem jeszcze zaspany i jakoś brak mi sił. Od kiedy wprowadziłem się do mieszkania obok zsypu mam ciągły problem z karaluchami. die weltanschauungskritik hat heute gar nichts zu tun. Musze to komuś zgłosić. cat, pussy, doll Abstrakcja. zeit, sonne, blume. W zasadzie wiersz już jest gotowy, już w tej chwili po przeczytaniu, Jacek Gutorow może napisać o tym tekście, że „Ta poezja dzieje się na naszych oczach - warto docenić wyjatkowość tego zdarzenia” (cyt. za GW, 200805-15). Ale jeżeli jesteś ambitny i chciałbyś pokombinować to masz teraz szerokie pole do popisu. Treść jest dana jak na dłoni, teraz można to dowolnie poukładać. Pamiętaj, że szanujący się krytyk literacki będzie koncentrował się na formie, gdy nie dostrzeże żadnej istotnej treści w tekście. Dlatego forma w tym przypadku odgrywa niebagatelną rolę! Zatem: Pomysł pierwszy i ostatni: Absolut. big chicken without wings. Kiedy wstałem z łóżka, poszedłem prosto do kuchni, by sobie przygotować kromkę chleba z pasztetem. OboK lOdówki Na ścianie zobAczyłem karalucha. ChciałeM go pacnąć laczkiem, ale uciekł a mi się nie chciało przesuwać lodówkę. O poranku jestem jeszcze zaspany i jakoś brak mi sił. Od kiedy wprowadziłem się do mieszkania obok zsypu mam ciagły problem z karaluchami. die weltanschauungskritik hat heute gar nichts zu tun. Muszę to komuś zgłosić. cat, pussy, doll Abstrakcja. zeit, sonne, blume. [pragnę zwrócić uwagę na potencjalną wielość interpretacji drugiej strofki!] Podany przepis na wiersz à la Andrzej Sosnowski skonstruowany został na podstawie tomiku „Po tęczy”. Właściwie trudno w tym tomiku dostrzec coś więcej aniżeli rozwodniony

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_01_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: styczeń 2011

Page 7 of 64

pic, do którego produkcji czuje się zobligowany uznany poeta. Sosnowski jest jednak zbyt inteligentny by nie dostrzec braku pomysłu na tomik. Ale ta sama inteligencja, która podpowiada mu, że nie ma pomysłu, stworzy sama ów pomysł. Sosnowski zatem przerobi Pawła i Gawła na autorskie Mihi i Tibi (i napisze kilka wierszyków), rozmnoży niczym Chrystus, Flauberta (czym zapełni kilka stronic w tomiku. I tu się dziwię poetom polskim. Niemal każdy z nich ma jakieś dziwne przekonanie, że książeczka poetycka musi mieć min. 40 str. Przypomina to nawyk studentów polonistyki – i nie tylko – że magisterkę pisze się na „trzy palce” grubości z bibliografią), wymyśli po drodze kilka dziwolagówneologizmów na miarę mumiowskiego „czasowstrzymywacza”. U Sosnowskiego są to: „Samotwóóór. Czasowtwóóór” – swoją drogą chciałbym przeczytać, co Gutorow i inni mędrcy od krytyki literackiej, napiszą o tym dziwolągu Sosnowskiego. Oczywiście, gdyby autorem tego przecudownego potworka był Iksiński, natychmiast by go wyśmiano. Ale przecież „Samotwóóór. Czasowtwóóór” to nie byle wytwór byle kogo! Lecz „wytwóóór” samego Sosnowskiego! I to nie byle Sosnowskiego z książki telefonicznej, ale tego własnie, tego a nie innego Sosnowskiego Andrzeja, TEGO! I tu po raz kolejny objawia się inteligencja Andrzeja „TEGO” Sosnowskiego, urodzonego 29 maja, 1959 r., w Warszawie. Podobnie jak Dieter Bohlen, Sosnowski wie, że jego nazwisko stało się wytrychem, pewnym logo, który umożliwi mu przemycenie nawet największego kitu do świata kultury. On jako Autor nie musi się troszczyć o sens, o to, co ma do powiedzenia w wierszach, bo nawet jeżeli nie będzie miał nic do powiedzenia, jeżeli jego wiersze będą przypadkowym zlepkiem słów, pozbawionym sensu (dla przykładu: Bo pan chce tylko cmokać, kończyć i zamykać./Zuzu robi „pa pa” i idzie się rzeźbić gdzie indziej. (Słowiczku mój! a / leć, a piej!) Daffy Duck jako Carmen Miranda.) to na pewno znajdzie się przynajmniej 19 gutorowów, którzy będą zachwycali się ową nieudolnością (bo to przecież nie jest bezpłodność – wiersze Sosnowski pisze już na sztuki), określając ją mianem poezji, która powstaje na żywo. Gdyby jednak żaden Gutorow się nie pojawił, Andrzej Sosnowski ma jeszcze kilka technicznych asów w rękawie, którymi na pewno się posłuży, by ukryć jałowość tekstów. Główna sztuczka, której używa w „Po tęczy” to myk z „Pawłem i Gawłem”, oraz powtórzenia tych samych wersów, całych fraz w różnych wierszach. Sosnowski odwołuje się tu do starej jak świat przypadłości ludzkiej, a mianowicie: nikt dobrowolnie nie chce wyjść na durnia. W tym przypadku żaden czytelnik nie przyzna się do tego, że nie wie o co chodzi, że nie rozumie sensu tych powtórzeń, że nie widzi sensu w bezsensie. Będzie sobie powtarzał w duchu: „o co tu chodzi?” i nie dopuści do siebie myśli: „tu o nic nie chodzi”, bo to wiersze „TEGO” a nie innego Sosnowskiego. Na zakończenie pozwolę sobie zacytować jeden z najlepszych tekstów Andrzeja Sosnowskiego, z tomiku „Po tęczy”: leu leu / fel ko co / ia tea noe / freeze. Reszta tego wybitnego tekstu, bez którego kultura śródziemnomorska jest już nie do wyobrażenia, jest wariacją na temat jednego z kawałków z płyty „Powstanie warszawskie” grupy Lao Che. „Do mnie należą tego miasta mury….”, za co należą się Sosnowskiemu wyrazy uznania.

Tekst pochodzi z książki Marka Trojanowskiego Etyka i poetyka, t.III, internet 2010. Poleć to w Google

Poezja: Przemysław Łośko I NIE ZAMYKAJ OCZU PATRZĄC NA PEPIKA pepik spogląda w niebo

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_01_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: styczeń 2011

Page 8 of 64

czy po zabiegu powiększania ust można od razu całować? pepik spogląda w niebo i duma nad zastosowaniami botoksu. wszystkie wypełniacze ulegają degradacji, dlatego pepik prezentuje poziome zmarszczki na czole, bruzdy nosowo-wargowe z uporem godnym i gapi się w punkciki na niebie przymierzając je do skroni a to koronę północną, a to laur wężownika wymyślając poemat dydaktyczny w dwóch tysiącach heksametrów. jeden z wielu przykładów dziedzicznej deformacji dający się zaobserwować w 1800 pokoleniach rodu: niech inni mają wojny, a dla pepika będą gwiazdy, des knabes wunderhorn i wałek podatkowy, no i wspomniane, powiększone usta, habsburskie wargi.

Pepiczek poznaje Cesarza Wszystkich Szadoków Cesarz udzielił mi audiencji po wstawiennictwie na właściwym szczeblu. Liczyłem na to, że Cesarz, będąc magiem i pomazańcem zna odpowiedź na dręczące mnie pytanie: jaka jest natura następnego kroku? Wszak musiał Wielki N. objawić mu tę wiedzę, żywiłem nadzieję, wszak każdy przekrój musi mieć swoje źródło. Dywan puszył się na mnogich stopniach, złapałem zadyszkę, a jeszcze nie dotarłem do wrót pałacu. Usłyszałem: mój drogi, poczęstuj się cuksem, napij likieru. Trzymaj na języku słodycz. Nie oblizuj warg, pozwól, aby cukier zbierał się na ich powierzchni, żeby ściekał leniwą, słodką strugą na brodę. Zgadnij, gdzie spadnie kropla, ciężka od słodyczy.

pepik wstępuje na wielką, pomarańczową drogę i uśmiecha się, uśmiecha szeroko, przymierza purpurowe kozaki, przymierza złote oko i w pomarańczowe ubiera się loki czy droga za nim jest złota, przed nim co wąskie zatoka - któż wie, i czy w przystani pomarańczową łodzią Pani, tego również nikt nie wie, a przecież nie sposób, płotkiem, latawcem, kapiszonem, kotkiem zatrzymać pomarańczowej piosenki, odebrać pomarańczowej panienki, nie, do jasnej anielki

fafik, pierwszy uczeń pepika czyni nieopatrznie wyznanie, po czym zostaje wezwany w charakterze świadka na wieczór autorski plemienia Pulpów, dla których delikt pióra i papieru (w skład którego, jak wiadomo, wchodzą najczęściej substancje klejące, wypełniające i barwiące przypadkowo sprasowane włókna) stanowi komentarz i samoistne źródło zobowiązania do odszkodowań nadzwyczajnych: sławy, poważania oraz więcej niż nadobnych igraszek w parkach i ogrodach działkowych. pepi, pan i dobroczyńca szorstkomordego koncypienta nie mógł nie zażądać konfesaty. z duszą na ramieniu

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_01_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: styczeń 2011

Page 9 of 64

przygotowuje zatem fafik raport w tabelach przestawnych, korzy się ośmiokrotnie przed lustrem w przedpokoju i rozmyślając nad wyznaniem drugim pisze skromną prośbę do wszechwiedzących Pulpów o przypomnienie treści swojego pierwszego wyznania, które równie beztrosko jak poczynił - zapomniał

pepik kupuje pompkę, pulower i poduchę w desenia pasożytom, dżdżownicom, biletom miesięcznym na okaziciela, a także Stronnictwu Wydmuszki będąc adoratorem pjurnonsensu pepik zaopatrzył się w pompkę do powiększania gadżetów. nabył natychmiast od żabki chleb, masło roślinne, serek wiejski, pesto a z wykwintu nerkowce i sos vinegrette. na zebrze wyprzedził Mrocznego w wersaczu, który jak fama niosła tworzył dla nadziei i piękna uduchowione teksty o życiu porannym rencistów i licencjatu pepik zrobił popas. wyjął poduchę z poliestrowego plecaczka, fuf fuf i jeny! katedra! lecz owoż Mroczny minął to świadectwo wiary obojętnie, przeto dzięki tobie składając pepik wziął chleb, łamał i smarował masłem roślinnym, wiejskim serkiem i rozdawał z pesto, wraz z uczniem swoim, szorstkowłosym fafikiem. oni to dla nas, i dla naszego rozbawienia, wzięli pompkę i rozmnażali wykwint wiktuału, iżby nikogo w głodzie nie zostawić ale i temu świadectwu Mroczny nie dowierzył, atoli targały nim sprzeczne uczucia, bo jego dramatycznie uformowane czoło przecięła zalotnie bruzda intelektu, a kroki, dotąd chyże i nerwowe, zyskały dostojeństwa i powagi. tymczasem pepik, przyznajmy przypadkowo, pompnął jeszcze raz i wnet las drzew nerkowca porósł Mostową, Groblę, gminę, powiat, a nawet województwo. I otworzyło się przed fafikiem, pepikiem i Mrocznym, rencistami oraz licencjatem Niebo Poznania. I runęli z jękiem śmiertelnym na kolana dzięki Tobie składając, a Ty błogosławiłeś i rozdawałeś pompki oraz uwagi o filozofii Wittgensteina w wydaniu podręcznym

pepik opowiada, a pepik słucha o rzece dobrych przepowiedni i nie mogąc otrząsnąć się z wody mystic road powraca w myślach do chwili pośrodku drogi. głos, który miał za swój, wieszczy mu stając na wysłużonym otoczaku, że wątpliwość bez tożsamości jest ledwie liszajem jak tamten ostatni, jasny wers: czy zwątpisz? pepik słyszy swój głos, a potem poddaje się złudzeniu, że głos dobiegnie go z jeszcze starszego otworu na inkaust rondem nowalijki: „obie strony królewskiego traktu porosną zaroślem lawendy, błękitną, żółtą i różową cystą, makiem, chabrem, bławatkiem. ty jednak dotknij, dotknij, dotknij ciemnopurpurowej gądzieli, dotknij asfodeli”

pepik wychodzi z pieśni na opuszczenie żagli, choć dopłynąwszy za wyspy zielone do syren o najpiękniejszych brwiach, lądów niebieskich, pepik już tańczył z jedną dłonią otwartą ku Niemu, drugą spowitą w mgłach. pepikowi znów się marzy, że przemierza nieznane ligi wzdłuż i z dala od przylądków,

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_01_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: styczeń 2011

Page 10 of 64

że studiuje portulany i przywraca wiatr pomiędzy rumbami pewności i wielkiej ciszy jaka rodzi się w nim samym nieważne w oku, czy poza okiem cyklonu __________________________________________ i, że sześć cyklonów wtóruje w rozmarzeniu: oe, oe Poleć to w Google

Felieton: Igor Wieczorek KTO CZYTA, TEN BŁĄDZI? 8 grudnia 2010 roku w Bibliotece Narodowej w Warszawie odbył się kongres inaugurujący Republikę Książki, czyli niezwykle ambitny, długofalowy projekt, w ramach którego twórcy, politycy, bibliotekarze i biznesmeni zamierzają podjąć wspólne działania w celu przezwyciężenia głębokiego kryzysu czytelnictwa w Polsce. „Wierzymy, że czytanie jest źródłem naszej wolności i niezależnego myślenia. Wierzymy, że czytanie stymuluje kreatywność i tworzy potencjał twórczy. Jesteśmy przekonani, że czytanie pobudza wyobraźnię, pomaga odnaleźć się we współczesnym, niejednoznacznym świecie, pozwala zrozumieć siebie i innych, uczy mądrze decydować, uniknąć konfliktu, pokonać strach. My, wspólnota ludzi czytających, pragniemy uczynić wszystko na rzecz promocji czytelnictwa” – oświadczyli zgodnym chórem uczestnicy kongresu i twórcy Republiki Książki. Natomiast Minister Kultury Bogdan Zdrojewski zapowiedział przeznaczenie w ciągu najbliższych trzech lat 150 mln zł na budowę i modernizację bibliotek gminnych, 15 mln na zaopatrzenie tych bibliotek, 6 mln rocznie na wspieranie wydawców, 8,5 mln rocznie na rzecz poprawy społecznego wizerunku książki i aż 35 mln na digitalizację zasobów bibliotecznych. Tylko ktoś niegodziwy lub kompletnie szalony mógłby krytycznie ocenić ten podziwu godny projekt i tylko ktoś bardzo naiwny może być przekonany o jego nieuniknionym, spektakularnym sukcesie. Problem polega na tym, że prawdziwe przyczyny głębokiego kryzysu czytelnictwa w Polsce mają nie tylko ekonomiczny, ale też nieco inny, kulturowy charakter. To jasne, że ktoś, kto bez grosza przy duszy wchodzi do upadającej księgarni, ma mniejsze szanse na przeczytanie dobrej książki niż ktoś, kto z wypchanym portfelem wchodzi do znakomicie zaopatrzonej księgarni. Lecz jasne jest również to, że poziom czytelnictwa w naszym kraju obniża się równocześnie ze wzrostem naszych dochodów, a wciąż malejący popyt idzie w parze z rozwojem rynku wydawniczego i wciąż rosnącą podażą. Książek ciągle przybywa, a czytelników ubywa. Ten paradoksalny stan rzeczy świadczy niezbicie o tym, że nieczytanie książek zaczęło nam się opłacać. Długie lata transformacji ustrojowej nauczyły nas pragmatyzmu, sprytu i ostrożności, lecz nie uznania dla ludzi pokroju doktora Judyma, Hamleta, czy Don Kichota. Powiedzmy to sobie otwarcie: ani czytanie książek ani ich posiadanie nie stanowi już przepustki do wyższej klasy społecznej, a inteligenckie wyznaczniki statusu społecznego ustąpiły miejsca znacznie mniej inteligenckim wyznacznikom biznesowo-medialnym. Z wielu sondaży wynika, że w zastraszającym tempie wzrasta ilość osób, dla których czytanie książek jest równoznaczne ze stratą czasu. Z licznych badań przeprowadzanych przez Instytut Książki i Czytelnictwa Biblioteki Narodowej wynika, że w ciągu ostatnich lat drastycznie zmienił się stosunek ludzi wykształconych do księgozbiorów domowych. Okazuje się, że w ostatnich latach to właśnie oni najchętniej likwidowali swoje prywatne biblioteczki. Zważywszy fakt, że według sondaży BN główną zawartość owych biblioteczek stanowiły różnego rodzaju poradniki, romanse i kryminały, trudno nie dojść do wniosku, że literatura piękna,

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_01_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: styczeń 2011

Page 11 of 64

literatura faktu, poezja i eseistyka nikogo już nie obchodzą. W udzielonym nie tak dawno Gazecie Wyborczej wywiadzie Beata Stasińska, współzałożycielka znanego wydawnictwa W.A.B. zauważyła, że „U nas książka jest nieobecna w życiu publicznym. Celebryci, VIP-y niechętnie pokazują się z książką. Ile jest postaci w naszych serialach, które czytają książkę, żartują, spierają się na jej temat? Amerykanie robią zabawne filmy o klubach miłośniczek Jane Austen. W Polsce ten, kto czyta, stał się w medialno-ludowym odbiorze jakimś, za przeproszeniem, frajerem, który nie wie, na czym polega prawdziwe życie, gdzie są pieniądze i, jak to się teraz elegancko mówi, fun”. No właśnie, nic dodać, nic ująć! I właśnie z tego powodu tylko ktoś niegodziwy lub kompletnie szalony może krytycznie oceniać godny podziwu projekt o nazwie Republika Książki i tylko ktoś bardzo naiwny może być przekonany o jego nieuniknionym, spektakularnym sukcesie. Poleć to w Google

Felieton: Jan Siwmir POWSTANIA, REWOLUCJE I REPUBLIKA KSIĄŻKI Polska znana jest ze szlachetnych zrywów. Zero kalkulacji, kunktatorstwa, wyczekiwania czy taktycznych i strategicznych rozgrywek. Albo powstanie, albo bój do upadłego, albo Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy i szturm z bagnetami na czołgi. Nawet rozumiem ten sposób myślenia, bo sam niestety jestem Polakiem i gdzieś tam w duszy pokwikuje mi rycerz, a jego biały koń dopomina się o owies. Jak kompania wojska ze mną zadrze, to nie ma zmiłuj, rzucę się na kompanię z bronią jakiej naprędce dopadnę, choćby były to gołe widły... Że z góry wiadomo jak to się skończy? Cóż z tego? Rozum rozumem a ułańska fantazja ułańską fantazją. Dlaczego akurat u progu nowego roku przypomniał mi się Don Kichot? Z dwustu czterdziestu trzech i pół miliona powodów. Tyle właśnie obiecał nasz Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Bogdan Zdrojewski, na rozwój bibliotek i akcje wydawnicze w ciągu trzech lat. Wszystko niby wygląda, przynajmniej na pierwszy rzut oka, bardzo przyzwoicie. O katastrofalnym stanie czytelnictwa w Polsce wiemy od lat, można zatem powiedzieć, że nareszcie władze dostrzegły problem i chwała im za to, iż próbują na ten problem zareagować. Powstała Republika Książki, w której skład weszli, jak czytamy „twórcy kultury wysokiej i popularnej, działacze organizacji pozarządowych, czołowi dziennikarze, wydawcy, księgarze, naukowcy, przedstawiciele świata mediów i biznesu”, a patronat objęła małżonka prezydenta, Pani Anna Komorowska. „Celem Republiki Książki jest stałe, intensywne wspieranie i koordynacja wszystkich działań na rzecz rozwoju czytelnictwa i bibliotek w najbliższych latach, tak, by dostęp do kultury i wiedzy był jak najszerszy. Republika Książki jest wyrazem wspólnej troski o losy polskiej kultury i polskiego państwa, dbałości o powodzenie przyszłych pokoleń. U podstaw Republiki Książki leży przekonanie, że biblioteki, szczególnie w małych miastach i wsiach, powinny stać się centrami lokalnych środowisk, bramami dostępu do wiedzy i kultury”. Pięknie brzmi, prawda? A suma 243 500 000 działa na wyobraźnię. Dokładnie rozpisana na kwoty wygląda następująco: 150 mln zł na budowę i modernizację bibliotek gminnych rozłożone na trzy lata, 15 mln na zaopatrzenie tych bibliotek, 6 mln rocznie (!) na wspieranie wydawców, 8,5 mln rocznie (!) na rzecz poprawy społecznego wizerunku książki, 35 mln na digitalizację zasobów bibliotecznych. Jestem pod wrażeniem. Widzę tylko dwa maleńkie, jak najmniejsze śrubki w silniku samolotu, problemy. Po pierwsze o stanie czytelnictwa w Polsce wcale nie przesądza brak dostępu do słowa pisanego. Widać to najlepiej na przykładzie Warszawy. Na każdym osiedlu znajduje się kilka bibliotek. Ruch w nich jest, owszem, ale bez przesady. Po pierwszych kilku miesiącach od daty zakupu przez bibliotekę jakiegoś bestselleru (zazwyczaj zagranicznego), kiedy to do jednego egzemplarza tworzy się kolejka czytelników, zainteresowanie umiera śmiercią naturalną i

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_01_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: styczeń 2011

Page 12 of 64

bestseller spokojnie obrasta pajęczynką na półce. A przecież jest, i można po niego w każdej chwili sięgnąć. (Rodzime tzw. bestsellery czy książki kultowe pomijam, po nie w ogóle rzadko kto sięga, chyba że jest to Wiśniewski czy Grochola, ale ich książek żaden krytyk nie określa mianem „kultowej”). Dlaczego zatem przeciętny człowiek woli wydać 1,50 zł na kolorowe czasopismo, w którym więcej jest zdjęć celebrytów oraz gwiazd i gwiazdeczek znanych z telewizji i filmu niż słowa pisanego? Dobre pytanie. Zadałem je kilku znajomym paniom, z którymi pracuję. Przyciśnięte do muru zgodnie zeznają, że to, co oferuje rynek księgarski jest dla nich niestrawne (czytaj: za długie, niezrozumiałe, nudne i opowiadające o rzeczach ich niedotyczących, nieistotnych a przy tym nieatrakcyjnych). Kiedy nadmieniłem, że przecież istnieją takie, które są interesujące i podałem przykłady, kobiety odpowiedziały, że nie wiedziały że są, bo w recenzjach to „wszystko reklamują, że jest genialne i porywające, a potem jak się książkę bierze, to w ogóle nie wiadomo o co chodzi jak z tą, no, Masłowską na przykład”. Natomiast czytanie o gwiazdach poprawia samopoczucie, bo można obejrzeć ich pięknie ubrania i dowartościować się faktem, iż mają podobne problemy: miłość, zazdrość, dzieci, urządzanie domu etc. Pięknie wstrzeliła się w ten rynek Katarzyna Grochola, ze swoim cudownie jędrnym, żywym językiem i genialnym poczuciem humoru, ale za to ma ciągle pod górkę, ponieważ nasi rodzimi krytycy zamiast wyciągnąć wnioski, szczują ją wszystkimi możliwymi psami, a to co pisze nazywają „literaturą dla kucharek”. Generalnie większość osób utalentowanych jest w Polsce niszczona i musi przebijać się samodzielnie przez wrogie, zawistne środowisko. Talent w tym kraju jest jak trąd, który należy omijać, tępić i tłamsić jako zagrażający jedynie słusznym poglądom na literaturę. Tak przechodzimy do drugiego problemu. Pomijam sposób przyznawania, rozdzielania i zagospodarowania pozostałych pieniędzy. Jeśli ktoś dla spokoju sumienia chce postawić kilka kapliczek... tfu... bibliotek, proszę bardzo. Wprawdzie odbywa się ta akcja za miedzy innymi moje pieniądze, ale i tak wpływu na podobne decyzje nie mam. Jednak 6 mln rocznie na wspieranie wydawców i 8.5 mln na rzecz poprawy wizerunku książki rocznie (czyli w sumie 43.5 mln w ciągu trzech lat) , ani chybi zostanie zawłaszczone przez obecnie „miłościwie” nam panujących guru od literatury. Środowisko pisarskie zamknięte jest w getcie, ustanowiło własne kryteria ocen literatury (takie, którym sami są w stanie podołać), własną hierarchię dziobania, powołało własnych królów, a właściwie królików. Za pomocą koneksji, wymiany dóbr i usług (pamiętacie te czasy?), a nierzadko prostego łapówkarstwa, panują oni na scenie literackiej i indoktrynują młode umysły. W dodatku panowie Maliszewski, Grzebalski, Świetlicki, Winiarski, panie Podgórnik, WolnyHamkało, Masłowska czy im podobni nie kryją, że jeśli społeczeństwo nie rozumie tego, co oni piszą, to... trzeba wymienić społeczeństwo. Gdzieś już na gruncie polityki słyszałem podobne hasła i gęsiej skóry dostaję, gdy mi się przypominają. Dzięki takim specjalistom od słowa pisanego panoszą się na półkach frazy typu: heloł wagino, dzień dobry szyjko zmieniwszy kosmiczną wyporność znosisz dary małżonko – powiedział Arnolfini – „a gdzie zanosisz dary?” [jarek łukaszewicz „małżeństwo Arnolfinich”] Potrafili z miernot uczynić osoby sławne, nie wątpię więc, że znajdą siły, by dobrać się do tych kilkudziesięciu milionów złotych, pachnących i kuszących jak pęto kiełbasy przed nosem psa. Nie chcę przesądzać, ale być może właśnie z ich inicjatywy cała akcja nabrała rozpędu. W całym manifeście Republiki Książki jest tylko jedno krótkie zdanie: „Pragniemy, aby polska szkoła kształtowała kompetentnych uczestników kultury, a nie biernych konsumentów informacji i wrażeń”. Moim zdaniem od tego trzeba zacząć i na to wyłożyć większość pieniędzy! Biblioteki nie nauczą ludzi delektować się słowem pisanym. Szkoły powinny zadbać o edukację w tym zakresie na każdym etapie rozwoju dziecka i nastolatka, kontynuując swoją działalność poprzez instytucje kulturalne mające na celu rozwój dorosłego człowieka. Literatura zaś ma

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_01_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: styczeń 2011

Page 13 of 64

być dostosowana, tak jak każdy materiał edukacyjny, do wieku i percepcji człowieka. Od bajek czytanych dziecku, przez literaturę dla nastolatków, łatwą w odbiorze literaturę popularną, po pozycje ambitniejsze. Ponadto, jeśli szkoła od najmłodszych lat nie będzie uczyła, że słowami można bawić się jak puzzlami, układać z nich zamki i całe opowieści, żonglować ich znaczeniem, uczulać na dwuznaczność, którą za sobą niosą, wreszcie wydobywać z nich całą gamę uczuć, sprawiać, że ożywają w umysłach czytelników czy słuchaczy niczym najlepszy film, to kto to uczyni? Rodzice? Na pewno nie, ich pokolenie jest dla literatury stracone. Przy okazji muszę napomknąć o jakże istotnej sprawie ściśle związanej z historią martyrologiczną Polski. Otóż u nas każda treść, która podana jest w sposób zrozumiały, ciekawy i przystępny uznawana jest za niepoważną. Pisarz musi immanentnie partycypować w transcendencie, używać wyszukanych słów, brzmieć patetycznie albo przynajmniej nudnie, wtedy może liczyć na ochy i achy krytyków. Tymczasem w USA nawet mowy prezydenta układane są w taki sposób, aby dotarły nie tylko do profesora, ale i do krawca, policjanta czy zecera. W dodatku jest w nich miejsce na dowcip, pointę czy odrobinę rubaszności. A o sukcesie książki decydują czytelnicy, nogami i kieszeniami. U nas o sukcesie decydują tzw. krytycy, którzy na zamówienie i zgodnie z wytycznymi zaprzyjaźnionego z nimi autora piszą recenzję i umieszczają w zaprzyjaźnionym piśmie. Książka ma świetne notowania, tylko nikt jej nie kupuje. Nijak się to zatem nie przekłada na pieniądze, stąd też w społecznym odbiorze pisarz to frajer. Dyskredytowanie osób z talentem przez tych samozwańczych królików literatury także nie pomaga. W rezultacie tworzy się błędne koło, efektem którego jest z jednej strony zalew bełkotliwej nudy, z drugiej lekceważenie dla osób parających się literaturą. Dzięki twórcom takim jak Tuwim czy Brzechwa książki dla dzieci trzymają poziom, potem jest już niestety z górki. A wśród naprawdę utalentowanych, żyjących pisarzy adresujących swoje książki do wyrobionego czytelnika i opisujących współczesną rzeczywistość znajdą się co najwyżej dwa, trzy nazwiska. Dotkliwie brakuje w naszym kraju „literatury środka”. Takiej, która będzie ogniwem łączącym pomiędzy komiksem a dajmy na to powieściami Myśliwskiego. Brakuje programów oświatowych, nauczających, że słowo jest narzędziem, dzięki któremu można kształtować rzeczywistość. W Wielkiej Brytanii czy USA dużym uznaniem cieszą się kółka literackie, na uczelniach oblegane są przedmioty uczące kreatywnego pisania, prowadzone przez naprawdę najlepszych pisarzy. Czemu nie możemy brać przykładu z działań już sprawdzonych? Bo przecież nawet jeśli u nas gdzieś organizuje się warsztaty pisarskie, to kto je prowadzi? Znajomy dyrektora Domu Kultury, który jest akurat „w wielkiej finansowej potrzebie i trzeba mu dopomóc”. Czy Republika Książki raczy dostrzec powyższe problemy? Nie sądzę. Zerwaliśmy się do rewolucji zmieniającej świat a wyjdzie... jak zwykle. Znowu wydamy pieniądze na przysłowiowe „ obieranie ziemniaków w galerii”. Bo ktoś przekona decydentów, że to sztuka. I zainkasuje pokaźną część wielomilionowego tortu. Poleć to w Google

Felieton: W.A. Grzeszczyk ZGODA BUDUJE, NIEZGODA RUJNUJE Kiedy młody, poszukujący swojej indywidualności pisarz wymienia często nazwisko pisarza dojrzałego i oryginalnego oraz poświęca mu uwagę na forum publicznym, można przypuszczać, że albo jest to przejaw młodzieńczej fascynacji męskością i talentem, albo wyraz zazdrości i nienawiści. Jacek Dehnel, pisarz jeszcze młody, nie ukrywa swoich zainteresowań i fascynacji, także tych literackich. Jego ostatnim, poza internetem i guglami, odkryciem, by nie rzec obiektem westchnień, może nawet idolem, jest Tomasz Sobieraj, enfant terrible polskiej krytyki literackiej, pisarz, poeta i fotografik. Nie należy on do artystów, o których często mówią media, i tę niestosowność Jacek Dehnel stara się zatuszować, zresztą chyba nie sam, bo, wydaje się, wspierany przez swoich wielbicieli. Wysiłki tej grupy admiratorów osiągnęły swój cel, czego dowodzi rosnąca

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_01_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: styczeń 2011

Page 14 of 64

pozycja Sobieraja w literackim świecie i popularność jego książek. Droga do tej literackiej i męskiej przyjaźni nie zawsze była usłana kwiatami. Był czas nienawiści i zazdrości, gdy internetowi poeci pod kierownictwem Dehnela usiłowali pomniejszyć znaczenie łódzkiego artysty, stosując metody, które trudno zaliczyć do dżentelmeńskich. Wpatrzone w komputerowe monitorki i natchnioną twarz swojego przewodnika dzieci internetu prowadziły szyderczą kampanię przeciwko Sobierajowi. Wtedy to właśnie Jacek Dehnel zyskał miano Dody literatury – nieprzypadkowo, bowiem podobnie jak owa popularna gwiazda estrady, ten młody pisarz łączy w sobie nieprzeciętną urodę, wdzięk, smak, inteligencję i cięty język. Jednak przyszło opamiętanie. Z czasem arogancję i złośliwość zastąpiły uczucia wyższe, i nawet fakt, że na spotania autorskie z Sobierajem przychodzi więcej osób niż na biblioteczne wieczorki z Dehnelem, nie był w stanie ochłodzić coraz cieplejszych uczuć pomiędzy dwoma artystami. Jednak każda, nawet ta o podłożu erotycznym przyjaźń narażona jest na próby wytrzymałości. Mimo że w ostatnim numerze czasopisma literackiego Migotania Przejaśnienia z 2010 roku Jacek Dehnel dużo miejsca poświęca Tomaszowi Sobierajowi, niepokoi fakt, że stara się ten związek upolitycznić, a Tomasza Sobieraja ukrzyżować na Krakowskim Przedmieściu i to już po całej awanturze związanej z tamtym miejscem – takie podgrzewanie na siłę minionych waśni świadczyć może o kuriozalnym gorączkowym poszukiwaniu tematu do kolejnej książki, według własnej, nazbyt dosłownie rozumianej recepty, że „Literatura, jak przedsiębiorca pogrzebowy, żyje z bólu i rozpaczy”. Nie wiadomo tylko, czy chodzi bardziej o masochistyczne, czy o sadystyczne podejście do problemu, tak czy owak jedno i drugie mogłoby nieopatrznie stać się źródłem wyrafinowanych rozkoszy pozaliterackich i nie daj Boże utrącić Dehnela jako pisarza, dla którego, jak zwierzył się Markowi Doskoczowi, „samozadowolenie, sytość i radość rzadko kiedy jest dobrym tematem dla literatury”. Ten króciutki felieton jest głosem przyjaciela obu panów, apelem o nienastawanie na siebie w imię męskiej przyjaźni i o walkę fair play o względy kapryśnej Pani Literatury. Aby więc nie dopuścić między nimi do kolejnego nieporozumienia, chciałbym zdementować fałszywą pogłoskę, jakoby p. Tomasz Sobieraj kiedykolwiek powiedział o p. Jacku Dehnelu „picka” – przecież nazywanie p. Dehnela picką nie dość, że byłoby wulgarne, to mijałoby się z anatomiczną prawdą. APPENDIX, czyli wyrostek Na koniec powinienem z całego serca podziękować panu Dehnelowi za to, że swoimi słowami powołał mnie do życia i utkał mnie, w co niezachwianie wierzę, z marzeń o prawdziwym człowieku (zawistnicy szepczą, że to zupełnie jak w socrealistycznej radzieckiej opowieści, ale przecież ta epoka była wyzuta z wszelkiej duchowości, nie to co teraz) oraz przyodział na zimę w ciepłą pelisę i chwali się mną „od lewej do prawej i z góry na dół” – w ten jakże niebanalny sposób narodziło się równolegle jego pisarstwo. Ale marzy mi się, jak każdej półsierocie, poznać jeszcze imię szanownej mamusi – anonimowej pisarki, z którą mój dobroczyńca, jak sam przyznaje się w wywiadzie, obcował na kanapie. Chyba że jestem tworem li tylko wirtualnym, na miarę naszej cywilizacji. Co bym raczej nie wolał. Grzeszczyk Poleć to w Google

Felieton: Jaroslav Hašek NAJWIĘKSZY PISARZ CZESKI JAROSLAV HAŠEK (fragmenty) ...czuję, że trzeba odłożyć na bok zbyteczną skromność i poddać się przed całą rzeszą czytelników bezstronnej, poważnej autokrytyce.

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_01_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: styczeń 2011

Page 15 of 64

...muszę swoje postępowanie i własne czyny oceniać jak najbardziej obiektywnie, a jednocześnie na tyle jasno, by nikomu nie umknęła ani jedna ze wspaniałych cech mojego szlachetnego charakteru. Bywają oczywiście w moim życiu takie chwile, kiedy - będąc pod wrażeniem kolejnego własnego wyczynu - szepczę sam do siebie: „Mój Boże, ależ zuch ze mnie”. No dobrze, lecz co mi to da, jeśli świat o tym się nie dowie? Świat musi dojść do tego samego wniosku, a ludzkość musi należycie ocenić nie tylko moje wspaniałe predyspozycje i olbrzymie zdolności, ale przede wszystkim mój bajeczny talent i nieporównywalnie szczery charakter. Może ktoś mi zarzuci, dlaczego nie kazałem tego bałwochwalstwa napisać komuś innemu, bardziej do tego powołanemu; dlaczego popełniam gwałt na mojej skromności, chwaląc się samemu? Odpowiadam: Dlatego, ponieważ sam siebie znam najlepiej, a zatem na pewno nie napiszę o sobie nic takiego, co by nie było zgodne z prawdą, ponieważ byłoby śmieszne, gdybym, pisząc o sobie, przesadzał. Dlatego, kiedykolwiek zachodzi potrzeba by siebie pochwalić, dobieram wyrazy najskromniejsze, ale zdecydowanie stoję na stanowisku, że skromność zdobi mężczyznę, lecz prawdziwy mężczyzna zdobić się nie powinien, dlatego też nie wolno być skromnym ponad miarę (...) Nie wstydźmy się publicznie podkreślać własne walory! Jakże to piękne, kiedy można śmiało oświadczyć: „Szanowni państwo, jestem geniusz”, podczas gdy taki zbytecznie skromny mąż oświadczyłby: „Szanowni państwo, jestem bydlę”. Człowiek rozumny sprytnie się pcha do przodu, zabiegając gorliwie o sławę, gdy tymczasem taki gapcio siedzi w toalecie. Człowiek rozumny, oceniając siebie należycie, potrafi się wybić również w życiu publicznym. Gapiostwo to najgorsza cecha charakteru. To oszustwo, owinięte woalką skromności, a na mnie, męża tak wielce zasłużonego na polu czeskiej literatury, polityki i życia publicznego spadłaby hańba, byłby to z mojej strony grzech popełniony na narodzie czeskim, gdybym pozostawił go w niepewności co do tego, czy jestem lub nie jestem człowiekiem genialnym. I dlatego właśnie powiem zupełnie jasno: w dziejach ludzkości pojawił się tylko jeden osobnik wszechstronnie doskonały, a jestem nim ja. Weźcie na ten przykład pierwsze z brzegu, niezwykle udane, opowiadanie mojego autorstwa. I co zobaczycie wertując strona po stronie? Że każde zdanie zawiera głęboki sens, że każde słowo jest na właściwym miejscu (...) Wspaniałym przeżyciem jest przeczytać choćby jedną linijkę mojego tekstu, a kto tak uczynił, doznał błogiego uczucia, jakby jakiś czar wypełniał jego duszę, jakby go coś grzało, więc z błogim uśmiechem postanawia nie rozstawać się z moją książką nigdy i od tego czasu nosi ją stale przy sobie. Kilkakrotnie byłem świadkiem, jak ludzie z niesmakiem odkładali jakieś czasopismo, bo nie było w nim nic mojego. To prawda, ja też tak czyniłem, należę bowiem także do moich wielbicieli i wcale się z tym nie kryję. Każdą z moich wydrukowanych prac każę sobie czytać na głos przez moją żonę Jarmilę, najmilszą i najinteligentniejszą kobietę na świecie, i po każdym zdaniu nie mogę się powstrzymać od zawołania: „Toć to pyszne, toć przepiękne! Co za głowa, ten pan Jaroslav Hašek!” Wspominam o tym tylko tak na marginesie, gdyż jest to wspaniały przykład potwierdzający fakt, jaki niebywały entuzjazm budzą w kręgach czytelników moje prace literackie (...) Poleć to w Google

Dygresje: Julisz Słowacki BENIOWSKI (fragmenty) Lecz widzę, że mię ten liryzm zabija, Że na Parnasu szczyt prowadzi stromy, Kiedy czytelnik tę górę omija I woli prosty romans, polskie domy, Pijące gardła, wąsy, psy, kontusze; A nade wszystko szczere, polskie dusze. (...) Tu widzę, że mi się poemat uda, Że mi już muza swoich łask użycza;

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_01_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: styczeń 2011

Page 16 of 64

Więc dalej! Wieszczów galopem wyprzedźmy, (...) Lecz ten poemat będzie narodowy, Poetów wszystkich mi uczyni braćmi, Wszystkich - oprócz tych tylko - których zaćmi. (...) Wyjdę z dzisiejszej estetycznej cieśni I skrzydeł mojej muzy rozpostarcie Tęczowym blaskiem was oślepi wcześniej, Niż miałem zamiar. (...) Nowi poeci rodzą sie jak grzyby. (...) Każdy ma język swój, co jest kulawym. Szkoda, że wszyscy są okuci w dyby, (...) Był czas, żem lękał się pospolitości, Jako święconej duch się lęka wody; Lecz teraz często schodzę z wysokości Dla własnej sławy, pokoju, wygody; Krytykom jak psom rzucam kilka kości, Gryzą, lecz przyjdzie czas, że te Herody, Przez których teraz moje dzieci giną, Będę gdzieś w piekle gryzł jak Ugolino. (...) Więc nie mieszajcie mi się tu, harfiarze, Którym dziś klaska tłum! - precz mowo smętna, (...) Choć mi się oprzesz dzisiaj - przyszłość moja! I moje będzie za grobem zwycięstwo!... Legnie przede mną twych poetów Troja, Twe hektorowe jej nie zbawi męstwo, Bóg mi obronę przyszłości poruczył: Zabiję - trupa twego będę włóczył! (...) A sąd zostawiam wiekom. - Bądź zdrów, wieszczu! Tobą się kończy ta pieśń, dawny boże. Obmyłem twój laur w słów ognistych deszczu I pokazałem, że na twojej korze Pęknięcie serca znać - a w liści dreszczu Widać, że ci coś próchno duszy porze. Bądź zdrów! - A tak się żegnają nie wrogi, Lecz dwa na słońcach swych przeciwnych - Bogi. Poleć to w Google

Strona główna Subskrybuj: Posty (Atom)

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_01_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: luty 2011

Udostępnij

Page 1 of 63

Zgłoś nadużycie

Następny blog»

Utwórz bloga

Zaloguj się

KRYTYKA LITERACKA pod redakcją Witolda Egertha i Tomasza Sobieraja ● ISSN 2084-1124 LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA ESEJE RECENZJE FELIETONY WIERSZE OPOWIADANIA ______________________________________________________________________ Spis treści ► 2012 (8) ▼ 2011 (78) ► grudzień (7)

Recenzja: Krzysztof Jurecki W POSZUKIWANIU SENSU FOTOGRAFII. ROZMOWY O SZTUCE Autor: Tomasz Sobieraj

► listopad (9) ► październik (10) ► wrzesień (6)

Sztuka bez ducha jest niczym

► sierpień (3) ► lipiec (6) ► czerwiec (4) ► maj (4) ► kwiecień (6) ► marzec (7) ▼ luty (7) Recenzja: Krzysztof Jurecki W POSZUKIWANIU SENSU F... Poezja: Edward Pasewicz Recenzja: Jacek Dehnel BRZYTWA OKAMGNIENIA Poezja: Przemysław Łośko I NIE ZAMYKAJ OCZU PATRZĄ... Recenzja: WBREW NATURZE antologia opowiadań Felieton: Igor Wieczorek SZCZĘŚLIWY ŻYWOT CYBORGA?... VII Ogólnopolski Konkurs Poetycki O WAWRZYN SĄDECC... ► styczeń (9) ► 2010 (41) ► 2009 (4) ____________________ _ Adres do korespondencji t.sobieraj@wp.pl

Nie pamiętam, kto napisał zdanie stanowiące tytuł niniejszego eseju, czy jak kto woli – recenzji, ale podpisuję się pod nim bez wahania. Zresztą nie tylko ja – okazuje się bowiem, że w zalewie postmodernistycznej tandety istnieje sztuka, której nieobcy jest duch i filozofia. Co więcej, są jej odbiorcy. To budujący fakt, że w czasch „dehumanizacji sztuki”, jak to określił Ortega y Gasset, gdy rządzą masy upolitycznionych pseudoartystów usiłujące wytworzyć kulturę wysoką na miarę swoich wątłych możliwości, istnieje też twórczość hieratyczna i formalna, będąca manifestacją, wyznaniem wiary, świadectwem wiedzy o świecie. Widać Witkacego Tajemnica Istnienia nadal niektórych niepokoi.

Zadaniem artysty jest tworzyć, zaś zadaniem krytyka opisywać i tłumaczyć. Niekiedy jednak twórcy sami zaczynają mówić o swoich poczynaniach budując wokół nich wydumane teorie. Nie zawsze jest to dobry pomysł, zwykle bowiem nie mają odpowiedniego, ogólnego czy chociażby filozoficznego przygotowania i grzęzną w naiwnych rozważaniach, błądzą i potykają się w ciemności własnych myśli. Wtedy dobry krytyk może wspomóc nieszczęśnika, który wybrał się w trudno dostępne dla siebie rejony. I nawet jeśli jest to krytyk, tak jak Krzysztof Jurecki ceniący prawdziwą filozofię, poszukiwania religijne i rozwój duchowy, to „bezkompromisowe” feministki i „radykalni” eksperymentatorzy też mogą liczyć na jego wyrozumiałość i zawodową rzetelność. Książka Krzysztofa Jureckiego „Poszukiwanie sensu fotografii. Rozmowy o sztuce” to cykl rozmów z dwudziestoma polskimi artystami, dla których fotografia (a w kilku przypadkach także inne sztuki wizualne) stanowi narzędzie twórczej ekspresji. Wśród rozmówców znaleźli się – bardzo ogólnie rzecz ujmując – reprezentanci tradycji i awangardy, przez co autor uzyskał pełny obraz porównawczy postaw, nurtów i tendencji istniejących w polskiej fotografii początku XXI wieku. Krzysztof Jurecki jest krytykiem bezkompromisowym, wybitnym znawcą polskiej awangardy i współczesnej fotografii. Jak pisze we wstępie do książki: „Lubię rozmawiać z artystami, których: po pierwsze – cenię, po drugie – chcę poznać ich twórczość i filozofię bytu (»Sein«), jaka się za nią skrywa, a po trzecie – chciałbym im pomóc w ich rozwoju twórczym. Dlatego dokonałem tych, a nie innych wyborów. Pragnę zaznaczyć, że nie »rozmawiam« ze wszystkimi artystami i nie wszystkie wywiady publikuję”. Ta zdecydowana, jasna postawa Jureckiego i jego niechęć do nadmuchanych autorytetów sprawiają, że książka należy do najciekawszych pozycji traktujących o polskiej sztuce współczesnej i stanowi niezbędną pozycję w bibliotece każdego, kogo interesuje sztuka fotografii. Autor zadaje pytania celne, trudne i prowokujące, niekiedy bardzo złożone i analityczne oraz, co ważne, dyskutuje z rozmówcami, szeroko komentuje ich wypowiedzi, ujawniając w ten sposób charakter,

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_02_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: luty 2011

AUTORZY TEKSTÓW Józef Baran Klaudia Bączyk Mariusz Bober Jan Z. Brudnicki Maciej Cisło Michał Dec-Budziszyński Stanley Devine Marek Doskocz Witold Egerth Stanisław Esden-Tempski Piotr Grobliński W.A. Grzeszczyk Łukasz Jasiński Zbigniew Joachimiak Krzysztof Jurecki Katarzyna Karczmarz Roman Kaźmierski Marcin Królik Andrzej Jerzy Lech Marek Ławrynowicz Przemysław Łośko Dariusz Magier Roberto Michel Joanna Mieszkowicz Janusz Najder Krzysztof Niemczycki Stanisław Obirek Edward Pasewicz Dariusz Pawlicki Robert Rutkowski Jan Siwmir Tomasz Sobieraj Wioletta Sobieraj Jan Stępień Andrzej Tchórzewski Janusz Termer Marek Trojanowski Joanna Turek Igor Wieczorek Bohdan Wrocławski Adam A. Zych ORAZ J.W. Goethe Jarosław Hašek S.I. Witkiewicz ____________________

Page 2 of 63

przesłanie i istotę ich twórczości, które niekiedy bez jego pomocy zostałyby niejasne. Dzięki temu, że krytyk nie posługuje się środowiskową nowomową – jej terminologia już dawno opuściła szeregi znaczenia błąkając się po bezdrożach bezsensu – rozmówcy w miarę swoich możliwości dostosowują się do niego i w efekcie „Rozmowy o sztuce” są zbiorem nadzwyczaj ciekawych, szczerych, krytycznych wypowiedzi, zrozumiałych dla każdego czytelnika, któremu nieobce są zagadnienia dotyczące szeroko pojętej sztuki współczesnej – nie jest to jednak wyłącznie książka o niej i o fotografii w ścisłym słowa tego znaczeniu, dużo bowiem tutaj dygresji, tematów wokół sztuki, filozofii, nawet polityki, oraz anegdot i prawdziwych historii, których bohaterami są artyści, co czyni lekturę zajmującą także dla czytelników o innych zainteresowaniach. Myślę, że autor „Rozmów o sztuce” i wielu jego rozmówców zgodziłoby się z następującą opinią: „Wielu dzisiejszych artystów zdaje się wyznawać pogląd, że wystarczy rzucić sztuczne perły przed prawdziwe wieprze. Oto jak współczesny świat zaspokaja najgłębszą z ludzkich potrzeb” – tak pisze w eseju „Sprawa duszy” Saul Bellow, zarzucając twórcom oszustwo, demagogię, oporunizm i kilka innych równie nieprzyjemnych właściwości, z brakiem ducha włącznie, a intelektualistom wytyka, że nie stali się nową klasą patronów sztuki. Obserwując poczynania wielu artystów i pretendentów do tego miana, trudno się nie zgodzić ze stwierdzeniami noblisty. Wbrew oficjalnej propagandzie, sztuka pozbawiona ducha jest niczym, zaś pozbawiona intelektualizmu, filozoficznej refleksji czy – o zgrozo – warsztatu, jest tworem kalekim, którego byt jest nieistotny, i zwykle zostaje unieważniony, jeśli nie przez sobie współczesne, to przez następne pokolenia. Podobny radykalny pogląd prezentuje wielu samodzielnie myślących i gruntownie wykształconych ludzi, mimo to większość twórców z dziwacznym uporem nie ułatwia zmiany tego postrzegania i brnie w niezrozumiałość i śmieszność, jednocześnie trwając w przekonaniu, że tworzy rzeczy nowe i wielkie. A przecież wszystko już było. Treść ciągle jest ta sama, rzecz polega na indywidualizmie, innym niż nakazuje konwencja epoki ujęciu tematu. Jednak odejście od konwencji wymaga odwagi, erudycji, intelektualnej suwerenności. Kiedy tych cech brakuje, pojawia się pseudofilozofia, hermetyzm, paradoksalnie stanowiący pożywkę dla stadnych instynktów, i zabójcze dla sztuki upolitycznienie, czyli w istocie niewolnictwo, podporządkowanie się dyktatowi władzy a w konsekwencji powstanie struktur administracyjno-artystycznych dzielących się publicznymi pieniędzmi i stawiającymi sobie za cel nadrzędny niedopuszczenie do tzw. obiegu artystów niezależnych. Książka Krzysztofa Jureckiego poprzez staranny dobór rozmówców należących do różnych kierunków w fotografii – od neoawangardy, przez postfeminizm, nurt medytacyjny, fotografię elementarną, dokumentalną, inscenizowaną, po neopiktorializm – ukazuje złożony obraz polskiej fotografii końca XX i początku XXI wieku. Praca ta również udowadnia, że popularny pogląd Zygmunta Baumana, według którego artysta to tłumacz rzeczywistości, jest nawet nie tyle fałszywy, co nieprzemyślany, z gruntu naiwny i przegrywa ze stanowiskiem autora przekonującym, że artysta to przede wszystkim kapłan i prawodawca. Owszem, artysta powinien nawet, jak Witkacy, być prorokiem, lecz często bywa tylko człowiekiem uwikłanym w problem tworzywa, bez śladu egzystencjalnego czy metafizycznego, wyrobnikiem gromadzącym znaczenia pozorne, lub uprawiającym płciowy radykalizm błaznem – i o tym też jest ta książka. „Rozmowy o sztuce” dowodzą także bezspornie, że zamknięcie się w obrębie jednej dziedziny aktywności umysłowej nigdy nie doprowadzi do ciekawych wyników – obojętne, czy polem działania jest sztuka, literatura, filozofia czy matematyka, niezbędne jest poszerzanie intelektualnych horyzontów, rozwijanie zainteresowań i samokształcenie. Bez tego nie może być mowy o istotnym działaniu.

Z Krzysztofem Jureckim rozmawiali: Andrzej Różycki, Andrzej Kwietniewski, Zbigniew Libera, Grzegorz Zygier, Ewa Świdzińska, Magdalena Samborska, Joanna Zastróżna, Magdalena Hueckel, Sylwia Kowalczyk, Zbigniew Treppa, Jan Grzegorz Issaieff, Andrzej DudekDürer, Marek Rogulski (Rogulus), Katarzyna Majak, Basia Sokołowska,

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_02_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: luty 2011

Page 3 of 63

Michał Brzeziński, Waldemar Jama, Marek Gardulski, Wojciech Zawadzki, Ireneusz Zjeżdżałka. Krzysztof Jurecki, Poszukiwanie sensu fotografii. Rozmowy o sztuce. Galeria Sztuki Wozownia, 224 str., ilustracje; Toruń 2007.

Poleć to w Google

Poezja: Edward Pasewicz Chwila ostrego słońca, potem po omacku obmacywanie kolana. Krew zmieszała się z piaskiem, jaka piękna zgoda, krzepiące poczucie, że już się uzbierało tyle kamyków, że wystarczy jeden na szczycie i się cudnie zawali i można będzie zbieractwo uprawiać raz jeszcze. I na dodatek ( jasna cholera) już po swojemu, bo to słówko teraz tak nie boli, jest zwyczajnie i do innych nie odsyła łatwych światów gdzieś na krawędzi światła i wody

19 Politycznie Poprawnych Wersów No masz, co za zbieg okoliczności, ty leżysz na trawie w tle katolickie krowy, wysokie chaszcze, płaczące wierzby, historia z cyklu „popatrz ! popatrz!”. Ja z samochodu przez brudną szybę zerkam i myślę o tobie, że ślub i że bóg zamieszkał w tobie odkąd kupiłeś nowe buty i w notatkach zapisuję: nie planuję przyszłości, bo nie znam, i daruję sobie resztę dylematów, bo jak niby coś rozumieć, kiedy klonowe noski setki wirujących klonowych nosków, jak pobożna szarańcza ze wschodu, jeden po drugim opadają na ciebie. Niby to nic co tka się ze światła i wody wyraźne jest ma zapach, dźwięczy i jego nasienie też dobrze smakuje, a jednak (popatrz, popatrz) gdy chce powiedzieć czym jest, znika. No i masz, wszystko nagle jasne, samo w sobie, bez wątpliwości.

Przed szybą wielką i czystą Od 21.00 ciemne twarze nad barem. Piątek. Od miesiąca znam cię inaczej, słówko, które padło na podatny grunt, taki rok, chyba 2008, ale kto pewny jest czasu? Rano wstałem obolały, pieniądze na i pod językiem, ich brak właściwie, kark który zdrętwiał chociaż (jeszcze) nie kołysze się nad nim topór. Mgła opadała, gdy piłem kawę, znikała z każdym łykiem odsłaniając, żurawie, rusztowania i szkielet budowy. Zwierzęta grasują, pomyślałem bez związku z tym, że tu nie śpisz dzisiaj i jeśli przekopią stare koryto Warty, będzie tu pierdyliard kawiarenek jak w Pradze i także bez związku z tym, że się nie rozebrałem a nawet

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_02_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: luty 2011

Page 4 of 63

nie rozłożyłem kanapy, bo po co rozkładać cokolwiek? Później stałem przed szybą wielka i czystą jakiegoś sklepu w centrum miasta i nic przez chwilę było tak oczywiste, że unik by się nie spotkać z własnym spojrzeniem, wydał się nie na miejscu. No to patrzyłem jak mnie mijają wózki, torby z zakupami garsonki, cieliste pończochy, buty z wydłużonymi noskami, niebieskie koszule z powrozem krawatów, adiki i pumy, mentalne dilda z cudnego latexu, sutanny, poncza. W monopolowym pogmerałem trochę przy puszkach z piwami, ale coś się spaliło i swąd pozostał. Kupiłem film za pięć złotych włożyłem go do torby i powędrował do baru, razem z innymi rzeczami, Bo niesie się, ot tak, po prostu, lekko dotykając stopami nierównych płyt chodnika i nagle jesteś na dnie przepaści i mówią ci strzałko pokręciło ci się w głowie od tej niepewności. Rysy na mapie choroby, zgliwiałe atrapy i ta nieznośna pewność, że się nie przekroczy własnej niemoty i już na zawsze będzie się tkwić w tym miejskim cyrku, nawet kiedy cię dotknę ciałem czy bez ciała.

Panie Domovsky, ja bardzo kiepski jestem ptak. Skał nie pamiętam, ani jak się zrzuca gałązki na mech – bo tutaj jest świat co się nie bardzo mieści w płomyku zapalniczki. Tu trzeba by dat i faktów skoroszyt żeby wpiąć faktury, notatki opisać kolejnymi notatkami. Wysypać garść monet na stół bez pytań (powiedzmy) o co chodzi. I rzecz jasna uważać (i zauważyć), że to nie tylko brzęk i bród tak świetnie nas opisują, ale że oddech jest w szczelinie i oczywiście liczyć trzeba by te spojrzenia i trawić je, trawić chwilę wcześniej.

Siatka na pomidory Mogłem być kobietą i mogłem być DJ`em w którymś z klubów na Soho, krzyczeliby za mną, że DJ Cipa rządzi, ale byłem przez chwilę siatką na pomidory, którą niesiono tuż nad ziemią i obijałem się o kostki smukłych facetów i ocierałem o pończochy starych przenajświętszych bab. Patrzył na mnie zdziwiony brat karaluch i siostra strzęp gazety. Było coś odważnego w odgadywaniu znaczeń albo w pyskówkach przy piwie, kiedyśmy postawili sprawę jasno: rację ma ten co ma większego fiuta - do dziś nie wiem? Co było dziecinne, poszło precz, czego się nie wiedziało, nie wie nadal. Ot, fakt prostszy niż każdy wyraz:

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_02_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: luty 2011

Page 5 of 63

dziurawy but, brudne skarpetki, pani za ladą, co ma ciężki okres. Wszystkie sprawy płci, włócznie, kaczeńce, nasturcje i hyzop i związek z tym, że spóźnia się pociąg, brak logiki, ale boski dźwięk, w którym: mistyka, panie, job jego mać. Jestem tym, co wyczytam ze spojrzeń i dotknięć, dawniej Tejrezjasz, znaczy wieszczek i obojnak, ale skończyło się, najdroższy. Teraz jem popiół i wypijam chleb.

22 rytuały smutku i zazdrości Smuk po duńsku znaczy piękny to jest kir i garda światła, co przez zasmużone okno wnika tutaj i mi mówi: jesteś tylko kopią kopii – jesteś, mówi. Albo kromką chleba, pytaj czy mi starczy masła Clapham junction? To nie o mnie mówisz ten jedyny a nocą na Vauxhall camp attack w Crash Fire. Dobry Bóg zezwala czasem użyć Dawidowi procy i testować leki na Nathaniela skórze, Bóg mówi: sokół a ty : że masz gdzieś wszelkie samoudręczenia. Mamy w dupie zarówno N.N jak i pana B. Jest o.k kiedy jadę do Epson i myślę sobie: oto mam mgłę i drżą liście, w twojej dłoni zwinę się i zasnę. Z upiornych wizyt niczego nie zapamiętam nie będę kąsał smagłych ciał, bo istnieć naprawdę to może tynk, tektura, telewizor, torebka, ja co najwyżej trwam. Forsy nie będzie z tego na pewno A tak trzeba czytać ten znak, belka strumień i świt – cała reszta to fałsz. Smuk to też smak w tej estetyce, wśród blizn rytualików, olśnień, po co rozumieć skoro można zjeść, odetchnąć, przeżyć trzy dni bez słowa. I niech te ściany ci opowiedzą, czy utrwaliło się cokolwiek, czy przyszedł „duch” i rozpierdolił wszystko? Pamiętasz jak wywoływano nas z klasy i w smętnych spodenkach odbieraliśmy od matek drugie śniadania.Tu jest żyłka i haczyk do subtelnej pętelki. Kto o to nas zapyta?

1 osoba dała +1

Recenzja: Jacek Dehnel BRZYTWA OKAMGNIENIA Autor: Marek Trojanowski Wydawać by się mogło, że zarówno Marzena Słupkowska, Jarosław Kret czy ten grubas z POLSATU – to jedyni możliwi prezenterzy pogody, że nikt nie jest w stanie ich zastąpić w przekazywaniu milionowej publice nowinek na temat nadchodzącej nocy i kolejnego dnia. Prawdopodobnie, pewni swoich posad, mogliby bez obaw o swoje zawodowe i finansowe jutro tak sobie żyć beztrosko, gdyby nie Jacek Dehnel.

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_02_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: luty 2011

Page 6 of 63

Jak wiadomo młody geniusz poezji polskiej, ostatnio przerzucił się na zajęcia bardziej dochodowe niż produkcja tomików poetyckich, które ostatecznie kończyły na dolnych półkach tanich ksiegarń. A mianowicie: zaczął pisać książki i – co najważniejsze – pomału, acz systematycznie zaczął przenikać do telewizji. Można go oglądać co jakiś czas w odcinkowym tokszoł pt. Łosskot. Kto widział choćby jeden z odcinków tej polskiej telenoweli, wie, że Jacek Dehnel nie mając rozpisanych w scenariuszu dłuższych kwestii, nie mówi zbyt wiele, ale za to bardzo ładnie się uśmiecha i bardzo naturalnie się zachowuje – co przed obiektywem kamery nie jest wcale takie łatwe. Innymi słowy: w wachlarzu zdolności Jacka, aktorstwo stoi tuż po jego talentach poetyckich, prozatorskich, malarskich, oratorskich, krawieckich i kulinarnych. Właściwie jest to tylko kwestia czasu, zanim któryś z łowców głów z Woronicza, dorwie się do tomiku Jacka Dehnel Brzytwa okamgnienia, by w okamgnieniu aktor Dehnel z niszowego Łosskotu błyskawicznie awansował na głównego prezentera pogody w TV. Mając swoje pięć minut w czasie najwyższej oglądalności mógłby wiele zdziałać dla przeciętnego widza, a i sama TV mogłaby się pochwalić realizacją założeń misji, którą ma wpisaną w statut. Zamiast drętwego: „Od wschodu do Polski napływa arktyczne powietrze. Temperatura od minus 8 stopni w Gorzowie, minus 6 na Pomorzu i aż do minus 21 w Suwałkach…”, w milionach odbiorników pobrzmiewałoby: Zaczęli sezon grzewczy – na parterze wisi stosowna kartka. Dla nas żadna to nowina (sezon grzewczy [6-10. X]) O obfitych opadach śniegu i o tym, że zima jak co roku i tym razem zaskoczyła polskich drogowców, Jacek Dehnel opowiedziałby milionom przed telewizorami tak: W dole delta – kaniony w płaskowyżach bieli odsłaniają czarnoziem asfaltu (szerokie okna [28.II]) Jacek Dehnel jak żaden inny prezenter pogody, ani nawet jak wszyscy prezenterzy razem wzięci, potrafiłby oddać uroki pierwszych dni późnomarcowej wiosny. Przeczytałby z promptera uprzednio przygotowany tekst: Topnieje. Nieba widać więcej niż zazwyczaj, w górze tyle, co zwykle, na dole bonusy: ogromne składy ciekłych, niebieskawych luster (odwilz [30.III]) Po tych słowach redakcyjny telefon dosłownie urywałby się. Tysiące pytań i wątpliwości: „Co to jest ciekłe, niebieskawe lustro?” huczałoby tak doniosłe, że pół godziny po wyemitowaniu tego odcinka pogody, w którym Jacek Dehnel zapowiadał nadejście wiosny, prezes TVP zdyscyplinowałby pisemnym upomnieniem swojego podwładnego. Dlatego już następnego dnia, o stałej porze, ubrany w ładny garnitur prezenter pogody ogłosiłby: Dookoła, rozkuta z lodów, trawa strzępiasta, raz ubita, raz grząska, anarchia roztopów: czubki drzew ponad wodą, migracje gryzoni, bezładny pęd obłoków. W lasach resztki śniegu bieleją

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_02_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: luty 2011

Page 7 of 63

(odwilż [30.III]) Jako etatowy pracownik TVP, Jacek Dehnel pewnie odbywałby służbowe podróże do USA. Każdy z telewizji przecież przynajmniej raz był w Stanach. O tej wizycie, w trakcie której zapoznałby się z najnowszymi wynalazkami techniki prognozowania pogody, opowiedziałby z takimi emocjami w głosie, których mógł mu sam Mariusz Max Kolonko tylko pozazdrościć. Uprzednio przygotowaną notę: lot AE60 z Michigan to pole rudej spalonej ziemi, obsiane w krąg złomem (kompleta [9.V. – 6. VI]) przeczytałby tak, jak to sobie rozpisał w scenariuszu: lot [ ! Albo nawet !!, żeby nie było wątpliwości, że to był lot a nie podróż autobusem czy PKP] A [przerwa] E [przerwa] 60 [ton głosu jak u Krasko] z Michigan [potrenować amerykańskie „cizi” i to charakterystyczne „a”, które zmienia się w „e”. Miczigen powtórzyć w drodze z pracy do domu i przed snem] to pole [zawieszenie głosu, jak u Maxa, gdy mówił „pustynia Mohawe”], rudej [wymawiając pomyśl o Kasi Dowbor, która dyga teraz w redakcjach dziecięcych, żebyś wiedział co cię czeka, jak źle wymówisz!!] spalonej [ tu można pokusić się o taką interpretację, jaką zaproponował Maciek Stuhr parodiując Maxa. Ważne: odcinek przejrzeć dziesięć razy przed snem i dwa tuż po przebudzeniu. Jest na YouTube!] ziemi [tu złapać oddech i wykonać charakterystyczne złożenie rąk „w modlitwę”. Sprawdzić skórki i paznokcie. Pożyczyć złote spinki do mankietów. Program na żywo! ] obsiane w krąg złomem [powiedzieć szybko, tak szybko żeby nikt się nie skapnął, żeby nie zdarzyła się powtórka z nieszczęsnymi „lustrami”, po których wylądowałem na dywaniku u prezia] Wszystkie datowane wiersze Jacka Dehnela z tomiku Brzytwa okamgnienia, mają charakter meteorologiczny. W lutym w wierszach Dehnela pada śnieg, w marcu przychodzi wiosna, a latem, kiedy są wakacje poeta Dehnel lata do USA. Dlatego nie powinno dziwić, że jest to tylko kwestia czasu, kiedy jeden z jego siedemdziesięciu dziewięciu ukrytych talentów zawiedzie go na najwyższe z pięter wieżowca przy Woronicza. Nie sądzę jednak, by Jacek Dehnel zechciał ograniczyć się do tych kilku chwil, po głównym wydaniu Wiadomości. Po wykoszeniu Horczyczaków, Kretów i Słupkowskich nadejdzie pora na samego prezesa. Poeta wie co zrobi. Jak zwykle wcześniej rozpisał sobie to zdarzenie w detalach, tak, żeby przypadkiem nic mu nie umknęło, gdy zabierze się do roboty. Użyje staromodnego narzędzia z szafki dziadka – brzytwę ze stali damasceńskiej, tak, żeby spece z laboratorium policyjnego się nie zorientowali. (Całe szczęście, że policja zdradza swój warsztat pracy w „CSI, kryminalne zagadki Miami”). Następnie zakradnie się, sieknie jednym płynnym ruchem i spoglądając na litry krwi, tryskającej w rytmie skurczu serca powie: „właśnie tędy przeszła brzytwa okamgnienia” . Po odcięciu uszu, nosa, rak, nóg i innych członków pana prezesa, przyglądając się ponuro walającemu się po posadzce korpusikowi zupełnie obojętnie wyzna: „Brzytwa okamgnienia odcina to, co zbędne”. A kiedy go złapią – bo o tym, że zostanie schwytany przez rudowłosego policjanta z CSI, niejakiego Horatio Kane’a, który zawsze wszystkich i tak złapie, choćby nie wiadomo co się działo – kiedy zbombardują go miliardem pytań, kiedy wysoki sąd, zanim ogłosi dożywocie zapyta: „Czy oskarżony żałuje?” odpowie: „bez chwili i po chwili”. A później, we Wronkach będzie: „wielka woda i strach (na wróble) i ukryte paski”(na pasiakach) – z czego także, jako umysłowość genialna, zdaje sobie sprawę Jacek Dehnel. Tomiczek Jacka Dehnela pt. Brzytwa okamgnienia należy uważnie

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_02_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: luty 2011

Page 8 of 63

studiować. Tu każdy znak ma znaczenie, każda data i dedykacja. O pożytkach z tych studiów nie muszę zapewniać. Mało kto wie, że amerykański suseł widzący swój cień, ma mniejszą liczbę trafień niż chociażby Dehnelowska Odwilż. Każdy czytelnik będzie mógł sam przetestować trafność prognoz Dehnela w kwestii zmiany pogody już 30.III tego roku. Gwarantuję, że tego dnia – zresztą jak co roku, dzionek będzie wyglądał tak: Topnieje. Nieba widać więcej niż zazwyczaj, w górze tyle, co zwykle, na dole bonusy: ogromne składy ciekłych, niebieskawych luster

Tekst pochodzi z książki Marka Trojanowskiego Etyka i poetyka, t. I, internet 2009.

Poleć to w Google

Poezja: Przemysław Łośko I NIE ZAMYKAJ OCZU PATRZĄC NA PEPIKA (cz. II) fafik wytyka brak eufonii puszczykowi, poprawia kokardę, ćmi cygary i miast walnąć w dziób - rozrzewnia się. konstatuje, że prymat stylu jest nieodzownym uzupełnieniem prymatu rozumu. pysznie walczy z patosem i harmonią teatralnego słownictwa. ptaszyna rozkrawa bergamutkę w trójkąty i myśli z troską o panu swoim, aniele czeluści. podopieczny winien oględnie wierzyć rozterkom zmysłów, subtelnym i dyskretnym wzruszeniom, mniema. co nieskalanie ożywia mistrza, może mniej niż z grubsza dekoruje pomarłych zwycięzców i psi pysk Hektora z giętkim uchem prawdy?

człowiek podziemny zaprasza pepika na kolację, stawia lampę z makro i bierze pod skrzydła puszczyka z nefrytowym podbrzuszem. twierdzisz, że jesteś samotny, że wygładzają się kontury rzeczy, że obrus zsuwa się na stopy, a kropla wody po liściu anturium nie pozostawiając wilgoci? to ciekawe, posapuje podnosząc oczy i od niechcenia przewraca lampę. niezwykłe, podkreśla z przesadą, ale czy idziesz za głosem, niechby swoim albo biblijnej czerni, której nie docieczesz? ufać sprzeczności to nie to samo, co iść za głosem. to iść przed nim, a mimo to ufać, rozlega się nad dymiącym półmiskiem jaspisowe zgrzytniecie pepika, puszczyka albo ciepłego posiłku.

pepik mierzy się z wojownikiem bez poczucia humoru, a przy tym nie opowiada się za żadnym pytaniem, mimo, że nadal je zadaje. oddani pod komendę wojownika kanonierzy pucują bombardę, mierzą

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_02_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: luty 2011

Page 9 of 63

pepik chce wierzyć, że się nie uchyla, że pocisk wyrządzi szkodę, której nie ujmie w spisie jasne, że wie, wie na pewno, że się nie uchyla. wie, że zadaje pytania ślepy na listy, zestawienia, robocze kopie odpowiedzi, głuchy na dźwięczność i doniosłość sedna, oszukańczy rygor aforyzmu wie, no serio wie koniuszkiem opierzonego opuszka, że daje i odbiera ciało – jedno

pepik układa wiersz o swoim samcu alfa, który w nim siedzi jak zdanie wtrącone w wypowiedź luźno związaną. słońce podświetla kwiaty na firance, buzuje czajnik, sznurek nad kuchennym blatem wyznacza granice gładzi szpachlowej, której nową warstwę wnet samiec ułoży dla swojej samicy. obok arabika, z fusami i mlekiem - są real quality - lutownica z resztką kalafonii na ostrzu, ścinki izolacji, unigrunt i podróba boscha: wiertarka z przeceny. tak się rządzi maczo. pepik wyświetla samca na ekranie powiek, wciąż najbliższej ścianie, rozważając odbite, czy przechodzące rzucać snopy na statyczny obraz. taki epidiaskop najmniej mu się marzy, który projektuje w przyszłość bez powrotu fali, minichrony, blackoutu, rozszczepienia smaku i siódmego zmysłu na sto równorzędnych, albo nawet milion w harmonijnych rzędach. znów sięga po kawę, siorbie, bierze przymiar i docina listwę pod płytki na ścianę. jakoś się to zmierzy i jakoś się utnie. p.s. Tobie E., bo różne są stany, i żaden - mamo w sukni zmysłów najczystsza! - żaden wybrany

pepik odkrywa prawidłową postać wielościanu: paszportuje się przez szkocką i siup! do wnętrza brygandyny (mnogosię odłożyło, ot tak, łonowy jeżyk, wstało i przesączyło naparek z miodokrzewu). - pepik rozważy teraz kwazuary i równania biegle ojejsze od twierdzeń o średniej z luboscią, jak mu się zdaje. licho wie, kiedy zełże sześć liczb głównych i zaś zmieni w coś teraz i tu. zełże? zełże, wie, że zełże i będzie opóźniać zimowanie. zełże, żeby nie przeciągała się podróż nad wewnętrzny zgrzew i mare poza linią brzegową nitów. zełże błękit spiki, nawigacyjnej gwiazdki, zełże dżety po marzeniu o prędkości, zełże rozkulanie egzotycznej materii, a w niej przeciwechem niepodróż, podróż, brzeg, neutralną teczówkę. był to wiersz dla weroniki w obsadzie: anioł – nieobecny albo pod sykomorem zadaje kłam fafik – nieobecny i nie dudni, nie łypie pepik – panienki, panie, nie jestem godzien

pepik pisze kartkę do mamy i taty

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_02_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: luty 2011

Page 10 of 63

i nie wie jak pod światecznym obrazkiem zmieścić najważniejsze życzenia. chciałby je znać, ale żeby je poznać, musiałby znać najważniejsze pytania i najważniejsze zdarzenia, a te dopiero przyjdą, uspokaja go starszy żulik znad zasiarczonego źródła. oczajduszo, myśli pepik, i wnet koncypuje, czym ma oczać dusza, skoro oko siebie nie zauważa, nie słyszy siebie ucho? czy to znaczy, że dusza to nigdy oko, że przenigdy ucho, tylko, że poza nimi? a jeśli poza - to gdzie? dlaczemu nie mogę duszać duszy, sroży się pepik, posiorbuje i kartkę na święta przesuwa ukradkiem poza krąg watowego światła, tak, żeby nie widzieć troskliwego i sympatycznego pisma, które ma w sobie - serio, kurza noga – życzenia

Poleć to w Google

Recenzja: WBREW NATURZE - antologia opowiadań Autor: Witold Egerth WBREW NATURZE, czyli 17 opowiadań ze starością w tle lub z dziurą po niej Antologie, szczególnie te obejmujące teksty różnych autorów, wiodą zwykle żywot cichy, z dala od medialnej wrzawy. Skromnie stoją na księgarskich regałach, ukazując ledwie swój profil, i czekają na odkrywcę, który, niepodatny na nachalną indoktrynację, wzgardzi pękatymi, krzykliwymi tomami ludowej literatury czy chwilowo modnymi nazwiskami, w gruncie rzeczy całkiem przeciętnych literatów, i sięgnie po książkę dającą przegląd twórczych możliwości wielu pisarzy. Wydawnictwo Amea systematycznie od kilku lat próbuje wyprowadzić antologię z cienia, zapraszając autorów mniej i bardziej znanych do udziału w trudnym przedsięwzięciu artystycznym, jakim jest stworzenie opowiadania na zadany temat. W roku 2010 wybrani przez wydawcę pisarze zmierzyli się z problemem niewygodnym, stanowiącym społeczne tabu i w powszechnym mniemaniu literacko nieciekawym, mianowicie ze starością. Podjęcie takiego niemodnego tematu wydaje się być krokiem samobójczym dla wydawcy, szczególnie w kraju, gdzie ludzie po pięćdziesiątce (a właściwie już po czterdziestce) bardzo często podlegają społecznemu wykluczeniu, a książek czyta się niewiele, z niejakim trudem i zazwyczaj bez zrozumienia, do tego ograniczając się najczęściej do literatury lekkiej (dla ludu) lub bełkotliwej (dla krytyków). Niemniej, są przykłady, że zagadnienie, zdawałoby się odległe od zainteresowań przeciętnych czytelników i krytyków, może powołać do życia utwory dobre a często wybitne, jak chociażby w Odessa Transfer. Może też owocować zbiorem w większości co najwyżej przeciętnych opowiadań, chociaż wyszły spod piór znanych pisarzy, jak Pod dobrą gwiazdą. Amea, niczym współczesne Chiny, wybrała trzecią drogę, tę pośrodku, i w ten sposób powstało Wbrew naturze – wybór tekstów siedemnastu autorów, tekstów tak całkowicie różnych, że jednoznaczna, ogólna recenzja, jeśli miałaby być uczciwa, jest niemożliwa do napisania. Czesław Miłosz w Ogrodzie nauk stwierdził, że „kto pisze, idzie za swoim ideałem danego języka i danej kultury”. Antologia opowiadań Wbrew naturze jest dowodem, jak rozmaite, jak bardzo odległe potrafią być to ideały. Mamy więc w tym zbiorze pełne spektrum pisarskich możliwości i postaw, począwszy od lumpenliterackich wypocin, przez banalną przeciętność, do utworów spełniających ogólne kryteria literackości i, co najważniejsze, do literackiej arystokracji. Znajdziemy tu również utwory, które mogłyby znaleźć się w antologiach niemających nic wspólnego ze starością, tak jakby strach przed nią czy też brak życiowego

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_02_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: luty 2011

Page 11 of 63

doświadczenia autorów, w większości najprawdopodobniej przed czterdziestką, uniemożliwiały pisanie o niej otwarcie i odważnie, za to z całą pewnością dowiemy się, jakie bliskie i dalekie skojarzenia owa starość wywołuje. Kategoria lumpenliteracka, na szczęście, jest skromnie reprezentowana przez dwoje autorów: Romana Lipczyńskiego (Na deskach) i Zytę Rudzką (Kotka antykwariusza). Słabe pomysły a przede wszystkim porażająca nieudolność pisarskiego warsztatu, według mnie, zupełnie dyskwalifikuje ich propozycje. Autorzy posługują się astmatycznymi, krótkimi zdaniami podobnymi do szczeknięć zachrypniętego ratlerka, opowiadania są płaskie, nudne, jednowymiarowe, na poziomie umiejętności słabego ucznia szkoły podstawowej. U Zyty Rudzkiej dochodzi bełkotliwy język, mający najprawdopodobniej imitować przepastne głębie myśli, a u Lipczyńskiego wulgaryzmy, do tego niewyrafinowane. Poczynania obojga można by skwitować cytatem z opowiadania Lipczyńskiego: „Chuj z tego teraz. Chuj. Wielki jak szelki”. i o nich zapomnieć, gdyby nie fakt, że właśnie opowiadanie Lipczyńskiego, według Katarzyny Zareckiej, recenzentki z Przystani Literackiej, należy w tej antologii do najlepszych. I cóż jej się mogło spodobać? To pozostawia Zarecka naszym domysłom, bowiem poza tym jednym ocennym epitetem argumentów nie podaje, co zresztą jest stałą praktyką rodzimych recenzentów. Być może oczarował ją tak modny w kręgach niektórych krytyków rynsztokowy język, a może asekurancka „odwaga”, z jaką bohater występuje przeciwko Bogu, aby w finale popełnić samobójstwo, dzięki któremu spotyka się z dawno niewidzianymi kumplami: „Roześmiani, młodzi. krzyczą: Stary, wreszcie się skapłeś, o co w tym wszystkim chodzi. Kurwa, wreszcie! Przecież nie o to, żeby się tam latami męczyć. Ciułać grosz, chorować, tyrać, giąć kark. Że też tyle wytrzymałeś! Kurwa, niezły ten monolog! Chyba dobrze wypadłem. Co nic nie mówi ten reżyser? (W.E. – Czyżby ponownie chodziło o Boga, ale pisanego już małą literą?) Zatkało go? Co on robi? Pojebany jakiś”. Czy rzeczywiście ta szczeniacka łatwość, z jaką bohater za pomocą knajackiego języka unieważnia życie i jego „reżysera” na rzecz radosnej śmierci sprawi, że CZŁOWIEK stanie się czymś więcej niż tylko robakiem i znowu zabrzmi dumnie? Aż trudno mi sobie wyobrazić, żeby ktoś na to pytanie odpowiedział twierdząco, ale domyślam się, że Katarzyna Zarecka może nie być jedyną czytelniczką wrażliwą na ten rodzaj przekazu i myśli. Kolejnym bardzo dyskusyjnym elementem w tej antologii jest nazbyt szeroko pojmowana starość. I tu również z pomocą przychodzi Katarzyna Zarecka, która w swojej recenzji pisze: „Dla dziecka starością może być już wiek szkolny, dla nastolatki zmiana w kobietę, dla silnych – problemy ze zdrowiem”, dla zygoty embrion, a dla embriona… noworodek z pewnością chyli się już nad trumną – chciałoby się twórczo poszerzyć tę wyliczankę. Sekunduje jej w tym jeden z autorów, Marcin Królik, który na swoim blogu zamieścił własną recenzję tej antologii: „Ta nieoczywistość, nienarzucanie się starości i przemijania jako nachalnego motywu przewodniego jest – że się tak nieskromnie wyrażę – największą wartością stworzonej przez nas książki”. I rzeczywiście w zbiorze Wbrew naturze, wbrew zapowiedziom wydawcy i chyba również wbrew oczekiwaniom czytelników, którzy skuszeni wstępem sięgną po tę pozycję, znajdują się opowiadania mające niewiele wspólnego ze starością. Są to: Wanna i mrok Marcina Królika, świetne skądinąd warsztatowo opowiadania Marty Mizuro Czas lalek i Beaty Rudzińskiej Trzydzieści sześć i sześć oraz przeludniona, przedialogowana, utrzymana w jarmarcznym stylu Majówka Izabeli Sowy, gdzie problemem bohatera nie jest upływ czasu, tylko wstyd z powodu braku kilku zer na koncie. Uwaga! Ten utwór Katarzyna Zarecka

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_02_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: luty 2011

Page 12 of 63

również uważa za godny polecenia! A zaczyna się tak: „Obudziło go słońce. Ostre, majowe, które gra człowiekowi na nosie, obiecując cuda-wianki”. Wierzę, że Izabela Sowa ma swoich wiernych, choć niewymagających odbiorców, tak jak wierną publicznością mogą pochwalić się liczne telewizyjne seriale. Jednak bez względu na to, czy są to dobre opowiadania, czy też nie, dziwią swoją obecnością w tej antologii i przemawiają raczej za jej słabością, a przywołane wyżej fragmenty dwóch recenzji to nic innego jak szukanie dla nich usprawiedliwienia. Zresztą to znany sposób, który w Polsce bardzo dobrze się przyjął – zaklinanie rzeczywistości słowami i odwracanie kota ogonem. Małe jest wielkie, porażka wygraną, brak nadmiarem, strata zyskiem, czyli wszystko może być wszystkim – wystarczy tylko „kreatywnie” podejść do problemu. Zresztą współczesna polska krytyka literacka i teatralna wzbogaciła się o kolejne określenie zjawiska braku oczekiwanej jakości, nazywając go „dziurą” po czymś, np. dziurą po ojcu, dziurą po historii, a w antologii Wbrew naturze z pewnych względów, do których nawiążę później, mamy do czynienia z dziurą po starości. Ja jednak uważam, że najprostsze rozwiązania, nie szukające pokrętnych usprawiedliwień, najlepiej sprawdzają się nie tylko w życiu, ale również w literaturze czy w sztuce w ogóle. To niedopasowanie tematyki opowiadań do tej antologii zaskakuje jednak najbardziej u Beaty Rudzińskiej – inicjatorki tego zbioru, wydawczyni i wreszcie – jak mniemam – autorki bardzo dobrego wstępu, w którym dosyć precyzyjnie zakreśla obszar artystycznej eksploracji dla swoich autorów, a tymczasem… sama pisze o trudnych kontaktach matki z dorastająca córką i o przemyśleniach na tym tle tej pierwszej. Rzecz poprowadzona bardzo ciekawie i osobiście nie miałbym nic przeciwko temu, żeby ten tekst potraktować jako zapowiedź kolejnej antologii, w której o realacjach między nastoletnimi dziećmi a ich rodzicami pisaliby sami bohaterowie dramatu, więc ojcowie i synowie, matki i ich córki, ale to chyba jeszcze bardziej karkołomne przedsięwzięcie od wiwisekcji starości, bo rodzice, którzy potrafią o tym odważnie pisać, tak jak Beata Rudzińska, może by się jeszcze znaleźli, ale dzieci, wychowane na grach komputerowych, Harrym Potterze i innych koszmarno-magicznych śmieciach? Wątpliwe, ale zawsze, parafrazując Marcina Królika, największą wartością tak pomyślanej antologii mogłaby być krzycząca nieobecność głównych bohaterów dramatu, czyli tzw. dziura po rodzicach, a może nawet i dzieciach. Powróćmy jednak do antologii Wbrew naturze, w której najliczniej, co akurat nie dziwi, reprezentowana jest kategoria przeciętności. Znalazły się w niej teksty banalne, mdłe, nudne, jak pisał Gombrowicz „niedorobione, niedonoszone”, często ukazujące warsztatowe braki, wiotkość myśli, bywa, że pozbawione pointy a nawet problemu, który ginie gdzieś rozmyty w powodzi nieistotnych słów lub naiwnym dydaktyzmie. W tej grupie wyróżniają się pozytywnie Aida Amer (Igor i Igor) i Izabela Szolc (Jeszcze raz) – jest w ich utworach i pomysł, i niezła realizacja, ale widać jakiś niepotrzebny pośpiech i niedopracowanie, jakby wybrały drogę na skróty. Szkoda. Pozostali autorzy nie potrafili przenieść na papier dobrych niekiedy pomysłów, nie radzili sobie z materią słowa, stąd nadużywanie przez niektórych mowy potocznej w narracji (Czyżby obecnie przede wszystkim na tym miało polegać kreatywne pisanie? Podobno kilkoro z piszących ukończyło stosowny kurs, zapewne z pominięciem solidnego czytania, bo, jak wiadomo, liczba piszących w naszym kraju rośnie, a liczba czytających dramatycznie maleje. Coś w tym musi być.), rezygnacja z opisu na rzecz serialowego dialogowania, nieumiejętność lub programowa niechęć polskich literatów do budowania zdań złożonych – to wszystko momentami czyniło z tekstów nowomodną sieczkę dla półinteligentów, w formie i treści zbliżoną do wypracowania gimnazjalisty o dużych literackich ambicjach i niewielkich intelektualnych możliwościach. Ci autorzy to: Natalia Bobrowska (Nauka znikania), Joanna Stróżniak (Poczwarka) i Michał Sufin (Basiusia), wspominani wcześniej Marcin Królik (Wanna i mrok), Izabela Sowa (Majówka). Oczywiście, co dla jednych jest nie do przyjęcia na gruncie języka literackiego, dla innych stanowi prawdziwą Ziemią Obiecaną, gdzie czują się jak u siebie w domu. Ciekawe, czy Mickiewicz marząc o tym, żeby jego utwory zbłądziły pod strzechy, brał pod uwagę to unieważnianie sztuki słowa na rzecz schlebiania oczekiwaniom ulicy, która i tak książki do ręki nie weźmie, bo łatwiej

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_02_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: luty 2011

Page 13 of 63

włączyć telewizor z ulubionym serialem, gdzie obok nieważnego potoku słownego występują „gwiazdy”, czyli współcześni bogowie masowej wyobraźni. Do poważnej kategorii twórców literatury należą w tej antologii obok wspomnianych wcześniej Marty Mizuro (Czas lalek) i Beaty Rudzińskiej (Trzydzieści sześć i sześć), Grażyna Plebanek (Łóżko), Hanna Samson (Stary, starszy, trup), Agnieszka Drotkiewicz (Loosing your time). Wszystkie autorki nieźle poczynają sobie z językiem polskim i tworzą opowiadania z wyraźnie zaznaczonym problemem, pomysłowe, sensowne, sprawne warsztatowo, będące wyrazem zmagania się ze światem, skłaniające do refleksji, chociaż w trzech pierwszych przypadkach bardziej nad przemijaniem, zmianami w naszym życiu niż starością. Nieliczne potknięcia („magnez” – bynajmniej nie chodzi o pierwiastek – u Grażyny Plebanek) nie przesłaniają interesującego obrazu całości. W tej grupie najbardziej zaciekawiło mnie opowiadanie Agnieszki Drotkiewicz. Utwór oszczędny, rozpisany na dwoje bohaterów, a dzięki narracji, poprowadzonej w czasie teraźniejszym, jakby zatrzymanych w kadrze; nad nimi jak wykrzyknik unosi się pytanie (kierowane przez 96-letniego pana Potochnika, byłego znanego wiedeńskiego ginekologa do Teresy – niemłodej już Polki, która opiekuje się nim i z nim mieszka): „What are you doing there? You are loosing your time with doing nothing!” Łączy ich tylko ten zastygły czas teraźniejszy i przestrzeń jego mieszkania, a dzieli cała reszta, włącznie z barierą języka. On – człowiek wykształcony, zanurzony w kulturze, mądry, uporządkowany, ona – zwykła kobieta stąd… Warto przyjrzeć się tak prosto a jednocześnie wnikliwie sportretowanym bohaterom i zastanowić, w czym można i warto szukać oparcia na starość. Tu chciałbym chwilę zatrzymać się, żeby odnieść się do wieku autorów – większość, jak już o tym wspominałem, jest zapewne przed czterdziestką i są to przede wszystkim kobiety. To głównie z ich punktu widzenia czytelnik dowiaduje się, czym jest starość. I mimo że, tak jak Beata Rudzińska we wstępie, czasami mają na ten temat coś mądrego do powiedzenia, to kiedy siadają przed kartką papieru, najczęściej kokieteryjnie rozpaczają nad pierwszą zmarszczką, dzielą się strachem przed deformacją ciała i rozterkami z powodu uciekającej młodości, natomiast same skutecznie uciekają przed starością, czyniąc ją nieobecnym bohaterem, bohaterem, z którym nie jest im do twarzy ani po drodze. Ten kult młodości, młodości za wszelką cenę, jest w naszym schizofrenicznym społeczeństwie rzeczywiście faktem, z którym – miałem taką nadzieję – autorzy, w końcu ludzie pióra, podejmą szerszą dyskusję, a oni w przeważającej mierze zwyczajnie poddali się dyktatowi tego prostego, by nie rzec prymitywnego sposobu myślenia, wg którego człowiekiem jest się do czterdziestego roku życia, a potem to już tylko społecznym ciężarem, zbędną istotą, którą najlepiej skazać na zamknięcie w leprozorium lub – co bardziej nowoczesne i zgodne z duchem tak zwanej demokracji – na sankcjonowane prawnie pozbawienie życia. Strach przed zmarszczkami, obwisłym biustem i społecznym wykluczeniem najwyraźniej tak zaślepia, że tylko nieliczni potrafili dojrzeć w starości coś pozytywnego, zamiast proponowania samobójstwa czy nauki znikania, jak zrobiła to w swoim opowiadaniu Natalia Bobrowska. Czytamy u niej: „Jedną z zalet niewidoczności jest to, że od znikniętego człowieka mało kto czegoś chce. Pozostaje więc dużo czasu na robienie tego, na co samemu ma się ochotę. A Aldona miała ochotę się wygłupiać. (…) I tak to trwało, dni zmieniały się w miesiące, miesiące w lata, a nie istniejąca dla copywriterów i sprzedawczyń w Zarze Aldona (podkreślenia – W.E.) trwała nadal. Aż przyszedł taki dzień (…). Wtedy to po raz ostatni usiadła na swojej ławeczce w parku, machnęła ręką i powiedziała: E, znudziło mi się. Teraz naprawdę zniknę. I naprawdę zniknęła. Wielka bowiem była jej wiara w sprawczą moc słowa mówionego.” (Amen – W.E.) Przyznam, że spodziewałem się czegoś innego. Tytuł Wbrew naturze z miejsca przywołał w mojej pamięci portrety literackie wielu bohaterów zmagających się ze starością albo po prostu starych: Santiago, Faust, Colas Breunion, Zagłoba, Rzecki, dr Szuman, Raptusiewicz i Milczek – każdy z nich na swój sposób mógłby patronować współczesnym przedsięwzięciom. Znacznie trudniej było mi znaleźć w pamięci ciekawe

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_02_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: luty 2011

Page 14 of 63

postaci starszych kobiet, dumnie walczących z upływem czasu, działających „wbrew naturze”, mających cel w życiu, ale tym większe to wyzwanie dla piszących obecnie, zwłaszcza autorek – do tego z lekka feminizujących. A tak, tytuł antologii wydaje się skrojony trochę na wyrost i pozostał po części w sferze pobożnych życzeń. Na końcu wypada wymienić tych autorów, dla których z całą pewnością warto sięgnąć po ten zbiór opowiadań i nie czuć się zawiedzionym czy też zwiedzionym. Zaliczyłem ich do literackiej arystokracji, a jest ich troje – świadomych tego, co mówił i zalecał Gombrowicz, mianowicie, że „bez atmosfery filozoficznej nie ma pisarza”. Ci pisarze, którym nieobcy jest duch traktatu Boecjusza O pocieszeniu, jakie niesie filozofia, to Anna Janko (Pani Hedwig), Włodzimierz Kowalewski (Władyś) i Tomasz Sobieraj (Punkt zwrotny). Ich utwory, chociaż zupełnie różne stylistycznie, to kreślone pewną ręką dojrzałych artystów odbicia ducha i myśli, świadectwa wiedzy o świecie; to swobodne sięgnięcie po najwyższy pułap literatury – sięgnięcie niebezpieczne, bo niosące za sobą ryzyko wyłączenia, samotności, jak zawsze, gdy realizuje się cel niezgodny z duchem epoki (a już szczególnie to odważne, gdy epoka, jak nasza obecna, z lubością tarza się w barbarzyństwie, antyintelektualizmie, hipokryzji i pozorach). Anna Janko wspaniale opowiada historię kobiety, która mimo traumatycznych życiowych doświadczeń zachowała niezłomnego ducha, a to dzięki przyjęciu z pełną świadomością stoickiej filozofii, której źródłem są w jej przypadku rozmyślania cesarza-filozofa, Marka Aureliusza. Z kolei Włodzimierz Kowalewski sprawnie, z dużym talentem przeprowadza czytelnika przez życie swojego bohatera. Pełno tu smaków i zapachów dzieciństwa na równi z zatęchłą wonią peerelowskiej dorosłości i, zdaje się, trupim smrodkiem niepewnej, mocno dojrzałej teraźniejszości. Najważniejsze jednak i optymistyczne jest to, że bohater osiąga obojętność wobec spraw nieistotnych i tę nietzscheańską pewność, że w życiu liczy się najbardziej... samo życie. Tomasz Sobieraj natomiast stworzył tekst gęsty od znaczeń, erudycyjnych aluzji, filozoficznych refleksji, ukrytych pod świetnie skrojoną, dramatyczną, ale i optymistyczną historią, pełną poetyckiego obrazowania, sugestywną i klarowną; autor potrafi, jak dzisiaj chyba niewielu, radzić sobie z materią języka – krystaliczna składnia, ład, elegancja, to rzeczy we współczesnej polskiej literaturze rzadko spotykane. Inne, właściwe kulturze wysokiej, wspólne cechy twórczości tych trojga pisarzy to wielowarstwowość, ukazanie głębi procesów psychologicznych, dyskurs z poprzednikami – słowem, doskonała to literatura. Jak widać po współczesnej polskiej literaturze, a w wersji skondensowanej, zminiaturyzowanej w antologii Wbrew naturze, nie wystarczy chcieć pisać – trzeba jeszcze: umieć to robić i mieć coś do powiedzenia (tu upływ czasu może okazać się wielkim sojusznikiem), posiadać i rozwijać zainteresowania, dysponować wolą, mocą i odwagą, które by pozwoliły naprawdę zmierzyć się z istotnym problemem. Zamiast środowiskowych spotkań, bankietów, umizgów, zabiegań o względy tzw. redaktorów i tzw. krytyków, zamiast śmiesznych kursów creative writing i zaocznych czy prywatnych studiów, lepsze, dużo lepsze okazuje się zwykłe studiowanie, a potem wieloletnie samokształcenie, solidne czytanie wartościowej literatury i dzieł filozoficznych (koniecznie ze zrozumieniem), czyli zwyczajna, ciężka i niewidowiskowa praca w zaciszu biblioteki, intymne niemal obcowanie z wielkimi magami słowa, z najtęższą myślą, analizowanie, dyskutowanie – i to, poza wrodzonym talentem, czyni człowieka Pisarzem. Antologia Wbrew naturze – w sposób być może niezamierzony – pokazuje wyraźnie rozdźwięk panujący w literaturze i, szerzej chyba, w całej współczesnej kulturze. Ta intelektualna przepaść nie jest zjawiskiem nowym, zawsze bowiem istniała sztuka arystokratyczna i ludowa, intelektualiści i mędrkowie, sfera sacrum i profanum. Obecnie jednak niedoszły analfabeta dzięki demokracji stał się czytelnikiem ilustrowanych magazynów, co w dalszej konsekwencji doprowadziło do podjęcia przez niego, oczywiście bez przygotowania, „twórczych poczynań” i powstania czegoś, co sztuką z pewnością nie jest, ale bardzo chciałoby być. Cechy literackich wytworów tej infantylnej zabawy to intelektualna degrengolada, bezsens, prymitywne obrazowanie, brak podstawowych warsztatowych umiejętności, przekształcenie literatury w towar czy gest robiony tylko po to, żeby coś robić, byle co, byle jak, byle było o tym głośno. Szczęśliwie, umiłowanie wspólnej kuchni i jedzenie

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_02_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: luty 2011

Page 15 of 63

rękami z jednego kotła przy wtórze bębnów nie jest właściwe wszystkim piszącym, stanowi tylko jedno z wielu możliwych zachowań. Dzięki antologii Wbrew naturze można z grubsza poznać je wszystkie. I dzięki wydawcy za tę lekcję.

Autorzy antologii: Aida Amer, Natalia Bobrowska, Agnieszka Drotkiewicz, Anna Janko, Włodzimierz Kowalewski, Marcin Królik, Roman Lipczyński, Marta Mizuro, Grażyna Plebanek, Beata Rudzińska, Zyta Rudzka, Hanna Samson, Tomasz Sobieraj, Iza Sowa, Joanna Stróżniak, Michał Sufin, Izabela Szolc. Wbrew naturze, wydawnictwo Amea, 237 str., Budzyń 2010. Poleć to w Google

Felieton: Igor Wieczorek SZCZĘŚLIWY ŻYWOT CYBORGA? W miarę rozwoju technologii komputerowej coraz częstszym tematem medioznawczych i filozoficznych rozważań staje się ideologia transhumanizmu. Najogólniej rzecz biorąc, terminem „transhumanizm” określa się międzynarodowy ruch intelektualny i kulturowy, wspierający użycie nauki i zaawansowanych technologii w celu pokonania chorób, cierpienia i przedwczesnej śmierci. Jednym z wielu prekursorów tego ruchu był rosyjski filozof, Mikołaj Fiodorow, zwolennik osiągnięcia przy pomocy metod naukowych radykalnego przedłużenia ludzkiego życia, a nawet fizycznej nieśmiertelności i wskrzeszenia zmarłych. Współcześni transhumaniści są przekonani o tym, że już w niedalekiej przyszłości staniemy wobec perspektywy narodzin sztucznej inteligencji, a molekularna nanotechnologia umożliwi nam nie tylko całkowite wyeliminowanie chorób, ale również niesłychane rozszerzenie możliwości fizycznych i umysłowych. Wydaje się oczywiste, że taka cyborgizacja stanowi poważne wyzwanie natury społeczno-etycznej, chociażby z tego powodu, ze nierówności społeczne na świecie są bardzo głębokie i nic nie wskazuje na to, by sztuczna inteligencja mogła ten stan rzeczy zmienić . Wydaje się, że wręcz przeciwnie – cybernetyczne mózgi mogą ten stan rzeczy pogłębić, bo będą bardzo kosztowne i nie wszystkich będzie na nie stać. W opublikowanej w 1895r. powieści pt. „Wehikuł Czasu” Herbert George Wells snuł smutną wizję przyszłości, w której naszą planetę zamieszkują dwa gatunki zupełnie różnych pod względem fizycznym i umysłowym ludzi. Ta wizja jest przerażająca i byłoby bardzo niedobrze, gdyby miała się urzeczywistnić. Doskonale zdaje sobie z tego sprawę Christine L.Peterson, założycielka i przewodnicząca Foresight Institute, kalifornijskiej organizacji typu non profit, pomagającej społeczeństwu przygotować się na następstwa nanotechnologii. – „Naszym celem jest pokojowe współistnienie tradycyjnych ludzi, ulepszonych ludzi oraz inteligencji maszynowej”mówi. Chociaż nie mam pojęcia, w jaki sposób aktywiści z Foresight Institute zamierzają osiągnąć swój cel, to jednak z całego serca życzę im powodzenia. Mam nadzieję, że cyborgizacja ludzkości odbędzie się bezboleśnie, nie pogłębi nierówności społecznych, ale też nie ożywi wrażego ducha Pol Pota. Oby transhumanistom udało się stworzyć świat, w którym każdy, kto tylko zechce, będzie mógł zostać szczęśliwym, nieśmiertelnym cyborgiem. Niepokoi mnie tylko pytanie: czy te wszystkie postludzkie istoty będą szczęśliwsze od nas? Pomimo usilnych starań nie potrafię wyobrazić sobie świata bez chorób, cierpienia i śmierci. Próbuję pocieszać się myślą, że mój brak wyobraźni nie jest niczym niezwykłym. Na przykład Leon Kass, amerykański bioetyk z University of Chicago, jest przekonany o tym, że „ w miarę jak nasze spotkanie ze śmiercią się oddala, ludzkie życie staje się coraz mniej ujmujące, znaczące, a nawet mniej piękne”. Kass twierdzi ponadto, że „śmiertelność nadaje życiu sens.

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_02_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: luty 2011

Page 16 of 63

Nieśmiertelność jest rodzajem zapomnienia – tak jak i sama śmierć”. Jeśli wierzyć internetowej Wikipedii, a jakoś nie widzę powodów, dla których nie warto jej wierzyć, na świecie odnotowano dotąd cztery przypadki hipermnezji, bardzo dziwnej „dolegliwości” pamięciowej, która polega na tym, że dotknięte nią osoby mają nadzwyczaj dobrą pamięć. Najbardziej znaną z tych osób jest czterdziestopięcioletnia amerykanka, Jill Price, która z taką samą intensywnością pamięta wszystkie chwile swojego dotychczasowego życia. Jill Price nigdy nie kryła frustracji i nieustannego cierpienia, których przyczyną jest właśnie ta wybujała pamięć. Rzecz jasna, dla transhumanistów argument o uciążliwości niewyczerpanej pamięci nie ma żadnego sensu, bo są przekonani o tym, że cybernetyczne umysły będą bez trudu usuwać wszystkie zbędne wspomnienia. Nasuwa się jednak pytanie: jakie właściwie pożytki przyniesie nam nieśmiertelność, skoro na własne życzenie i dla własnego dobra będziemy ją ograniczać? Odpowiedź na to pytanie leży poza zasięgiem biologicznego umysłu. Wybitny transhumanista, oksfordzki filozof, Nick Bostrom, ujmuje ten problem tak oto: „My, ludzie, nie potrafimy realistycznie i intuicyjnie zrozumieć, czym byłoby nasze życie jako postludzi – tak jak szympansy nie potrafią wyobrazić sobie ludzkich ambicji, filozofii, złożoności społeczeństw albo głębi relacji łączących nas z innymi”. Nick Bostrom z pewnością ma rację. Musimy cierpliwie poczekać na pierwszego szczęśliwego cyborga. Może ten przyjemniaczek odpowie nam na pytanie: „Po kiego diabła istniejesz”?

Poleć to w Google

VII Ogólnopolski Konkurs Poetycki O WAWRZYN SĄDECCZYZNY Grupa Literacka „Sądecczyzna”, Starostwo Powiatowe w Nowym Sączu oraz Sądecka Biblioteka Publiczna im. J. Szujskiego w Nowym Sączu ogłaszają konkurs poetycki pod hasłem: Człowiek i miejsce Utwory nawiązujące do tego bardzo wieloznacznego, dającego różne możliwości interpretacyjne tematu, należy nadsyłać do 14 maja 2011 roku na adres: Sądecka Biblioteka Publiczna, 33-300 Nowy Sącz, ul. Franciszkańska 11 - z dopiskiem na kopercie: Konkurs Poetycki. Wiersze nigdzie niepublikowane, nienagradzane i niewysyłane na inne konkursy, w ilości od jednego do dwóch w czterech egzemplarzach, prosimy opatrzyć godłem słownym. Winno być ono powtórzone na zaklejonej kopercie zawierającej imię, nazwisko, adres, numer telefonu, e -mail autora i krótką informację o nim. Autorów, którzy nie ukończyli 20 lat, prosimy o podanie daty urodzenia, nazwy szkoły, uczelni, lub zakładu pracy. W konkursie mogą wziąć udział najwyżej dwa wiersze jednego autora, przy czym obowiązuje zasada, że nie zostały one przysłane oddzielnie. Jury przyzna następujące nagrody: I nagroda - 700 zł II nagroda - 500 zł III nagroda - 400 zł 2 statuetki Starosty Nowosądeckiego – „Srebrne Pióro Sądeckie” dla: - najlepszego autora w kategorii młodzieży do lat 20 - najlepszego w tej edycji konkursu autora mieszkającego na Ziemi Sądeckiej Pokłosie konkursu znajdzie się w almanachu pokonkursowym. Oprócz utworów nagrodzonych autorów, opublikowanych w nim zostanie

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_02_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: luty 2011

Page 17 of 63

kilkadziesiąt innych wartościowych wierszy nadesłanych na konkurs (wyróżnienia drukiem). Nagrodzeni i wyróżnieni poeci otrzymają egzemplarze autorskie tej książki podczas ogłoszenia wyników konkursu i wręczenia nagród, które odbędzie się we wrześniu 2011 roku w Nowym Sączu. Jury zastrzega sobie prawo innego podziału kwoty przeznaczonej na nagrody. Dodatkowych informacji udziela sekretarz jury (Grupa Literacka „Sądecczyzna”) - tel. 606 957 138, e-mail: oksymoron2@gmail.com Konkurs odbywa się pod patronatem Starosty Nowosądeckiego.

Poleć to w Google

Strona główna Subskrybuj: Posty (Atom)

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_02_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: marzec 2011

Udostępnij

Zgłoś nadużycie

Page 1 of 63

Następny blog»

Utwórz bloga

Zaloguj się

KRYTYKA LITERACKA pod redakcją Witolda Egertha i Tomasza Sobieraja ● ISSN 2084-1124 LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA ESEJE RECENZJE FELIETONY WIERSZE OPOWIADANIA ______________________________________________________________________ Spis treści ► 2012 (8) ▼ 2011 (78) ► grudzień (7) ► listopad (9) ► październik (10) ► wrzesień (6) ► sierpień (3) ► lipiec (6) ► czerwiec (4) ► maj (4) ► kwiecień (6) ▼ marzec (7) OD REDAKCJI (3) NAGRODA „KRYTYKI LITERACKIEJ” NOMINACJE Esej: Adam A. Zych LIRYKA NIELUDZKIEGO ŚWIATA AUSC... Rozmowy: Marek Doskocz i Stanisław Obirek WYZWOLIĆ... Felieton: Mariusz Bober LITERACKIE SMAKI? Felieton: Igor Wieczorek ELEKTRONICZNY ORGAZM Poezja: Jan Stępień SPÓŹNIONE LATO ► luty (7)

OD REDAKCJI (3) Do nagrody Krytyki Literackiej zostało zgłoszonych 59 tytułów; część z nich odrzucono, ponieważ książki nie spełniały kryterium literackości, a w kilku przypadkach były to kolejne wydania, prace naukowe, zbiory esejów. Ostatecznie nominowanych zostało 10 książek, które uzyskały najwięcej głosów czytelników i jednocześnie uznanie redakcji. Listę nominowanych przedstawiamy poniżej. Przyznanie nagrody w kwietniu. Od kilku miesięcy działa portal Pisarze.pl, który, jak pisze jego założyciel i redaktor Bohdan Wrocławski, „służy tym wszystkim, którzy interesują się literaturą, jej twórcami: pisarzami, drukarzami, wydawnictwami, prasą, księgarzami, grafikami, ale przecież także i innymi dziedzinami sztuki, często będacymi w bliższym, czy też dalszym związku z książką”. Polecamy http://www.pisarze.pl/ Z przyjemnością informujemy, że ukazał się pierwszy numer Nieregularnego Pisma Kulturalnego Kwartalnik. Zapraszamy na stronę pisma http://www.pismo.kwartalnik.eu/ Poleć to w Google

NAGRODA „KRYTYKI LITERACKIEJ” NOMINACJE Abracadabra Juliusz Erazm Bolek Cantus Jan Polkowski Cyklist Przemysław Owczarek Dom Nadzoru Tomasz M. Sobieraj Jasne, niejasne Julia Hartwig Księga obrotów Tomasz Różycki

► styczeń (9) ► 2010 (41) ► 2009 (4) ____________________ _ Adres do korespondencji t.sobieraj@wp.pl

Muzyka na instrumenty strunowe, perkusję i czelestę Edward Pasewicz Niewidzialna ręka Adam Zagajewski Taksim Andrzej Stasiuk Wyjście w ciemno Robert Rutkowski Poleć to w Google

AUTORZY TEKSTÓW

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_03_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: marzec 2011

Józef Baran Klaudia Bączyk Mariusz Bober Jan Z. Brudnicki Maciej Cisło Michał Dec-Budziszyński Stanley Devine Marek Doskocz Witold Egerth Stanisław Esden-Tempski Piotr Grobliński W.A. Grzeszczyk Łukasz Jasiński Zbigniew Joachimiak Krzysztof Jurecki Katarzyna Karczmarz Roman Kaźmierski Marcin Królik Andrzej Jerzy Lech Marek Ławrynowicz Przemysław Łośko Dariusz Magier Roberto Michel Joanna Mieszkowicz Janusz Najder Krzysztof Niemczycki Stanisław Obirek Edward Pasewicz Dariusz Pawlicki Robert Rutkowski Jan Siwmir Tomasz Sobieraj Wioletta Sobieraj Jan Stępień Andrzej Tchórzewski Janusz Termer Marek Trojanowski Joanna Turek Igor Wieczorek Bohdan Wrocławski Adam A. Zych ORAZ J.W. Goethe Jarosław Hašek S.I. Witkiewicz ____________________

Page 2 of 63

Esej: Adam A. Zych LIRYKA NIELUDZKIEGO ŚWIATA AUSCHWITZ „Mroczny czas” ma to do siebie, że człowiek wyraźnie i jasno postrzega swoją znikomość, przypadkowość, kruchość swej ludzkiej kondycji. Słowo jest człowiekowi potrzebne najbardziej właśnie w sytuacji zagrożenia. Czasem jeden cytat wystarczy, by być lepiej zrozumianym niż w długim wywodzie. Słowo umożliwiało bezpośrednie reagowanie na zbrodnię, krzywdę i niesprawiedliwość. Właśnie tam – za drutami, za kratami, na wygnaniu, na zesłaniu – kultura czy sztuka, piękne słowo, były szczególnie potrzebne. Twórczość obozowa, łagrowa, więzienna uświadamiała, że w najtrudniejszych nawet warunkach można i należy pozostać osobą ludzką, istotą twórczą, a nie skazanym na pogardę i zagładę przedmiotem. Poetyckie słowo budziło w człowieku jego podmiotowość i tożsamość, chroniło przed zagubieniem godności, podeptaniem człowieczeństwa. Wiersze pozwalały przetrwać – nie w znaczeniu biologicznym, ale psychologicznym – bowiem posiadały niezmierny wpływ na zachowanie szacunku dla samego siebie. Odczytywana dziś na nowo poezja oświęcimska poszerza poznanie, wzbogaca świadomość, nie tylko historyczną, uwrażliwia, buduje w nas zupełnie nowy świat doznań i przeżyć, a nade wszystko umożliwia osiągnięcie własnego „punktu widzenia” na wiele złożonych spraw, gdyż jak pisał Henryk Jasiczek (1919–1976): Na świat można patrzeć przez: powiększające szkła zdumienia pomniejszające szkła zwątpienia przez palce przez łzy czarne niebieskie i różowe okulary dziurkę od klucza szkiełko do zaćmienia słońca lufę karabinu tysiące pustych okularów muzeum Oświęcimia. „Liryka nieludzkiego świata Auschwitz”, a także wiersze tworzone po Oświęcimiu, dają nam szansę poznania rzeczy nowych, takich, obok których przechodziło się dotychczas obojętnie, zarazem ukazują w niezwykłym świetle sprawy powszednie, a niedostrzegalne i niezrozumiałe. Twórczość obozową należy traktować nie tylko jako wyjątkowy dokument minionych czasów, ale także w wymiarze psychologicznym. Piękno poetyckiego słowa miało w obozie walor psychoterapeutyczny, ponieważ twórczość ta była szczególnym mechanizmem obronnym, ocaleniem psychiki ludzkiej przed wewnętrznym zniewoleniem, a także czynnikiem katarktycznym, obniżającym narastające napięcie emocjonalne. Literatura i sztuka w świecie załamujących się wartości budziły wiarę w człowieka i w ocalenie ludzkich ideałów. Trwanie orientacji aksjologicznych, w których dominował humanizm, dobro, sprawiedliwość, pomagało w tak ekstremalnych warunkach przeżyć i pobudzało wiarę lub nadzieję w przetrwanie. Poeta Edmund Polak (1915–1980), były więzień Auschwitz i Buchenwaldu wyznał kiedyś: „Trzeba się było jakoś bronić przed otaczającą nas brutalnością, odczłowieczeniem, obojętnością [...] beznadziejnością czekania na wszystko”. Jakże trafnie opisała te „szare dni” poetka Brzezinki Zofia Grochowalska-Abramowicz (1902–1998), gdy „poprzez opuszczoną wieś [...] obojętne na wskroś maszerują szare kolumny”: Teraz mamy oczy szklane, na ich dnie niezapomniane nieprzebolane wszystkie straty, wszystkie bóle [...] I w tym strasznym, błędnym kole poruszamy się jak w smole,

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_03_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: marzec 2011

Page 3 of 63

lepko... czarno... duszno... parno... jak spętani... jak spętani... Marian Pankowski (ur. 1919), poeta, prozaik, który ocalał z Auschwitz, Gross-Rosen, Nordhausen i Bergen-Belsen, przekazał tę oto refleksję („Gazeta Krakowska” 1994, nr 244: „W obozie w Oświęcimiu notowałem w pamięci wyrażenia. Mówiło się: «na rozwałkę», a ja szukałem rymu do: «rozwałka» – «załka»; nie, to banalne. To zauroczenie i obłąkanie polskim słowem nigdy mnie nie opuściło. W obozach koncentracyjnych czułem się też pisarzem, to pozwoliło mi się zdystansować do codziennego koszmaru. Siedziałem tam, jako ja – prawdziwy i ja – pisarz, obserwujący swoje zachowanie”. Pisano zatem dla oderwania myśli od strasznej rzeczywistości i niepewnego jutra. Twórczość stawała się istotnym czynnikiem samoobrony, odwracała uwagę od koszmaru i grozy życia obozowego, od codziennych spraw pełnych lęku, smutku, cierpienia i śmierci, w stronę innego świata. Obóz, jak pisał poeta nieznany, to: Drutami okolony skrawek świata, Gdzie tylko ludzie numerami są [...], a może obóz to universum zła, z własnym, pozornie absurdalnym, niezrozumiałym porządkiem, aksjologicznym i moralnym, a być może Auschwitz to anus mundi... W obozie oświęcimskim wiersze, poematy bądź pieśni tworzyli znani, uznani poeci, np.: Tadeusz Borowski (1922–1951), Jan Maria Gisges (1914–1983), Tadeusz Hołuj (1916–1985), Aleksander Marian Kubicki (1908–1972) czy Stanisław Wygodzki (1907–1992), ale także autorzy mniej znani: Włodzimierz Borkowski (ur. 1920), Monika Dombke (1920 –2005), Andrzej Kamiński (1921–1985), Edward Marzec (1914–1962), Franciszek Stryj (1912–1985), Kazimierz Wójtowicz (1919–2006) czy Krystyna Żywulska (1914–1992). Pisali w ciągłym zagrożeniu z rozlicznych motywów w rodzaju – dla podtrzymania psychicznego współtowarzyszy obozowej niedoli i własnego ducha; dla zachowania przynajmniej wewnętrznej wolności; dla potwierdzenia człowieczeństwa. Literatura czasów pogardy stawała się w tamtych, tak trudnych latach, powiernikiem najgłębszych niepokojów, doznań i wrażeń, a zarazem źródłem wiary w ocalenie, ratując przed wewnętrznym załamaniem lub zwątpieniem. Ludzie przesiąknięci cywilizacją i kulturą europejską, zazwyczaj nie wytrzymywali upadku na samo „dno życia”, wielu z nich wybierało śmierć – szło na druty, otaczające obóz; po prostu nie byli w stanie żyć w warunkach totalnej deprywacji psychicznej: Nagle trzask suchy ciemność przeszył i z drutów zwisnął bezkształtny cień. Nim inni przyszli – poszarzał dzień. Nie żył [...]. Numer mu skreślono w księdze. Tyle było tysięcy – tyle przyjdzie tysięcy... [Edmund Polak (1915–1980) Na druty, 1943]. Zarazem twórczość w więzieniach hitlerowskich i obozach zagłady była przejawem buntu przeciw zniewoleniu, stanowiąc dowód, że i w najtrudniejszych chwilach życia duch ludzki nie da się ujarzmić oraz wznosi się ponad zbrodnię, nienawiść bądź zło. Mimo nieludzkich, niewolniczych warunków systemu obozowego twórczość, działalność artystyczna czy oświatowa rozwijały się w ukryciu. W tych trudnych warunkach właśnie twórczość umożliwiała zachowanie wewnętrznej wolności, a nawet dawała szansę rozwoju osobowości i samorealizacji. „Człowieka zlagrowanego” – dzięki działaniom twórczym – zastępował homo creator... Była to swoista akcja ruchu oporu zmierzająca do przeciwdziałania destrukcyjnym wpływom atmosfery obozu koncentracyjnego na psychikę więźnia, autentyczna obrona przed „odczłowieczeniem”. Oprawcy mogli przecież zniszczyć ciało, lecz nie

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_03_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: marzec 2011

Page 4 of 63

zdołali zabić duszy. Wiersze zapobiegały wypaleniu wewnętrznemu, duchowej pustce, nastrojom smutku, rozpaczy, a więc stawały się swoistym oczyszczeniem i rozładowaniem negatywnych odczuć, emocji i wzruszeń. Twórczość obozową można też rozpatrywać w kategoriach ważnego mechanizmu obronnego, którego zadaniem było wypracowanie sfery wewnętrznej wolności, swoistego „rezerwatu psychicznego”. Warunki życia w obozie nie pozwalały na ujawnianie myśli, pragnień czy dążeń i marzeń. Do podstawowych cech życia obozowego należały – świadomość stałego zagrożenia, uniemożliwienie zaspokojenia podstawowych potrzeb biologicznych i psychicznych, ciągły głód, o którym pisała w Oświęcimiu poetka: Boże, zlituj się nade mną ześlij mi kawałek chleba! Patrz – tak mało mi dziś trzeba Boże, byłeś Ty kiedy głodny? [Halina Nelken (1923–2009) Głód, 1944]. Poniżające tatuowanie numerem po przekroczeniu bram obozu i ciągłe apele poranne, wieczorne, w chłodzie i deszczu, w spiekocie, pod rozpalonym niebem skwarnego lata, zagrożenie, lęk, ból, strach... – to codzienność obozowa, która stawała się często motywem przewodnim poezji oświęcimskiej. Człowiek w obozie zagłady stawiał się bezimiennym numerem – bez przeszłości i przyszłości: A jednak te numery nazwiska swe miały, żyły, jadły normalnie, ba, nawet się śmiały... Czy to kara, przekleństwo, czyśmy winni sami? A może z nas też ludzie, tylko z numerami! – pytał sam siebie w oświęcimskim obozie w maju 1941 roku Franciszek Stryj, a autorka nieznana dopowiadała w wierszu napisanym w Birkenau: Apel, apel, apele [...] Staliśmy na nich godzinami, zmęczone, zziębnięte, okryte łachmanami, w drewniakach przestępując z nogi na nogę [...]. Jedna po drugiej na ziemię się wali, a komin jeden, drugi i dalsze takie właśnie więźniarki pali. Wiersze te być może nie noszą znamion utworów wybitnych czy artystycznych, niemniej każdy z nich posiada niewątpliwą wartość historyczną, autentycznego dokumentu, świadectwa nieludzkich zachowań w tych czasach pogardy i zła, stanowić mogą swego rodzaju dowód zbrodni i najmocniejszy, choć subiektywny przekaz prawdy o Oświęcimiu. Tym bardziej, że czas minionych dekad daje jakże konieczny dystans. Lirykę nieludzkiego wszechświata Auschwitz powinni studiować nie tylko ludzie pióra – poeci, prozaicy, krytycy literatury pięknej, ale także historycy, a nawet psycholodzy bądź psychiatrzy, którzy odnaleźć mogą np. kliniczny wręcz opis osobowości „muzułmanów”, zespołu uogólnionego wyniszczenia biologicznego i wyczerpania sił obronnych osobowości, tworu jeszcze żywego, a już umarłego, wegetującego bez jakiejkolwiek woli życia, który nie posiada już nawet instynktu samozachowawczego... O nich właśnie pisał w obozie oświęcimskim w 1942 r. Kazimierz Wójtowicz w utworze pt.: „Muzułmanie”: Stoją pod blokiem skuleni, w bezruchu. Głodni śmiertelnie, złamani na duchu. Szkielet ich w zżółkłej, opuchłej powłoce Zimnem wstrząsany, straszliwie dygoce. A mgła wilgocią nasyca pasiaki [...]. Muzułman martwy, półnagi, bosy Spokojnie znosi pośmiertne ciosy – Nie wstanie! W tej, jakże dramatycznej, poezji odnaleźć możemy wstrząsające opisy:

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_03_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: marzec 2011

Page 5 of 63

„choroby drutów kolczastych”, kończącej się niekiedy depresją lub samobójstwem; obrazy wprost wyjęte z niderlandzkiego malarstwa Hieronima Boscha (ok. 1450–1516) – „gdy wieczorem wychodziło się z bloku i widziało jęzor ognia nad kominem krematorium, jak się wiedziało, że ci Żydzi, którzy stali w południe między drutami elektrycznymi – tam właśnie poszli, a niebo było zaczadzone tą okrutną ziemią, to...” można było zwątpić nie tylko w człowieka, ale i w Boga; a być może nawet wykładnię Apokalipsy, gdy kruszą się w tych wierszach kolejne pieczęcie tajemnicy, a serca się łamią; pozostała w tej poezji jednak nadzieja, jak w wierszu Kazimierza Dąbrowskiego (1908–1944), napisanym w KL Auschwitz, którym pragnę zakończyć ten esej: Przyjdą dni dobre, przyjdą na pewno. Pokoju zrodzi się owoc, Ludzie w Oświęcimiu wierzyć nie będą Koszmarnym wierszy mych słowom. Informacje o książce The Auschwitz Poems. An Anthology: http://pl.auschwitz.org.pl/m/index.php? option=com_content&task=view&id=1334&Itemid=10

Poleć to w Google

Rozmowy: Marek Doskocz i Stanisław Obirek WYZWOLIĆ UMYSŁ Marek Doskocz: W jakich formach odkrywa Pan dojrzały katolicyzm w Polsce i na świecie? Stanisław Obirek: Odkrywam go nie tyle w formach ile w konkretnych ludziach. Spotkałem ich wielu, ale raczej na świecie, w Polsce należą do rzadkości. Zacząłbym od ks. Wacława Hryniewicza i jego niezwykłej nie tylko w polskim Kościele katolickim teologii. Dojrzałej, mądrej, pełnej zrozumienia dla tragicznego wymiaru ludzkiego życia, a jednocześnie niezwykle pogodnej i pogodzonej z życiem takim jakim jest. Halina Bortnowska i jej mądre dziennikarstwo, nigdy nie schlebiające możnym tego Kościoła. Szukające zrozumienia powikłanego ludzkiego losu. Może zdziwię Pana, ale do tej listy dodałbym kilku ludzi niewierzących, w których odnalazłem mądre podejście do życia, choć oni nie uważali się ani za chrześcijan, ani tym bardziej za katolików. Jednym jest Stanisław Lem i jego pogodzenie z tym, że Boga nie ma i że nie miało to żadnego wpływu na jego moralne zatroskanie o świat, a drugim Tadeusz Różewicz i jego szukanie słowa władnego nazwać to, o co tak naprawdę w życiu chodzi. Nikt tak jak ci dwaj ateiści nie pokazali mi na czym polega dojrzały katolicyzm. Otóż moim zdaniem jego składową częścią jest zgoda, a nawet zachwyt tym, że istnieje takie bogactwo wyborów życiowych. Jeśli chodzi o świat, bo tutaj przykładów katolików, którzy przejęli się zerwaniem z przeszłością Kościoła gardzącego innymi religiami i wyznaniami jest wielu. Do najważniejszych zaliczyłbym kilku jezuitów, którzy wskazali mi ten nowy sposób bycia w ramach katolicyzmu. Najważniejszym dla mnie jest Walter Ong i John O’Malley, ten pierwszy stworzył niezwykle otwartą koncepcje dialogu jako sposobu na zbliżenie do każdego człowieka, ten drugi spojrzał na historię jezuitów i Soboru Watykańskiego II, który pozwala wierzyć, że zmiana w katolicyzmie jest możliwa. dodałbym też Pierra Teilharda de Chardin, który choć żył w katolicyzmie przedpoborowym, to potrafił znaleźć drogi na jego przemianę. Za to właśnie tych jezuitów szanuję. O innych mógłbym też sporo powiedzieć, ale może na razie na tym się zatrzymam. M.D.: Dlaczego jest tak, że czasem osoba otwarcie deklarująca ateizm mogłaby być przykładem dla osoby uznającej się za wierzącą? S.O.: A dlaczego nie? Nie ma na tak postawione pytanie dobrej odpowiedzi. Po prostu tak jest i każdy kto ma oczy otwarte to widzi. Przywołałem dwa przykłady ateistów, którzy stali się przykładem dla

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_03_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: marzec 2011

Page 6 of 63

mnie po prostu dlatego, że ich życie mnie zachwyciło, to co napisali i piszą jest o wiele bardziej „budujące” niż wiele innych tekstów napisanych przez tzw. osoby wierzące. Agresywny ateizm czy mowa nienawiści praktykowana przez ludzi deklarujących się jako wierzący są dla mnie zgorszeniem i raczej przesłaniają mi Boga niż do niego prowadzą. Mógłbym takich przykładów odstraszania od Boga przywołać całą litanię, nie zrobię tego bo już sama myśl o tych ludziach mnie drażni. Mógłbym na Pańskie pytanie odpowiedzieć po prostu, mnie się tak przydarzyło w życiu, że osoby niewierzące, a w każdym razie wiele z nich, powiedziały mi tak dużo o pięknie człowieczeństwa, że ja jako człowiek wierzący w Boga, który stworzył człowieka na swoje podobieństwo, dostrzegłem w tym przykład i zachętę do bycia lepszym niż jestem. M.D.: Główne grzechy współczesnego Kościoła Katolickiego w Polsce wg. Pana? Zgadza się Pan z treścią listu ojca Ludwika Wiśniewskiego? S.O.: Ojciec Ludwik Wiśniewski napisał coś, co wszyscy myślący od dawna wiedzą i doprawdy nie rozumiem całej wrzawy wokół tego listu. Zresztą to samo i o wiele bardziej wyraźnie powiedział i napisał wcześniej Tadeusz Bartoś, a Tomasz Węcławski, opierając się na swoim doświadczeniu w Poznaniu, napisał rzeczy o wiele ważniejsze, ale jakoś nikt się tym nie przejął i nie podjął radykalnej krytyki zapoczątkowanej w tekstach jeszcze ks. Profesora Tomasza Węcławskiego, który tak dalece zniechęcił się do polskiego katolicyzmu, że postanowił go opuścić. Namysł nad tą krytyką uważam za znacznie bardziej istotny niż nad kilkoma oczywistościami, by nie powiedzieć banałami, jakie o. Wiśniewski sformułował w swoim liście do nuncjusza. Robienie z tego radykalnej krytyki polskiego katolicyzmu uważam za przesadę. O wiele ważniejsze wydają mi się perspektywy jakie otwiera właśnie krytyka Bartosia i Polaka. Niestety nie jest ona podejmowana pod wygodną wymówką, sformułowaną zresztą na łamach „Gazety Wyborczej”, przez jezuitę Jacka Prusaka, że jest formułowana z zewnątrz Kościoła. Tymczasem właśnie radykalne zakwestionowanie roszczeń katolicyzmu uważam za warte namysłu. M.D.: Przecież Kościół mimo zapewnień o chęci dialogu, w praktyce właśnie go unika. Skąd taka postawa zachowawcza? Niektórzy mówią, iż Kościół Katolicki znów zamienia się w obronną twierdzę, gdzie wszyscy, którzy maja inne poglądy lub próbują podjąć krytykę tej instytucji są źli. S.O.: Wie Pan, to pytanie właściwie nie do mnie, należałoby o to zapytać właśnie ludzi Kościoła, którzy się zachowują w sposób w jaki Pan opisał swoim pytaniem. Mnie się wydaje, że ma to związek z koniecznością rewizji dość radykalnej dotychczasowych zachowań, a nawet doktryny. Mam wrażenie, że mamy tu do czynienia z efektem domina. Wystarczy uruchomić zmianę na jakimś odcinku czy to dyscypliny kościelnej czy dogmatu, a wszystko się sypie. Podam jeden przykład. Cały tzw. Urząd Nauczycielski opiera się na nieomylnym nauczaniu papieża. A tutaj pojawia się cała litania zjawisk, która mówi, że papieże się mylili i to bardzo. Wystarczy przeczytać uważnie książkę katolickiego teologa Hansa Kuenga, Nieomylny? by się przekonać, że mam rację. Albo rzeczy znacznie bardziej przyziemne, jak chronienie przez lata notorycznego pedofila, naciągacza i oszusta jakim był założyciel Legionu Chrystusa Marcial Maciel Degollado (1920-2008). Mówienie, że Jan Paweł II o niczym nie wiedział i dlatego obdarzył go tak wielkim zaufaniem jest zwykłym mydleniem oczu. Przecież właśnie „niewiedzenienie” o takich sprawach mówi najwięcej o mechanizmach funkcjonowania tej instytucji. To samo przecież dzieje się w Kościele polskim, by wspomnieć najbardziej znany przypadek zachowań pedofilskich proboszcza z Tylawy czy byłego metropolity poznańskiego. Wszyscy o tym wiedzieli a nic się nie dzieje. Najlepiej więc ogłosić się instytucja prześladowaną i cierpiącą od złych ludzi, a wówczas niczego nie trzeba zmieniać. I jeszcze słowo o dialogu – to jedno z najbardziej nadużywanych dzisiaj słów. Wszyscy mówią o dialogu, tylko każdy chce określać zasady na jakich ma się toczyć. Również Kościół katolicki jest mistrzem dialogu na zasadach proponowanych przez niego – ekumenizm tak, ale jego celem ma być powrót do jedności z Rzymem, dialog międzyreligijny tak, ale wszyscy muszą uznać jedyność zbawienia w Jezusie Chrystusie. Sam Pan widzi, że to jest karykatura dialogu. Na szczęście wpływy tej instytucji maleją, a więc i dialog może się toczyć bez wstępnych i narzucanych innym zasad.

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_03_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: marzec 2011

Page 7 of 63

M.D.: Na 1 maja 2011 planowana jest beatyfikacja Papieża – Polaka Jana Pawła II. Zgadza się Pan, jako teolog z tą decyzją Kościoła Rzymskokatolickiego? S.O.: Muszę przyznać, że stawia mnie Pan w trudnej sytuacji. O Janie Pawle wypowiedziałem się wiele razy krytycznie i te swoje krytyczne wypowiedzi podtrzymuję. To jest sprawa tej instytucji i powołanego do tego rodzaju decyzji gremium, które, jak mniemam podjęło świadomą i odpowiedzialną decyzję. Dla mnie osobiście nie ma to żadnego znaczenia. Owszem wydaje mi się, że praktyka beatyfikacji i kanonizacji pozostaje problemem w dialogu religijnym z innymi religiami monoteistycznymi, które uznają tylko świętość Boga, jak też dla wielu wyznań chrześcijańskich, które odeszły od katolicyzmu w XVI wieku między innymi w proteście wobec tej praktyki, zasłaniającej jedyność zbawienia w Jezusie Chrystusie. Poza tym boję się, że w polskim kontekście beatyfikacja Jana Pawła II oznaczać będzie nie tyle studiowanie interesującej teologii, która w pewnych dziedzinach istotnie zasługuje na uwagę jak choćby w nacisku na fakt, że antysemityzm jest grzechem i że Żydzi są starszymi braćmi w wierze dla chrześcijan, ale uruchomi swoisty plebiscyt na spektakularne formy kultu, które zresztą już są widoczne gołym okiem i wcale nie potrzebowały tej swoistej legitymizacji ze strony Watykanu. M.D.: W swojej książce, jako główne zarzuty przeciwko Janowi Pawłowi II wysuwa Pan potępienie teologii wyzwolenia w Ameryce Południowej i jego stanowisku w sprawie antykoncepcji. Mógłby Pan te zarzuty szerzej przedstawić? S.O.: Po pierwsze to nie ja wysuwam te zarzuty, ja je powtarzam za teologami wyzwolenia i za katolikami, którzy od dziesięcioleci stosują antykoncepcję i są przekonanie, że Kościół nie traktuje ich poważnie. W książce przypominam rozmowę księdza Bonieckiego z 2004 roku, tuż przed wstąpieniem Polski do Unii Europejskiej, z ówczesnym kardynałem Brukseli Godfriedem Danneelsem. Otóż Danneels powiada, że główną rolę w opróżnieniu kościołów odegrał nie relatywizm czy postmodernizm, albo niechęć do instytucjonalnej religii, ale encyklika Pawała VI „Humanae Vitae”, poświęcona między innymi zakazowi używania środków antykoncepcyjnych. Katolicy poczuli się opuszczeni przez Kościół, a raczej potraktowani jak dzieci, które nie są w stanie podejmować dojrzałych decyzji. A u nas w Polsce w roku 1968, gdy ta encyklika była ogłoszona w Rzymie, m.in. kardynał Karol Wojtyła głosił, że to zwycięstwo zdrowych zasad moralnych nad zgniłym zachodem. Gdy 10 lat później znalazł się w Rzymie jako następca Piotra, to z tego przekonania uczynił jeden z głównych motywów swego nauczania, pogłębiając i tak już głębokie podziały w Kościele katolickim. Co do teologii wyzwolenia to sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana i nie jestem w stanie jej wyczerpać w kilku zdaniach. Powiem więc tylko jedno – stosunek polskiego papieża do teologii wyzwolenia to najlepszy przykład ilustrujący podwójne standardy stosowane w różnych kontekstach kulturowych i religijnych. To, co w Polsce zmagającej się z chylącym się ku upadkowi systemem komunistycznym było dobre i zgodne z Ewangelią, to w Ameryce Południowej zmagającej się z dyktaturami było złe. A dlaczego? Bo tamtejsze dyktatury były antykomunistyczne i dlatego polskiemu papieżowi tak się podobały. Mam świadomość, że upraszczam nader złożone zjawisko, ale chcę zwrócić uwagę na źródło głębokiej frustracji i rozżalenia tamtejszych katolików w stosunku do Watykanu, który nie przejawiał żadnego zrozumienia dla ich wolnościowych aspiracji. Teologowie wyzwolenia tacy jak Gustavo Gurierrez czy Leonardo Boff musieli się usprawiedliwiać ze swych ewangelicznych poglądów, a wspomniany Maciel Degollado cieszył się najwyższym zaufaniem papieża, tylko dlatego że powtarzał pobożne frazesy i potrafił „organizować” wielkie sumy na „pobożne cele Stolicy Apostolskiej”. Dla mnie to miara hipokryzji Watykanu. M.D.: A jakie Pan, jako teolog, były kapłan wysunąłby zarzuty wobec Kościoła? S.O.: Mam wrażenie, że to już zrobiłem w sposób praktyczny odchodząc zarówno z zakonu jak i rezygnując z kapłaństwa. Mimo, że zachowuję ogromną życzliwość i wdzięczność wobec wielu jezuitów których

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_03_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: marzec 2011

Page 8 of 63

spotkałem w ciągu prawie 30 lat pobytu w zakonie, to mam wrażenie, że zakon ten zdradził ideały i pierwotny mistyczny impuls, który powołał go do życia. Założyciel Towarzystwa Jezusowego (taka jest oficjalna nazwa zakonu jezuitów) był mistykiem, który swoim mistycznym doświadczeniem zaraził grupę przyjaciół. Jest ono zapisane w małej książeczce Ćwiczeń duchowych, które każdy jezuita zna na pamięć, bo każdego roku odprawia ośmiodniowe rekolekcje na nich oparte, a dwa razy w życiu (w nowicjacie i tuż przed ostatecznym związaniem z zakonem w czasie tzw. trzeciej probacji) odprawia je w pełnym wymiarze trzydziestu dni. Mówię o tym, bo to jest bardzo ważne i takim było dla mnie. Z tych rekolekcji nie wychodzi się bezkarnie. Człowiek naprawdę ma głęboką świadomość osobistej więzi z Bogiem, z której wyłaniają się konkretne decyzje, często sprzeczne z powszechnymi przyzwyczajeniami w Kościele. Wystarczy przypomnieć takie zjawiska jak jezuickie redukcje paragwajskie w Ameryce Łacińskiej, spopularyzowane dzięki filmowi „Misja” ze znakomitą rolą Roberta De Niro, czy słynne eksperymenty inkulturacji chrześcijaństwa w Azji, zwłaszcza w Chinach i Indiach. To przykład niezwykłej śmiałości tego zakonu, który potrafił działać wbrew obowiązującej praktyce Kościoła katolickiego. To samo zresztą można powiedzieć o obecności jezuitów w Rzeczpospolitej Obojga Narodów z kilkudziesięcioma kolegiami i wspaniałymi ośrodkami akademickimi w Wilnie i Połocku. Dodam, że Akademia Połocka świetnie opisana przez profesor Irenę Kadulską rozkwitła pod zaborem rosyjskim, a więc w państwie prawosławnym i wbrew kasacie zakonu przez papieża. Pisał o tym, niestety tylko po włosku, polski jezuita Marek Ingot. Również dzisiaj jezuici świetnie sobie radzą w kontekstach pluralizmu religijnego w Stanach Zjednoczonych i w Azji gdzie prowadzą szereg wiodących uniwersytetów. Tacy jezuici mnie zachwycali gdy do nich wstępowałem, marzyło mi się by tak było w Polsce. Przemiany polityczne w 1989 roku dawały takiej nadziei konkretne możliwości. Niestety polscy jezuici w dużym stopniu podporządkowali się polskim biskupom i obawiali się odważniejszych decyzji. Stąd ich przaśność i prowincjonalność. Tylko jednostki się wybijają, płaca za to zresztą wysoką cenę ostracyzmu we własnym środowisku. W takim zakonie trudno mi było wytrzymać. To, co powiedziałem o polskich jezuitach pośrednio dotyka polskiego Kościoła katolickiego, tylko w jeszcze większym stopniu. To Kościół, który stracił swoją historyczną szansę i zabarykadował się w celebracji samego siebie. Jest to instytucja, która straciła zainteresowaniem światem i udziałem w kulturowych przemianach. Wystarczy jej pielęgnowanie przeszłości. To jest mój główny zarzut. W takim muzeum nie czuję się dobrze, owszem uważam, że jest ono szkodliwe dla samych katolików. M.D.: Jakie rysują się perspektywy na przyszłość dla nowej teologii, nie konfesyjnej, szukającej? S.O.: Przede wszystkim rezygnacja z monopolu naprawdę. Tę nową świadomość teologiczną najpełniej wyraża książka Tadeusza Bartosia „Koniec prawdy absolutnej”. Wydaje mi się, że jest to fundamentalna rozprawa z teologiczną i filozoficzną arogancją katolicyzmu, który zdeformował myśl jednego z największych swoich myślicieli – Tomasza z Akwinu. Zamiast twórczo rozwijać jego rewolucyjne intuicje, oficjalna teologia katolicka zrobiła z niego inkwizytora oceniającego prawomyślność innych myślicieli. To największa katastrofa duchowa i intelektualna, jaka mogła się przydarzyć instytucji religijnej u progu ery nowożytnej. Właśnie dlatego katolicyzm stopniowo zaczął tracić kontakt z kulturą i zamknął się w twierdzy własnego samozadowolenia i na innych miotał tylko gromy i anatemy. Zresztą katolicyzm nie jest w tym odosobniony, to samo zjawisko widać w judaizmie, który stracił kontakt ze swoim najwybitniejszym myślicielem jakim był Majmonides i zasklepił się w pustych rytuałach i bezkrytycznej adoracji dawnych mędrców, czy islam, który odrzucił swoje najwspanialsze karty zapisane przez sufizm. Tak więc jeśli mnie Pan pyta o teologię szukającą to odpowiem tak. Ona zawsze istniała nie tylko w chrześcijaństwie, ale we wszystkich religiach, problem w tym, że przez instytucjonalne formy religijności była marginalizowana, potępiana a nawet prześladowana. Dziś przyszedł czas odpłaty. Herezje wreszcie mogą przemówić własnym głosem i nie mogą być zagłuszone. Jednym z takich głosów w Polsce jest portal racjonalista.pl, którego twórca Mariusz Agnosiewicz ostatnio opublikował interesującą z tego punktu widzenia książkę „Heretyckie dziedzictwo Europy”. Sądzę, że dzisiaj odkrywają to dziedzictwo nie tylko antyklerykałowie czy ateiści, ale również ludzie wierzący, którym nie

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_03_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: marzec 2011

Page 9 of 63

wystarcza dyktat urzędników Pana Boga. Chcą z Bogiem rozmawiać na własny rachunek. Ja sam do tych ludzie się zaliczam. Zresztą moja pierwsza książka po wystąpieniu z zakonu nosi właśnie taki tytuł „Przed Bogiem”. Nie muszę dodawać, ze moimi partnerami w tej drodze poszukiwania autentycznego człowieczeństwa są również niewierzący, którzy mają odwagę żyć na własny rachunek. M.D.: Pana książka „Umysł Wyzwolony. W poszukiwaniu dojrzałego katolicyzmu” sprawia wrażenie przewodnika po współczesnych prądach, jakie powstają na gruncie badań nad religią i chrześcijaństwem. Zakończy Pan ten temat na tej książce, czy możemy się spodziewać drugiej części tej książki, już z Pana „programem” nowej teologii? S.O.: Wie Pan, za moim mistrzem, amerykańskim jezuitą Walterem Ongiem, powtórzę, że dialog polega na tym, że nie wiesz dokąd on cię zaprowadzi. Pisanie książek to trochę takie ryzyko. Nigdy nie wiemy gdzie one nas zaprowadzą. „Umysł wyzwolony” już do mnie nie należy. Jest w rękach Czytelników. Zobaczymy, jakie reakcje wzbudzi. Jeśli się okaże, że tezy zawarte w tej książce budzą emocje, kontrowersje, że trzeba je doprecyzować, a może ukonkretnić to jestem gotów to zrobić. Jak powiadają buddyści, by stać się wyznawcą Buddy trzeba Buddę zamordować. Być może ja muszę symbolicznie zabić moich mistrzów, w tym Waltera Onga by przemówić własnym głosem? Sam nie wiem. Tyle mogę powiedzieć dzisiaj, że kontekst w jakim żyjemy jest niepowtarzalny i my sami go współtworzymy. W każdym razie moich mistrzów kocham między innymi za to, że żadnego „programu” nie przedstawiali, oni po prostu reagowali na rzeczywistość, w jakiej przyszło mi żyć. Mamy dostęp tylko do rezultatów ich decyzji, sam proces decyzyjny jest ich tajemnicą. Podobnie jest z każdym z nas. To zresztą jest bardzo biblijne spojrzenie na świat i Boga, którego poznajemy tylko po przejściu nigdy w sposób abstrakcyjny. Jednym z uroków życia jest to, że nie wiemy, co przyniesie dzień jutrzejszy. Nie chciałbym się tego uroku pozbawiać i za dużo planować. Pozostawmy więc to pytanie w zawieszeniu. M.D.: Dziękuję za rozmowę Poleć to w Google

Felieton: Mariusz Bober LITERACKIE SMAKI? „Wszyscy wiemy, że sztuka nie jest Prawdą. Sztuka jest kłamstwem, które sprawia, że zaczynamy sobie uświadamiać prawdę, a przynajmniej tę prawdę, którą dane jest nam rozumieć.” Pablo Picasso

Literackie smaki? Czym jest pisanie dla kogoś, kto nie uprawia pisania? Nieznanym lądem, wyspą, krajem i czego by jeszcze nie wymyślać? Nieznanym? Oczywiście. Jest oddzieleniem. Rozumiesz? Zwykłe pisanie jest zwykłym pisaniem, które wpisane jest w naszą codzienność, czynność, która specjalnie nikogo nie dziwi. Lecz pisanie czynione przez pisarza, literata, poetę, stanowi akt zachwytu, bywa, że zdziwienia - „ty piszesz?!” A owszem, budzi to zdziwienie, bywa, że i wstydliwa sprawa dla samego autora, bo przecież, aż nadto to czynność niecodzienna, która owego posiadacza wyróżnia z tłumu. Właściwie to powiem niespotykanej wolności, w której piszący, jeśli mu dane ma możność wyrażania myśli jeśli takowe istnieją, które wykraczają poza codzienną wymianę myśli, dialogów, scen z życia. O, może to kwestia środowiska w którym wymienia się anegdoty, słynne myśli, czy też prowadzi się dyskusję na temat dzieł Prousta. To pisanie niecodzienne w samej mierze jest bezcenne, bo jak nim nie może być, kiedy np. taka Brenda Ureland pisze, że „lepszym pisarzem można się stać jedynie poprzez stawanie się lepszym człowiekiem”. I co? Gdzie coś podobnego można usłyszeć? Na kazaniu w kościele? W lokalnej gazecie? W codziennym programie radiowym, czy telewizyjnym? Bądź też co ciekawego może być w słowach Carolyn Mackenzie: „jeśli trzymasz

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_03_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: marzec 2011

Page 10 of 63

w szafie trupa, wyjmij go i zatańcz z nim.” Cóż, piszący niecodziennie musi mieć do powiedzenia coś więcej niż to, co zawiera język potoczny. Nie, nie oznacza to bynajmniej, że ludzie nie mówią niczego ciekawego, nie, bywa, że w potoku codziennej gadaniny wystrzelą coś niezwykle cennego, coś co zaliczyć można do kanonu życiowych mądrości. Rzecz w tym, że to umyka, że zapomina się. Dobre sobie, to nie ma znaczenia? Ma, dla tych, którzy w tym współczesnym szaleństwie szukają jeszcze jakichś smaczków, intelektualnych, duchowych etc. Podoba mi się tekst Ernesta Hemingwaya: „najcenniejszym darem dla dobrego pisarza jest wewnętrzny, odporny na wstrząsy wykrywacz gówna.” O matko, co za obraza majestatu. Jak można być tak wulgarnym! I tak oto, może ujawnić się dynamika życia wewnętrznego człowieka, w której to takich „G” jest znacznie więcej, aż strach się do nich przyznawać. Co to jednak oznacza? A to, że wcale niekoniecznie musimy być tacy święci i czyści na wskroś. Ciekawe w końcu jest to, że człowiek produkuje każdego dnia niezliczoną ilość myśli, tych kretyńskich również. Po co pisarz miałby je utrwalać? A może choćby po to, by ktoś poczuł się odrobinę lepiej, wrzeszcząc w duchu „mój Boże, nie jestem sam, ktoś jest bardziej rąbnięty niż ja”. Dlaczego z pozoru normalnie wyglądający człowiek, po wódce wydaje odgłosy tak dzikie i niezrozumiałe, że trudno pojąć jakim cudem określany jest mianem człowieka. A fuj! Albo co zrobisz gdy w twoim towarzystwie zdarzy się komuś puścić „bąka”? Przecież to samo życie, a dla obserwatora nieszczęśnik może okazać się świnią. William Faulkner pisze: „pisarz ponosi odpowiedzialność wyłącznie wobec swojej sztuki. Jeśli jest naprawdę dobrym pisarzem, będzie bezwzględny...W razie konieczności bez wahania obrabuje własną matkę, «Oda do urny greckiej» jest bowiem warta więcej od choćby nie wiem ilu staruszek”. Znowu obraza majestatu. W wielu przypadkach życie zionie nudą, dlatego ludzie wymyślają - dzięki Bogu są pisarze i rozmaitej maści inni twórcy. Gdyby nie ci wariaci cywilizacja dawno by „zdechła”. Wertuję książkę Nigela Wattsa pt „Jak napisać powieść” w poszukiwaniu ciekawych cytatów. Cytaty są rewelacyjne, a do każdego z nich można dopisać polemikę. Co też po ludzkim trupie skoro nie zostawia po sobie wspomnianej „Ody do urny greckiej”. Tak jak nudne są w większości przypadków nagrobki na których nie ma nic szczególnego; chociażby jakieś epitafium, życiowa myśl danego człowieka, a tu nic. Nudne. Wiem, profanacja, bo przecież pewnie pozostał w pamięci bliskich. O ile mnie pamięć nie myli na żadnym z nagrobków nie widziałem zdania „Styl to życie! To życiodajna krew myśli!” Akurat słowa te są autorstwa Gustawa Flauberta. Ludzie stają się wygodni. Wielkanoc. Masowe wysyłanie życzeń. Coraz częściej za pomocą sms-a powielając wymyślone wcześniej przez kogoś życzenia. Taka pamięć nadaje się na śmietnik nie umniejszając nikomu. Posilam się wspomnianą wcześniej książką, która niejako ma nauczyć jak napisać powieść, w końcu sama w sobie dotyczy sztuki pisania. Co z tego? Z jednej strony ma wpisać w pióro pisarza, technikę, podstawowe wymogi w końcu stosowną wiedzę. A to i tak wymyka się spoza technicznych ram. Prawdziwe pisarstwo ociera się o magię, choć co miałoby to oznaczać? Autor raz zdany jest na łaskę wydawcy, dwa, na łaskę czytelnika - jeden i drugi może umieścić autora w koszu jeśli myśli autora nie będą tak trafne jak np. słowa Ursuli LeGuin: „artyści to ludzie, których nie interesują fakty, tylko prawda. Fakty pochodzą z zewnątrz. Prawda pochodzi z wnętrza”. Ludzie powinni pisać, wyrażać swoje wewnętrzne prawdy, nawet te obłąkane. Bo dopiero to ujawnia całe spektrum naszego jestestwa - Piękno i Brzydotę, Normalność i Szaleństwo, Wzniosłość i Upadłość, Boskość i jego Przeciwieństwo. Dzięki temu poznajemy nasze ludzkie jestestwo. O tak, dla wielu pozostaną to kretyńskie pierdoły dla poszukującego przez literaturę i świat pisarza, może nieco głębszy wymiar życia. Co też może obchodzić matkę tekst pt „Literackie smaki” jeśli dowiaduje się o śmierci syna albo o szczęściu córki. Pewnie nic, albo prawie nic. Bycie pisarzem to przypadłość i ciągłe skłanianie głowy pod topór krytyki - autor zawsze będzie narażony na to, że wypisuje brednie - musi być nieprzeciętny, licząc się z inteligencją czytelnika. Smaku literackiego nie poczuje czytając w prasie o krowie, która zginęła w szambie. Rozumiem tragizm sytuacyjny i dramat rolnika - dla niego to rzeczywiście dramat, jak dla dziecka to, że gdzieś zapodział mu się pluszowy miś. Jeszcze jakiś przemądrzały cytat? Proszę bardzo, totalne alibi nawet dla grafomanii, słowa Williama Carlosa Williamsa: „Dla poezji wszystko jest odpowiednim materiałem”. Przyzwyczaiłem się, że za pomocą słów ludzie zapisują wszystko, począwszy od ulicznej łaciny, skończywszy na słowie

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_03_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: marzec 2011

Page 11 of 63

„Bóg”. Jaki z tego morał? Chwilowe być może zauroczenie lub zatrzymany w biegu czytelnik, szczęściarz ten, komu w życiu uda napisać się choć jedno zdanie w stylu wcześniej cytowanych autorów. Dlaczego? Bo są kształtotwórcze i zdecydowanie nadają się na nagrobki. Może i ja jestem nudny posilając się cud - myślami pięknych autorów. Cóż, być może kompleks postmodernisty dla którego wszystko już zostało napisane i powiedziane. Liczyć na jeszcze bardziej błyskotliwe zestawienie myśli? No dobrze, błogosławieństwo, jeśli przejdzie do historii literatury albo zapamiętanych ludzkich myśli. Trochę żałuję, że nie mogę zbytnio pobalansować sobie, po wzniosłej myśli literatury światowej...i proszę bardzo...ludzki dramat. Zawiodła maszyna, a przecież, poniżej autor zapisał kilka kapitalnych zdań wdzierając się w przestrzeń literackich smaczków. Tym razem mogę żałować, bo reszty nie pamiętam. Dlatego człowieku musisz silić się na pisanie niecodzienne, w którym zdarzyć mogą się ciekawe myśli. Powinienem być wściekły bo oto „nie wiedzieć” czemu maszyna dała ciała odejmując właściwie to, z czego najbardziej byłem zadowolony i tm oto sposobem nie poznasz najciekawszego. Pisanie to dramat jak chwilowa ułomność maszyny. Prawdopodobnie to jest samo życie, kiedy wymyka się esencja i nie da się jej powtórzyć. I oto mamy przewrotność zamiast Literackich smaków, powstał Literacki niedosyt, coś pomiędzy...a fuj! Poleć to w Google

Felieton: Igor Wieczorek ELEKTRONICZNY ORGAZM W 1994 roku Rada Społeczno- Ekonomiczna ONZ powołała do życia Radę Programową UNAIDS (Joint United Nations Programme on HIV/AIDS), której celem jest ustalanie strategii i wytyczanie priorytetów w walce z epidemią HIV/AIDS na świecie. 7 grudnia ubiegłego roku w Genewie, podczas posiedzenia Rady Programowej UNAIDS, Polska została wybrana na wiceprzewodniczącego tej rady w roku 2011 i przewodniczącego w roku 2012. Według większości komentatorów wybór naszego kraju do pełnienia tej prestiżowej funkcji jest dowodem uznania dla naszych rozwiązań systemowych w walce z epidemią HIV/AIDS. Szkoda tylko, że te systemowe rozwiązania mają bardziej formalny niż rzeczywisty charakter. Z większości statystyk wynika, że ilość zakażeń wirusem w naszym kraju wciąż rośnie, a poziom edukacji seksualnej wciąż spada. W miarę powiększania się liczby osób zarażonych wirusem HIV staje się oczywiste, że wywoływana przez niego choroba AIDS jest czymś więcej niż tylko chorobą prowadzącą do fizycznej śmierci człowieka. AIDS jest również zagrożeniem dla kultury seksualnej i politycznej całych społeczeństw. O ile w USA i w Europie Zachodniej pod płaszczykiem walki z AIDS od wielu lat toczy się bezpardonowa walka o zachowanie zdobyczy wolności seksualnej, o tyle w Polsce dopiero od niedawna toczy się trudny spór o kształt naszej polityki imigracyjnej. Sprawa Simona Mola, kameruńskiego dziennikarza i poety, który w 2007 roku zaraził wirusem swoje polskie kochanki, wywołała dyskusję na temat uprzedzeń rasowych, a nie na temat właściwego rozumienia problemu wolności seksualnej oraz sposobów walki z niebezpiecznym wirusem. Jak dotąd obawa przed AIDS jest tylko wodą na młyn niestrudzonych producentów prezerwatyw. A przecież prezerwatywy mają też swoje wady, i to nie tylko techniczne. Prezerwatywa wymaga jawnej decyzji i otwartego działania, co szkodzi spontaniczności. Z badań przeprowadzonych przez niemiecką agencję Pro-Familia wynika, że bardzo wielu mężczyzn uważa seks w prezerwatywie za doświadczenie „kastrujące”, pozbawiające ich męskości, a bardzo wiele kobiet uważa, że prezerwatywy są obrzydliwe. Być może najlepsze sposoby zapobiegające rozwiązłości seksualnej i wynikającemu z niej zagrożeniu wirusem HIV przyniesie nam gwałtowny rozwój techniki komputerowej. Wielu poważnych naukowców uważa, że

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_03_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: marzec 2011

Page 12 of 63

do roku 2025 pojemność układów komputerowych wzrośnie do 10 milionów megabajtów. Teoretycznie rzecz biorąc taka pamięć będzie w stanie zmagazynować wszystkie informacje, jakie człowiek gromadzi w ciągu swojego życia za pomocą wzroku, słuchu i innych zmysłów. Ambitni transhumaniści, tacy jak Rajmond Kurzweil, Nick Bostrom, czy Hans Moravec, są przekonani o tym, że ogromną ilość danych, docierających do mózgu w postaci impulsów w neuronach, można będzie zarejestrować w miniaturowym aparacie, podłączonym do nerwu wzrokowego. Następnie te informacje zostałyby umieszczone w pamięci komputera, a z niego przekazane do mózgu innego człowieka. W ten sposób każdy człowiek mógłby jeszcze raz przeżyć wybrane epizody swojego życia, a także epizody z życia innych ludzi. Dziś nic nie wskazuje na to, że człowiek będzie mógł zwalczyć HIV-a , lecz jest całkiem prawdopodobne, że za kilkadziesiąt lat w miniaturowym rejestratorze wrażeń można będzie utrwalić całą masę cudownych i absolutnie bezpiecznych doznań seksualnych. „Łowcę Dusz”, bo tak właśnie ma się nazywać ten miniaturowy rejestrator wrażeń, można będzie podłączyć na przykład do mózgu kanadyjskiej gwiazdy porno Tiny Tyler, albo do mózgu holenderskiego seksgiganta Theo Van Ostena. W gruncie rzeczy ewolucja techniki pornograficznej zawsze zmierzała w kierunku supersymulacji. W klasycznym kinie hollywoodzkim aktorzy nigdy nie spoglądali w obiektyw kamery, bo to wywoływało wrażenie, że patrzą z ekranu na widza. W miarę rozwoju filmu pornograficznego modelki coraz częściej spoglądają w obiektyw i to nawet wtedy, gdy muszą odwrócić się do swych seksualnych partnerów. Jerzy Szyłak, autor ciekawej książki pt. „Komiks i okolice pornografii”, uważa, że spojrzenia modelek w obiektyw są zbyt częste i zbyt jednoznaczne, by uznać je za błędy. Wydaje się oczywiste, że to rezultat świadomej aranżacji. Ten fakt nie powinien nas dziwić, gdyż celem każdego dzieła filmowego jest stworzenie wrażenia, że ekranowa opowieść jest fragmentem realnego życia i wszystkie zabiegi zmierzają do ukrycia fikcji. A jednak granica między podglądającymi a podglądanymi jest nieprzekraczalna, bo zawsze wyznacza ją ekran. Rozwój telewizji interaktywnej nie zatrze owej granicy, bo nie zlikwiduje ekranu. Co z tego, że z pomocą myszki podglądacz będzie mógł aranżować działania aktorki, skoro świat jego doznań pozostanie oddzielony od jej świata ? „Łowca Dusz” może sprawić, że obszar iluzji zmaleje do ledwie zauważalnych rozmiarów. Doznania psychofizyczne przekroczą barierę ekranu, po prostu pojawią się w mózgu. A wtedy nie trzeba już będzie podejmować ryzyka w anachronicznym „realu” i AIDS stanie się tylko wspomnieniem z niezbyt odległej przeszłości. Poleć to w Google

Poezja: Jan Stępień SPÓŹNIONE LATO Rozmowa z Marią Mario mów do mnie szeptem Usłyszysz jęk deptanej trawy Odczujesz szczęście kota który bawi się złotą nitką spóźnionego lata Mario mów do mnie szeptem…

Mleczna droga

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_03_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: marzec 2011

Page 13 of 63

Wielki wóz Z gwiaździstym dyszlem czeka na konika A gdzie pointa? - pyta dociekliwy Ona od dawna chichocze ukryta w mlecznej drodze

Ptaki Jeszcze mieszkają na drzewach lecz już nie śpiewają Są przerażone naszymi myślami i naszymi czynami Jeszcze niedawno jadły nam z ręki

Liść Chory liść spada z drzewa Człowiek nie słyszy bólu umierającego liścia Syci oczy słońcem spóźnionego lata

Gwiazda Marzy aby dłonie ogrzać ciepłem najbliższej gwiazdy Ziemia od dawna promieniuje ludzkim chłodem Wiersze pochodzą ze zbioru Spóźnione lato, Wydawnictwo Anagram, Warszawa 2011. Poleć to w Google

Strona główna Subskrybuj: Posty (Atom)

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_03_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: kwiecień 2011

Udostępnij

Zgłoś nadużycie

Page 1 of 63

Następny blog»

Utwórz bloga

Zaloguj się

KRYTYKA LITERACKA pod redakcją Witolda Egertha i Tomasza Sobieraja ● ISSN 2084-1124 LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA ESEJE RECENZJE FELIETONY WIERSZE OPOWIADANIA ______________________________________________________________________ Spis treści ► 2012 (8) ▼ 2011 (78) ► grudzień (7) ► listopad (9) ► październik (10) ► wrzesień (6) ► sierpień (3)

NAGRODA „KRYTYKI LITERACKIEJ” PRZYZNANA Werdyktem jury z 2 kwietnia 2011 roku laureatem nagrody Krytyki Literackiej został Tomasz M. Sobieraj za zbiór opowiadań Dom Nadzoru. Uzasadnienie: za wysoką kulturę literacką, wyobraźnię, filozoficzność oraz świadome poszukiwania twórcze, które doprowadziły artystę do oryginalnej formy i stworzenia nowej jakości w literaturze.

► lipiec (6) ► czerwiec (4)

Jednocześnie jury postanowiło nie przyznać nagrody za recenzję.

► maj (4) ▼ kwiecień (6) NAGRODA „KRYTYKI LITERACKIEJ” PRZYZNANA Wydarzenia: POECI POPIERAJĄ RYMKIEWICZA, CZYLI KTO...

*** W piątek, 15 kwietnia o godz. 18:00 w Empiku w łódzkiej Manufakturze, odbędzie się spotkanie z Tomaszem Sobierajem i Izabelą Szolc, promujące antologię opowiadań Wbrew naturze, której są współautorami. Prowadzenie: Anna Groblińska.

Rozmowa: Witold Egerth i Tomasz Sobieraj GORYCZ PO... Felieton: Igor Wieczorek CHOPIN I POLA NEGRI, CZYL... Felieton: Marek Trojanowski JEŚLI CHCESZ PRZECZYTA... Recenzja: Jan Stępień SPÓŹNIONE LATO ► marzec (7) ► luty (7)

Poleć to w Google

Wydarzenia: POECI POPIERAJĄ RYMKIEWICZA, CZYLI KTO SIĘ NIE BOI MICHNIKA Poeci solidarni z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem W związku z procesem, jaki Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowi wytoczyła spółka Agora, wydawca „Gazety Wyborczej”, stanowczo sprzeciwiamy się próbie ograniczenia w Polsce wolności słowa. Prawo każdego obywatela do głoszenia własnych opinii jest podstawowym warunkiem funkcjonowania demokracji. Kwestionowanie tego prawa w odniesieniu do poety to praktyka haniebna, naruszająca zarówno swobodę obywatelską, jak i dobro polskiej kultury.

► styczeń (9) ► 2010 (41) ► 2009 (4) ____________________ _ Adres do korespondencji t.sobieraj@wp.pl

Jako poeci i obywatele wyrażamy solidarność z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem i wzywamy związki twórcze, organizacje społeczne, niezależne media oraz wszystkich ludzi dobrej woli do zajęcia podobnego stanowiska. Wojciech WENCEL Marcin ŚWIETLICKI Krzysztof KOEHLER

AUTORZY TEKSTÓW

Marcin BARAN Marcin SENDECKI

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_04_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: kwiecień 2011

Józef Baran Klaudia Bączyk Mariusz Bober Jan Z. Brudnicki Maciej Cisło Michał Dec-Budziszyński Stanley Devine Marek Doskocz Witold Egerth Stanisław Esden-Tempski Piotr Grobliński W.A. Grzeszczyk Łukasz Jasiński Zbigniew Joachimiak Krzysztof Jurecki Katarzyna Karczmarz Roman Kaźmierski Marcin Królik Andrzej Jerzy Lech Marek Ławrynowicz Przemysław Łośko Dariusz Magier Roberto Michel Joanna Mieszkowicz Janusz Najder Krzysztof Niemczycki Stanisław Obirek Edward Pasewicz Dariusz Pawlicki Robert Rutkowski Jan Siwmir Tomasz Sobieraj Wioletta Sobieraj Jan Stępień Andrzej Tchórzewski Janusz Termer Marek Trojanowski Joanna Turek Igor Wieczorek Bohdan Wrocławski Adam A. Zych ORAZ J.W. Goethe Jarosław Hašek S.I. Witkiewicz ____________________

Page 2 of 63

Krzysztof KARASEK Leszek DŁUGOSZ Leszek ELEKTOROWICZ Jerzy GIZELLA Wojciech KASS Edward PASEWICZ Artur NOWACZEWSKI Szymon BABUCHOWSKI Karol MALISZEWSKI Stanisław CHYCZYŃSKI Franciszek KAMECKI Sławomir MATUSZ Jarosław JAKUBOWSKI Wojciech BANACH Artur FRYZ Marek CZUKU Krzysztof KUCZKOWSKI Przemysław DAKOWICZ Janusz KOTAŃSKI Maciej MAZUREK ks. Jan SOCHOŃ Roman MISIEWICZ Jarosław TRZEŚNIEWSKI-KWIECIEŃ Zofia ZARĘBIANKA Tomasz MAJERAN Jarosław KLEJNOCKI Aleksander RYBCZYŃSKI Józef BARAN Andrzej Tadeusz KIJOWSKI Piotr GROBLIŃSKI Piotr CIELESZ Tomasz SOBIERAJ Lech GALICKI Mira KUŚ Dobromir KOŻUCH

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_04_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: kwiecień 2011

Page 3 of 63

Bogusław ŻURAKOWSKI Bohdan URBANKOWSKI ks. Tadeusz ISAKOWICZ-ZALESKI Aniela BIRECKA Jan OWCZAREK Piotr MÜLDNER-NIECKOWSKI Więcej o sprawie na blogu poety i publicysty Wojciecha Wencla www.wojciechwencel.blogspot.com/2011/03/jarosaw-marek-rymkiewicz -o-wspolnym.html Poleć to w Google

Rozmowa: Witold Egerth i Tomasz Sobieraj GORYCZ PONOWOCZESNOŚCI SPRAWA RYMKIEWICZA W.E. – Dlaczego zastrzegłeś, że nie będziemy rozmawiać o twoich książkach? T.S. – Powiedziano i napisano już o nich wystarczająco dużo. Poza tym każdy nimi zainteresowany może z łatwością wyrobić sobie własne zdanie – wystarczy je przeczytać. Wielki serbsko-bośniacki pisarz Ivo Andrić twierdził, że autor powinien milczeć tak, jak milczy jego książka stojąca na półce – i zgadzam się z tym, od mówienia o książkach są czytelnicy i krytycy, pisarze są od pisania. W.E. – Zacznijmy w takim razie od tego, że znalazłeś się na liście poetów i pisarzy solidarnych z Jarosławem M. Rymkiewiczem, oskarżonym przez wydawcę Gazety Wyborczej o wyrażanie opinii, która nie spodobała się gazecie, mianowicie, że „Michnik i jego ludzie są spadkobiercami Róży Luksemburg w jej idei wynaradawiania Polaków, którą później zapoczątkowała KPP”. Dlaczego solidaryzujesz się z Profesorem? T.S. – Przede wszystkim dlatego, bo jestem za pełną wolnością słowa, całkowitym brakiem cenzury i odwagą cywilną. I nie ma dla mnie znaczenia, jakie poglądy wypowiada J.M. Rymkiewicz czy ktokolwiek inny – swoboda wypowiedzi powinna być podstawową zdobyczą demokracji, w której podobno żyjemy. A tu się okazuje, że wielu ludzi mediów i polityki, moralnie zobowiązanych do przestrzegania prawdziwie demokratycznych standardów, usiłuje wprowadzić standardy własne, daleko odbiegające od norm znanych w krajach cywilizowanych, np. w USA. Proces Rymkiewicza dowodzi, jak silne w Polsce jest pieniactwo, nietolerancja, nieposzanowanie odmiennych poglądów, niezrozumienie podstawowych zasad demokracji, rozpaczliwa tęsknota za cenzurą oraz jak słabe w gruncie rzeczy i pozbawione argumentów jest środowisko admirujące Gazetę Wyborczą. W Polsce krytycyzm jako postawa i sposób myślenia są obce, tutaj się służalczo potakuje silniejszemu i dopóki tak jest, będziemy Wschodem, a nie Zachodem. U nas każdy, kto pomyśli samodzielnie i myśl głośno wyrazi, staje się wrogiem publicznym. Sprawa Rymkiewicza przypomina mi żałosną demokrację ateńską i znamienny przypadek Sokratesa, który udowadnia, że demokracja od swego zarania to tylko teoria. W.E. – Sokrates dzisiaj także zostałby skazany jako wróg publiczny, tylko wymiar kary byłby mniejszy. Niekiedy można odnieść wrażenie, że demokracja, a szczególnie wolność słowa nie podoba się tym, którzy są jej orędownikami. T.S. – Tak to czasem bywa, że orędownicy pewnych prawd czy zasad jednocześnie są ich przeciwnikami, albo przyjmują je w sposób selektywny, jak im akurat pasuje – to typowa moralność Kalego. A z zewnątrz wygląda to jak hipokryzja albo schizofrenia.

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_04_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: kwiecień 2011

Page 4 of 63

W.E. – Albo zwykłe dziadostwo. Niektórzy poeci nie podpisali się na liście solidarności z Rymkiewiczem. Jak sądzisz, dlaczego? T.S. – Nie wiem, jest to dla mnie niezrozumiałe, bo przecież w tym geście solidarności z poetą i intelektualistą Rymkiewiczem nie tyle przecież chodzi o poglądy, ile o zasady, pryncypia, więc ten brak niektórych postaci jest znaczący. W.E. – Rzeczywiście, trudno posądzić ciebie i Karola Maliszewskiego o wspólne poglądy. T.S. – I tu chyba się mylisz. Sądzę, że ja i Maliszewski postrzegamy świat podobnie, w sprawach naprawdę istotnych chyba specjalnie się nie różnimy, dzieli nas jedynie podejście do barbarzyństwa w literaturze, którego on jest apologetą – ale że mało kto lubi przyznawać się do błędu, więc i on będzie bronił swojego stanowiska do upadłego. W.E. – Aleksander Wat, jeden z czołowych przedstawicieli literackiej awangardy i jej orędownik, z czasem zweryfikował poglądy i w konsekwencji zmienił swoją poetykę – więc nigdy nic nie wiadomo. T.S. – To prawda, przyszłość jest nieprzewidywalna, można jedynie przyjąć prawdopodobieństwo wystąpienia pewnych zdarzeń. W nieskończonej perspektywie czasowej wszystko jest możliwe – skoro było możliwe powstanie Wszechświata. Wracając do listy w sprawie Rymkiewicza: są na niej ludzie o, wydaje mi się, różnych poglądach, nie tylko na sztukę: Wojciech Wencel – nota bene inicjator całego przedsięwzięcia, Józef Baran, Krzysztof Karasek, Marcin Świetlicki, Edward Pasewicz, Wojciech Kass, Leszek Długosz, ksiądz Jan Sochoń – i szanuję ich za odwagę złożenia podpisu i sprzeciwienia się próbom ograniczania wolności słowa. Ten gest poparcia dla Rymkiewicza dowodzi, jak można różnić się artystycznie czy nawet światopoglądowo, a jednocześnie mieć wspólny solidny etyczny fundament. I jakkolwiek sprawa się potoczy, Rymkiewicz jest moralnym zwycięzcą. O LITERATURZE W.E. – Porzućmy na chwilę etykę i politykę a zajmijmy się literaturą. Jak bardzo ważne jest dla ciebie pisanie? T.S. – Mam podać jakąś liczbę w skali od jednego do dziesięciu? To dziewięć, na równi z jedzeniem, seksem, papierosami, fotografią, ogrodem i łażeniem po górach – kolejność przypadkowa. Literatura jest dla mnie tak ważna, że nie mogę, nie umiem i nawet nie chcę traktować jej jak rzemiosło, odwalanie szychty, wytwarzanie produktu na sprzedaż albo jeszcze gorzej – jak jakieś stachanowskie współzawodnictwo na liczbę wydanych książek lub tomików z wierszykami. To wszystko pozostawiam literackim wyrobnikom i grafomanom. W.E. – A co w takim razie zasługuje na dziesięć punktów w skali ważności? T.S. – Zdrowie, rodzina, przyjaźń. W.E. – W jednym z esejów napisałeś dosyć prowokacyjnie jak na dzisiejsze czasy, że demokratyzacja sztuki prowadzi do jej masowości, tym samym zaś do wulgaryzacji i infantylizacji. Nie uważasz jednak, że w tej masie produkcji literackiej, z jaką mamy dzisiaj do czynienia, znajdą się rzeczy cenne? T.S. – Statystycznie jest to prawdopodobne i się zdarza. Jednak historia, teraźniejszość i zdrowy rozsądek pokazują, że ilość nie przechodzi w jakość – takiej tezy nie można udowodnić, tutaj też marksiści się mylili. Mieliśmy już w historii podobne do dzisiejszej sytuacje inwazji mas i nadprodukcji kultury, np. w okresie baroku, kiedy to spadek analfabetyzmu wśród szlachty przyczynił się do rozpowszechnienia produkcji pisarskiej – jednak jej jakość była mierna. Józef Bartłomiej Zimorowic pisał wówczas, że „Pełna niedoszłych nasza poetów ojczyzna,/Że miary zawierszona nie ma już polszczyzna./Lada partacz

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_04_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: kwiecień 2011

Page 5 of 63

wyrwie się z pospolitych ludzi,/To wiersze niepoczesne natychmiast paskudzi”. Dzisiaj jest podobnie. W.E. – Tak, ale grafomania istnieje od zarania literatury, jest jej nieodłączną częścią. T.S. – Jednak polski barok i teraźniejszość to zjawiska wielkoskalowe, skrajne, rzekłbym – rewolucyjne, jaskrawo pokazujące, że demokratyzacja sztuki, jej umasowienie, nie prowadzi do ogólnego wzrostu jakości artystycznej. W.E. – Ale może sprawia, że sztuka nie jest tak jednostronna, że pojawiają się w niej pierwiastki wcześniej niespotykane albo rzadkie. T.S. – To z pewnością – demokratyzacja przyczynia się do rozmaitości i w konsekwencji powstają te statystyczne przypadki, o których powiedziałem. Weźmy na przykład początek XIV wieku, kiedy to w niektórych krajach Europy do głosu doszli ludzie z nizin, co z jednej strony doprowadziło do wulgaryzacji sztuki, z drugiej do jej niebywałego rozwoju, który w literaturze dał nam pisaną już nie po łacinie, a w dialekcie toskańskim Boską Komedię. Mając to na uwadze, nie mogę być niechętny wobec demokratyzacji sztuki, natomiast chcę jasnego, logicznego podziału na sztukę ludową, czyli nieświadomą, intuicyjną, naiwną, i sztukę elitarną, czyli odbicie rozumu i wiedzy. A tu wmawia mi się, że nieudolność to sztuka elitarna, a bełkot to awangarda. W.E. – Jak widać smak, elitarność i ludowość to sprawa względna, i każdy ma sztukę elitarną na miarę swoich intelektualnych możliwości. A tak przy okazji: prywatnie dużo dobrego mówisz o łódzkim środowisku literackim. Czy przypadkiem nie jest to lokalny patriotyzm, a nie rzetelna ocena? T.S. – Nie, ponieważ mówiąc „łódzkie środowisko” mam na myśli niewielką grupę świadomych artystów, przede wszystkim tych, którzy mieli i mają jakieś poważne zainteresowania pozaliterackie, zadali sobie trud ukończenia dziennych, pięcioletnich studiów, przejścia przez kilkadziesiąt egzaminów, napisania pracy magisterskiej czy doktorskiej – to już jest niezwykłe, biorąc pod uwagę, że większość poetów i poetek w tym kraju ledwo ma maturę, i to często tę mizerną, już po reformie oświaty. W.E. – Ale poeta nie musi być magistrem. Jest taki pogląd, według którego liczy się furor poeticus, olśnienie. T.S. – Oczywiście, masz rację, poeta magistrem być nie musi. Ale ja mam dosyć tych natchnionych tłumów z nieszuflady.pl i slamów, tęsknię za intelektualnym rygorem i głębszą refleksją, o które mimo wszystko chyba łatwiej autodydakcie, absolwentowi uniwersytetu czy człowiekowi o bogatym życiowym doświadczeniu niż osobnikowi o świadomości i wiedzy gimnazjalisty. Owszem, w myśl koncepcji Platona poeta może nawet nie rozumieć tego, co pisze, bo kieruje nim Duch, natchnienie, ale wtedy nie ma mowy o mądrości poety ani powodu, by traktować go poważnie. Ja bardziej skłaniam się w stronę szkoły arystotelesowskiej, według której przede wszystkim liczy się myśl, wiedza i umiejętności. Dla mnie poezja jest sztuką najbliższą filozofii, musi więc być logiczna i klarowna, a przy okazji niech porusza wyobraźnię i uwodzi. Nie odrzucam natchnienia jako siły sprawczej, ale po nim powinna nastąpić „kontrola filozoficzna tekstu”, jak to nazywał Kawafis. W.E. – To fakt, że poezja, podobnie jak muzyka, nie jest monolitem i dopuszcza się różne jej pojmowanie, wielość poetyk. Jednak czy jest możliwa poezja bez Ducha? T.S. – Jeśli ma to być czysta poezja, w ujęciu Edgara Poe, Mallarmégo czy Brémonda, to nie. Ale w ogóle jakakolwiek sztuka bez Ducha nie jest możliwa. Lecz nie jest też możliwa sztuka bez świadomości, intuicyjna, bo to prowadzi do dzisiejszego bełkotu i naiwności. Jednak większości współczesnych poetów chyba nie nawiedza Duch, tylko jakiś marny ersatz na miarę ponowoczesności, skromny dżinn a często podrabiany spiritus, że pozwolę sobie na ironię. W połączeniu z lukami edukacyjnymi daje to marne wyniki. Do tego ci natchnieni, ale wolni od

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_04_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: kwiecień 2011

Page 6 of 63

doświadczeń, wiedzy i erudycji poeci nader często i chętnie zamieniają się w krytyków, co już wydaje mi się sytuacją kuriozalną; słabi uczniowe, często nieobeznani z ortografią – recenzentami, krytykami literatury, autorytetami nawet. Toż to komedia, sytuacja niczym z Gogola. W.E. – Skoro prezydent RP Komorowski, podobno piszący ładne wierszyki, robi kompromitujące błędy ortograficzne, to może nie wymagajmy zbyt wiele od innych poetów ani od krytyków? Standardy się zmieniają na niższe, wymyśla się różne choroby, mające usprawiedliwić opóźnienie w rozwoju albo zwykłe lenistwo i nieuctwo, jak np. dysleksja – ale to wszystko ułatwia życie. Po co się trudzić? T.S. – Chciałbyś, żeby cię operował chirurg z dysleksją? Albo księgowy dyslektyk prowadził rachunki? Dyslektyczny albo cierpiący na ADHD pilot samolotu to też fajna przygoda dla pasażera. A jak dyslektyk zrobi prawo jazdy? W.E. – Prawo jazdy!!! To niech już lepiej pisze wiersze. T.S. – Dysleksja to obciach i wymówka dla matołów albo leni. Wracając do podstawowej cywilizacyjnej umiejętności, czyli pisania – ludzie pióra powinni znać ortografię. To żadna trudność, trzeba tylko popracować, czytać książki, nauczyć się korzystać ze słownika, zwyczajnie poznać reguły, wykonać ten minimalny wysiłek. To wstyd być pisarzem i sadzić byki. Umiejętność poprawnego pisania świadczy o wykształceniu i o kulturze. Nie jestem zwolennikiem ogólnego obniżania wymagań i edukacyjnych standardów, to prowadzi do niedouctwa, to prosta droga do schamienia i wynaradawiania. W.E. – Znakiem dzisiejszych czasów jest także to, że poeci młodego pokolenia najczęściej czytają nawzajem jedynie swoje dzieła, stroniąc od samokształcenia, od klasyki i historii literatury. A co czyta twórca średniego pokolenia, pierwszy laureat nagrody Krytyki Literackiej? T.S. – Teraz akurat książki już kilkakrotnie przeze mnie przeczytane: Wybór pism estetycznych Brzozowskiego, Kępińskiego Witold Gombrowicz. Studium portretowe, Larkina Collected poems, Owczarka Cyklist, Jasne, niejasne Hartwig i Tyle rzeczy Bieriezina. W.E. – Znając twoje poglądy na literaturę, zastanawia mnie obecność Owczarka na tej liście. T.S. – Po trzecim, czwartym czytaniu jego poetycka proza zyskuje. Nie znaczy to, że wziąłbym tę książkę jako jedyną na bezludną wyspę, ale pomijając pewne chropowatości, to oryginalna propozycja. W.E. – A co wziąłbyś na bezludną wyspę? T.S. – Wszystko, co napisał Witkacy, Nietzsche, Prus, Herbert; Tatarkiewicza Historię filozofii, Haška Przygody dobrego wojaka Szwejka, Dziennik Gombrowicza, Ekdota poiemata Kawafisa... i jeszcze kilkanaście ważnych dla mnie książek. W.E. – To klasyka, postacie encyklopedyczne. A czy wśród młodych, polskich autorów, są tacy, których cenisz? T.S. – Oczywiście. Edward Pasewicz – chyba jeszcze jest młody, Przemysław Łośko, świetnie zapowiada się Robert Rutkowski. Są bardzo różni, ale łączy ich poezję jasność przekazu, dopracowana forma, dyskursywność, obecność ironii, odrobina metafizyki i cecha niezwykle rzadka u poetów, a najważniejsza – intelektualna dojrzałość. Słowem, wszystko to, co w poezji cenię najwyżej. Obecność takich ludzi w literaturze jest bezcenna i pozwala mi zachować wiarę w ostateczne zwycięstwo rozumu nad chaosem, sacrum nad profanum. W.E. – A proza? T.S. – Katastrofa. Okazuje się, że napisać wierszyk to jeszcze się da, bo to krótkie, natchnione i bez interpunkcji, za to koniecznie z przerzutniami, by głębia była jeszcze głębsza. Nawet jak wierszyk jest bez sensu, to zawsze można powiedzieć, że ma drugie a nawet trzecie dno, tylko

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_04_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: kwiecień 2011

Page 7 of 63

przykryte żyznym mułem metafor albo że to językowa wynalazczość. Ale proza ma większe wymagania, które przerastają warsztatowe i intelektualne możliwości naszych – i to nie tylko młodych – pisarzy, dla których wysiłek jest nieznośny i banalny, a prawdziwa praca to abstrakcja. A jak już który młodzian umie pisać, to nie ma o czym, i sadzi, tak jak Dehnel, te szkolne wypracowania wprawiając w euforię starsze panie i zdziecinniałych staruszków. Zaś gdy jakiś młody człowiek ma o czym pisać, to jak na złość – nie umie. A tu bezwzględnie trzeba połączyć te dwie rzeczy. Proza to prawdziwe wyzwanie, także dla poety, który może potwierdzić swoją literacką klasę odrywając się od liryki – jak Herbert czy, obecnie, Baran i Zagajewski. W.E. – Ty też swobodnie czujesz się i w poezji, i w prozie. T.S. – Ale ostatecznie wybieram poezję, bo, pewnie już to kiedyś mówiłem, poezja jest jak fotografia: zwięzła, w jednym, często niewielkim obrazie zawiera historię, myśl, impresję, niedopowiedzenie, i to mnie w poezji i fotografii uwodzi, to ograniczenie do rzeczy niezbędnych, pewien rodzaj ascezy. Opowiadanie czy tym bardziej powieść jest jak film, daje więcej swobody. Dlatego bardziej bujny jest język mojej prozy niż poezji. W.E. – Zacytuję teraz Ryszarda Kapuścińskiego, autora, którego obaj bardzo cenimy, i który także był poetą. Napisał kiedyś, że „(...) my dzisiaj piszący i mówiący już tylko język psujemy, szpecimy, dewastujemy. Zamiast plewionego ogrodu języka – tylko badyle i dziwolągi, całe otoczenie zaniedbane, zachwaszczone. Nawet ci, którzy to czują i nad tym boleją, przez konieczny kontakt z ową niechlujną rzeczywistością językową sami zanurzają się w tym niechlujstwie, raz po raz natykając się na rozpanoszony bełkot, bzdurę i mętniactwo”. T.S. – Kapuściński pisał to ćwierć wieku temu, zanim nastali dzisiejsi, jeszcze bardziej ekspansywni barbarzyńcy. Cóż, język to tworzywo, z którego pisarz drogą świadomych zabiegów kształtuje narzędzie do wyrażania myśli, czyli język artystyczny. Jeśli myśli nie ma, a tworzywo jest kiepskie, do tego nie wiadomo, jakich zabiegów użyć – bo się ich nie zna, to powstaje prymitywna literatura. Oczywiście są na szczęście tacy, którzy wiedzą, co to jest kultura literacka i do tego mają o czym pisać, co daje nadzieję, że jednak coś przetrwa z tych ponurych czasów pogardy dla rzetelności, wiedzy i intelektu. Szkoda tylko, że ludzie zobligowani, moralnie zobowiązani do pielęgnowania literatury, języka, sami przyczyniają się do ich degeneracji. W.E. – Masz na myśli...? T.S. – Na przykład część humanistycznego środowiska akademickiego, szczególnie polonistycznego, gdzie poprzez trwającą od kilkudziesięciu lat selekcję negatywną otrzymaliśmy znaczną liczbę osobników słabo wykształconych, trwożliwych, niesamodzielnych intelektualnie, oportunistów i do tego leniwych. Ludzie ci nie mają własnego zdania i cywilnej odwagi, mądrość czerpią z gazet i telewizji; boją się wszelkiej elitarności, logiki, refleksji, bo są dla nich zbyt trudne, kulturowo obce, grożą środowiskowym ostracyzmem, więc do spółki z częścią krytyków przekonują, że dzisiejszy literacki rynsztok to górski strumień a dół kloaczny to Parnas. W.E. – Niestety, ich środowiskowy bełkot, chociaż przekroczył granice absurdu, uchodzi za język nauki. T.S. – Jacy naukowcy, taka nauka i jej język. Tak na marginesie – gdyby dzisiaj pojawił się Witkacy, Schulz czy Herbert, zostaliby przez takich nauczycieli akademickich zignorowani a może nawet wyśmiani, bo prezentowane przez tych twórców wartości, filozofia sztuki, są teraz w pogardzie. Humaniści – w większości – po socjalistycznemu tworzą „nowoczesną” czy, trzymając się popularnej terminologii Baumana, „ponowoczesną” rzeczywistość na miarę swoich skromnych możliwości i aspiracji, budują rzeczywistość zakłamaną, pozorną. Jednocześnie zazdrośnie patrzą na matematyków i przyrodników posługujących się ścisłymi, logicznymi metodami i twierdzeniami, które można udowodnić. Doktor filozofii i literaturoznawca Joseph Goebbels powiedział, że „kłamstwo powtórzone sto razy staje się prawdą”. Oto mamy dowód wprost. Tylko co to za prawda, dla kogo i – na jak długo?

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_04_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: kwiecień 2011

Page 8 of 63

W.E. – Jednak cechą wszelkiej nowoczesności jest łamanie schematów, burzenie starego, bez tego nie byłoby postępu, także w literaturze. T.S. – A co to jest postęp w literaturze? Wzrost liczby wulgaryzmów, infantylizm, nieudolność, bylejakość, bełkotliwość? Czy zawsze burzenie ma sens? Czy jest taka konieczność, by niszczyć kulturę elitarną i zastępować ją wulgarną? Burzenie jest cechą barbarzyńców, to mentalność Hunów, prymitywów, kultur niskich. Uważam, że można budować nowe nie niszcząc starego. Ale może jestem zacofany. Trudno, co robić. W.E. – To zabawne, że dzisiaj łamanie schematów samo stało się schematem. T.S. – I pojawiła się logiczna sprzeczność, właściwa naszym czasom – ta, nazwijmy to umownie, neoawangarda i jej pokrewne kierunki dominują, nastąpiła nadprodukcja dzieł-towarów „ponowoczesnych” i zanik oryginalności. W pogoni za popularnością i pieniędzmi zapomniano, że istotą sztuki oraz tym, co ma uczynić artystę nieśmiertelnym, nie jest chwilowa przecież nowoczesność jego dzieła tylko ponadczasowość, a tej nie można osiągnąć hołdując modzie, konwencjom epoki, błąkając się po literackich salonikach. Bach czy Proust byli artystami jak na swoje czasy nienowoczesnymi, uznającymi tradycyjne wartości w sztuce. Wartości tradycyjne są stałe, są jak mocny fundament solidnego domu. Budowle na palach wbitych w bagno i przykryte palmową strzechą są tymczasowe, chociaż niekiedy bardziej praktyczne. W.E. – Czyli nie nowoczesność artysty stanowi fundament jego pomnika – przyjmuję to z ulgą, bo już widziałem w wyobraźni te tysiące cokołów – rzeczywistych i w przenośni – zapełnionych Masłowską i innymi Hunami literatury. A jak w takim razie odnosisz się do zdania Kapuścińskiego, że „(...) w każdej książce musi być domieszka grafomanii. Najlepszym przykładem – Dostojewski”. Zgadzasz się z tym? T.S. – Wyobrażasz sobie książkę gęstą, złożoną z samych myśli? To by było niestrawne, dlatego grafomania, kicz, idą na ratunek wielkiej literaturze. Weźmy powieści Manna, Witkacego. Rzecz w tym, by znaleźć taką równowagę w proporcjach składników, by filozofia pisarza, jego poglądy były jasne, a nastroje, obrazy – sugestywne. Bo „bez filozoficzności nie ma pisarza”, jak twierdził Gombrowicz, ale fabuła i opis – dla mnie szczególnie opis – też się przydają. W.E. – Bertrand Russell napisał w Our Knowledge of the External World, że „czytanie autora przy odrzuceniu jego poglądów nie jest najlepszym sposobem na zrozumienie jego idei”. Czy to pod wpływem lektury tego matematyka i filozofa postanowiłeś prezentować swoje poglądy oraz niekiedy komentować własne prace? T.S. – Zdecydowałem się to robić z obawy, że zrobią to inni i zaczną wypisywać bzdury. Poza tym w Polsce nawet nie tyle odrzuca się poglądy autora, co ich się nie zna. Poznanie bowiem niesie za sobą konieczność czytania, i to ze zrozumieniem, a to przekracza możliwości wielu tych, którzy mówią, że czytają. W.E. – Pewnie podobnie myślał Ghilberti, gdy jako jeden z pierwszych zabrał się do pisania komentarzy poświęconych własnemu dziełu, czy Whitman pisząc sobie samemu entuzjastyczne recenzje. Wielu twórców było własnymi komentatorami, także twoi mistrzowie: Witkacy, Schulz, Hašek, Gombrowicz. Jednak niezależne recenzje i omówienia twoich książek dowodzą, że zostały one zrozumiane i dobrze przyjęte. T.S. – To prawda, poważni krytycy i czytelnicy zrozumieli je doskonale, niejednokrotnie zaskoczyli mnie skalą swoich interpretacji, wrażliwością, intelektualną wolnością; zaakceptowali mój styl, w którym ważniejsze niż konstrukcja fabuły jest budowanie nastrojów, plastyka obrazów, prowokowanie refleksji. Gorzej z wielowarstwowością, aluzyjnością, filozoficznością moich utworów radzili sobie ludzie, których erudycja i wykształcenie są wątpliwe. Ale też nie do nich adresuję swoją twórczość. W.E. – Mówiąc „poważni krytycy” kogo masz na myśli?

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_04_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: kwiecień 2011

Page 9 of 63

T.S. – Jerzego Poradeckiego, Krzysztofa Jureckiego, Ernesta Kacperskiego, Pawła Gołoburdę, Monikę Badowską, Pawła Brzeżka... W.E. – Wymieniłeś osoby wyjątkowo czułe na literaturę. Jednak większość krytyków zwykle porusza się w sferze pojęć, według których nie ma różnicy pomiędzy Herbertem a Podgórnik, Słowackim a Masłowską, Chopinem a Dodą, Beethovenem a niejakim Kupichą, ba, van Goghiem a malującym koniem, którego jakiś czas temu widziałem w telewizji. To nie ułatwia rozmowy o sztuce i literaturze. T.S. – To ją uniemożliwia. Brak jednoznacznych kryteriów i precyzyjnego aparatu pojęciowego, umysłowa obstrukcja, kolesiostwo, tchórzostwo, nieetyczność postaw, czynią z dużej części krytyków pośmiewisko i ludzi niegodnych zaufania. Jak z takimi rozmawiać? W dzisiejszych czasach dochodzi jeszcze ich nieuctwo, z którego wynika nieumiejętność krytycznej interpretacji – dlatego nasi tak zwani krytycy jedynie relacjonują, streszczają i oceniają według swojego widzimisię. Pisał o tym wszystkim Stanisław Witkiewicz w Sztuka i krytyka u nas, pisał o tym przy każdej okazji jego syn, i nic nie wskórali. Ja poświęciłem temu tematowi kilka esejów. Więc szkoda czasu, nie mówmy o tym. W.E. – Do tej pory twierdziłeś, że sztuka nie powinna o nic walczyć, że powinna być sama dla siebie. Twoje ostatnie, niepublikowane wiersze są polityczne. Skąd ta zmiana? T.S. – To jest półprawda, bo przecież pisałem wielokrotnie, że sztuka powinna pobudzać intelektualnie, stać blisko filozofii, metafizyki, że bez ducha i myśli nie ma sztuki. Artysta, szczególnie pisarz, powinien też dostrzegać problemy, to etyczny imperatyw. Artyście nie wolno być tylko widzem w teatrze rzeczywistości, on powinien ją tworzyć – nie powinien natomiast jej powielać. Rzeczywistość może być inspiracją dla twórcy, ale nie jedyną treścią jego sztuki. W.E. – Jednak twoje ostatnie utwory krytykują rzeczywistość, odchodzisz od jej mityzacji na rzecz kontestacji, odchodzisz więc od sztuki a zaczynasz uprawiać wierszowaną publicystykę. Jak wiemy z historii to niebezpieczne, gdy artysta zaczyna zajmować się polityką. T.S. – Po pierwsze, to jednorazowy epizod i jeśli się komuś nie podoba, to niech nie traktuje moich nowych wierszy jak poezję. Jakoś to przeżyję. Po drugie, nie mam ambicji politycznych, gardzę politykami, a przynajmniej ich sporą częścią, tą, która ma gęby napchane frazesami dla ludu, a w istocie ma w dupie ten kraj i traktuje go jak zaludnioną niewolnikami kolonię. ARTYSTA I POLITYKA W.E. – Teraz zacytuję ciebie: „Polska należy do jakichś wynaturzonych tworów, gdzie władza jest wrogiem obywateli, którzy ją wybrali, a jej celem jest skłócenie narodu, bo skłóconymi, zdezintegrowanymi ludźmi łatwiej manipulować (...). Polskie elity polityczne to ćwoki, cwane i bezczelne jarmarczne wesołki, którym marzy się dziedziczenie władzy i stanowisk oraz system oligarchiczny pod płaszczykiem demokracji (...). Część naszych eksportowych literatów i artystów to intelektualni neandertalczycy, wzbudzający za granicą co najwyżej ciekawość i litość – i nie pomogą im opłaceni zagraniczni recenzenci, bo jaka krowa jest, każdy widzi; rzeczywistość nie ulegnie zaklęciom, czarom i modlitwom. (...) dla kulturalnego świata jesteśmy szczerbatym, głupkowatym klaunem, a zawdzięczamy to politykom obniżającym poziom oświaty i rozdającym nasze pieniądze podlizującym się władzy artystycznym miernotom (...)”. Zyskałeś tymi wypowiedziami wielu wrogów, ale i sporo przyjaciół. Warto było? T.S. – Oczywiście, i nadal się pod tymi słowami podpisuję. W.E. – Jedni zarzucają ci lewicowość, inni prawicowość. Z kim i z czym właściwie sympatyzujesz? T.S. – Ze zdrowym rozsądkiem, logiką, przyzwoitością, etyką; z ludźmi pracy, z ciężko pracującym ludem, z resztkami inteligencji, z garstką

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_04_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: kwiecień 2011

Page 10 of 63

intelektualistów. Nie mam poglądów politycznych, jestem krytycznym humanistą, żywię tylko niechęć do darmozjadów, profitariuszy, ludzi wysysających ten kraj – dlatego na przykład nie lubię pseudoartystycznej świty żyjącej z państwowych dotacji i otwarcie gardzącej tymi artystami, którzy nie korzystają z reżimowego koryta. W.E. – Jesteś zwolennikiem zabrania koryta? T.S. – Tak, niech sobie sami poszukają kartofli. To ich może czegoś nauczy, a z pewnością zmniejszy arogancję. Nie widzę powodu, żeby artyści nie pracowali. Kafka, Schulz i wielu, wielu innych nie żebrało o stypendia, nie klęczeli na wycieraczkach pod drzwiami ministra sztuki czy innego sołtysa, nie podlizywali się władzy, tylko uczciwie pracowali i pisali swoje dzieła. To niemoralne, żeby zasuwające po dziesięć godzin szwaczki czy robotnicy utrzymywali producentów tandetnej literatury i sztuki. To jest biedny kraj, gdzie są większe potrzeby. Dziesięć procent Polaków nie ma w domu toalety, dwie trzecie żyje w ubóstwie, trzy czwarte nie ma połowy zębów, kilkaset tysięcy niedojada, kilka tysięcy nie jest leczonych i czeka na śmierć, bo tak zdecydował oszczędny urzędnik; wszędzie panuje brud, szaleją niczym nieuzasadnione podwyżki. Do licha, to jest normalny kraj? Jest na co wydawać pieniądze, nie trzeba ich trwonić na pseudoartystów. W.E. – Bardzo krytycznie wypowiadasz się o dzisiejszej Polsce. T.S. – Uważam, że jeśli państwo, tak jak dzisiejsza Polska, posiada ogromną armię, szkoli siły rezerwowe, zbroi się i prowadzi wojny, to zalatuje to imperializmem; skoro zamyka szkoły, a w pozostałych upycha po trzydziestu i więcej uczniów w klasie oraz ogranicza liczbę godzin polskiego, historii i przedmiotów przyrodniczych zwiększając wymiar godzin z religii, plastyki, wuefu i innych intelektualnie degradujących zajęć, to jest to szerzenie ciemnoty i hodowla bezmyślnych matołów; jeśli to państwo buduje stadiony i boiska, a nie szpitale, do tego wyrzuca pieniądze na utrzymanie dziwacznych instytucji, a nie ma wystarczających środków na leczenie obywateli i opiekę nad nimi, to jest to działanie przeciwko najsłabszym zmierzające do ich eliminacji. Takie państwo nie powinno istnieć, bo jest państwem złym, zepsutym. A przecież to nie wszystkie objawy choroby, bo w tym, podobno demokratycznym kraju, policjant czy wojskowy, i to bez matury, zarabia więcej niż nauczyciel po studiach i ma więcej niż on przywilejów; tutaj polityk nie ponosi odpowiedzialności za niedotrzymanie obietnic i może łamać prawo zasłaniając się immunitetem poselskim. To nie jest demokracja, to jest państwo opresyjne, wrogie obywatelowi, neofeudalne, rządzone przez chamskie cwane pseudelity pozujące na arystokrację. Polska to owrzodziały twór, w którym obywatel to jedynie dostarczyciel podatków i głosów wyborczych, nowoczesny niewolnik, który powinien długo pracować i umierać zaraz po przejściu na emeryturę, żeby państwo mogło położyć łapska na jego pieniądzach i sfinansować za to np. tłumaczenie i zagraniczną promocję smętnych wypocin naszych literackich wyrobników czy kilka karabinów albo wyrzutnię rakiet, żeby strachliwi żołnierze mogli sobie postrzelać do cywili w Afganistanie. Tutaj na klepisku udającym parkiet wala się słoma, która wypadła elitom z butów. Niekiedy mam smutne wrażenie, że Polska najlepsze czasy ma już za sobą, a paradoksalnie, niestety, były to czasy rozbiorów i zaborów – wtedy pojawiła się tutaj cywilizacja, która zastapiła szlacheckie pieniactwo, warcholstwo, nieróbstwo, ciemnotę, wyzysk chłopów i bałagan, wtedy powstały drogi, koleje, przemysł, oświata, nauka, dyscyplina, prawo. Niektórych ten pogląd może oburzyć, ale wystaczy poznać i zrozumieć historię, żeby się przekonać o jego zasadności. Nawet kultura rozwijała się najlepiej pod zaborami, osiągnęła szczyty w czasach obcego panowania – i oczywiście też na emigracji, gdzie np. polska myśl społeczna i polityczna a wraz z nią literatura rozwinęły się jak chyba nigdy wcześniej i później. Pewnie dlatego Aleksander Świętochowski twierdził, że największym nieszczęściem Polski było odzyskanie niepodoległości w roku 1918 – i czasem trudno się z tym nie zgodzić. W.E. – Wszystko pewnie w naszych dziejach potoczyłoby się inaczej, gdyby nie Statuty piotrkowskie w XV wieku, gdyby nie szlachta, która zawładnęła Polską, nadała sobie przywileje, osłabiła władzę królewską,

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_04_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: kwiecień 2011

Page 11 of 63

zepchnęła mieszczaństwo na margines a z chłopów uczyniła tak naprawdę niewolników. T.S. – To na pewno, ale nie mniej przyczyniło się do zacofania i zepsucia Polski niepowodzenie reformacji, wygnanie arian, nietolerancja wobec kalwinów i luteranów oraz zastąpienie filozofii katolickiej pospolitą religijnością, pobożnym i obrzędowym katolicyzmem. Właśnie ów pozbawiony pierwiastka intelektualnego oraz duchowości katolicyzm i rozpanoszona szlachetczyzna cofnęły ten kraj w rozwoju, i tego zapóźnienia umysłowego, kulturowego, szybko nie da się nadrobić, ono jest jak wypalone piętno; tu jest potrzebny przeszczep. Tę niedobrą dla rozwoju myśli sytuację próbowali zmienić Konarski i pijarzy w XVIII wieku tworząc nowoczesne szkoły, kładące nacisk na nauki przyrodnicze, filozofię, propagujące teorię Kopernika – jednak lobby ciemnogrodu zwyciężyło. Owszem, byli później Stanisław August, Krasicki, Staszic, Kołłątaj, tylko że mieli zbyt słabe poparcie, by przeprowadzić radykalne reformy i ucywilizować Polskę. A tuż obok żyli Czesi, którzy już w XIV wieku przestali być narodem świniopasów i oraczy, jak pisał Georges Duby, i zostali mieszczanami – ale u nich był wtedy Karol IV, władca z prawdziwego zdarzenia, i Hus, w XVII wieku działał tam Komeński. A my co mieliśmy? Zacofaną, opanowaną przez jezuitów oświatę i naukę, zapity czerep rubaszny tępego szlachciury, wypasiony pazerny kler, stłamszonego mieszczanina, zniewolonego chłopa feudalnego i ciemnotę czasów saskich – to było złe państwo i jest złe teraz, bo skoro zamyka się szkoły a buduje stadiony i boiska, prowadzi wojny i zbrojenia, a prawo nie jest równe dla wszystkich, to nie ma o czym gadać, tego nie da się usprawiedliwić. W.E. – To złe państwo może też podsłuchiwać swoich obywateli z łatwością nieznaną nigdzie w cywilizowanym świecie, sprzedaje broń tyranom i zbrodniarzom, takim jak np. Kaddafi, finansuje wulgarny komiks o Chopinie czy idiotyczne bilboardy z hasłem „Zima wypierdalaj”. Tutaj urzędnik decyduje, który chory ma żyć, a który umrze, bo nie dostanie pieniędzy na leczenie, tutaj urzędnik decyduje, kto jest artystą, a kto nie, i czyja książka, i który prywatny wydawca dostaną dofinansowanie z publicznych pieniędzy. To rzeczywiście niezdrowa sytuacja. A co do szkół – w Polsce zamykali je hitlerowcy, i ja to jeszcze dobrze pamiętam; teraz robią to samorządy, politycy utrzymywani przez obywateli, którzy to obywatele wcześniej te szkoły zbudowali. To są fakty, a z faktami się nie dyskutuje, nawet jeśli nam się nie podobają. Ale może należy dyskutować o faktach? T.S. – No właśnie, i artysta, także w swoich utworach, ma do tego prawo, ba, moralny obowiązek – bo chociaż pewnie niczego w monolitycznych strukturach władzy swoim działaniem nie zmieni, to przynajmniej u jednych ludzi pobudzi myślenie, świadomość, a drugich upewni, że nie są osamotnieni w swoich poglądach. To ważna rola sztuki, szczególnie literatury. Natomiast dzisiejszy upadek, ten czas pogardy dla Ducha, rozumu i logiki, dla autentycznej elitarności, dla zwykłej przyzwoitości, to ciemny moment dziejowy, kolejny smutny etap w historii Polski i części Europy, który minie, tak jak poprzednie lepsze i gorsze czasy. Znacznie bardziej interesuje mnie, kiedy i co będzie póżniej, np. czy pogłębi się dzisiejszy intelektualny mrok i neofeudalizm, czy też ludzie podniosą głowy i nastąpi rewolucja, a jeśli tak, to w którą stronę ona pójdzie – budowy prawdziwej demokracji bezpośredniej czy kolejnej wersji maskowanego totalitaryzmu. Albo czy sztuka, filozofia, religia znikną całkowicie, jak to przewidywał Witkacy w swojej ponurej historiozofii, czy przeciwnie – nastąpi ich renesans. W.E. – Historia kołem się toczy, obawiam się jednak, że ludy Europy są tak otępiałe, syte i zindoktrynowane, że się nie ruszą, będą tkwić na kanapach i oglądać coraz głupsze programy rozrywkowe w telewizji. Najedzeni i otępiali nie protestują, demokracja rodzi posłusznych. T.S. – Do czasu. Ludzie prędzej czy później otrząsną się z letargu. Nawet posłuszny Człowiek Masowy Ortegi y Gasseta powstanie i wyrazi swój protest gwałtem. Kiedyś dzisiejszy system runie, bo administracja i profitariusze zeżrą wszystkie pieniądze i zacznie rosnąć grupa niezadowolonych, wykluczonych, pragnących czegoś więcej niż durnej telewizji, pełnej miski i fasadowej, tekturowej demokracji nieudolnie skrywającej totalitarne zapędy. Każda substancja ma określoną

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_04_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: kwiecień 2011

Page 12 of 63

wytrzymałość; także społeczeństwo nie wytrzyma opresji, nawet jeśli ta opresja ma pozory dobroduszności. Cywilizacja dała do ręki masom narzędzie niebezpieczne dla władzy – internet. Stąd teraz zakusy, by zacząć go kontrolować. Wcześniej masy posiadły umiejętność czytania i pisania, co zmieniło ich świadomość, skutkiem tego padły imperia i powstały nowe państwa, często demokratyczne, jak Czechosłowacja, a niekiedy tylko stwarzające pozory demokracji, jak kościelnofaszystowska II Rzeczpospolita. Teraz ludzie mają WikiLeaks i jej podobne strony w sieci, mogą się komunikować i wymieniać poglądy na portalach społecznościowych. Skutki tego widzimy w północnej Afryce i na Bliskim Wschodzie, a to może pójść dalej. W.E. – Jednak każda władza, nawet początkowo demokratyczna i szermująca pięknymi hasłami, dąży do absolutyzmu, przez co się degeneruje. Może taka jest natura zwierzęcia, jakim jest homo sapiens, że akceptuje zhierarchizowane struktury społeczne, chce być kierowane, uzależnione, bo daje mu to poczucie stabilizacji i zmniejsza odpowiedzialność jednostki? T.S. – Z pewnością. Dawne struktury plemienne przełożyły się na dzisiejsze połeczeństwa. Jednak w naturze człowieka jest też chęć zmian, kontestacja rzeczywistości, bunt. Dlatego niemożliwe jest, by utrzymał się dzisiejszy porządek. Czy to drogą ewolucji czy rewolucji, zmiany nastąpią. Pytanie, czy na lepsze, czy będzie to formacja kulturowo wyższa, czy pogłębi się dzisiejsze barbarzyństwo i ograniczenie wolności jednostki. W.E. – Patrząc na aroganckie poczynania polityków mam wrażenie, że tego scenariusza w ogóle nie przewidują. T.S. – Przewidują. Dlatego teraz celowo obniża się poziom edukacji i nauki, niszczy język, kulturę, robi igrzyska, by nie dopuścić do powstania prawdziwych elit, by ludzie byli coraz głupsi i zdziecinniali, zachłystywali się mierną sztuką, tandetną rozrywką, sportem, zdobyczami techniki i brali kredyty – takimi szczęśliwymi robotami łatwiej sterować, trzeba tylko wymyślać im sztuczne potrzeby, by zajmowały się konsumpcją i dążeniem do zdobywania dóbr materialnych, a nie myśleniem, samorozwojem. Władza też dobrze wie, że masy nie mogą zasnąć zupełnie, stąd konieczność ciągłego wymyślania wrogów, zagrożeń, wizji zagłady, i rozdmuchiwanie katastrof, czyli to wszystko, co czynią media w służbie polityki. W.E. – A gdzie w takim razie jest i co robi inteligencja, ta grupa społeczna stanowiąca intelektualny napęd narodu? T.S. – Jest tam gdzie zwykle – jedna jej część, ta tak zwana inteligencja, najczęściej ochoczo kolaboruje z władzą, bo władza jej imponuje. Taka inteligencja lubi łaskawe spojrzenie pana, ochłap rzucony ze stołu, stypendium, stanowisko, order, dyplom, pieniądze na film czy wydanie książki, wydrukowany w prorządowej gazecie artykulik, a potem z wdzięczności popiskuje peany na cześć dobroczyńców, merda ogonkiem i staje na tylnych łapkach prosząc o jeszcze. Szczytowym przykładem jest tutaj Jarosław Iwaszkiewicz – płodny, ale przeciętny pisarz i poeta oraz nie najwyższego formatu człowiek, zwykły lizus, ustawiony przed wojną przez żonę i teścia, wygodnie żyjący za hitlerowskiej okupacji, a później pierwszy pieszczoch PRL-u. W Polsce, szczególnie powojennej, ta skłonność do psiego serwilizmu, podlizywania się jakiejkolwiek władzy była i jest szczególnie wyraźna, a głównie bierze się ze zwykłego braku zasad oraz z dwulicowej i strachliwej pańszczyźnianej mentalności, mentalności, która tutaj jest chyba uwarunkowana genetycznie. Niewątpliwie znaczenie dla upadku przyzwoitości ma tragiczna historia tego kraju, gdzie po roku 1945 dokonał się konieczny, ogromny, ale niestety tylko pozorny awans społeczny, i eksterminacja w czasach okupacji hitlerowskiej, radzieckiej i za PRL prawdziwej inteligencji – tej intelektualnie suwerennej, politycznie niepoprawnej, pielęgnującej tradycyjne wartości. Prawdziwa inteligencja nie zdążyła wychować wielu spadkobierców, dlatego jest dzisiaj formacją reliktową, która nie bierze udziału w życiu publicznym i artystycznym w skali, jaka jej przynależy. Prym w Polsce wiedzie ćwierćinteligencja, stąd pogłębiające się schamienie kultury i życia codziennego.

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_04_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: kwiecień 2011

Page 13 of 63

W.E. – Są jednak przykłady w nieodległej historii, i to raczej niechlubne, przedstawicieli tej, jak ją nazywasz „prawdziwej” inteligencji popierającej np. zbrodniarzy, jak Hitlera. T.S. – No tak – byli nawet intelektualiści, tacy jak Heidegger, Jung, Pound, Eliot, Yeats, którzy dali się uwieść jego wizji świata. Z kolei Sartre i wielu innych zachwycało się Stalinem i komunizmem. Widać miłość jest ślepa i niekiedy wyklucza racjonalizm, humanizm, zwykłą przyzwoitość. POŻEGNANIE Z DEHNELEM W.E. – Komunizm, czy może raczej lewactwo, nadal jest modne wśród ćwierćinteligentów, szczególnie na Zachodzie i w środowisku akademickim. No ale dosyć o polityce, wróćmy na moment do literatury, a właściwie w jej pobliże. Autor, jak się o nim mówi, wierszyków, szkolnych wprawek i wypracowań, Jacek Dehnel, rozpętał histeryczną i kłamliwą kampanię przeciwko tobie. Skąd ta niechęć Dehnela do ciebie? Wielki medialny Dehnel przeciwko artyście z drugiego obiegu? Coś ty mu zrobił? Skąd te jego rozpaczliwe gesty? Czyżby zazdrość? T.S. – Sądzę, że tak. Dehnel jest jak kamień: rzucony przez kogoś w górę poszybuje wysoko, ale spadnie, sam dalej nie poleci, bo nie ma skrzydeł. Nawet jeśli mu je dokleić, pozostaną bezużyteczną atrapą. W.E. – Ale ten kamień ma swoich wyznawców. T.S. – Wiesz, w niektórych kulturach suchy pień też ma wyznawców. Wystarczy jakiś czarownik, bęben, namaszczona mina, ofiara z kozy i kult suchego pnia gotowy. Znana ci zapewne wybitna w czasach PRL-u pisarka Halina Auderska także miała czytelników i wielbicieli, podobnie jak wcześniej Mniszkówna. I co z tego? Jakie miejsce w polskiej, ba, światowej kulturze zajmuje twórczość tych niewiast? A one były w swoim czasie w pierwszym obiegu. Auderską, jak dzisiaj Dehnela, tłumaczono na wiele języków, wysyłano za granicę, dopieszczano, nagradzano, wielcy profesorowie, wybitni znawcy literatury mówili o jej geniuszu, nawet w telewizji. I co? I nic. Klapa, bo banalność i bezkrwistość jej literatury w końcu przeważyły starania mecenasa. W.E. – Auderska, o ile pamiętam, robiła nawet jakąś karierę polityczną. T.S. – No wiesz, tylko czekać aż Dehnel zostanie partyjnym aktywistą; on wygląda jakby właśnie rozglądał się za jakąś szturmówką czy czymś takim; pasowałaby do niego dumnie powiewająca na trzymetrowym drzewcu flaga. Najlepiej czerwona, z jakimś znanym motywem. Tylko widzisz, romans z polityką nie uratował twórczości Auderskiej, więc nie uratuje i Dehnela – twierdzę tak, bo zbyt duże jest podobieństwo obojga. Na to, by zostać uratowanym przez politykę, trzeba jednak być przynajmniej Iwaszkiewiczem. Co najwyżej więc dostanie Dehnel kiedyś Orła Białego albo Krzyż Kawalerski, dygnie, cmoknie w mankiet ministra albo prezydenta, a na starość pewnie dadzą mu wygodną kwaterę na Powązkach. Też fajnie. W.E. – No, ale jest jeszcze młody, jeszcze może dojrzeje jako pisarz, a nawet jako człowiek, może po latach nerwowych poszukiwań odnajdzie swój styl, przestanie świecić odbitym światłem? T.S. – Może. Życzę mu tego z całego serca. Na razie jednak, stosując znaną z literatury animizację można powiedzieć, że Dehnel jest zwykłym nielotem, jak na przykład kura. Stoi więc w swoim ciasnym kurniku i gdacze z koleżankami patrząc na tych, którzy fruwają, i stara się przekonać towarzyszki, że ci latający swobodnie latać nie potrafią, że w ogóle to banalne tak unosić się w powietrzu, i że przecież każdy tak umie. Niektóre kury mu wierzą, bo gdacze najładniej ze wszystkich, stroszy piórka, znosi takie śliczne gładkie jajeczka, a raz to nawet wygrzebał prawdziwego robaka, ale zawsze jest też sceptyczna część drobiu, kilka niepoprawnych politycznie sztuk, które stwierdzą, że to, co mówi, to przecież bzdura, bo przecież na własne oczy widziały jak histerycznym biegiem zasuwa z koleżankami po karmę rzuconą łaskawą ręką pana, zamiast majestatycznie i z godnością kołować nad ziemią w poszukiwaniu strawy. I ta część mieszkańców kurnika będzie już często zerkać na może chude, ale za to niezależne, zdolne do lotu i

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_04_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: kwiecień 2011

Page 14 of 63

samodzielnego życia ptaki. Aż w końcu jakaś odważna kura poderwie się z grzędy i zerwie transparent wywieszony przez młodzieżowego działacza Dehnela, z wymalowanym przezeń dumnym hasłem HIER HERRSICHT ORDNUNG, RUHE UND DISZIPLIN, i wszystkim zrobi się przyjemniej. W.E. – Dehnel w ostatnim numerze kwartalnika Migotania Przejaśnienia z 2010 roku stwierdził, że w przeciwieństwie do twojej twórczości, twórczość Słowackiego, Witkacego, Gombrowicza czy Schulza się broni. Tradycyjnie jednak nie użył żadnego merytorycznego argumentu i oczywiście nie wspomniał, że gdy żyli, to się nie broniła, często była wykpiwana, że posiadali niewielu czytelników, za to wielu zaprzysiężonych wrogów i prześmiewców. T.S. – Cieszy mnie, że Jacek Dehnel poświęca mi tyle uwagi, i że tak gruntownie zapoznał się z moimi książkami i dziełami moich Mistrzów. Zasmuca natomiast jego zdumiewająca niewiedza o tym, jak bardzo byli oni niedoceniani przez sobie współczesnych. Tego nie wiedzieć? Może Dehnel ma giertychowską maturę, co by wyjaśniało jego edukacyjne luki. Brak argumentów merytorycznych idzie u niego w parze z bezsilnością i zacietrzewieniem, co jest dosyć zabawne. A tak nawiasem mówiąc: niedawno słuchałem w drugim programie radia wypowiedzi krytyków muzycznych z czasów, gdy żył Chopin – ile to niektórzy z nich mieli do powiedzenia o nieudolności Fryderyka, jego braku oryginalności, nieumiejętności komponowania, banalności rozwiązań! Każde czasy, jak widać, i każda dziedzina mają swoich Dehneli – i dobrze, bo następne pokolenia mają niezły ubaw czytając o takich komicznych postaciach. NOWE ŻYCIE W.E. – Historia pełna jest takich przykładów, ale trzeba ją poznać, a to przekracza intelektualne możliwości niektórych. Spuśćmy więc zasłonę miłosierdzia na Dehnela dodając tylko, że on sam i jego literackie wyrobnictwo doczekały się wyczerpującej analizy dokonanej przez doktora Marka Trojanowskiego w książce Etyka i poetyka. A teraz pytanie trudne, bo intymne: w 2010 roku stwierdzono u ciebie raka jelita, przeszedłeś ciężki okres walki z bólem, trudną operację i wyczerpującą, długą chemioterapię. Czy te doświadczenia wpłynęły na twoją twórczość? T.S. – Na razie nie, jeśli nie liczyć opowiadania Punkt zwrotny, które napisałem do antologii Wbrew naturze jeszcze wtedy, gdy cierpiałem, a lekarze nie potrafili postawić diagnozy i z pewnością typową dla niedouków wykluczali nowotwór, ponieważ wyniki krwi miałem doskonałe i... „świetnie wyglądałem”. „Nie jest pan chory, to stres i nerwobóle” – mówili. To opowiadanie jest zatem częściowo zmyśleniem, które zamieniło się w prawdę. Jednak moje stany psychiczne, lęki, myśli są tam opisane z pełną szczerością; zakończone wszystko jest optymistycznie – bo w gruncie rzeczy jestem optymistą, nie poddaję się, nie lamentuję. Pokonuję przeszkody. W.E. – A czy ty się zmieniłeś? T.S. – Wydaje mi się, że tak. W końcu nabrałem pokory. Uspokoiłem się, „przewartościowałem wszystkie wartości”. Więcej teraz rozumiem i więcej wiem, zdaję sobie sprawę z własnej śmiertelności i pogodziłem się z nią. Powoli uczę się medytacji, bo chciałbym, żeby to nowe życie, które dostałem w prezencie, było jak najbardziej wartościowe i spokojne. Sławomir Mrożek twierdzi, że to chwilowa zmiana, że szybko się zapomina i powraca do starych zachowań, że nie da się oszukać temperamentu. Oby jednak to nie dotyczło mnie, bo wolę siebie teraz. To może zabrzmi paradoksalne, ale traktuję te przejścia jako dar, ważne i dobre doświadczenie, które umożliwiło mi zupełnie nowe spojrzenie na świat, tak jakbym odsłonił kolejną, tajemniczą warstwę życia i zbliżył się może nie do oświecenia, wu, ale do jakiegoś stanu je poprzedzającego, czegoś w rodzaju jianxing. W.E. – Sołżenicyn opisał swoje przejścia związane z chorobą w Oddziale chorych na raka. Może warto podzielić się z innymi swoimi przeżyciami, a i sobie zostawić swoistą pamiątkę? T.S. – Być może nawet byłaby to forma terapii, kto wie. Jednak na razie chyba nie będę pisać o chorobie; póki co wystarczy to jedno, dedykowane

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_04_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: kwiecień 2011

Page 15 of 63

wspaniałemu człowiekowi i chirurgowi Andrzejowi Sygutowi opowiadanie Punkt zwrotny. A na pamiątkę, oprócz blizny, mam jeszcze fotografię, którą na dwa tygodnie przed operacją zrobił mi do swojego projektu artystycznego Poeci Łodzi Dominik Figiel. Tę fotografię umieściłem zresztą w dodruku Ogólnej teorii jesieni i w nowej wersji ebooka. A Wioletta, moja życiowa partnerka i najlepszy przyjaciel, ufundowała mi na zakończenie chemioterapii nagrodę – fantastyczny mechaniczny zegarek. Istne cacko! Warto było się pomęczyć. W.E. – Dodajmy, że Wioletta jest też pisarką, autorką satyrycznych powieści społeczno-obyczajowych i solidnie wykształconym na polonistyce i historii filozofii krytykiem, którego ostre zęby niektórzy poznali na swoich grzbietach. Natomiast twoja miłość do eleganckich drobiazgów i mechanizmów jest zdumiewająca jak na człowieka doskonale obeznanego z nowoczesnymi technologiami. T.S. – Cóż, jestem pełen sprzeczności – to kobieca strona mojej natury. Ale rzeczywiście, na przykład mój ulubiony sprzęt fotograficzny to radziecki aparat FED 2 z końca lat pięćdziesiątych i Nikon FM 2. Oba są całkowicie mechaniczne, małe, lekkie i, co równie ważne – piękne. W.E. – Powiedz, co sprawia ci największą radość? T.S. – To, że żyję. To moja największa radość. A co poza tym? Lubię ten stan, gdy zrobię coś pożytecznego: załatam dziurę w dachu, popracuję w ogrodzie, postawię płot, upiekę chleb, albo gdy przejdę marszem dwadzieścia kilometrów. Cieszą mnie proste rzeczy, kontemplacja przyrody, fizyczne zmęczenie. W.E. – Czego najbardziej nie lubisz? T.S. – Głupoty. Chamstwa pod lukrem ogłady i tego, co mu towarzyszy: tchórzostwa, dwulicowości. Nie lubię też wszelkiego fanatyzmu. W.E. – Jakie masz plany na przyszłość? Co zrobisz z nagrodą Krytyki Literackiej? T.S. – Chciałbym mieć gest i komuś pomóc, ale na razie zostawię to wyżej nagradzanym poetom, wziętym pisarzom, gwiazdom telewizji, politykom, piłkarzom, wspaniałym polskim biznesmenom i podobnemu szlachetnemu towarzystwu, bo pewnie aż przebierają nóżkami, żeby czynić dobro. A ja egoistycznie wyjadę do Afryki, ale jeszcze nie wiem kiedy, bo lekarze mnie na razie nie puszczają. Planuję w każdym razie zacząć od Mozambiku i Malawi, a później się zobaczy, może to będzie duży skok do Mali i Nigru, a może pozostanę na południu kontynentu. We wrześniu i październiku mam indywidualną wystawę fotografii w San Antonio, w USA, w ramach najpoważniejszego na zachodniej półkuli festiwalu fotografii SAFOTO. Od wiosny 2009 roku leży w szufladzie ukończony poemat dygresyjny Krawiec, który wydam pewnie za rok albo dwa. W USA trochę posiedzę w „pięknych okolicznościach przyrody” i skończę powieść, pisaną w duecie – z kim, to na razie tajemnica. Później zajmę się tłumaczeniami poezji chińskiej epoki Tang, Paula Blackburna i równolegle wezmę się do roboty nad projektami fotograficznoliterackimi o Łodzi i Tatrach. Kilka innych pomysłów jest jeszcze w planach bądź w formie szkiców. Jak zwykle czeka sporo książek do przeczytania – głównie eseje, listy, dzienniki, filozofia, historia, geografia. Plany mam zatem na ładnych kilka, może nawet kilkanaście lat do przodu. Są też poważne zmiany – skończyłem z recenzjami, esejami, felietonami a przede wszystkim z polemikami, bo szkoda na to czasu; jak pisał Witkacy, „nie ma z kim dyskutować, ani o czym, ani po co”. Trzeba się zająć rzeczami istotnymi, tym bardziej, że – przynamniej w dziedzinie recenzji – zapanowała potworna nieudolność i bylejakość; zagarnęli to poletko ludzie często bez wykształcenia, ledwo z maturą czy jakimś śmiesznym licencjatem, co najwyżej po prywatnych studiach, nierozumiejący poważnej literatury i, zapewne, rzeczywistości; osobnicy niechętni samodzielnemu zdobywaniu wiedzy, nieużywający merytorycznych argumentów, pozbawieni umiejętności krytycznej interpretacji, za to przekonani o swojej nieomylności i ferujący wyroki z naiwną pewnością przedszkolaka – a zabawa w piaskownicy mnie nie interesuje.

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_04_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: kwiecień 2011

Page 16 of 63

W.E. – Publikowałeś do tej pory w kilkudziesięciu polskich pismach literackich, kulturalnych i społecznych, internetowych i papierowych, niszowych i wysokonakładowych, stałych i epizodycznych, ba, prawicowych i lewicowych. Mam rozumieć, że z tym koniec, podobnie jak z popularnym cyklem Dwaj panowie S pisanym wspólnie z Janem Siwmirem? T.S. – Tak, definitywnie wycofuję się z walki, oddam tylko redakcjom zamówione i przygotowane wcześniej materiały. Nie będę też odpowiadać na czyjekolwiek zaczepki i krytykę. Zamierzam spokojnie studiować chińską filozofię a w działaniach artystycznych kierować się platońskim „rób swoje”, czyli, w moim przypadku, tworzyć sztukę, a nie walczyć o nią. W.E. – Dziękuję za rozmowę. Jednak jakoś trudno mi uwierzyć, że wywiesisz białą flagę, zakopiesz wojenny topór i poskromisz ognisty temperament polemisty i krytyka. T.S. – Mnie też, ale bardzo będę się starał.

Łódź, 4 kwietnia 2011. Poleć to w Google

Felieton: Igor Wieczorek CHOPIN I POLA NEGRI, CZYLI MIĘDZY SKANDALEM A KANONEM Skandal wokół komiksu „Chopin New Romantic” zatoczył szerokie kręgi, a jego echa nie cichną. Nadal spieramy się o to, czy MSZ zaszkodziło wizerunkowi Polski, finansując ten głupi, wyraźnie wulgarny komiks, czy może raczej przeciwnie – wycofując poparcie dla tego nowatorskiego, dowcipnego komiksu. A może prawdziwym skandalem nie był w ogóle komiks, ale niezrozumiała polityka MSZ? Ale o czym właściwie mówimy? Czym naprawdę jest skandal? Wiadomo, że jest nieodzownym warunkiem istnienia normy i wiele wskazuje na to, że bywa również warunkiem komercyjnego sukcesu, ale nie bardzo wiadomo, jak trzeba go definiować. Maciej Tramer, autor ciekawej książki „Literatura i skandal”, uważa, że wszystkie próby zdefiniowania skandalu są daremne, gdyż skandal jest tym, co istnieje tylko o tyle i tylko dlatego, że istnieć nie powinno. Do podobnego wniosku doszli autorzy internetowej Edupedii. Ich zdaniem „skandal wybucha wówczas, kiedy następuje załamanie lub przekroczenie granicy kodu, za pomocą którego odczytywana jest rzeczywistość”. Tak rozumiany skandal jest bezprzykładnym kuriozum, a jego funkcja społeczna jest bliżej nieokreślona. I chyba właśnie dlatego skandale budzą emocje, niesprzyjające refleksji, zadumie i kontemplacji. Najlepszym tego przykładem są mechanizmy promocji literatury i sztuki. Korporacyjni macherzy i żądni sukcesu twórcy tracą z pola widzenia magiczny, terapeutyczny i dydaktyczny sens sztuki. Interesują ich tylko te słowa, dźwięki, obrazy, które zwiększają dochód, bo mieszczą się w znanym kanonie lub łamią utarte kanony i rozpętują skandale dające gwarancję szybkiego finansowego zysku. Ponowoczesna kultura miota się między skandalem, który urasta do rangi zachowawczego kanonu, a zachowawczym kanonem, który nosi znamiona permanentnego skandalu. Efektem tego rozdarcia jest jawny lub skryty tarturyzm, czyli sztuka promocji pustego opakowania. Jedynym realnym kryterium oceny wartości książek, obrazów, piosenek, filmów staje się ich pozycja w show-biznesowych rankingach, która z kolei zależy od socjotechnicznej strategii polityków i mediokratów, a nie od wiedzy krytyków i intuicji aktywnych, wyrobionych odbiorców. Wkrótce po awanturze o tarturystyczny sposób promocji muzyki Chopina wybuchł kolejny skandal wokół niemego filmu pt. „Mania. Historia pracownicy fabryki papierosów”, który mimo sprzeciwu Stowarzyszenia Filmowców Polskich i Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej będzie

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_04_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: kwiecień 2011

Page 17 of 63

promował polską prezydencję w Unii Europejskiej. Choć zdaniem czołowych filmowców, wytrawnych krytyków i widzów ten film jest potwornie słaby, a Apolonia Chałupiec, czyli legendarna Pola Negri, zagrała w nim nienajlepiej, ministerialne poparcie oparło się na założeniu, że głośne z pewnością jest dobre, a splendor to marka firmowa, a nie kulturowy fenomen, czy widzimisię krytyka. Tak oto kultura skandalu, który urósł do rangi zachowawczego kanonu, oraz kultura kanonu, noszącego znamiona permanentnego skandalu zbiegła się z polityką, ale nie z edukacją. Gwoli jasności dodam, że wcale nie czuję się wrogiem skandalu i prowokacji w literaturze i sztuce, które z natury rzeczy są jakimś rodzajem transgresji , buntu, łamania kanonu. Nie czuję się również wrogiem zasady wolności słowa oraz wolnego rynku jako narzędzia promocji literatury i sztuki. Czuję się tylko wrogiem literatury i sztuki jako narzędzia promocji wolnorynkowych frazesów w celu zaspokojenia wybujałych ambicji mediokratycznych krezusów i ogłupiania odbiorców, którym nie daje się szansy na zrozumienie różnicy między muzyką Chopina a bijatyką w więzieniu. Marzę o takiej promocji, która nie będzie destrukcją wszelkich autorytetów, ale destrukcją systemu opartego na władzy cyników i szarlatanów. No cóż, mogę sobie pomarzyć! Poleć to w Google

Felieton: Marek Trojanowski JEŚLI CHCESZ PRZECZYTAĆ TEKST, TO SAM GO SOBIE NAPISZ Tekst z http://www.historiamoichniedoli.pl/ W związku z tym, że w znanych mi księgarniach (Matras, Empik itp.) w promieniu 20 km., nie znalazłem żadnego nowego tomiku (o tych, które są na półkach już pisałem) w tym tygodniu nie będzie nowego tekstu na temat polskich produkcji lirycznych. Mała uwaga: określenie „nie znalazłem żadnego nowego tomiku” jest nieprecyzyjne. Na półce w dziale z poezją jest jeden tomik, którego nie przeczytałem. Leży tam od dawna, a jednak boję się go wziąć do ręki nie mówiąc już o czytaniu. To „Bruce Lee. Walcząc z myślami. Aforyzmy”. Jestem głęboko przekonany, że publikacja ta ciężarem gatunkowym dorównuje dziełom Andrzeja Sosnowskiego i że należałoby zgłębić istotę ciosów karate podanych w atrakcyjnej formie aforyzmu. Jednak jakoś nigdy nie miałem odwagi, a myśl o tym, że mógłbym dotknąć okładkę tej książki przyprawia mnie o gęsią skórkę. Ktoś mógłby powiedzieć: „Trojanowski, kupuj przez internet. Będzie taniej”. Owszem, mógłbym gdyby nie małe „ale”. Oto ja, Marek Trojanowski, z własnej woli przyłączyłem się do tej nielicznej, kilkuosobowej grupy ludzi, którzy wydają pieniądze na tomiki poetyckie w sposób tradycyjny. Kupuję z 20 % marżą księgarń, po to by księgarnie – sklepy, do których się wchodzi, wita z zaprzyjaźnionym księgarzemokularnikiem – nie podzieliły losów dinozaurów. Kupuję bez marż, bez rabatów oferowanych w internetowych witrynach wydawnictw, bo chcę dać zarobić księgarzom, którzy wypatrując godzinami klientów zazdroszczą pracownikom McDonalda. Tam nikt się nudzi, nikt nie stoi w witrynie wgapiony z nadzieją w przechodniów, którzy nawet nie spoglądają w jego kierunku. Ktoś inny mógłby powiedzieć tak: „Trojanowski, nie świruj. Na pewno masz skrzynkę zapchaną różnymi próbkami literackimi. Napisz o tym”. Odpowiadam: mam ze czterdzieści a może pięćdziesiąt majli z załącznikami. Jeden z załączników ma jakieś dwieście stron (po czwartej stronie przestałem czytać). Teksty, które otrzymałem nie odbiegają od przeciętnej portalowej, przeciętnego portalu literackiego. Oto przykład: zbudzony ze snu znowu widzę ciebie / wyciągam ręce śmiejesz się tak słodko / już trzymam rękę twoją w swojej dłoni / a drugą głaszczę twarz nad życie droższą / lecz się rozpływasz a ja wnet po tobie / łzy wściekle płyną po miłości grobie

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_04_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: kwiecień 2011

Page 18 of 63

Kiedy Paweł Artomiuk – autor tej próbki – pisał pierwszą setkę swoich wierszy na pewno miał na względzie dobro ludzkości a kto wie? – może nawet całego świata. Nie od dziś wiadomo, że dobro ludzkości zwykle niewiele ma wspólnego z dobrem jednostki. A o takich jednostkach jak ja żaden poeta nigdy nie pomyślał. Nie winię zatem Pawła Artomiuka za to, że bezwzględnie zdeptał resztki uczuć wyższych, które w sobie starannie pielęgnowałem powtarzając sobie w myślach: „Dzisiaj będziesz dobrym człowiekiem, dzisiaj będziesz dobry i miły dla innych, dzisiaj będziesz dobry, miły dla innych i będziesz dobrym człowiekiem”. Cóż mogę odpisać tym wszystkim śmiałkom, naiwnym poetom, którzy przysyłają mi próby lub skończone dzieła? Co może odpisać człowiek, którego wnętrze składa się tylko z czarnych, żelbetowych ścian, które jako jedyne oparły się działaniu współczesnej poezji polskiej? Wydawałoby się, że nic. Że najlepiej byłoby pozostawić listy bez odpowiedzi. I już mam skasować, niemal klikam „usuń” gdy budzi się w me mnie jakaś iskierka; przez ułamek sekundy zaczynam odczuwać ciepło, o którym dawno zapomniałem. Jakiś głos każe zmusza mnie do człowieczeństwa, do wyjścia z żelbetowego labiryntu. Odpisuję: „Bardzo dobre!! Moje gratulacje! Oby tak dalej!!” Odpisuję tak każdemu. Historia na temat pisania, jak pisanie samo, ma swój początek, rozwinięcie oraz zakończenie. W tym przypadku trudno mówić o początku, rozwinięcia także nie było – z przyczyn ode mnie niezależnych. Wszak nie moja to wina, że dystrybucja wydawnictw literackich kuleje. A zakończenie? Może być takie: CZYTELNIKU, CHCESZ PRZECZYTAĆ TEKST, TO SAM GO SOBIE NAPISZ Poleć to w Google

Recenzja: Jan Stępień SPÓŹNIONE LATO Autor: Stanley Devine Poetycki świat Jana Stępnia Lektura najnowszego tomiku poezji autorstwa Jana Stępnia dostarcza nam nie tylko pozytywnych doznań, ale co istotne, skłania także do głębokich oraz twórczych przemyśleń. Warto zastanowić się bowiem, jaką rolę odgrywa „Spóźnione lato” w epoce, gdy ludzkość w zaskakująco szybkim tempie podąża w bliżej nieokreślonym kierunku. Czy rzeczywiście jest „ostatnim przystankiem przed za długą zimą”? Nie wiadomo. I bez wątpienia ta ciekawość nadchodzących pór roku, chęć zgłębienia tego, co dotąd nie zostało poznane przez rozum człowieka lub zwyczajna bezradność wobec ograniczonych możliwości naszych zmysłów charakteryzuje twórczość Stępnia, dla którego życie na Ziemi jest odwieczną zagadką. „Kim będę, gdy odejdę do astralnej krainy?” - pyta. Właśnie refleksyjność nad przemijaniem stanowi wątek przewodni „Spóźnionego lata”. Świat zostaje tutaj ukazany jako ulotne złudzenie, wszak jak trafnie zresztą dostrzega autor „wszystko może być kwestią wyobraźni”. Co ważne, nie stara się moralizować. Uwidacznia natomiast ciemne i mroczne strony ludzkiej natury, pełnej okrucieństwa, niesprawiedliwości, egoizmu ale i romantyzmu, wrażliwości oraz uczuciowości. Za pomocą kontrastów, w sposób przejrzysty penetruje zjawiska, towarzyszące nam na co dzień. Przyciąga uwagę wysoko rozwinięta świadomość autora, dająca się zresztą odczuć w praktycznie każdym z ponad pięćdziesięciu miniaturowych wierszy, tworzących spójną i sensowną całość z zaszyfrowanym przesłaniem. Nie bez znaczenia jest tutaj właśnie wzniosłe przesłanie, którego treść, wydaje się być niestety osamotnionym głosem rozwagi, nawołującym ludzkość do opamiętania. Problem zawiera się w tym, że upadek wyższych wartości naturalnie wyklucza umiejętność empatycznego stosunku do otoczenia, stając się pretekstem do... trzeciej wojny światowej.

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_04_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: kwiecień 2011

Page 19 of 63

Ciekawi to, czego nie znamy. Praprzyczyna zdaniem Stępnia „leży ukryta w Mlecznej Drodze”. Jest, ale czy na zawsze pozostanie zagadką bez rozwiązania? Wytrwali, na wzór Jana Stępienia mogą wyruszyć w podróż do astralnej krainy, by szukać odpowiedzi w niezgłębionych dotąd zakątkach ludzkiego umysłu. Tam staną twarzą w twarz z Uczuciem, Ptakiem, Liściem, Biedą, Tchnieniem... i gdy powrócą - zostaną pogrążeni w ciszy, ciemności oraz bezruchu. Stępień nie odrywa się od rzeczywistości całkowicie. Wie, że „tylko śmierć jest punktualna”. Na szczęście sens jego istnieniu nadają zwierzęta, rośliny oraz istota niezwykła - Maria Szalona, która „w pośpiechu zatrzymuje czas”. Jan Stępień, Spóźnione lato, wyd. Anagram, Warszawa 2011. Poleć to w Google

Strona główna Subskrybuj: Posty (Atom)

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_04_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: maj 2011

Udostępnij

Zgłoś nadużycie

Page 1 of 63

Następny blog»

Utwórz bloga

Zaloguj się

KRYTYKA LITERACKA pod redakcją Witolda Egertha i Tomasza Sobieraja ● ISSN 2084-1124 LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA ESEJE RECENZJE FELIETONY WIERSZE OPOWIADANIA ______________________________________________________________________ Spis treści ► 2012 (8) ▼ 2011 (78)

Sztuka przekładu: Johann Wolfgang von Goethe NATURA I SZTUKA

► grudzień (7) ► listopad (9) ► październik (10) ► wrzesień (6) ► sierpień (3) ► lipiec (6) ► czerwiec (4) ▼ maj (4) Sztuka przekładu: Johann Wolfgang von Goethe NATUR... Felieton: Jan Siwmir POEZJA JAK WÓZEK WIDŁOWY Felieton: Igor Wieczorek POKONAĆ URU Recenzja: Jan Stępień SPÓŹNIONE LATO ► kwiecień (6) ► marzec (7) ► luty (7)

Natura i sztuka Natura ze sztuką wydają się być w sporze, lecz zanim pomyślisz, już łączą się w czynie; również i we mnie niepewność powstaje gdy obie kuszą o tej samej porze. Jednak uczciwość liczy się w utworze! I dopiero gdy wybije natchnienia godzina talent i wiedza sztuką wypłyną, natura w sercu znów wolna żyć może. Ta reguła wszelkiej dotyczy działalności: na próżno wabi skończoność najczystsza ducha, którego wędzidła nie wiodą. Myśleć musi z precyzją, kto pragnie wielkości; w ograniczeniu dopiero widać mistrza, i tylko prawo nas uwalnia.

► styczeń (9) ► 2010 (41) ► 2009 (4) ____________________ _ Adres do korespondencji t.sobieraj@wp.pl

AUTORZY TEKSTÓW Józef Baran Klaudia Bączyk Mariusz Bober Jan Z. Brudnicki Maciej Cisło Michał Dec-Budziszyński Stanley Devine Marek Doskocz Witold Egerth Stanisław Esden-Tempski

Natur und Kunst Natur und Kunst, sie scheinen sich zu fliehen und haben sich, eh’ man es denkt, gefunden; der Widerwille ist auch mir verschwunden, und beide scheinen gleich mich anzuziehen. Es gilt wohl nur ein redliches Bemühen! Und wenn wir erst in abgemessnen Stunden mit Geist und Fleiß uns an die Kunst gebunden, mag frei Natur im Herzen wieder glühen. So ist’s mit aller Bildung auch beschaffen: Vergebens werden ungebundne Geister nach der Vollendung reiner Höhe streben. Wer Großes will, muss sich zusammenraffen;

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_05_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: maj 2011

Piotr Grobliński W.A. Grzeszczyk Łukasz Jasiński Zbigniew Joachimiak Krzysztof Jurecki Katarzyna Karczmarz Roman Kaźmierski Marcin Królik Andrzej Jerzy Lech Marek Ławrynowicz Przemysław Łośko Dariusz Magier Roberto Michel Joanna Mieszkowicz Janusz Najder Krzysztof Niemczycki Stanisław Obirek Edward Pasewicz Dariusz Pawlicki Robert Rutkowski Jan Siwmir Tomasz Sobieraj Wioletta Sobieraj Jan Stępień Andrzej Tchórzewski Janusz Termer Marek Trojanowski Joanna Turek Igor Wieczorek Bohdan Wrocławski Adam A. Zych ORAZ J.W. Goethe Jarosław Hašek S.I. Witkiewicz ____________________

Page 2 of 63

in der Beschränkung zeigt sich erst der Meister, und das Gesetz nur kann uns Freiheit geben.

tłum. Tomasz M. Sobieraj Poleć to w Google

Felieton: Jan Siwmir POEZJA JAK WÓZEK WIDŁOWY Brałem kiedyś udział w spotkaniu autorskim, podczas którego prowadzący bił rekordy strzelania sobie w stopę. Poczynając od używania słowa grafomania, którego nie rozumiał, po atakowanie publiczności za to, że nie zna się na literaturze a wypowiada się na jej temat, klaszcząc tam gdzie nie powinna. Zarzucił przybyłym na wieczorek ludziom brak gustu, ignorancję, infantylizm i zredukował ich do stada baranów nie dorastającego do jego własnego poziomu. Pomijając fakt tak typowej dla środowiska „lyteratów” arogancji prezentowanej przez tego pana, można zastanowić się, co jest nie tak z mentalnością tego kraju, powszechnie bowiem uważa się w kręgach związanych ze słowem pisanym, iż ktoś, kto potrafi od biedy sklecić kilka zdań i ułożyć je w słupek jest lepszy od, dajmy na to, operatora wózka widłowego. Zastanówmy się; każdy zawód wymaga określonej wiedzy i umiejętności. Nauczyciel musi umieć przekazywać wiadomości, elektryk zdaje sobie sprawę z tego, co to jest faza i nie leci po nią z wiaderkiem w ręku, mechanik samochodowy potrafi wymienić klemę, księgowy bez znajomości matematyki to kuriozum, itd. Oczywiście w każdym zawodzie są ludzie lepiej i gorzej przygotowani do jego wykonywania. Można umieć tylko podjechać wózkiem widłowym do palety z towarem i przełożyć ją w inne miejsce. Ale można też użyć tego wózka do uprawiania seksu, zabicia kogoś czy wykonać z jego pomocą Jezioro Łabędzie. Można być SPECJALISTĄ. Nie wierzycie? Sam widziałem pokaz takiego tańca we Francji. Wprawdzie brały w nim udział koparki, nie wózki, niemniej jednak zestawienie płynności i gracji z gabarytami i topornością urządzeń podobne, a umiejętności operatorów zdecydowanie przewyższały obsługę podstawowych funkcji. Czy mi się to podobało? Nieszczególnie. Doceniłem jednak kreatywność, oryginalność i talent w posługiwaniu się wielkim urządzeniem, którego ja nawet nie potrafiłbym uruchomić. Poza tym, kiedy poprosiłem, by któryś z robotników pokazał mi jak posługiwać się tymi wajchami, które mają za zadanie podnieść i opuścić wielką łyżkę, zostałem zapakowany do szoferki i instrukcję rozpoczęto od poinformowania mnie, gdzie jest przód a gdzie tył koparki ... Tymczasem wśród literatów nie tylko nie wiadomo kto jest tym gorszym, a kto utalentowanym, ale w dodatku większość pisarzy (szczególnie poetów!) oczekuje, że każdy odbiorca ich twórczości będzie prezentował taki sam poziom oczytania, erudycji i wrażliwości na słowo jaki oni sami posiadają. Nawiasem mówiąc, to poniekąd tłumaczy dlaczego poeci piszą tylko dla siebie nawzajem. Skąd bierze się ten dziwny pogląd o przymusie posiadania wysokiego poziomu wiedzy na temat literatury u wszystkich ludzi? Czyżby stąd, ze każdy umie pisać i czytać? Albo stąd, że w szkołach podstawowych i gimnazjach jest przedmiot zatytułowany: język polski? Cóż z tego, że jest? Matematyka też jest, mimo to nie każdy jest inżynierem, obsługi komputerów również uczą a większość z nas miałaby trudności w umieszczeniu własnej strony na serwerze. Szkoły powszechne dają wyłącznie podstawy ogólnoedukacyjne, nie tworzą profesjonalistów. I drugie, o wiele ważniejsze pytanie: dlaczego fakt niewrażliwości na słowo pisane jest dyskryminujący? Przecież to tak jakby was lekceważono wyłącznie dlatego, że nie potraficie zbudować mostu lub naprawić pralki. Owszem należy pracować nad tym, by coraz więcej osób zarazić bakcylem czytania, pogódźcie się jednak z tym, że wiele istot ludzkich, choćbyście

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_05_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: maj 2011

Page 3 of 63

zajmowali się nimi przez lata, nigdy nie zrozumie na czym polega alegoria, parabola, żart słowny. Nie zachwyci się wieloznacznością słów, nie doceni kunsztownej pointy. Co nie przeszkadza być im wysoce wykwalifikowanymi specjalistami z zakresu powiedzmy fizyki jądrowej czy chemii organicznej. Chciałbym uprzejmie poinformować panów „lyteratów”, że bycie ekspertem w jakiejś dziedzinie nie uprawnia do gardzenia innymi ludźmi. Oni też na ogół są fachowcami, tyle że na innym polu. Więc nie obrażajcie czytelników, zamiast tego, jeśli chcecie pokazać im efekt swojej działalności i chcecie, żeby im się on spodobał, nie wpuszczajcie ich po prostu na głęboką wodę bez przygotowania. Sami chyba nie chcielibyście zostać w ten sposób potraktowani? Najłatwiej się o tym przekonać próbując z marszu obsłużyć wózek widłowy. Bez instrukcji, bez pomocy, przy akompaniamencie szyderczych gwizdów ludzi, którzy potrafią to zrobić z zamkniętymi oczami. Udało wam się? Nie? Jaka szkoda... Czy fakt ten upoważnia operatorów wózków widłowych do traktowania was jak ludzi gorszych od siebie, mniej inteligentnych, do uważania was za bezrozumną tłuszczę? Tekst dedykowany Markowi Nowakowi, inżynierowi o zacięciu literackim. Poleć to w Google

Felieton: Igor Wieczorek POKONAĆ URU O tym, że napisanie interesującego felietonu nie jest łatwe, wiedziałem zawsze, ale o tym, że napisanie go może nie mieć żadnego sensu, przekonuję się dopiero od niedawna. Nieokiełznana komercjalizacja właściwie wszystkich dziedzin ludzkiego życia, dzika konkurencyjność i przeciążenie informacyjne doprowadzają do tego, że wyjątkowo szlachetny gatunek literacko-dziennikarski, który od dziewiętnastego wieku zwany jest felietonem, traci swą siłę rażenia. Kogo dzisiaj obchodzą te utrzymane w osobistym tonie, lekkie w formie i często skrajnie złośliwe utwory? Mało kogo obchodzą. Z punktu widzenia pisarzy felietonista to krytyk, czyli niespełniony artysta, dla którego pisanie felietonów stanowi swoisty odwet za brak własnych sukcesów artystycznych. Z punktu widzenia dziennikarzy felietonista to frustrat, niepoprawny literat, który rozpaczliwie próbuje zaistnieć na łamach czasopism i gazet, psując przy okazji szyki swoim zdolnym kolegom,. Natomiast z punktu widzenia tzw. „masowego odbiorcy” felietonista jest nikim, bo reprezentuje siebie, a nie zbiorową świadomość jakiejś liczącej się grupy. Jeszcze inną przyczyną przedwczesnego zmierzchu felietonu jest niebezpieczna choroba, na którą zapada ostatnio coraz więcej osób i którą amerykańska neurolog Linda Stone określiła już mianem: „Continued Partial Attention”, czyli po polsku: „Ustawiczne Rozproszenie Umysłowe”, w skrócie URU. Ta tajemnicza choroba polega na tym, że stworzony przez nas świat cyfrowy zaczyna przerastać możliwości przerobowe naszych neuronów, co sprawia, że głupiejemy, nie umiemy się skoncentrować, przestajemy myśleć samodzielnie. Z najnowszych badań naukowych prowadzonych niezależnie w najbardziej renomowanych placówkach badawczych świata wynika, że nadmiar sygnałów medialnych, których nie jesteśmy w stanie krytycznie ocenić i uporządkować, utrudnia nam zdobywanie wiedzy. W opublikowanym niedawno na łamach dziennika „The Times” artykule pt.”Pod lawiną” znany dziennikarz John Naish przytoczył wyniki tych badań. I tak na przykład z badań przeprowadzonych przez Uniwersytet Londyński wynika, że nieustanne wysyłanie smsów i e-mailów może obniżyć nasz iloraz inteligencji aż o dziesięć punktów – czyli ma taki sam skutek jak nieprzespana noc.

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_05_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: maj 2011

Page 4 of 63

Z większości badań wynika też, że zdolność ludzkiego mózgu do przyswajania, zapamiętywania i – przede wszystkim – sensownego selekcjonowania informacji wyraźnie słabnie. John Naish twierdzi nawet, że „zalew sygnałami medialnymi, których nie jesteśmy w stanie krytycznie ocenić, może przypominać zjawisko przedstawione w kultowym filmie Petera Cooka z 1970 roku, «Szczeble kariery Michaela Rimmera», w którym ludzie są tak intensywnie bombardowani masą stronniczych komentarzy, bieżących wiadomości i sondaży, że w końcu zupełnie obojętnieją i pozwalają politykom wyrwać się spod kontroli społeczeństwa i objąć autokratyczną władzę”. Natomiast Gary Small, znany neurolog z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles, przedstawił właśnie dowody na to, że buszowanie w Internecie uaktywnia większą ilość neuronowych obwodów niż czytanie, co sprawia, że mózg nadmiernie skupia się na przyswajaniu nowych informacji i w jakimś stopniu zatraca podstawowe umiejętności społeczne, takie jak zdolność do empatii czy litości. Trudno się zatem dziwić, że tradycyjny felieton, którego cechy szczególne to artystyczna emocjonalność i intelektualny dystans do poruszanego problemu, przestaje być zrozumiały. Krzysztof Skiba, znakomity felietonista tygodnika Wprost, uważa nawet, że „Dawniej patrzenie nieco z boku i z dystansem było cechą inteligencji. Dziś z boku nic nie widać, bo każdy widzi tylko to, co ma przed oczami lub co mu podsuną pod nos”. K.Skiba zauważył również, że „Gdyby dziś Mrożek czy Hłasko debiutowali poza przyzwoleniem koncernów, to recenzje z ich książek moglibyśmy przeczytać co najwyżej w «Głosie Pszczelarza», a gdyby Niemen nie miał na płycie znaczka jakiejś ważnej stacji radiowej, wątpliwe, czy byłby grany”. No właśnie! Nic dodać, nic ująć! Jak można pokonać URU? Pewien londyński psycholog radzi , żeby do poczty elektronicznej zaglądać tylko dwukrotnie w ciągu dnia i nie śledzić wciąż najnowszych wiadomości w poszukiwaniu sensacji, ale szukać tylko rzetelnych informacji. Ta rada niewiele jest warta, bo przecież wiele osób nie może sobie pozwolić na zaglądanie do poczty tylko dwa razy dziennie, a ci, którzy cierpią na URU, nie potrafią wartościować informacji. Moja rada jest taka - zamiast buszować w sieci, napiszmy felieton o URU. Może właśnie w ten sposób wzmocnimy nasze neurony. 1 osoba dała +1

Recenzja: Jan Stępień SPÓŹNIONE LATO Autor: Janusz Termer Metafory, porównania czy zwykłe odwołania nawiązujące do kolejnych pór roku - zazwyczaj w kontekście pewnych aspektów czy analogii do „pór” życia ludzkiego (głównie jego przemienności i nieuchronnej przemijalności) - to dość częsty, i trzeba przyznać, kuszący swą wyrazistą obrazowością motyw poetycki. Bo zima, wiosna, lato i jesień ciągną za sobą bardzo liczny ciąg obrazów i skojarzeń, które poeci starają się ubierać zazwyczaj we własne kostiumy (owe iwaszkiewiczowskie „warkocze jesieni”) prowadzące czytelnika do pewnych skojarzeń, zadumy ogólniejszej natury. Teren to dość trudny, bo mocno już przez wieki wyeksploatowany, aczkolwiek nie do końca chyba jeszcze, bo efekt finalny, jego jakość i nośność znaczeniowa, zależne są - jak zawsze - od owych autorskich odwołań i uwikłań liryczno-sytuacyjnych rozmaitej natury: psychologicznych, społecznych, ba, nawet politycznych czy historycznych... Dwa skrajne przykłady sprzed lat. Oto niewielka, bardzo poetycka powieść Haniebne lato Serba Branimira Šćepanovića i tom wierszy Ma się pod jesień Jerzego Harsymowicza już w samych swych tytułach zapowiadają (i szczęśliwie spełniają) owe zawarte tam znamienne, nacechowane emocjonalnie autorskie oceny tych ważnych dla nich (a i czytelnika także) sytuacji: „hańby” wojny światowej i domowej (Šćepanović) czy osobistej, egzystencjalnej sytuacji życiowej samego poety (Harasymowicz)... Jeśli zatem trzymać się tej metaforyki pór roku jako utrwalonego w

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_05_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: maj 2011

Page 5 of 63

świadomości odbiorców literatury środka wyrazu, to trzeba powiedzieć, że Jan Stępień, nie tylko jako autor tomiku Spóźnione lato, dobrze się na ogół wpisuje w tę poetycko-malarską tradycję. Odciskając na niej własny ślad człowieka zanurzonego, choć nie bez reszty, w świat „naturalnego” obcowania z przyrodą i jej wytworami. Zauroczonego ich przemiennością oraz swoistymi sposobami reakcji na świat, dominującymi w jego sposobie obrazowania, jak i odczytywania oraz pokazywania dylematów egzystencjalnych tak zwanego podmiotu lirycznego jego wierszy. Czy też próbami poszukiwania, określania i odwzorowywania istoty związków z innymi, bardziej lub mniej mu bliskim ludźmi oraz światem zewnętrznym, w tym i aktualną społeczną rzeczywistością, jej licznymi konfliktami i paradoksami. Oprócz wiersza tytułowego („Któż nie czeka / na spóźnione lato / Jest ostatnim / przystankiem / przed długą zimą / Spóźnione lato / tak nas zwodzi / i jeszcze szybciej odchodzi”) wyróżnić tu można takie choćby wiersze, jak „Uczucia”, „Rozmowa z Marią”, „Sens”, „Ptaki”, „Liść”, „Pies i człowiek”, „Motyl”, „Bieda”, „Polska wigilia” czy „Strzelce”. Bowiem tak wyraźnie splatają się i spotykają w zawartej w nich poetyckiej refleksji owe dwa nurty pisarstwa Jana Stępnia. Owa obecna w nich wprost (i w wielu innych wierszach, a także i rysunkach autora) postawa otwartości i akceptacji wobec świata i problematycznej natury ludzkiego bytu. Postawa pełna podejmowanych każdorazowo od nowa prób zrozumienia czy nawet wręcz niekiedy bezpośrednio wyrażanej pochwały istnienia, przy jednoczesnym sceptycyzmie trzeźwego racjonalisty i stoika, który doskonale w i e jak kruche i wymagające nieustannego wysiłku i zarazem, by tak rzec, wyrozumiałości na codzienność, są podwaliny tych zmagań prowadzonych dla zachowania względnej równowagi wewnętrznej w dokonywanych wyborach lirycznych sytuacji. Toteż, jeśli nadal trzymać się tej metaforyki „pór roku”, to powiedzieć trzeba i to na koniec, że autor Spóźnionego lata rysuje tutaj i rozsnuwa delikatną mgiełkę osobistego, życiowego optymizmu „mimo wszystko”. Jego lato, „spóźnione”, bo spóźnione, ale jednak przyszło. Jest jakie jest, ale jednak jest. Jeszcze jest. Na razie trwa, co przynosi pewne "pocieszenie" (w Boecjuszowskim sensie) jego skołatanej duszy. I nic to, że „tak nas zwodzi i jeszcze szybciej odchodzi”. Takie jest w końcu jego „zbójeckie” prawo. Bo przecież jednak zawsze lepsze to, niż sytuacja, gdy już naprawdę i nieodwołanie „ma się pod jesień”!

Jan Stępień Spóźnione lato, Wydawnictwo Anagram, Warszawa, 2011, s. 64. Poleć to w Google

Strona główna Subskrybuj: Posty (Atom)

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_05_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: czerwiec 2011

Udostępnij

Zgłoś nadużycie

Page 1 of 63

Następny blog»

Utwórz bloga

Zaloguj się

KRYTYKA LITERACKA pod redakcją Witolda Egertha i Tomasza Sobieraja ● ISSN 2084-1124 LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA ESEJE RECENZJE FELIETONY WIERSZE OPOWIADANIA ______________________________________________________________________ Spis treści ► 2012 (8) ▼ 2011 (78) ► grudzień (7) ► listopad (9) ► październik (10) ► wrzesień (6) ► sierpień (3) ► lipiec (6) ▼ czerwiec (4) Esej: Marcin Królik JAK NIE ZOSTAŁEM PSUJEM LITERA... Opowiadanie: Tomasz Sobieraj BABIE LATO Felieton: Jan Siwmir LITERATURA I JĘZYK Felieton: Igor Wieczorek CZEGO WIĘCEJ NAM TRZEBA?

Esej: Marcin Królik JAK NIE ZOSTAŁEM PSUJEM LITERATURY PRZEŁOMU WIEKÓW Monografia Magdaleny Lachman „Gra z tandetą w prozie polskiej po 1989 roku” to dla mnie lektura przede wszystkim sentymentalna. Kiedy ją przerzucam – dość, przyznaję, wybiórczo – mam przyjemne wrażenie powrotu do domu. Po rocznym akademickim wygnaniu w Pułtusku w roku 2000 przeniosłem się na warszawską polonistykę i trafiłem w schyłkowy – co bynajmniej nie oznacza, że mniej gorący – etap literackich zjawisk, które w swej pracy Lachman ujmuje w syntetyczne klamry, niniejszym zamykając je w szufladzie z etykietką „historia literatury lat 90″. Odnajduję u niej całe passusy brzmiące mi nader znajomo, fragmenty tekstów krytycznych, które czytałem z rozpaloną głową nowicjusza usiłującego odnaleźć swoją ścieżkę dotarcia do pisarstwa, no i oczywiście omówienia książek, o jakich wtedy było głośno w naszym polonistycznym grajdołku. A niektóre z nich – jak choćby „Wojna polsko ruska” Masłowskiej, czy „Jak nie zostałem menelem” Klejnockiego – wtedy właśnie wyszły i narobiły trochę bałaganu. No, przynajmniej Masłowska narobiła. Wszedłem w ten klimat jak nóż w masło – przypadkowa zbieżność z nazwiskiem pisarki z Wejherowa – właśnie dzięki Klejnockiemu. Jego zajęcia z teorii lektury, obowiązkowe dla studentów drugiego roku, były tak naprawdę inicjacyjnym misterium, dzięki któremu takie nazwiska jak Dunin-Wąsowicz, Varga, czy Stasiuk, oraz ich pomysły na literaturę – Lachman nazywa ją „literaturą popsutą” – w ogóle zaistniały w polu mojej czytelniczej percepcji.

► maj (4) ► kwiecień (6) ► marzec (7) ► luty (7) ► styczeń (9) ► 2010 (41) ► 2009 (4) ____________________ _ Adres do korespondencji t.sobieraj@wp.pl

AUTORZY TEKSTÓW Józef Baran Klaudia Bączyk Mariusz Bober Jan Z. Brudnicki Maciej Cisło Michał Dec-Budziszyński Stanley Devine Marek Doskocz

Klejnocki nie był jedynym na wydziale nauczycielem rzeczonego przedmiotu, ale jego grupa funkcjonowała trochę jak krąg wtajemniczonych, trochę podobnie do seminarium prof. Janion. Być w grupie Klejnockiego, znaczyło posiąść klucz do alchemii literackiego tu i teraz. Trafiłem do niej zresztą zupełnie przypadkiem, wciskając się do sali bez uprzedniego zapisu wraz z około czterdziestką innych wagabundów, którzy przegapili termin zamykania list, z nadzieją, że się zlituje i przyjmie. Na jego liście było dwadzieścia osiem nazwisk, a miejsc w grupie dziekanat przewidział trzydzieści. Klejnocki kazał nadprogramowym napisać na karteczkach nazwiska, poskładać je i wrzucić do czapeczki, którą miał ze sobą. Wylosował dwa. Reszcie kategorycznie polecił wyjść i poszukać sobie innej grupy, co graniczyło z cudem, jeśli wziąć pod uwagę, że była połowa października. Znalazłem się w gronie wybranych szczęśliwców. Potem uznałem to za zrządzenie literackiej opatrzności. Jednak ów nostalgiczno-afirmatywny ton, w którym to piszę, jest pozorny. Tak naprawdę – mimo całej wdzięczności, jaką odczuwam wobec Klejnockiego, także za to, że obdarzył mnie czymś w rodzaju zdystansowanej sympatii – wniknięcie w „popsuty” krwiobieg, który już niebawem miał radykalnie zmienić bieg, unaoczniło mi, jakim pisarzem z pewnością nie chcę zostać. Ale po kolei. Co konkretnie oznacza przymiotnik „popsuty” często powtarzany przez Magdalenę Lachman w jej książce? Jest to bardzo trafna synteza kierunku artystycznego, jaki – najpierw intuicyjnie, a następnie z pełną

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_06_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: czerwiec 2011

Witold Egerth Stanisław Esden-Tempski Piotr Grobliński W.A. Grzeszczyk Łukasz Jasiński Zbigniew Joachimiak Krzysztof Jurecki Katarzyna Karczmarz Roman Kaźmierski Marcin Królik Andrzej Jerzy Lech Marek Ławrynowicz Przemysław Łośko Dariusz Magier Roberto Michel Joanna Mieszkowicz Janusz Najder Krzysztof Niemczycki Stanisław Obirek Edward Pasewicz Dariusz Pawlicki Robert Rutkowski Jan Siwmir Tomasz Sobieraj Wioletta Sobieraj Jan Stępień Andrzej Tchórzewski Janusz Termer Marek Trojanowski Joanna Turek Igor Wieczorek Bohdan Wrocławski Adam A. Zych ORAZ J.W. Goethe Jarosław Hašek S.I. Witkiewicz ____________________

Page 2 of 63

premedytacją – obrali prozaicy i poeci (o nich Lachman nie pisze) debiutujący po 1989 roku. Oczywiście, jak zawsze bywa z tego typu całościowymi programami wpływającymi na kształt sztuki i determinującymi drogi obierane przez twórców chcących się liczyć, jego korzeni należy szukać wcześniej – w ruchu kontrkultury lat 80, w tworzonych na wpół chałupniczo zinach, w TotArcie, w Pomarańczowej Alternatywie, i wreszcie w ”BruLionie”, którego zeszyty (także ten słynny, ostatni, gdzie Robert Tekieli dokonał radykalnego odwrócenia kursu swojego flagowego okrętu ku religii, co doprowadziło do jego zatonięcia) także pokazywał nam Klejnocki. To właśnie tamten anarchistyczny prąd, w którym młodzi buntownicy niechętni wobec pustoszącej polską kulturę solidarnościowej tyrtejskości odrabiali zapóźnienia z postmodernizmu, oczyścił grunt pod późniejsze „psucie” literatury. A po upadku Żelaznej Kurtyny swoje dołożyła jeszcze powódź kultury masowej. Tak jak „BruLion” miał – wedle deklaracji jego twórców – być brudnopisem kultury, przepuszczoną przez krzywe zwierciadło odpowiedzią na wysoki, wysmakowany ton „Zeszytów Literackich”, tak też cała „ważna” literatura po 1989 roku chciała widzieć siebie jako ersatz, składowisko odpadów poddawanych twórczemu recyclingowi i przetasowywaniu bez głębszego sensu. Celowo biorę tu ważność w cudzysłów. Literatura lat 90 straciła już bowiem złudzenia co do swojej społecznej i kulturowej rangi. Przeistoczyła się w – jak w jednym z przytaczanych przez Lachman tekstów ujął Krzysztof Varga – „cudaczny sposób zabijania wolnego czasu”, kumpelską zgrywę. Stąd między innymi jej silnie eksponowana środowiskowość, ostentacyjna sztuczność, autotematyzm, szyderstwo i niemal kanoniczna wtórność, czyli świadoma tandeta. Magdalena Lachman stara się udowodnić, że tacy autorzy jak wczesna Gretkowska, Burzyńska, czy cała stajnia „Lampy” sięgali po formalny eklektyzm i narzędzia metafikcji bynajmniej nie po to, by wytyczać jakieś nowe drogi lub zmierzyć się z ważkimi problemami współczesnego świata, lecz by wykazać pustkę i zbędność pisarstwa zdegradowanego przez spluralizowaną rzeczywistość do poziomu zabawy czeredki znudzonych, sarkastycznych inteligentów przyklejających sobie – oczywiście też dla zgrywy – metki barbarzyńców, parnasistów, banalistów, katechetów i frustratów. I właśnie to – mimo osobistej czułości względem kilku książek z tamtego okresu – usposobiło mnie do tej literatury negatywnie, kazało zająć ławę w jednoosobowej opozycji. Nie takiej literatury chciałem! Kuriozalne wydawało mi się tracenie umysłowej energii, o prądzie do zasilania komputerów i papierze nie mówiąc, na to, by udowodnić, że pisanie na dłuższą metę nie ma sensu. Wkurzała mnie kumpelskość wpychająca pisarzy jeszcze głębiej do getta zbędności, w które wtrąciła ich ekspansja popkultury. Coraz bardziej hermetyczny język środowiskowych kodów, których nie sposób było rozszyfrować, jeśli się nie wpadało na jednego do Zwisu albo do Rastra, brzmiał mi obmierźle i pretensjonalnie. Zredukowanie procesu wydawniczego do koleżeńskiej wymiany usług – ty mi machnij przychylną recenzję powieści debiutanta, a ja ci puszczę tomik wierszy – pachniało zwykłym kunktatorstwem. A poza wszystkim innym nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego pisarze dobrowolnie dezerterują z placu boju, dlaczego nie chcą podjąć wysiłku przekroczenia siebie i wzięcia się za bary ze światem za drzwiami knajpy. Ale najbardziej dołujące było dla mnie zdanie sobie sprawy – a nastąpiło to po ekspansji „Masła” – że właśnie to, co sytuowało mnie w negatywie, było przepustką, dzięki której mógłbym się w końcu do literatury wedrzeć. Nie chcę przez to dać do zrozumienia, że rżnąłem jakiegoś konserwatystę wkurwionego na gówniarskie hulanki. Ani bowiem obraz tamtej literatury przełomu wieków nie był aż tak jednorodny, jak go tu prawem kaduka odmalowuję, ani ja nie byłem aż tak na cztery nogi kuty, żeby stroić się w togę mędrca. Ja po prostu chciałem nic nie musieć, pisać o tym, co dla mnie ważne, przepracowywać kluczowe dla mnie problemy i nie zostać oszołomem, który nie nawija masłem i nie jest na „ty” z Duninem-Wąsowiczem. O pisarstwie lat 90 często mówi się w dykcji rozczarowania. Podkreśla się jego bezideowość, tymczasowość, wyrzuca się zawiedzione nadzieje, że

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_06_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: czerwiec 2011

Page 3 of 63

miało sportretować rzeczywistość, a zamiast tego ganiało radośnie własny ogon lub pławiło się w arkadiach małych ojczyzn. Takie głosy pojawiały się już wówczas, gdy uczęszczałem na zajęcia do Klejnockiego. Zresztą nawet on sam dokonał krytycznego i gorzkiego w tonie (auto?) rozliczenia z minioną dekadą w artykule „Pejzaż z wisielcem”. Tekst ów stanowił część dużej krytycznoliterackiej debaty przetaczającej się przez szpalty „Tygodnika Powszechnego” (tak, tak, wtedy jeszcze takie brewerie się w prasie zdarzały). Jej hasło „Coś się skończyło, nic się nie chce zacząć” dobrze wyrażało ten schyłkowy, abnegacki klimat literackiego czyśćca, w który wparowałem prosto z pułtuskiej czarodziejskiej góry. Powszechne było w tej naszej humanistycznej niszy oczekiwanie na jakiś przełom, na wyklarowanie się jakiejś nowej (duchowej?) jakości. Wiatr, który owiewał mi twarz, kiedy w piątek popołudniu, po odprawieniu misterium w sali numer 10, opuszczałem gmach polonistyki, niósł nieśmiałe przeczucie, że to nowe – jeszcze nienazwane i bezkształtne – czeka tuż za winklem, i że, jeśli mi się poszczęści, będę miał w tym swój udział. Dalej więc kartkuję książkę Magdaleny Lachman i zastanawiam się, co z opisywanej przez nią międzyepoki mógłbym wziąć dla siebie, do czego się bez żenady przyznać. Na pewno galicyjski magiczny realizm Stasiuka. Jego zaczepna autobiografia niby trochę też, ale raczej w kategoriach ciekawostki, wesołego przerywnika. Na pewno opowiadania Nataszy Goerke – zwarte, tajemnicze, oszczędne w stylu, ale gęste od symboli. I oczywiście przyjaźń z nią samą, jej ciepły uśmiech i dobroć. Na pewno „Dom dzienny, dom nocny” i „Prawiek i inne czasy” Olgi Tokarczuk. „E E” czytałem jak protokół z sekcji zwłok, od jej wyrachowanego, prosektoryjnego chłodu szczękały mi zęby. Coś z wyrobów „Lampy” przed dziewczyną z Wejherowa? Nie, przynajmniej nic z tego, co zdołałem przeczytać. Jerzy Sosnowski? O tak, zdecydowanie tak – biorę wszystko hurtowo. Masłowska jako symboliczny kres ery tarotowego wisielca? Hm… no, muszę to jeszcze przetrawić. Praca łódzkiej badaczki ukazała się siedem lat temu. Od tego czasu nowe zdążyło już stracić kilka włosów i nieco przybrać na wadze. Niedługo pewnie ktoś je stosownie podsumuje i też zamiecie do historycznej przegródki. Pewne jaskółki nad to pole już nadfrunęły, co niechybnie oznacza, że do tematu będę musiał powrócić. Oczywiście znów w konwencji bardzo osobistej. Poleć to w Google

Opowiadanie: Tomasz Sobieraj BABIE LATO Najbardziej lubił wrzesień. Szczególnie jego ostatnie dni, należące już bezwzględnie do jesieni, całkowicie i niedemokratycznie przez nią zawładnięte, wtulone w jej bujną kobiecość, odurzone bezgraniczną anarchią kolorów. Dni o chłodnych porankach, przesycone niemal erotycznym zapachem przejrzałych owoców, leżących w ogrodach na trawie. Ten czas estetycznej obfitości i dojrzałości ciągnął się zwykle do połowy października, a gdy nie pojawiały się przymrozki i chłodne północno-zachodnie wiatry, trwał do początku listopada, pozwalając mu sycić się walką kolorów z zapachami. Walką, co zawsze stwierdzał z satysfakcją, nigdy nie rozstrzygniętą, bowiem nawet jeśli jedna ze stron wydawała się pokonana, to tylko na chwilę, kilka godzin, by po upozorowanym odwrocie powrócić ze wzmożoną siłą i toczyć niemy bój do ostatniego liścia, do ostatnich unoszących się w powietrzu atomów obezwładniającej woni. Dopiero nadejście atlantyckich niżów, niosących ze sobą kłęby ciemnoszarych chmur i strumienie gniewnych podmuchów, kończyło ten wyrównany i szlachetny pojedynek. Patrzył wtedy ze smutkiem, jak ostatni maruderzy porywani wiatrem z drzew kończyli krótki, barwny żywot heretyków w płomieniach stosów wznoszonych przez ponurych grabarzy i żegnał zapachy rozpływające się w eterycznej nicości, odchodzące dyskretnie i ostatecznie. Zwykle od połowy września, gdy park prawie pustoszał i wakacyjny nastrój był już tylko wspomnieniem utrwalanym w szkolnych wypracowaniach, przychodził codziennie wczesnym popołudniem i siadał na ławce, stojącej tuż przy brzegu stawu, nazywanego stawem Babiego

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_06_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: czerwiec 2011

Page 4 of 63

Lata. Nazwa wzięła się od wyjątkowego w tym miejscu natężenia srebrnych nitek, którego nie mogli wytłumaczyć najwięksi specjaliści od przyrodniczego obyczaju, zdumieni niezgodną z ich naukowym poglądem bezczelnością natury, mającej za nic ustalone przez nich porządki i z niezwykłą swobodą podchodzącej do statystycznie ustalonych praw. Oburzenie naukowców udzielało się również łabędziom, stałym lokatorom akwenu, zwykle pyszniącym się swoją urodą, w bezdennym podziwie przyglądającym się swoim odbiciom w zielonej wodzie. Właśnie we wrześniu ptaki stawały się niespokojne, jakby przeczuwały nadejście nieposkromionych hord babiego lata. Nerwowo pływały od chińskiego mostku nad kanałem do drewnianej przystani, wyczekując pajęczej awangardy. I zawsze były zaskoczone, bowiem lotne nitki pojawiały się znienacka, frunęły znad usypiających już łąk za miastem, urządzając nad stawem coś na wzór zgromadzenia wojsk. Wtedy łabędzie, początkowo oniemiałe ze zgorszenia, że ktoś próbuje pozbawić je hegemonii nad skrawkiem wody, usiłowały za pomocą trzepotania skrzydeł i przerażających dźwięków rozgromić błyszczącą w słońcu niespokojną armię. Po kilku dniach udawało im się, albo, jak twierdzą niektórzy znawcy entomologicznej etykiety, babie lato samo opuszczało przestrzeń powietrzną stawu, kierując się nad tereny bardziej sprzyjające niezakłóconej kontemplacji jesieni. Siadywał na jedynej ławce w stylu wiedeńskim, zupełnie nie pasującej do pozostałych elementów parkowej architektury, utrzymanych w stylu chińskim. Zwykle czytał książki, co wydawało się w tych czasach czynnością tajemniczą, niemal metafizyczną – szczególnie gdy dzień był chłodniejszy, wtedy bowiem zakładał na garnitur długi za kolana, wełniany płaszcz, kapelusz, a na ręce cienkie skórzane rękawiczki – wszystko czarne, co podkreślało jego wygląd starego kruka albo kapłana mrocznej sekty wyznającej starodawną wiarę, że istnieją książki mające siłę dynamitu, ale wybuchającego nie raz, a tysiące razy. Czasem przerywał lekturę, wyjmował małą lornetkę i uważnie, niemal w napięciu obserwował spadające z drzew liście, pyszniące się przedśmiertnymi barwami, bezwolnie poddające się bezdusznej grawitacji i delikatnym tchnieniom wiatru. Wtedy wyglądał trochę jak hazardzista oglądający wyścigi koni, który postawił wszystko na szlachetną klacz, posiadającą na koncie tyle samo gonitw wygranych, co przegranych. W tych chwilach wydawał się szczęśliwy; mimowolnie przybierał wyraz twarzy, jakby wygrał najwyższą stawkę, niekiedy zaś okazywał niezadowolenie zaciskając usta. Zdarzało się też, że przynosił ze sobą stary aparat fotograficzny i krążył z nim wokół stawu. Podpierał się statywem, wyszukiwał, jak się wydawało, najbardziej funeralnych tonów jesieni i zainspirowanych nimi najniezwyklejszych przepoczwarzeń, rejestrując na kliszy wyłącznie degeneraty i nowotwory, skupiając się na wszelkich niedoskonałościach, jakby chciał z całą mocą zaprzeczyć własnej śmiałej wizji tej pory roku jako najbardziej dojrzałej, bujnej i kobiecej. Poleć to w Google

Felieton: Jan Siwmir LITERATURA I JĘZYK Lubię kląć. Lubię okrągłą miękkość, włochatość i szorstką czepność brzydkich słów. Nawet ich zapach mi nie przeszkadza. Ludzka głupota, prymitywizm, zachłanność i zawiść ożeniona z bezinteresowną złośliwością przekroczyła już granice, które można opisywać zwykłymi, kulturalnymi słowami. Trzeba sięgnąć do arsenału słów zaczerpniętych ze słownictwa armii lub złapać za słowa powszechnie uważane za wulgarne. Co też pewnie w jakiś sposób łączy się z armią. Niemniej jednak... O ile rozumiem, że czasami zarówno pięść jak i stół to zbyt mało, aby nas usłyszano, to przecież nie może być tak, że używamy słów w sposób niekontrolowany, bez sensu, li tylko dla ukrycia faktu, iż nie mamy nic do powiedzenia. Jeśli nie mamy nic interesującego do powiedzenia, to nie mówmy. Wulgaryzmy w charakterze protez czy osłonek dla ziejącej pustki, sprawiają karykaturalne wrażenie. Moim zdaniem język służy do tego, aby przekazywać pomiędzy ludźmi komunikaty. Informujemy o faktach, emocjach, o chęciach i niezgodzie na coś. Podobnych informacji wysłuchujemy.

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_06_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: czerwiec 2011

Page 5 of 63

Nie odbierzemy współczesnemu światu możliwości używania słów, co do których umówiliśmy się, że są nieprzyzwoite. Im bardziej będziemy zakazywać, tym większy opór będzie stawiał świat. Szczerze mówiąc sam bym protestował. Rozumiem bowiem ludzi, którzy od dawna nie wyobrażają sobie podzielenia się swoimi emocjami za pomocą jednego treściwego słowa. Co więcej, nawet takie autorytety jak profesor Miodek dopuszczają sytuacje, w których wulgaryzmy są najzupełniej zrozumiałe. Ba, sam kilka lat temu byłem świadkiem, kiedy użycie pewnego słowa okazało się wręcz niezbędne. Otóż idąc przez tzw. studnię, czyli plac, wokół którego wybudowane zostały bloki, zobaczyłem naprzeciwko siebie młodego mężczyznę trzymającego za rękę małe dziecko. Nagle na ostatnim piętrze jednego z bloków otworzyło się okno, wychyliło się z niego dwóch osiłków, krzycząc jeden przez drugiego coś, co po zamianie jednego z bardziej plastycznych epitetów na neutralnie brzmiący wyraz „korba”, brzmiałoby tak: - Ty, Zenek, kiedy korba oddasz wiertarkę? - Dzisiaj wieczorem – padła odpowiedź. - Ty, pytam korba kiedy? - Zaprowadzę syna do babci i przyniosę. - E, no korba miałeś oddać, to oddaj. - Ale mówię przecież, że oddam. - Ale korba kiedy? - No korba wieczorem – mężczyzna desperacko wyrzucił z siebie słowoklucz, pomimo obecności synka. - Aha – informacja poparta przecinkoprzerywnikiem w końcu dotarła do tego szczególnego gatunku odbiorców. Siedziałem wtedy na chodniku i płakałem ze śmiechu. Dzisiaj zastanawiam się czy przypadkiem w naszej mowie przecinkoprzerywnikami nie są zwykłe słowa, a komunikatem właściwym wulgaryzmy? Przytoczyłem tę historię, żeby zilustrować fakt, iż w pewnych środowiskach wulgaryzmy są swego rodzaju kodem językowym, bez którego nie jest zrozumiała treść wypowiadanych zdań. Opisując te środowiska, nie możemy sięgać lewą ręką do prawego ucha, bawiąc się w karkołomnie brzmiące opisy, będące synonimami wulgaryzmów. Jeśli chcemy skierować pewne treści do tychże odbiorców, chcąc nie chcąc musimy się do tego kodu dostosować. Jeżeli, rzecz jasna, chcemy osiągnąć jakiś efekt. Do takich jednak komunikatów służy proza. Po co mieszać w to poezję, z natury swojej elitarną? Zostawmy w literaturze choćby jeden bastion, który jak oaza na pustyni będzie dawał ukojenie spragnionym. Od długiego czasu ta dziedzina literatury zachwaszczana jest przez ludzi, dla których zbyt trudne jest namalowanie obrazu zwykłymi słowami. Nie potrafią, chcą mienić się artystami, więc szukają elementów, które zastąpiłyby talent. Cóż prostszego? Wystarczy kilka niecenzuralnych słów użytych wprawdzie bez sensu, ale wystarczająco skandalicznie, by ukryć niedostatek talentu. Odpowiednia promocja, nagłośnienie w mediach, zrzeszenie się w grupy podobnych sobie osób utalentowanych inaczej. Sukces gotowy. A ja chciałbym w malarstwie wrócić do czasów Rembrandta, w literaturze zaś do czasów Skamandrytów i Szymborskiej. Wiersze tkane kiedyś były z sensu słów, nie z protez sens zastępujących, a jeśli pojawiały się wulgaryzmy, to w ściśle określonym celu i w precyzyjnie zaplanowanych momentach, nie „zamiast”. Szklanka wody zamiast życia seksualnego też by was zirytowała. I mówię to ja, który lubi pić wodę, kląć, walić pięścią w stół i nazywać rzeczy po imieniu. Więc może jednak przekroczyliśmy już ten próg oddzielający piękno od zbędnego odpadu w prozie życia, wodę od piasku? Każdy z nas chciałby przecież choć na chwilę uciec od szarości, mdłych, rutynowych dni, gdzie nie ma na czym zawiesić wzroku. Dziwicie się, że ludzie oglądają łzawe seriale? Ja się nie dziwię. Skoro sięgnąwszy po tomik poezji mogą przeczytać tylko o „brudzie miast”, czy o „zalanych spermą kobietach”, bardziej drastycznych opisów nie wypominając, to wolą pstryknąć pilotem telewizora. Sztuka umiaru w epatowaniu skandalem w poezji, arystotelesowski złoty

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_06_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: czerwiec 2011

Page 6 of 63

środek w połączeniu z unikalnością talentu – oto recepta. Problem w tym, że niewiele osób mogłoby wtedy nazwać się artystą. Smutne. Poleć to w Google

Felieton: Igor Wieczorek CZEGO WIĘCEJ NAM TRZEBA? Pewien znajomy filmowiec, którego usiłowałem skłonić do ekranizacji krótkiego opowiadania, wytłumaczył mi, że filmowców nie interesują opowiadania, ale ich scenariuszowe adaptacje, których autorami w żadnym razie nie mogą być literaci. Na moje pytanie o powód, dla którego literaci nie mogą pisać scenariuszy, filmowiec uprzejmie wyjaśnił, że literaci myślą za pomocą słów i – w przeciwieństwie do scenarzystów - nie potrafią nauczyć się myślenia za pomocą obrazów. Ponieważ ta dziwna odpowiedź niewiele mi wyjaśniła, zacząłem zgłębiać teorie z dziedziny kognitywistyki. Szybko stało się jasne, że w jakimś bardzo ogólnym, a jednak konkretnym sensie, znajomy filmowiec ma rację. Ciągły proces poznawczy zwany powszechnie myśleniem polega, między innymi, na kojarzeniu obrazów i do pewnego stopnia może się toczyć bez słów. O tym, że tak jest w istocie, świadczy chociażby fakt, że wszystkie rodzaje pisma pochodzą od piktogramów, które są nieme i głuche, a jednak w pełni czytelne. Wielu neurobiologów uważa, że słowo „film” jest niesłychanie plastyczną metaforą umysłu, czyli neuronalnej samoreprezentacji danych zmysłowych, docierających do mózgu za pomocą impulsów elektrycznych.. Profesor Antonio R. Damasio, jeden z największych autorytetów współczesnych badań nad funkcjami mózgu, twierdzi, że wielu neurobiologów używa słowa „film” jako metafory zintegrowanej i ujednoliconej mieszaniny rozmaitych wrażeń zmysłowych, tworzących multimedialny show nazywany umysłem. Tak rozumiany film nie jest więc niczym innym, jak właśnie procesem myślenia. Jeden z najbardziej wpływowych filozofów dwudziestego wieku, miłośnik i badacz kina, Gilles Deluze, był przekonany o tym, że filmowcy to myśliciele, którzy myślą za pomocą obrazów, a kino jest manifestem czystej inteligencji. Jeśli Deluze miał rację, to znaczy, że obraz filmowy pod względem wartości poznawczej nie ustępuje nauce, mistyce, czy teologii. Jako chroniczny sceptyk nie wierzę w istnienie obrazu, który jest manifestem czystej inteligencji i nie przypisywałbym filmom aż tak wielkiego znaczenia, ale nie mogę zaprzeczyć, że niektóre obrazy są bardzo pouczające. Do takich obrazów zaliczam na przykład najnowszy film Petera Weira, który otworzył mi oczy na to, że sztywna konwencja i pełna swoboda twórcza nie muszą się wcale wykluczać, a tajemnica artyzmu jest z gruntu nieprzenikniona. Dawno już nie widziałem tak sztampowego, prostego, a jednocześnie pięknego i budującego filmu. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Peter Weir to wizjoner, mag, szaman, czarodziej kina, a jego „Droga powrotna” jest jakąś niesamowitą aborygeńską mantrą, a nie tylko naiwnym ukłonem w stronę polskiej historii. Bardzo dziwi mnie fakt, że zdecydowanej większości naszych wytrawnych krytyków ten obraz nie przypadł do gustu. Wydaje się to tym dziwniejsze, że ta filmowa opowieść jest uderzająco podobna do „Kanału” Andrzeja Wajdy. Oto historia ucieczki przed śmiercią z rąk okupantów, oto historia obłędnie niebezpiecznej podróży ku bardzo niepewnej wolności, oto historia ludzi, którzy w obliczu zagłady potrafią być niepokonani. Czego więcej nam trzeba? Jacek Szczerba uważa, że „Droga powrotna” jest nudna, banalna, plakatówkowa w warstwie czysto formalnej, a w

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_06_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: czerwiec 2011

Page 7 of 63

warstwie światopoglądowej jest śmieszną łopatologią. J. Szczerba uważa ponadto, że trzeba nam wyjaśnienia, że Sławomir Rawicz, autor książki „Długi marsz”, na kanwie której Peter Weir nakręcił ten film, najprawdopodobniej przypisał sobie historię, która w rzeczywistości była udziałem Witolda Glińskiego. Cóż, „koń jaki jest, każdy widzi, a koń widzi, jaki jest każdy”. Nudny i plakatówkowy jest besserwisseryzm krytyków, którzy nie wiedzą o tym, że ciągły proces poznawczy zwany powszechnie myśleniem polega, między innymi, na kojarzeniu obrazów i do pewnego stopnia może się toczyć bez słów, a dobry film to nie raport ani nie przewód sądowy.

Poleć to w Google

Strona główna Subskrybuj: Posty (Atom)

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_06_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: lipiec 2011

Udostępnij

Zgłoś nadużycie

Page 1 of 63

Następny blog»

Utwórz bloga

Zaloguj się

KRYTYKA LITERACKA pod redakcją Witolda Egertha i Tomasza Sobieraja ● ISSN 2084-1124 LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA ESEJE RECENZJE FELIETONY WIERSZE OPOWIADANIA ______________________________________________________________________ Spis treści ► 2012 (8) ▼ 2011 (78) ► grudzień (7) ► listopad (9) ► październik (10) ► wrzesień (6) ► sierpień (3) ▼ lipiec (6) Esej: Marcin Królik GDY STARE I NOWE SIĘ MIESZA Opowiadanie: Krzysztof Niemczycki KRÓLOWA W KORONI... Esej: Igor Wieczorek DIABEŁ TKWI W SZCZEGÓŁACH Felieton: Krzysztof Jurecki KUPIONA NIEZALEŻNOŚĆ Recenzja: Tomasz Bocheński WITKACY I RESZTA ŚWIATA... Opowiadanie: Tomasz Sobieraj OGÓLNA TEORIA JESIENI... ► czerwiec (4) ► maj (4) ► kwiecień (6) ► marzec (7) ► luty (7) ► styczeń (9) ► 2010 (41) ► 2009 (4) ____________________ _ Adres do korespondencji t.sobieraj@wp.pl

AUTORZY TEKSTÓW Józef Baran

Esej: Marcin Królik GDY STARE I NOWE SIĘ MIESZA W czwartek przyjechał do mnie przyjaciel humanista. Ponieważ jest dziennikarzem w jednym z ważniejszych obecnie tytułów, trochę sobie poplotkowaliśmy o matriksowych kulisach władzy, tudzież robienia medialnych niusów. Aż palce świerzbią, żeby co bardziej mięsiste kawałeczki tutaj posprzedawać, ale groziłoby to spaleniem źródła informacji, że o zerwaniu pięknej przyjaźni nie wspomnę. Zmęczeni brudem życia publicznego, na który i tak za wiele nie zaradzimy – przynajmniej nie w duecie – wybraliśmy się na sentymentalny spacer po Mińsku. Krążąc wśród niskich pokomunistycznych bloków, zaglądając do pałacu Dernałowiczów i podziwiając nieliczne rozsypujące się relikty epoki, gdy Mińsk był prawie wsią, doszliśmy do wniosku, że my, humaniści, jesteśmy genetycznie obciążeni słodką niewolą melancholii. Wciąż obsesyjnie poszukujemy śladów minionego pod połyskliwą skórą nowoczesności. Taki, dajmy na to, inżynier czy architekt – pragmatyk. Widzi starą drewnianą ruderę z powybijanymi oknami, grożącą zawaleniem i myśli sobie: ile cennej przestrzeni pod inwestycje można by uzyskać, jakby się to siedlisko pleśni zburzyło! Widzący tę samą ruinę humanista pomyśli: Ech, czas, ta wiecznie płynąca rzeka i my wszyscy w niej, z pozoru tak różni, oderwani, a przecież tak z siebie wyrastający jak młode konary ze starych pni, jak pędy z nasion rozsiewanych po ziemi przez kapryśny wiatr historii. Jakoś tak się porobiło, że oprócz wędrówki po zakątkach mojego dzieciństwa, gadaliśmy głównie o Żydach. Wszystkiemu winna powieść, nad którą teraz pracuje, i moje związane z tym swoiste zaczadzenie tematem. O, tu było getto! Tu, gdzie teraz biegnie asfalt, po jego likwidacji pewnie leżały ciała zastrzelonych. I my jakby trochę po nich depczemy. A tam, przy Nadrzecznej, stał dwór cadyka. W czasach swej świetności jedyny murowany budynek w mieście. Teraz sklep z asortymentem dziecięcym. No i te brylaste blokowiska. Jak czytam o dawnej niewiarygodnie gęstej zabudowie, o tym kotłującym się wśród niej tyglu gojów i żydów, w który pogrom z 1936 roku wszedł jak nóż w zjełczałe masło, doznaję poczucia melancholijno architektonicznej winy. Te malujące mityczny pejzaż moich dziecinnych lat dwuklatkowe klocki tak naprawdę są tu ciałami obcymi, znakiem triumfu niepamięci. Żydzi zostali wymazani zarówno z krajobrazu, jak i z głów. A jeśli nawet stare kobiety obsiadające ławki przez całe letnie dni aż do zmierzchu coś pamiętały, nie mówiły o tym. Dziś nawet już i ten świat blaknie. Ławki wymontowane, drzewa wycięte, drzwi mieszkań – kiedyś pootwierane na oścież – szczelnie zaryglowane. A dokoła żelazny płot, że trzeba kluczyć opłotkami. Wspólnota mieszkaniowa tworzy sobie getto na własne życzenie. Pusty śmiech. Publikacja na blogu i na Liternecie fragmentu powieści okazała się klęską. W najlepszym razie chwalono, że piszę jak Segal, a w najgorszym miano do mnie żal, że już nie piszę o fryzjerach. A ja przecież pisałem tam o wiecznym niszczeniu Utopii, a zarazem o ustawicznym do niej dążeniu. Fakt, że nie mam semickich korzeni, co według jednej z moich sieciowych czytelniczek ogranicza, jeśli całkowicie nie neguje, moje

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_07_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: lipiec 2011

Klaudia Bączyk Mariusz Bober Jan Z. Brudnicki Maciej Cisło Michał Dec-Budziszyński Stanley Devine Marek Doskocz Witold Egerth Stanisław Esden-Tempski Piotr Grobliński W.A. Grzeszczyk Łukasz Jasiński Zbigniew Joachimiak Krzysztof Jurecki Katarzyna Karczmarz Roman Kaźmierski Marcin Królik Andrzej Jerzy Lech Marek Ławrynowicz Przemysław Łośko Dariusz Magier Roberto Michel Joanna Mieszkowicz Janusz Najder Krzysztof Niemczycki Stanisław Obirek Edward Pasewicz Dariusz Pawlicki Robert Rutkowski Jan Siwmir Tomasz Sobieraj Wioletta Sobieraj Jan Stępień Andrzej Tchórzewski Janusz Termer Marek Trojanowski Joanna Turek Igor Wieczorek Bohdan Wrocławski Adam A. Zych ORAZ J.W. Goethe Jarosław Hašek S.I. Witkiewicz ____________________

Page 2 of 63

prawo do zajmowania się tematyką żydowską. Ale ja nigdy bym w nią nie wszedł, gdybym nie odnalazł tam czegoś istotnego dla siebie. Wcale nie na poziomie historycznym, lecz w wymiarze alegorii. Zaginione światy opętują mnie jak rój dybuków. Nigdy się nie nadziwię, że całą kulturę, cały wszechświat, można tak po prostu wykasować z ludzkiej świadomości. Jak plik z komputera. Tylko, że ślad zawsze zostaje. Nawet po hekatombie. Są specjaliści zajmujący się odzyskiwaniem utraconych danych. Usługa ponoć piekielnie droga. W przypadku zdeletowanego losu koszt – pieniężny również – ponosi przede wszystkim szaleniec podejmujący się karkołomnego dzieła rekonstrukcji. A minione zawsze gdzieś tam się czai, zawsze wywiera wpływ. Widać to choćby w sieciowych polemikach. Tak łatwo zaszczuć człowieka z frazesami o wolności na klawiaturze. Wedle najlepszych ubeckich metod. Aż przeraża, jak bezproblemowo polskim internautom przychodzi stosowanie wielkich kwantyfikatorów w rodzaju „faszysta” czy „bandyta”. Tylko, gdzie leży ten trudno uchwytny punkt, za którym bezkompromisowa walka o lepszy świat, o uniwersalne wartości przeradza się w strzykanie jadem? To przecież też piętno historii – stygmat po zaborach, po okupacji, po komunie. Mamy wdrukowany ten skrypt, wypalony w zwojach mózgowych jak odruch chwytania. Znów nachodzi mnie apetyt na stare filmy. I na stare książki. Czytam „Haunting of the Hill House” Shirley Jackson. Kiedy to pisała, motyw nawiedzonego domu nie był jeszcze do cna wyeksploatowany przez popkulturę. Dało się jeszcze coś za jego pomocą powiedzieć. Jackson użyła go do wykrzyczenia dramatu zaszczutej dziewczyny, która swoją ziemską przystań znalazła dopiero w upiornej posiadłości. Oto do czego inni mogą nas doprowadzić. A przecież na pewno nie chcieli źle. Ale po prostu tak zostali ukształtowani. I nie przeskoczą tego. Niż przyznać się do błędu, znacznie wygodniej (i bezpieczniej) jest utrzymywać fikcję, że się jest prześladowanym. Nieważne, że przy okazji wysyła się kogoś do nawiedzonego domu. A ja być może niebawem pokuszę się o sprawdzenie, czy z tej konwencji aby na pewno nie da się już nic wycisnąć. Mój przyjaciel humanista opowiadał mi o pasjonacie dawnych dziejów ze swojego rodzinnego miasta. Staruszek wykopywał jakieś poniemieckie bunkry na prywatnych posesjach i pod hotelem. Wciągnął w to nawet gości hotelowych. Własnoręcznie porobił tabliczki informacyjne i uprzykrzał się lokalnym dziennikarzom, żeby pisali artykuły. A komendanta posterunku policji nagabywał o tablicę pamiątkową ku czci jakiegoś mundurowego zastrzelonego przez Niemców. Komendant – jakiś prosty facet po szkole w Szczytnie – pewnie łamał sobie głowę, skąd wziąć na paliwo do radiowozów, a tu ten dziadek jęczy o krawężnika sprzed lat. Chyba każde miasto i miasteczko ma takiego dziadunia. Śmieszni oni z jednej strony, a z drugiej budzą mój najgłębszy podziw. Wieczorne słońce oślepiło mnie dziś tak, że nie mogłem dostrzec światła na przejściu. Ząb mi się kolebał, aż w końcu się ukruszył. Już nie odrośnie. Coś znów się zamknęło, odleciało w mrok przeszłości. Czas płynie. Czy o nas też kiedyś upomni się dziadek na rozklekotanym rowerze i z łopatą? Dopóki oni są, trwa ciągłość. Poleć to w Google

Opowiadanie: Krzysztof Niemczycki KRÓLOWA W KORONIE Z IGUANY DZIEŃ. Żyjemy w hotelu na godziny. Ja i Maite. Maite i ja. Ja i „Ja” – w zapisie karcianym Maite podpisuje się ,,Ja". Siedzi oparta o ścianę wpatrując się w leżące przed nią karty, z których stara się odgadnąć naszą przyszłość. Starannie układa klocki znaczeń tworząc mnogość kombinacji, zestawień i zależności, w tej grze, w której przeszłość utrzymana jest w kolorze czerwieni, przyszłość zaś w zieleni, a między nimi znajdują się bezbarwne obrazy teraźniejszości: życia ponad stan w

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_07_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: lipiec 2011

Page 3 of 63

chwilach niekłamanego szczęścia, sączącego się wina, rytualnych gestów – fatamorgany tworzone na przekór rzeczywistości. Żyjemy w hotelu na godziny – powtarza podczas siódmego rozłożenia. Ten układ słów wynika z tych trzech kart, które są już tak wytarte, iż tworzą poukładany z kawałków zielony prostokąt, w którym tylko ona może jeszcze coś zauważyć. Żyjemy w hotelu na godziny, na które składa się sześćdziesiąt minut, pięć dni albo jedna noc – mówi cicho i wydaje się, że otwiera usta, nie po to, aby opowiadać o hotelu, dniach, upływającym czasie, lecz by zaśpiewać właśnie ten fragment „The Empty Bad Blues”: „I need you. Please stay near me”. Fale głosowe przebijają się przez gęste, lepkie powietrze. Kuleczka uderza w kuleczkę, albo na niższym poziomie atom o atom, sylaba o sylabę – niczym w doświadczeniu szkolnym. Kalekie atomy, kalekie sylaby, nocne plany z entuzjazmem do nich roztapiającym się w południowym słońcu i na dodatek „Please, stay near me" i to szerokie łóżko kupione w sklepie ze starzyzną przy Avenida de la Liberation. Łóżko, w którym kładąc się po raz pierwszy czuliśmy się dziwnie zagubieni i spłoszeni tak wielkim obszarem wolności, do którego należało przywyknąć. Ten sam intymny ścisk, to samo oczekiwanie i takie same kuleczki zderzające się ze sobą: I-need-you-please-stay-near-me. Żyjemy w hotelu na godziny, na które składa się sześćdziesiąt minut, pięć dni albo jedna noc. W hotelu, w którym chronimy się przed bezradnością w stosunku do siebie. Jak choćby teraz wśród kropelek snu, kropelek mroku i wciąż mniejszych miast nanizanych na nitki coraz gorszych dróg – La Paz, Quito, Leoncion, Maladeo. We wnętrzu nowej chwilowej stabilizacji. Spokojnej frazy zmieszanej z powolnymi przyspieszeniami pełnymi niepokoju. Wśród sennych dni i bezsennych nocy, prób wydobycia się poza siebie, uwolnienia od ograniczeń dźwięków, barw i zdarzeń poukładanych w określone wzory, kody genetyczne przyzwyczajeń i upodobań lub upodobań i przyzwyczajeń, bo trudno jest rozstrzygnąć, co jest pierwsze. Uwikłani w oniryzm. A między tym wszystkim spokojne nawroty muzyki albo nagłe, drapieżne „Every man wants a woman" – krótkie rwane dźwięki, rozchylone wilgotne usta, lepki ustnik trąbki, six, sax, sex i nowe powtórzenia. „Every man wants a woman and every woman wants a man". Duszne noce i nagie ciała, kropelki potu i takie samo lub zupełnie inne szerokie łóżko. Spokojne synkopy, onieśmielenie, nieśmiałe dotykanie, poszukiwanie zapomnianego ciepła i nagły wybuch zwierzęcego pragnienia. Zwolnione z uwięzi baloniki pożądania. Eksplozja panspermii tego mikrokosmosu. A potem powrót poza granicę osamotnienia. Słuchanie starych płyt Pink Floydów lub Theloniousa Monka i wyłapywanie nocnych głosów miasta, poddawanie się kodom i wzorom, bez walki spokojnie – sex, sax, six – wraz z wielką samotnością tej chwili wynikającą z prostej względności przestrzeni i czasu. Wśród spokojnych nawrotów muzyki. La Paz, Quito, Leontion, Maladeo, ciepłe światła zachodu, tramwaje przeciskające się w stronę placu Rewolucji, placu Campos lub Piątej Avenue. Parno. Lepki, duszny mrok. 1. Kiedy przypłynął do Maladeo dom wydał mu się mały, w porównaniu z tymi, które znał z San Jose, czy choćby z Leoncion. Jednak poza tym jednym szczegółem wszystko inne było takie same. Ten sam intymny ścisk ocierających się o siebie ciał, te same niezrozumiałe dźwięki i ten

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_07_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: lipiec 2011

Page 4 of 63

duszny, lepki mrok, w którym wyczuwało się niepokój kogutów oczekujących na swoją kolej. Walki rozpoczynały się tuż po zachodzie słońca, lecz tak na prawdę ważnym momentem był ten, po którym ptaki stały już naprzeciw siebie z nisko opuszczonymi głowami i piórami nastroszonymi wokół szyi. Dopiero wtedy, zdecydowane na wszystko zaczynały na dobre. Znajdowały się na cienkiej nitce teraźniejszości, na której zawieszono ten jeszcze bezbarwny obraz zapełniając go kolorami i skomplikowanymi wzorami, z których tylko jeden miał jakiekolwiek znaczenie. Atakowały nagle i równie nagle odskakiwał od siebie powtarzając ten manewr za każdym razem z tą samą gwałtownością. Wszystkie walki były podobne do siebie. Rozpoczynały się rytuałem wyzwalania agresji a kończyły prawie niewidocznym uderzeniem. Przegrywający nawet go nie dostrzegał. Kiedy upadał po raz ostatni, strużka krwi wsiąkająca w piasek tworzyła nową linie, którą bał się przekroczyć zwycięzca. Cienką linie odgradzającą wygraną od przegranej, optymizm od pesymizmu, świat kobiet od świata mężczyzn. Już po pierwszej walce, jeszcze w San Jose, wiedział, że walki kogutów należą do zamkniętego, rządzącego się własnymi prawami świata mężczyzn. Są bardziej męskie aniżeli walki byków. W tej ocenie chodziło nie o to, że nie wpuszczano na nie kobiet, lecz o tę wszechistniejącą przegraną. O to, że matadorowi wchodzącemu na arenę dawano szansę, może tylko dlatego, że był człowiekiem, kogutowi zaś od początku przypisywano przegraną. Tak było w San Jose, Leoncion i tutaj, w Maladeo. Kiedy wspominano koguty mówiono jedynie o tych, które przegrały. Te, które wygrały oceniano z punktu widzenia przegranej, w którejś z kolejnych walk. Od początku przegrana była im przypisana, bo poza nią nie było niczego. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że kogut stojący na arenie nie ma przed sobą przyszłości, a każde jego zwycięstwo jest odwlekaniem tego, co i tak zostało już przesądzone. Wierzono, że ptaki nie giną, dopełniają jedynie swojego losu – przeznaczenia, przed którym nie ma ucieczki. Wierzono, że świat jest żeński, zarodkowojajowaty, a jedynym jego przeciwieństwem jest kogut – Gallus gallus spadiceus. Jeżeli prawdą było, że świat jest żeński, to tylko ptak mający w sobie coś z kobiety miał szansę na wygraną. Jeżeli istniał jakiś inny sposób na zwycięstwo, nie znał go. Wszystko do tej pory opierało się na tej dziwnej pewności, założeniu, które nie zawodziło. Podobnie było z bokserami. Dziwiły go dłonie Romera, zbyt delikatne i subtelne, nie pasujące do zwalistej sylwetki boksera wagi półciężkiej. Romero wygrał jednak 75 walk. Walczył powoli, oszczędnie jakby zmagazynowana w nim energia miała wystarczyć na następne 75, z których żadnej nie może przegrać. Do Maladeo przypłynął 12 stycznia, na trzy dnia przed rozpoczęciem karnawału. 2. Walki były przyczyną, którą można zastąpić każdą inną. Stanowiły raczej usprawiedliwienie bądź wytłumaczenie stworzone po fakcie aniżeli rzeczywisty powód. O tym, że przyjechał właśnie tu zdecydowała czerwona ciężarówka, która zatrzymała się za Atension i do której postanowił wsiąść, choć przez swoją barwę należała już do przeszłości. Do przeszłości należał także pierwszy ptak, na którego postawił. Wszystko prędzej czy później było przez nią przygarniane i dlatego wybrał właśnie tego czerwonego Dodge’a, rocznik 1978. Z ciężarówki przesiadł się na prom przez Iguaranę. W San Luce kupił koguta i na pokładzie długo mu się przyglądał, lecz nie mógł przypomnieć sobie tego jednego szczegółu, który zdecydował, że wybrał właśnie tego. Może chodziło o żółte plamy za oczami nadające mu jakiegoś demonicznego wyrazu albo coś zupełnie innego, jak choćby wtedy w Cristobal, kiedy zdecydował się na najmniejszego i dziwnie przestraszonego.

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_07_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: lipiec 2011

Page 5 of 63

Wszystko było tak jak być powinno. Podobnie jak w filmie, który obejrzał w przeddzień wyjazdu w małym dusznym kinie ze zrywającą się taśmą i przeżywanymi po kilkakroć scenami pożegnań i powrotów. Hotel z niezbyt skrupulatnie sprawdzanymi kartami meldunkowymi, uwiarygodnianymi przez kilka banknotów opłacających pokój na kilka dni z góry, ciężarówka przewożąca coca-colę na trasie Jacurbina Manteneiri, bocznokołowy prom przez Iguaranę i gdzieś w środku tej wyliczanki dorodny ptak, dla którego nie wymyślił jeszcze imienia. Gdy pracował w ogrodzie zoologicznym wszystkim zwierzętom narodzonym w jednym roku nadawano imiona na taką samą literę. L – 1983, R – 1958. Praca ta była czymś przelotnym, pozostało po niej jednak przyzwyczajenie z nazwami, nieco zmodyfikowane, przystosowane do sytuacji. Imiona rozpoczynały się od pierwszych liter nazwy miasta. Zgodnie z tą regułą parkinson powinien nazywać się na „M" – Mesjusz, Mich, Marco. Na żadne z nich nie mógł się zdecydować, bo wydawało mu się, że nie pasują do tego silnego koguta. Wcześniej, gdy nie interesował się walkami nie potrafił odróżnić gatunków, jedynie chińskie kurki nie sprawiały mu kłopotu. Wtedy zadowoliłoby go „Maria" – coś pośredniego między imieniem żeńskim a męskim. Teraz jednak nazywał go Parkinsonem. Kogut leżał spokojnie w wiklinowej klatce i przyglądał się ziarenkom pszenicy pozostałym po poprzednikach. Niekiedy dziobał je śmiesznie wykrzywiając łeb, gdy któregoś nie mógł dosięgnąć. Stanowił dobry materiał wyjściowy. Należało go tylko nauczyć zadziorności, zapalczywości i nieustępliwości, reszta zależała od szczęścia, znajdował się poza nim, w sferze zupełnie innych sił, na które nie miał wpływu. Robiło się coraz ciszej. Z okna pokoju widział Iguaranę. Prom zbliżał się do przystani. Nadbrzeżne ptaki uspokajały się i słychać było jedynie cichy szum wody ocierającej się o burty statku. Od czasu do czasu od strony portu napływał duszny zapach butwiejących roślin. Zmierzchało. Iguarana zaczynała płonąć. Prom wpływał w te wyspy ognia, zanurzał się w nie a po chwili pozostawiał za sobą rozcięte białą linią kilwateru. Był prawie pusty. Jedynie na górnym pokładzie stała młoda kobieta. Miała takie same, jak Maite, kruczoczarne włosy i tak samo zadziwiająco smutnie uśmiechnęła się do niego, kiedy zobaczyła go w oknie. Była ubrana w cienką bawełnianą sukienkę, przez którą prześwitywało słońce i dla tego wydawała się naga. Podnosiła się z ławki falując w rozgrzanym powietrzu, rozpadając się na fragmenty, by po chwili powrócić do swego kształtu kilka centymetrów wyżej, opuszczając żagiel sukienki na uda. Spokojnie pijąc wino obserwował ten rozpad-wznoszenie zdeformowany kulistością kielicha. Przypominała mu dziewczynę z placu Campos w Leoncion, opartą o rozgrzany mur, od którego starały się odpędzić ją podstarzałe kobiety, które, jeżeli im się to udało, przytulały się do kamieni wciągając w siebie całe zmagazynowane w nich ciepło. Przypominała Maite. Ćmy uderzały wytrwale w siatki wstawione w okna, na ulicach pojawiły się psy, kogut leżał spokojnie zmęczony wydłubywaniem ziarenek pszenicy. Zamknął okno, przykrył klatkę lnianym workiem i wyszedł z hotelu. Miał trochę czasu. Walki zaczynały się dopiero za kilkanaście minut. Pod tym względem wszystkie domy były podobne do siebie. Od dnia, w którym zginął pierwszy kogut wszystkie rządziły się tymi samymi prawami. Nie liczył na wielkie wygrane - takie zdarzały się w San Jose albo w innym dużym mieście, gdy fala podniecenia ogarniała wystarczająco dużo ludzi przekonanych o zwycięstwie swojego wybrańca. Nie zależało to od wielkości miasta, lecz od koguta, ale te najlepsze pojawiały się tam, gdzie można było najwięcej zyskać. Zamykało się samonapędzające koło, loteria bez pustych losów. DZIEŃ. Odwracasz się i cicho mówisz: „powiedz mi coś miłego", a mnie do głowy przychodzi tylko ten fragment „Raju" Lezama Limy: „masz wrodzony talent i kiedy widzisz, że twoje siostry podglądają cię zza zasłony zapalasz papierosa w hołdzie jakimś bożkom".

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_07_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: lipiec 2011

Page 6 of 63

Twoje siostry – Meche, Aleida i Ty siedzicie naprzeciw siebie w trzech rogach pokoju wyłożonego ciepłym, miękkim mrokiem i bawicie się ulatującym z uchylonych ust dymem. Pozwalacie wypalać się słowom. Dopalacie je do końca, powoli odpalając jedno od drugiego, starając się coś sobie nawzajem wytłumaczyć, na przykład różnicę w zapachach perfum. Dziś jest piątek. Różnicę pomiędzy Chanel a Blase, ignorując mężczyzn pojawiających się na chwilę jako wspomnienia, argumenty, przyszłość, tak samo nierzeczywistych, pozbawionych ciała, włosów, dłoni, ust, słów („powiedz mi coś miłego") jak butelka coca-coli, pierwszy papieros wypalony przez Meche w wieku siedemnastu lat czy huragan w maju 1967 roku. Jestem zupełnie zignorowany – czwarty kąt pokoju. 3. W tej układance brakowało mu jeszcze jednego elementu. Ostatniego ogniwa w łańcuchu napędzającym tę maszynę – kogutów, które przegrały. Wraz z ostatnią walką wszystko kończyło się. Z wielkiego balona jakim był dom ulatywało powietrze a w raz z nim nocne podniecenie nie pozostawiając po sobie żadnego śladu. Nigdy wcześniej nie zastanawiał się, co dzieje się z ptakami, które przegrały. Co prawda w Leoncion widział Bosego sprzedającego kapłony, lecz nie skojarzył ich z walkami. Dopiero tutaj zauważył, że te, które nie zostały zabrane przez właścicieli wyrzucano nocą na plac za domem, gdzie padały łupem wygłodniałych psów. W ciągu dnia zaduch placu wypełniał cały Dom i nie było przed nim ucieczki. Plac był niewielki. Nocą stawał się jeszcze mniejszy, jakby kurczył się a okalające ulice zbliżały do siebie, wysysały go albo też on wysysał je, tak że stojąc na środku wydawało się, że całkowicie nikną a jednocześnie, że nie ma nic innego: ulic Carmintos, Palivarda, Kordanga, całego Maladeo, jest jedynie czarna powierzchnia i psy wyczekujące na ciche skrzypnięcie drzwi. Psy, które traktowano jak zło konieczne, coś z czym nie da się walczyć, tak jak z mrówkami i muchami rządzącymi tym miejscem w ciągu dnia. Na plac przyszedł, gdy było już ciemno. Psy ocierały się o jego nogi walcząc między sobą o lepsze kąski. Choć wzrok przyzwyczaił mu się do mroku, nie widział ich. Słyszał jedynie chrzęst przegryzanych kości i groźne warknięcia. Wydawało mu się, że przybywają wciąż nowe, że nie ma już skrawka ziemi. Jest jedynie dywan z ich sierści, kości, ścięgien, mięśni, w którym jakąś warstwą, grunt pod właściwy wzór tworzą koguty, którym się nie udało. Plac rósł, pęczniał, zaczynał żyć własnym życiem, niezależnym od okrzyków dochodzących z domu, mogących być jękiem zawodu lub radości, przegranej bądź rozkoszy. Zatapiał się w mrok, tracił dzienne szczegóły, rządził się własnymi prawami. Kogutów nie wyrzucano wiele - dwa, trzy w ciągu nocy. Psy jednak przychodziły całymi stadami. Ściągały z przedmieści suki w okresie rui ze zniecierpliwionymi psami nieodstępującymi ich na krok. Inne psy i inne suki, cała menażeria. Nie musiał tu przychodzić, aby się o tym przekonać. Pomiędzy psami i kogutami istniała silna zażyłość, zażyłość na odległość, zażyłość strachu, twierdzenia połączone znakiem „wynika że”, w których koguty, psy i plac tworzyły logiczną całość. Jak niewierny Tomasz wkładał rękę w ranę, dotykał ciepłych, parujących w nocnym chłodzie ciał. Nie musiał pilnować tylnych drzwi, przynosić z sobą grubego kija i bić nim te, które znalazły się dostatecznie blisko. Nie musiał, bo było to tak samo bezsensowne jak wygładzanie zmarszczek na starzejącej się twarzy. Psy i tak nie reagowały na jego uderzenia. Odskakiwały z ostrzegawczym warknięciem, lecz na ich miejsce przychodziły nowe, zamykała się dziura powstała na chwilę i znów nie było ulic Carmintos, Palivarda, Kordanga tylko ten podrygujący, ciepły dywan o zmieniających się wzorach. Kiedy zaczęło świtać same odeszły wyczuwając, że ich czas się kończy. Pozostało jedynie kilka wynędzniałych, które dopiero teraz mogły zdobyć coś dla siebie. Plac przypominał wysypisko śmieci w najnędzniejszej dzielnicy. Psy były wychudłe, poranione i nieufne. Omijały się z daleka a ich długi cienie wyłaniały się z ostatnich zakamarków mroku, mieszały

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_07_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: lipiec 2011

Page 7 of 63

się ze światłem i po chwili powracały do niego znajdując w mroku bezpieczne schronienie. DZIEŃ. Tę historię znam dopiero od momentu, po którym rozebrałaś się i umyłaś a mokre ciało i mokre włosy powiedziały ci, że nie jesteś już dziewczynką. Zamknęłaś drzwi na klucz. Pierwszy raz przyszło ci to do głowy i od razu to zrobiłaś. Woda miała słonawy smak i zapach rozfalowanego morza: zielonej trawy, krabów chowających się w piasku, drobnych rybek uciekających przed każdym zbliżającym się do nich cieniem i ostryg lekko skropionych cytryną, które jadłaś w barze niedaleko portu. Bar „La Salsa", szklaneczka białego wina i perłowe miseczki otwierane specjalnym nożem. Bar „La Salsa" i małe ośmiorniczki jeszcze nie do końca pogodzone z swoim losem. Woda miała słonawy smak, taki sam jak skóra, której dotykały delikatne palce słońca, a ty nie czułaś przed nimi wstydu i nie byłaś już małą dziewczynką. 4. Wrócił do pokoju. We wnętrzu było dziwnie cicho. Całe miasto zasypiało na kilka godzin w poobiedniej sjeście, lecz w tej ciszy było coś niepokojącego. Słońce przeświecało przez nieszczelne żaluzje tworząc prążkowany wzór na wytartym bezbarwnym dywanie. Szybko podszedł do drzwi łazienki. Na chwilę zatrzymał się przed nimi nasłuchując czy może oczekując na jakiś dobrze znany odgłos. Kiedy je otworzył do łazienki wtargnęło słońce odbijając się na kremowych płytkach. Kafelki zachlapane były małymi, już zakrzepłymi kroplami krwi. Kogut leżał na środku, pomiędzy porozrzucanymi stertami karmy i jakimiś innymi przedmiotami, które w dziwny sposób dotarły aż tu. Zmęczony, ciężko dyszał. Nie potrzebował długo zastanawiać się, by dojść do wniosku, że kogut zaatakował sam siebie. Początkowo walczył ze swoim cieniem, a gdy nie mógł dostatecznie zbliżyć się do niego, zadowolił się ogonem. Musiał walczyć dość długo, bo opadł z sił i teraz leżał prawie całkowicie wycieńczony wśród rozsypanej pszenicy i jakiegoś proszku śmierdzącego piżmem. Niewielkie pióra nadal przyklejone miał wokół dzioba. Cień atakował ostrogami. Świadczyły o tym podziurawione papierowe pudełka stojące na podłodze. Do ogona użył dzioba. Kręcił się wokół wyrywając pióra, aż upadł całkowicie wyczerpany. Widział to już kilka razy. Koguty szkolone zbyt długo i trzymane w odosobnieniu prędzej czy później obracały się przeciw sobie. Atakowały zapalczywie nic sobie nie robiąc z zadawanego bólu. Niektóre były tak zdesperowane, że ta walka okazywała się ich ostatnią. Wsadził koguta do wiklinowej klatki i przykrył ją lnianym workiem. Od dłuższego czasu, krok po kroku, uczył go różnych sztuczek i wiedział, że jest dostatecznie silny, by to przetrzymać. Teraz musiał postarać się o drugiego ptaka. Nieważne jakiego. Potrzebował, aby ten drugi znajdował się wszędzie tam gdzie Parkinson, robił to samo co on, irytował go zmuszając do ciągłej uwagi. Drugiego koguta żyjącego własnym życiem, do którego pierwszy nie mógł się zbliżyć, oddzielony przezroczystą szybą rozgradzającą te dwa światy. Niezniszczalną cezurą wzmagającą apetyt, pobudzającą jakieś reakcje biochemiczne, krążenie krwi, uśpione hormony i ciągłe niezadowolenie, które rozładować mogła jedynie walka. W jednej z książek przeczytał opis doświadczenia Karola Merlinga. Książkę kupiła Maite zaintrygowana tytułem. „Miłość i nienawiść" Irenausa Eib-Eibesfeldta leżała podczas każdej przeprowadzki na wierzchu walizki lub worka, w które pakowała najważniejsze rzeczy. Na wierzchu tratwy ratunkowej, z której po kilku minutach poszukiwań potrafiła wyciągnąć porcelanowy kubek, by w nim zaparzyć kawę dla przyjaciela zjawiającego się, by „zobaczyć nowe śmieci", nowe mieszkanie, w którym nie zapuściło się jeszcze korzeni i nie odnalazło ulubionych miejsc. Funkcjonujące, lecz na razie na pół gwizdka, zawalone kartonami pełnymi rzeczy, dla których przeprowadzka się

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_07_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: lipiec 2011

Page 8 of 63

jeszcze nie zakończyła. Wyjmowała porcelanowy kubek i obok niego kładła książkę Ebestrasa powoli przekształcającą się w notatnik z telefonami znajomych, towarzyską biblię, w której rozdziały wczytywała się z takim samym zapałem jak w opisy doświadczeń. Mariku opisywał koguty bojowe. Służyły mu one do udowodnienia jakiejś tezy. DZIEŃ. Czas przecieka nam przez palce delikatnie łaskocząc przemijającymi dniami. Nurt rozdziela się tworząc wiry, zakola, płycizny: maj 1983, czerwiec 1995, zima 1993, nowy dom Alberto, smukłe ciało Maite – łachy piasku, odsypy, hieroglify, w których paleogeografowie odnajdują szczątki nieistniejących już krajobrazów. Pamięć. Wspomnienia. Czas przecieka nam przez palce. Maite bawi się nim. Buduje nietrwałe tamy, na każdym zdjęciu, które wpadnie jej w ręce kaligrafując nazwy miast i daty, lecz delikatne łaskotanie nie ustaje. Uśmiecha się wtedy zrezygnowana, pogodzona z przegraną powtarzając: „żyjemy w hotelu na godziny” i bezradnie wpatrując się w płynące Iguaraną wianki rzucone w noc św. Jana, łączące się gdzieś z innymi wiankami... W takie dni, jak ten, karty pozostawia w spokoju. Zieleń miesza się z czerwienią a ona... 5. To, że przyjechał właśnie tutaj nie było przypadkiem. Królowa w koronie z iguany od momentu, gdy zobaczył ją po raz pierwszy na fotografii Gracielii Iturbide, szła obok niego. Czuł jej ciepło, tak jak czuł ciepło ciała Maite nawet wtedy, gdy była daleko. Szła obok niego wraz z innymi kobietami z fotografii Iturbide – kobietami spokojnie skubiącymi koguty, opowiadającymi sobie najprzeróżniejsze historie w takt kołyszących się łbów i metodycznie wyrywanych piór; wraz z obrazami, normalnego miasta, pod skórą, którego żyły nadal obrzędy Indian Zapotec, żyły nie wiadomo czy dzięki potędze tej wiary, bezwładowi przyzwyczajeń czy też dla zwabienia turystów, którzy wpadając w tę, pułapkę zostawiali w niej kilka dolarów w kiosku Sancheza handlującego pamiątkami, albo w supermarkecie oferującym zimną coca-cole i małe buteleczki tequili. Szły obok niego obrazy Maladeo, niedużego miasta przypominającego plaster miodu rzucony na niewielką wypukłość, spływającego ze wzgórza dzięki sile ciężkości, ciekawości ludzi i niższym cenom działek w dolinie. Miasta, o którym w pierwszej encyklopedii nie znalazł żadnej informacji i może nigdy by się o nim nie dowiedział, gdyby nie wystawa w San Francisco Museum of Modern Arts i katalog, który jakimś dziwnym trafem, dzięki prawu przechodniości, dotarł do niego i z którego spojrzała na niego królowa w koronie z iguany. Królowa Maladeo, o którym w przewodniku Bargesa przeczytać można, że to małe miasto zatopione w starych wierzeniach, rządzone przez kobiety, co Iturbide podsumowała jednym tylko zdaniem „robią to, na co mają ochotę”; kobiety o okrągłych indiańskich twarzach skubiące koguty bez żadnej zawiści, znęcania się czy brania odwetu. Do Maladeo prędzej czy później i tak by przyjechał. Pewnego dnia usłyszał tę nazwę i od tamtej pory świszczało mu w uszach i nic nie pomagało przełykanie śliny dla wyrównani ciśnienia. Maite, Maladeo, musiał, matriarchat, miłość – M odbijające się w stojących naprzeciw siebie lustrach, powielane w nieskończoność, przenikające się bez wyraźnych granic tak, że nie wie się, czy oznacza ono Maite czy może Maladeo, na pierwszy rzut oka normalne miasto położone w pół drogi między górami i oceanem, w kotlinie spływającej wraz z Iguaraną w kierunku morza. M jak morze albo Maite lub musiał. Koguta nazwał Mefisto. Delikatnie wyjął go z klatki. Trzymając skrzydła ramieniem zaczął nakładać mu stalowe ostrogi. Ptak był dziwnie spokojny, bez sprzeciwu znosząc wszelkie zabiegi, jakby długi trening przygotował go do każdej sytuacji i nic już nie mogło go zdziwić. Ostrogi nie pasowały do tego wielkiego parkinsona, ale na lepsze nie wystarczyło pieniędzy. Gdy uporał się z nimi wyjął duży czysty lniany worek i wsadził go do środka. Kogut był gotów.

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_07_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: lipiec 2011

Page 9 of 63

Gdzieś we wnętrzu tej łamigłówki, puzzli, które wydają się łatwe, gdy jeszcze nie zabrało się do nich, znajdował się dom z niezamkniętymi drzwiami. Opustoszały, bez śladów mroku, balon, z którego uciekło powietrze, z wielką dziurą areny wysypanej czystym piskiem, zagrabionej i przygotowanej do nowych walk. Ostatnie pieniądze jakie pozostały po kupieniu ostróg dał stróżowi, by wpuścił go do środka i zostawił samego. We wnętrzu, zanim wyjął koguta z worka, narysował cienką linię dzielącą arenę na dwie części. Pozostał na jednej drugą oddając Mefistofelesowi. Rzucił go w powietrze, tak, aby upadł właśnie tam, poza cienką nitką, którą w dziecięcych grach w poprzek ścieżki rysowała Juanita. Kogut zanim tam się znalazł zatrzymał się w powietrzu, jakby ktoś włączył olbrzymią stop-klatkę, a później zaczął powoli opadać, co przypomniało mu dziewczynę, którą widział na placu Campos w Leoncion. Co przypomniało mu, że walki były uświadomioną albo nieuświadomioną przyczyną, czymś do czego prędzej czy później i tak by doszedł. Co przypomniało mu.... Zrozumiał to, gdy zauważył ten moment, po którym wszystko było już wiadome, lecz kogut ostatkiem sił próbował jeszcze coś zmienić. Zrozumiał, że są jedynie kolejną odmianą gry Juanity, w której zawsze wybierał czerwień i przeszłość, gdzie jedynie ta niegłęboka bruzda na ścieżce utrzymywała go w tutaj-teraz-byciu, tworząc te dwa wzajemnie wykluczające i jednocześnie uzupełniające się światy, jego świat przeszłości i jej przyszłości. Opiłki żelaza układające się wzdłuż linii sił pola albo kolorowe szkiełka w kalejdoskopie mód. Po pierwszym uderzeniu słaniał się na nogach, lecz szybko odzyskał siły. Po co tu przyjechał? Po co pozwolił kogutowi na to, co robi? Dlaczego fascynowały go walki? Nigdy nie chciał o tym rozmawiać, tak jak nigdy nie chciał wdawać się w dyskusje na temat polowań z biurkowymi intelektualistami, lub odpowiadać Maite na pytanie, czy ją kocha. Czuł duszny mrok i każdy skurcz serca popychającego gęstą, oporną krew mieszającą się z tak samo gęstym powietrzem, tworzącą mikroeksplozje, niewielkie wiry wypełnione ciepłymi oddechami kogutów – wszystkich kogutów, które kiedykolwiek znajdowały się na środku areny. Czuł bezsens tego co robi, lecz jednocześnie upajającą rozkosz nie pozwalającą zatrzymać się w pół kroku. Poleć to w Google

Esej: Igor Wieczorek DIABEŁ TKWI W SZCZEGÓŁACH „Diabeł tkwi w szczegółach” – głosi polskie przysłowie, którego głęboka mądrość polega, między innymi, na tym, że nie można go jednoznacznie odczytać. Jeśli bowiem to, co z pozoru wydaje się jasne i proste, w gruncie rzeczy wcale takie nie jest, to skąd właściwie wiadomo, że diabeł jest taki zły, na jakiego wygląda? Jednym z najpopularniejszych polskich wierszy dla dzieci jest „Murzynek Bambo” Juliana Tuwima. Przez kilkadziesiąt lat całe rzesze krytyków podkreślały wyjątkowo humanistyczny, antyrasistowski charakter tego wiersza. Jednak w ostatnim czasie sprawy wzięły zły obrót i wielu krytyków uważa, że ta bajeczka ma wyraźnie rasistowski charakter. Autorzy opublikowanego w ramach programu Fundacji Edukacji dla Demokracji podręcznika pt. „Jak mówić polskim dzieciom o dzieciach Afryki” twierdzą, że „Murzynek Bambo” to bajka wysoce szkodliwa chociażby z tego powodu, że w uszach większości czarnoskórych mieszkańców świata słowo „Murzyn” brzmi obelżywie. Ten problem jest bardzo złożony i warto się nad nim pochylić. Niektórzy badacze sądzą, że polskie słowo „Murzyn” pochodzi od staropolskiego czasownika „murzać”, czyli „brudzić”. Jeśli rzeczywiście tak jest, to znaczy, że słowo „Murzyn” jest synonimem słowa „Brudas”. A jeśli nawet tak nie jest, to i tak nie jest dobrze, bo pozostałe dwie teorie

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_07_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: lipiec 2011

Page 10 of 63

na temat pochodzenia tego słowa też mają złe konotacje. Według pierwszej teorii słowo „Murzyn” pochodzi od łacińskiego słowa „Niger” i powszechnie uchodzi za obraźliwe, bo kojarzy się z niewolnictwem. Według drugiej teorii słowo „Murzyn” pochodzi od łacińskiego słowa „Maurus”, które za sprawą Portugalczyków stało się synonimem zniewolonego muzułmanina. Tak więc, niezależnie od tego, jaka jest etymologia słowa „Murzyn”, z punktu widzenia człowieka, którego się nim określa, jest ono jawną obelgą. Są jeszcze inne powody, dla których wierszyk Tuwima budzi gwałtowne sprzeciwy. Aktywiści Fundacji Afryka Inaczej są przekonani o tym, że ta bajka zawiera rasistowskie stereotypy, bo dziki Murzynek Bambo nie chce się myć, wchodzi na drzewo, boi się mleka i - najogólniej rzecz biorąc - robi wrażenie głuptasa. Natomiast Patrycja Piróg, autorka znakomitego eseju pt. „ Murzynek Bambo w Afryce mieszka”, czyli jak polska kultura stworzyła swojego Murzyna” doszła do wniosku, że „szkoła, kąpiel i mleko są symbolami cywilizacji, zmycia tego, co nieczyste i nieprzystające do wyższej kultury, do jej bieli i czystości. Bambo instynktownie przed tym ucieka. Podporządkowanie się zasadom Zachodu równa się utracie własnej tożsamości. Koleżka oznacza niedojrzałość kulturową i cywilizacyjną. Bambo charakteryzowany jest jako dobry, wesoły, czarny – oświeceniowy mit dobrego dzikusa, tworzy opozycję do białego i rozumnego”. Możemy spierać się o to, czy krytycy bajki Tuwima nie są przewrażliwieni. Możemy bronić poglądu, że pejoratywne znaczenie staropolskiego słowa jest rezultatem pochopnej i nieuprawnionej projekcji z gruntu niepolskich problemów na obszar naszej kultury. Możemy bronić honoru, prawdy i literatury, ale musimy przestrzegać europejskich standardów, co nie zawsze przychodzi nam łatwo. Najlepszym tego przykładem są ordynarne wybryki Kuby Wojewódzkiego. W wyemitowanej 25-ego maja porannej audycji radia Eska Rock ten popularny showman zatelefonował do ciemnoskórego Alvina Gajadhura, rzecznika Głównego Inspektoratu Transportu Drogowego, i poinformował go o tym, że audycja radia Eska Rock sponsorowana jest przez warszawski oddział Ku Klux Klanu. Rada Etyki Mediów bardzo słusznie uznała ten jawny przejaw rasizmu za pogwałcenie zasady szacunku i tolerancji zapisanej w Karcie Etycznej Mediów, ale Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego oświadczył, że Kuba Wojewódzki należy do osób „niezwykle otwartych, niezwykle życzliwych, szanujących wrażliwość inność ludzi”. Jeśli rasistowski bełkot Kuby Wojewódzkiego rzeczywiście był przejawem szacunku dla wrażliwości Alvina Gajadhura, to sposób działania Ministra Kultury Bogdana Zdrojewskiego można śmiało porównać do sposobu działania Murzynka Bambo, który „Uczy się pilnie przez całe ranki ze swej murzyńskiej Pierwszej czytanki. A gdy do domu ze szkoły wraca, psoci, figluje – to jego praca”. Poleć to w Google

Felieton: Krzysztof Jurecki KUPIONA NIEZALEŻNOŚĆ Problem niezależności, połączony z finansowaniem prywatnych galerii przez państwo polskie w dalszym ciągu należy do najbardziej dyskutowanych. Dlatego zdecydowałem się zamieścić swój archiwalny tekst z 2000 roku. Bardzo nie spodobał się on niektórym decydentom ówczesnej artystycznej sceny gdańskiej, którzy w dalszym ciągu starają się eliminować z niej Marka Rogulskiego i jego galerię. A więc mój artykuł sprzed jedenastu lat w dalszym ciągu jest aktualny. KUPIONA NIEZALEŻNOŚĆ

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_07_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: lipiec 2011

Page 11 of 63

Grzegorz Klaman jako kurator wystawy pt. Forum galerii i innych miejsc sztuki w Polsce, która odbyła się w X – XI 2000 roku w Gdańsku w Centrum Sztuki Współczesnej Łaźnia i Galerii Wyspa po raz kolejny w latach 90. poruszył temat niezależności. Można stawiać różne diagnozy i próbować rozwiązywać ten problem w oparciu o różne modele teoretyczne. W postmodernistycznej rozgrywce liczą się zupełnie inne kategorie rezygnujące z pojęcia niezależności i alternatywności ze względu na ich utopijność. Ale w każdym pluralistycznym państwie potrzebni są artyści dworscy służący określonej władzy (prawicowej, lewicowej) za określone pieniądze. Dlatego potrzeba dodatkowych dowodów bycia niezależnym i alternatywnym, aby działać pod protektoratem nie tylko uczelni, ale i Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego i państwowych Urzędów . Galeria Wyspa jest w takim samym stopniu niezależna jak np. warszawski Foksal, a Centrum Sztuki Współczesnej Łaźnia jak Zachęta, z tą różnicą, że Zachęta decyduje co jest ważne w najnowszej twórczości polskiej, a Łaźnia później to upowszechnia (potwierdziła ten fakt wystawa Negocjatorzy Sztuki). Galeria Koło z Gdańska jest w takim samym stopniu niezależna jak krakowski Zderzak, który na tej wystawie został pominięty. Koło często pokazuje tych samych artystów co Zderzak, z tą różnicą, że to właśnie galeria krakowska wylansowała ich w II połowie lat 80. Przy okazji chciałbym zaznaczyć, że malarstwo Krzysztofa Gliszczyńskiego jest jednym z najważniejszych dokonań lat 90. w Polsce. Łódzka Galeria Wymiany jest od lat galerią o charakterze konceptualnym (w latach 90. nie odbyły się w niej żadne wystawy), lansującą wygodną dla siebie teorię o „niepodległym ruchu artystycznym”. Owszem, prezentuje ważny zbiór kolekcjonerski (jakich nie brakuje w Łodzi) oraz dwoje artystów prowadzących obecnie tę placówkę. Jest ona w takim samym stopniu niezależna, jak np. Galeria FF czy Galeria Manhattan, które w latach 90. zorganizowały po kilkadziesiąt wystaw. Takich wątpliwości i pytań można było znaleźć dużo więcej. Nasuwa się pytanie o wartości samej ekspozycji? Ciekawie, „demokratycznie” zaprezentowała się poznańska Galeria AT, z interesującymi realizacjami Piotra Kurki i Leszka Knaflewskiego. To samo można powiedzieć o konsekwentnej twórczości (dla niektórych będzie ona nudna) Jacka Mrozowicza z łódzkiego Muzeum Artystów, wiernej koncepcji Kazimierza Malewicza i Ad Reinhardta oraz Tomka Matuszaka z Galerii Wschodniej, próbującego być bliżej życia, ale używającego form minimal-artowskich. Od wielu lat okazuje swą wrażliwość działając małymi, kruchymi formami Jan Gryka (Galeria Biała z Lublina). Największe wrażenie zrobiło na mnie malarstwo Doroty Podlaskiej, reprezentującej bydgoską Wieżę Ciśnień. Jest to rodzaj malarstwa wywodzącego się od Nowosielskiego, ale mówiącego wiele nt. religijności w ogóle. Prace fotograficzne Jacka Markiewicza są, co najwyżej bardzo kiepską formą artystyczną recepcji Jeffa Koonsa, w przeciwieństwie do rzeźby Pawła Althammera i studenckich aktów Katarzyny Kozyry. Markiewicz jest niestety epigonem w zakresie pornograficzności, podobnie jak nieudolne echo Toscaniego — Bruno Tode (szczecińska Amfilada), który w odpowiednim czasie przestał być „nowym dzikim” na rzecz kolejnej polskiej mody ukazującej problem wzwodu członka. Powstaje pytanie czy opisywana wystawa była aż tak zła? Nie, gdyż nie różniła się niczym in minus od ogólnego polskiego stanu wystawienniczego. Zresztą to prowadzący poszczególne galerie decydowali, co pokazać, a nie Klaman. Mało tego — ekspozycja prezentowała szereg nazwisk od lat obecnych na polskiej scenie artystycznej. Na koniec zaznaczę, że ze zrozumiałych względów nie dano możliwości prezentacji, czyli nie zaproszono do omawianej wystawy gdańskiej Galerii Spiż 7 Marka Rogulskiego, która jest jedyną znaną mi galerią rzeczywiście niezależną, tj. działającą poza strukturami uczelni, układów towarzyskich i mecenatem miasta. Poza tym prowadzona jest za własne pieniądze artysty. Właśnie o nie, zgodnie z zasadami rynkowymi (a one już obowiązują) toczy się gra. Pojęcie alternatywności jest nie tyle

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_07_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: lipiec 2011

Page 12 of 63

anachroniczne, co zupełnie nieadekwatne do modelu artystycznego lat 90. jaki dominuje w Polsce. Warto dodać, że Galeria Wyspa wydała kolejny numer „Żywej Galerii” za... pieniądze MKiDN, poświęcony galeriom biorącym udział w tej wystawie. Prezentowane były następujące galerie: Wyspa (Gdańsk), Amfilada (Szczecin), a.r.t. (Płock), AT (Poznań), Biała (Lublin), Entropia (Wrocław), Fort Sztuki (Kraków), Koło (Gdańsk), Moje Archiwum (Koszalin), Muzeum Artystów (Łódź), Otwarta Pracownia (Kraków), ON (Poznań), Potocka (Kraków), Prowincjonalna (Słubice), Wymiany (Łódź), Wieża Ciśnień (Bydgoszcz), Wschodnia (Łódź) i QQ (Kraków). Poleć to w Google

Recenzja: Tomasz Bocheński WITKACY I RESZTA ŚWIATA Autorka: Joanna Mieszkowicz „Lepiej jednak skończyć nawet w pięknym szaleństwie niż w szarej, nudnej banalności i marazmie." S.I. Witkiewicz

Kim był Witkacy? Książka „Witkacy i reszta świata” Tomasza Bocheńskiego, cenionego literaturoznawcy, witkacologa, odpowiada na to pytanie w sposób wyczerpujący. Autor przybliża sylwetkę Witkacego i dotyka tych sfer życia, które kształtowały osobowość twórcy teorii Czystej Formy. Witkacy jawi się nam jako człowiek o nieprzeciętnej inteligencji, jako badacz i poszukiwacz metafizycznych stron życia. Jawi się również jako człowiek dostrzegający pospolitość czasów, w których przyszło mu żyć. Niezaspokojony tropiciel Tajemnicy Istnienia, którego życie rozczarowało. Pierwsza, najdłuższa część tej publikacji skupia się na życiu Stanisława Ignacego Witkiewicza. Swoją opowieść Bocheński rozpoczyna od przybliżenia czytelnikowi rodziny Witkacego i jej wpływu na jego dorosłe życie. Nad rozwojem artystycznym syna czuwał ojciec, Stanisław Witkiewicz, malarz, pisarz i architekt, jeden z największych popularyzatorów stylu zakopiańskiego. W Stanisławie Ignacym widział zaspokojenie własnych ambicji artystycznych, jednakże, jak życie pokazało, syn wkroczył na odmienną ścieżkę i odnalazł się w zupełnie innej koncepcji sztuki. Choć wcale nie jest prosta odpowiedź na pytanie, czy odnalazł się w życiu i w sztuce... Jak wspomina w swojej książce Tomasz Bocheński, Witkacym „zawładnęły potwory” i „realność nadzwyczajna”. A te „pasje” nie mogły i nie pozwoliły Witkacemu na kontynuowanie koncepcji artystycznych ojca. Dojrzały Witkacy narodził się w Rosji, gdzie służył w Armii Carskiej. Podczas I wojny światowej ten „ostatni wielki romantyk” opowiedział się po stronie Rosji. Nieobce były mu problemy natury politycznej i w wielkim ruchu społecznym upatrywał ustanowienia nowego ładu społecznego. Mierziła go rzeczywistość i istniejący porządek na arenie politycznej. Podziwiał Piłsudskiego. Był przeciwny niesprawiedliwości społecznej, nierówności klasowej, miernocie i stagnacji. Raziła go pospolitość. Rozpoczął poszukiwania Tajemnicy Istnienia, którą widział w stopieniu się ze światem, kosmosem. Dostrzegał Dziwność Istnienia, o czym wielokrotnie pisał w swoich rozprawach filozoficznych. A więc był Witkacy filozofem. Badał „znikomość ludzkiego życia w nieskończoności wszechświata”. Ubolewał nad intelektualnymi ograniczeniami człowieka. Postanowił swoją sztukę traktować, jako broń w walce z „odtajemniczeniem”. Przeżywał notoryczny metafizyczny wstrząs. Dziwność Istnienia i Tajemnica Istnienia to pojęcia, które zawładnęły jego twórczością. Poszukiwał dróg, które wyzwolą człowieka z jarzma niedoskonałości. Odczuwał „potworność samotnego istnienia” twierdząc, że jedynym rozwiązaniem jest poczucie „jedności w wielości”.

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_07_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: lipiec 2011

Page 13 of 63

W sztuce widział złoty środek zbliżający człowieka do absolutu, do metafizycznego (albo i mistycznego) wstrząsu, który objawiłby sens życia. Tomasz Bocheński przedstawia Mistrza również jako człowieka drwiącego z rzeczywistości, ze sztuki, z języka. Witkacy był autoironistą doskonałym, przytłoczonym ambicjami, by teoria Czystej Formy zyskała na znaczeniu. Wiedział on, że przez autoironię człowiek dąży do samodyscypliny; swoje ironiczne życie artysty zamienił w życie człowieka tragicznego. Bo jego celem było zostać dobroczyńcą ludzkości. Brzmi to szyderczo, ale w twórczości Witkacego, szczególnie tej wczesnej, tego typu wątki pojawiają się często. Ironia to odpowiedź na zawód, jaki spotkał go w życiu. Czując się jednostką wybitną, nie potrafił wykorzystać swoich umiejętności, by stać się tym dobroczyńcą ludzkości. Owa porażka, dość szybko uzmysłowiona, wpłynęła na dalsze życie twórcy „Szewców”. Życie osobiste Stanisława Ignacego było wyjątkowo bujne. Liczne przyjaciółki/kochanki wypełniały mu czas pomiędzy malowaniem, portretowaniem, pisaniem i filozofowaniem. Aż dziw bierze, że żona Jadwiga wytrzymywała tę sytuację i przyzwalała na nią. Tak tolerancyjnej kobiety nie mógł Witkacy nie kochać. Z jego „Listów do żony” wyłania się bardzo interesujący obraz artysty. Już sam fakt, że Witkacy zaczął pisać regulamin małżeństwa budzi ciekawość i zdziwienie. Z pewnością nie traktował on małżeństwa jak obowiązku. Tomasz Bocheński w swej książce jedynie zaznacza ten osobliwy temat, odsyłając do źródła – książki, która ukazała się w 2007 roku. Bocheński wprost pisze o tym, że Witkacy nie wierzył ani w Boga ani w piekło, choć to właśnie piekło staje się częstym tematem jego literackich wędrówek. Swoich bohaterów ubierał w kostiumy rodem z piekielnych otchłani. Pisze Bocheński również o amuzji Witkacego, który przecież wykształcenie muzyczne uzyskał od własnej matki i będąc młodym chłopcem komponował różne lepsze lub gorsze utwory. Muzyka w pewnym momencie życia zaczęła go drażnić, szczególnie popularny jazz i radiowe hity oscylujące wokół sentymentalnych tematów. Witkacy był również wielkim polemizatorem, mówiąc potocznie „czepiającym się” sobie współczesnych artystów: Chwistka czy BoyaŻeleńskiego. Swoje osamotnienie celebrował, skupiając się na wyższych celach życia. Nie przeszkadzało mu jednak, by bohaterowie jego dzieł pojedynkowali się, jakby w jego imieniu. Część drugą swojej książki poświęca Tomasz Bocheński trzem największym witkacologom, bez których poznanie Witkacego nie byłoby możliwe. Poświęca trzy rozdziały Konstantemu Puzynie, Janowi Błońskiemu i Januszowi Deglerowi. Omawiając ich wkład w historię literatury i opracowane przez nich dzieła poświęcone życiu i twórczości Witkacego, Bocheński składa im niejako hołd. Co bardziej zainteresowanych czytelników należy znów odesłać bezpośrednio do tekstów w/w postaci, bo te trzy szkice są jedynie wstępem. Ich lektura pozwala spojrzeć na Witkacego z różnych perspektyw. Co dla jednego w życiu Witkacego jest ważne, inny zupełnie pomija, lub konfrontuje opinie z własnymi spostrzeżeniami. Trzecia część „Witkacego i reszty świata” dotyczy właśnie tej reszty świata, a ściślej mówiąc, trzech wielkich nazwisk polskiej literatury XX wieku: Aleksandra Wata, Bolesława Leśmiana i Zbigniewa Herberta. Tomasz Bocheński analizuje utwory wspomnianych literatów: „Ja z jednej strony i Ja z drugiej strony mego mopsożelaznego piecyka” A. Wata, wiersz B. Leśmiana o Don Żuanie oglądającym własny pogrzeb, tegoż „Dziejbę leśną” oraz eseje Zbigniewa Herberta. Mamy tu rozważania nad szczęściem, śmiercią i nicością, nad ludzką niemożnością poznania Boga. Odniesienia do surrealizmu, szamańskich podróży do nieba, śmierci za życia. Bezradności poznania zaświatów (Wat, Leśmian). Czytamy o zachwycie Herberta nad malarstwem Piera Della Franceski oraz odkrywaniem muzeum, jako miejsca gromadzącego sztukę. Pozornie ta „reszta świata” nie ma związku z Witkacym, jednakże, gdy się dokładniej przyjrzymy, dostrzegamy pewne cech wspólne. Poszukiwania odpowiedniej formy w sztuce, tematyka dotykająca tych

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_07_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: lipiec 2011

Page 14 of 63

samych obszarów życia (i śmierci). I zauważamy, że Witkacy nie był odosobniony, choć swoją sztukę przeżywał inaczej. Część czwarta książki Tomasza Bocheńskiego to jego osobisty ukłon w stronę Andrzeja Nowickiego, artysty drzeworytnika. Autor skupiając się na wystawie, która miała miejsce w 2009 roku w Muzeum Historii Miasta Łodzi, przybliża niezwykły warsztat Andrzeja Nowickiego, który w każdym swoim drzeworycie „pieczętuje swój głęboki, cielesny związek ze światem”. Dopiero ten krótki tekst pozwala dostrzec piękno i zrozumieć sens drzeworytów zdobiących strony tytułowe poszczególnych rozdziałów książki. Książkę zdobi również rozkładana ilustracja zamieszczona na końcu publikacji – drzeworyt Nowickiego „Łódzki tramwaj regionalny”. Dziewięć postaci stojących i siedzących w tramwaju nie patrzy w naszą stronę. Postaci wydają się groteskowe, nawet chimeryczne. Gdzie jadą, dokąd się udają? Każdy ma jakieś przeznaczenie. Nie nam zgadywać, co z nimi będzie… Książka Tomasza Bocheńskiego jest kompendium wiedzy o Witkacym. Jest tym ciekawsza i warta polecenia, iż jest to publikacja wszechstronna. Można ją odczytać, jako lekturę naukową, bo poświęconą znakomitemu artyście. Ale uwagę zwraca nie tylko akademicki ton. Wśród tekstów książki znajdują się przecież szkice dotyczące innych poetów, jest też recenzja z wystawy drzeworytów. Po jej lekturze można się zastanawiać nad prekursorstwem Witkacego, nad kontynuatorami jego „dziwności”. Ale tak naprawdę sztuka w swojej wielowymiarowości i wielogatunkowości dotyka wciąż tego samego. Sensu życia i poszukiwaniu ukojenia w absolucie. A estetyczne doznania są jedynym właściwym środkiem, który w tych poszukiwaniach ma nam pomóc. Poleć to w Google

Opowiadanie: Tomasz Sobieraj OGÓLNA TEORIA JESIENI And sit once more alone with sprawling papers, Bitten-up letters, boxes of photographs, And the case of butterflies so rich it looks As if all summer settled there and died. Philip Larkin, Autumn

Jesień jest dobra. To pora unoszącej się w powietrzu egzaltacji zapachów, roślinnych i owocowych ewaporatów, połączonych z anarchistyczną nonszalancją, która, jak wiadomo, przystoi jedynie bogom, i naturze. Jesień to czas burzenia skostniałych porządków, czas, gdy barwne liście, ci nadrzewni heretycy, odstępcy od zielonej, monotonnej dyktatury lata, występują otwarcie przeciwko jego pospolitej urodzie, zadziwiając niespożytą energią w odkrywaniu kolorów i zapierając dech tylko im właściwą swobodą lotów, dzięki której mieszają się w powietrzu i wymijają, zderzają i splatają w ekstazie, spoczywając w końcu na szmaragdowych trawnikach, sycąc się sobą i wprawiając w zdumienie tymi gorszącymi scenami zwierzęta, przyzwyczajone do bardziej konwencjonalnych zachowań w królestwie roślin. Jesień wcale nie jest końcem – przeciwnie, jest początkiem, co łatwo sprawdzić, przyglądając się bezlistnym już drzewom i krzewom, które, wyposażone w gotowe do wystrzelenia pąki liści, czekają całą zimę niecierpliwie, jak dziewczynki marzące o dorosłości, by tak jak one, we właściwej chwili zaiskrzyć skrywaną urodą, zaskoczyć jasnozieloną młodzieńczą uwerturą, a po niej wprawić w oszołomienie radosną, wiosenną symfonią kwiatów, niepostrzeżenie zamieniającą się w porywającą, perwersyjną orgię z owadami. Niestety, trwa to krótko. Kolory i zapachy wiosny odchodzą jak kobiety – nagle i nieodwołalnie, zostawiając tylko bolesne wspomnienie i nudę prostackiego lata, z której wyzwala dopiero jesień. W wierszu Philipa Larkina pudełko fotografii to jeden ze smaków

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_07_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: lipiec 2011

Page 15 of 63

odchodzącego lata, jego nostalgiczne residuum, podobnie jak spreparowane okazy motyli w gablocie czy nieuporządkowane notatki na luźnych kartkach papieru. U niego jesień jest złą siostrą jeszcze gorszej zimy. Tak to widać z okien biblioteki, zza grubych szkieł okularów, gdzieś w wilgotnym, wiecznie pochmurnym zakątku Albionu. Jednak w kontynentalnym ogrodzie wygląda to zupełnie inaczej – gorycz odejścia lata jest przystawką przed smakiem lekkim, wykwintnym i oczekiwanym, serwowanym na ciepło specialite de la maison, nieprzytomnym od czerwieni, żółci, brązu i zieleni oraz ich dowolnych kombinacji, zabarwionym dla kontrastu nutą błękitu nieba. Zaś gdy przyjdzie właściwa pora, danie główne zamienia się w wyrafinowany deser, kunsztownie inkrustowany kryształkami szronu, mieniącymi się wszelkimi odcieniami różu i brzoskwini. A nawet jeśli zdarzy się tak, że atmosferyczne niże znad oceanu przyniosą ze sobą zwały ociężałych od deszczu chmur i porywiste wiatry, wprawiając wszelkie istoty w nastrój melancholijny, zmuszając tym samym do rozpalenia w kominkach i sączenia wiśniówki, jest pewne, że nadejdzie dzień, gdy słońce wystrzeli ponad horyzont, i będzie można wyjść do ogrodu, cieszyć się smakiem zerwanych z drzewa gruszek, roześmianą beztrosko czerwienią owoców głogu, zapachem dojrzałych śliwek i szelestem rozgarnianych nogami liści. Od lat odrzucał larkinowską koncepcję jesieni, uznając ją za nieobiektywną, wyrosłą z naiwnego, gabinetowego poznawania zjawiska, i w swoich polemikach z Larkinem zarzucał mu, że czerpie on swoją bezużyteczną wiedzę z książek i gazet, żyjąc tym samym złudzeniem kopisty, podobnie jak bohaterowie Flauberta – Bouvard i Pècuchet, dwaj głupcy zanurzeni w krynicy papierowej mądrości. Urażony Larkin bronił się twierdząc, że poznawał jesień organoleptycznie, i że jego materiał badawczy jest bardziej rzetelny, bo obejmuje większą serię obserwacji, z wielu lat. Zaciekły spór zakończył się dopiero wtedy, gdy opublikował pracę „Ostateczna krytyka jesieni Larkina”, w której dowiódł, że angielski poeta ograniczył się jedynie do zbadania powierzchownej fizyczności jesieni, tego, co można zobaczyć, natomiast pominął zupełnie badanie tego, czego nie widać. Słabością Larkina był również brak poznania przedmiotu drogą logiczno-matematyczną, znaną z nauk przyrodniczych, jak na przykład astronomia, gdzie odkrywa się nowe, niewidzialne gwiazdy za pomocą obliczeń, a nie obserwacji nieba. Pokonany Anglik przyznał też w jednym ze swoich ostatnich artykułów, że jego lato pachnie celulozą i fotograficzno-entomologicznym panoptikum, oraz że będąc zwykłym krótkowzrocznym bibliotekarzem, nigdy nie prowadził badań terenowych, ani nawet nie opracował metody analizy jesieni, więc w istocie może się mylić. Wkrótce po tym, jak ustały ich brutalne intelektualne polemiki, jesień odzyskała należne jej miejsce w hierarchii pór roku. W niepamięć odeszły poglądy piewców dusznego proletariackiego lata – niewiele brakowało, by ich książki znalazły się na indeksie razem z hagiografiami zimy. Parlament nawet rozważał możliwość częściowej likwidacji lata oraz obłożenia go podatkiem, jednak zwyciężyła opcja umiarkowana i jedynie skrócono je do ośmiu tygodni, zmieniając przestarzałą ustawę o przesileniu letnim i równonocy jesiennej na nową, spełniającą wymagania nowoczesności. Pewien niepokój wzbudziły opornie zachodzące zmiany nachylenia osi ziemskiej do płaszczyzny ekliptyki, za co winą pierwotnie obarczano terrorystów, jednak okazało się, że to wynik niedoskonałości ustawy zasadniczej, bowiem po wprowadzeniu poprawek do konstytucji astronomiczne i klimatyczne pory roku wyrównały się i ustabilizowały. Natomiast koncepcje Larkina wylądowały na najdalszych półkach uniwersyteckich bibliotek, pokrywając się kurzem i pajęczyną, stając się jedynie ciekawostką dla wąskiego grona specjalistów, zajmujących się burzliwą i arcyciekawą historią poglądów na jesień. Poleć to w Google

Strona główna

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_07_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: sierpień 2011

Udostępnij

Zgłoś nadużycie

Page 1 of 63

Następny blog»

Utwórz bloga

Zaloguj się

KRYTYKA LITERACKA pod redakcją Witolda Egertha i Tomasza Sobieraja ● ISSN 2084-1124 LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA ESEJE RECENZJE FELIETONY WIERSZE OPOWIADANIA ______________________________________________________________________ Spis treści ► 2012 (8) ▼ 2011 (78) ► grudzień (7) ► listopad (9) ► październik (10) ► wrzesień (6) ▼ sierpień (3) Felieton:Igor Wieczorek SZCZĘŚCIE LUB POTĘPIENIE Galeria: Krzysztof Jurecki KEYMO ARTYSTKA KOŃCA ... Recenzja: Adam Zagajewski LEKKA PRZESADA ► lipiec (6) ► czerwiec (4) ► maj (4) ► kwiecień (6) ► marzec (7) ► luty (7) ► styczeń (9) ► 2010 (41) ► 2009 (4) ____________________ _ Adres do korespondencji t.sobieraj@wp.pl

AUTORZY TEKSTÓW Józef Baran Klaudia Bączyk Mariusz Bober Jan Z. Brudnicki Maciej Cisło Michał Dec-Budziszyński Stanley Devine Marek Doskocz Witold Egerth Stanisław Esden-Tempski Piotr Grobliński

Felieton:Igor Wieczorek SZCZĘŚCIE LUB POTĘPIENIE Z satysfakcją, ale bez entuzjazmu przeczytałem najnowszy bestseller Janusza Głowackiego. Cechą charakterystyczną bestsellerów są dobrze brzmiące tytuły, intrygujące tematy i efektowne okładki. Czasami zdarza się również, że za tą potrójną fasadą czai się jakaś głębsza, godna uwagi treść. Wiele wskazuje na to, że taka bardzo głęboka, godna uwagi treść czai się w bestsellerze, który wyszedł spod pióra pracowitego „Głowy”. Problem polega na tym, że ta przyczajona treść jest trudna i niepokojąca, a „Głowa” to celebryta, globtrotter i sprawozdawca, a nie przenikliwy krytyk. Jego pisarstwo jest mocne, barwne, soczyste, odważne, ale nad wyraz rozwlekłe i dziwnie bezrefleksyjne. Ten autor wiele nie myśli. Ten autor po prostu pisze. Pisze o tym i owym, głównie o Nowym Jorku i swoich licznych znajomych. Teoretycznie rzecz biorąc, jednym z głównych tematów powieści „Good night Dżersi” jest życie Jerzego Kosińskiego, ale praktycznie rzecz biorąc, ten temat jest tylko pretekstem do opisania świata, w którym nic nie jest łatwe, dobre i oczywiste. Fascynujący opis. Sądziłem, że ten bestseller rzuca jakieś nowe światło na przyczyny samobójczej śmierci Kosińskiego, ale wcale tak nie jest. To światło jest bardzo stare, ma już dwadzieścia lat i pada na smugę cienia. A jednak warto pomyśleć o przyczynach samobójstwa Dżersiego w świetle przydługiej powieści, którą napisał Dżanus. W tym świetle widać wyraźnie, że życie wielu mieszkańców dumnej „stolicy świata” upływa pod znakiem niewiary w ucieczkę z wyścigu szczurów, a słynne „american dreams” już dawno straciły swój blask i siłę oddziaływania. W tej dusznej i opresyjnej atmosferze niemocy, cynizmu i amoralności Dżersi szukał wytchnienia po długich latach wojennej i totalitarnej niewoli. Z podziwu godną zręcznością wspinał się po drabinie społecznego sukcesu, a kiedy dotarł wysoko, naprawdę bardzo wysoko, spojrzał w dół i zobaczył, że świat jest rozległym więzieniem, a wszystkie szczeble drabiny są ulepione ze złudzeń. Wtedy zeskoczył z drabiny i poszybował ku niebu, w którego cudowność nie wierzył, bo miał ku temu powody, nie byle jakie powody. Taki mniej więcej obraz wyłania się z bardzo rzetelnej, choć nieco nudnej powieści, którą uraczył nas „Głowa”. W znakomitym eseju pt. „Skazani na radość” francuski pisarz, Pascal Bruckner, stawia ciekawą tezę, że współczesna kultura zachodnia opiera się na przymusie radości. Już nawet nie na kulcie szczęścia, ale na przymusie radości. – „Smutek jest chorobą społeczeństwa, które z dobrego samopoczucia uczyniło obowiązek i które karze nieudaczników. Szczęście przestało być szansą czy darem niebios, rzadką łaską, która opromienia monotonne dni. Jesteśmy je winni sobie, mamy je okazywać wszem i wobec,” – zauważa posępnie P.Bruckner, a potem dochodzi do wniosku, że „ zachodni kult szczęścia to naprawdę dziwna przypadłość, coś jak zbiorowe zaczadzenie. Pozorując wyzwolenie, zamienia on piękny ideał w

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_08_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: sierpień 2011

Page 2 of 63

W.A. Grzeszczyk Łukasz Jasiński Zbigniew Joachimiak Krzysztof Jurecki Katarzyna Karczmarz Roman Kaźmierski Marcin Królik Andrzej Jerzy Lech Marek Ławrynowicz Przemysław Łośko Dariusz Magier Roberto Michel Joanna Mieszkowicz Janusz Najder Krzysztof Niemczycki Stanisław Obirek Edward Pasewicz Dariusz Pawlicki Robert Rutkowski Jan Siwmir Tomasz Sobieraj Wioletta Sobieraj Jan Stępień Andrzej Tchórzewski Janusz Termer Marek Trojanowski Joanna Turek Igor Wieczorek Bohdan Wrocławski Adam A. Zych

jego przeciwieństwo. Skazani na szczęście musimy być szczęśliwi pod groźbą utraty pozycji społecznej. Zmieniła się nasza koncepcja szczęścia – jesteśmy chyba pierwszą społecznością w dziejach unieszczęśliwiającą za to, że nie jest się szczęśliwym.”

ORAZ

Pozostawmy na razie jej dokonania z zakresu tradycyjnych technik i zastanówmy się nad fotografią. Jaki uprawia styl? Dlaczego jest tak blisko fotografii mody, czego nie potrafię do końca zrozumieć. Chyba, że pragnie pokazać prawdziwe oblicze tego środowiska, jeśli jest to możliwe. Jej fotografia jest bardzo sugestywna i przypomina mi perwersyjną ekspresję w stylu Egona Schielego – wielkiego artysty ciała, który musiał zaistnieć, aby powstała twórczość Hansa Bellmera.

J.W. Goethe Jarosław Hašek S.I. Witkiewicz ____________________

Jeżeli ta smutna diagnoza jest chociaż częściowo prawdziwa, a myślę, że tak właśnie jest, to trudno nie dojść do wniosku, że samobójstwo Dżersiego było efektem tyranii, jakiejś bezosobowej, kulturowej tyranii. Ten człowiek miał być wesoły, bo był powołany do szczęścia..W bacznie śledzących go oczach krytyków i wielbicieli stał się symbolem sukcesu – nie tylko artystycznego, ale też osobistego i społecznego sukcesu. Szczęśliwie uniknął śmierci z rąk hitlerowskich bandytów i równie szczęśliwie przekroczył żelazną kurtynę. Szczęśliwie wspiął się na szczyty amerykańskiej kariery. Był zdolny, zdrowy, zamożny, sławny i kontrowersyjny. Niczego mu nie brakowało .Dlaczego tak często narzekał? Dlaczego bał się krytyków? Dlaczego nie był szczęśliwy? A może był ponurakiem, który w przebraniu jakiegoś egzotycznego artysty próbował zepsuć cudowną, amerykańską zabawę? Jedno wydaje się pewne – jego ponure grymasy szybko przestały być trendy, a tego się nie wybacza. Poleć to w Google

Galeria: Krzysztof Jurecki KEYMO - ARTYSTKA KOŃCA EPOKI Autorka skrywająca się pod pseudonimem Keymo działa na polu fotografii portretowej, malarstwa i rysunku. Jest absolwentką ASP w Krakowie.

Jest to jednocześnie rodzaj narcystycznego fotografowania, w którym znajdziemy kilka wzajemnie uzupełniających się konwencji. Jest to trochę styl zbliżony do „lekkiego” („soft”) antyfeminizmu Helmuta Newtona. Kiedy indziej zbliża się do dokonań: Nobuyoshi Arakiego („znęcanie” się nad kobietą), ekshibicjonizmu Nan Goldin, amatorskości "prawdziwego" ujęcia Juergena Tellera. Jeszcze innym razem do surrealistki Claude Cahun, przełamującej dominujący schemat płci. Jest to także sugestywna fotografia portretowa o charakterze fetyszu, mocno erotyczna i niezwykle silnie przesiąknięta seksualnością. Niektórych widzów może odrzucać wątek sadomasochistyczny i perwersyjny. Całość wydaje się być na razie mocno eklektyczna i manieryczna, ale żyjemy w takich czasach. Czyżby była to dekadencka wersja końca pewnej epoki? Jednak zdjęcia, szczególnie barwne, dzięki wykorzystaniu analogowych materiałów posiadają określoną temperaturę uczuciową i wielki potencjał malarskości, w tym tradycji Witolda Wojtkiewicza. Jestem pod ich wrażeniem! Wszystko to dzięki Rafałowi Piekarzowi - kuratorowi wystawy zbiorowej Pink Cube w krakowskiej Galerii Olympia (...). Oto fragment maila Keymo do mnie (01.11.2010) na temat „pesymistycznej” według mnie wymowy jej prac: „Perwersja obecna w mojej fotografii nie jest pesymistyczna, to pewna estetyka ciała, która dla mnie pozostaje najciekawsza.... perwersja pozwala wydusić z ciała prawdziwe piękno, to trochę jak z owocem, trzeba go zgnieść, żeby uwolnić soki, poczuć zapach miąższ....tradycyjne akty patrzą na ciało, jakby głodny zaglądał przez witrynę do sklepu pełnego żarcia... a ja staram się raczej wejść do sklepu i coś podpierdolić :)”. Mam jednak nadzieję, że ten czar szybko nie pryśnie. Ale muszę zaznaczyć, że przeszkadza mi w tych pracach pesymistyczne przesłanie. W latach 90., w podobnym „stanie” wizualnym powstawały zdjęcia

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_08_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: sierpień 2011

Page 3 of 63

Sławka Beliny, który praktycznie przestał już tworzyć. Czasami stać go tylko na żart. Ale to za mało, aby na dłużej przetrwać w ludzkiej pamięci! Poleć to w Google

Recenzja: Adam Zagajewski LEKKA PRZESADA Autor: Joanna Mieszkowicz Zazdroszczę starszym pokoleniom umiejętności wyważonego spojrzenia na otaczającą nas rzeczywistość. Rozmawiając ostatnio z jednym starszym panem o życiu i o czasach, w których przyszło jemu i mi żyć, zauważyłam różnicę w naszych spojrzeniach. On już się nie łudzi, nie próbuje naprawiać świata, wie, że pewnych mechanizmów nie da się ze świata wyeliminować. Ja wciąż się łudzę, że jednak warto walczyć o uczciwość, sprawiedliwość i lojalność wobec drugiego człowieka, o ponadczasowe wartości świadczące o dobrej naturze człowieka. Łudzę się i co jakiś czas ponoszę osobistą, sromotną klęskę. Dostrzegam nieprawidłowości i wciąż się nimi irytuję. Mój rozmówca powiedział mi, że niszczę w ten sposób swoje wnętrze, że mój upór, moja kontestacja, to piękne cechy, ale świat nie lubi takich ludzi. Rewolucjoniści nigdy nie byli w cenie. Historia pokazuje, jak marnie kończyli. Dlatego zazdroszczę osobom z pokolenia, które powoli odchodzi z tego świata. Bije z nich olbrzymia pokora, spokój, akceptacja życia. Wędrują pamięcią do czasów dzieciństwa, młodości, jakby tamte, odległe czasy, miały jakiś inny zapach i kolor, dziś już niespotykany. Tęsknią za autentycznością, za naturalnym pięknem, czystym i niezniszczonym przez cyniczną cywilizację popkultury. Czytając „Lekką przesadę” Adama Zagajewskiego czułam, jakbym dotykała innego świata, bardziej nastawionego na przeżycia duchowe. Świata, który już nie istnieje, został pożary przez czas. Został uwieczniony jedynie na fotografiach już nieco pożółkłych i w zdaniach, z których aż bije umiłowanie do pięknej składni i eleganckich figur retorycznych. Poeci starszego pokolenia są chyba stworzeni z innej gliny, bardziej szlachetnej. Im się wybacza poczucie wyjątkowości, dystyngowanie i pewną nonszalancję. Im się wybacza sentymentalizm i melancholię. Adam Zagajewski w swojej najnowszej książce, na którą składają się krótkie refleksyjne eseje, układające się w obraz świata człowieka spełnionego, daje wyraz szalenie inteligentnym rozważaniom o naturze człowieka, o życiu, o sobie samym. Miałam wrażenie, że tą książkę napisał bardziej dla siebie, a dla czytelników przy okazji. Ale to właśnie czytelnikom zrobił przyjemność pozwalając poznać swoją rodzinę, mieszkająca przed drugą wojną światową we Lwowie. Lwów zresztą jest tu magiczną krainą, niemal symboliczną i istniejącą w wymiarze bardziej metafizycznym. „Lekka przesada” jest bardzo intymna, stonowana, pełna zadumy, błyskotliwie drocząca się z czytelnikiem. Powoli odkrywa swoje uroki. Adam Zagajewski nie szokuje i nie polemizuje, on z mądrością prawdziwego poety mówi o tym, co ważne, i mówi to w taki sposób, że zaczęłam się zastanawiać, czy czegoś przypadkiem w życiu nie przegapiam. Bo we mnie wciąż tli się natura wojowniczki... Ale jeśli książka skłania mnie to osobistych rachunków sumienia, to chyba powinnam być usatysfakcjonowana. A jednak mam żal do samej siebie. Że wciąż się buntuję. Że wciąż nadstawiam karku. Że nie potrafię okiełznać swojego języka. Jest w „Lekkiej przesadzie” pierwiastek poezji, choć książka nie jest tomikiem poezji. Poeta bierze na warsztat, o ile wolno mi użyć tak dosadnego porównania, poezję i sztukę w ogóle, a także przeszłość swojej rodziny, która nie będąc rodziną literatów wydała na świat poetę. I ta przypadłość, znów użyję może niezbyt fortunnego określenia, stała się łaską i niełaską. Łaską, ponieważ poeta inaczej odczuwa świat, dotyka tych sfer, które zwykłym szaraczkom są niedostępne. Niełaską, ponieważ

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_08_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: sierpień 2011

Page 4 of 63

jest to bagaż, który z biegiem lat staje się coraz większy. Zagajewski ma spory bagaż doświadczeń, tych swoich własnych, ale i ludzi, których na licznych ścieżkach życia spotykał. Stąd w „Lekkiej przesadzie” wspomnienia wielu poetów, filozofów, muzyków, którzy swoją sztuką wywarli trwały ślad w osobowości autora. „Nie jestem wysiedlonym, ale od kiedy zrozumiałem, że moje drzewo genealogiczne jest drzewem wysiedlonych, zrozumiałem też, że to ziarno nierzeczywistości, na które nieraz natrafiam, właśnie stąd się bierze, z wędrówek, z niepewności jutra, z walizek o wielkich, otwartych, łakomych ustach.” I tak myślę o Adamie Zagajewskim: jest on, mimo wszystko, obarczony tą łakomością świata. Jednakże nie o zwykły świat chodzi, nie o ten zwyczajny, dostępny każdemu. Ogromnie spodobał mi się fragment o pobycie w muzeum w Bolonii, w którym to nie obrazy wielkich mistrzów przykuły jego uwagę, lecz najzwyklejsze okno wychodzące na pobliskie domy. Podglądał życie ludzi i wtedy przyszło mu do głowy zdanie: „Oni tylko żyją”. A on czuł się kimś innym. „Przez krótką chwilę czułem się solidarny bardziej z błyszczącymi płótnami, zabalsamowanymi w swojej muzealnej nieśmiertelności niż z żywymi ludźmi po drugiej stronie wąskiej ulicy”. I mnie czasem nachodzą takie myśli… Że jestem elementem innej rzeczywistości. Że nie pasuję do tego pościgu, w którym biorę udział, wbrew swojej woli. Ja jednak nie potrafię tak pięknie pisać o życiu. Jak już wspomniałam Zagajewski poświęca sporo miejsca poezji, jej znaczeniu, jej oddziaływaniu na człowieka. Mówi, że „poezja jest mistyką dla początkujących”. Zwraca też uwagę na sam proces pisania. „Pisać – w najlepszych dniach pisanie, pełne energii, radości, jest nieomal stwarzaniem samego siebie, daje niezwykłe uczucie władzy nad własnym życiem, definiowaniem się od nowa, jakby prawie nic godnego uwagi dotąd nie istniało, jakbyśmy wytyczali zupełnie nową przyszłość dla siebie. W dniach nieco słabszych pisanie jest walką z depresją. W dniach zupełnie trudnych jest już tylko próbą ratowania siebie”. Obok wielce refleksyjnych rozważań w „Lekkiej przesadzie” znajdziemy też fragmenty budzące radość, co potwierdza fakt, że poeta ma fantastyczne poczucie humoru, momentami nieco wyniosłe, ale też pobłażliwe w stosunku do samego siebie, do własnych błędów młodości, do dziwacznych pomysłów rodziny. Mój szeroki uśmiech wywołało przyznanie się do tematu pracy, bodajże magisterskiej, z filozofii: „O poznawaniu własnego ciała”. Temat budzący ironiczne uśmiechy, nieprawdaż? Przytaczanie wszystkich nazwisk poetów/pisarzy, z którymi Zagajewski miał kontakt, czy muzyki „poważnej”, bez której poeta nie wyobraża sobie swojego istnienia, nie ma najmniejszego sensu. Ale z tego intymnego pamiętnika, jakim z pewnością jest „Lekka przesada”, wyłania się obraz człowieka doskonale wykształconego, traktującego sztukę, jako nieodłączny element życia. To się czuje. Niemal każdy krótki szkic jest odzwierciedleniem tego, co gra w duszy poety. I nie ma znaczenia, czy mówi o swojej rodzinie, czy o sobie samym, jego rozważania są naznaczone obecnością pierwiastka metafizycznego. Sporo refleksji dotyczy podróży, jakie autor odbywał. Z nostalgią wspomina Paryż, Włochy, pobyt w USA. Ale i swój sentyment wyraża w opisach Krakowa czy Gliwic, do których trafiła wysiedlona ze Lwowa jego rodzina. Jest też „Lekka przesada” pewnego rodzaju hołdem złożonym ojcu Adama Zagajewskiego, który powoli odchodził, leżąc w chorobie bez kontaktu z otaczającą go rzeczywistością. To zresztą ojciec Zagajewskiego jest autorem słów, które zostały użyte w tytule książki. Lekką przesadą nazywał ojciec poety poezję. Takie podejście mają tylko umysły ścisłe, pragmatyczne. Ale zastanawiając się nad nimi Adam Zagajewski odkrywa w nich prawdę i definiuje nimi poezję.

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_08_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: sierpień 2011

Page 5 of 63

„Lekka przesada - to właściwie bardzo dobra definicja poezji. Doskonała definicja poezji na dni chłodne i mgliste, dni, kiedy poranek wstaje późno i na próżno obiecuje obecność słońca. Jest lekką przesadą, póki się w niej nie zadomowimy. Wtedy staje się prawdą. A potem, kiedy ponownie z niej wyjdziemy - bo nikt nie potrafi w niej zamieszkać na stałe - znowu staje się lekką przesadą”. Poleć to w Google

Strona główna Subskrybuj: Posty (Atom)

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_08_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: wrzesień 2011

Udostępnij

Page 1 of 63

Zgłoś nadużycie

Następny blog»

Utwórz bloga

Zaloguj się

KRYTYKA LITERACKA pod redakcją Witolda Egertha i Tomasza Sobieraja ● ISSN 2084-1124 LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA ESEJE RECENZJE FELIETONY WIERSZE OPOWIADANIA ______________________________________________________________________ Spis treści ► 2012 (8) ▼ 2011 (78) ► grudzień (7) ► listopad (9) ► październik (10) ▼ wrzesień (6) Pożegnania: Krzysztof Jurecki WSPOMNIENIE O ANDRZE... Sylwetki: Krzysztof Jurecki ANDRZEJ URBANOWICZ Recenzja: Stanisław Esden-Tempski ŁOWCA ORCHIDEI Felieton: Igor Wieczorek NAJGROŹNIEJSZE ZWIERZĘ ŚW... Esej: Stanley Devine OBOJĘTNI NA ŚMIERĆ... Z WYBOR... Rozmowa: Jan Siwmir, Tomasz Sobieraj JACEK DEHNEL ► sierpień (3) ► lipiec (6) ► czerwiec (4) ► maj (4) ► kwiecień (6) ► marzec (7) ► luty (7) ► styczeń (9) ► 2010 (41) ► 2009 (4) ____________________ _ Adres do korespondencji t.sobieraj@wp.pl

AUTORZY TEKSTÓW

Pożegnania: Krzysztof Jurecki WSPOMNIENIE O ANDRZEJU URBANOWICZU Andrzej Urbanowicz był dla mnie bardzo ważnym artystą - niepokornym, poszukującym duchowości w neognozie i buddyzmie, związanej z uniwersalną prawdą o świecie. Każda rozmowa z nim była niesłychanym przeżyciem, każde Jego zdanie miało moc i siłę wyrazu. Miał w sobie coś z guru, choć w kwestii chrześcijaństwa się z Nim nie zgadzałem. W grudniu 2010 na prośbę Andrzeja napisałem krótki tekst o naszej znajomości w związku z przygotowywaną publikacją. Mieliśmy się spotkać w czerwcu 2011... Jak na razie jest artystą niedocenionym, ale jestem przekonany, że się to zmieni, gdyż stworzył wokół siebie nie tylko środowiskowo artystyczne, ale malował wyjątkowe obrazy od lat 60. Żegnaj Przyjacielu! Twoja sztuka będzie wieczna, Twoja duchowość także. Andrzeja Urbanowicza poznałem … nie pamiętam dokładnie w jaki sposób. Co dziwne wydaje mi, że odbyło się to bardzo dawno, choć faktycznie miało to miejsce z wraz przygotowywaniem wystawy Katowicki underground artystyczny po 1953 roku (2003). Do jej części fotograficznej zaprosił mnie prof. Janusz Zagrodzki, główny kurator tego udanego i potrzebnego pokazu. Czas, który jest pojęciem tak naprawdę względnym, jeśli nie podejrzanym, w moim życiu bardzo przyśpieszył po czterdziestym roku życia. Czy jest to smutne? Być może, ale zacierają się szybciej horyzonty wielu zdarzeń czy spotkań. 1. Nasze relacje z Andrzejem Nasza współpraca przy organizacji wystawy o undergundzie udała się. Nie było żadnych problemów czy spięć. Przy okazji poznałem także Stasia Rukszę, który pracował w BWA. Następnie razem współpracowaliśmy przy bardzo dużej ekspozycji Jerzego Lewczyńskiego, który wielokrotnie już w latach 80. i 90. opowiadał mi o niezwykłej postaci Andrzeja – jego happeningach czy magii, wobec której Jurek nie wiedział, jak ma się ustosunkować. Nie mówiąc już o Zofii Rydet (z. 1997), która zdecydowanie bardziej podatna była na tego typu zabiegi hapeningowoartystyczne, choć zdaję sobie sprawy z nieadekwatności tego określenia. Jerzy Lewczyński – wybitny polski artysta-fotograf - wielokrotnie potwierdzał i przyznawał wpływu filozofii bycia i twórczości Andrzeja. Niewielu artystów stać, aby przyznawać się do takich zależności, które tak naprawdę nie są niczym brzemiennym czy złym. Świadczą o zwykłej przyzwoitości określonego twórcy. Lewczyński też jest dla mnie autorytetem. Pamiętam także nasz wspólny udział: Andrzeja, Jurka, także Adama Soboty na sesji teoretycznej o twórczości Beksińskiego w BWA BielsuBiałej przy okazji jego wystawy fotograficznej tego ostatniego ze zbiorów Muzeum Narodowego we Wrocławiu. Pamiętam, jak Andrzej opowiadał o sile energetycznej czy duchowej rysunków Beksińskiego, które po przywiezieniu do Katowic w 1977 roku i ich rozpakowaniu spowodowały Jego niesamowity ból głowy. Mówił „ten ból pamiętam do tej pory”. Andrzej

zaprosił

mnie

także,

abym

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_09_01_archive.html

dwukrotnie

zaprezentował

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: wrzesień 2011

Józef Baran Klaudia Bączyk Mariusz Bober Jan Z. Brudnicki Maciej Cisło Michał Dec-Budziszyński Stanley Devine Marek Doskocz Witold Egerth Stanisław Esden-Tempski Piotr Grobliński W.A. Grzeszczyk Łukasz Jasiński Zbigniew Joachimiak Krzysztof Jurecki Katarzyna Karczmarz Roman Kaźmierski Marcin Królik Andrzej Jerzy Lech Marek Ławrynowicz Przemysław Łośko Dariusz Magier Roberto Michel Joanna Mieszkowicz Janusz Najder Krzysztof Niemczycki Stanisław Obirek Edward Pasewicz Dariusz Pawlicki Robert Rutkowski Jan Siwmir Tomasz Sobieraj Wioletta Sobieraj Jan Stępień Andrzej Tchórzewski Janusz Termer Marek Trojanowski Joanna Turek Igor Wieczorek Bohdan Wrocławski Adam A. Zych ORAZ J.W. Goethe Jarosław Hašek S.I. Witkiewicz ____________________

Page 2 of 63

katowickiej publiczności swoje przemyślenia o fotografii. Raz mówiłem o fotografii surrealistycznej i znaczeniu w niej Hansa Bellmera, drugim razem przy okazji otwarcia drugiej wystawy Bellmera, co było wielkim wydarzeniem w skali całego kraju mówiłem o znaczeniu artysty i poszukiwaniu „pisma ciała”. Drugi z tekstów opublikowałem w książce „Oblicza fotografii” (Września, 2009). 2. Pracownia na ul. Piastowskiej Bardzo cenię sobie rozmowy z Andrzejem. Jest bardzo świadomy tego, co tworzy, wnika w atmosferę swych prac niczym dawny alchemik poszukujący złota. Pamiętam nasze dyskusje na temat surrealizmu, sztuki gejowskiej, którą poznał w Nowym Jorku czy galerii Krzywe Koło. Andrzej dla mnie autorytetem w sprawach artystycznych, lubię z nim rozmawiać. Żałuję tylko, że nie wytrwał w buddyzmie, który uprawiał i współtworzył w Polsce na początku lat 70., gdyż to mogłoby go zbliżyć do poznania i zrozumienia świata, a jestem pewien, że poprzez religię, w mniejszym stopniu filozofię i sztukę można to uczynić sposób mniej lub bardziej doskonały, choć nigdy wpełni doskonały. Oczywiście wpływ buddyzmu był wielokrotnie interpretowany w kilku tekstach o Jego twórczości. Czy pracownia jest tylko miejscem pracy? Pytanie banale. Odpowiedź brzmi nie! Jest i przez lata było, o czym też wielokrotnie pisano, miejscem, gdzie przyjeżdżali lub bywali czołowi czy wybitni intelektualiści polscy. Cenna jest biblioteka składająca się tysięcy książek i katalogów. Pewnie równie interesująca jest korespondencja. Ale najważniejsze są prace Andrzeja tworzone od końca lat 50. Pamiętam do dziś obraz o dużym formacie, jaki pokazywany był na początku lat 60. w Krzywym Kole Mariana Bogusza. Równie dobrze pamiętam test, w którym udało się artyście wyjść poza ograniczenia konstruktywizmu Władysława Strzemińskiego poprzez powrót do ikony i poglądów filozoficzno-estetycznych św. Dionizego Aeropagity. Szkoda, że tego nie potrafił „pociągnąć” dalej, gdyż wydaje mi się, że ten problem jest w dalszym ciągu do rozwiązania. Jednak przyszli historycy Jego tak ważnej dla mnie twórczości będą mieli problemy z interpretacją. W którym momencie buddyjskie symbole i znaki, a także wcześniejsze alchemiczne przestają znaczyć i stają się „znaczeniem pozbawionym znaczenia”, jak to miało miejsce w dojrzałej i późnej twórczości wspomnianego już Beksińskiego. Czy jest to już forma wyzuta znaczenia? Czy jest ona tylko ornamentem, ale wiemy też że sam ornament także może być znaczący, aby przywołać jego przejawy antyczne – groteskę czy manierystyczne – tzw. rollwerk. Poleć to w Google

Sylwetki: Krzysztof Jurecki ANDRZEJ URBANOWICZ Malarz, grafik, twórca parateatralny. Urodził się w 1938 roku w Wilnie, zmarł 21 sierpnia 2011 roku w Szklarskiej Porębie. Studiował na ASP w Krakowie w latach 1956-1958, w latach 1958-1962 w filii macierzystej uczelni - w Katowicach. W latach 1972-1991 mieszkał w USA. Eseista, krytyk sztuki, a także organizator wystaw i sympozjów na temat sztuki Hansa Bellmera w Katowicach (1995, 2002). Wraz z Henrykiem Wańkiem współtwórca Stowarzyszenia Twórczego Bellmer. Debiutował na wystawie indywidualnej w Galerii Krzywe Koło w Warszawie w 1963 roku, gdzie pokazał obrazy nawiązujące do idei Władysława Strzemińskiego, ale inspirowane także mistycyzmem zawartym w tekstach Pseudo-Dionizego (V/VI wiek). W tym czasie rozpoczął studia nad okultyzmem. Z awangardowej pogoni za niedoścignionym ideałem linearności świata wycofał się już w latach 60. Przestrzeń twórcza artysty zbudowana została na podstawie jego inspiracji duchowych - buddyzmu zen, neognozy, okultyzmu, do którego zwrócił się już w 1963 roku (obraz „Wielka Garota czyli Splendor Solis”). Symbolika solarna zawarta w jego twórczości łączyła się także z odniesieniami do mitologii egipskiej i przede wszystkim z motywem

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_09_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: wrzesień 2011

Page 3 of 63

Ouroborosa (symbolem wiecznej przemiany i odwiecznego chaosu). W tekście „Okazanie” (1999) Urbanowicz stwierdził: „Najdosłowniej jesteśmy dziećmi światła, choć nie zawsze o tym pamiętamy. Nawet, gdy jest go całkiem niewiele, ono jest najważniejsze. Posłańcem uczuć światła jest barwa”. Wczesne obrazy Urbanowicza z końca lat 60. należy porównywać z formalną, ale przede wszystkim duchową, atmosferą twórczości Zbigniewa Makowskiego. Można w nich jednak odnaleźć także reminiscencje pop-artu w jego odmianie nazywanej psychodelic-art, uderzającej kontrastem kolorystycznym. Już w tym czasie Urbanowicz tworzył jednak zadziwiające i dojrzałe prace. Najważniejsza część jego twórczości związana jest z działaniami katowickiej grupy Oneiron (1967-1978), do której należeli m.in. Urszula Broll, Zygmunt Stuchlik, Antoni Halor i Henryk Waniek. Artyści tej grupy w twórczy sposób zgłębiali teorię Carla Gustava Junga, w tym znaczenie marzeń sennych, oraz ikonografię sztuki Dalekiego Wschodu. Istotne okazały się ich interdyscyplinarne dokonania artystyczne, np. wspólne dzieło składające się z trzydziestu plansz, „Leksykon (Encyklopedia symbolu)”, pokazane po raz pierwszy w 1969 roku, o wysublimowanej strukturze rysunkowej penetrującej wewnętrzne pojęcie symbolu, a nawet kosmogonii świata z różnych kultur. Wyrażało ono bardziej formułę chaosu, za którą opowiedział się później Urbanowicz, niż kategorię prawdy, choć była ona zasadniczym celem w tej realizacji, odwołującej się do koncepcji sakralności świata, wyrażającej się przez zmienne kulturowo i historycznie symbole, w których silnie manifestował się erotyzm, rozumiany jako energia twórcza. Interpretowana głównie jako psychodeliczna twórczość Urbanowicza i w mniejszym stopniu Henryka Wańka z lat 70. (np. wspólny obraz poświęcony Janowi Palachowi), otwarcie manifestujących postawę antykomunistyczną, może być określona mianem katowickiego undergroundu. W odróżnieniu od prac Wańka malarstwo Urbanowicza przesycone było już wtedy perwersyjną erotyką. W jego twórczości zaznaczyły się: metoda cytatu dawnej sztuki (np. Hansa Holbeina Młodszego), wykorzystywanie motywów fotograficznych (w tym z kręgu low art) oraz silny kontrast kolorystyczny. Grupa Oneiron dla kultury polskiej odkryła wiele światów artystycznych, w tym mit czeskiej Pragi oraz alchemii i wiedzy tajemnej, choć podlegającej artystycznej racjonalizacji. Po raz pierwszy w Polsce dogłębnie zainteresowała się buddyzmem zen. Dla zrozumienia malarstwa Urbanowicza bardziej istotny jest jednak jego związek z życiem i poszukiwanie zrozumienia istoty świata. Wydatnie podkreślał wszelką biologiczność życia, w tym oczywiście człowieka, co było przedmiotem wielokrotnych penetracji artystycznych w XX wieku (np. Władysław Strzemiński). Widać to na przykładzie obrazu „Źrenica”, który mimo swej abstrakcyjnej pulsacyjnej formy traktuje o biologiczności życia. Istota malarstwa Urbanowicza uwidacznia uporczywe drążenie określonych problemów. Podstawowym jest poszukiwanie obsesyjnych, wężowatych splotów („Tęczowanie”, „Serpemanita”), ukazywanie wyobrażenia słońca oraz przenikającego wszystko erotyzmu - potężnej siły ożywiającej świat. Poszukiwanie miłości, czasami z jej ciemnymi odmianami, związanymi ze skrywanym w podświadomości sadomasochizmem z pewnością było jednym z celów artystycznej działalności artysty. Miłości przynajmniej w podwójnym znaczeniu: ziemskim jak i boskim, choć odróżnienie jednego od drugiego tylko teoretycznie jest jednoznaczne. Artysta prezentował postawę afirmatywną wobec życia, którego zasadniczym składnikiem jest chaos. Poszukiwał nowego paradygmatu dla rozwoju kultury. Z pewnością nie był on nowy, ale też nie był popularny, gdyż w historii kultury europejskiej przeważał zracjonalizowany antropocentryzm. Jego obrazy to często wizualne buddyjskie koany przedstawiające różne historie, które mają w widzu wywołać określone uczucia, a przede

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_09_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: wrzesień 2011

Page 4 of 63

wszystkim doprowadzić do otwarcia drzwi percepcji, zrozumienia lub przywołania określonego stanu psychicznego. Oczywiście nie jest to łatwe, ale artysta ma do takiego nauczania określone przygotowanie duchowe, będące wynikiem buddyjskich inicjacji i studiowania ezoterycznych pism. Jego sztuka jest ze swej natury głęboko symboliczna, ale podobnie jak w XIX wieku czyhają na nią różnego typu niebezpieczeństwa. Wielokrotnie jednak udawało się Urbanowiczowi poruszać dziwne stany rzeczywistości widzialnej oraz tej ukrytej, niedostrzeganej, ale odczuwanej, jak ma to miejsce np. w obrazach „Świecące” czy „Wschód”. Obrazy Urbanowicza powinny być tłumaczone w poetycki sposób, tak jak to znakomicie czyni Urszula Benka. Inny klucz, poza duchowym, mija się z istotą przesłania zawartego w jego sztuce. Twórczość artysty była bardzo konsekwentna. Już w latach 60. słońce stanowiło jeden z głównych jej wątków. Później okazało się, że wszystko zostało mu podporządkowane, stało się dla artysty zasadniczą manifestacją istoty życia jak i emanacją energii (bóstwa). Pomimo witalności determinującego życie chaosu, w którym musimy istnieć, nad wszystkim wznosi się konstytuujące go, tworzące podstawową zasadę bytu, słońce. W 1992 roku w Galerii Sztuki Współczesnej BWA w Katowicach miała miejsce retrospektywna wystawa prac Andrzeja Urbanowicza. W latach 1992-1994 działał jego Teatr Oneiron 2 (spektakl „Więzy”), a w 1996 roku - Teatr Oneiron 3. Wszystkie oparte były na wizyjności i swobodzie interpretacyjnej, łączące się z „poetyką rytualnej anarchii, zacierające granicę między ceremoniałem a wydarzeniem mistycznym, pomiędzy erotyką a kosmiczną wzniosłością”. Kolejna ważna wystawa artysty, „Andrzej Urbanowicz. Splendor Solis”, odbyła się w BWA w Katowicach na przełomie lat 1999/2000. Prace artysty posiadają w swoich zbiorach: Muzeum Narodowe w Warszawie, Muzeum Narodowe w Poznaniu, Muzeum Śląskie w Katowicach, Muzeum Górnośląskie w Bytomiu, Muzeum Sztuki w Łodzi, Muzeum Ziemi Lubuskiej w Zielonej Górze, BWA Katowice, Muzeum Historii Katowic, Muzeum Okręgowe w Koszalinie. (2004) Poleć to w Google

Recenzja: Stanisław Esden-Tempski ŁOWCA ORCHIDEI Instrukcja obsługi dzieła literackiego. „Łowca orchidei” nie jest grzeczną książką to pewne! W pierwszym oglądzie rzucają się w oczy łajdackie tytuły rozdziałów. „Kiedy Sławkowi Baldowi robiło się niedobrze”, „Goła, dupa”, „Znów krocze tym razem Klemensa”, „Dziwna wielkość indyczych jaj”, „Nieprzyzwoita twarz Jacka”, „Opluty Jazon”... - można by długo cytować; do wyjątków należą tytuły, które można by bez tremy przeczytać w salonach literackich Warszawy czy Krakowa. Sto krótkich rozdziałów („pieśni”) pełnych smutnej treści opatrzonych tytułami pełnymi nonszalancji. Kogo lub co atakowałem tym estetycznym wyzwaniem?! W jakim celu tak wytrwale rozwijałem opisy tych wszystkich ludzkich „złych skłonności”? Mój zamiar więc był ściśle realistyczny, podobny do intencji Balzakowskich. Szybko jednak zauważyłem, że realistyczne jedynie podejście do opowieści o podróży do Ameryki zaprowadzi mnie na grzęzawiska banalności. Na dodatek mój Jazon - Sławek Łysy (Bald) przybywał do dzisiejszej Kolchidy z zupełnie innej Utopii, w której wszyscy z założenia mieli wszystkiego pod dostatkiem, więc nie było potrzeby uganiać się za złotym runem. Polska na dodatek jest krajem katolickim. Setki i tysiące razy w kościołach swego wyznania słyszeliśmy – ja i mój Bohater, że „pierwej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne,

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_09_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: wrzesień 2011

Page 5 of 63

zaczym bogacz trafi do królestwa niebieskiego”. Temu przekonaniu towarzyszą inne zdania z Biblii – o ptakach co nie sieją i nie orzą, a mają. Sławek wychowywany był w pogardzie dla „karierowiczostwa”, w umiłowaniu cnotliwej biedy i bohaterstwie „czynów społecznych”. USA do kraj protestancki, którego filozofia selfmademana ma swe biblijne źródło w opowieści o ukrytych talentach. A przecież obaj Baldowie, Sławek - prawnuk i Szymon – pradziad, porzucili domy rodzinne i pojechali szukać swego szczęścia na antypodach? Dlaczego? Pomijając już względy martyrologiczne, paradoks ich wyborów tworzy podstawowa sprzeczność właściwa dla całej diaspory wykształconej na greckich i rzymskich mitach. Starożytni Grecy, tworząc mity w gruncie rzeczy opisywali życie, chrześcijaństwo opisując życie tworzyło niedościgłe mity. Bald był z góry niechętny materialistycznej hucpie kolchidyjskiego społeczeństwa. Na samą myśl o wyjeździe do Ameryki Sławkowi Baldowi robi się niedobrze. Za oceanem jeżdżą obraźliwie eleganckie samochody. Bald znalazłszy się tam za morzami – umarłby z poniżenia. Sławek nie mogąc oddać się wyścigowi szczurów, gonitwie za szmalem na brudnych ulicach polskiego getta (ze względu na blokadę ideologiczną, którą zaszczepiło w nim chrześcijaństwo) musiał znaleźć sobie jakieś alibi. Wytłumaczenie dla swej abnegacji potrzebne mu było, aby czuć się (to zupełnie zapomniane słowo) g o d n i e . Spodziewał się, że znajdzie ową legitymację w książce swego pradziadka „The exile from Eldorado”. Książka ta miała pomóc mu odpowiedzieć sobie na pytanie, które także dręczyło historyków – dlaczego historyczny Bald, poszukiwacz złota i łowca orchidei, dokonał, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli, aktu terrorystycznego, powodując wybuch w delcie rzeki San Juan (Nikaragua) i uniemożliwiając tym samym podróżowanie do Kalifornii. Dlaczego Szymon Bald uśmiercił gorączkę złota, Oto cała myślowa intryga mojej książki. Szymon Bald – pradziad jest postacią koherentną. Nie zadawał sobie pytania jaki jest jego dekalog. Ten system był dla niego niezagrożony, jak dzisiejsze intelektualne mody, trwał i wydawał się być niezmienialny. Szymon zrozumiał, że w pogoni za złotem kultury ludzkie będą się niebezpiecznie mieszać. Zagrozi to człowiekowi utratą swej niepowtarzalności, własnego imienia. Dlatego Szymon z takim spokojnym sumieniem decydował zatkać rzekę San Juan, jak byle kran z piwem. To był akt na miarę Herostratesa, Szymon zniszczył w swoim mniemaniu świątynię Złotego Cielca! Chociaż Sławek Bald prawnuk i Szymon Bald pradziad realizują to samo fatum losu – są uchodźcami politycznymi i wyjeżdżają do Kolchidy, jak Jazon, a także obaj zakochują się w córkach Arestesa. Różnią się jednak zasadniczo. Szymon jest postacią poważną. Mimo, że „kurdupel”, budzi grozę i zaufanie współczesnych. Sławek niegodzien jest swego pradziada. Co dnia odczuwa swoją śmieszność. To jest jego podstawowa tragedia. Chciałby być taki dzielny i wielki jak jego pradziad, ale jest tylko żałosny. Daniel Bourne w „Artful Dodge” pisze o Sławku Baldzie, że to „a figure who seems to have just stepped from the pages of Joseph Conrad novel”. Jak wprowadzić do tekstu taką właśnie postać w czasach zdychającego postmodernizmu? To był problem nas obu - autora i mego Bohatera. W promieniowaniu postmodernizmu byliśmy wszyscy. Leslie Fiedler pisał: „mięsista, realistyczna powieść o wyraźnej fabule, z wyraźnymi postaciami, plus przyjemne, wzniosłe myśli o małżeństwie i płci, o społeczeństwie i rodzaju ludzkim... – taka powieść umarła”. Czytywaliśmy książki Bartha, Pynchona, Vonneguta, Wszyscy byliśmy dziećmi epoki wstydu narracyjnego. Sławka Balda mógł wyrazić jedynie bunt. Bunt nie liczący się z żadną Formą Ja, jako autor byłem jedynie medium informującym o samym procesie. Forma nie przystawała do tego, co działo się w getcie polskim w Chicago. Postanowiłem więc obrazić się na Formę i lekce sobie ją ważyć. Potraktowałem zwyczaj literacki jak żywą osobę i mściłem się na stereotypach literackich, torturowałem je, jakby to Kultura była odpowiedzialna osobiście za to, że żadnej Formy dla mojego bohatera nie można było znaleźć. Za motto wziąłem cytat z Don Juana Byrona:

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_09_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: wrzesień 2011

Page 6 of 63

Cervantes prześmiał rycerstwo Hiszpanii Jeden śmiech zdołał prawego pozbawić Naród ramienia. Odtąd niewidziani Tam bohaterzy. Aby powieść bawić Mogła, świat glebę przygotował dla niej. By wyrazić bunt mego bohatera i mój własny musiałem rozprząc się w sposób możliwie najbardziej opanowany i artystycznie skuteczny. Zrobiłem to na kilka sposobów Powieść moja pozbawiona została narratora, jakbyśmy umówili się z moim bohaterem, że już żadnych osób trzecich między nami nie będzie. Trzeciosobowe formy gramatyczne są wynikiem założenia, iż Opowieść może się sama opowiedzieć - wystarczy popatrzyć i wszystko staje się jasne! W powieści więc przede wszystkim ważny jest obraz, ważniejszy od tego co się dzieje. Rolę oskarżyciela posiłkowego zagrały przymiotniki, niespodziewane związki syntaktyczne, metafory. To była nasza amunicja - Sławka i moja. W rozdziale „Ebenezer Scrooge i jego śnieżna faktoria” podróż salesmana ogłoszeń jest podróżą przez Kulturę. Zwykły biznes kontraktorski jawi się nam jako biuro Ebenezera Scrooge’a wprost z prozy Dickensa. Mroczne cienie we wjeździe do hurtowni są rodem z gotyckiego zamku w Malborku, murarze są masonami i budowniczymi piramid, samo biuro staje się stacją bakunowego faktora (wprost z Bartha), opis ulicy jest echem zimowych widoków hanzeatyckiego Gdańska, na koniec słońce pojawiające się spomiędzy chmur jest jak kadr z serialu o gwiezdnych wojnach i wylania się niczym kolanko z nierdzewnej stali... Obrazy wirują i zmieniają się z szybkością montażu telewizyjnego. Taka jest bowiem świadomość Sławka, taki jest bałagan duchowy współczesnego człowieka. Dłużej psychika Sławka koncentruje się na zmyślonym liście Szymona Balda do brata. (Krąg V) To zrozumiałe – list opisuje czas miniony, koherentny i stabilny. Czas pożółkłych fotografii. Powieść poprzez taką właśnie budowę siłą rzeczy przekształciła się w rodzaj poematu epickiego. Ta najstarsza, homerycka jeszcze forma podawcza była najwłaściwsza dla mitologicznych treści. Poemat ten jest jednak poematem „wkurwionym” na Formę, na czas, na okoliczności, Jest opisem świadomości człowieka wrzuconego w śmietnik współczesności („człowieka wpędzonego do raju”). Narracja staje się momentami wulgarna, jakbyśmy obaj – Sławek i ja, nie znieśli wreszcie czegoś, nie stawało nam opanowania Bo zasadniczym naszym konfliktem – jest walka realności z Mitem. Nabraliśmy w czasie tej podróży przez świat i Kulturę wrogiego stosunku do Formy w ogóle. Mój Sławek wędrując przez kręgi emigracyjnego Piekła poszukując wielkości (Tradycji) swego pradziada a także goniąc za cieniem swej Beatrycze, w istocie goni za cieniem, wymiarem ludzkiej godności. W momencie, gdy Sławkowi prawie udaje się wejść do zaklętej dla niego Rzeczywistości, Forma poematu pęka, „załamuje się skutkiem zbyt silnych emocji i Bohater sam zabiera Głos w sprawie swego Romansu”. Stało się tak, bowiem Sławek tylko w niezgodzie z rzeczywistością mógł spełniać swe przeznaczenie: „Tacy jak ja mogą się utrzymać przy życiu tylko wówczas, gdy nikt nas nie chce” – mówił do stewardessy na lotnisku - Do życia potrzebne jest nam jakieś antypowietrze. Myślę, że to taka nasza przemijająca, motyla generacja... lecz póki tu jestem, taki jaki jestem, muszę sprawić, by wstręt, którym napełniam Amerykanów, nabrzmiał treścią. Przestał być tak głupio bezinteresowny? Poematy nie dają gotowych recept. Poezja nie jest od tego. Wystarczy głośno zadać pytanie! Choćby nawet Kultura nie miała uszu a w nosie nosiła złote kolczyki... Stanisław Esden-Tempski, „Łowca orchidei”, Polnord - Wydawnictwo Oskar, Gdańsk 1994. Poleć to w Google

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_09_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: wrzesień 2011

Page 7 of 63

Felieton: Igor Wieczorek NAJGROŹNIEJSZE ZWIERZĘ ŚWIATA „Bóg stworzył człowieka, ponieważ rozczarował się małpą. Z dalszych eksperymentów zrezygnował”, – zapewniał kiedyś Mark Twain. Bardzo możliwe, że miał rację. Jednak człowiek – w przeciwieństwie do Boga – nie potrafi zrezygnować z eksperymentów na małpach. Według danych międzynarodowej organizacji Great Ape Project (Projekt Wielkich Małp) w samych tylko Stanach Zjednoczonych więzi się obecnie 3100 małp człekokształtnych, z czego 1280 poddawanych jest eksperymentom biomedycznym. Jeszcze gorzej wygląda sytuacja w Europie, w której każdego roku takim eksperymentom poddawanych jest ponad 10.000 małp. W tym niechlubnym procederze prowadzi Wielka Brytania, a tuż za nią plasują się Francja i Niemcy. I nie chodzi tu tylko o laboratoria, wykonujące testy dla koncernów farmaceutycznych czy kosmetycznych, lecz także o prestiżowe uczelnie, takie jak Oxford University. Od wielu lat różne organizacje i środowiska europejskie apelują o wprowadzenie jakiejś nowej dyrektywy. Przy Komisji Europejskiej powstała nawet Akcja Dla Ochrony Zdrowia Zwierząt, której celem jest monitorowanie i propagowanie rozwoju alternatywnych metod badawczych. Już od dłuższego czasu Fundacja Dr.Hadwen prowadzi kampanię publiczną, mającą na celu wymuszenie na Unii Europejskiej przyśpieszenia prac nad nową dyrektywą. We wrześniu 2007 r. Parlament Europejski podpisał deklarację wprowadzenia całkowitego zakazu eksperymentów na naczelnych pozyskiwanych ze środowiska naturalnego, a w maju 2008 r. dr. Jane Godall, znana badaczka i miłośniczka szympansów, przedstawiła Komisji Europejskiej petycję podpisaną przez 150.000 obywateli Unii, którzy pragną jak najszybszego wprowadzenia nowej dyrektywy. Niestety wszystkie te akcje, deklaracje, apele i petycje okazały się nieskuteczne. W przemówieniu wygłoszonym 17 czerwca 2008 r., Stavros Dimas, Komisarz Unii Europejskiej ds. Środowiska, oświadczył, że „Rozwój nauki nie pozwala jeszcze na całkowity zakaz eksperymentów na naczelnych i użycie pewnej, ograniczonej liczby naczelnych, jest obecnie nieuniknione w wielu kluczowych problemach badawczych”. Aktywiści Projektu Wielkich Małp nie pozostawili na Stavrosie Dimasie suchej nitki, ale niczego to nie zmieniło. Godnym uwagi głosem w tej dramatycznej dyskusji na temat naszych relacji z małpami okazał się amerykański film pt.„Geneza Planety Małp”, który w odróżnieniu od głośnej powieści Pierre’a Boulle’a i wszystkich jej filmowych adaptacji, dotyczy sedna problemu, a nie tylko jego niezwykłych, hipotetycznych następstw. Mimo że akcja filmu rozgrywa się we współczesnym San Francisco, gdzie grupa naukowców prowadzi zaawansowane badania genetyczne, w wyniku których dochodzi do narodzin rasy wybitnie inteligentnych małp i wybuchu wojny o ich dominację nad ludźmi, to jednak prawdziwym tematem filmu wydaje się odwieczny kompleks Homo Sapiens, który za żadne skarby nie chce pogodzić się ze swoją małpią naturą i gotów jest zrobić wszystko, aby tylko nie być tym, kim jest. Ewa Drab, autorka znakomitego szkicu krytycznego pt. „Z małpy powstałeś i w małpę się obrócisz” doszła do wniosku, że „Relacja człowiek -małpa przedstawiona w powieści Boulle’a mogłaby zostać odczytana w kategoriach każdej innej relacji społecznej, w której jedna grupa jest dyskryminowana, a druga wywiera nacisk społeczny, posługując się przy tym hasłem rzekomej wyższości”. To z całą pewnością prawda. Warto jednak zauważyć, że w odróżnieniu od powieści Boulle’a i wszystkich jej ekranizacji, film Ruperta Wyatta kieruje naszą uwagę na niezwykle aktualne problemy, takie jak ryzyko związane z niekontrolowanym rozwojem bioinżynierii, niepotrzebne wykorzystywanie małp człekokształtnych w badaniach nad chorobami Alzheimera i Parkinsona, czy podporządkowanie badań naukowych interesom drapieżnych koncernów.

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_09_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: wrzesień 2011

Page 8 of 63

„Istoty ludzkie to jedyny gatunek zwierząt, których sczerze się obawiam” – powiadał George Bernard Shaw. Wcale mu się nie dziwię. Poleć to w Google

Esej: Stanley Devine OBOJĘTNI NA ŚMIERĆ... Z WYBORU Coraz więcej usłyszeć można o głodzie w Somalii. Temat ten niewątpliwie staje się dla mediów atrakcyjną i tanią „pożywką”. W końcu nie co dzień możemy obserwować żniwo śmierci i dostrzec jej oblicze na twarzy drugiego człowieka. Szokujące są więc w mym odczuciu słowa wypowiadane przez sporą grupę osób, z których wysnuć można następującą konkluzję: nie warto pomagać „czarnym”, bo to nie nasz problem w dobie biedy panującej również w Polsce. Już nie tyle szokuje, co przeraża podejście wielu „artystów” - i tutaj pozwolę sobie słowo to umieścić w cudzysłowie, by zwrócić uwagę na pewien paradoks. Otóż artysta to człowiek z natury obdarzony nieprzeniknioną duszą, wrażliwością oraz talentem i szerokim oglądem wszelakich płaszczyzn świata. Każdy, kto uchodzi we własnym mniemaniu za artystę, tak zwykł o sobie myśleć. Jednakże artysta urzeczywistniony „musi koniecznie umieścić się na pograniczu, gdzie sztuka styka się z życiem, tam gdzie powstają niemiłe pytania” na co zwracał uwagę w swych „Dziennikach” Gombrowicz. Jeszcze dalej posuwa się wszechstronny literacko Witkiewicz, pisząc, iż „prawdziwy artysta, a nie przeintelektualizowany młynek mielący automatycznie wszystkie możliwe wariacje i permutacje, nie powinien bać się cierpienia”. Tymczasem prowadząc osobistą korespondencję z wieloma nazwijmy ich więc rzemieślnikami - wyłonił się już - nie jak wcześniej obraz szokujący - a wręcz wstrząsający. Otóż rzemieślnicy ci zamykają się w świecie wykreowanym na własne potrzeby egzystencjalne. Świat ich jest ograniczony, gdyż albo oddalają od siebie istnienie zła, cierpienia... lub też - co gorsze - mając pełną świadomość istnienia tychże zjawisk, nie opuszczają wygodnego świata iluzji, otaczając się pięknem poezji, muzyki. Obojętność? Nie. To przejaw - użyję mocnego słowa - odczłowieczenia. Bo jak inaczej nazwać kogoś, kto świadom głodu oraz udręk dotykających miliony niewinnych ludzi, usprawiedliwia się rzekomym „realizmem” i pozostaje bierny. Wszak nie jest tajemnicą, że człowieczeństwo winno znamionować człowieka w każdej przestrzeni jego bytu. Gdzie więc wśród tych rzemieślników głoszona w starożytności stoicka idea braterstwa? Gdzie wzniosłe natchnienia wielkich twórców? I wreszcie - gdzie pamięć o słowach Wojtyły - kapłana, stanowiącego w Polsce obiekt kultu? Stwierdził on przecież - bardzo mądrze zresztą - że „za cierpienie oraz wojnę odpowiedzialni są nie tylko ci, którzy ją bezpośrednio wywołują, ale również ci, którzy nie czynią wszystkiego co leży w ich mocy, by przeszkodzić temu złu”. Wobec powyższego nie przemawia do mnie argument wskazujący za przyczynę głodu w Somalii „tylko i wyłącznie tak zwaną politykę władz oraz struktur somalijskich i międzynarodowych w sensie instytucjonalnym”. Teza ta jest w dużej mierze trafna, gdy poddać ją analizie geopolitycznej, jednak nie może ona usprawiedliwiać bierności. Nie powinna usprawiedliwiać, bo jak widać - może. Zapytam przewrotnie: czy milczenie cywilizowanego świata nie stanowi kolejnego paradoksu? My oczekiwaliśmy pomocy w trudnych latach wojny. W XXI wieku - ten cywilizowany świat - potrafi ofiarować miliardy na wsparcie upadłych systemów gospodarczych państw europejskich. Darowizna w postaci żywności o wartości 200 mln dolarów, a kwotę taką Polska przekazała na pomoc pochłoniętej w kryzysie Islandii, to setki tysięcy pełnych brzuchów... na Czarnym Lądzie, tam gdzie wyciągnięta ręka żebrzącego dziecka prędzej uschnie, niż ugnie się pod ciężarem ochłapu cywilizowanej Europy. Osobom znanym, cieszącym się autorytetem oraz uznaniem powierzona została misja przewodzenia społeczeństwem. Pod wpływem ich

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_09_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: wrzesień 2011

Page 9 of 63

charyzmatycznych działań, przyśpieszać można pozytywne - ludzkie reakcje na dużą skalę. Nieliczni tę misję wypełniają. Lecz jeśli jest szansa, by uratować choć jedno istnienie, zawsze odpowiedź moja będzie brzmiała - warto. Gdy śmierć zagości przed oczyma tych, którzy dziś wybierają świat iluzji i piękna, staną oni być może twarzą w twarz z zagłodzonym somalijskim człowiekiem. Twarz, której wyraz mówi i skrywa w sobie więcej, niż największe nawet dzieło sztuki. Tę głębię dostrzegą właśnie nieliczni. Ludzie. Poleć to w Google

Rozmowa: Jan Siwmir, Tomasz Sobieraj JACEK DEHNEL Jan Siwmir – Leszek Bugajski w swoim artykule pisał, że „Fotoplastikon” Jacka Dehnela „sprawia wrażenie typowej książki ratunkowej, jaką pisarz publikuje, gdy wyczuwa, że już czas na potwierdzenie swojej obecności, a nie ma żadnego świeżego pomysłu na to, co mógłby napisać. Dehnel ładnie więc skomentował kolekcję starych fotografii oraz widokówek i tak powstał zbiór miniesejów, z których nic nie wynika. To seria prozatorskich wprawek napisanych nie wiadomo po co”. Tak było w 2009 roku. Niedawno Dehnel wydał kolejną, tym razem poetycką książkę, której niecierpliwie wyczekiwałem, katastrofalna bowiem zapaść w literaturze najbardziej widoczna jest w utworach poetyckich. Ryba psuje się od głowy, a przecież, co by nie mówić, na przestrzeni wieków to właśnie przede wszystkim poezja wytyczała kierunki w literaturze, będąc na szczycie hierarchii utworów literackich. Dlatego należy jak najwcześniej zepsuty łeb obciąć, rybę wypatroszyć, dopieprzyć, dosolić i dopiero potem decydować się jak ją przyrządzić. Tomasz Sobieraj – „Seria prozatorskich wprawek napisanych nie wiadomo po co” zastanawia się pan Bugajski nad „Fotoplastikonem”. A właśnie, że wiadomo – Dehnel dostał na napisanie tych wprawek pieniądze od Niemców, o czym uniżenie wieści w dziękczynnych słowach na końcu książki. A z kolei pewnie jakiś ich literat przyjechał sobie na stypendium do Polski. Mniej więcej tak to idzie: ulubieni przez reżim „zaczerniacze papieru” wymieniają się na luksusowych turnusach w kraju i za granicą, gdzie tłuką książeczki na zamówienie, wydawcy dostają dotacje na ich wydanie, ministrowie kultury i inni kierownicy podają sobie miękkie łapki i biorą diety; wszystko jest pięknie, tylko czytelnictwo sięga dna. Paradoks? Zastanawiające, że w tej powodzi wspaniałych pisarzy następuje katastrofalny spadek czytelnictwa... Więc Dehnel wykonał robotę, jak układacz kafelków czy hydraulik. Tylko ze takich kafelkarzy jest w Polsce mnóstwo. Trudno się jednak nie zgodzić z Leszkiem Bugajskim. Dehnelowi brak pomysłów, zresztą nigdy ich za wiele nie miał, i pewnie dlatego zdecydował się na noszenie pelisy i melonika – miały uwiarygodnić jego geniusz, którego najczystszym przejawem są rymowanki w stylu wierszyka „Przyjęcie”: Stoją u okna strome ciemności, ciemność przychodzi do okien w gości. A za ciemnością idą zwierzęta, żadne bestiarium ich nie spamięta. Za zwierzętami śmierć biała kroczy, śmierć sześcioskrzydła, na skrzydłach oczy. Stają u okien. Patrzą do środka. Bardzo się zmieni, kto je napotka. W środku tłum, meble, książki i szklanki, czyli szkło, drewno, papier i tkanki. W zasadzie cała jego twórczość poetycka sprzed „Ekranu kontrolnego” to zestaw takich śmiesznych wierszyków, ładniutkich niczym ze sztambucha pensjonarki albo dożynkowego spotkania sekcji poetyckiej koła gospodyń wiejskich. Oczywiście, że Dehnel jest zjawiskiem ciekawszym niż upozowani na Wojaczków półanalfabeci, bo przynajmniej umie pisać, ale

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_09_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: wrzesień 2011

Page 10 of 63

– co już niejednokrotnie podkreślałem – nie ma o czym. Jest jak wydmuszka, łowicka wielkanocna pisanka, pokolorowany z zewnątrz, w środku pusty; to pozbawiony własnego poetyckiego języka dobry uczeń, ulubieniec starszych pań i nauczycielek, układacz gładkich zdań, który jednak potrafi być arogancki, gdy wyczuje zagrożenie w postaci kogoś od siebie lepszego – jakkolwiek pojęcie „lepszego” rozumieć. Jan Siwmir – Gdy czytasz wiersze Dehnela, to czy nie nasuwa Ci się skojarzenie z poezją Philipa Larkina? Dehnel momentami wydaje się być epigonem angielskiego poety, którego podobno nawet tłumaczył. Jest taki wiersz Larkina „Long lion days”, który zapewne wywarł na naszym młodym naśladowcy kolosalne wrażenie: Long lion days Start with white haze. By midday you meet A hummer of heat – Whatever was sown Now fully grown (...) i tak dalej. Sporo tego typu rzeczy Larkin napisał; sporo też napisał rzeczy świetnych, nawet doskonałych, jednak Dehnela najwyraźniej zapłodniła kiczowata estetyka dla ciotek w krynolinach a nie na przykład „Heads in the women's ward” – poruszający wiersz o umierających w szpitalu samotnych kobietach. Tomasz Sobieraj – Te częstochowskie rymowanki Larkina i Dehnela zalatują mi też nieco Williamem Blake'em, który w pewnych kręgach robi od wielu lat pośmiertną karierę jako poeta metafizyczny. Osobiście nie gustuję w tego typu poetyce, którą Platon nazwał bełkotliwą niczym delficka przepowiednia, a która z metafizyką ma w istocie tyle samo wspólnego co haftowana makatka na ścianie kuchni wiejskiej chałupy z tekstem „Gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść” albo „Zimna woda to dobra ochłoda”. Dla mnie to nie jest metafizyka. Szkoda, że nasz przebrany w paletko z futrzanym kołnierzykiem geniusz rodem z Trójmiasta nie zainspirował się inną poetyką Larkina, taką jak np. w wierszu „This Be The Verse”; to świetny utwór, ale zdecydowanie nie dla grzecznych chłopców, nie nadaje się też do recytowania u cioci na imieninach. Mówisz, że Dehnel tłumaczył Larkina? Sam? Ciekawe. Bardzo ciekawe. To on zna angielski? Szkoda więc, że nie wziął sobie do serca wiersza „Good for you, Gavin”, zaczynającego się od bardzo mądrych słów, które w tym miejscu dedykuję wszystkim młodym i aroganckim „poetom”, i w ogóle wszystkim chłopcom i dziewczynkom pretendującym do miana artystów: It's easy to write when you have nothing to write about (That is, when you are young) czyli: Łatwo jest pisać, gdy nie masz o czym (Czyli wtedy, gdy jesteś młody) I, właściwie, na tym moglibyśmy skończyć rozmowę o poecie Jacku Dehnelu, prozaiku Jacku Dehnelu, felietoniście i recenzencie Jacku Dehnelu, tłumaczu Jacku Dehnelu, malarzu Jacku Dehnelu, i odłożyć ją do roku np. 2030, kiedy być może nasz bohater będzie już mężczyzną, pozna życie, przeczyta parę książek więcej, najdą go jakieś refleksje, a może nawet porzuci zbieranie literackich rupieci i znajdzie swój własny pisarski styl. Bo jakiś tam skromny potencjał to on posiada, ale to trochę tak, jak z samochodem, który ma silnik, ale brak w nim benzyny, więc nie pojedzie, świata się nim nie zwiedzi, horyzont wyobraźni ciągle będzie ten sam, wąski, ograniczony przednią szybką. Dehnel to takie wyremontowane autko, ale bez paliwa. Jan Siwmir – Gdyby stosować terminologię Kobiety Pracującej z kultowego „Czterdziestolatka”, powinieneś powiedzieć „wypicowane” autko. Wracając do metafizyki – mam wrażenie, że jakaś pozaziemska siła zadziałała w przypadku Dehnela i uczyniła go laureatem nagród i beneficjentem stypendiów; za „Ekran kontrolny” dostał nominację do Nike 2010. Przed trzydziestką zgarnął wiele ważnych laurów, jest

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_09_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: wrzesień 2011

Page 11 of 63

tłumaczony na obce języki, popularny... Tomasz Sobieraj – ...popularna jest też Katarzyna Cichopek, Violetta Villas, bracia Mroczek, Mr. Muscle, Vanish, Żanet Kaleta, maść na hemoroidy, chrupki kartoflane. Jeden brat Mroczek zdobył nawet laurkę za pląsy a Villas robiła karierę za granicą. I co z tego? Laury, drogi Janie, szybko więdną, jak zauważył św. Augustyn, który też był za młodu poetą i nawet brał udział w poetyckich turniejach; uważny czytelnik jego „Wyznań” z pewnością znajdzie fragment, w którym przyszły Ojciec Kościoła i filozof uświadamia sobie, że te konkursy i nagrody to lipa, bo nie liczy się jakość utworu tylko coś zupełnie innego... a tak przy okazji Nike i pozaartystycznych mechanizmów nagradzania sztuki – w 2010 nagroda ta przypadła nie Dehnelowi, tylko dramatowi Tadeusza Słobodzianka „Nasza klasa” – książce powstałej jakby na zamówienie, pisanej na fali modnej polonofobii. Modnej szczególnie na Zachodzie, który tchórzliwą postawą wobec Hitlera i kolaboracją z nim przyczynił się do holokaustu. Tam każdy sygnał o okrucieństwie Polaków wobec Żydów jest odbierany z satysfakcją i medialnie rozdmuchiwany, bo zagłusza ich wyrzuty sumienia... to tyle o Nike... szczęśliwie Nobla dostał w tym roku Llosa, co nieco rehabilituje tę wielokrotnie ośmieszoną w przeszłości nagrodę. Jan Siwmir – Oj, narażasz się Tomaszu wielu ludziom... ale rzeczywiście, kłopot z tymi honorami jest od zawsze. Boy-Zeleński w jednej z recenzji pisał, że niejaki hrabia de Latour-Latour wszedł do Akademii Francuskiej za pierwszym razem, a Wiktor Hugo dopiero za czwartym. A kto dzisiaj wie o jakimś Latour? Tomasz Sobieraj – A o Boyu-Żeleńskim...? Natomiast tacy „przeciętni” pisarze jak Balzac, Stendahl, Baudelaire, Flaubert, Mallarme nigdy się do Akademii nie dostali. Podobnie przecież z nagrodą Nobla, której paru świetnych ludzi pióra nie otrzymało, a paru miernych owszem. Nagrody niczego nie dowodzą, poza koneksjami, a popularność nie idzie w parze z wielkością, wręcz ją wyklucza. Dlatego nie przejmowałbym się śmiesznym spektaklem pod tytułem „nagroda Nike” czy jakimkolwiek artystycznym wyróżnieniem, bo to historia rozstrzyga o wielkości i znaczeniu artysty a nie grupka opłaconych przez fundatora i pozbawionych własnego zdania jurorów. Cała ta hucpa z nagrodami w Polsce, i często na świecie, przypomina mi „Narrenschiff” – statek szaleńców. Statki szaleńców pływały po rzekach Europy u schyłku średniowiecza i na początku epoki klasycyzmu; ładowano na nie ludzi niespełna rozumu i powierzano ich opiece marynarzy; pływali tak od miasta do miasta, nikt ich nie chciał przyjąć; czasem uciekali z pokładu, łapano ich i z powrotem na łajbę. Brant napisał o tym w roku 1497 cykl pieśni a Bosch namalował obraz. Tak mi się ten statek kojarzy ze współczesną literaturą, całą sztuką właściwie, coraz bardziej przypominającą wyczyny szaleńców, których nikt, poza garstką opłaconych niby-specjalistów, nie chce oglądać. Jan Siwmir – Tak, coś w tym jest... w korowodzie głupców Erazma jest wiele miejsca dla ludzi nauki... po gramatykach idą poeci, retorzy, pisarze, prawnicy, filozofowie..., jak pisał Michel Foucault „obłęd jest pokaraniem nauki rozprzężonej i nieużytecznej”. Tomasz Sobieraj – Miał na myśli oczywiście nauki humanistyczne, a nie nauki konkretne, potrzebne, czyli matematyczno-przyrodnicze i medyczne. No i tak sobie siedzą na koszt pracującego społeczeństwa wszyscy ci artyści i humaniści na tych stateczkach, bezkarnie bredzą trzy po trzy, bo przecież konsekwencji bredzenia się nie ponosi, marynarze ich pilnują, żeby sobie krzywdy nie zrobili, a życie toczy się na brzegu rzeki; na brzegu powstają miasta i prawdziwa sztuka, katedry, obrazy, poematy. Ale mieliśmy mówić o Dehnelu, a tu widzę, że lekko zbaczamy z tematu... Jan Siwmir – jest teoria, która mówi, że nic nie jest przypadkowe, nawet użycie takiego słowa jak „zbaczamy”... Ale, ale, wydaje mi się, że uważasz „Ekran kontrolny” za jakiś przełom w wierszoklectwie Dehnela. Tomasz Sobieraj – Nie przełom, raczej przejaw zmiany kierunku, powolnego dojrzewania, samokształcenia a nawet dostrzegania własnych słabości. Pojawiają się tutaj wiersze noszące znamiona szczerości, mocno

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_09_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: wrzesień 2011

Page 12 of 63

zawoalowanej, ale zawsze to progresja u takiego megalomana. Dla mnie wiersz otwierający ten zbiór jest utworem programowym Dehnela po liftingu; mam na myśli „Piosenkę o garstkach”: Wychodzi Piotruś na dwuletnich nogach, piach się rozpycha i droży się droga. Po lewej mama a po prawej tata, pomiędzy nimi duszny środek lata. Idzie i idzie, rozrywka to nowa, bardzo przydatna, łatwiejsza niż słowa. A dookoła – świat. I świetne cuda. Szyszka, patyczek, piórko, kamyk, huba, wszystkiego w garstki. I zaraz zrozumie, że garstki pełne, a chce brać; nie umie odłożyć tego, zostawić tamtego, wielkie żądanie stawia superego (...) Piotruś to nasz poeta, który nie może się zdecydować, kogo teraz będzie udawał, kto mu się najbardziej podoba; chciałby być Szymborską i Zagajewskim, Larkinem i Puszkinem, Herbertem, Eliotem – ba, mam wrażenie, że nawet Sobierajem, a wnoszę to po dostrzeżeniu rzeczy dla mnie istotnych i w mojej poezji obecnych: przyrody, sztuki, historii, erudycyjnych aluzjach i śladach; nawet po przypisach w jego „Ekranie kontrolnym”, które ja stosuję od czasu „Wojny Kwiatów” (wyd. Editions sur Ner, luty 2009) po to, by czytelnik nie poszedł błędnym tropem i zrozumiał, że dobra poezja nie jest przypadkiem, wytworem młodopolskiego natchnienia czy pijackim skojarzeniem, ale skutkiem pracy i talentu, dziełem wiedzy i myśli. No i ten narcyzm, który tak mnie i Jacka łączy, to absolutne uwielbienie siebie przetransponowane na lirykę... Jan Siwmir – ...coś tu jest na rzeczy, chociaż w przypadku Twojego narcyzmu podejrzewam maskę, z którą się zrosłeś... jednak Dehnelowi brakuje twojej swobody i wyobraźni, on ciągle mówi przez zaciśnięte usteczka. Wracając do jego nominowanej do Nike książeczki – mam wrażenie, że „Ekran kontrolny” to literacki antykwariat, zbiór tekstów odtwórczych, przypadkowych, wygrzebanych z literackiego panoptikonu, że to taka sama tratwa ratunkowa jak „Fotoplastikon”. W dodatku, o zgrozo, tak jawnie pasożytujący na uznanych pisarzach, że już po pierwszych paru wierszach zamarło we mnie życie wewnątrzjelitowe, a ręce, bez mojego w tym udziału, same otworzyły tomik wierszy Szymborskiej. Porównajmy: O, drogi człekokształtny, z kółkiem od kluczyków na przeciwstawnym kciuku i z potrójnym paskiem wzdłuż pionowej postawy! Spojrzenie na kraski, delfiny, antylopy przypomina zaraz... (J. Dehnel) (...) łatwy do utopienia w łyżce oceanu, za mało nawet śmieszny, żeby pustkę śmieszyć (...) A jest – zawzięty. Zawzięty, trzeba przyznać, bardzo. Z tym kółkiem w nosie, w tej todze, w tym swetrze... (W. Szymborska) Dokąd idziesz, chłopczyku, w czapeczce w szkocką kratę, w ubranku z darów, w wyblakłych kolorach... (J. Dehnel)

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_09_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: wrzesień 2011

Page 13 of 63

Dziewczynka, która byłam znam ją oczywiście. Mam kilka fotografii z jej krótkiego życia. (...) Idź sobie, nie mam czasu. No przecież widzisz że światło zgaszone... (W. Szymborska) Takich przykładów jest więcej. Nie chodzi o to, że frazy się powtarzają, to byłby plagiat. Ale rytm, sposób ujęcia tematu, podobieństwo tematyki, niektóre wyliczanki (rys charakterystyczny p. Wisławy), sposób zwracania się nie tyle do czytelnika, ile bezpośrednio do bohatera ... nawet istnienie prozy poetyckiej à la przypowieść! Wygląda to tak, jakby Dehnel szedł krok w krok za Szymborską i malował na płótnie niby własne obrazy, ale po uprzednim naszkicowaniu konturów przez naszą noblistkę i po kilku lekcjach na temat: w jaki sposób należy trzymać pędzel i jak skomponować kadr. Nie we wszystkich wierszach, rzecz jasna. Zaledwie 59 stron, a mamy jeszcze Larkina, Puszkina czy Herberta albo Zagajewskiego etc. a nawet Dyckiego (ach te pieśni z motywem przewodnim ekranu kontrolnego) czy... Mickiewicza! W oddali znać strukturę: kopuła Blue City, bloki, szyby, anteny. Lecz z tej strony kolej wchodzi w miasto szerokim klinem, dzikim polem, porosłym szczawiem, perzem i krzewami, wbitym w Dworzec Zachodni. Węzły torów jak rozeta industrialnej katedry. Dojeżdżamy – widać betonowe perony, z których się dziewczyna rzuciła pod kolejkę w jakiś grudzień. Trzeba (...) Dehnel miota się, chcąc uzasadnić swój byt na literackiej mapie, ale tkwi w sieci własnych niemożności i plącze się coraz bardziej, traci siły, tonie, zamiast spokojnie napiąć mięśnie i zdobyć się na mocny, autonomiczny gest. Dlatego, z powodu paniki i słabości autora, zamiast spójnej książki dostajemy coś w rodzaju bigosu. Tomasz Sobieraj – Czy może raczej poetyckiej zupy śmieciowej. Na przednówku wygłodzeni chłopi pańszczyźniani wrzucali do garnka wszystko, co im wpadło w ręce – to ziemniaczka, to korzonek, to cebulę, tu dodali jakiś zapomniany skwareczek, nieostrożną, otumanioną pierwszym na przedwiośniu deszczem dżdżownicę albo nawet zwinięty z pańskiego stołu ochłap wędzonego boczku czy serwetkę dla zagęszczenia. Efekt w sumie podobno bywał niezły, chociaż przypadkowy. Nie inaczej może być w poezji. Ale w „Ekranie kontrolnym”, tworze właśnie przypadkowym, pośpiesznym i ratunkowym, oprócz naiwnych i nieporadnych śmiesznostek jest kilka przyzwoitych wierszy, niektóre całkiem dobre; są pojedyncze frazy urzekające i doskonałe, a to niemało. W tej zupie znajdują się naprawdę pyszne kąski, pływają w niej tłuste smakowite skwarki i, szczerze mówiąc, uważam, że potrawę sporządzoną przez Dehnela dzieli intelektualna przepaść od wyrobów przytłaczającej większości innych poetów, szczególnie od tych nagradzanych, brylujących na salonach, sramach, domokulturowych wieczorkach i w literackich pisemkach. Oni tkwią na dnie Rowu Mariańskiego, w pełnych ciemnościach, przekonani, że to Parnas, a tymczasem Dehnel już dopływa do powierzchni Oceanu Spokojnego, kto wie, może nawet widzi wyspę Guam? Na szczyty droga jeszcze daleka, jeszcze go mogą wciągnąć niespokojne fale, nasiąknięta wodą pelisa ciąży, ale jest w jego przypadku jakaś nadzieja na istotne dzieło, której nie ma u tych literackich tandetnych paszteciarzy, których nazwisk przez litość nie wymienię. To, że Dehnel nie mówi jeszcze własnym głosem, że w poezji Dehnela prawie nie ma Dehnela, to jeszcze nic takiego, na to – mam nadzieję – nadejdzie czas. On teraz się uczy, i to od najlepszych, podczas gdy jego koledzy po piórze – także ci dużo starsi koledzy – puszczają bąki twierdząc, że to sztuka i najprzedniejsze ewaporaty głębokiej myśli.

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_09_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: wrzesień 2011

Page 14 of 63

Jan Siwmir – Jeżeli to zatem tylko wprawki kopiujące innych pisarzy, to może bardziej adekwatny byłby tytuł „Echo”, a nie „Ekran kontrolny”? Przy okazji, aż mnie korci, żebyś podał mi natychmiast, teraz i tutaj, twoją listę literackich paszteciarzy nadymających się i puszczających bąki na dnie Rowu Mariańskiego, ale jak rozumiem, wstrzymasz się do końca naszego cyklu... Tomasz Sobieraj – ...moja lista będzie dosyć podobna do listy Marka Trojanowskiego – jednego z niewielu w tym kraju krytyków, którzy mają szare komórki, i to we właściwym miejscu. Różnimy się z Markiem w szczegółowym podejściu do poezji, ale w ogólnym często myślimy dosyć podobnie. Polecam wszystkim jego genialną „Etykę i poetykę”. Ale jeśli chcesz, to mogę wymienić trzech najlepszych współczesnych polskich poetów... Jan Siwmir – ...jeśli żyjących, to proszę. Zatem, jaka jest kolejność? Tomasz Sobieraj – Ja, Adam Zagajewski i ja. Jan Siwmir – Jakoś nie jestem zdziwiony... Może jednak zmitygujesz się Waść trochę i przestaniesz używać ironii, szyderstwa i autoszyderstwa w ilościach, których nawet papier nie chce przyjąć? Zważ, że podczas pisania nie słychać tonu wypowiedzi, pozawerbalne sygnały nie istnieją, a przekaz do większości ludzi musi być jasny, jednoznaczny i na poziomie trzylatka. Prawa rozwoju są nieubłagane, jeśli trzylatkowi powiesz „no, pięknie, pięknie”, gdy nabroi, to utrwali się w nim przekonanie, że rzeczywiście pięknie zrobił i będzie tak czynił dalej. Nasz rodzimy parnas nie przekracza w porywach lat czterech, co oznacza wyłącznie samodzielne wytarcie chusteczką nosa. Poczucie humoru literatów także przypomina chudopachołka wbitego w pożyczony garnitur i starającego się o rękę córki sołtysa. Natomiast dziwią mnie twoje pienia nad „Ekranem kontrolnym”. Dehnel zapłacił ci za nie? Napisał list pochwalny o twojej ostatniej książce? Zaprosił cię do kina? Rewanżujesz mu się za coś? Przecież takich jak on poetów w każdym powiatowym mieście znajdzie się na pęczki, a pewnie do tego co najmniej kilku lepszych, tyle, że oni się nigdzie nie pchają, nie rozpychają się łokciami, nie puszą się i nie gdaczą, nie mają koneksji, nie należą do fanklubu Jerzego Illga, tylko spokojnie, po cichu, tworzą poezję, bo poezja, nie popularność, jest dla nich istotą życia. Dehnel jest przeciętny w swojej kategorii „klasycystów”, która to kategoria – tu się z tobą zgadzam – jest usytuowana znacznie wyżej niż taplający się w kaczym dole tak zwani awangardziści czy bardziej ogólnie i bliżej prawdy – półanalfabeci i tani prowokatorzy. To samo, co powiedziałem o jego poezji, dotyczy również prozy Dehnela i zapewne innych jego hobby, jak malowanie farbkami – ty Tomaszu pewnie możesz coś o tym powiedzieć, bo grzebiesz się w teorii i historii sztuki. Dehnel – pisarz, to paw, epigon i bufon, który sam jeszcze niczego nie zrobił, bo wszystko mu podano, wszystko robi się za niego samo. To taki „Golden Boy”, jak ten pusty dzieciak z jego wiersza o słynnej fotografii Watsona, tylko brzydszy. I niestety starszy. Idąc dalej rzekłbym, że Dehnel jest jak piłkarz polskiej reprezentacji: powszechnie znany, odszykowany i przebrany jak stróż w Boże Ciało albo Jacyków, ma kontrakt, kolegów, chodzi na panienki, nie musi nawet pracować, ale jak przychodzi do meczu, to gra jak patałach, ostatni szmaciarz i pierwszy lepszy zawodnik z gminnego klubu okazuje się od niego lepszy, i to taki zawodnik, który zwyczajnie pracuje w biurze czy fabryce, a popołudniami trenuje i gra, bo, po prostu to lubi. Tomasz Sobieraj – O, przepraszam, Dehnel nie chodzi na panienki. Proszę bez takich tu wstrętnych insynuacji. Widziałem w telewizorze jak prowadza się po ekranie z niejakim Tymańskim, innym geniuszem, i z jakimś jeszcze niezidentyfikowanym osobnikiem o fizjonomii smutnej ryjówki. Jan Siwmir – No fakt, przesadziłem, heteroseksualizm jest niemodny w kręgach artystycznych i skazuje na artystyczny niebyt. Artysta z rodziną, dziećmi, tak zwyczajnie? Tfu! Ohyda! Wrócę na chwilę do Jerzego Illga, podobno poety i redaktora „Znaku”. Myślisz, że miał jakiś wpływ na rozwój kariery Dehnela? Tomasz Sobieraj – Zacytuję w tym miejscu mojego ulubionego

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_09_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: wrzesień 2011

Page 15 of 63

krytyka, wybitnego znawcę poezji i ludzkiej natury, doktora nauk humanistycznych Marka Trojanowskiego: „Jak to się stało, że zapracowany i śmiertelnie zmęczony pod koniec swojego żywota Czesław Miłosz znalazł czas by przeczytać kilka wierszyków Jacka Dehnela i napisać o nich trzy zdania, które stały się przepustką do kariery autora »Lali«? Czy w promocji młodego talentu miał swój udział Jurek Illg – człowiek, który ma ten unikalny dar, że rozpoznaje bezbłędnie własny talent literacki dzięki czemu kultura polski doczekała się kolejnego filaru w postaci »Wierszy z Marcówki«. Czy to on podsunął dzieła młodego poety umierającemu Czesławowi? (...) Na temat tych i podobnych mechanizmów rządzących karierami poetyckimi młodych chłopców i dziewczynek można snuć najróżniejsze i najbardziej egzotyczne przypuszczenia”. Jan Siwmir – A my znowu zboczyliśmy z tematu. W końcu czy to istotne, kto, komu i dlaczego? Tomasz Sobieraj – Właśnie o tym rozmawiamy. Kto, komu i dlaczego. Nie powiesz mi przecież, że rozmawiamy o talencie, którego to słowa nasz rodzimy parnasik używa na wyrost. Jan Siwmir – Istotnie, polscy pisarze, szczególnie poeci a osobliwie krytycy literaccy nie rozpoznaliby prawdziwego talentu, nawet gdyby rzeczony talent ugryzł ich w tylną część ciała. Wróćmy zatem po raz kolejny do „Ekranu kontrolnego”. Gdzie niby miałyby się znaleźć te tłuste skwarki? W zlepku wielojęzycznego ściemniania, w próbach uwiarygodnienia, że jest się poetą współczesnym za pomocą zapisu rodem z forum on-line? A może podoba Ci się wciśnięcie na siłę jakiejś gwary? O ile jest to zabieg przez niektórych wymagany w przypadku prozy, o tyle w poezji trzeba dla takich zabiegów naprawdę dobrego uzasadnienia. Na pierwszym planie przewaga formy nad treścią, potem długo, długo nic, w końcu parę trywialnych prawd typu: „Wszędzie, gdzie pójdziesz, będzie gorzej” albo „Nie masz słów na tę boleść, której nie przeżyłeś”. Jedynie coś w rodzaju fraszki udało się Dehnelowi: Początek maja Od siódmej rano pod samym oknem dwaj z kosiarkami z Zieleni Miejskiej. Do ósmej jestem trawą z uszami, wrośniętą w pościel. Spylajcie trzmiele. Przyznam się, że jak sobie wyobraziłem autora w postaci trawy z uszami, to spadłem z krzesła i jeszcze tarzam się ze śmiechu. Inna sprawa, że do tego tomiku podobny wiersz pasuje niczym pasiak łowicki do jednorożca albo pole kaktusów do spadającej z drzewa małpy. I stanowczo nie wystarczy do lansowania całego zbioru wierszy. Tomasz Sobieraj – Może i masz trochę racji. W sumie, Dehnel to taka współczesna Halina Auderska – tylko czekać, aż zostanie posłem na Sejm, a pierś ozdobią mu ordery. Pomyślałem sobie, że gdyby tak zebrać dzieła Jacka Dehnela w jednym tomie, powstałoby coś w rodzaju „Ruhnamy” – zbioru poezji, prozy i mądrości niedawno zmarłego genialnego przywódcy Turkmenistanu, Ojca Turkmenów Saparmurata Nijazowa. Księgę tę przetłumaczono, podobnie jak dzieła Dehnela i Haliny Auderskiej, na wiele języków, a jej trzykrotne przeczytanie otwiera bramy raju. Co więcej, historycy turkmeńscy bezspornie udowodnili, że Nijazow pochodził w prostej linii od Aleksandra Wielkiego. Cóż, niektórzy nasi krytycy są jak turkmeńscy badacze dziejów – też wiele potrafią udowodnić. Tylko czy ktoś jeszcze poważnie traktuje ich brednie? No i co otwiera trzykrotne przeczytanie dzieł Dehnela? Furtkę do ogródka jordanowskiego? I na koniec jeszcze jedno spostrzeżenie: oglądałem filmik z Jackiem Dehnelem w roli głównej, wyświetlany podczas gali rozdania Nike – jako jedyny z nominowanych ani słowem nie zająknął się o swojej książce. Czyżby nie miał o niej nic do powiedzenia? Zastanawiające. Mówił natomiast dużo o swojej pasji kolekcjonerskiej, która wyrosła zapewne z chłopięcego zbierania resoraków, misiów i bohaterów kreskówek. Nazywał siebie kolekcjonerem. Twierdził, że teraz zbiera książki. Ja książek nie zbieram – ja je czytam. Może i on w końcu zacznie, zamiast tracić czas na

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_09_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: wrzesień 2011

Page 16 of 63

internetową autopromocję i odkurzanie kolekcji meloników. Niemniej uznaję „Ekran kontrolny” za książkę ważną dla Dehnela – bo to jego pierwszy, chociaż niesamodzielny krok w stronę poezji, i ważną dla naszej współczesnej literatury – jako kolejny inhibitor wszechobecnej rynsztokowej produkcji. Dlatego biorę ją na półkę. A ty? Jan Siwmir – Zdecydowanie do poczekalni. Obok Dąbrowskiego. Pewnie jeszcze kogoś do tych panów uda nam się znaleźć i będą mogli zawrzeć Triumwirat. A wtedy drżyjcie gwałcone lasy, uciekajcie Hiperborejczycy! Nic nas już nie uratuje. Tekst ukazał się w numerze 1 (30) 2011 kwartalnika „Migotania” i jest rozdziałem przygotowywanej książki „Dwaj Panowie S - rozmowy o literaturze i nie tylko”. KOMENTARZ REDAKCJI KRYTYKI LITERACKIEJ Od tej rozmowy minął ponad rok. W tym czasie Jacek Dehnel, wyraźnie zauroczony stachanowskim współzawodnictwem pracy z czasów towarzysza Bieruta, w pocie czoła i niezdrowym pośpiechu napisał kolejny rozdział do swojej „Ruhnamy” - obszerne wypracowanie zatytułowane „Saturn”. Po wnikliwej lekturze i głębokiej analizie tej książeczki (skąd neo-neoromantyczny Geniusz w Tużurku miał pieniądze na jej wydanie i promocję - nie wiemy, a nie wierzymy, by jakikolwiek wydawca pozostający przy zdrowych zmysłach zaryzykował kolejną publikację, która pójdzie na przemiał) stwierdzamy, że nie odbiega ona poziomem od poprzednich, naiwno-anestezjologicznych i sentymentalnych wypocin „Dody literatury”, jak Jacka Dehnela nazywają niektórzy sympatycy. Polecamy natomiast tę książkę jako lekturę obowiązkową dla psychologów in spe i praktykujących, bowiem przedstawiona w niej historia jest niemal klinicznym przykładem konsekwencji wynikających z trudnych relacji rodzinnych, opisanych z zastanawiającym znawstwem.

1 osoba dała +1

Strona główna Subskrybuj: Posty (Atom)

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_09_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: październik 2011

Udostępnij

Page 1 of 63

Zgłoś nadużycie

Następny blog»

Utwórz bloga

Zaloguj się

KRYTYKA LITERACKA pod redakcją Witolda Egertha i Tomasza Sobieraja ● ISSN 2084-1124 LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA ESEJE RECENZJE FELIETONY WIERSZE OPOWIADANIA ______________________________________________________________________ Spis treści ► 2012 (8) ▼ 2011 (78) ► grudzień (7) ► listopad (9) ▼ październik (10) OD REDAKCJI 10/2011 KONKURS KRYTYKI LITERACKIEJ Pożegnania: Joanna Turek WSPOMNIENIE O STANISŁAWIE... Epistolografia: Andrzej Jerzy Lech i Roberto Miche... Felieton: Igor Wieczorek OCALIĆ ANTYUTOPIĘ Jest Poezja! Józef Baran, wiersze najnowsze

OD REDAKCJI 10/2011 W październiku: Joanna Turek wspomina zmarłego we wrześniu wybitnego fotografika Stanisława Wosia; Igor Wieczorek przygląda się literaturze SF z innej strony; Andrzej Jerzy Lech i Roberto Michel – korespondencja artysty z tłumaczem; z cyklu Jest Poezja! wiersze Zbigniewa Joachimiaka, Tomasza Sobieraja, niepublikowane utwory Józefa Barana, Romana Kaźmierskiego i poème en prose Andrzeja Tchórzewskiego; konkurs KL z okazji Roku Czesława Miłosza. Ponadto polecamy: wizytę na Wyspie Muz http://wyspamuz.blogspot.com/ rozmowę Jacka Trznadla ze Zbigniewem Herbertem http://www.jacektrznadel.pl/index.php? option=com_content&task=view&id=30&Itemid=31 artykuł o tym, jak szybko i bez wysiłku zarobić na kulturze http://galeriabrowarna.blogspot.com/2011/09/ban-knoty-z-szopynarodowej.html KL

Jest Poezja! Tomasz Sobieraj GRA, WOJNA KWIATÓW Jest Poezja! Roman Kaźmierski CIEŃ W CIEŃ Jest Poezja! Zbigniew Joachimiak SEZON LOTÓW TRWA Jest Poezja! Andrzej Tchórzewski, poème en prose ► wrzesień (6) ► sierpień (3) ► lipiec (6) ► czerwiec (4) ► maj (4) ► kwiecień (6) ► marzec (7) ► luty (7) ► styczeń (9) ► 2010 (41) ► 2009 (4) ____________________ _

Poleć to w Google

KONKURS KRYTYKI LITERACKIEJ WIELKI KONKURS MIŁOSZNY Z OKAZJI TRZYCZWARTOŚCI ROKU Czytelnicy! Trzy czwarte Roku Czesława Miłosza za nami. Z tej okazji postanowiliśmy urządzić konkurs. Aby wziąć w nim udział, należy przeczytać poniższe teksty źródłowe, których autorem jest Nasz Wielki Noblista, i napisać kilka zdań do rzeczy, bez błędów ortograficznych. 1. Czesław Miłosz do Władysława Sebyły, red. nacz. dwutygodnika „Zet”; ze zbiorów Muzeum Literatury w Warszawie. Suwałki, 30 marca 1932 „wyjeżdżając z Warszawy kupiłem »Z« - bardzo mi się podobał i nabrałem zupełnie poważnej ochoty, żeby się do tego pisma dostać. Jest to trochę po chamsku bić w oczy ze swojemi wierszami i Pana zanudzać. Ale mat' jego, dużo chyba trudu panu nie zabiorę, a mimo przyrodzonej skromności uważam swoje rzeczy za lepsze od całego szeregu utworów różnych zresztą sympatycznych chujów, którzy na pewno będą do »Z« szturmować”.

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_10_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: październik 2011

Adres do korespondencji t.sobieraj@wp.pl

AUTORZY TEKSTÓW Józef Baran Klaudia Bączyk Mariusz Bober Jan Z. Brudnicki Maciej Cisło Michał Dec-Budziszyński Stanley Devine Marek Doskocz Witold Egerth Stanisław Esden-Tempski Piotr Grobliński W.A. Grzeszczyk Łukasz Jasiński Zbigniew Joachimiak Krzysztof Jurecki Katarzyna Karczmarz Roman Kaźmierski Marcin Królik Andrzej Jerzy Lech Marek Ławrynowicz Przemysław Łośko Dariusz Magier Roberto Michel Joanna Mieszkowicz Janusz Najder Krzysztof Niemczycki Stanisław Obirek Edward Pasewicz Dariusz Pawlicki Robert Rutkowski Jan Siwmir Tomasz Sobieraj Wioletta Sobieraj Jan Stępień Andrzej Tchórzewski Janusz Termer Marek Trojanowski Joanna Turek Igor Wieczorek Bohdan Wrocławski Adam A. Zych

Page 2 of 63

KL: Wyobraża sobie Czytelnik taki lub podobny w językowej swobodzie list napisany przez dzisiejszego lizusa-poetę do dzisiejszego nadętego redaktora pisemka? Nie? A dlaczego? Odpowiedzi na to pytanie, w formie krótkiego eseju, rozprawki, felietonu a nawet poematu, prosimy kierować na adres redakcji KL. Dla wiadomości: „Zet” wydrukował wtedy wiersz Miłosza „Teatr pcheł”. 2. Czesław Miłosz, Poufne i samolubne; Kurier Wileński z 21 lipca 1935 roku. „Dla kogo mam pisać? Dla tej bandy jołopów w moim kraju, dla których jedynym kryterium sztuki jest moda? Oni nawet nie rozumieją, jak są pokraczni. Gdybym chciał powiedzieć, co o tym wszystkim myślę, nikt by mi tego nie wydrukował”. KL: A jednak wydrukował. Dzisiaj byłoby to trudniejsze, bo piszących i drukujących obowiązuje polityczna poprawność, maminsynkowata grzeczność i brak jaj (nie zapomijajmy też o rzeczy podstawowej - braku solidnego wykształcenia). Oczywiście są wyjątki, do których należy redakcja KL, i dlatego jesteśmy tacy popularni wśród inteligencji ze starą maturą i po dziennych studiach na państwowych uczelniach. Gówniarstwo (niezależnie od metryki) nas nie lubi. Trudno. Będziemy z tym żyć, ale nie zamykamy drzwi przed mądrą młodzieżą, która dostrzega tępotę masłowszczyzny i bełkot upozowanych na poetów drobnych cwaniaczków. Perełki eseistyki na temat „Pokraczność jołopów, czyli polska poezja dzisiaj” prosimy nadsyłać na nasz adres. 3. A oto fragment miłoszowego wiersza „Toast”: Poezja polska dzisiaj bardzo jest słabiutka. Pachnie - jakby karbidem zaprawiona wódka. Czytając różne pisma, stale się rumienię, Bo biedne jest naprawdę młode pokolenie Wyzwolone z honoru uczciwej roboty. Takimi poetami lepiej grodzić płoty, Niż cieszyć się, że rośnie już gromada ciołków* Politycznie pojętnych i skłonnych do hołdów. *KL: Poeta zapewne nie miał na myśli pewnego wierszoklety ze Skierniewic i innych upadłych na żyzną polską glebę meteorów z galaktyki Wielkiego Bezsensu - ponieważ ci pojawili się stosunkowo niedawno - ale do końca nie możemy być tego pewni, bowiem znany literaturoznawcom profetyczny dar Czesława Miłosza mógł się również ujawnić w wierszu „Toast”. A właśnie, czy słowa Noblisty: Ocknąłem się pod brązem skrzydlatych pomników, Pod gryfami masońskiej świątyni, Z dogasającym popiołem cygara.

ORAZ J.W. Goethe Jarosław Hašek S.I. Witkiewicz ____________________

nie są proroctwem zwiasującym powstanie „Krytyki Literackiej”, jedynego w tej chwili bastionu broniącego się jeszcze w literaturze Rozumu? Wszystkie odpowiedzi na TAK wraz z krótkim (bo nie chce nam się tyle czytać) uzasadnieniem, prosimy kierować na nasz adres.

Autorzy najlepszych tekstów zostaną nagrodzeni publikacją w KL, co jest pierwszym stopniem do sławy i pieniędzy. W konkursie, ze zrozumiałych względów, nie mogą brać udziału wrogowie „Krytyki Literackiej”, przedstawiciele lumpenliterariatu oraz Tomasz Cieplak, o, pardą, doktor Tomasz Cieplak, bo on jest grzecznym chłopcem, nosi zawsze wysoko podciągnięte spodenki i takich świństw, jakie wypisywał Miłosz, z pewnością nie czyta. KL

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_10_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: październik 2011

Page 3 of 63

Poleć to w Google

Pożegnania: Joanna Turek WSPOMNIENIE O STANISŁAWIE WOSIU 11 września 2011 roku zmarł Stanisław J. Woś. Odszedł ten, który szukał światła... Najwięcej inspiracji (...) znajduję jednak w pejzażu. Pejzażu jako ogromie przestrzeni i wolności, abstrakcji nieba i konkretu, który się rozpościera pod stopami. Widzę urodę kamienia, widzę urodę drzewa, indywidualność drzewa i śladów na drodze, i pęknięcia muru... To wszystko mi się układa w jakąś taką barwną i czasami smutną, czasami egzystencjalną opowieść o kondycji człowieka. Należę do tego kruchego i żyjącego tylko chwilę na tej ziemi (...) elementu Natury (…). I postrzegam też w kruchości rośliny jakby swoje odbicie, swój ślad, który za chwilę (…) zgaśnie, zniknie, a zostanie tylko fotografia. Stanisław J. Woś Czy zostanie tylko fotografia? Przedmioty, których używali zmarli, nasiąkają nie tylko ich zapachem, ale i subtelną energią. Pochylamy się nad nimi z troską i przechowujemy je z pietyzmem, bo trwa w nich nadal jakaś cząstka tych, którzy odeszli. Pośród cennych pamiątek, które pozostawił po sobie mój zmarły dziadek, są zwłaszcza dwie, które mają dla mnie szczególne znaczenie harmonijka ustna, na której często grywał, i przedwojenna fotografia, na której został uwieczniony w mundurze Strzelca Podhalańskiego. Harmonijka leży w szufladzie i od śmierci dziadka nikt na niej nie grał, bo jedna z blaszek pękła. Nie wiemy, kiedy do tego doszło, ale odkryliśmy to, gdy dziadka już nie było. Zdjęcie znajduje się na widocznym miejscu i to ono jest najcenniejszą z pamiątek. Poprzez nie i zarazem w nim dziadek jest wciąż obecny pośród nas. W obrazie tym została zaklęta cząstką Jego duszy. Każda z fotografii jest takim łącznikiem ze światem minionym, którego ślad został na niej „utrwalony”. Każda fotografia jest dotykiem świat(ł)a zza grobu. Dla żywych jest to obecność wstrząsająca. Przywołuje bowiem obecność, ale jedynie imaginatywną, odartą z cielesności. Widzimy naszych bliskich, przyjaciół i znajomych, ale nie możemy ich objąć, podać im ręki ani dotknąć. Nie możemy, gdyż żywych od zmarłych oddziela „ściana” obrazu. Ta nieprzekraczalna bariera sprawia, że obecność tych, którzy odeszli staje się bolesna. Obecność ta natrętnie przypomina o nieobecności. Istnieją zdjęcia, na których nie ma zmarłych, ale które również „promieniują” ich obecnością. To zdjęcia, które sami wykonali za życia. W nich także jest zaklęta cząstka ich duszy. Obrazy te pozwalają nam wyobraźnią dotykać przeszłości, odciśniętego na nich świata, i rozmawiać ze zmarłymi. Kiedy zatem umiera artysta, to nigdy nie pozostają po nim tylko dzieła - fotografie, książki, płótna, rzeźby... On nadal żyje w swojej sztuce i dzięki niej jest obecny pośród żywych - czasem bardziej niż za życia. Jest to obecność nienarzucająca się, subtelna i milcząca. Przypomina kręgi na wodzie, które pozostawia po sobie kamień zapadający się w otchłań głębiny - podobne do tych zapisanych na jednej z fotografii Stanisława J. Wosia: „Tatry – 2” z 2002 roku. Cytat pochodzi z wywiadu przeprowadzonego z artystą w 2010 roku przez serwis internetowy Szeroki Kadr: http://www.szerokikadr.pl/fotograf_miesiaca/stanislaw_wos

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_10_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: październik 2011

Page 4 of 63

Poleć to w Google

Epistolografia: Andrzej Jerzy Lech i Roberto Michel List Roberto Michela, tłumacza zamieszkałego w Paryżu, do Andrzeja Jerzego Lecha, fotografa zamieszkałego w Nowym Jorku. Roberto Michel 35, Rue Geoffroy Saint-Hilaire 75005 Paris Paryż, 19 marca 1989 roku Drogi, 9 marca w Bostonie zmarł ten Twój Robert Mapplethorpe. To AIDS. Czy wiedziałeś o tym? Ostatni wernisaż w Whitney Museum of Art. Ostatni wywiad dla „Sterna”. Ostatnie fotografie… Pożegnalne audiencje niepokornego króla… Wczoraj byłem fotografem. Fotografowalem księżyc. Zupełnie ten sam księżyc, który świeci Ci czasami w Nowym Jorku. Pierwsza kwadra, pięć godzin i dwie minuty po wschodzie. 18 marca 1989. 18:30. W moim starym aparacie fotograficznym KODAK T-Max. 100 ASA. A dalej, tak jak mówiłeś: Microdol-X i cała ta zupełnie śmieszna reszta. Wszystko „wyszło” jak było i do tego jak trzeba! Tak przynajmniej myślałem… To są oczywiście same kłamstwa i Ty o tym dobrze wiesz. Sam je przecież świetnie znasz („robisz” je codziennie). A więc było inaczej i w sumie „wyszło” też inaczej (nie tak w każdym razie, jak to sobie wcześniej wymyśliłem). Fotografia. Fotografowie nadal nic nie wiedzą. To błogi stan niewiedzy. Wspaniale. Fotografowie mają być głupi. Poeci też mogą (jeśli potrafią). Czy znasz Heinera Millera „Gnijący brzeg”? „Hamleta-Maszynę”?, „Historię miłosną”? Lęk przed kobietami. A ja, chyba zawsze tak było, boję się fotografii (najbardziej jednak tych starych). Wszystkie są paroksyzmem bólu. Benjamin i teoria aury. Ciągłość fotografii. To już tyle lat. Tyle lat światła… Spójrz proszę na bolesną „Isabelle” Francesco Paolo Michettiego. 1878 rok. Posepiowane prosektoria! Nienawidzę tych pięknych fotografii! I ten „walnięty” Miles. „Sketches of Spain”. Rok 1967. Wspaniałe aranżacje (to też chyba sepia) Gila Evansa. CD (błyszczy ładnie) i ta niemożliwa, a jednak, aseptyka. Za „czysto”. Gdzie do diabla podziały się trzaski płyt zbyt dużo razy odgrywanych? Czy pamiętasz „Tango Nuveo” (Mulligan i Piazzolla) i za dużo herbat tych zaczarowanych? Było to chyba we wrześniu dwa lata temu. Warszawa, Hotel „Forum”. Pamiętasz? Nikotyna, teina, kofeina i alkohol. I ta dziewczyna… Powtarzałeś beznadziejnie i bez przerwy, że jak pieta… Tak… I ja pamiętam jej ręce… Pamiętam też jej spokój i wyrafinowany (a jednak subtelny) dotyk. Jej fotografia. Czy i to pamiętasz? Napisz mi o tym i o swojej muzyce. I napisz mi coś o tej Twojej małej (bo „styki”), nowej, pobrązowionej fotografii. I jej niezwykle duże oczy... Pamiętasz? Tu przy 35, Rue Geoffroy Saint-Hilaire bywam i ja fotografem. Byłem fotografem też, wtedy pierwszy raz, kilka lat temu (1984?) w niedzielę, 7 listopada. Intuicja i przyjemność widzenia (haszysz) i (tak zwane) uchwycenie „tego” właściwego momentu. Czechow i Maupassant. A przecież zupełnie nie interesują mnie wytworne kobiety z Downing Street i ich delikatnie (a jakże!), miękko upadające (niby przypadkiem) biale (wiadomo!) długopisy. To „robota” dla zwykłych „pstrykaczy” (czyli dla fotoreporterów). A jednak… Twoją chorobą jest brak umiejętności widzenia bez ramki (tej czarnej, fotograficznej). Światło zamknąłeś w przesłonie (najlepiej irysowej) i w czasie (najlepsza ponoć jest migawka tytanowa). Szaleństwo i co za

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_10_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: październik 2011

Page 5 of 63

bzdury! Ale Ty taki wlaśnie jesteś. I wtedy, 7 listopada (Paryż, słoneczny poranek), będąc zupełnie przypadkiem (teraz już wiem, że to nie był wcale przypadek!) przy Quai de Bourbon zobaczył to, co ułamek sekundy później (czy to możliwe?) sfotografowalem. Przynajmniej miałem takie wrażenie, że to, co widzialem, właśnie sfotografowałem. Oczywiście było, jak zwykle w takich przypadkach, inaczej! Ile razy tak jeszcze? Ta intrygująca i pociągajaca fotograficznie scena („scena” – jak bardzo pasuje takie właśnie określenie sytuacji do Twojej fotografii, do Twojego fotograficznego „widzenia”) była przyczyną zrobienia zdjęcia („zdjąłem” ten obraz i zamieniłem na czarno-biały negatyw, którego chyba nigdy nie odważę się powiększyć). Tych dwoje ludzi, bezczelnie i zarozumiale, ułożyłem w formę: białe, czarne, duże, małe, szare, mniej szare i jeszcze mniej szare… I do tego ta zupełnie głupia czarna ramka, o której Ty piszesz, że definiuje… Paranoja… Zamiast Twojego „definiuje” proponuję „amputuje”. Co o tym sądzisz? Albo „amputujące” krawędzie. I żeby było lepiej (po prostu ładniej) to jeszcze do tego wszystkiego (złego?) pomyślałem o stojącym obok drzewie „umieszczając” je po lewej stronie poziomego prostokąta, tej przyszłej przecież, fotografii. „Dołożyłem” też trochę cieni (świeciło słońce). Całość ułożyła się tak jak bardzo chciałem… Fotograficznie… Piszesz w ostatnim liście o sztuce realizatorskiej Yasujira Ozu i o szczególnej pozycji kamery w jego filmach. Zupełnie się z Tobą zgadzam. Znam wszystkie filmy Ozu i zawsze dla mnie te wszystkie filmy, to taki jeden film… Ciągłość Ozu… Kilka Twoich fotografii to również jedna fotografia (ale tylko przy „Birds and Redflowered Trees” kiedy gra Saluzzi, w Paryżu i dobrze po zachodzie). Twoja fotografia… Aware – smutek bardziej dotkliwy, nostalgia związana z jesienią. A inne Twoje nostalgie? Sabi – samotność i spokój. Wabi – smutek zwyczajny. A Twoje inne smutki? I jeszcze tylko yugen – piękne nazwane przeczucie nieosiągalnego nieznanego. Ach te Twoje nieosiągalne nieznane… Pozycja kamery (może być fotograficznej). Przypominam sobie (Ty mi o tym mówiłeś i pokazywałeś fotografie) niektóre pozycje kamer. Atget, Evans, Henri Cartier-Bresson, Weege (urodzony w Złoczewie), Arbus, Sudek, Penn, Avedon i w końcu ten cały Weston (bez syna). Pytasz o Cohena, o wiersze. Lubię deszcz i zapach „Cabochard” /Paryż, przecież nie Nowy Jork!/. „Cabochard” to tylko 3.2 mililitry. Ty w tym swoim zwariowaniu masz 118 mililitrow „Laurena” i 142 mililitry „Polo”. Tak też w końcu może być. Już drugi raz wspominasz o amerykańskim projekcie refotografii z 1977 roku. Prosta, dobrze „zbudowana” i porażająco działająca fotografia. Obok michy (0.5 litra) z herbatą i rozpoczętej (dwa papierosy temu) nowej paczki „Cameli”, leży na moim biurku (tym z telefonem z guziczkami* i lampką) „Second View. The Rephotographic Survey Project” oglądany (zwłaszcza ostatnio) za dużo razy. Po co? Może dlatego, że w Paryżu od kilku dni nic ciekawego się nie dzieje. Może dlatego, że pada deszcz (i pada). A może dlatego, że nie lubię aktów Irvinga Penna. Są wyjątkowo wstrętne. Ale zupelnie inaczej wstrętne niż schizofreniczne, demoniczne, „brudne” wreszcie fotografie Joela-Petera Witkina. Może w końcu dlatego „Second View” jest przy mnie tak często, że Paco de Lucia /„One Summer Night”) zaczyna mnie już nieźle nudzić. Jest wspaniały i porywający jak „2nd Avenue Blue” Buddy Richa lub jak Central Park, po którym biegasz jak idiota ze swoim różowym bull terrierem; co za pomysł mieć różowego psa! Wiem, wiem… Odbiegłem od tematu. Ostatnio (zauważyła to już kilka razy nawet Laura) zdarza mi się odbiegać od tematu zbyt często, za często. Wybacz… „Second View”: Timothy O’Sullivan, 1872. Vermillion Creek Canon looking downstream, United States Geological Survey. To kiedyś. A teraz Mark Klett for the Reprophotographic Survey Project i 1979 rok. Vermillion Creek Canyon, Colorado. Wspaniała surowość i „odłożenie”

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_10_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: październik 2011

Page 6 of 63

czasu. Kilka dni temu dostałem „The Contact Print: 1946-1982” (Carmel 1982). Sudek, Minor White, Brett Weston, Harry Callahan, Frederic Sommer, Emmet Gowin, M. A. Smith, Linda Connor, Nicholas Nixon i Olivia Parker. Przede wszystkim jednak Sudek i Callahan. Kiedyś gdzieś (tylko gdzie?) czytałem, że aparaty fotograficzne są jak psy; nieme i nawet jeszcze wierniejsze. Bądź więc dalej przy swojej Super Ikoncie 6x9, wiernej jeszcze bardziej. „Rób” z nią brązowe obrazki w Nowym Jorku. Układajcie „rzeczy” w piękne formy... Elementarna fotografia… Hmm… Proszę nie pisz do mnie więcej o tym. To staje się już nie tylko śmieszne, beznadziejnie chore, ale i nudne. Nadto, fotografia elementarna nie istnieje, nie ma jej, tak jak nie ma mnie teraz u Ciebie w tym Twoim Nowym Jorku. Zobacz, rozglądnij się. To przecież pewne… Ostatnie „Interview” z Andy Warholem rzeczywiście wyjątkowe (zwłaszcza po nudnym, futurologicznym numerze ze stycznia). Słuchaj! Wszystko, co ważne dla Ciebie i Twojej kamery dzieje się zaledwie o 5 metrów od Was. Ja już o tym wiem. A Ty? Nadświatło. Wspominałeś o tym w Paryżu. To metafizyka. To pewnie też jest Twoje czarowanie. I to, i fotografie z St. Louis, z Santa Fe, z Carmel… Z tym wszystkim poczekajmy na nowe herbaty. Haiku z San Diego, lubię je, też musi poczekać… Tymczasem wszystkiego dobrego, Roberto _______________________________________ * Och te „Czułe guziczki”… Uwielbiam Trudzię Stein… Przełożył Andrzej Jerzy Lech Poleć to w Google

Felieton: Igor Wieczorek OCALIĆ ANTYUTOPIĘ Jeszcze kilkanaście lat temu wydawało się oczywiste, że burzliwy romans literatury z nauką nigdy nie będzie związkiem równoprawnym. O ile literatura spod znaku „Science Fiction” większość swoich motywów czerpała z futurologii, o tyle futurologia i inne, bardziej praktyczne dziedziny nauki, stroniły od literatury. Nikt rozsądny nie zgodziłby się przecież z twierdzeniem, że lądowanie ludzi na księżycu było możliwe dzięki literackiej wizji Juliusza Verne’a, a powstanie humanoidalnych robotów zawdzięczamy wyobraźni Mary Shelley. Wkład pisarzy w rozwój nauki ograniczał się wyłącznie do sfery terminologii. I tak na przykład funkcjonujący do dziś we wszystkich naukach technicznych termin Robot pochodzi od czeskiego słowa robota. Wymyślony i spopularyzowany został przez Karela Čapka, jednego z pionierów fantastyki naukowej. Natomiast termin Pozytron wprowadzony został do fizyki przez innego mistrza fantastyki, Isaaca Asimova. Zdecydowanym pionierem urzeczywistniania literackiej fantazji w naukowych badaniach aplikacyjnych okazał się dopiero Arthur C. Clarke, autor słynnej „Odyseji Kosmicznej”. Opracowane przez niego w 1945 r. studium na temat orbitalnego systemu łączności radiowej aż przez dwanaście lat spełniało wszelkie wymogi stawiane literaturze SF i zdecydowana większość naukowców uznawała je za utopię. Jednak w 1958r. wizja A. Clarka doczekała się praktycznej realizacji, a on sam uznany został za ojca techniki satelitarnej. W wielu opracowaniach technicznych wymyślona przez niego orbita geostacjonarna nosi nazwę „Orbity Clarka”.

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_10_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: październik 2011

Page 7 of 63

W miarę upływu czasu wpływ literackich fantazji na praktykę naukową wyraźnie przybiera na sile. Kilka miesięcy temu cały świat obiegła informacja o tym, że specjaliści z amerykańskiej agencji ds. rozwoju nowych technologii DARPA opracowują prototyp cybernetycznego owada szpiegowskiego, którego pierwszym projektantem jest Thomas A. Eeaston, autor kilku głośnych powieści science fiction. Ponieważ konstruowane od dawna w wielu laboratoriach naukowych owadokształtne i wężokształtne roboty nie spełniają pokładanych w nich nadziei, specjaliści z DARPA postanowili „ożywić” cybernetycznego chrząszcza opisanego przez T.A.Eastona w powieści „Sparrowhawh”. Zamiast tracić czas i pieniądze na konstruowanie kosztownych robotów - węży, które potrafią wić się przez trawę i przepływać stawy, ale nie potrafią przemieszczać się wewnątrz rur, zamiast wzbijać w powietrze maleńkie roboty – muchy, które spadają na ziemię po kilku godzinach lotu, specjaliści z DARPA postanowili umieścić miniaturowy zespół elektronicznych elementów wewnątrz żywego owada, a następnie kierować jego ruchami za pomocą fal radiowych. Wiele wskazuje na to, że ten śmiały eksperyment zakończy się pełnym sukcesem i cybernetyczny chrząszcz – szpieg już wkrótce wkroczy do akcji w Iraku i Afganistanie. Wyposażony w minikamerę i mikrofon będzie szpiegował talibów. Jego największą zaletą będzie umiejętność działania w miejscach szczególnie niebezpiecznych i niedostępnych dla człowieka, takich jak jaskinie, bunkry i miejsca skażone radioaktywnie. Czy ten niewątpliwy sukces cybernetyki będzie również sukcesem literatury SF? Szczerze mówiąc, mocno w to wątpię. I to nie tylko dlatego, że - jak słusznie zauważył Arthur C. Clarke - „Fantastyka naukowa jest tym, co nie może się zdarzyć – na szczęście”. Chodzi o coś więcej. Chodzi o to, że jedną z największych zalet fantastyki naukowej jest jej antyutopijny charakter. Nie kochamy jej przecież za to, że pozwala nam snuć marzenia o nowym, wspaniałym świecie, ale za to, że pomaga nam demaskować absurdalny i okrutny charakter utopijnych projektów. Ambicją Karela Čapka nie było przecież doprowadzenie do rozkwitu robotyki, ani – tym bardziej - wniesienie swojego wkładu w rozwój wojskowej cybernetyki, a wręcz przeciwnie – udzielenie srogiej przestrogi przed świadomym użyciem nauki i techniki w służbie wojny. Niektórzy twórcy najnowszej generacji robotów najwyraźniej zdają sobie z tego sprawę, czego dowodem jest fakt, że podczas oficjalnej wizyty premiera Japonii w Czechach towarzyszący mu humanoidalny robot Asimo przedstawił się jako ambasador dobrej woli wszystkich robotów i złożył pod pomnikiem K. Čapka bukiet kwiatów. To bardzo dobry prognostyk, bo gdyby społeczna funkcja literatury SF ograniczona została do funkcji czysto użytkowej, gdyby rola pisarza SF sprowadzona została do roli projektanta cybernetycznych owadów i węży, to świat zmieniłby się nie do poznania. I nie byłaby to zmiana na lepsze. Poleć to w Google

Jest Poezja! Józef Baran, wiersze najnowsze Podróż płynąć nad swoim życiem w wielkim balonie podróży i widzieć w dole pod ławicami obłoków rafy koralowe plankton nocy i dni mozaikę kolorowych szkiełek z Wawelem i Wieżą Mariacką w tle zmalały z nagła kraik na morskim dnie

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_10_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: październik 2011

Page 8 of 63

a wszystko jak we mgle za siódmą chmurą za snem Brasil, 2009

Formosa w niedzielne popołudnie Henrykowi i Gosi Siewierskim Miasteczko śliczne z nazwy z wyglądu o wiele mniej widocznie architekta zmorzył z gorąca sen i zasnął w trakcie szkicowania miasteczka na mapkach co jeszcze się nie zaczęło zastygło w powijakach zawieszone w bezczasie rodzące się stale na nowo nie może stać się ciałem jak poronione słowo przecięte szosą wpół rozmazane w chaosie zdjęcie co z prześwietlonej kliszy nie umie się wykokosić tandetne domki z gliny i słońce słońce słońce uliczki leniwo w miejscu bez pomysłu drepczące bo wszystko stapia się w końcu w niemiłosiernym słońcu ludzie koty na murkach jak muchy w mazi brodzące i tylko czasem miasteczko rozbłyśnie jak w kurzu szkiełko gdy przejdzie ulicą dziewczyna – czyste wcielenie formosy przebudzi się handlarz melonów zatańczy przy straganie sambę Formosa na chwilę się ożywia przypomina sobie jak się nazywa Formosa – miasteczko w centralnej Brazylii; nazwa pochodzi od starego, portugalskiego slowa oznaczającego: ładny, piękny.

Myśl przy wsysaniu się w owoc mango dossać się do miąższu życia wyssać z niego smaki soki słodkości śmierci pozostawić łupiny pestki kości

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_10_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: październik 2011

Page 9 of 63

niech sobie na nich połamie zęby ze złości

Orzeł w kurniku rozmawiając z nimi poczuł się jak orzeł zapędzony do kurnika gdzie nikomu niepotrzebne jego wysokogórskie opowieści o lotach bo tu pasjonują się przefruwaniem z grzędy na grzędę i stanowiskami zajmowanymi w hierarchii kurnika jego odstające śmieszne skrzydła zawadzają tu tylko w kokoszeniu się na grzędzie najlepiej gdyby je obciął i udawał że jest jednym z nich a grzebanie pazurami w ziemi jest mu bliższe od lotów po abstrakcyjnym Niebie

Wybiegi niektórzy wierzą że przyjdzie Ktoś i da im wolność: Napoleon Elvis Presley Jan Paweł II nie wiedzą że z wolnością człowiek się rodzi lub nie są tacy co nawet w więzieniu czują się wolni spuszczają linkę wyobraźni i mają wybieg na cały glob i tacy co żyją na krótkim łańcuchu jak wiejski burek przy budzie: z kagańcem tresury kneblem konwencji bo jednym nie wystarcza nawet wybieg stąd do księżyca gdy drugim droga za las i z powrotem starcza za całe życie w końcu i tak pogodzi wszystkich ciasny horyzont dwa na pół

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_10_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: październik 2011

Page 10 of 63

(pod warunkiem iż jesteśmy jednowymiarowi i nie mamy duszy rozciągliwej Stąd-Do-Wieczności) Poleć to w Google

Jest Poezja! Tomasz Sobieraj GRA, WOJNA KWIATÓW Czternaście minut Wiem Podróże kształcą Nawet bliskie Jak ta wycieczka do Chełmna Nad Nerem Szeroka dolina Na skarpie biały kościół „Stacja obnażenia” Matka Boska Częstochowska Na głównym ołtarzu Spogląda dobrotliwie Mały jar Oddziela świątynię Od miejsca zagłady Dwustu tysięcy Witano ich serdecznie Przed pałacem Później szatnia w sali balowej Wąski korytarz do łaźni Na ciężarówce Zgrzyt zamykanych drzwi Kierowca wyrzuca niedopałek papierosa Przekręca kluczyk Przestawia małą dźwignię Czternaście minut Kąpieli w spalinach I odchodach Czternaście minut Krzyków i torsji A potem spokój Już na zawsze W pobliskim lesie Wieczorem Po ciężkim dniu pracy W Sonderkommando Piwo Śmiech i wspólna fotografia Na pamiątkę Normalnie Jak to Po robocie

Ucieczka I stałem się sam ziemią jałową. św. Augustyn, Wyznania (II 10) Od kiedy zabiłem Boga Uciekam przed sobą W drugiego człowieka

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_10_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: październik 2011

Page 11 of 63

Tak bardzo boję się wolności Uciekam przed sobą W drugą pustkę Płynę i zastygam Staję się i jestem Ale tylko Namiętnością Nienasyconą

Katedra Nie miałem na bilet Do świątyni Więc usiadłem u stóp Kamiennego Jezusa Wyjąłem nóż i chleb Patrzyliśmy Na radosny korowód Wychodzący z katedry A ona spała Pod strażą strzelistej wieży Wyniosła i silna Pusta Piękna forma Bez Boga I wiernych Finał Teatru Krzyża Dokonany

Satori Dopiero ta jesień Przyniosła zrozumienie Widok kropli wody Na żółtym liściu Uspokoił Już bez pośpiechu Żyłem dalej Jak obłok Odbity w wodzie jeziora

Axios Jaki jesteś piękny Gdy stoisz nagi Na brzegu Axios! Zazdroszczę Kroplom wody Liżącym twoje ciało Chciałbym chociaż Nałożyć ci chlamidę Którą zawsze nosisz Z taką Niedbałą elegancją Chciałbym tylko Dotknąć smukłych nóg I ramion Zanim Zefir Nagłym tchnieniem Zmieni lot

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_10_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: październik 2011

Page 12 of 63

Twojego dysku

Łatwość Jakie to łatwe! Chwyciłem krzywą Z gwiaździstego nieba Taką zwykłą y = ax2 Zawieszoną bezpańsko Między Wenus A nosem Wielkiej Niedźwiedzicy I z gracją podzieliłem Na nieskończoną liczbę Zupełnie prostych odcinków Idealne pochodne Rozpierzchły się Po nieboskłonie Chichotały Jak małe dziewczynki Próbowałem je uporządkować Siłą rozumu i woli Ale tylko czasem Udało mi się stworzyć piękno Bryły o tysiącach ścian Niekiedy regularne wieloboki Jednak nic równie doskonałego Jak ta krzywa Nie powstało Nawet filozofia mi nie pomogła W tworzeniu Musiałem Poprosić Boga o pomoc A on Tylko skinął ręką I już... Wrócił porządek

Gra Na skale czarnej Przysiadły anioły Zwinęły skrzydła I wyjęły kanapki Z niebiańskich chlebaków Wesoło majtały nogami Śmiejąc się i zajadając Pszenne bułki z salcesonem Dolina pod skałą Była szczęśliwa Żyzna ziemia rodziła kwiaty I rzadkie owoce Mężczyźni mieli silne ramiona Kobiety nosiły warkocze Właściwie Nie było niczego nadzwyczajnego W szczęśliwej dolinie Życiu ludzi Ani w nich samych Anioły wytarły usta obłokami (młodość nie zna dobrych manier) I dla zabawy zalały dolinę Wezbranymi wodami rzeki Pokładały się ze śmiechu Widząc jak ludzie walczą o życie

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_10_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: październik 2011

Page 13 of 63

Swoje i bliskich Żeby było zabawniej Dorzuciły jeszcze choroby I nieco ognia Ocalonym nie było łatwo Podnieść się z kolan Bóg odsłonił rąbek błękitu Sprytne chłopaki – powiedział Jutro pogracie z drugiej strony Ziemi W wybuchy wulkanów i huragany A w przyszłym tygodniu Zrobimy sobie jakąś wojenkę Rzeź Ormian albo holokaust Na dzisiaj wystarczy zabawy Chyba że chcecie powrzucać sobie Dusze do piekła Za to są dodatkowe punkty Poleć to w Google

Jest Poezja! Roman Kaźmierski CIEŃ W CIEŃ Ekloga z października Jezioro, jedyne otwarte oko. Światło połyka przynętę, ale nie daje się złapać. Liśćmi zajmują się specjaliści od naprawy wspomnień. Listy udają, że nadchodzą z przyszłości. Ślina, którą przełyka wędkarz, ma smak kolacji. Na tapecie komar siedzi i nie siedzi. Opowiada się o sobie, choć nie umie mówić. Na drugim brzegu ktoś w niebieskiej wiatrówce wspina się ścieżką po zboczu.

Wakacje na okrągło Długo spali, dom skurczył się w hotelowy pokój. Odtąd podróżują bezszelestnie jak czas w zegarku cyfrowym. Nowy kościół podobny do banku lub supermarketu, wiara siwieje. Od rana wieczór: odcinek serialu o życiu, jakim ma być albo nie być. Ona, on i automatyczne dziecko, które umie już marzyć. Wrzuca do morza prawie nienoszone buciki: niech sobie tańczą, niech tańczą.

Łaźnia w M. Poniemieckie kafelki holenderskie, kościoły powielone, pacierze dróg, łąk i zagajników. Kamieniczki: mężczyźni w oparach, mgłach. Stać prosto, wciągnąć brzuch, osłonić genitalia. Stworzeni na podobieństwo, obraz radzi sobie sam. Z sitek woda, mydliny do ścieku, gęste jak w czasie uboju. Szarość tej krwi, biel tła, niebieskość ruchliwego pędzelka.

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_10_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: październik 2011

Page 14 of 63

Czytając L.G. i G. A.* Dzień rośnie w trawie. Życie nie ma końca, ani początku. W koronie starej lipy śpiew trzmieli. Jak wierni w kościele: bez słów, są zbyt znane. Lipa stoi samotnie, za nią ściana zarośli. Z gąszczu słychać kosi gwizdek pełen krwi. Właśnie tu miał być zbudowany dom. Zaczyna się i kończy z trudem jak budowa na czarno. Bez winy i kary miłosne przekręty. Zieleń po horyzont, trawa zarasta dzień. *Lars Gustafsson, Genadij Ajgi

Odrostki Skryta wśród korzeni, nie wiesz nic o drewnie na opał, o deskach skrzyń i palet, o popiołach. Niedzielne popołudnie, a grunt pod nogami wciąż w ruchu, gadatliwe usta, wiatr. Nie usłyszysz, siostro krzemu i wapnia, żadnej odpowiedzi od pnia i konarów, od kruchych gałązek, śmieci u podnóża.

Słowa i muzyka Johann Sebastian Bach är min vän den bäste. Forr i världen älskade jag honom för att han aldrig grät... Eva Ström (1) Swoim spojrzeniem bierzesz mnie w cudzysłów. Cytat. Autor i tytuł nieznany. Może to było z listu, ale zabrakło morza i butelki, gołębia, komputera. Jestem krótką frazą. Powtarzam się łatwo. Powtórz mnie. (2) Prześladuje nas tajna straż, piosenka, którą nucą wszyscy. Trudno wytrzymać. Trzymaj mnie mocno między udami jak wiolonczelę, i graj coś. Na przykład drugą lub piątą suitę Bacha, z tych w moll. Proszę się przesuwać Władca metrów kwadratowych umiera truchcikiem. Wysyła bliskich daleko i błaga, żeby podeszła bliżej, jeszcze bliżej, aż jej włosy zakryją mu twarz. Poleć to w Google

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_10_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: październik 2011

Page 15 of 63

Jest Poezja! Zbigniew Joachimiak SEZON LOTÓW TRWA Powrót do domu w Kentucky Skręciłem z autostrady ostrym zjazdem i nagle zalał mnie szeroki pas zapachu ciemnego - drażniącego śluzówki nosa topiącego się asfaltu. Po zjeździe w prawo sunąłem wyrzucany siłą odśrodkową w piaski domków jednorodzinnych i ich zielono-żółte ogródki. Po tej stronie Ohio wszystkie zapachy zmieniały barwę. Zamiast czystej zieleni sałaty w pory skóry wnikać mi zaczęły ciemne tonacje szpinaku, a pomiędzy napływającymi falami gorąca wpadały mi w oczy pieprze grubego piasku. Niosło mnie wprost na ulicę Overview, tam moja córka rozraszała w powietrze mleko i zapach przetartych owoców. W usta spływał mi pot słony i zarazem słodki od radości, że dzień nie jest stracony, że Sybilka, moja córka podejdzie do mnie zmieniając niebieskie niebo w granatowe, a mnie w ciastko posmarowane grubo wczesnym miodem. 2005

Umiera mi ojciec Śpi prawie spokojnie, oddycha, w dzień złości się i głośno siorbie kawę. Nosi za sobą cewnik - cienką rurkę łączącą go z życiem. Chyba jest bledszy. Umiera mi ojciec głośno stęka podnosząc się z fotela, słucha radia, telewizja jest zbyt głośna, waży się, ogląda skórę, ręce. Szepce coś do telefonu, pewnie, że wkrótce są święta. Umiera mi ojciec - śmierć to będzie czyja? Jego, tego co odejdzie, czy moja dla zbliżenia tego, co będzie mi odjęte? Umiera mi ojciec czuję, że się od niego oddalam, a on z cewnikiem stoi w miejscu. O śmierci nie mówi. O śmierci on umiera.

Chickasaw Street

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_10_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: październik 2011

Page 16 of 63

Długa perspektywa z nagłym zeskokiem o kilkaset metrów w dół miasta. A na początku zapach małp. Tak się Chickasaw zaczyna. Niewielkie kapucynki krzyczą i smrodzą, gnijące banany czernieją, a wszystko ogarnia aromatyczny bez. Zapach bzu to tylko początek historii ulicy, bo już niżej panoszą się słupy podmurszałych domów niewielkich jednopiętrowych drewnianych budowli w których, w porze kolacji, z każdego kąta roznosi się zapach grzanek, szynki i sera. W moim mieszkaniu na piętrze pierwszym, zaraz przy wejściu, pachnie Sybilka mlekiem i kremem Johnson&Johnson. A półki przyciągnięte ze sklepu metalowego wciąż nie mogą uzgodnić, jak mają pachnieć książki z Polski: oliwą, hardweres storu, czy piaskiem z wrzeszczańskiej Zaspy. Przez ścianę przebija się drobnymi skokami zapach chilli. Sąsiedzi - afroamerykańska rodzina - od rana przygotowują ingrediencje. W mojej kuchni też szał: rozlało się kwaśne kalifornijskie wino, herbata roznosi się we wszystkie strony, dzisiaj będą ruskie pierogi, na ogniu przygotowuje się farsz z podpiekaną cebulą. Nie mogę odgadnąć czym pachnie wykładzina. Bo pachnie. Może tym, co zostało z pobytu poprzednich lokatorów. Pójdę teraz w dół ulicy, bliżej down town, tam rosną porzeczki. A i pokrzywy. Mieszka tam też rodzina skunksów, na które jest tylko jedna rada (zdradził mi ją Andrew Tietig): dużo, dużo aromatycznego soku z pomidorów. Jest lato. Leniwe powietrze donosi do moich okien krzyk małp. I zapach ich śerści. I jeszcze coś, co mnie niepokoi: to rzeka Ohio? To rzeka miasta. Całego stanu. Całej krainy. Tu na skraju indiańskiej ulicy pachnie całym tym światem, który drgać będzie do końca mojej skóry. W zapachu.

Jestem cicho, cichutko Jestem cicho, cichutko, tak jak wtedy, gdy po raz pierwszy spostrzegłeś jasność i ciemność. Jestem jak wtedy, gdy przyniosłeś mi kwiaty i swój wiersz do szpitala i przestraszone oczy w młodzieńczej twarzy. Jestem cicho, cichutko, gdy rano wstajesz do pracy i gdy wracasz, i podlewasz kwiaty. Jestem mała, twoja własna skała, opoka dnia codziennego. Jestem cicho, cichutko, biję bezdźwięcznie ci brawa i głaszczę po głowie, gdy upadasz w lęku. Jestem twoją mamą, od początku i poza koniec. Cicho, cichutko umarła.

Potem

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_10_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: październik 2011

Page 17 of 63

To tylko na początku wiersze są motylami, które licznie latają w naszych wiosennych ogrodach. To tylko, gdy po raz pierwszy stajesz na jeszcze nie zdeptanej ścieżce prowadzącej do tajemniczej owocarni... To tylko na początku wiersze mają skrzydła i pociagają cie do góry, do blasku i ptaków. Potem. Potem słowa zaciskaja się w pięści, w zatrzaśniętej obolałej dłoni, w pocisku zawiniętych kostek. Potem trzeba żmudnie odginać palec za palcem, podważać je dłutem zakute w milczeniu, powoli wydobywać upragnione słowa. Trzeba mruczeć, szeptać i dreptać, płakać, trwać godzinami w trwodze, czekać, czy granat pięści się otworzy? I słowa trzeba wyciągać ostroznie i powoli, jedno, drugie, trzecie, jak ze słonecznika nasiona, w lipcowy dzień. Może choć jedna z tych wyschniętych pestek pełna będzie nasieniem. Poleć to w Google

Jest Poezja! Andrzej Tchórzewski, poème en prose Domysł Jeszcze nie wiesz co zostało w przeczuciu! Czy sowa śnieżna wzlatująca z odległych siedlisk nad łąki umorusane siąpiącym niespodziewanie o tej porze deszczem. Szukająca opustoszałych komnat mysiego królestwa. Bo może zawieruszyła się jakaś istota; chora albo słaba, niezaproszona do tańca na płytach stygnących kuchni, rozgrzanych fajerek oddających w mroku pożyczoną wieczorem czerwień. Czy – może - śmieszny owad nieporadnie zbłąkany w nieswoją porę roku. Gotów do zabicia jednym gestem ręki. Nie wiesz i wierzysz w szczególną aurę szarości. Byt nie lśni tęczami, dźwiga w sobie skończoność jak modlitwę, którą obarczy Boga. Znów zaczną się jałowe dysputy, znów ten brak szacunku do milczenia; jazgot, słowo, które unicestwia siebie. A z niego chaos; nieodłączne konie nomadów, parlamenty śliny, step. Cóż przeczucie, gdy pewność nie jest naszym królestwem, a jej zaprzeczenie rozchodzi się, jak mgła po łąkach i pustych polach.

Rozstaje Latem, zmęczony strumień dogorywa. I gdyby nie wilgoć omszałych kamieni, nierozpasanie wektorów promienia, byłby ustał. Światło heraklitejskie nie mówi do nas, nie powierza nam swych skarbów oddanych w aporiach przez wędrownych filozofów.

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_10_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: październik 2011

Page 18 of 63

Mają zdarte sandały i puste łysiejące głowy. Przypominają owady, których się boimy, bo według prognozy wkrótce zawładną światem. Naturalnie to nie jest nasz świat, ale i nie ich. Nie wiemy dokąd prowadzą drogi strumieni, gdzie przetną się z ludzkimi, gdzie wzejdą przypadkowe siedliska i którędy pójdą karawany przenoszące nadmiar cierpliwości.

Ślimak Natura uzewnętrznia swoje przeciwieństwa. Daje nam Biblię i Koran i tysiące ksiąg spisanych niedokładną ręką. Wymusza na nas przypowieści, moralitety, ale sama pozostaje baśnią własnych ogrodów. Śluz przykryty płytką. Pancerz i galaretka, żel ciągle używany przez wilgoć. Ciężar, który nas zgina, a jemu służy za schronienie. Dom wędrowny, cierpliwy. Patrzę, jak opustoszał i nawet nie potrafię się domyślić adresu właściciela. Może odszedł. Ogarnia mnie lęk jak w obliczu wspaniałych grobowców. Zapewne są już puste, ograbione. Nie słuchają szemrzących wód, ceramika odpada z nich i ślady zniczy przywodzą wspomnienie pamięci. Po ten jakoś nie sięga nikt. Chyba, że kazuar, który uciekł z zoo rozwaliłby dawną siedzibę ślimaka. Czy żyje? Dość pytań! Głupio, w swoim języku pytać o ślad lotki ciśnięty przez Tajemnicę.

Okno Zamknięty w szarości. Śledzisz krople bębniące w blachę parapetu. Gdzieś daleko - miliony lat świetlnych- jest Mauritius i Beniowski spowiadający się u Komendanta. Przypomnienie imperium, zarzut złych chęci wobec przegniłej Korony. Ponawiany, powtarzany z uporem, chociaż wszystkie imperia mijają. Comte, comte. Ty, ta z wakacyjnej opowieści, jedziesz korytami wyschniętych rzek i spotykasz dzieci malgaskie, znające dobrze mechanizmy jeepa i radość fotografii. Festiwal odrębny. Na karaibskich beczkach po ropie. Otwarty na ocean. Festiwal bosych pięt i rozognionej ziemi. „Zupełnie jak niedźwiedzie smorgońskie”. Ulubiona rozrywka arystokratów, strach politei podzielany przez Arystotelesa. Lęk, lęk! A tu: monotonia. Blokowisko. Wytwór złej cywilizacji, produkt tablic demograficznych. Jak dobrze, że nie podchodzisz do okna. Mając je w sobie.

Matura in vitro Czytam i … nie przecieram oczu. Przywykła do wyskoków słowa. Przychodzą różni, nadając mu swoje znaczenia. Coraz bardziej wchodzimy w bezsens, w bezmiar nonsensu. Mit wieży Babel sam się rozpowszechnia w sporych nakładach. Ludzie milczą lub plują (z lubością?)

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_10_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: październik 2011

Page 19 of 63

„Matura in vitro i zapłodnienie z religii”. „Poprzestawiały Ci się wersety albo przyjęłaś starą technikę dadaistów” mówi partner, który jeszcze nie tak dawno był całkiem zagorzałym kochankiem, wielbicielem tej mojej etcetera. „Panuję nad wersetami,montaż słów odbywa się we mnie, voodo morfemu. Patrz, czym nas karmią. Sieczka, obrok. Tu, dwójka znanych w przededniu rozwodu, ona szuka mieszkania w eleganckiej dzielnicy - a może na odwrót - On jedzie na Bahamy - a może na odwrót - nie zaprzecza, że lubi windsurfing, a tam dwudziestoletnia matka wyskoczyła z okna prosto pod autobus. Z pewnością jeszcze żyła kiedy ją rozjechał”. „Coś trzeba włożyć do tego garnka”. Słowa nie zawsze kończą się myślą... Kto wie, może jesteśmy centaurami, wchłaniającymi ten bezduszny owies, rozciapaną Karmę.

Polowanie na żmije Przykucnąć i nie zrywać jagód. Wbrew Elżbiecie Barret. Szukać róż dzikich, niezgodnych ze Słowackim. Wnosić do tej wonnej świątyni ducha modlitw. Szperać w zakamarkach słów. A tam, pomiędzy paprociami przemknęła żmija. Las jej odszumiał na znak przyzwolenia. Rozścielił się wygodnym szlakiem; ucieczka. Przed rozdziawionym ze zdziwienia brezentowym workiem i rozdwojonym, kłamliwym kijem. Troska o potomstwo zostawione w komyszach. Lekka bryza łagodzi ostrza traw, prostuje źdźbła schylone ku prawu ciążenia. Wszystko jak w tej wieży, gdzie Tycho de Brache śledził lot komet. Właśnie przelatuje włóknista zapowiedź zagłady. A tu SĄ znaki, trafnie odczytane; to ludzie łowią żmije dla pieniędzy. Z niezrozumiałych powodów. Gdyby wszystkie istoty stosowały swój kod, powstałby chaos. Na początku, więc, było przemykanie. Syk. Groźba. A później - pełnia chaosu. I bóg żmij ładu nie zaprowadził, scedował wszystko na człowieka. Popłoch. A cóż on potrafi? Niszczyć tam, gdzie godzi się ocalać. Tęsknić za gramem jadu, pisać na korze brzozy sokiem wyciśniętym z jagód. Wznosić miasta, do których żmija nie ma dostępu, a zdrada - owszem. Poleć to w Google

Strona główna Subskrybuj: Posty (Atom)

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_10_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: listopad 2011

Udostępnij

Zgłoś nadużycie

Page 1 of 63

Następny blog»

Utwórz bloga

Zaloguj się

KRYTYKA LITERACKA pod redakcją Witolda Egertha i Tomasza Sobieraja ● ISSN 2084-1124 LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA ESEJE RECENZJE FELIETONY WIERSZE OPOWIADANIA ______________________________________________________________________ Spis treści ► 2012 (8) ▼ 2011 (78) ► grudzień (7) ▼ listopad (9) OD REDAKCJI 11/2011 Rozprawa: Klaudia Bączyk O KONCEPCJI RELIGII W „KS... Jest Poezja! Józef Baran, wiersze najnowsze Jest Poezja! Maciej Cisło, wiersze najnowsze Jest Poezja! Roman Kaźmierski CIEŃ W CIEŃ (2) Jest Poezja! Tomasz Sobieraj WŚCIEKLI LUDZIE Recenzja: Dawid Brykalski, Magdalena Zaleska TAXI,... Esej: Joanna Turek FILOZOFICZNOŚĆ FOTOGRAFII, FOTO... Opowiadanie: Andrzej Tchórzewski POLETKO TOWARZYSZ... ► październik (10)

OD REDAKCJI 11/2011 Po publikacji w październikowej Krytyce Literackiej nowych wierszy poetów zaliczanych do współczesnych klasyków polskiej literatury, nadeszło do redakcji kilka listów, których autorzy - głównie krytycy stawiali tezę, że twórczość ta tkwi w splendid isolation, zajmuje się rzeczami prywatnymi, realizuje whitmanowski program zachwytu nad każdą drobiną tego świata, ulega prawodawstwu wyobraźni, zwraca się do Boga, prezentuje postawę intelektualną i estetyzującą, a nie dostrzega rzeczywistości i wagi spraw bieżących. Trudno nam się z tymi sądami nie zgodzić, ale nie możemy ich potraktować jako zarzuty - przeciwnie, to właśnie jest dla nas najwyższa literatura, twórczość wyrwana spod dyktatury doczesności szybko popadającej w zapomnienie, i powstała bez przymusu nowatorstwa, które prowadzi donikąd. Żeby jednak udowodnić, że można pisać poezję nowoczesną, interwencyjną i o rzeczywistości, nie pozbawiając jej jednak walorów intelektualnych, etycznych i artystycznych, publikujemy kilka nieznanych wierszy Tomasza Sobieraja. Te krytyczne utwory stanowią nie tylko realizację słów Czesława Miłosza, że „prawda człowieka jest prosta i trzeba wyrażać ją prosto”, ale są też interesującym komentarzem do twórczości Tadeusza Dąbrowskiego i Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, brzmią w niej także echa poglądów filozoficznych Henry'ego Davida Thoreau. W listopadzie kolejne nowe wiersze prezentują również: Józef Baran, Maciej Cisło i Roman Kaźmierski; umieszczamy niepublikowane opowiadanie Andrzeja Tchórzewskiego z 1957 roku, Jana Siwmira recenzję zbioru opowiadań Taxi, taxi! (książka nie w naszym guście, ale recenzja dobrze napisana), rozprawę Klaudii Bączyk o koncepcji religii w Xiędzu Fauście Tadeusza Micińskiego i esej Joanny Turek o filozoficzności fotografii i fotogeniczności filozofii. Miło nam poinformować, że pierwsze, historyczne Targi Książki w Katowicach odbyły się z udziałem między innymi Andrzeja Ziemiańskiego, Kazimierza Kutza, Marka Krajewskiego i Jana Siwmira, naszego wspólpracownika i autora tomiku poetyckiego zatytułowanego Pytania na źle zadane odpowiedzi. Mieliśmy przyjemność patronować tej publikacji. Redakcja Krytyki Literackiej składa autorowi gratulacje i życzy dalszych sukcesów! KL

► wrzesień (6) ► sierpień (3)

Poleć to w Google

► lipiec (6) ► czerwiec (4) ► maj (4) ► kwiecień (6) ► marzec (7)

Rozprawa: Klaudia Bączyk O KONCEPCJI RELIGII W „KSIĘDZU FAUŚCIE” TADEUSZA MICIŃSKIEGO

► luty (7) ► styczeń (9) ► 2010 (41) ► 2009 (4)

Wraz z Jezusem apokryficznym chodzę po karczmach, gdzie Jezus śnił, że był na Tronie Synostwa Bożego, a Judasz tymczasem zjadał gęś pieczoną. Wraz z Dantem poddam się cudnym legendom o piekle świętego Brandana, Patryka lub źródłowym opisom piekła pod Wezuwiuszem i Etną!

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_11_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: listopad 2011

____________________ _ Adres do korespondencji t.sobieraj@wp.pl

AUTORZY TEKSTÓW Józef Baran Klaudia Bączyk Mariusz Bober Jan Z. Brudnicki Maciej Cisło Michał Dec-Budziszyński Stanley Devine Marek Doskocz Witold Egerth Stanisław Esden-Tempski Piotr Grobliński W.A. Grzeszczyk Łukasz Jasiński Zbigniew Joachimiak Krzysztof Jurecki Katarzyna Karczmarz Roman Kaźmierski Marcin Królik Andrzej Jerzy Lech Marek Ławrynowicz Przemysław Łośko Dariusz Magier Roberto Michel Joanna Mieszkowicz Janusz Najder Krzysztof Niemczycki Stanisław Obirek Edward Pasewicz Dariusz Pawlicki Robert Rutkowski Jan Siwmir Tomasz Sobieraj Wioletta Sobieraj Jan Stępień Andrzej Tchórzewski Janusz Termer Marek Trojanowski Joanna Turek Igor Wieczorek Bohdan Wrocławski Adam A. Zych ORAZ J.W. Goethe Jarosław Hašek S.I. Witkiewicz ____________________

Page 2 of 63

[T. Miciński, XF, s. 159.] „Xiądz Faust” Tadeusza Micińskiego od pierwszego wydania wywoływał liczne kontrowersje. Chaotyczność gatunku, nowatorstwo oraz reinterpretacje mityczne składały się na ową złożoność w odbiorze tekstu. Z jednej strony bowiem zauważano oryginalność powieści i twórczości samego Micińskiego, którego: nie można zaklasyfikować do żadnego kierunku literackiego. Nie dostrzega się u niego śladów tresury społecznej, tak jaskrawo rzucającej się w oczy u każdego wybitniejszego beletrysty. Sam tworzy własną sztukę, wyznaje własne poglądy, pisze własnym stylem [1], z drugiej natomiast dostrzeżono brak wewnętrznej spójności i wielość dygresji [2]. Zdaje się bowiem czymś naturalnym, że stworzenie nowego, całkowicie odmiennego od dotychczasowych gatunku musiało spotkać się z pewnym zaskoczeniem i sceptycyzmem. Jak bowiem wykreować powieść, która zupełnie inaczej prezentowałaby rzeczywistość? Jak zrodzić gatunek, o którym nawet po latach dyskutowałoby się z równą zaciekłością, co w czasach jego wprowadzenia? I ostatecznie jak stworzyć powieści, o których pisano by: „Proza Micińskiego zmierzająca do oddania najczystszej treści wyobrażeń o życiu staje się niejako prawzorem Witkiewiczowskiej czystej formy” [3]. Silna norma gatunkowa ukształtowana niejako od XVIII wieku oraz silnie zakorzeniony model realizmu spowodowały, że trudno było wyjść naprzeciw powieściom nowatorskim, o odmiennej narracji i tematyce [4]. Dopiero bowiem w epoce Młodej Polski zauważyć można pewnego rodzaju „rozluźnienie” statyczności powieści realistycznej, dopuszczające do utworu narratora personalnego oraz różne elementy języka poetyckiego. Gdy zatem do powieści zaczynały przedostawać się elementy wypierające obiektywizm i związek z rzeczywistością, ze swą teorią odnośnie sztuki i powieści postanawia wkroczyć Miciński. Chce on wykorzystać ten wysoki gatunek do przekazywania własnych poglądów, gdzie czytelnik nie tyle miał przestać zastanawiać się nad fabułą, ale zacząć nią żyć oraz wszelkimi elementami ją tworzącymi. Stworzenie więc przez Micińskiego „powieści – worka” ujmuje sam gatunek jako wykładnik różnych tekstów narracyjnych, na tle których silnie zaznaczyć winno się autotematyzm [5]. Odczytanie sensu utworu w tym przypadku polegało na rozpoznaniu licznych nawiązań, stając się wdrążeniem w swoistą księgę dla wtajemniczonych. Tym samym proza Micińskiego wiązała się przede wszystkim z koniecznością wyjścia poza bariery standardowych interpretacji, odrzucenia dawnej koncepcji powieści i z innym, aniżeli tradycyjny odbiór literatury [6]. „Powieść – worek” jest zatem modelem praktyki powieściopisarskiej, określonej poprzez dwa konteksty historyczne: podobieństwo metod przekształcania się powieści klasycznej w „nowoczesną” oraz potencjał historyczny [7]. Rozpatrując Xiędza Fausta pod względem tych dwóch wyznaczników, należy zwrócić uwagę, iż u Micińskiego są one niezwykle silne połączenie. Wychodząc bowiem poza klasyczną interpretację powieści, stara się z niej stworzyć pewnego rodzaju traktat, zapis własnych przekonań [8]. Zdaje się, że najpełniej udaje mu się to osiągnąć poprzez odwołania do literatury oraz mitologii. Jak zauważa Stanisław Eile: „[...] kreacyjny charakter tej powieści polega bowiem przede wszystkim na uniezwyklaniu rzeczywistości empirycznej, która stanowi punkt wyjścia, a nie przedmiot naśladownictwa artystycznego” [9]. Czytelnik zostaje wplątany w swoistą grę, gdzie naczelną kwestią okazują się wierzenia. Religia będzie zatem odgrywać niezwykle silną rolę w kreacji fabuły, tym samym ukazując magiczność świata przedstawionego. Jak podkreśla Sabina Brzozowska, odwoływanie się do mitycznych symboli było popularnym zabiegiem artystycznym: Młodopolanie zdawali sobie sprawę z szerokiego wyboru rekwizytów w modernistycznej garderobie kultury. [...] Słowem, mitologiczny bodziec implikuje wiele możliwości kreacyjnych [10]. Wykorzystywanie znanych postaci mitologicznych i biblijnych stanowi zatem element „wygody” dla twórców, bowiem wyznacza dla grona odbiorców szereg skojarzeń, ujawniając kod mityczny. Miciński wykorzystuje swych bohaterów do obalenia utrwalonych wzorców.

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_11_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: listopad 2011

Page 3 of 63

Początkowo odwołania stanowią kostium artystyczny dodający patosu, po czym stają się jedynie rekwizytem mającym na celu „złamanie szyfru rzeczywistości” [11]. Pisarz czerpie z mitologii, chcąc w ten sposób: nadać utworowi kosmiczny wymiar, mitologizować ogólnoludzkie przeżycia, uniezwyklić krajobrazy oraz deformować rzeczywistość [12]. Jak zauważa Michał Głowiński: „Mit nie jest jednak tylko sprawą przyswojenia zastanego wątku, ujmowanego w kategoriach religijnych lub poetyckich, chodzi przede wszystkim o nadanie mu nowego znaczenia” [13]. Prowadząc czytelnika po wykreowanym przez siebie zbiorze różnorodnych postaci, Miciński chce wykazać złożoność ludzkich przekonań oraz pokazać, czym jego zdaniem winna być prawdziwa religia i czy ma prawo funkcjonować w oparciu o często sprzeczne koncepcje. Pierwszym, a zarazem najbardziej widocznym nawiązaniem do mitu stanie się sam tytuł dzieła. Poprzez księdza Fausta powielony bowiem zostanie schemat kapłaństwa i paktu z Szatanem. Istotną kwestią w przedstawianiu tej postaci stanie się tutaj świadoma gra stereotypami. Uwikłanie bohatera oraz jego towarzyszy w świat literatury musiało bowiem owocować pewnym schematyzmem, charakterystycznym sposobem myślenia. Jednorazowa prawda ukazana w tym utworze różnić się będzie jednak od przekazu Goethego. Miciński zdecyduje się bowiem podjąć dialog z tradycją, odwołując się do znanych fabuł, tworząc z nich przekaz quasi-sakralny. W tym zdawałoby się chaotycznym labiryncie ukazane zostaną treści metafizyczne, samo przesłanie autora. Liczne odwołania do literatury, związanie jej bohaterów z losami postaci mitologicznych przyczynią się do reinterpretacji opowieści, które dla wielu uznawane są za prawdziwe, a niekiedy nawet za święte [14]. Ksiądz Faust stanie się zatem pośrednikiem pomiędzy współczesnością a dorobkiem tradycji. Będąc symbolem-maską okaże się reprezentantem zagubionego narodu [15]. Jak zauważa jeden z bohaterów powieści: „łączą się w nim straszliwe kontrasty: wszak to mógł być człowiek najgorszy ze złych, jakiś Czezare Bordżia – a jawi się żywym posągiem na moście, przez który Polska przejść będzie musiała!” [16]. To z jego pomocą Miciński będzie mógł poruszyć nie tylko kwestie społeczne, ale przede wszystkim zaprezentować bogactwo własnych zainteresowań. W powieści połączy on zatem kult religii, filozofii, społeczeństwa oraz okultyzmu, przez co jeszcze dokładniej pozwoli czytelnikowi zrozumieć przeżycia osobiste bohaterów oraz ich przywiązanie narodowe. Kolejnym wyraźnym sygnałem przynależności utworu do kręgu kulturowego jest motto utworu [17]: [...] Życie na każdego z nas woła: - Bądź mężem i nie idź za mną, jeno za sobą! Jeno za sobą! Bądźmy wolni i nieustraszeni, w niewinnej samorodności z siebie Samych rośnijmy i kwitnijmy! I oto gdy spoglądam na takiego człowieka, dzwonią mi w uchu dziś jeszcze, jak niegdyś, te same zdania: że namiętność lepsza jest od stoicyzmu i obłudy; że być uczciwym nawet w złym, to lepiej niż zatracić samego siebie w obyczajności, przekazanej zwyczajem; że wolny człowiek może być równie złym jak dobrym, że jednak niewolny człowiek jest hańbą natury i w żadnej nie uczestniczy niebiańskiej czy ziemskiej pociesze; wreszcie, że każdy, kto chce być wolnym, musi stać się nim przez samego siebie, i że nikomu wolność, jak dar cudowny, nie spadnie w podołek. (F. Nietzsche, cyt. za: XF, s. 2.) Odwołanie do Fryderyka Nietzschego ma wyraźnie charakter informacyjny i zdaje się mówić odbiorcy: przypomnij sobie ideę autora dotyczącą wolności jednostki oraz śmierci Boga, zauważ przyczyny, które doprowadziły do owego stanu. Poszukiwanie drogi wyjścia z nadchodzącej zagłady, upadek człowieczeństwa zauważyć będzie można także i w dalszej części utworu, gdzie metafora śmierci Boga przeplata się z gnostycką wizją Demiurga [18]. Z jednej strony dostrzec będzie można odrzucenie wiary i moralności, z drugiej natomiast powolny upadek Pana, który: „jest niczym innym jak błyskawicowym Sensem otchłani życia, staczającym się w pozorny Absurd” [19]. Jak łatwo zauważyć Miciński buduje obraz Boga na zasadzie przeciwieństw pomiędzy ortodoksją a ateizmem [20]. Jego poszukiwanie wiąże się jedynie z biurokracją i monotonią rytuałów, które już dawno zatraciły swą wartość. Tym samym staje się krytykiem obecnego kościoła, dopatrując się w nim jedynie obłudy i materializmu. Ksiądz Faust będąc orędownikiem

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_11_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: listopad 2011

Page 4 of 63

prawdziwej wiary, stara się odnaleźć odpowiedź na podstawowe pytania: jak w takim świecie odnaleźć Boga?, jak żyć w zgodzie z prawdziwą religią? W oparciu o swe doświadczenia buduje definicję człowieka religijnego, który: „rzuci całą istotność swą w przestrzeń twórczą, na spotkanie z Istotnością Najwyższą” [21]. Ludzie nie mają zatem doszukiwać się wytłumaczenia religii, a po prostu jej zawierzyć [22]. Tylko dzięki prawdziwemu poświęceniu można powrócić do pierwotnej wizji religii. Nie jest bowiem możliwe, by na zgliszczach wiary zbudować nowy, lepszy świat. Dzisiejsza religia, jak wskazuje ksiądz Faust: Przebywa straszliwy kryzys: robią z nią obrachunki, wytykając wszystkie winy i niedołęstwa umysłu ludzkiego za tysiąclecia. Skopana i zbita, nie umiejąca się bronić – inaczej niż piskiem fanatycznych pokątnych pisarzy, pokornym poświęceniem sióstr miłosierdzia albo straszliwym Milczeniem. (XF, s.163.) Zagrożeniem dla świata okazuje się być wszędzie rozprzestrzeniający się materializm. Wybór Boga wiąże się z dewocją bądź obłędem. Całkowite oddanie się sile wyższej świadczy zatem o słabości jednostki, która usilnie potrzebuje wsparcia23. Jednocześnie ksiądz przyznaje, że rozumie ludzką potrzebę wiary, bowiem w zetknięciu ze złem świata (tutaj przytacza opowieść o zniszczeniu Mesyny) człowiek okazuje się jednostką małą i niezwykle samotną. Zdaniem autora należy zatem wyjść z teologicznych sporów i „wznieść jedno światełko, jeden punkt przyciągający, aby nastąpiło stopniowe rozjarzenie całego wnętrza” [24]. Utwór podzielony jest na liczne traktaty, wykłady, opowiadania etc., na przestrzeni których zauważyć można niejednorodny styl narracji, powodujący pewne „rozczłonkowanie” akcji. „Xiądz Faust” ze względu na swą workowatość nie jest bowiem lekturą łatwą. Powieść składa się z kilkunastu luźnych opowieści, których elementem scalającym okazuje się być tytułowa postać. Z jednej strony zatem widać uduchowionego księdza Fausta, z drugiej natomiast jego adepta, bohatera poszukującego prawdy – Piotra [25]. Tytułowy bohater stanowi połączenie Lucyfera, Chrystusa i Fausta, stając się przedstawicielem koncepcji „lucyferyzmu chrystusowego”. Należy przy tym dodać, iż Miciński dostrzegał w niej pewnego rodzaju aktywność realizującą wartości absolutne. Jak wskazuje Zbigniew Kuderowicz: „Lucyferyzm przybiera wielorakie postacie, jak egoizm, zbrodniczość, nietolerancja, miłość zmysłowa” [26]. Jest on koncepcją zawierającą w sobie dochodzenie do wiedzy oraz tworzenie, którego nieodzownym czynnikiem staje się cierpienie. Nie można bowiem działać bez walki i zmagań z przeciwnościami. Wewnętrzne rozdarcie powoduje niepewność, która przejawia się jako siła dezintegrująca. Brak spójności staje się zatem przyczyną zarówno konfliktów narodowych, społecznych, jak i religijnych. Co istotne, zdaniem Micińskiego lucyferyzm jest niezbędnym elementem ludzkiej egzystencji. To dzięki niemu człowiek czuje się spełniony, ma zdolności twórcze. Autor wielokrotnie wspomina o Lucyferze, stawiając go na równi z Chrystusem: Miałem jednak dane mniemać, że jak Chrystus rządzi w sferach religii naszych uczuć – w sferach Miłości, wyższej nad zmysłowość – tak Lucyfer jest Królem naszych Jaźni w dziedzinie Wiedzy. (XF, s. 79.) W owej rywalizacji zdecydowanie zwycięża jednak Lucyfer, bowiem staje się on nośnikiem zła wpisanego w tajemnicę życia [27]. Jak zauważa Henryk Dubowik: „Postać Lucyfera jest więc u Micińskiego symbolem określonej postawy wobec życia, jest towarzyszącą człowiekowi stale pokusą i refleksją” [28]. Autor prezentuje dokładną definicję lucyferyzmu, utożsamiając go z poczuciem mocy, z żywiołem. Zaspokaja on popędy życiowe, pomaga osiągnąć wiedzę. Okazuje się być nieodłącznym zjawiskiem, czymś więcej niż tylko metafizyczną koncepcją: Ale Lucyfer nie był dla nas tylko mitem czy symbolem. Wyczuwaliśmy jego obecność w Kosmosie, razem rozmyślaliśmy o Lucyferze i jego straszliwej samotni. (XF, s. 81.) Ksiądz Faust jako przedstawiciel narodu staje się reprezentantem koncepcji Micińskiego [29]. Łącząc w sobie cechy lucyferyzmu staje się jednym z ludzi, nie tracąc przy tym znamion boskości. Jak bowiem

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_11_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: listopad 2011

Page 5 of 63

zauważa Michał Głowiński: „nie można mitowi nadać takiej postaci, która nie miałaby jakichś, choćby minionych zapowiedzi w przeszłości” [30]. Faust jest przedstawicielem dwóch światów: ludzkiego i boskiego. W jego losy wpisany zostaje trudny temat śmierci, a jego działania stają się asumptem do pytania o istotę człowieczeństwa [31]. O jego przynależności do magicznego świata świadczyć mogą demoniczne zdolności, uczestnictwo w wydarzeniach sprzed wieków oraz bogactwo doświadczeń. Mag przyjmuje pozę Mistrza, starając się poprowadzić bohatera przez meandry swej skomplikowanej biografii. Tym samym Miciński powiela w swym utworze popularny motyw MędrcaPrzewodnika. Jak wskazuje Jan Prokop: Przewodnik-Nauczyciel wyprowadza ucznia poprzez grożące niebezpieczeństwa ze stanu niedojrzałości i niewiedzy. Otwiera mu wszystkie bramy wtajemniczeń i objawia istotę rzeczy. Uczy go poznać świat i siebie samego, odkrywa mu piekło i niebo i pokazuje w jaki sposób należy zintegrować wszelkie doświadczenia w harmonijną całość. Mistrz wyprowadza adepta z osaczenia. Jego mądrość pomaga uczniowi osiągnąć dojrzałość [32]. Faust opowiada o walce chuci z ofiarnością, o powołaniu, o dostrzeżeniu własnej demoniczności i odkryciu mocy. Jego historia wydaje się być opowieścią buntownika, osoby szalonej. Tak naprawdę bowiem ksiądz sam kreuje się na postać niezwykłą, przypisując sobie pewnego rodzaju boskość, obnażając przed słuchaczem proces śmierci i zmartwychwstania, dochodzenie do jedności z absolutem [33]. Nazwany zostaje apostołem, który: Ma uczniów swych, towarzyszów i mistrzów nawet: z nimi w kuźnicy czynu natchnionego – tworzą... odgadnij!... skrzydła!! Tak, niczego ludziom nie potrzeba więcej niż skrzydeł. (XF, s. 155.) Ksiądz w swej opowieści decyduje się zrzucić z piedestału dawnych bohaterów, nie omijając w swych poczynaniach Boga. Jednocześnie stara się pokazać katastrofizm świata, dramat współczesnych, którzy w zestawieniu z teraźniejszością gubią się, nie mogąc odnaleźć sensu własnej egzystencji. Świat w takim ujęciu jawi się jako swoista Wieża Babel, w której: Kainy współczesne zabijają dusze, a my uśmiechamy się z obojętnością chińskich marionetek. (XF, s. 11.) Troski indywiduum mieszają się z potrzebami zbiorowości. Konrad do którego porównany zostaje Faust, podobnie jak w utworze Adama Mickiewicza, staje się współczesnym Prometeuszem walczącym o przyznanie boskiej władzy nad światem. Rzuca się w wir walki z bogami i nawykami upadłych ludzi. Jednocześnie zdaje on sobie sprawę z ludzkiej małości i bezsensowności własnych poczynań: Człowiek-Prometeusz, z swymi słabymi zmysłami, z swym rozumem, a nawet intuicją i ekstazą – znajduje się wobec takich bezmiarów, że jeśliby całą wiedzę zdobytą sprowadzić do alfabetu, ludzkość dopiero jest w alfie. [...] Wniosek, że niepodobna ani nie wolno wyłamywać się z praw tego świata; nie wolno gardzić materią, wiedzą, doświadczeniami, nawet zmysłowością i zwątpieniem! (XF, s. 199.) Poprzez stronnice powieści czytelnik poznaje kolejne etapy wtajemniczenia Piotra, jego drogę dochodzenia do prawdy. Miciński, kreując tę postać nawiązuje do motywu ślepca, łącząc go z toposem wędrowca-tułacza, który stara się zrozumieć skomplikowany mechanizm życia [34]. W pewien sposób opowieść ta stanowi proces puryfikacji, inicjację zagubionego człowieka, ratowanie upadającego społeczeństwa [35]. Jak wskazuje Wojciech Gutowski: „Piotr przejmuje od swego nauczyciela nie tylko zasób wiedzy, lecz przede wszystkim dyspozycję aktywnego dążenia do prawdy” [36]. Faust otwiera się przed rewolucjonistą, a jego opowieść staje się swoistym rachunkiem sumienia. Historię tę uzupełniają wypowiedzi Imogeny, która: „odkrywa najbardziej stłumione, naganne przeżycia” [37]. Świat przez nią ukazany jawi się jako zły i amoralny. Religia w takim ujęciu łączy się z cielesnością, a duchowość jest jedynie maską do ukrycia niepohamowanych instynktów. Życie ludzkie okazuje się być zbiorem

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_11_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: listopad 2011

Page 6 of 63

sprzecznych elementów: Życie jest świętością, jak nie było jeszcze świętych, i wraz potworem, jak nie było jeszcze potworów. Obok heroicznych przejawów drzemią w nas instynkty dawniejsze niż te czasy, gdy dzikie hordy zjeżdżały z wyżyn Pamiru w żyzne fiordy wielkiego morza, które falowało na dzisiejszym Gobi... Instynkty mądre i okrutne jak instynkt os rozbójniczych, które paraliżują swą ofiarę, aby nie mogła poruszyć się... Gąsienica, której tylko nerwy ruchu są nakłute jadem, wegetuje, zostając świeżą strawą dla poczwarki przez całe sześć tygodni, gdy jest pożerana żywcem. (XF, s.77.) Rzeczywistość staje się okrutnym koszmarem sennym, gdzie każdy ma prawo do sprawowania władzy. W opowieści Imogeny nie ma bowiem podziału na istoty realne i fantastyczne. W świecie bohaterki religia łączy się z okrucieństwem, modlitwa zastąpiona zostaje brutalnością, a realizm miesza się z absurdem. Występują przy tym równolegle ujęcia patetyczne i groteskowe [38]. Zespolenie sfery sacrum i profanum dokonuje się tutaj na kilku płaszczyznach, z czego najistotniejszą zdaje się być poddanie się instynktom, a w szczególności chuci. W młodopolskich orgiach elementem znaczącym okaże się żywioł regresu, o wyraźniejszej niż krew (nieodzowna w perwersyjnych orgiach) negatywnej semantyce [39]. Bohaterowie chętnie oddają się szaleńczym tańcom, zaspokajając w ten sposób potrzeby fizyczne i duchowe. Swoim zachowaniem pokazują potrzebę sadyzmu i nekrofilii. W ten sposób Miciński odwołuje się do bachtinowskiej karnawalizacji, w której: „orgia przeciwstawia totalną wizję pełnego bogactwa życia, gdzie mieści się góra i dół, mózg i brzuch, piękno i brzydota, radość i śmierć w groteskowym przemieszaniu” [40]. Ogarnięci szałem, doskonale wpisują się w chaotyczny świat niewiary i poczucia zagubienia. W swym postępowaniu dopatrują się oni przeżyć metafizycznych. Zbyt ciasne więzy dogmatów kościelnych powodują, że bardzo chętnie oddają się niepohamowanej wolności: Rozgłośny bachancki śpiew był mi odpowiedzią: dla nich było to umówionym sygnałem do rozpoczęcia orgii. Dobyli noży i szpad, zaczęli z furią walczyć. Nawet zakonnice wmieszały się do zaciekłego boju. Religia światła z nich odpadła jak koszule, które ściągnęły. Wyciemniły ze siebie religię czaru, wpiekłowzięć, czeluści Inferna, zwiedzanych przy gromnicach żądzy – niby kapłanki Sziwy zaśpiewały pieśń złowieszczą. Rozpoczął się wir tańców, zgaszono światło – już nie można było dojrzeć niczego. (XF, s. 87.) Tak naprawdę jednak ów nieokiełznany taniec pokazuje samotność i tragizm jednostek. Bohaterowie zdają sobie sprawę z własnego położenia i dlatego właśnie szukają drogi wyjścia. Taniec zatem staje się wynikiem alienacji jednostek: „wolnych, a więc nieobronionych” [41]. Dzikość postaci oraz ich brutalność ukazują kult Dionizosa, który łączył w sobie: „witalizm i melancholię, biologizm i mistycyzm, ogień i wodę, pierwiastek męski i żeński” [42]. Erotyzm w powieści jawi się jako nieodzowny element sfery sacrum, który, mimo iż pierwotnie zdaje się ją burzyć, tak naprawdę jedynie ją dopełnia. Wszystko w świecie ukazanym przez Micińskiego zmienia swe dawne miejsce, burząc dotychczasowy ład. Dysharmonie wprowadzane są celowo, uzupełniają otaczającą rzeczywistość, niejako ją wzbogacając. Religia w obrazie Micińskiego nie może istnieć bez aktu seksualnego, spokój bez morderstwa, a radość bez ofiar. Zespolenie się sfer sacrum i profanum w ostatecznym rozrachunku staje się tak silne, że zanikają pomiędzy nimi jakiekolwiek różnice, tworząc jedną, pozornie tylko chaotyczną całość. Miciński na tle owego misterium stara się wykazać upadek ludzkości, wszechobecny katastrofizm. Imogena w swej opowieści porusza zatem kluczowe zagadnienia dla ówczesnego społeczeństwa. Jednocześnie staje się wieszczką czytającą z kart przeszłości narodu. Niczym wyrocznia otwiera przed Piotrem zakazane rewiry życia. Wprowadzając postać kobiety – hermeneutki autor ukazuje złożoność międzyludzkich relacji, szukanie celu egzystencji. Wspólna droga prowadzi każdego z bohaterów do swoistego wyzwolenia: księdza i Imogenę wyprowadza z mroków pamięci, a Piotra z pesymistycznej wizji świata [43]. Śmierć Fausta nie kończy jednak jego misji. Tak naprawdę uwiarygodnia ona jedynie jego poglądy, ukazując przy tym rytualną ofiarność bohatera. Piotr będąc

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_11_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: listopad 2011

Page 7 of 63

oświeconym, porzuci rolę rewolucjonisty i pretendować będzie do miana „apostoła mocy duchowej” [44]. Jego dalsza droga wiązać się będzie zatem z nauczaniem, przekazywaniem prawdziwej wiedzy. Całość stanowi niejako misterium, w którym czołowe role należą do przedstawicieli świata religii, sekt, nauki i literatury. Te przeciwstawne zjawiska jeszcze bardziej podkreślają chaotyczny charakter utworu. Na tle mrocznej scenerii rozgrywa się walka o dusze ludzi. Widać zatem oświeconego księdza oraz sceptycznego Piotra, dla którego walka Fausta zbudowana jest z elementów groteski i absurdu. Prowadzony przez magiczne labirynty, powoli zaczyna rozumieć sens powrotu do źródeł, w których odnaleźć można istotę człowieczeństwa. Ukazując dojrzewanie bohatera, Miciński prezentuje to, co dla jego twórczości najważniejsze [45], stając się „Słowackim swego czasu” [46].

Przypisy: [1] L. Krzywicki, cyt. za: T. Wróblewska, Recepcja czyli nieporozumienia i mistyfikacje, [w:] Studia o Tadeuszu Micińskim, pod red. M. PodrazyKwiatkowskiej, Kraków 1979, s. 63. [2] Zob. W. Bolecki, Poetycki model prozy w dwudziestoleciu międzywojennym, Wrocław 1982, s. 33. [3] L. Pomirowski, Walka o nowy realizm, Warszawa 1933, s. 45-46. [4] W. Bolecki, op. cit., s. 5. [5] Tadeusz Miciński poprzez liczne „erudycje” wprowadzał do utworu obce nazwy, nazwiska postaci oraz daty historyczne. Jak napisał Włodzimierz Bolecki: „Towarzysząca żywiołowości cytatów i encyklopedycznych omówień różnych zjawisk cywilizacji terminologia specjalistyczna była traktowana jako antyliteracka, obca polszczyźnie powieści”. (Ibidem, s. 27.) [6] Należało bowiem wyjść poza standardowe odczytanie powieści, burząc dotychczasowe poglądy, jakoby: „Definicja dobrej prozy jest następująca – odpowiednie słowa na odpowiednich miejscach. (...) Słowa w prozie powinny wyrażać znaczenie zamierzone (intended) i nic więcej, jeśli natomiast przyciągają one do siebie uwagę, to jest to, generalnie rzecz ujmując, błąd”. (L. Doležel, cyt. za: Ibidem, s. 5.) [7] Zob. Ibidem, s. 41. [8] W takim odczytaniu owa powieść stanowić może doskonały zbiór informacji o samym autorze, ujmując „workowatość” jako jedną z pozytywnych kategorii estetycznych. (Zob. E. Dąbrowska, Sztuka albo życie. Estetyka modernistyczna „Jedynego wyjścia” S. I. Witkiewicza, Kraków 2005, s. 112.) [9] S. Eile, Antypowieść Micińskiego a estetyka młodopolska, [w:] Studia o Tadeuszu Micińskim, op. cit., s. 115-116. [10] S. Brzozowska, Klasycyzm i motywy antyczne w poezji Młodej Polski, Opole 2000, s. 97. [11] Ibidem, s. 123. [12] Zob. S. Eile, op. cit., s. 117-118. [13] M. Głowiński, Mity przebrane, Kraków 1990, s. 7. [14] O stosunku do mitycznych opowieści na przestrzeni wieków pisze o tym M. Eliade: „Od ponad półwiecza uczeni zachodni umieszczają badania nad mitem w perspektywie wyraźnie kontrastującej z ujęciem, powiedzmy, dziewiętnastowiecznym. Zamiast traktować, tak jak to czynili ich poprzednicy, mit w potocznym tego słowa znaczeniu, to znaczy jako baśń, zmyślenie, fikcję, przyjęli oni takie jego rozumienie, jakie spotkać można w społecznościach archaicznych, w których mit oznacza – przeciwnie – historii prawdziwą, historię, która ma niezwykłą wartość, ponieważ jest święta, brzemienna w znaczenia i pouczająca”. (M. Eliade, cyt. za: T. Mizerkiewicz, Stylizacje mityczne w prozie polskiej po 1968 roku, Poznań 2001, s. 35.) [15] Elżbieta Rzewuska wprost pisze o celu Micińskiego: „Twórczością swą chciał poeta dokonać przełomu w życiu narodu”. (E. Rzewuska, O dramaturgii Tadeusza Micińskiego, Wrocław 1977, s. 9.) [16] T. Miciński, Xiądz Faust, Kraków 2008, s. 151. (W dalszej części pracy dla utworu Xiądz Faust Micińskiego będę operować skrótem XF) [17] Zob. T. Mizerkiewicz, op. cit., s. 30. [18] Tadeusz Miciński przytacza wizję Boga, który porzuca ludzi. Powiela tym samym gnostycką wizję mówiącą, iż: „osamotniony, pozbawiony wszelkiej podpory ze strony świata człowiek mógł nadal kierować swe

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_11_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: listopad 2011

Page 8 of 63

serce ku pozaświatowemu Bogu, ale ów Bóg jest z istoty Bogiem nieznanym – agnostos theos – a w jego stworzeniu nie sposób dostrzec oznak jego istnienia.” (H. Jonas, Religia gnozy, przeł. M. Klimowicz, Kryspinów 1994, s. 341.) [19] XF, s. 71. [20] Wspomina o tym także Wojciech Gutowski, pisząc: „Poglądy religijne Micińskiego dają wyraz postawie programowo antykonfesyjnej i bezwyznaniowej, antyfideistycznej i antyateistycznej”. (W. Gutowski, Wprowadzenie do Xięgi Tajemnej. Studia o twórczości Tadeusza Micińskiego, Bydgoszcz 2002, s. 158.) [21] Ibidem, s. 340. [22] Tym samym Miciński przyznaje rację Newmanowi, który porównywał dowodzenie wiary do tortur. (Zob. Ibidem, s. 160.) [23] O owej przyczynie wspomina w swej książce Richard Dawkins: „Muszę jednak tylko po raz kolejny powtórzyć, że „ukojeniowy” aspekt jakichkolwiek przekonań nie ma żadnego związku z ich prawdziwością. Nie śmiałbym zanegować ludzkiej potrzeby emocjonalnego komfortu i nie śmiałbym tez stwierdzić, że wizja świata, jaką przedstawiam w swojej książce, może rzeczywiście pocieszyć chociażby tych, którzy stracili bliska sobie osobę. Pytam natomiast – czy, jeśli ukojenie, jakie daje religia, opiera się na neurologicznie więcej niż nieprawdopodobnej przesłance, iż możemy jakoś przetrwać śmierć własnych mózgów, naprawdę chcemy takiego ukojenia bronić?” (R. Dawkins, Bóg urojony, przeł. P. J. Szwajcer, Warszawa 2007, s. 30.) [24] W. Gutowski, op. cit., s. 163. [25] Zob. W. Gutowski, Posłowie, [w:] T. Miciński, Xiądz Faust, Kraków 2008, s. 477. [26] Z. Kuderowicz, Historia i wartości integrujące, [w:] Studia nad Tadeuszem Micińskim, op. cit., s. 171. [27] Zło bowiem zakorzenione jest w ludzkiej egzystencji, wpisane w losy ludzi, staje się czymś naturalnym, wszechobecnym. Jak dostrzega Zbigniew Kuderowicz: „Zagadnienia zła jako zjawiska społecznego czy indywidualnego, jego przyczyn i źródeł Miciński nie objaśnia przy pomocy analizy przebiegu wydarzeń historycznych, jak zwykli postępować historycy”. (Ibidem, s. 168.) [28] H. Dubowik, Fantastyka w literaturze polskiej. Dzieje motywów fantastycznych w zarysie, Bydgoszcz 1999, s. 176. [29] Czuje się on zdecydowanie silniej związany z Lucyferem niż Chrystusem: „Wejrzałem już, zostaję z Lucyferem jako jedyną realną metafizyką życia”. (XF, s. 104.) [30] M. Głowiński, op. cit., s. 92. [31] Zob. J. Ławski, Erudycja – indywidualizacja – inicjacja. O Xiędzu Fauście Tadeusza Micińskiego, [w:] Z problemów prozy. Powieść inicjacyjna, pod red. W. Gutowskiego, E. Owczarz, Toruń 2003, s. 175. [32] J. Prokop, Żywioł Wyzwolony. Studium o poezji Tadeusza Micińskiego, Kraków 1978, s. 218. [33] Ksiądz nie unika porównań do Chrystusa, uznając swą ofiarność za niezwykle szlachetną. Jednocześnie przyznaje, że noszenie na barkach cierpień ludzi nie jest czymś łatwym. W pewnym momencie przyznaje: „Okropny ból ramienia mdlejącego – gdyż byłem rozpięty na krzyżu, zamiast Chrystusa”. (XF, s. 112.) [34] Zob. M. Podraza-Kwiatkowska, Symbolizm i symbolika w poezji Młodej Polski, Kraków 1975, s. 159. [35] Zob. Ibidem, s. 235. [36] W. Gutowski, Posłowie..., op. cit., s. 479. [37] Ibidem, s. 497. [38] Zob. H. Dubowik, op. cit., s.177. [39] Zob. W. Gutowski, Nagie dusze i maski. O młodopolskich mitach miłości, Kraków 1997, s. 38. [40] J. Prokop, op. cit., s. 247. [41] XF, s. 153. [42] S. Brzozowska, op. cit., s. 132. [43] H. Dubowik, op. cit., s. 481. [44] XF, s. 227. [45] Za najważniejsze w twórczości Micińskiego Stanisław Ignacy Witkiewicz uznaje: „głębokie tło metafizycznych przeżyć, tło nieskończoności, tajemnicy bytu, nie obniżone i nie nadryzione ani płytkim, półświadomym materializmem, ani zbyt doskonałym systemem filozofii dyskursywnej”. (S. I. Witkiewicz, cyt. za: T. Wróblewska, op. cit., s. 24.) [46] K. Czachowski, cyt. za: Ibidem, s. 28.

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_11_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: listopad 2011

Page 9 of 63

Literatura: T. Miciński, Xiądz Faust, Kraków 2008. W. Bolecki, Poetycki model prozy w dwudziestoleciu międzywojennym, Wrocław 1982. S. Brzozowska, Klasycyzm i motywy antyczne w poezji Młodej Polski, Opole 2000. R. Dawkins, Bóg urojony, przeł. P. J. Szwajcer, Warszawa 2007. E. Dąbrowska, Sztuka albo życie. Estetyka modernistyczna „Jedynego wyjścia” S. I. Witkiewicza, Kraków 2005. H. Dubowik, Fantastyka w literaturze polskiej. Dzieje motywów fantastycznych w zarysie, Bydgoszcz 1999. S. Eile, Antypowieść Micińskiego a estetyka młodopolska, [w:] Studia o Tadeuszu Micińskim, pod red. M. Podrazy-Kwiatkowskiej, Kraków 1979. M. Głowiński, Mity przebrane, Kraków 1990. W. Gutowski, Nagie dusze i maski. O młodopolskich mitach miłości, Kraków 1997. W. Gutowski, Posłowie, [w:] T. Miciński, Xiądz Faust, Kraków 2008. W. Gutowski, Wprowadzenie do Xięgi Tajemnej. Studia o twórczości Tadeusza Micińskiego, Bydgoszcz 2002. H. Jonas, Religia gnozy, przeł. M. Klimowicz, Kryspinów 1994. Z. Kuderowicz, Historia i wartości integrujące, [w:] Studia nad Tadeuszem Micińskim, pod red. M. Podrazy-Kwiatkowskiej, Kraków 1979. J. Ławski, Erudycja – indywidualizacja – inicjacja. O Xiędzu Fauście Tadeusza Micińskiego, [w:] Z problemów prozy. Powieść inicjacyjna, pod red. W. Gutowskiego, E. Owczarz, Toruń 2003. T. Mizerkiewicz, Stylizacje mityczne w prozie polskiej po 1968 roku, Poznań 2001. M. Podraza-Kwiatkowska, Symbolizm i symbolika w poezji Młodej Polski, Kraków 1975. L. Pomirowski, Walka o nowy realizm, Warszawa 1933. J. Prokop, Żywioł Wyzwolony. Studium o poezji Tadeusza Micińskiego, Kraków 1978. E. Rzewuska, O dramaturgii Tadeusza Micińskiego, Wrocław 1977. T. Wróblewska, Recepcja czyli nieporozumienia i mistyfikacje, [w:] Studia o Tadeuszu Micińskim, pod red. M. Podrazy-Kwiatkowskiej, Kraków 1979. Poleć to w Google

Jest Poezja! Józef Baran, wiersze najnowsze Małżeństwo Zosi

wyruszałem w tę podróż jak na studencki piknik bez niezbędnego ekwipunku z plecaczkiem podszytym wiatrem wybierałaś się na tę wyprawę nie znając mnie prawie wcale czy mogliśmy przewidzieć ten wiatr w oczy morza pustynie zasieki czyhające w oddali to prawda morze rozstępowało się pod naszymi stopami w takt marsza weselnego ale zaraz potem powróciło na stałe miejsce

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_11_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: listopad 2011

Page 10 of 63

40 lat brnięcia przez pustynię fatamorgana piasek w oczy Sny o Ziemi Obiecanej io odpoczynku który nigdy nie następuje wielbłądy dźwigające na plecach obok bukłaków szczęścia tysiąc wzajemnych trosk i urazów od których nie zawsze udawało się uwolnić po drodze tęcze miriady zwodnych gwiazd i księżyców gubienie się z oczu i schodzenie na powrót miałaś na głowie dom z krzyczącymi dziećmi i zasłużyłaś na niejeden order anonimowa jak wiele cichych bohaterek codzienności cóż mogłem ci dać za oparcie akrobata cyrkowy na dromaderze zajęty zawsze na boku cyrkowymi sztuczkami: połykaniem ognia ujeżdżaniem krnąbrnych słów ściganiem się z własnym cieniem błąd poganialiśmy błędem bo wszystko zdarzało się pierwszy raz i nie było to zwykłe hop-siup na pagórek lecz maratońska burzliwa wspinaczka mieniłem się nastrojami bardziej od zmiennych ustrojów dziś prawie nie mam nic wspólnego z tym kim byłem kiedyś a jednak dopisało nam szczęście mimo że pisane na chmurach i piasku i większość z tego co zamierzyliśmy koniec końców się spełniało a nawet o niebo więcej choć wiele karawan z pozoru szczęśliwszych rozwiał dawno pustynny wiatr

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_11_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: listopad 2011

Page 11 of 63

wciąż brniemy razem przez piaski Sahary i gdzie daleko w tyle za nami choć w zasięgu serca nasze dzieci z wnukami skaczącymi jak koźlątka co mają w oczach tysiąc wesołych gwiazdek

Macierzyństwo Ewie

Coś się od ciebie odrywa Coś co jest tobą i nie-tobą Coś się od ciebie oddala Stając się osobną osobą Chcąc nie chcąc się rozpoławiasz Na siebie i na nie-siebie Za tamtą tęsknisz tym mocniej Im łatwiej obywa się bez ciebie Podobnie księżyc w nowiu Dzieli się na dwie części Ta druga rośnie kosztem pierwszej Zapadając się w mroku świecisz

Radość oczekiwania albo pieśń nad pieśniami koguci heroldowie na cztery strony świata rozgłosili hejnał poranka który niesie się wysoko daleko i gołębie wprost nie mogą się w sobie pomieścić z radości zataczają nad wielką równiną srebrne koła kwiaty trawy zioła poobwieszane brzemiennymi rosami przemienionymi pod dotknięciem świtu w kolie pereł cała łąka skrzy się od uśmiechów porannych ros nadziewanych słońcem gdy wszędzie jak okiem sięgnąć na horyzoncie

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_11_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: listopad 2011

Page 12 of 63

jawią się oczekującej słoneczne twarze jej ukochanego powracającego po długiej rozłące i gdy wszystkie drogi dróżki wybiegają mu naprzeciw i rozbiegają się po nieboskłonach

Coranny lipcowy cud zbudzić się by usłyszeć że kogut wypiał kolejny świt. a jego pianie rozchodzi się kręgami po widnokręgach prawie słyszeć plask brzasku o szybę trzymać w ręku klucz poranka do Wszechświata i do najczystszej gamy istnienia przez ptaki wyśpiewanej w hołdzie Najjaśniejszemu Słońcu który ogrodzie zwiastuje znów coranny cud Borzęcin, 2011

Elegia późnego września wrzesień. jeszcze się niesie trzepotliwy chichot ważek nad tatarakami lecz już po wystrzyżonych ścierniskach pól ciągnie tren promieni słońce - paw ze złamanymi skrzydłami wrzesień. z wolna skapuje z czereśni i jabłonek złotolistna patoka jesień wytacza armatnie kule dyń szykując się do ostatniego ostrzału lata wrzesień. pierwsze wiatry urwały się z łańcucha i roznoszą między drzew wierzchołkami niespokojne wieści o swych dalekich wojażach jakby chciały wyprowadzić ogród z równowagi wrzesień. jeszcze koguty pieją słoneczne hejnały lecz już rzeki płynąc i płynąc pluszczą o osamotnieniu z zieleni na jaw wyszły zamaskowane cmentarze przypominając coraz natarczywiej o swym ISTNIENIU Borzęcin, 2011 Poleć to w Google

Jest Poezja! Maciej Cisło, wiersze najnowsze

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_11_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: listopad 2011

Page 13 of 63

Kos po chińsku wygina głos Kos po chińsku wygina głos. Leżę w trawie i robię nic. W lustrach stawu – obłoków stos. Kos po chińsku wygina głos. Miast wykuwać ze spiżu los, Żyję lekko: słuchacz i widz. Kos po chińsku wygina głos. Leżę w trawie i robię nic.

Łyżka i nóż Kobieta to jest łyżka, Ale mężczyzna to jest nóż! Anna Janko

Kobieta to jest łyżka, Ale mężczyzna to jest nóż! Siedzi w nim kawał opryszka. Kobieta to jest łyżka – Lecz bywa, że i modliszka! A wtedy oczka zmruż… Kobieta to jest łyżka, Ale mężczyzna to jest nóż!

Umówmy się na jakiś znak z tamtej strony Umówmy się na jakiś znak z tamtej strony, Gdyby jedno z nas miało umrzeć wcześniej. Może to będzie mały listek zielony? Umówmy się na jakiś znak z tamtej strony. …Liść podpisany imieniem, wrzucony Do skrzynki na listy (na jawie, czy we śnie). Umówmy się na jakiś znak z tamtej strony, Gdyby jedno z nas miało umrzeć wcześniej. Poleć to w Google

Jest Poezja! Roman Kaźmierski CIEŃ W CIEŃ (2) Biała noc w Ö. (1) Z łokciami na parapecie w otwartym oknie to sposób znalezienia dziury w całej widzialności. Przez nią udaje się wydostać stąd, poszybować między ludzi nad brzegiem rzek i jezior, w obłoki pamiętane z dzieciństwa, choć było cudze, każdego prócz siebie, niczyje. (2) Tam leży mój pies pogrzebany, w kącie ogródka, co już nie jest mój, w miejscu gdzie przedtem rósł bez, ale zmarniał, więc go wyciąłem. A tam na miedzy, wzdłuż pobliskiej łąki za więzieniem, psim zwyczajem zagrzebał niejedną kość. Gdy ją wykopie archeolog, będzie jedną z moich, białą i gładką jak z plastiku. (3) Marginesy rosną. Często biorę je za tekst główny, z czasem i miejscem.

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_11_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: listopad 2011

Page 14 of 63

O akcji zapominam, gdy w jasną noc siedzę na balkonie, który też się powiększa. Wprawdzie nie da się tutaj jeździć rowerem, ale ze dwadzieścia osób pomieści: my, wy, oni, zastępcy i następcy, obecni bez użycia przemiłej przemocy. Spokojnie popijamy, rozmawiamy półgłosem o winach, szeptem o zbawieniu chociaż jednej cząstki elementarnej. Noc zwie się białą, ale każdy odcień oddala się od bieli jak ty od ja. Na zachodnim marginesie nieba nie widać ciał niebieskich, ogniki papierosów zastępują gwiazdy. Żartujemy o tym, co różni kosmos od chaosu, Czy pustka to wakacje od bycia sobą, czy kimś innym? Gadamy o niczym do białego dnia, przykładamy się do rana.

Czarny pies (1) Plastikowy worek na głowie: świat bez literatury wygląda jak przez mgłę, w łazienkowym lustrze, gdy rano szuka się twarzy, a znajduje folię opakowania. Szelest, za plecami czarny pies, tym bardziej realny, im trudniej go dotknąć. Z tabletki powstałeś, w preparat się obrócisz, wersja dla zbudzonych przez własnego demonka. Próbuje się z tego wyjść, ale zewnętrza brak. W worku miejsce na dobytek: sreberko po zdziecinniałej pralinie, żałoba po minionych dnach. Na papierze papier. Małomówny psie, prowadź, prowadź. (2) Ponoć czmychnął ze średniowiecznych ksiąg, Goethemu przemknął w „Fauście”. Ostatnio widziano go, gdy krążył po Australii: nie dawał żyć i nie pozwalał zbyt łatwo umierać. Les Murray chce opowiedzieć, lecz tylko pisze następny wiersz. Ślady na piasku, znaki z piasku stary, papierowy śnieg. Zamiast leżeć pod bezpańskim płotem, waruje przy mnie. Wierny jak pies, czarny jak pies. Nie chce być symboliczny, łasi się śmierdząca śmierć.

Rodzaj literacki Najgorszy w dramacie jest wrzask o umieraniu, a nawet o życiu, wściekłe okrzyki cierpienia i inne wyszlochane drobiazgi. A tu stopy cierpną, tyłek boli od siedzenia na miękkim. Płonie biblioteka w głowie, a przynajmniej niezapominajki. Moim zdaniem, twoim zdaniem, zdaniem państwa umierającego z miłości do siebie, tyle zdań, że aż chce się zdać na milczenie. Wymień autora, a tytuł zaskwierczy, jakby przy kominku w zimowy zmierzch ogłaszano popielate końcówkę.

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_11_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: listopad 2011

Page 15 of 63

Poranna modlitwa do Pana Bloga Czy obudziły mnie gwizdy kosa, czy daleki bełkot wypuszczonych z nocnego klubu, czy jest wpół do piątej w mocy przemienić koszmar senny w łagodność drugiego boku? Ach, znowu ten dualizm! Nie ma trzeciego lub trzeciej, nawet samotność na rynku promują najwyżej dwuosobową. Robienie sobie jaj z jednego „ja” lub drugiego. Późną mamy Wielkanoc w tym mroku. Żeby tylko zdążyć ze zmartwychwstaniem przed długim, majowym weekendem. Poleć to w Google

Jest Poezja! Tomasz Sobieraj WŚCIEKLI LUDZIE nieznajomi eugeniuszowi tkaczyszynowi - dyckiemu

ludzie przychodzą tacy piękni jak matka zanim denaturat zabrał jej urodę dając chorobę w zamian to nie był dobry interes z jej strony rzecki by na to nie pozwolił denaturat to kompania niegodna ust kaliope najady także wolą nektar dzwonków leśnych a oni przychodzą zostają tylko butelki dzwony rurowe wystarczy napełnić wodą do różnej wysokości powiesić na sznurku obok siebie i dies irae zabrzmi jak u mozarta requiem dla chorej matki brzmi jednak fałszywie

wspomnienie tutaj paśliśmy krowy z tym małym antkiem od gwaderów co to wpadł pod kombajn i ucięło mu nogi wrzeszczał wtedy a po chwili głowa opadła mu bezwładnie jak zerwany mak na łące krew czerwona z zieloną trawą nie dały nowego koloru antek zapił się na śmierć octem i benzyną jak miał szesnaście lat a my kąpaliśmy się w rzece kiedy on umierał rżnęliśmy jego siostrę na brzegu kaczeńce pamiętam wystawały jej spomiędzy nóg śmialiśmy się i piliśmy wino czarnoksiężnik umierał bez nóg samotnie ona potem zwariowała była u sióstr teraz podobno oddaje się na dworcu w mieście za piwo albo trzy złote a mnie dalej śnią się kaczeńce

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_11_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: listopad 2011

Page 16 of 63

zapach trawy i nogi leżące na zielonych źdźbłach obok kombajnu w takich tanich trampkach

matka dobra matka kocha swoje dzieci nie posyła ich na wojnę nie pozwala by umierały w nędznych szpitalach dobra matka uczy swoje dzieci chroni przed złem nie okrada mówiąc że potrzebuje na chleb a idzie na wódkę moja matka jest bardziej macochą niż matką nosi suknię biało-czerwoną i krzyżyk na piersiach a powinna mieć czarną z trupią czaszką mówię do niej mamo z przyzwyczajenia chociaż mną gardzi jak większością swoich dzieci moja matka okrada mnie i kłamie chodzi pijana oddaje się obcym w bramach za łyk taniej wódki i papierosa moja matka niczego nie uczy poza kłamstwem jej smutne dzieci umierają chore w zawszonych barłogach ale zawsze znajdzie pieniądze na wojny i igrzyska moja matka to zwykła kurwa ale i tak ją kocham jak pies kopany i lżony który nie ma innego pana

miłość w mieście wojewódzkim stara kobieta w bramie z butelką denaturatu szczerzy bezzębne usta w uśmiechu zaprasza swojego romea podciąga spódnicę gładzi dłonią uschniętą zwiotczałe wargi sromu romeo rzyga obok przemyka szczur wlokąc martwego kota dziecko wbiega prosto pod tramwaj zgrzytają stalowe koła szyny julia odwraca głowę straszny to widok mały jest sąsiadki spod szóstki idą do nory w oficynie zażywać miłości tylko to zostało oprócz denaturatu i emtiwi

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_11_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: listopad 2011

Page 17 of 63

po lekturze czarnego kwadratu tadeuszowi dąbrowskiemu

martin heidegger powiedział kiedyś wciągając na kuchenny fartuch opaskę enesdeape że zapewne istnieje możliwość rzeczowego związku pomiędzy jajkiem i jajecznicą jajko może mianowicie wpaść w przestrzeń patelni wyzwalając skwierczenie grę masła i szczypiorku nigdy jednak jajko nie tworzy dopiero jajecznicy – odwrotnie zakłada ją jajecznica żółta przestrzeń ograniczona krawędzią patelni daje wolne pole nie tylko smakowi i zapachowi tu także dźwięk rozbrzmiewa i cichnie wybucha i ginie droga do nieskrytości różna jest od traktu po którym musi błądzić opinia śmiertelnych dodał jeszcze martin podsycając płomień książką tomasza manna Poleć to w Google

Recenzja: Dawid Brykalski, Magdalena Zaleska TAXI, TAXI! HOMEROWIE POLSKIEJ ULICY Autor: Jan Siwmir „Ludzie to dziwni som” – mówi mój znajomy kolega, Waldek, i trudno się z nim nie zgodzić. Wprawdzie wcześniej to samo wyśpiewywał Niemen, a tak w ogóle powyższe stwierdzenie bywa przecież punktem wyjścia wielu filozofów, ale Niemena ani żadnego filozofa osobiście nie miałem przyjemności spotkać, a Waldka i owszem. Spotykam go codziennie jak wychodzę o piątej rano robić zdjęcia pająkom, biedronkom i ślimakom. Waldek zbiera butelki i dziwi się za każdym razem tak samo, że ja o nieludzkiej porze usiłuję zastygnąć w powykręcanych pozach i na bezdechu nad jakimś zielskiem. Widzę w jego oczach natychmiastowe przeliczniki: plecak z akcesoriami okołofotograficznymi – miesiąc picia, kurtka i buty – miesiąc picia z kolegami, sprzęt i aparat fotograficzny – miesiąc picia z kolegami czegoś lepszego niż zwykła siara. Jak tak się sobie poprzyglądamy nawzajem, to dzień mam wrażenie dla nas obu zaczyna się bardziej satysfakcjonująco, bo z poczuciem własnej, może małej, ale istotnej odrębności. Podobne uczucie miałem czytając „Taxi, taxi”. Zetknięcie światów, trochę podobnych, bardzo podobnych, różnych, odrębnych. I świadomość tej odrębności. Filozofia dialogu, gdzie spotkanie z drugim człowiekiem to coś więcej niż relacja człowiek – stół, człowiek – drzewo. Spotkanie jako wstęp do poznania czegoś, czego nigdy sami nie mielibyśmy okazji przeżyć, a więc i zrozumieć czy zaakceptować. Przyjrzyjmy się galerii postaci występujących w tekście. Bohaterami są tu nie tylko ci, którzy zetknęli się bezpośrednio (autorzy i taksówkarze), ale i

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_11_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: listopad 2011

Page 18 of 63

ci, którzy występują niejako „z drugiej ręki”, o których się mówi długo, i których losy coś w nas poruszyły, zostawiły ślad. Oto matka trzynastoletniej dziewczyny; nie pozwala pić córce, ponieważ jest na to za młoda, lecz wiek w żaden sposób nie jest przeszkodą dla zaspokajania żądz tatusia czy jego kolegów, matka jest z niej dumna! Kilku mężczyzn przewożących trupa przez granicę, żeby zaoszczędzić sobie formalności, niedojadająca babcia przeznaczająca wszystkie pieniądze na ulubione radio, ksiądz potrącający przechodnia i tuszujący przestępstwo, alkoholiczka wzywająca taksówki, żeby „podwiozły” jej alkohol na ósme piętro, bo mąż ją zamknął w domu... Mnie najbardziej urzekła historia zakochanego, wychodzącego dzień w dzień o tej samej porze na stację z kwiatami, gdzie czekał na ukochaną, która od dawna już do niego nie przyjeżdżała. A on ciągle miał nadzieję... Taki niewielki obrazek świadczący o tym, że nie wszystko da się wycenić, przeliczyć i przeznaczyć na handel. Choć wielu osobom tak właśnie się wydaje. A ile pysznych typów wśród taksówkarzy! Wszystkowiedzący jenerał, mający o sobie mniemanie, że gdyby tylko postawić go na czele armii, jednostki komandosów, albo choćby dać mu możliwość dowodzenia odziałem szturmowym, to ho ho ho, od razu historia, a właściwie Historia pisana przez duże „H”, zmieniłaby swoje oblicze. Kontrowersyjne refleksje byłego kata, nostalgia za zadymami jakie się w młodości organizowało „na dzielnicy”, „chwyty psychologiczne” byłego ZOMOwca, czy opowieści o duchach na pewno metodą plotki już obiły się nam o uszy, lecz niewiele osób tak przejmująco potrafi je opowiedzieć jak Dawid Brykalski i Magdalena Zaleska. Bo język, moi Państwo, to osobna sprawa w tej książce; język żywy, uliczny, taki jakim posługują się taksówkarze, ze swoistymi naleciałościami, konstrukcją stylistyczną, przekręceniami, potocznymi słowami i słowotwórstwem charakterystycznym dla „dzielnic” w danym mieście i niejednokrotnie zrozumiałych tylko przez kontekst. Nie ukrywam, że lubię takie opowieści. Twardo zakorzenione w realiach i stanowiące asumpt do przemyślenia raz jeszcze niektórych tematów. Nawet jeśli refleksje nie są z gruntu optymistyczne. Autorzy bardzo rzadko dają się ponieść komentowaniu, w większości opowiadań nie ma podsumowania, moralizowania i pokazywania swej wyższości. Szanują czytelnika i jego zdanie. Przypomina mi to reportaże Hanny Krall, oczywiście inne w formie, ale równie „nieingerujące”. Tej opcji, na miejscu autorów, byłbym się trzymał na przyszłość. Stąd moja sugestia, by przekonstruować lub w ogóle zrezygnować z historii „Hitler wciąż nie kaput”. Lecz to rzecz jasna moje zdanie. Z drugiej strony, ze względu na język, nieodparcie nasuwa się skojarzenie ze Stanisławem Wiecheckim „Wiechem”, nazwanym przez Tuwima „Homerem warszawskiej ulicy”. Tylko jedną historię zamieniłbym miejscami z inną. „Nie lękajcie się” to opowieść zamykająca według mnie pierwszy cykl opowiadań. Wejście autora w rolę taksówkarza. Popatrzenie na otaczające nas zjawiska jego oczami, opuszczenie swojego wewnętrznego świata, przeniknięcie w skórę innego człowieka i zmierzenie się z problemami nowego typu. Nie tylko koniec jest tu ważny, nie tylko słowa Papieża, ale także to o czym mowa na początku, bo tylko po podobnym doświadczeniu na słowa „Dwadzieścia eurosów reszty się dla was należy” można odpowiedzieć „Nie ma tematu”. Cieszę się, że powstają książki zbudowane jak warstwy Shreka, lekkie w formie i z pozoru rozrywkowe, ale dla wnikliwego czytelnika niosące przekaz, o którym niełatwo zapomnieć.

Dawid Brykalski, Magdalena Zaleska „Taxi, taxi! Albo o ludziach, taksówkach i innych zwierzętach” część 1. 1 osoba dała +1

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_11_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: listopad 2011

Page 19 of 63

Esej: Joanna Turek FILOZOFICZNOŚĆ FOTOGRAFII, FOTOGENICZNOŚĆ FILOZOFII Banał uchodzi za zaprzeczenie sztuki i jest w tym wiele racji, bo jakie znaczenie może mieć dzieło, które nie skrywa jakiejś o nas tajemnicy, nie jest naznaczone niedopowiedzeniem albo nie zaskakuje formą. Jednak nie jest też odkryciem spostrzeżenie, że banał dość często przyciąga uwagę artystów. Trzeba wrażliwości i kunsztu, aby szarym i przeciętnym przedmiotom przydać smaku poezji i sprawić, by stały się dla nas wyrafinowane i nabrały nowych, nieoczekiwanych znaczeń. Obiekty banalne utrwalił na swoich fotografiach Tomasz Sobieraj, tak też zatytułował poświęcony im cykl. Jakiego istotnego dla nas doświadczenia może szukać poeta i artysta w codzienności i skończoności? Przeciętne i pospolite zwykle nie uosabia twórczo, nie zapładnia naszej wrażliwości, wyobraźni ani naszego myślenia. Dlatego mówimy, że jest banalne i – jeżeli nie posiada dla nas żadnej wartości użytkowej traktujemy z pogardą. Banalne można nadepnąć, kopnąć przechodząc, cisnąć gdzieś lub co najwyżej obojętnie minąć. Szyderstwo bądź łaskawa obojętność, na nic więcej banał nie zasługuje w naszych przeciętnych oczach, o ile w ogóle zostanie przez nas dostrzeżony. Wiele chyba nie zaryzykuję stawiając tezę, że im bardziej nijaki staje się człowiek, tym banalniejszy staje się postrzegany przez niego świat. Tak jak u Heideggera, w którego wywodach znajduję potwierdzenie dla moich przypuszczeń, im bardziej pochłania nas użyteczna strona bytu, zamieniając nasze codzienne życie w przyzwyczajenie, które – będąc oczywistym „samo przez się” - nie stawia przed nami trudności, nie wymaga od nas żadnego zaangażowania ani wysiłku, tym mniej w nas podmiotowości, zdolności do przeżywania i zdziwienia, a tym samym banalniejszy staje się nasz świat. Przyzwyczajenie powoduje utratę przez nas autentyczności, zatracenie „ja” w anonimowym „się”, jest pseudożyciem czy też pseudoegzystencją. Przyzwyczajenie, rutyna, banał przysłaniają sens, zaciemniają prawdę o człowieku. W ich poszukiwaniu musimy więc wyjść poza oczywistość. Filozof powie o przekroczeniu, transcendencji, o pragnieniu odkrycia racji wszelkich rzeczy, źródła, w którym wszystko ma swój początek. Lecz nie dajmy się przy tym zmylić wyobrażając sobie, że w tym poszukiwaniu chodzi o coś, co nie dotyczy naszego marnego i skończonego świata, co – jako doskonałe i nieskończone - tak dalece nas przekracza, że nie pozostaje nam nic innego, jak tylko przyjąć wyrok skazujący na pośledniość. Znów wrócę do Heideggera, dla którego tkwiąca w nas metafizyczność, zdolność transcendencji najistotniejsza dla naszego ja i naszego świata sensów bierze się z doświadczenia skończoności. Najlepiej jednak będzie, kiedy sami zaczniemy szukać odpowiedzi na pytanie o transcendencję, o sensowność bądź bezsensowność naszego skończonego świata i naszych w nim projektów. To pytanie, tak jak odpowiedź na nie wymagają od nas oderwania się od przyzwyczajenia, wymagają naszego osobistego zaangażowania. Egzystencja wymaga przebudzenia, tak pisał Heidegger. Jego początkiem jest zdziwienie, zaś pierwszą konsekwencją zdziwienia jest oderwanie od banału, od oczywistości. Wiedział o tym już Platon, który twierdził, że zdziwienie jest warunkiem uwolnienia się od świata pozoru. Cała ludzka moc jest w zdziwieniu. Zdziwienia, o którym tu mowa, nie opisuje psychologia. Ma ono sens ontologiczny jako konieczność bycia w świecie, warunek egzystencji, czyli naszej odysei po świecie sensów, możliwości, naszej wolności. Do takiej wędrówki zaprasza nas Tomasz Sobieraj - pisarz i fotografik, w którego twórczości filozofia jest stale obecna. W tym przypadku kieruje swój obiektyw na rzeczy banalne, bezwartościowe, nieistotne, przez wielu nawet niezauważalne. Wyostrza, powiększa, tak jak u Antonioniego, bądź zmniejsza lub rozmywa. Nadaje formę, która w przypadku dzieła artysty staje się też treścią, przywołuje obiekty przefiltrowane przez swoją świadomość, co sprawia, że nie ograniczają ich arystotelesowskie kategorie substancji i przypadłości, czyli tego, co jest i jakie jest. Zawłaszcza bycie narzucając swą poetycką moc kształtowania naszego oglądu. Sobieraj myśląc, przeżywając, wyobrażając sobie poszukuje sensu

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_11_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: listopad 2011

Page 20 of 63

dla siebie, a jednocześnie dla nas. Czy oderwie nas od zwyczajności, od banału, od świata oglądanego z perspektywy „się”? Czy w rzeźbionych przez Sobieraja rysach w byciu rozpoznamy też samych siebie? Czy wystarczy po prostu, że nas zdziwi. Filozofia i sztuka nie lubią gotowych odpowiedzi. Tekst pochodzi z katalogu wystawy Tomasza Sobieraja „Banal Objects”; Fotoseptiembre USA - SAFOTO, Instituto Cultural de México, San Antonio, USA, 2011. Poleć to w Google

Opowiadanie: Andrzej Tchórzewski POLETKO TOWARZYSZA DZIUNKA Co tu dużo gadać; w nowej budzie zaczęło się źle. Trzy dwóje na okres i czwórka ze sprawowania. Niby nic wielkiego. Na półrocze z tego wyjdę. Mam taką pamięć, że każdą lekcję mogę powtórzyć. Co do przecinka. Przestanę się kłócić z biologicą; niech jej będzie ten Miczurin i Darwin. I euglena viritis i tysiące raczych odwłoków. Podobno; bezpartyjna. Wierzyć się nie chce; w takiej tepedowskiej szkole, do której chodzą dzieci różnych partyjniaków. No, i wielbiciele Miczurina. Nadprogramowo. Bo Miczurin powinien być dopiero w jedenastej klasie, a nie w dziesiątej. Ktoś musiał donieść, pewnie dziewczyny. Bardzo ją lubią, że taka elegancka i opanowana. Wychowawczyni! Na lekcjach wychowawczych, to albo trójki klasowe, żeby się zmieniały, albo znów Miczurin czy Łysenko, poszerzanie horyzontów. Pewno większość z was chce iść na medycynę. A tam jest egzamin z biologii. Jeszcze trochę za wcześnie, ale już musicie myśleć, zastanowić się. Biologia zawsze jest przydatna. „Zwłaszcza w Zoo” – powiedziałem półgłosem. Chłopaki w śmiech. Chyba usłyszała. ZOO jeszcze nie mamy w naszym mieście… Wkrótce będzie i zoo. Wtedy zaczniemy chodzić, prowadzić dzienniczki obserwacyjne, dyskutować. Tymczasem jestem w stałym kontakcie z naszą Akademią Medyczną. Dawniej był to wydział lekarski Uniwersytetu. Dziś samodzielna uczelnia przygotowująca wspaniałe kadry dla naszego kraju. Tak, mamy dużo do odrobienia. Poziom oświaty sanitarnej na wsi jest niski. Dziedzictwo sanacji. Teraz zachorowalność na gruźlicę spadła do zera. Nie ma już wszawicy, tyfusu. Zapewne, czytaliście na polskim jak wkładano dziecko do pieca na trzy zdrowaśki. A dziś? Proszę; leczy się nowocześnie, nie fideistycznie. Sanatoria, prewentoria, ultradźwięki. I tak zazwyczaj biologiczka nawijała na lekcjach wychowawczych, chyba, że dziewczyny się ze sobą pokłóciły albo Józio z Wackiem pobili na przerwie. Z poważniejszych spraw, dłużej omawianych leciało: nieprzygotowanie codziennych prasówek, tarcze, mundurki, schludność uczniowska. Spóźnialscy i nieusprawiedliwiona nieobecność. Z tym, miałem spokój. Trener dzwonił albo z Klubu wędrowało pismo, żeby mnie zwolnili na zawody czy obóz kondycyjny. Z „pierwszej a” nie zrezygnowałem, przeciwnie, kupiłem sobie Ozolina „Trening lekkoatlety”. Pan Rysio obejrzał książkę. - Że, ty, choroba, zawsze mi jakąś zagwozdkę przygotujesz. No, niezła, niezła. Wiesz z tymi wkładkami ołowianymi i biegiem po stromej ścieżce pod górę, to sam bym nie wpadł. Zastosuję, obowiązkowo. Trzymaj się tego ozolina. Wprawdzie w sprintach dobrzy są Amerykanie, zwłaszcza Murzyni, a nie Rosjanie. Ale gdzie jest powiedziane, że trener ma być dobrym zawodnikiem? Pan Rysio był i dobrym trenerem, i dobrym zawodnikiem. Ostatecznie wicemistrz Polski zrzeszenia, to nie w kij dmuchał. A jaki skoczny! Wzrost 153 cm, jak się mówi, w kapeluszu, czyli normalny kurdupel, skakał 175 cm. I za to go podziwiałem. Jak chciał; kalifornijką, rollingiem, nawet nożycami. Podobno na pierwszej nowożytnej olimpiadzie był skok wzwyż z miejsca i skok w dal. Też z miejsca. Pan Rysio byłby w tym dobry. Cóż, za późno się urodził. Zawarliśmy umowę. On mnie obroni przed szkołą, a ja będę przysparzał punktów klubowi. W de cię mogą pocałować. Masz, chłopie, parę. Takie chucherko, a jaka para. Nabierzesz mięśni, wybiegasz się. Złapiesz trochę wytrzymałości. W zasadzie nie mam tylko zastrzeżeń do tempówek. Zwolnię cię z tych biegów po lesie. I z fińskich

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_11_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: listopad 2011

Page 21 of 63

ćwiczeń, chociaż to wzmacnia stopy. Trenuj sobie nawet według Ozolina. Jak chcesz, byleby konsekwentnie. Ja się nie wtrącam. Wyniki mają być. Za rok mistrzostwa Polski Juniorów. Widzę ciebie na podium w paru konkurencjach. Kadrowe dostaniesz. Osiemset złotych, całe osiemset złotych albo i więcej. Ty zadbasz o wyniki, a Klub o ciebie. Na cale szczęście państwo popiera sport. A szkoły są państwowe, to też muszą popierać. Powiedz, ale tak szczerze; o co chodzi? - Trenerze, mam w budzie przepały. - Co!? Taki zdolny chłopak i jakieś trudności? Zadzwonię do Strycharza. - Nie jestem już w Zamoju. Zmieniłem szkołę. - Głupio zrobiłeś. - Wiem. - Strycharz to marka. Przedwojenny CIWF; znał Józefa Piłsudskiego, cyt. I szkoła zacna. Koszykówka, pływanie, siatkówka. Skok w dal, sztafeta szwedzka. Dwóch rekordzistów Polski. A tepedziak? „Ha, ha, ha, hi, zetempe pomaga wsi”. Krawaty, szturmówki, majówki, dużo bambusiarstwa. Gadka-szmatka. Oficjalnie nie są, chyba, przeciwko uprawianiu sportów. Mają przecież wychowanie fizyczne, przysposobienie sportowe, salę gimnastyczną. Podobno dużą., dobrze wyposażoną. - Co z tego, panie Rysiu, co z tego. Sala – chyba największa w mieście, ale ciągle zajęta na ważne zebrania, narady, spotkania aktywu młodzieżowego. Lekcje wuefu, w klasie albo na korytarzu. Latem na boisku. Rypią w siatę lub kosza.. - Tam przecież są korty. - Są. W tenisa nikt nie gra. A jak Skonecki wypieprzył za granicę… - Cicho, cicho. Wiem o co chodzi. Trzeba przekonać kolegów-towarzyszy, żeby nauczyli się grać. Nie muszą zatrudniać chłopaków do podawania piłek. Mówisz, że szkoła się już robi na żeńską. - No, tak. Chłopcy są tylko w dwóch ostatnich klasach. Niedobitki. - Dla dziewcząt dobry sport; tenis. - Twierdzą, że burżuazyjny. - E, tam… A kto tego wuefu uczy? - Dziunek, profesor Dziunek. - Nie znam. - I peesu, i peo. - Nie znam. Kurna, znam z tysiąc sportowców, a o takim pierwszy raz słyszę. Dziunek, powiadasz. - Mówią, że był oficerem w KBW. - No tak. Kabewiak. Żołnierze – do czterech klas, oficerowie do siedmiu. Im głupszy, tym lepszy. Kadra z cenzusem. Ujemnym. To się nie dziwię. - Ten Dziunek jest jeszcze sekretarzem Partii - Ach tak. Nie będziemy rozmawiać o polityce. Jesteśmy sportowcami. To z nim masz przepały? - Niii. - A z kim? Tylko krótko. - Z biologiczką, która jest jednocześnie wychowawczynią mojej klasy. Z polonistką i matematykiem. - Ho, ho. - O co poszło? - Nie chcę o tym mówić. Biologiczka się na mnie uwzięła. - A polonistka i matematyk? - Matematyk ten sam co w Zamoju. Kazio-Wykradnik. - Kazio, co? - Wykradnik. Tak go przezywali, bo czasem zamiast „r” mówi „ł”. Wykładnik. Znaczy się wykładnik potęgi. - Nie potrafisz potęgować? - Skądże, z matmy tam miałem solidną trójkę. A czwórka była rzadkością. Ze dwie, trzy. Tylko, że w Zamoju zabraniał używać tablic logarytmicznych. Mantysy na pamięć, a cechy to każdy łatwo obliczy. A w tepediaku trzeba mieć tablice. - Słusznie. Prawie same dziewuchy. W głowach amory i westchnienia, nie będę sobie zawracać gitary jakimś zakuwaniem. Co kraj, to obyczaj. Dobrze robi ten wasz Wykradnik. Prawdziwy pedagog. Zmiana środowiska – zmiana wymagań. Zabaniaczył ciebie za brak tablic? - Tak. - Głupstwo. Sprawisz sobie tablice i po krzyku. Pamięta cię? - Jako, w sumie, niezłego ucznia. Zawsze z murowaną trójką. On innych stopni nie uznaje. Wie pan, stara szkoła belfrów; na piątkę – Pan Bóg, na czwórkę on, a uczeń na trójkę, najwyżej trzy z plusem.

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_11_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: listopad 2011

Page 22 of 63

- Jedziemy dalej. Polonistka? - Kazała przeczytać wypracowanie. - I co? - Przeczytałem, ale chciała sprawdzić, czy nie narobiłem błędów ortograficznych. - Sporo było? - Nic. Czytałem z głowy, a właściwie z pustych niezapisanych kartek. Z czystego zeszytu, rozumie pan. W Zamoju przywykłem do nieprowadzenia żadnych zeszytów. Miałem jeden. Przeważnie niezapisany. Z rożnymi rysunkami, wpisami kolegów, głupimi żartami. Jeden do wszystkiego. Trener zaczął się śmiać. - To takie ziółko z ciebie. Wiesz, co? Jeśli rzeczywiście czytałeś bez zająknięcia, to dałbym ci piątkę za improwizację. I dwójkę za oszustwo. Wychodzi trzy plus. Żaden problem. Pewno gorzej z tą biologią? - Gorzej. Podpadłem sromotnie. Ona ma kota na punkcie Darwina i Miczurina. - Do spraw nauki ja się nie wtrącam. Kot sympatyczne zwierzą, zwłaszcza u biolożki. Pewno udawałeś mądralę. Jak ze mną i tym ozolinem. A niech cię…. - Raz zapytałem, czy to prawda, że Darwin był księdzem, znaczy się anglikańskim pastorem. Powiedziała, że nieprawda. Twórca materialistycznego pojmowania przyrody, teorii ewolucji gatunków. Żadnego fideizmu. Udowodnił, że człowiek pochodzi od małpy. A ja na to, że każdy sobie wybiera przodków według uznania. Później jeszcze posprzeczaliśmy się trochę o lamarkizm. Biologię dobrze znam. Nawet klasyfikację Linneusza. Właściwie nie ma się o co do mnie przyczepić. Powinienem mieć piątkę. - Kłócąc się z nauczycielką? U mnie możesz podskoczyć, bo wszystko jest wymierne, ale w nauce, bracie, liczy się teoria. Nastawienie, pomysł. Ja do gimnazjum chodziłem za okupacji. Maturę zrobiłem na tajnych kompletach. O Darwinie nas nie uczyli. Teraz widocznie taka moda. Coś ci powiem; daj sobie spokój z tym zapędzaniem nauczycieli do narożnika. Weź się za sport. Zrób jakiś rekord. Powiem prezesowi. Prezes zadzwoni, wyjaśni co trzeba. A on też partyjny. I liczą się z nim. Tylko tyle nabroiłeś? Głupstwo. A za co czwóreczka ze sprawowania? Pobiłeś się z kimś? - Nie. Jak byliśmy w prosektorium z wycieczką szkolną. Niby podczas Dni Drzwi Otwartych to, trenerze, co tu gadać… Posmarowałem koleżankę tłuszczem z trupa. Ona zemdlała. Upadła na ropowaną podłogę. Przylecieli asystenci, jakiś profesor. Strasznie wrzeszczeli na biolożkę. A ona na mnie. I mam zakaz pokazywania się w prosektorium. - Jeszcze nie musisz. Ale poważnie; wybierasz się na Akademie Medyczną? - Nie! Na AWF, a później, kto wie. Raczej dziennikarstwo sportowe. I po to to zrobiłem. Bo matka chce, żebym został lekarzem. A co to za przyszły lekarz, który nie może chodzić do prosektorium. - Nieźle to wykombinowałeś. Szkoda, że cudzym kosztem. Widzę, że z czwóreczką damy sobie radę. Prezes ugada dyrektorkę. Sprawisz sobie zeszyt do polskiego i tablice logarytmiczne. Nie będą jakieś głąby w nas wpierać, że nie dbamy o wychowanie młodzieży czy przechowujemy chuliganów tylko dlatego, że mają osiągnięcia w sporcie. W złą godzinę było to wszystko powiedziane. Nie doceniłem tego sukinkota Dziunka. Teraz mogę sobie pośpiewać w kiblu: „Krew zalewała skrwawiony jego szat, Upadł kabewiak jak polny róży kwiat”. Jednak to ja upadłem, a nie Dziunek. Na półrocze mam prawie same dwóje i trójkę ze sprawowania. Wiadomo, że stopnie liczą się już do przeciętnej przy dopuszczaniu do matury, a później w pisaniu opinii na studia. Baniaki można nadrobić, pies z nimi tańcował, ale z trójką najczęściej wywalają z budy i trzeba się sporo nachodzić, żeby dostać miejsce w wieczorówce dla pracujących, gdzie grasują same orły i etatowi opierdalacze. Jak do tego doszło? Opowiem później. Na razie to rekord tepedziaka. I wątpię, czy w przyszłości zostanie pobity. A tymczasem w domu trwają takie rozhowory! - Nie szkodzi, przyjdzie do mnie do roboty. Nauczy się fachu – mówi ojciec. A matka:

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_11_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: listopad 2011

Page 23 of 63

- Przed wojną za trójkę z zachowania dostawało się wilczy bilet. I do żadnej szkoły już by ciebie nie przyjęli. Z wilczym biletem? Za co dawali? Albo za przynależność do młodzieżówki komunistycznej, albo za systematyczne okradanie kolegów czy jawny rozbój. Ojciec na to: - Ma chłopak małą maturę? Ma. Do szkoły oficerskiej też przyjmują po małej maturze. Jeszcze nie wszystko stracone. Pójdzie w kamasze, nauczy się moresu. Zresztą, może ćwiczyć w jakimś CWKSie. Tylko listę musi podpisywać i awansować. Nawet na poligon może nie zaglądać. Będziemy mieli majora albo podpułkownika. Krzywda mu się nie stanie. - Co to za kariera; biegać? Do ilu lat można biegać? Lekarzem powinien zostać. Ludzie zawsze chorują i będą chorować. - Kiedy on nie chce być lekarzem. Może krwi się boi, może sikami brzydzi. A to sobie umyśliłaś; chłopak żywy, czyta dużo, myśleć potrafi. - Jak chce. Ale na ogół postępuje bezmyślnie. Z jednej szkoły go wylali. Z drugiej… - Jeszcze nie wylali. Poprawi się. - Wierzysz mu? - A nie powinienem? - Żartujesz. Ma jednak coś z ciebie; te skłonność do drwin. Wykpiwania wszystkiego. - Powiedz od razu; poczucie humoru. Jesteś za bardzo sierożna. Dziś trzeba mieć poczucie humoru. Czasy takie, więcej ponure. To i człowiek musi odpowiednio reagować. Starałem się unikać słuchania tych rozmów. I dobrze mi szło. Ale czasami, jak na złość znów zaczynały się w mojej obecności. Jak to mówią; w najczarniejszych snach nie przewidywałem, że będzie gorzej. Dlaczego mnie jeszcze nie wywalili? Nie wiem. Mam parę domysłów. Wypadałoby opowiedzieć wszystko po kolei. Licho mnie podkusiło. Zamiast jak dawniej spędzać całe dnie w bibliotece. Usprawiedliwiając się treningami odwiedziłem budę. I to w dzień, kiedy była gimnastyka, jak zawsze nie w sali zajętej na kolejne posiedzenie amatorów gadulstwa, ale w klasie. Po zaordynowaniu jakichś wyrzutów ramion, młynków i głupawych skłonów tułowia Dziunek kazał nam usiąść i zaczął opowiadać o sporcie w Związku Radzieckim, właściwie to ciągle była ta sama lekcja na temat przewag radzieckich sportowców nad resztą świata. Dziunek jak się zapędzi to gestykuluje, wyciąga jakieś pisma sportowe, wypisuje na tablicy wyniki i nazwiska. Chłopaki gapią się za okno, szepczą sobie jakieś głupoty albo z gumek strzelają kartkami do dziewczyn. A jak Dziunek któregoś złapie, od razu stawia do kąta. Po jakimś czasie w obu rogach panował ścisk niemożebny. Dwa ringi były zapełnione. W ławkach zostały tylko dziewuchy, więc puszczano do nich oko albo robiono głupie miny. A towarzysz psor, nigdy nie nazywano go „profesorem”, zawsze „psorem”, perorował o wyższości sportu radzieckiego nad amerykańskim. Niekiedy wtrącałem swoje trzy grosze, żeby go wkurzyć. A kto wygrał setkę w Helsinkach? A kto czterysta metrów? Ile zrobiła olimpijska sztafeta Jamajki? „Murzyni to potęga. Mają więcej poprzecznych mięśni prążkowanych , co wspomaga elastyczność i zmniejsza wydzielanie kwasu mlekowego. Wydaje się, że biegną od niechcenia, lekko na pół pary. A oni już nie mogliby z siebie więcej wykrzesać. Chciałbym tak biegać; elegancko, bez zadyszki, z małą stratą na wirażach, przezwyciężając siłę odśrodkową i wchodząc na prostą lekko przechylonym w stronę wewnętrznego krawężnika bieżni”. Tym razem nie zadawałem kłopotliwych pytań i towarzysz Dziunek mógł przekonywać nieusportowione dusze, pewno ziewające z nudów, że sport radziecki to potęga jeszcze większa niż ciężki przemysł i Armia Czerwona. Czytałem. Pod ławką. Też w kącie. Od ściany. Ale, niestety z wolnym dostępem od środka, to mój kolega Józek jako jeden z pierwszych stanął obok tablicy, tuż pod samym portretem Bieruta. I Dziunek mnie zaskoczył. Podszedł do mnie. - A, czytamy. Na lekcji wychowania fizycznego urządzamy czytelnię. Zamiast słuchać, notować i brać udział, czytamy. Z wrażenia, książka upadła mi na podłogę. - Co czytamy? Można wiedzieć? Miałem pod ławką, na wierzchu sterty zeszytów, nieotwarty „Trening lekkoatlety”. Wyciągnąłem tę książkę. - Nie tą, tą z podłogi. „Nie tąkajmy” przypomniałem sobie ulubione powiedzenie polonistki. Trudno. Schyliłem się. Podałem mu to czego chciał. - A, ciekawe. Interesujący tytuł: „Poletko Pana Boga”. I takie książki

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_11_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: listopad 2011

Page 24 of 63

wydają u nas? Fideistyczne. W socjalistycznym kraju? Spojrzał na kartę tytułową. E… wydawali. Cukrowski. Prywatne wydawnictwo. Rok wydania 1948… Teraz nie ma w Polsce prywatnych wydawców. - Nie ma – potwierdziłem. - Znaczy się, książka zakazana. - Wszystko co wydano po wojnie nie jest zakazane. - Tak powiadasz. Jinteresujące. Uczeń świeckiej, tepedowskiej szkoły czyta „Poletko Pana Boga”. Amerykańskiego autora. Jakiegoś tam Caldwela. - Nie Caldwela, tylko Koldłela. Dobra książka, polecam. - Głupca ze mnie robisz! A po co to uczeń laickiej szkoły czyta „Poletko Pana Boga”? A jakież to poletko może mieć nieistniejący pan bóg? Już chciałem powiedzieć; „z pewnością niekołchozowe, fieju jeden”, ale ugryzłem się w język. Dziunek tymczasem przeglądał książkę. - O, widzę, to i wyrazy nieodpowiednie dla ucznia są. Znaczy się; klątwy. Możesz mi wytłumaczyć dlaczego w tej książce klną, skoro wierzą w jakiegoś amerykańskiego Boga. - To, nie tak… - A jak? – Dziunek odwrócił stronę tytułową i wpatrywał się w pieczątkę. – O proszę. Biblioteka Uniwersytetu Katolickiego. Jinteresujące…. Czyja to książka? - Jak już stwierdziliśmy Koldłela. Pisarza amerykańskiego urodzonego …. Nie pozwolił mi dokończyć. - Kpisz sobie ze mnie!?... Egzemplarz, znaczy, czyj? - Chwilowo pana psora. - Czyja to własność, pytam. - Na razie moja. - A ta pieczątka, skąd? - Widocznie, ktoś ją przybił. Chyba, psor, nie wierzy w samodzielne przybijanie się pieczątek. - Dość tej błazenady! Od kogo wziąłeś egzemplarz tego świństwa. Imię, nazwisko… - Pożyczyłem od kolegi. Nazwiska nie znam. Wołają na niego Guma. - A gdzie mieszka? - Nie wiem. Zresztą, nie mam pewności, czy on też od kogoś nie pożyczył. Wie pan profesor, jak to jest. Pożycz, tak, nie. I po sprawie. Ja tam się nie rozpytuję: jego, nie jego. Czyja? Mógł sobie kupić. - Takich książek nie ma w obrocie księgarskim. - Są antykwariaty – powiedziałem i zacząłem intensywnie myśleć. Przelatywały mi przez głowę różne sposoby wybrnięcia z tej sytuacji. Niewątpliwie trzeba… Niczego nie trzeba. Powiadomię dyrektora biblioteki, a on coś wymyśli. Ojcu też warto powiedzieć. Ledwo dosłyszałem, jak Dziunek odezwał się dość krótko. - W antykwariatach nie wolno sprzedawać książek z pieczątkami jeszcze istniejących bibliotek. I to docierało do mnie powoli; szczególnie zaakcentowane słowo „jeszcze”. Lepiej będzie poczekać, aż do Miasteczka przyjedzie Guma, brat Krzyśka ośmiumetrowca, Guma z Awuefu, Guma – kolarz. Tam w Warszawie pewno mają więcej antykwariatów. U nas są dwa; prywaciarz Owsiński i dział antykwaryczny w księgarni świętego Wojciecha. Oba znam dobrze. Jak mam pieniądze, to u nich kupuję… A jakby tak, przekonać… - Czy wiesz dlaczego nie wolno sprzedawać, ani skupowywać książek z pieczątkami? - N-n-ie. - Bo to byłoby paserstwo. Ciężkie wykroczenie kryminalne. No nic; postaramy się wyświetlić sprawę. Jinteresujące; propaganda religianctwa i fideizmu w szkole świeckiej. Rzecz absolutnie zakazana. Tyle samo, co wroga działalność. Państwo jest świeckie, szkoła świecka, nie żaden tam biskupiak, a kolega do takiej szkoły książeczki o bogu przynosi. Trzeba zapytać, w jakim celu, po co czyta i komu pożycza? - Jak dotąd - nikomu. Sam pożyczyłem, a rzeczy pożyczonych nie pożycza się dalej. Bez zgody właściciela. - A właściciel to Biblioteka Uniwersytetu Katolickiego. Jinteresujące. W każdym bądź razie zatrzymuję tą książkę do wyjaśnienia. „Co wyjaśniać? – pomyślałem sobie. – czytałem i kwita. Dziunek mnie złapał. Chce niech pisze w dzienniczku albo postawi mi gałę z Przedmiotu”. A on, jakby zgadując moje myśli powiedział: -Zaręczam ci, kolego, że sprawa jest poważna. Bardzo po-waż-na.

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_11_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: listopad 2011

Page 25 of 63

Dywersja ideologiczna w świeckiej szkole. Propaganda religianctwa w środowisku laickim. Od tej rozmowy upłynęło dwa dni. W sobotę, na wielkiej przerwie zaczepiła mnie Agniecha. - Chciałabym z tobą poważnie porozmawiać. - Co to, oświadczyny? Zresztą i tak musimy poczekać do skończenia szkoły. Dzieciaka ci chyba nie zmachałem? - Przestań się wygłupiać. Mówię poważnie. - Poważnie o propozycji poważnej rozmowy, to brzmi, wybacz, dość śmiesznie. - Nie pajacuj. Dziunek, towarzysz Dziunek – poprawiła się, – chce cię wyrzucić z Organizacji. - Jak można wyrzucać kogoś z czegoś, do czego nie należy? - Rzeczywiście, na zebrania nie przychodzisz, nawet jeśli odbywają się w ramach lekcji wychowawczej. - Nie przychodzę, bo się nie mieszczę w tych, jak to rzekłaś, ramach. - A w ogóle to ten twój klub za często cię zwalnia z zajęć. - I o tym też z Dziunkiem gadaliście. - Skąd wiesz, że gadaliśmy? - Bo inaczej nie chciałabyś ze mną rozmawiać poważnie. Wiesz, że tego nie lubię. Pożartować. Owszem. Zwłaszcza z dziewczynami. - Przestań! – lekko wkurzyła się, ona Agnieszka Dudkówna, przewodnicząca ZMP, w naszej klasie, podobno uosobienie rozsądku i opanowania, polecany wzór cnót i właściwej postawy uczniowskiej. - Dziunek kazał mi odszukać twoje papiery. - I co w nich znalazłaś? - Nic. Nie ma twoich papierów. Ale przecież, tam, w Zamojskim musiałeś należeć do ZMP. - Nie było takiego obowiązku. Kto chciał, ten się zapisywał. Na ogół robili to frajerzy, pod koniec szkoły, żeby mieć dodatkową opinię i jakieś uwagi o dobrej pracy społecznej. - A ty? - Masz mnie za frajera! Ja i tak pracowałem społecznie. W SKS-ie, w radiowęźle szkolnym. Wydawaliśmy gazetkę tępiącą lenistwo, spóźnialstwo, noszenie tarczy na szpilkach, brak czapek, ślamazarność i takie tam przywary. Także niektórych nauczycieli. Ich charakterystyczne powiedzonka, stosunek do uczniów. - Nauczycieli??? – aż ją zatkało. - Ale życzliwie. W rubryce: „prawdziwa cnota krytyk się nie boi”. - I nikt tego wam nie zabraniał? Nie zdejmował tych wypocin, kpinek. - To się wszystkim podobało. Nauczycielom zwłaszcza. „Bukwa” wiedziała, że jest bukwą, „Zgaga”, że jest zgagą. Palacze, że „sporty” nie służą zdrowiu. Nawet przewodniczącego ZMP ze dwa razy skrytykowaliśmy. - I co? – wyraźnie ożywiła się. - Zaprzestał składania wniosków o zmianę patrona szkoły z hetmana Zamojskiego na Janka Krasickiego. - Coś ty. Tak po prostu, zaprzestał? - Zamilkł, wcześniej chciał zamknąć gazetkę i radiowęzeł. Dużo wrzeszczał. Ale go Rada Pedagogiczna usadziła. Nie pozwolili. „Niech młodzież uczy się samodzielności”. A w Zarządzie Miejskim też go ochrzanili. Za trockizm. Że w sposób prymitywny walczy z postępową tradycją. - U nas jest inaczej. - Wiem. - U nas obowiązuje uchwala, że wszyscy uczniowie muszą należeć do ZMP. A Dziunek, jak wiadomo, jest nie tylko sekretarzem POP, ale i opiekunem naszej organizacji. I naszego koła. „Koła, ramy, bazy, odcinki, linie…. Niebawem miałem się przekonać, że ta zwariowana geometria jest w tepedziaku na pierwszym miejscu. Nie sport, nie samodzielność, nie życzliwość i ogólny spokój, a goła retoryka, rywalizacja przez glindzenie. A jak takie coś może wyglądać w szkole dla głuchoniemych albo jąkałów?” – zacząłem przypuszczać i uśmiechnąłem się. Dudkówna pewno pomyślała, że to do niej. 1957 (niepublikowane)

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_11_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: grudzień 2011

Udostępnij

Zgłoś nadużycie

Page 1 of 63

Następny blog»

Utwórz bloga

Zaloguj się

KRYTYKA LITERACKA pod redakcją Witolda Egertha i Tomasza Sobieraja ● ISSN 2084-1124 LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA ESEJE RECENZJE FELIETONY WIERSZE OPOWIADANIA ______________________________________________________________________ Spis treści ► 2012 (8) ▼ 2011 (78) ▼ grudzień (7) Rozprawa: Klaudia Bączyk CZY SŁUCHANIE MUZYKI META... Opowiadanie: Tomasz Sobieraj OBŁĘD KSIĘCIA VENTOUX... Pogranicza: Mariusz Bober JESIENNE RYTUAŁY ROZLI... Esej: Dariusz Pawlicki O PRZEMIESZCZANI U SIĘ NA WŁ... Esej: Katarzyna Karczmarz OD PERCEPCJI DO WYOBRAŹN... Felieton: Igor Wieczorek DEMON NAMIĘTNOŚCI Pogranicza: Łukasz Jasiński MINIATURY ► listopad (9) ► październik (10) ► wrzesień (6) ► sierpień (3) ► lipiec (6) ► czerwiec (4) ► maj (4) ► kwiecień (6) ► marzec (7) ► luty (7) ► styczeń (9) ► 2010 (41) ► 2009 (4) ____________________ _ Adres do korespondencji

Rozprawa: Klaudia Bączyk CZY SŁUCHANIE MUZYKI METALOWEJ MOŻE PRZYCZYNIĆ SIĘ DO WIELBIENIA SZATANA? Ten zaś samego siebie odkrył, kto powiada: oto jest moje dobro i zło – tym zmusił do milczenia kreta i karła, mówiącego: „dla wszystkich dobry, dla wszystkich zły”. [F. Nietzsche, Tako rzecze Zaratustra]

Ostatnimi czasy coraz częściej słyszy się o sektach oraz zagrożeniach z nimi związanymi. Media wielokrotnie demonizują wizerunek tych grup, tworząc obraz przerażający i niekoniecznie zgodny z prawdą. Już samo zdefiniowanie pojęcia sekty staje się czymś trudnym, często związanym z lobbingiem religijnym[1]. Początkowo terminem tym określano małe grupy, które odłączywszy się od większych, zdecydowały się pójść za swym mistrzem. Jean-Marie Abgrall wskazuje jednak na szersze znaczenie: Kilka tropów dostarcza nam etymologia. Słowo „sekta” pochodzi od rdzenia łacińskiego sequi, czyli „iść za”. Uczeń sekty wkracza na wytyczoną przez mistrza drogę, co czyni z niego adepta, czyli kogoś, kto osiągnie cel. „Idzie za” mistrzem, a jednocześnie odcina się do reszty ludzi i staje się wyznawcą, czyli odłączony[2]. Istnienie sekt nie jest czymś nowym. Już bowiem w starożytności zaobserwować można fanatycznych wyznawców Platona, Arystotelesa bądź Jezusa. Odgrywają one bardzo różną rolę (np. filozoficzną bądź polityczną) i mogą ograniczać się nawet do kilku członków. Większość prób definiowania owych grup wiąże się z teologią, co wynika z historii i socjologii sekt. Powtarzając za Maxem Weberem, stworzono dychotomię Kościół – sekta, podkreślając przy tym jej opozycyjny charakter[3]. Dziś, większość sekt stara się o uzyskanie statusu Kościoła, co dodatkowo zwiększa złożoność problemu. Jak zaznacza jednak Paweł Królak: To, czy dana grupa jest zarejestrowanym związkiem wyznaniowym, nie ma żadnego wpływu na fakt, czy jest szkodliwa dla swoich wyznawców, czy też nie jest. Aby zarejestrować nowy związek wyznaniowy, wystarczy zdobyć stu członków i przedstawić odpowiednie dokumenty. Jeżeli byłoby to jedynym kryterium, to każda, nawet destrukcyjna, sekta bez problemu uzyskałaby status „nie-sekty”, ale zarejestrowanego związku wyznaniowego[4]. Ów autor proponuje ogólniejszą definicję sekty, uznając ją za: „grupę, w której występuje jednocześnie wysoki poziom totalności oraz wysoki poziom manipulacji”[5]. Wśród jej cech charakterystycznych wymienia się: tajny charakter związku, brak zaufania i niechęć w stosunku do obcych, wykorzystywanie różnych technik manipulacyjnych w celu pozyskania i zniewolenia członków, prozelityzm[6] oraz obecność charyzmatycznego przywódcy. Istotne staje się tutaj istnienie guru, czyli czcigodnej jednostki objawionej, która znajduje się najwyżej w hierarchii, będąc najbliżej doskonałości[7]. Daleka jestem od wskazywania różnić

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_12_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: grudzień 2011

t.sobieraj@wp.pl

AUTORZY TEKSTÓW Józef Baran Klaudia Bączyk Mariusz Bober Jan Z. Brudnicki Maciej Cisło Michał Dec-Budziszyński Stanley Devine Marek Doskocz Witold Egerth Stanisław Esden-Tempski Piotr Grobliński W.A. Grzeszczyk Łukasz Jasiński Zbigniew Joachimiak Krzysztof Jurecki Katarzyna Karczmarz Roman Kaźmierski Marcin Królik Andrzej Jerzy Lech Marek Ławrynowicz Przemysław Łośko Dariusz Magier Roberto Michel Joanna Mieszkowicz Janusz Najder Krzysztof Niemczycki Stanisław Obirek Edward Pasewicz Dariusz Pawlicki Robert Rutkowski Jan Siwmir Tomasz Sobieraj Wioletta Sobieraj Jan Stępień Andrzej Tchórzewski Janusz Termer Marek Trojanowski Joanna Turek Igor Wieczorek Bohdan Wrocławski Adam A. Zych ORAZ J.W. Goethe Jarosław Hašek S.I. Witkiewicz ____________________

Page 2 of 63

pomiędzy guru-geniuszem a guru-szaleńcem, z całą pewnością jednak wie on jak: „opatrywać zranione ego adepta”[8]. W wyniku troski ze strony opiekuna, postaci bez zastanowienia decydują się na bezapelacyjne posłuszeństwo[9]. Guru bowiem wie, jak zajmować się adeptem, szczególnie jeżeli znajduje się on w sytuacji granicznej[10]. Jean-Marie Abgrall zamiast klasyfikacji sekt, proponuje dokonać ich zestawienia wraz z pochodzeniem i doktrynami: - sekty o inspiracji judeochrześcijańskiej, odnoszące się do Biblii (sekty ewangelickie, sekta Waco), - sekty wywodzące się z chrześcijaństwa, jednak uzupełnione o nowe źródła wiedzy (świadkowie Jehowy, mormoni, Rodzina miłości, sekta Moona), - prądy marginalne, kościoły paralelne, fundamentalistyczne grupy przedstawiające siebie jako ugrupowania katolickie albo ortodoksyjne (Kontrreforma katolicka), - sekty inspirowane prądami orientalnymi lub bliskowschodnimi, głoszące szczególną interpretację islamu, buddyzmu albo hinduizmu, zgrupowane wokół nowego proroka albo nowego mesjasza (Aum, Mandarom), - grupy gnostyczne, ezoteryczno-okultystyczne, inicjacyjne o inspiracji ezoterycznej, alchemicznej, astrologicznej oraz korzystające z rozmaitych mitologii (Zakon Świątyni Słońca, Graal, scjentologia), - grupy ufologiczne, - grupy okultystyczne (magia), - grupy modlitewne i uzdrowieńcze (IVI), - grupy zdrowia psychicznego i cielesnego (ECK), - grupy rozwoju osobowego (scjentologia), - grupy fundamentalnej ekologii (Silo), - grupy neopogańskie (klub Ukx), - grupy satanistyczne[11]. W Polsce szczególną uwagę zwrócono na problem satanizmu, ukazując ogrom zła, który za sobą niesie[12]. Wypowiedzi polityków nie pozbawiają złudzeń ludzi myślących, że jest to jakaś religia bądź styl życia. Powszechnie przyjęło się, że jest to raczej synonim rozpusty, silnie związany z orgiami, masowymi samobójstwami i czarnymi mszami. Pejoratywne znaczenie satanizmu powiązano z aspektem kryminalnym, przypisując mu nadludzką moc[13]. Doszło nawet do tego, iż pojawiają się listy zespołów, których słuchanie powoduje oddanie się Szatanowi, co w następstwie prowadzi do morderstw, niszczenia kościołów katolickich i cmentarzy[14]. Jaki jest cel takiego ujmowania satanizmu? Zdaniem Ryszarda Nowaka, czołowego działacza w tym zakresie, winno się pomyśleć o zakazie organizowania koncertów grup satanistycznych oraz sprzedaży jakichkolwiek gadżetów[15]. Czy taki obraz satanizmu jest prawdziwy? Jak wiele ma on wspólnego z głoszonymi przez La Veya bądź Crowleya tezami? Czy satanizmem można się zarazić poprzez słuchanie muzyki bądź ubieranie koszulek? Czy zawsze musi wiązać się z masowymi mordami i nienawiścią? Celem niniejszej pracy nie jest próba usprawiedliwienia satanizmu, a jedynie chęć spojrzenia na jego podstawowe założenia oraz zmierzenie się z mitami krążącymi wokół tego tematu. Czy naprawdę wszystko, co wiąże się z tą sektą musi być równoznaczne krzywdzie i nienawiści? Czy rozwieszane plakaty z trupią czaszką i hasłem „sekty to śmierć” nie są zbyt mocno przesadzone?[16] Marek Miller w książce „Sekta made in Poland” przytacza wypowiedzi osób, które zetknęły się ze „złymi duchami”, ukazując zagrożenia wynikające z satanizmu[17]. Czy jednak jednostka owładnięta Szatanem na pewno jest satanistą? Czy są to zjawiska synonimiczne? Wielokrotnie w tych wypowiedziach pod nazwą satanizmu przewijają się utrwalone poprzez media stereotypy, silnie oddziałujące na jednostki młode i zbuntowane[18]. Dla nich satanizm to jedynie forma zabawy i urozmaicenia życia. Wielu spośród nich szuka odskoczni od codzienności, bowiem wywodząc się z rodzin patologicznych, nie mają możliwości na zostanie wysłuchanym bądź zrozumianym[19]. Autor opisuje między innymi młodych chłopaków, którzy nie potrafili poradzić sobie z własnymi problemami. Jedyną drogą wyjścia okazała się dla nich biblia La Veya. Sami o sobie mówili:

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_12_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: grudzień 2011

Page 3 of 63

Opiekowałem się dwoma braćmi (13 i 14 lat), bo moja matka piła i nie wracała na noc. Miałem paru kumpli. Z Marcinem Z. przesiadywaliśmy przed blokiem. Gadaliśmy. Marcin czasami u mnie spał. Miał również kłopoty z matką i takie same zainteresowania[20]. Zdaje się jednak, że nie byli oni odpowiednio przygotowani do interpretacji biblii. Brak zrozumienia podstawowych wartości satanizmu można wywnioskować już na podstawie popełnianych przez nich czynów – bez oporów zabijali zwierzęta (chociaż biblia stanowczo tego zabrania [21]) bądź krzywdzili osoby im bliskie (uderzenie matki za rozbicie przez nią magnetofonu). Czy oby na pewno ci chłopcy należeli do satanistów? Tak oto najbliższe otoczenie oceniało ich postępowanie: W październiku 1997 r. Karolina P. zaprowadziła mnie do Sławka i tak się poznaliśmy. Pytałam o różne rzeczy. Oni odpowiadali. Uważali się za satanistów...[22] Czy nie świadczy to o niedojrzałości, pobieżnym rozumieniu przedstawianych teorii? Czy każda religia nie ma wśród swych wyznawców fanatyków, którzy opatrznie rozumieją podstawowe zagadnienia wiary?[23] Czy w takim przypadku można mówić o destrukcyjnym charakterze satanistów, a może tyczy się to każdego rodzaju fanatyzmu? Na licznych forach podejmujących ową tematykę, można zauważyć próbę odpowiedzi na powyższe pytania. Jedna z uczestniczek pisze: Ostatnio bycie „satanistą” stało się modne, szczególnie wśród młodzieży. Nie wiem co ich do tego ciągnie. Satanizm to nie ciągłe orgie jak niektórzy myślą ani niszczenie cmentarzy. Może wszystkich tych „satanistów” przyciąga ta tajemnica. Ale to, że ktoś lubi Archiwum X nie znaczy, że ma zadatki, aby zostać satanistą. Wielu ludzi, którzy się za takowych uważają, w ogóle nimi nie są. Nie rozumieją filozofii życia satanistów[24]. Moda na pseudosatanizm stała się zjawiskiem niezwykle popularnym, czego dowodzi kolejna przytoczona przez Millera opowieść. Mówi ona o grupie młodych ludzi, którzy będąc tak zaślepionymi rozpowszechnioną przez media ideologią satanizmu, zatracili jakiekolwiek wartości. Zdaje się, że niewielu spośród nich czytało „Biblię Szatana” La Veya. Większość opierała się na własnych wizjach satanizmu, pragnąc poprzez bunt wyzwolić siebie, zniszczyć wszystko, co wpajano im od dziecka. Ich metamorfoza miała dramatyczne skutki – doprowadzała do orgii, ciąży, zabójstwa przyjaciół. Rytualna ofiara stała się dla nich potrzebą silniejszą aniżeli propagowana przez satanistów – potęga życia ludzkiego. Czy to, czego dokonali naprawdę miało związek z jakimikolwiek wierzeniami? Czy nie była to po prostu próba walki z odwiecznymi normami, zdobycie chwilowej władzy? Czy powyższe zachowania mają coś wspólnego z satanizmem? Ze względu na wielość odłamów satanizmu, trudno stworzyć systematykę tych grup. Przykładem takiej klasyfikacji jest rozróżnienie dokonane przez kapitana policji w Tiffen w stanie Ohio, Dala Griffisa, czterech grup: oficjalnej religii szatana, amatorów, kultów przestępczych oraz sympatyków okultyzmu[25]. Zdaje się, że historie zaprezentowane przez Millera wiążą się z grupą drugą, niewiele mając wspólnego z religią[26]. Często do worka satanistów zostają wrzucone bardzo różne osoby. Ewa Kosińska i Mariusz Gajewski podkreślają, iż według chrześcijan kryterium rozpoznawania owych osób wiąże się z głoszeniem przez nich buntu wobec nauk Jezusa[27]. Andrzej Zwoliński posuwa się jeszcze dalej, uznając, że odmienność nauk głoszonych przez satanistów wynika z ich nadrzędnego celu, jakim jest: „zniszczenie chrześcijaństwa”[28]. Destrukcyjny charakter tej sekty polegać ma na uwielbieniu zła, któremu nikt nie jest w stanie się przeciwstawić[29]. Przyjmuje się, że do rozwoju grup satanistycznych prowadzą zainteresowania czarną magią i lucyferyzmem. Wciąż istnieje wiele teorii na temat nieodzownej roli czarownic w inicjacjach młodych adeptów. Mają one (zgodnie z tradycją średniowiecznych sabatów) pośredniczyć pomiędzy diabłem a młodymi satanistami. Jak podkreśla Jean-Marie Abgrall: „na szczęście, w naszych czasach członkowie tego typu grup wolą podczas swoich obiadów

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_12_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: grudzień 2011

Page 4 of 63

czarowników spożywać mieszaninę wina i mąki, która zastępuje stężoną krew”[30]. Pomimo zerwania z tym mitem, wciąż pojawiają się informacje na temat czarnych mszy i organizowania sabatów. Tym samym satanizm staje się ruchem tajemniczym i sensacyjnym. Ma on odrzucać racjonalizm jako czynnik negatywny[31]. Jego nieodzownymi elementami są: dewastacja miejsc świętych, niszczenie krzyży oraz liczne zbrodnie. Ponadto zło satanizmu wiązać ma się z tradycyjną już rolą adepta, który bezapelacyjnie musi podążać za sektą, w ostateczności zaś umrzeć[32]. Czy takie postrzeganie nie wydaje się jednak zbytnim uogólnieniem? „Biblia Szatana” nie mówi nic o konieczności śmierci, ceniąc sobie życie i korzystanie z każdego dnia. Jaką zatem wizję przedstawia święta księga satanistów – „Biblia Szatana” La Veya? „Biblia Szatana” została opublikowana w 1968 roku w San Francisco. Miała ona stać się podstawowym kanonem wiary, pewnego rodzaju katechizmem. Swą tematyką nawiązuje do poglądów jednego z pierwszych okultystów – Crowleya. Jak podkreśla Andrzej Zwoliński, to właśnie zainteresowania magią i okultyzmem doprowadziły La Veya do stworzenia biblii. Za najistotniejszy czynnik uważa jednak pracę autora na Wydziale Kryminologii w City College st. San Francisco, gdzie zetknąwszy się ze zbrodniami, miał zacząć wątpić w Boga i nienawidzić: „świętoszkowego podejścia ludzi do przemocy”[33]. Bez względu jednak na pobudki towarzyszące pisaniu biblii, wzbudziła ona liczne zainteresowania, gromadząc wokół La Veya wielu wyznawców. Księga ta zerwała bowiem z dotychczasowym postrzeganiem człowieka i jego umiejscowieniem w hierarchii bytów. Uznając jednostkę za zwierzę drapieżne, starała się wykazać, jak istotną może być władza człowieka. Według La Veya rządzić powinni jedynie silni, którzy cechują się: potęgą, śmiałością, wielkim umysłem i zdolnością racjonalnego spojrzenia. Nie powinni oni zastanawiać się nad życiem po śmierci, a skupić się na dniu dzisiejszym. Pozostałym osobom nie pozostaje nic innego jak stworzyć boga, który stanie się opiekunem ludzi uciśnionych, niewolników skupionych wokół symbolu nieudolności, jakim jest krucyfiks. La Vey rzuca im wyzwanie, głosząc hasło: Śmierć dla słabeuszy, bogactwa dla silnych! (B. S., s. 3.) Zgodnie z tą wizją bóg jest jedynie kreacją jednostek słabych i dlatego można go traktować na równi z bogiem martwym, bowiem i tak nie ma wpływu na życie ludzi. La Vey nie neguje zatem postaci boga, wskazując jedynie na jego zakorzenienie w tradycji. Odrzucając wiarę w osobowego boga, sataniści zyskują władzę nad swoim życiem, gdyż sami za siebie odpowiadają, nie szukając odpowiedzi w modlitwie. Jednocześnie autor przypomina, że dogmaty religijne nie wynikają ze świętości, a jedynie z założeń kościoła, czyli ludzi wchodzących w jego skład: Żadnej wiary nie da się przyjąć na podstawie autorytetu boskiej natury. Religie muszą zostać zweryfikowane. Żadnego dogmatu religijnego nie można brać za pewnik – żadna miara nie może określać, co ma być definiowane. Kodeksy moralne nie posiadają w sobie wrodzonej świętości, są jak drewniane posągi sprzed lat będące wytworami ludzkich rąk, a co człowiek stworzył, człowiek może zniszczyć! (B. S., s. 4.) Jak podkreśla Andrzej Zwoliński: „Negacja roli Boga jest, wg satanizmu, warunkiem realizacji człowieka, w tym sensie, że satanista nie powinien kłaniać się przed nikim i w sobie samym znaleźć wystarczające siły i środki, jakich potrzebuje, by zapewnić sobie szczęście na ziemi”[34]. Moc bowiem znajduje się w ciele satanisty, a kluczem do zwycięstwa okazuje się pozytywne myślenie. Tym samym satanizm: nie jest religią światłości; jest religią ciała, ziemskich rozkoszy i zmysłów – tego wszystkiego, czym rządzi Szatan, uosobienie Ścieżki Lewej Ręki. (B. S., s. 13.) Staje się on formą kontrolowanego egoizmu, nie zapominając jednakże o zaspokajaniu innych jednostek. „Biblia Szatana” mówi: Postępuj wobec innych tak, jak oni postępują wobec ciebie, ponieważ jeśli: Postępujesz wobec innych tak, jak chciałbyś, żeby oni postępowali z tobą, a oni w zamian źle cię traktują, to dalsze okazywanie im szczególnych względów byłoby wbrew ludzkiej naturze. Powinieneś

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_12_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: grudzień 2011

Page 5 of 63

postępować z innymi tak, jak chciałbyś, żeby postępowali z tobą, ale jeśli twoja uprzejmość nie spotyka się z wzajemnością, powinno się ich traktować z całą surowością, na jaką sobie zasłużyli. (B. S., s. 13.) Takie traktowanie nie jest jednoznaczne z krzywdzeniem innych. La Vey obala mity dotyczące zabijania dzieci i zwierząt, uznając, że na śmierć zasługują jedynie jednostki słabe, które same chcą być zniszczone. Jak sam pisze: Każdy, kto niesprawiedliwie wyrządził ci krzywdę, ktoś, kto – aby cię zranić – zszedł ze swej drogi aby świadomie sprawić ci kłopoty i trudności tobie lub bliskim ci osobom. Krótko mówiąc, osoba, która swoimi czynami sama się prosi o przeklęcie jej. Gdy ktoś wskutek swego karygodnego zachowania praktycznie prosi się o to, aby zostać zniszczony, twoim uczciwym moralnym obowiązkiem jest pomóc mu w zaspokojeniu tego życzenia. (B. S., s. 32-33.) Wówczas, takie działanie staje się reakcją na potrzebę wyzwolenia energii, a zatem jest niezbędne do prawidłowego rozwoju. Wśród czynników pomagających uwolnić ową energię, La Vey wymienia: rozpacz, gniew oraz orgazm. Jednocześnie podkreśla, że gniew nie ma nic wspólnego z zabijaniem ludzi bez powodu, a jedynie polega na pozbyciu się odrażającego indywiduum. Zaspokojenie własnego ego staje się celem samym w sobie. W związku z tym należy odrzucić myśli o samobójstwie, uznając życie ludzkie za wartość nadrzędną. Tym samym La Vey odrzuca samobójstwo jako ofiarę samopoświęcenia, dając mu przyzwolenie jedynie wówczas, kiedy śmierć przynosi ulgę jednostce, jest dla niej wyzwoleniem[35]. Pisze: Spotykamy pewien wyjątek: śmierć przychodzącą jako zaspokojenie, niosącą ulgę w nieznośnej ziemskiej udręce. (B. S., s. 35.) Znajomość własnego ciała jest niezwykle istotnym czynnikiem w rozwoju satanisty. La Vey podkreśla, iż aktywność seksualna jest indywidualna, przez co nie można narzucać ludziom jednoznacznych reguł. W związku z tym dopuszcza się masochizm, masturbację bądź uczestnictwo w orgiach. Każdy satanista sam ma zdecydować, jak wyzwolić energię, bowiem wstrzemięźliwość seksualna prowadzić może do frustracji i stresu. Hasłem nadrzędnym zatem ma stać się dowolność w zaspokojeniu własnych potrzeb, jednakże nie jest ona koniecznością. „Biblia Szatana” niczego nie narzuca, człowiek bowiem może nie odczuwać potrzeb seksualnych, wówczas nie powinien robić niczego wbrew sobie. Żadne księgi zdaniem La Veya nie mają prawa decydować za człowieka, gdyż naturalne siły życiowe są czynnikiem zdecydowaniem ważniejszym niż słowa spisywane przez ludzi. Różnego rodzaju zakazy, wprowadzane przez inne religie powodują poczucie winy i doprowadzają do tłamszenia jednostki. Jak zaznacza La Vey: Ten, kto odnosi się z szacunkiem do swoich powinności, ma najsłuszniejsze prawo do wybranych przez siebie przyjemności bez narażania się na krytykę ze strony społeczeństwa, któremu służy. (B. S., s. 28.) Ostatnia część „Biblii Szatana” poświęcona została satanistycznym rytuałom. La Vey wyróżnił trzy typy owych rytuałów: seksualny (wzbudzanie pożądania), litości (w celu pomocy innym) oraz destrukcyjny (zaspokojenie gniewu). Każdy z nich wymaga odpowiednich składników oraz inwokacji zaklinających, które opisane zostały w dokładnych instrukcjach[36]. Autor zaznacza, iż magicznym językiem używanym w rytuałach jest język henochiański, przywołując tak zwane klucze henochiańskie wraz z ich tłumaczeniami[37]. Jednocześnie obala mit dotyczący czarnych mszy, jakoby były one rytualnym składaniem ofiar w imię Szatana. Według „Biblii Szatana” są one jedynie wymysłem literackim. Tak naprawdę bowiem mają być parodią mszy kościelnych, mają szokować i nie są elementem niezbędnym. La Vey zauważa, że przez rozpowszechnianie stereotypów dotyczących tych uroczystości, od 1666 roku zauważyć można komercyjne oblicze czarnych mszy, które niewiele mają wspólnego z ideą satanizmu. Jaki zatem jest cel istnienia sekt? Wydaje się, iż słuszne jest twierdzenie jakoby najważniejszym czynnikiem było: „stworzenie przyszłej rasy,

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_12_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: grudzień 2011

Page 6 of 63

otwartej na prawa natury i ofiarowanej prawom natury, gdzie wina i niewinności są pojęciami pozbawionymi sensu”[38]. Satanizm pragnie uwolnić ludzi z poczucia winy i wpajanej im moralności. Według „Biblii Szatana” istnienie grzechów i ich klasyfikacja jest czymś nienaturalnym. Zło w jakiejkolwiek postaci interpretowane ma być przez każdego indywidualnie i to od jednostki zależeć ma chęć poprawy bądź nawrócenie. Pomimo tak jednoznacznej deklaracji, La Vey (po dwudziestu latach istnienia Kościoła Szatana) postanowił wymienić dziewięć tak zwanych grzechów szatańskich, rozumianych jako to: „czego chcemy uniknąć – to, czego nie akceptujemy”[39]. Wśród nich wymienił: głupotę, udawanie, samoistność, samooszustwo, dostosowanie się do stada, brak perspektyw, zapominanie o dawnych przekonaniach, dumę przeciwprodukcyjną oraz brak estetyki[40]. Owe błędy satanistów wynikać mają ze zbyt silnie wpojonej przez kościół (w domyśle katolicki) moralności, odrzucającej przy tym dbanie o samego siebie. Grzechy wymienione przez La Veya niszczyć mają powszechne rozumienie miłosierdzia, zapewniając jednostce władzę nad własnym losem. Pozostaje jednak pytanie, dlaczego autor „Biblii Szatana” pomimo wcześniejszych oporów, zdecydował się stworzyć listę grzechów? Czy nie uderza to w zgodność tego postrzegania rzeczywistości? Satanizm może być zjawiskiem niebezpiecznym. Szczególne zagrożenie wiąże się jednak nie z samymi poglądami La Veya, ale z opatrznym ich rozumieniem. Należy przy tym pamiętać, iż agresja, masowe mordy, rozpusta nie są wyznacznikami poglądów satanistycznych. Ów pseudosatanizm, tak zwany satanizm amatorski może przybierać bardzo groźne formy, ale prawie nigdy nie bazuje na „Biblii Szatana”. Działa on w taki sam sposób, jak inne sekty, doprowadzając do upadku moralnego człowieka, do jego zniewolenia. W tym przypadku adept staje się zabawką, marionetką w rękach swego pana, uważającego siebie za wysłannika Szatana bądź też samego diabła. Jego czyny dalekie są od działań tak zwanych prawdziwych satanistów, skupiając się raczej wokół pozbywania się jednostek słabych. Należy on do grupy, która: „jest elitą – reszta ludzkości jest chora, zgubiona – o ile nie chce się przyłączyć aby dać się uratować”[41]. Takie myślenie przyczynia się do terroryzmu oraz nadużyć seksualnych, stając się jednym z największych zagrożeń XXI wieku. Przypisy: [1]Zob. J. Abgrall, Sekty. Manipulacja psychologiczna, tł. W. Dzieża, Gdańsk 2005, s. 17. [2]Ibidem, s. 18. [3]Zob. Ibidem, s. 19. [4]P. Królak, Sekty. Inwazja manipulacji, Radom 2003, s. 47. [5]Ibidem, s. 9. [6]Bernard Fillaire definiuje prozelityzm jako: „intensywny nabór adeptów, żarliwe przekonywanie do wyznawanych przez siebie idei”. (B. Fillaire, Sekty, tł. J. Kluza, Katowice 1999, s. 122.) [7]W sektach zauważyć można specyficzną hierarchizację adeptów: im wyżej się znajdują, tym większy cechuje ich stopień uprzywilejowania. Poprzez swoje działania awansują, stając się sługami mistrza. [8]Ibidem, s. 40. [9] Jak podkreśla B. Fillaire: „Adept nie może podejmować żadnych decyzji, musi też niczym dziecko bezustannie zabiegać o miłość guru”. (Ibidem, s. 52.) Jak powiedział lider pseudohinduistycznego stowarzyszenia Sri Chinmoy: „Posłuszeństwo, posłuszeństwo, posłuszeństwo. Żarliwe posłuszeństwo, silny związek z moją wolą i silne postanowienie przypodobania mi się każdego dnia, w każdej chwili, zgodnie z moim życzeniem. Oto czego od was potrzebuję”. (S. Chinmoy, [cyt. za:] Ibidem, s. 53.) [10] Zob. E. Kosińska, M. Gajewski, Sekty – religijny supermarket, Kraków 2000, s. 32. [11]J. Abgrall, op. cit., s. 32. [12] Przyjmuje się, że w Polsce ów ruch zaczął się rozwijać po 1986 roku. W tym czasie pojawiło się polskie tłumaczenie Biblii Szatana La Veya. Przełomem jednak miał być kwietniowy koncert na Metalmanii grupy KAT w 1986 roku, przez wielu uznany za publiczne odprawienie czarnej mszy. (Zob. E. Kosińska, M. Gajewski, op. cit., s. 76.) [13]Zob. M. Miller, Sekta made in Poland, Warszawa 2007, s. 7.

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_12_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: grudzień 2011

Page 7 of 63

[14]Lista zespołów propagujących satanizm została utworzona z inicjatywy Ryszarda Nowaka i Ogólnopolskiego Komitetu Obrony przed sektami. Na liście oprócz grup polskich, znalazły się także zespoły z zagranicy. Ponadto zaprezentowano spis imprez, które mają zagrażać młodzieży i zachęcać do nienawiści. Jak podkreśla Nowak zespoły: „nie prezentują jednolitej ideologii satanizmu. Jedne promują satanizm w sposób jednoznaczny, inne natomiast nie mówią o tym wprost, ale głoszą postawy antyreligijne i nihilistyczne”. Za najgroźniejsze wśród nich uznał grupy: KAT i Behemoth. (http://arc.ekai.pl/kultura/? print=1&MID=12851 [30.10.10]) Inną listę zespołów zaproponował w swej książce ksiądz Andrzej Zwoliński, wymieniając wśród artystów satanistycznych między innymi: The Rolling Stones, AC/DC, Led Zeppelin, Depeche Mode, The Doors, Johna Lennona, Eltona Johna oraz Beatlesów. Ich specyfikę opisał w rozdziale pod wiele mówiącym tytułem Muzyka dla szatana. (A. Zwoliński, Satanizm, Radom 2007, s. 128-150.) [15]http://arc.ekai.pl/kultura/?print=1&MID=12851 [30.10.10] [16]Zob. M. Miller, op. cit., s. 7. [17]Ibidem, s. 20. [18]Doskonałym przykładem niewiedzy młodego pokolenia i jedynie chęci buntu jest wypowiedź Ireneusza D.: „Cała moja wiedza na temat satanizmu pochodziła z książek – Mastertona, Smitha. Niezwykłe wrażenie robił na mnie Glen Benton z Decise (na czole miał wypalony odwrócony krzyż). To dla mnie wtedy była siła. Lubiał żech przyszpanować!” (Ibidem, s. 23.) [19]Przynajmniej o takich tylko osobach pisze Marek Miller. Pozostaje zatem pytanie: czy satanizm wywodzi się jedynie ze środowisk patologicznych? W książce Sekta made in Poland autor pozostawia je jednak bez odpowiedzi, całkowicie pomijając ów problem. [20]Ibidem, s. 182. [21]„Satanista pod ŻADNYM pozorem nie złożyłby ofiary ze zwierzęcia bądź dziecka! [...] Istnieją zdrowe i logiczne powody dla których sataniści nie mogą składać takich ofiar. Człowiek i zwierzę są dla satanisty czymś boskim. Najczystsza forma cielesnej egzystencji spoczywa w ciałach zwierząt i małych dzieci, które nie stały się na tyle dojrzałe, aby czynić wbrew swoim naturalnym pragnieniom. Są w stanie dostrzegać rzeczy, jakich przeciętny dorosły nigdy nie spodziewa się zobaczyć”. (A. Sz. La Vey, Biblia Szatana, Wyd. Książki Niezwykłej „Mania”, Wrocław 1996, s. 32. W dalszej części pracy dla powyższego wydania utworu Biblia Szatana La Veya będę operować skrótem B. S.) [22]M. Miller, op. cit., s. 255. [23]Paweł Królak podkreśla, że: „Nawet w ramach Kościoła mogą znajdować się grupy, mające sekciarski charakter (gdy np. twierdzą, że są jedyną, najlepszą drogą do zbawienia lub skupiają członków nie na nauce Kościoła, lecz na osobie lidera). Powinny być one otoczone szczególną troską duszpasterską”. (P. Królak, op. cit., s. 46.) [24] http://www.gotyk.pun.pl/viewtopic.php?id=5 [30.10.10.] [25] Zob. A. Zwoliński, op. cit., s. 90. [26] Praca ta daleka jest od rozpowszechniania stanowisk amatorów bądź też grup przestępczych, których działanie odmienne jest od pierwotnych założeń satanizmu. Dlatego też ograniczę się do analizy założeń przedstawianych przez La Veya, który stworzywszy Biblię Szatana, stał się pierwszą głową Kościoła Szatana. Po roku 1975, kiedy to rozpadł się ów kościół, satanizm racjonalistyczny stał się opozycją do tzw. Kościoła Seta, który przyjął osobowe istnienie szatana. (Zob. Ibidem, s. 98-99.) [27] Zob. E. Kosińska, M. Gajewski, op. cit., s. 25. [28] A. Zwoliński, op. cit., s. 77. [29] Marek Miller zauważa, iż młodzi ludzie przekonani są o sile zła i dlatego tak łatwo mu się podporządkowują. Autor podkreśla, że: „Nie obserwujemy tutaj podstępnej psychomanipulacji”. (M. Miller, op. cit., s. 10.) [30] J. Abgrall, op. cit., s. 49. [31] Zob. J. Prokop, Uwaga Rodzice! Sekty, Warszawa 1999, s. 11. [32] Zob. B. Fillaire, op. cit., s. 105. [33] A. Sz. La Vey, [cyt. za.:] A. Zwoliński, op. cit., s. 76. [34] Ibidem, s. 80. [35] La Vey podkreśla: „Samopoświęcenie nie jest popierane przez religię satanistyczną. Dlatego też samobójstwo nie znajduje uznania w tej religii”. (B. S., s. 35.) [36] Rytualne ceremonie scalają grupę, a „uklęknięcia, powitania i pokłony mają swój psychiczny skutek. Wszystkie rytuały pozdrawiania są

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_12_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: grudzień 2011

Page 8 of 63

symbolicznymi postawami wyrażającymi zobowiązanie do wierności, jakie adept winien swemu guru jak rycerz swojemu panu. Rytuały pozdrawiania i znaki przebaczenia są dla członka sekty nieustannym doświadczeniem poddaństwa. Mają rzekomo wprowadzać harmonię między ciałem i duchem”. (J. Abgrall, op. cit., s. 183.) [37] Jak zauważa Jean-Marie Abgrall: „W sektach glosolalia są uważane za głos z zaświatów albo z kosmosu, a guru oraz jego bezpośrednie otoczenie są posłańcami”. (Ibidem, s. 168.) Jednocześnie stają się istotnym elementem nowomowy danej grupy. (Zob. P. Królak, op. cit., s. 22.) [38] B. Fillaire, op. cit., s. 112. [39] A. Sz. La Vey, [cyt. za:] A. Zwoliński, op. cit., s. 81. [40] Zob. Ibidem, s. 81-82. [41] J. Prokop, op. cit., s. 10. Bibliografia podmiotowa: A. Sz. La Vey, Biblia Szatana, Wyd. Książki Niezwykłej „Mania”, Wrocław 1996. Bibliografia przedmiotowa: J. Abgrall, Sekty. Manipulacja psychologiczna, tł. W. Dzieża, Gdańsk 2005. B. Fillaire, Sekty, tł. J. Kluza, Katowice 1999. E. Kosińska, M. Gajewski, Sekty – religijny supermarket, Kraków 2000. P. Królak, Sekty. Inwazja manipulacji, Radom 2003. M. Miller, Sekta made in Poland, Warszawa 2007. J. Prokop, Uwaga Rodzice! Sekty, Warszawa 1999. A. Zwoliński, Satanizm, Radom 2007. http://arc.ekai.pl/kultura/?print=1&MID=12851. http://www.gotyk.pun.pl/viewtopic.php?id=5. Poleć to w Google

Opowiadanie: Tomasz Sobieraj OBŁĘD KSIĘCIA VENTOUX Z Marsylii można tam dotrzeć jadąc początkowo autostradą i, omijając od wschodu Awinion, skręcić do Carpentras, stamtąd już wspinającą się stromo lokalną drogą do Malaucène. Za kościołem trzeba skręcić w prawo i górskimi serpentynami wjechać prawie na sam szczyt. Gdy czasu jest więcej, można wybrać drogę ciekawszą, mniej uczęszczaną, wiodącą przez Montage du Lubéron. Po przekroczeniu rzeki Durance zaczyna się kraina górzysta i prawie bezludna, uśpiona zapachem lawendy, sosen i tymianku, śniąca pod czułą strażą zamków, klasztorów, kościołów i kaplic swój sen o dawnej potędze Prowansji. W Sault mały drogowskaz wskaże drogę na północny-zachód, niezwykle malowniczą, ale krętą, miejscami wąską i niebezpieczną, jakby jednocześnie kuszącą i pragnącą zniechęcić do odwiedzenia krainy, o której nigdy do końca nie wiadomo, czy jest bardziej legendą, złudzeniem czy rzeczywistością. Jechał tam na zaproszenie księcia Ventoux, ostatniego potomka Jana de Beauduc, szlachetnie urodzonego rycerza, wsławionego w walce z Albigensami – heretykami brutalnie wytępionymi w pierwszej połowie trzynastego wieku – i jednego z pomysłodawców inkwizycji, tak doskonale później realizowanej przez dominikanów. Historia niewiele o nim mówi, wiadomo jednak z pewnością, że Jan de Beauduc należał do zdobywców Carcassonne, gdzie wsławił się niezwykłym okrucieństwem; był przyjacielem papieża Innocentego III i protegowanym króla Ludwika VIII, który tuż przed śmiercią, w czasie drogi powrotnej z Awinionu, nadał mu ziemię i tytuł księcia Ventoux. Piotr Wilhelm – bo takie imiona nosił ostatni z książęcego rodu – należał do mężczyzn subtelnych. Niewysoki, szczupły, siwiejący brunet, zawsze zadbany i nienagannie ubrany, wyglądał bardziej na lekarza rodzinnego

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_12_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: grudzień 2011

Page 9 of 63

czy adwokata, niż na człowieka pochodzącego w prostej linii od kogoś, kogo dzisiaj nazwalibyśmy zbrodniarzem. Jednak pomimo pozorów fizycznej normalności, posiadał cechę różniącą go od zwykłych ludzi, a którą obdarzeni byli wszyscy męscy potomkowie Jana de Beauduc – dodatkowe małe palce u obu stóp. Z tego powodu wszystkie buty miał nieco szersze, robione na zamówienie, i poruszał się w sposób bardziej płynny, można by rzec, tygrysi. Jego matka, Teresa de Montfort, chciała pozbawić go tych palców zaraz po urodzeniu, zanim jednak zrealizowała ten zamiar, zginęła tragicznie spadając ze schodów. Wychowywany przez ojca, Filipa Wilhelma oraz liczne, zmieniające się często guwernantki i prywatnych nauczycieli, przystojny i błyskotliwy, wyrósł na młodzieńca, za jakim oglądają się kobiety w każdym wieku. Jak wszyscy mężczyźni noszący nazwisko Ventoux ukończył szkołę wojskową, zrobił doktorat z filozofii i osiadł na zamku w Gordes, jednym z kilku należących do rodu, poświęcając się – z chronicznego braku wypraw krzyżowych i wojen – ornitologii, filatelistyce i pisaniu poezji w języku prowansalskim. Wolne od twórczości literackiej i rysowania ptaków chwile poświęcał na romanse, które pewnie trwałyby długo, gdyby nie Maria Camarès, drobna, ponętna szatynka z Langwedocji. Jej zielone oczy i idealnie gładka skóra na równi z błyskotliwym intelektem opętały go niemal do szaleństwa i doprowadziły do zaręczyn. Tworzyli piękną parę. Młodzi, bogaci, wykształceni, stali się dla całej południowej Francji symbolem szczęścia, aż do chwili, gdy starzejący się już Filip Wilhelm spadł z konia i po kilku dniach zmarł. Piotr i Maria okryli się żałobą, a po dwóch tygodniach zaręczyny zostały zerwane. Maria wstąpiła do klasztoru, a Piotr nigdy nie związał się z żadną kobietą. Wtedy też powstały jego najlepsze wiersze, zaliczane dzisiaj do klasyki literatury prowansalskiej, na równi z pieśniami trubadurów i poezją Mistrala, oraz słynny poemat „Camargue” opowiadający o miłości rycerza – zdobywcy Béziers i pięknej albigenski, którą, wbrew słowu danemu papieżowi, że wytnie wszystkich heretyków, uratował z rzezi i schronił się z nią na niedostępnych bagnach delty Rodanu. Dopiero po czterdziestu latach poemat ten przyniósł mu sławę i deszcz nagród, co dowodzi, jak bardzo potrafią się mylić tak zwani znawcy literatury co do sobie współczesnych poetów i pisarzy, zwykle wynosząc tych, z którymi przestają, a o których historia zapomina szybciej, niż spala się magnezja. Piotr Wilhelm Ventoux stał się dla maleńkiego Gordes tym, kim Kawafis dla Aleksandrii i Mistral dla Arles, i chociaż już od kilkudziesięciu lat mieszkał w Górnym Zamku, właściwej siedzibie rodu, przestał pisać i rzadko opuszczał twierdzę, to mieszkańcy całego Lubéron, ba, całej Prowansji i Langwedocji uważali go za swojego największego poetę i oddawali mu cześć niemal boską. Zgodnie z listowną instrukcją, którą otrzymał od księcia, nie dojechał na sam szczyt, ale kilometr wcześniej zjechał z asfaltowej drogi. Skręcił na południe, w wąskie koleiny, ciągnące się stromymi serpentynami w stronę przysadzistej konstrukcji, sprawiającej wrażenie romańskiego kościoła. Poznał z opisu, że to Górny Zamek – znacznie mniej okazały od kilku innych, należących do Ventoux, ale z jakiegoś powodu stanowiący od roku 1289 główną siedzibę rodu. Postawiony na grani, częściowo wykuty w skale, nie był najwyższym osiągnięciem architektury tamtych czasów, zachłystującej się już wtedy od stu pięćdziesięciu lat strzelistą wyniosłością gotyku. Z trzech stron chroniony urwiskami, z czwartej prowadziła do niego niezbyt szeroka droga, doskonale widoczna z zamku, ponieważ cały teren pozbawiony był w zasadzie roślinności – jeśli nie liczyć kępek z rzadka rosnących sucholubnych traw i ziół. Podobno pod budowlą ciągnął się system labiryntów i korytarzy, którymi obrońcy w czasie oblężenia niepostrzeżenie mogli się wydostać po żywność i pomoc. To przypuszczenie jeszcze bardziej pogłębiało aurę mrocznej tajemniczości, podobnie jak opowieści o ukrytych w zamku skarbach oraz nieszczęśnikach, którzy usiłowali je wykraść, lecz zagubieni pośród skalnych korytarzy umierali w nich z głodu i pragnienia. Zatrzymał samochód przed solidną, drewnianą bramą i zatrąbił. Po chwili, z głośnym skrzypieniem otworzyły się wrota. Wjechał na dziedziniec, a właściwie nieduże podwórko. Wysiadł, wyjął z bagażnika torbę podróżną, postawił ją na dachu auta i rozejrzał się dookoła. Dopiero wtedy zrozumiał, dlaczego wieczorami – tylko w domowym zaciszu i wystraszonym szeptem – mówi się o obłędzie księcia, dziedzicznym jak szósty palec u stóp, szaleństwie niemal świętym, przejmującym potwornością swoich zdegenerowanych owoców. Całe podwórze było wybrukowane ludzkimi czaszkami – może

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_12_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: grudzień 2011

Page 10 of 63

prawdziwymi,bva może wykonanymi z dolomitu lub jakiejś innej miejscowej skały. Podobnie wewnętrzne mury zamku, niczym makabryczna mozaika, składały się z tysięcy czaszek, ułożonych jedna na drugiej. Miał wrażenie, że każda jest inna, różniły się wielkością, uzębieniem, stopniem uszkodzeń. Z oczodołów i ust wielu z nich wyrastały rozchodniki i rojniki, skalnice i mak alpejski, a w miejscach nasłonecznionych lawenda i tymianek – nawet dla niespecjalnie zaznajomionego z botaniką człowieka, to pomieszanie roślin, pochodzących z różnych stref klimatycznych, wydawało się dziwne. Niektóre z wyżej położonych czaszek zajmowały ptaki, głównie wróble i jaskółki, znajdując w nich przytulne gniazda. Stał na środku podwórza i z podziwem wymieszanym ze strachem przyglądał się makabrycznemu widokowi. Gdy otworzyły się drzwi wieży i stanął w nich średniego wzrostu, przystojny mężczyzna po sześćdziesiątce, rozpoznał w nim księcia Ventoux. Ubrany był w nieskazitelnie biały, sportowy garnitur, kapelusz borsalino i czarną apaszkę w srebrne grochy. Nie miał butów i wyraźnie było widać dodatkowy szósty mały palec u każdej stopy, rosnący nieco na zewnątrz. Książę zbliżył się do niego zgrabnie przeskakując z czaszki na czaszkę, w sposób wyraźnie wskazujący nie na przypadkowość, ale na przemyślany i głęboko uzasadniony system kroków. Stanął, zdjął kapelusz, ukłonił się, wymamrotał coś po prowansalsku i zniknął w drzwiach po drugiej stronie małego dziedzińca. Po chwili wyszedł mężczyzna, którego strój wskazywał na pełnioną na zamku funkcję lokaja. Bez słowa wziął torbę i wskazał kolejne drzwi. Poszedł za służącym, małym garbatym człowieczkiem z zastygłym na twarzy diabolicznym grymasem ni to uśmiechu, ni to bólu. Wspinali się po kamiennych, krętych schodach oświetlonych słabymi żarówkami, aż znaleźli się w wąskim korytarzu, na którego końcu ujrzał drzwi pokryte płaskorzeźbami, wskazującymi na niezłe umiejętności rzemieślnicze ich autora, i jego niespożytą wyobraźnię. Wyrzeźbione sceny przedstawiały nagie kobiety z końskimi głowami grające w szachy z delfinami, małpy w królewskich koronach przeglądające się w lusterkach, mężczyzn splecionych w miłosnych uściskach z dwunogimi bykami i erosy oślepiające myśliwskie psy. Klamka z brązu, w kształcie fallusa, wystawała z ogromnego zamka przypominającego waginę. Weszli do środka. Wnętrze pokoju, w którym miał spędzić najbliższe dni, urządzone było ze smakiem, w tonacji sieny i beżu, z elementami stłumionej czerwieni, żółci i błękitu. Pod oknem stało duże dębowe biurko z przyborami do pisania, na ścianach wisiało kilka obrazów – doskonałych kopii późnego van Gogha albo dzieł jego epigona – i kilka pasteli Witkacego, robiących wrażenie oryginalnych portretów. Całość uzupełniały dwa pluszowe fotele, wygodne szerokie łóżko, krzesło i szafa. Za kolejnymi drzwiami znajdowała się łazienka, mała, ale za to z dziewiętnastowieczną mosiężną wanną, urządzona w słonecznych kolorach i ozdobiona stojącymi w trzech wazonach suszonymi kwiatami. Swoim zwyczajem od razu postanowił wziąć szybki prysznic. Gdy wyszedł, jak zwykle niewytarty, znalazł na biurku zostawioną przez garbatego lokaja informację, że obiad jest o szesnastej, w ogrodzie. Książę już czekał, wygodnie rozparty w wiklinowym fotelu, z papierosem w dłoni. Bez kapelusza wyglądał nieco starzej, ale za to godniej, z widoczną siwizną i długimi, przerzedzającymi się włosami. W jakiś niejasny sposób doskonale komponował się z ogrodem, który, ukryty za wysokim wapiennym murem, z jednej strony stanowił absolutnie piękne dzieło sztuki, wspartej ogromną wiedzą o uprawie roślin, z drugiej, jawił się na pierwszy rzut oka jako zbiorowisko najbardziej makabrycznych wytworów rzeźbiarskiej pracowni szaleńca, jakby celowo wyszukanych najpotworniejszych form wykutych genialną ręką w kamieniu. Nigdy jeszcze, w żadnym ze znanych sobie ogrodów, nie widział takiego przedziwnego zestawienia oszałamiających urodą i wonią kwiatów z monstrualnymi i zdeformowanymi ludzkimi postaciami. A wszystko na niewielkiej, wyrąbanej w skale powierzchni, co potęgowało intensywność sprzecznych doznań. Ventoux zauważył jego oszołomienie, wziął go pod rękę i oprowadził po tej swoistej galerii. Z dumą wyjaśniał, że to licząca osiem wieków kolekcja tworzona przez jego przodków, którzy zatrudniali najlepszych artystów swoich czasów, by uwiecznili w białym marmurze owoce bujnej, a niekiedy chorej książęcej wyobraźni. Skuszeni sowitą zapłatą rzeźbiarze tworzyli tutaj w tajemnicy przed światem dzieła, o jakich nie słyszano wśród historyków sztuki. Nic zresztą dziwnego, że historia milczała o tym zbiorze kamiennych arcydzieł. Artyści, ani nikt ze

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_12_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: grudzień 2011

Page 11 of 63

świadków, nigdy o nich nie wspominali, pod groźbą śmierci i potępienia – o tyle poważną, że wszyscy Ventoux byli znani z dotrzymywania obietnic i dobrze ustosunkowani na dworze papieskim, mieli również liczne znajomości pośród możnych i władców. Nie mniej istotna była też ciągle żywa pamięć o pierwszym z nich – okrutnym Janie de Beauduc. Szli powoli, oglądając rzeźby ustawione zgodnie z porządkiem chronologicznym, przystając kolejno przed dziełami Pisano, Donatella, Michała Anioła, Berniniego; nie brakowało nawet bardziej współczesnych – Rodina i Arpa. Niezależnie od epoki i talentu artysty, przedstawiały one postacie nagie, często zdegenerowane i wynaturzone, z okrutnymi grymasami na twarzach, spółkujące z wężami, mordujące własne dzieci, duszące się wzajemnie – piękne jako formy, potworne jako treść. Szczególną uwagę przykuwała rzeźba dłuta Donatella, przedstawiająca kobietę z głową konia – taką samą jak te na drzwiach jego pokoju. Jednak w wersji z marmuru, kobieta o niezwykle pięknym ciele nie grała w szachy z delfinem, lecz ujeżdżała klęczącego, nagiego i garbatego mężczyznę z nadnaturalnej wielkości fallusem, jedną ręką ciągnąc go za włosy, drugą wbijając mu w odbyt trójząb gladiatora. Interesująca w swej absolutnej potworności była też rzeźba Hansa Arpa, przedstawiająca monstrualną waginę, z której wypełzały Erynie duszące Danae – jak głosił napis wyryty na postumencie przez artystę. Pomiędzy kolejnymi rzeźbami książę opowiadał o Francesco Petrarce, który, bawiąc tutaj z wizytą, 26 kwietnia 1336 roku zdobył szczyt Ventoux dając początek alpinizmowi, jako że wszedł na tę górę tylko po to, aby ją zdobyć. Uczcił to wydarzenie poematem, który wraz z wieloma innymi napisanymi w Górnym Zamku wierszami poety, pozostaje dla świata nieznany i znajduje się w zamkowej bibliotece. Innym sławnym poetą goszczącym w twierdzy był Frederic Mistral, ukochany mistrz Piotra Wilhelma, piszący po prowansalsku, a wcześniej był tu Kawafis, którego homoseksualne skłonności podzielał jeden z Ventoux. Każdy goszczący tutaj artysta zostawiał jakieś dzieło, inspirowane tym miejscem lub okolicą, stąd zamek pełen jest najwspanialszych przykładów prozy, poezji, sztuk plastycznych a nawet fotografii. Wiszące w jego pokoju obrazy van Gogha i Witkacego to, jak zapewnił książę, oczywiście oryginały – van Gogh, uzyskawszy tutaj na krótko pełną równowagę ducha, co potwierdzają jego niepublikowane listy do brata, postanowił powtórnie namalować kilka ze swoich pejzaży, dodając typowe dla tutejszego krajobrazu elementy, jak na przykład boria – chatki pasterskie, zaś Witkacy z upodobaniem malował portrety wszystkich mieszkańców zamku, upijając się nalewką na miodzie lawendowym, i napisał szkic nieznanej, rzecz jasna, powieści „Zapępienie dziwności” oraz dramat „Metafizyczne zgryźbienie Wątułów” – wszystko dostępne w bibliotece i na ścianach zamkowych komnat. Po obiedzie, który upłynął na rozmowach o filozofii średniowiecznej i łagodnej polemice o roli szkoły w Chartres dla współczesnej cywilizacji, książę poprosił go, by został na zamku jak długo zechce, ale także, by napisał coś wierszem lub prozą i zostawił jako ślad swojego pobytu – oczywiście groźba śmierci na wypadek ujawnienia dzieła już od lat nie istniała, ale dyskrecja była mile widziana. Zgodził się na to chętnie, tym bardziej, że towarzystwo było wyśmienite – na jednej półce z Witkacym, Kawafisem, Petrarką – kto by odmówił. Zanim przystapił do pracy, odwiedził bibliotekę. Rzeczywiście, rękopisy wydawały się autentyczne, podobnie jak dedykacje na podarowanych książkach. Zrozumiał, że to są prawdziwe skarby rodu Ventoux, o jakich mówiono we wsiach i miasteczkach Prowansji. Wieczorem zaczął pisać. W końcu wypadało podziękować księciu za zaproszenie, które samo w sobie było wielkim wyróżnieniem. Pierwszy wiersz nosił tytuł „Zamek”. Zadedykował go gospodarzowi, chociaż to strofy osobiste, autobiograficzne i tchnące cudowną arogancją. Ale obaj uwielbiali taką błyskotliwą bufonadę – szczególnie, gdy uderzała w chamów, przebranych za panów. Przeczytał go Piotrowi Wilhelmowi po śniadaniu – książę był zachwycony: Budowałem swój zamek na twardej opoce, wysoko ponad doliną. Nosiłem gładkie rzeczne kamienie, czasem ostre głazy z piargów,

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_12_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: grudzień 2011

Page 12 of 63

by budowla nie była jednolita. Praca przyjemna i niezbyt męcząca. Szczęśliwy często siadywałem pod jarzębiną, podziwiając widok z mojego szczytu. Mieszkańcy doliny śmiali się ze mnie. Nie wierzyli, że można budować z kamieni, do tego tak wysoko i samotnie. Najbardziej szydzili ci, którzy nie mieli domów, wtórowali im żyjący w chatach z błota i gałęzi. Tym, którzy mieli domy z cegieł, nie było już do śmiechu. Mówili jedynie o wyższości wypalonej gliny nad kamieniem. Właściciele bogatych pałaców patrzyli zazdrośnie, czy moja budowla nie przyćmi urodą i mocą ich siedzib, wzniesionych zbiorowym wysiłkiem. Tylko nieliczni panowie okolicznych zamków mieli dla mnie uznanie. Oni znali rzadką sztukę budowy na szczytach. Nie minął rok, a gmach już lśnił w słońcu. Pierwsi strudzeni wędrowcy zachodzili w moje progi. Mówili, że droga do zamku trudna, ale warto ją było pokonać dla magicznych wnętrz, wykutych w skale komnat, ciepła kominka i herbaty z rumem. Widok z wieży też był godną zapłatą za wysiłek. Niektórzy zostawali na noc, inni znacznie dłużej. Już nie byłem całkiem samotny. Ludzie z doliny przestali się śmiać. Mówili tylko z pogardą o moim zamku i o mnie. Podobno też, opowiadali przyjezdnym historię mojego szaleństwa. Niektórzy sprzedawali pamiątki – małe zameczki rzeźbione w drewnie. Wiem to od prawdziwych wędrowców. Pewnej nocy miałem sen: pękła tama w górze doliny, gniewna woda zmyła lepianki i zburzyła pałace. Wszyscy zginęli.

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_12_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: grudzień 2011

Page 13 of 63

Tylko panowie na zamkach zostali niewzruszeni. Kilka dni później zawitał starzec. Dziwnie znajomy i krzepki. Mówił o strasznej powodzi, która oczyściła dolinę. – Może teraz zaczną budować jeśli nie z lepszej materii, to przynajmniej z głową, nie na samym brzegu rzeki – powiedział. – Szkoda tylko, że smród trupów tak potworny. W ciągu kilku następnych dni powstały kolejne wiersze. W sumie napisał ich dwanaście, pod wspólnym tytułem „Liryki Prowansalskie”. Opublikował tylko ten jeden, pozostałe skrywa biblioteka rodu Ventoux. Każdej nocy na zamku dochodziły go dziwne dźwięki, które początkowo uznał za właściwe dla tak starej budowli, gdzie po strychach i korytarzach hula wiatr. Później podejrzewał o ich wydawanie zwierzęta – liczne tutaj nietoperze, żenety, puchacze i orły. Jednak niektórych odgłosów nie mógł przypisać żadnemu zwierzęciu, przeciągom czy drewnianym podłogom i belkom. W końcu postanowił zapytać księcia zarówno o niepokojące dźwięki, jak i o pochodzenie czaszek na zamkowym dziedzińcu i murach. Ventoux nie wydawał się zaskoczony pytaniem. Odpowiedział, badawczo spoglądając na gościa i mrużąc oczy, że czaszki są prawdziwe, zbierali je jego przodkowie oraz on sam. Pochodzą z pól bitewnych całego świata, począwszy od Carcassone a skończywszy na Bośni. Każda czaszka jest zaksięgowana, ma swój numer, opis i znajduje się na planie, który wisi w gabinecie. Niektórym nawet – jeśli dało się to ustalić – przypisane jest konkretne imię i nazwisko. Za najcenniejsze jednak uważa te, które należały do ważnych albigensów, czarownic i dziewic posądzonych o kontakty seksualne z diabłem. Jest ich stosunkowo niewiele i są w najgorszym stanie, ponieważ do wyjątkowego zniszczenia przyczynił się ogień stosów. Wymagają więc częstej konserwacji, szczególnie po zimie, która na tej wysokości potrafi przynieść mróz a nawet śnieg. Natomiast w kwestii dźwięków zaproponował, że wszystko wyjaśni po kolacji, oczywiście, jeśli gość zobowiąże się do zachowania tajemnicy. Przed wieczorem udali się do podziemi. Rzeczywiście, jak głosiły prowansalskie opowieści z Montage du Lubéron, korytarze były kręte, oświetlone jak wszystkie przejścia w zamku mdłym światełkiem najsłabszych żarówek. Podczas tej dziesięciominutowej wyprawy poczuł się całkowicie zagubiony i gdyby nie ciekawość i obecność księcia, zawróciłby z przyjemnością. Po kilkunastu krokach zupełnie prostego odcinka skalnego tunelu, dotarli do drzwi, podobnych do drzwi jego pokoju, ale ze znacznie mniej wyrafinowanymi zdobieniami. Po ich otwarciu ukazała się jego oczom sala, w której znajdowały się regały zastawione akwariami. Pływały w nich zanurzone, zapewne w formalinie, najdziwniejsze ludzkie stwory, jakich nigdy by nie wymyślił, istne humanoidalne potwory, zdegenerowane monstra, jednookie, pozbawione kończyn lub mające ich nadmiar, dwugłowe, garbate i pokryte guzami, gęsto owłosione lub posiadające sześć piersi. Wszelkie ponure niedoskonałości, ewidentne pomyłki Stwórcy i Natury znalazły się tutaj, jako kolejna, tym razem naprawdę potworna kolekcja rodu Ventoux. Pomiędzy regałami uwijał się garbaty lokaj, który go tydzień temu zaprowadził do pokoju, podobny zresztą do pozostałej służby, wyglądającej jak jednojajowe pięcioraczki. Przeszli przez to potworne panoptikum i dotarli do kolejnych drzwi, za którymi była wmurowana krata i znajdował się przytulnie urządzony pokój z niedużym oknem wychodzącym gdzieś na południe lub południowy zachód, jak zdążył się zorientować po kierunku światła i kolorach wieczornego nieba. Na łóżku ktoś leżał. Na ich widok podnióśł się leniwie. Było to monstrum, podobne do jednego z tych zanurzonych w akwariach, ale żywe. Niedużego wzrostu, z łysą, pokrytą olbrzymimi guzami czaszką, szpiczastymi uszami, wyrażnym garbem, szponiastymi dłoniami i zdeformowaną twarzą, obdarzony wyjątkowo potężnymi organami płciowymi,

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_12_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: grudzień 2011

Page 14 of 63

zaznaczającymi się pod spodniami. Potwór podszedł do nich, powąchał przez kratę, coś wymamrotał i wrócił do łóżka. Dopiero teraz książę zaczął wyjaśniać, że kolekcję tych dziwacznych okazów stworzył jego dziadek, na którego zlecenie na całym świecie wyszukiwano zdegenerowane ludzkie formy, zabijano i przysyłano do zamku jako eksponaty zoologiczne. Z kolei ojciec, Filip Wilhelm, zdobył kilka żywych egzemplarzy humanoidów w różnym wieku i hodował je tutaj, prowadząc nad nimi badania i próbując dociec przyczyny tak straszliwych deformacji. Jednocześnie usiłował rozwinąć ich możliwości intelektualne, ale te najbardziej pojętne z istot były w stanie co najwyżej pisać nowoczesną poezję i uprawiać malarstwo abstrakcyjne. Początkowo żyły krótko, od niemowlęctwa do śmierci około dwudziestu – trzydziestu lat, z czasem jednak, wraz z postępem farmacji coraz dłużej, nawet do czterdziestu kilku, jak ten, Marcel, ostatnia zdobycz Filipa Wilhelma. Gdy umierały, robiono im sekcje, badano narządy, zaszywano i zanurzano w formalinie. Książę długo nie wiedział o tym procederze, chociaż mieszkał tutaj jako dziecko, kilkanaście metrów nad nimi. Powiedział mu o wszystkim ojciec, dopiero na łożu śmierci, i nakazał, by poświęcił się sześciorgu spotworniałym istotom, zamkniętym w głęboko wykutych w skale i trudno dostępnych zamkowych celach. Wtedy też przyznał się Piotrowi Wilhelmowi, że sam zrzucił ze schodów jego matkę i dobił ją pogrzebaczem – zrobił to, ponieważ uparła się, że amputuje jego synowi szóste palce, na co jako Ventoux nie mógł się zgodzić za żadną cenę. Piotr, poznawszy już wszystkie mroczne rodzinne tajemnice, postanowił rozstać się ze swoją narzeczoną, Marią Camarès, by jej nie narażać na życie w nieustającym koszmarze, i całkowicie porzucił myśl o posiadaniu potomka, uznając, że powoływanie do życia kolejnego Ventoux byłoby krokiem nieodpowiedzialnym, i że najlepszym rozwiązaniem będzie poświęcenie się opuszczonym przez Boga nieszczęśnikom oraz sztuce. Wtedy to zrozpaczona Maria, nieświadoma przyczyn jego decyzji, wstąpiła do klasztoru w Vence, a on przez lata zajmował się poezją i wymierającymi powoli podopiecznymi, z których do tej pory został tylko Marcel, czterdziestopięcioletni i bardzo agresywny okaz. Jego to słyszeli mieszkańcy okolicznych miasteczek, uważając, że to duchy pomordowanych na zamku heretyków wołające o modlitwę. Rankiem pożegnał się z księciem i wyjechał, zostawiwszy przepisane na czysto „Liryki Prowansalskie”, w tym ostatni, chyba najlepszy ze wszystkich, pisany nocą po wizycie w podziemiach, zatytułowany „Lawendowe pola”. Zadedykował te wiersze Piotrowi i Marii. Po kilku miesiącach dostał od księcia list z informacją, że Marcel zmarł. Rok później całą Prowansję obiegła wieść, że ostatni Ventoux nie żyje – jego ciało znaleziono w zamkowej wieży. Pozbawione szóstych palców leżało w miejscu, gdzie zginęła Teresa de Montfort. Przyczyn śmierci nie ustalono. W testamencie zostawił wszystko siostrom z klasztoru w Vence. Przełożona sióstr, Maria Camarès, przyjęła dar z wdzięcznością. Opowiadanie jest rozdziałem powieści Ogólna teoria jesieni, Editions Sur Ner, 2010. Poleć to w Google

Pogranicza: Mariusz Bober JESIENNE RYTUAŁY ROZLICZANIE Z CZASEM W odległości 2 metrów od mojego wzroku leży sterta książek. Wiele z nich od przyjaciół. Piszą przypadkowo lub zawodowo. Tych co zawodowo niewielu. Ten kto pisze, uważa, że zalicza się do określonej kasty. Wielu z tych książek nie przeczytałem. Wielu autorom nie zrobiłem dobrze. Jesteśmy super egoistami. Dlatego osamotnieni? Ale nie samotni! Popatrzyłem na tą stertę książek i własnych zapisków i dociera do mnie, że jest już inaczej. Ten szczenięcy wzrok i podniecanie się na widok książek w witrynach sklepowych. Stoimy śliniąc się przy nich! Kiedyś tutaj stała będzie moja! Czasy się zmieniły. To patrzenie przez szybę jest zdecydowanie bardziej oschłe. Możliwe, że jedno z nielicznych nasyceń to liczba procedur jaką należy przejść nim stanie się szczęśliwym super

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_12_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: grudzień 2011

Page 15 of 63

egoistą. W mojej piwnicy leży ponad 1000 egzemplarzy pewnego pisma literackiego. Nawet nie próbuję rozdawać go za darmo. Po tych kilku latach powinienem siedzieć z jarzącym się petem i gapić w okno jakieś przytulnej kawiarni. Powinienem w niej coś skrobać ołówkiem może nawet nie udając super egoisty. Na skroni pojawiły się już pierwsze zmarszczki. Ale 19-sto latki dają mi 25 lat. Jeszcze chodliwy towar. Dobrze, że się mylą. W C.V. nie wpisuję już kolejnych algorytmów doświadczenia bo mówią by ograniczyć swoje życie tylko do dwóch stron. Reszta Twojego życia nikogo nie obchodzi. Przestałem też chodzić w tureckich obciachowych swetrach. Ale tureckie sweterki mogą pamiętać jedynie wybrańcy. Żyjemy obecnie w epoce w której szuka się wybrańców, którzy będą ratować planetę - od najazdu nas samych. Choć mówią, że pewna cześć kosmitów jest wredna to ta lepsza patrzy na nas z politowaniem. I tak trwa ta ludzka krucjata. Jedni niszczą inni budują. Z dwojga złego zawsze jest co robić. Jeszcze tych kilka lat temu istniało namaszczenie. Wkładałem białą koszulę i myłem nogi. Przed pisaniem. Dzisiaj powaliłem się w dresie. Możliwe, że z Chin! Jesienią moje myśli zwykle stawały się brunatne. Nie piję burgunda. Tylko z metalizowanego kubka herbatę z cytryną. Lekkie przeziębienie. Chyba. Od czasu do czasu wybieram się w podróże tzw. astralne. Nie jeżdżę Inter City. Nigdy nie wiadomo, czy rozkład jazdy aktualny. Pociąg astralny zabiera mnie tam gdzie chce. Na życzenie do bezpowrotnego czasu kiedy to wałęsałem się w czarnej bawełnianej kurtce. Przetrwała tyle lat. Ten sentyment do rzeczy dobrych. Do rzeczy dobrej jakości. Mam wrażenie, że pokolenie przedinternetowe i iPhonowe to zupełnie inna historia. Chodziło się na pocztę i pani wkładała w dziurkę. Kabelki, by zamówić rozmowę. Nie zawsze udawało się za pierwszym razem. Kto by tam wiedział za pierwszym razem. Listy do przyjaciół pisało się nawet kilka godzin. Dzisiaj zdania listów czy wiadomości to skrawek pamięci o tym co miało jakość. Piszę nadal wiecznym piórem. Może za jakiś czas pochylę się z burgundem, (którego nigdy nie piję, będzie pierwszy raz) nad fortepianem. Przestanę się rozczulać nad ósemkami i zagram kilka piosenek. Z dali będzie sączył się biały reflektor. Na instrumencie kieliszek. Po chwili wstajesz. Pewnym krokiem zbliżasz się do onieśmielonej kobiety. Patrzysz jej w oczy i mówisz. Wejdę w Twoje życie na zawsze. Wiem, że to Ty. Scenarzysta tego dnia nie zadzwonił. Choć wstępnie spodobał mu się pomysł. Wcześniej wspominał, że takie scenariusze zdarzają się tylko w filmach. Rzadko w życiu. Niech nam złudzenie pozostanie – przytaknęliśmy. My super egoiści, Ci najlepsi, nie poddają się w znoju i swoich marzeniach. Bo przecież jak, skrzydeł się pozbyć? Śmiertelniku! Kiedy idziesz ulicą może zastanawiasz się czy człowiek, który właśnie Cię mija ma jeszcze jakieś marzenia. To straszne! Nie pytaj! Bo powie, żeś wariat. Narkoman albo co. Nawet kiedy nie pytasz wiesz, że nie mają skrzydeł. Naprawdę ich szkoda. W sandałach też mało kto chodzi. Zawsze to lżej. Chwyciłem za ciężką rdzawą klamkę. Uchyliłem bramkę. Wszedłem po wielu latach w podwórko na Starym Mieście. Stolica kraju. Poczułem się obco. To już zupełnie inny czas. Postanowiłem jednak zabawić się w barbarzyńcę. Znalazłem w ziemi przyrdzewiały gwóźdź. Wydrapałem na czerwonej cegle kilka wersów tego expose. Na dole email. Do tego celu założyłem specjalnie chronioną skrzynkę. W razie jakby co. W razie jakby zamiar barbarzyńcy okazał się zgubny w skutkach.

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_12_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: grudzień 2011

Page 16 of 63

Na skrzyżowaniu ktoś wpada pod samochód. Na szczęście myśl technologiczna projektantów zapobiegła tragedii. Dziewczyna najadła się strachu. Kierowca też, przejechał prawie miłość. A mogło być inaczej. […] Jeśli kiedyś spojrzysz na swoje życie i wyda Ci się, że wiele rzeczy jest już przegranych i rdza sypie się z Twojego serca nie trać skrzydeł. To Twoje marzenia! Poleć to w Google

Esej: Dariusz Pawlicki O PRZEMIESZCZANIU SIĘ NA WŁASNYCH NOGACH I ŚWIATA POZNAWANIU Co jest pod nogami, na to nikt nie patrzy; śledzą okolice nieba.

Marcus Tullius Cyceron

Nie pamiętam dokładnie poglądu wyrażonego przez Edwarda Stachurę na temat najlepszego sposobu na przyglądanie się światu, poznawanie jego. Ale myśl w nim zawarta była taka, że najlepiej jest to czynić, po pierwsze, wędrując, a po drugie, winno się to odbywać boso. Zgadzam się ze Stachurą, że wędrowanie jest o niebo lepszym sposobem na to, niż jazda pociągiem, autobusem bądź samochodem osobowym; szczególnie wtedy, gdy jest się maszynistą, albo kierowcą. A o dwa nieba – od lotu samolotem. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Nie mam ich również jeśli chodzi o pokonywanie odległości konno czy na rowerze. W porównaniu z dwoma ostatnimi przypadkami, wędrowiec także będzie tym, który więcej dowie się o miejscach przemierzanych. To, że jeździec lub rowerzysta, nie wpominając o osobach przemieszczających się pojazdami mechanicznymi różnych rodzajów, przemierzy w tym samym czasie zdecydowanie dłuższą trasę niż piechur, jest bez znaczenia jeśli brać pod uwagę efekty „przyglądania się światu” (będzie o tym jeszcze mowa). Lecz turysta siedzący w siodle bądź na siodełku zobaczy nieporównanie więcej niż wtedy, gdy za oknami będzie widzieć jedynie poszczególne elementy krajobrazu, zresztą szybko znikające z pola widzenia. Gdy będzie pędził w jakimś pojeździe dwuśladowym to, co zapamięta ograniczy się bowiem do tych składników mijanej okolicy, które będą najokazalsze. Przyglądnięcie się innym, czyli tym tak naprawdę dominującym, bo najcharakterystyczniejszym, po prostu nie będzie możliwe. Tak jak umknie uwadze wszystko to, do czego odnotowania potrzebne są inne zmysły. Obrazy utrwalone w czasie lotu samolotem, jeśli chodzi o świat rozpościerający się za oknami, są żałośnie ubogie: nocne niebo usiane bądź nie gwiazdami, plus księżyc; dzienne niebo upstrzone chmurami lub bezchmurne; do tego zarysy lądów w dole, albo warstwa chmur przesłaniających je. To znaczy wszystko to, co poza konturami wysp, bądź kontynentów, i tak dane jest obserwować piechurowi, jeźdźcowi, rowerzyście, pasażerowi pociągu, autobusu, samochodu osobowego. To że chmury będą oni zawsze obserwować z dołu, a nie z góry, jest mało istotne. Długie loty długo były mało popularne. I to nie tylko ze względu na ich cenę, ale chyba też ze względu na istotny problem: czym zająć się w podróży, gdy nie ma, dosłownie, na co patrzeć za oknem? Bo jak długo można spać (zresztą wielu nie może spać w czasie podróży, szczególnie podniebnej), czytać książki, oglądać kolorowe czasopisma, rozmawiać (jeśli w ogóle jest ktoś siedzący obok, chętny do konwersacji). Możliwość indywidualnego odtwarzania muzyki i słuchania radia, a przede wszystkim oglądania filmów na pokładzie samolotu, spowodowała (obok obniżenia cen przez przwoźników), że znacznie więcej osób zaczęło

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_12_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: grudzień 2011

Page 17 of 63

odbywać długie loty. I to nie tylko ponad jednym oceanem, z jednego kontynentu na drugi. Pokonując odległości pieszo, ma się o wiele więcej okazji do wpadania w zachwyt, niż gdy korzysta się ze środków transportu. Chyba że jest się jedną z tych osób, u których podziw mogą wywołać jedynie wielkie obiekty, do tego sławne, jak chociażby Wieża Eiffla, Wielki Kanion rzeki Kolorado, Bazylika św. Piotra. A które pogardliwym prychnięciem skwitują mijany łan zboża. Uznają to bowiem za coś banalnego, codziennego, niewartego choćby chwili uwagi, zastanowienia, refleksji. Tak, dla takich osób czas poświęcony obiektom wspomnianego rodzaju, zawsze będzie czasem straconym. W dzienniku Z podróżnej sakwy Matsuo Bashô, mistrz klasycznego haiku, na temat wędrowania wyraził się następująco: „Przedkładam marsz spokojny nad jazdę powozem (...). Mogę zatrzymać się w drodze tam, gdzie zapragnę i kiedy chcę – odejść (...)”. Na temat skłonności do wędrowania Bashô (można o nim wręcz mówić: włóczykij) Mikołaj Melanowicz[1] napisał: „Za przykładem swych mistrzów, poetów chińskich: Li Po i Tu Fu, oraz japońskich: Saigyô i Sôgi dużo czasu poświęcił wędrówkom po kraju – obserwacje z podróży notował w postaci szkiców prozą i strof poetyckich haiku”. Henry D. Thoreau, autor niezmiennie skłaniającego mnie do przemyśleń Waldenu, czyli życia w lesie[2], również był za przemieszczaniem się na własnych nogach. W jego przypadku, argumentem za tym, aby tak czynić, obok czerpania przyjemności z samego wędrowania, były finanse. Aby odbyć podróż jakimś środkiem lokomocji, trzeba bowiem ileś godzin przepracować. Natomiast Thoreau uważał, że zamiast przystępować do pracy, lepiej od razu wyruszyć pieszo. Może bowiem okazać się, że wędrowiec przybędzie do celu wcześniej, niż ten, który będzie podróżował pociągiem, albo dyliżansem (w naszych czasach – samochodem, pociągiem). Dlatego w Waldenie znajduje się poniższe zdanie: „Przekonałem się, że najszybciej podróżuje się pieszo”. Deklarując na samym wstępie, że zgadzam się ze zdaniem Edwarda Stachury, natychmiast poczyniłem zastrzeżenie, że o „przyglądaniu się światu” będzie jeszcze mowa. Nie chciałem bowiem nazbyt szybko zdradzić na czym, moim zdaniem, owo przyglądanie się winno polegać. Teraz jednak przyszła pora na rozpisanie się na temat pozytywnych stron wędrowania połączonego z poznawaniem otoczenia. A będzie ono najlepszym na to sposobem, gdy będzie urozmaicone, mającymi miejsce, co pewien czas, postojami. Ich częstotliwość i długość winna zależeć od nasycenia otoczenia szczegółami budzącymi zainteresowanie wędrowców. Można w tej sytuacji mówić wręcz o wędrujących obserwatorach. Rzecz jasna dla dokonania krótkotrwałej obserwacji, wystarczy przystanąć. Jednak jeśli będzie dłuższa, dobrze jest usiąść. I najlepiej, gdy będzie to połączone z wygodą. Wyrażę w tym miejscu pogląd, że dobre warunki towarzyszące obserwowaniu, są ze wszech miar wskazane, a nawet pożądane; niezależnie od tego czy się stoi, czy siedzi. Wówczas to, nie będąc rozpraszanym przez efekty wynikające ze sztywnienia mięśni nóg bądź pośladków, można uważnie przypatrywać się dookolnemu krajobrazowi. Dzięki temu stanie się możliwe, po pewnym czasie, wyłuskanie z otoczenia poszczególnych szczegółów, dotąd niewyodrębnionych, chociażby rzędu odległych drzew mogących sygnalizować obecność rzeki, a także jej przebieg. Dalszym krokiem może będzie podjęcie próby określenia, jakiego gatunku są to drzewa. Istnieje w takiej sytuacji także możliwość rozłożenia planu bądź mapy dla rozstrzygnięcia pojawiających się wątpliwości czy drzewa te, aby na pewno rosną nad rzeką, a nie wzdłuż drogi. Niewątpliwą zaletą takiego sposobu przyglądania się, łączącego wędrowanie z, że tak powiem, przesiadywaniem, jest to, iż

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_12_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: grudzień 2011

Page 18 of 63

bezproblemowo łączy on prowadzenie obserwacji z odpoczynkiem. Choć kryje się w tym sposobie pewne niebezpieczeństwo: od któregoś „posiedzenia”, niektórzy wędrowcy mogą mieć narastające problemy ze wstawaniem i ruszaniem w dalszą drogę. Ale być może dzięki temu ich obserwacje będą jeszcze bardziej szczegółowe; dokonane już nie w makro -, ale w mikroskali. Przedmiotem takich pogłębionych dociekań obserwacyjnych mogą stać się np. małe ptaki (nie tylko, na przykład, okazałe myszołowy krążące nad polami) i owady. Przyglądanie się im zostanie wzbogacone przez efekty dźwiękowe w postaci zróżnicowanych treli skrzydlatych śpiewaków, jak i rozmaitych dźwięków wydawanych przez owady: cykań, bzykań, brzęczeń, buczeń itd. Siedząc, podobnie zresztą jak idąc (podczas jazdy każdym mechanicznym środkiem transportu, będzie to ograniczone), ma się także bezpośredni kontakt z zapachami: zarówno tymi naturalnymi jak i będącymi efektem działalności człowieka. I będą to zapachy miejsc, przez które akurat będzie się szło, jak i te przyniesione przez wiatr. One zaś, uzupełniając wzrokowe i dźwiękowe spostrzeżenia, złożą się na, w miarę, pełny obraz konkretnego punktu na Ziemi; w miarę, gdyż nigdy nie będzie on kompletny. Ów obraz wędrowiec „poniesie” dalej. Niewątpliwie trwałość takiego wspomnienia z wędrówki, będzie zależeć, choć nie tylko, od ilości i wnikliwości poczynionych spostrzeżeń. Lecz najczęściej będzie tak, iż przesłonią je te późniejsze. I to tylko dlatego, że będą świeższe. Nie twierdzę jednak, ani mi to w głowie, że przerwy przeznaczone na siedzenie, winny być wyłącznie poświęcone odkrywaniu, dostrzeganiu itd. Bo czyż nie warto tego czasu również przeznaczyć na, po prostu, przyglądanie się pięknu otoczenia: wzgórzom zwieńczonym grupkami drzew, piaszczystym drogom wijącym się wśród pól, ścianie starego lasu itd. To delektowanie się pięknem okolicy, może zawierać w sobie coś, co jak najbardziej jest wskazane: uczucie przyjemności doznawane z powodu tego, że jest się teraz i tu. Byłoby zresztą idealnym rozwiązaniem, gdyby zadowolenie towarzyszyło nie tylko obserwacjom, ale i wędrowaniu. Przyglądanie się niech jednak nie trwa długo. W przeciwnym bowiem razie przejdzie niezauważenie w gapienie się, czyli niedostrzeganie, tak naprawdę niczego. W tym miejscu przytoczę wypowiedź Wojciecha Dudzika[3]: „Widok to nie to samo, co pejzaż albo krajobraz, chociaż często jest z nimi mylnie utożsamiany. Pejzaż albo krajobraz istnieje, żeby tak powiedzieć, obiektywnie: po prostu jest niczym obraz. Dlatego można go namalować albo sfotografować i tak utrwalony powiesić na ścianie. Widok zaś trzeba widzieć, zobaczyć, przyglądać mu się przez chwilę, zapamiętać, odczuć. Widok – tak jak teatr, jak widowisko – stwarzają dopiero oczy odbiorcy; nie istnieje dopóty, dopóki go ktoś nie zobaczy. I odwrotnie : ginie, gdy odwrócimy wzrok. Widok to dzieło człowieka. Sfotografowany ma zaś tyle samo wspólnego z owym dziełem, co fotos teatralny z przedstawieniem”. * Teraz z kolei nadeszła pora, aby ustosunkować się do drugiego punktu, przytoczonej przeze mnie z pamięci, wypowiedzi E. Stachury. To znaczy do, wnioskowanego przez niego, odbywania wędrówek boso. Autor Siekierezady tak czynił. Może nie stale i nie na długich dystansach, ale nie były to wyjątkowe zdarzenia. Idąc bez obuwia dozna się niewątpliwie dodatkowych wrażeń. Lecz nie chodzi o te, których doświadczy każdy nienawykły do chodzenia bez obuwia. Wrażliwe, wręcz „przewrażliwione” stopy, wymogą bowiem na sobie uwagę, która zdominuje wszystko inne. Natomiast jeśli rzecz będzie dotyczyła zaprawionego bosonogiego piechura, to we wspomnienia z odbytej wędrówki, wplatać on będzie informacje np. o temperaturze podłoża, po którym szedł, jego fakturze, jak i wrażenia z przechodzenia przez bagno, albo rżysko. À propos rżyska, to nie wyobrażam sobie odbycia po nim choćby krótkotrwałego spaceru, bez kilkakrotnych (minimum) treningów, które uczyniłyby spody stóp nieco bardziej zaprawionymi do znoszenia takich niewygód.

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_12_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: grudzień 2011

Page 19 of 63

Jest jednak poważna przeszkoda w chodzeniu obecnie bez obuwia, przynajmniej w naszej części Świata, gdzie jeszcze niedawno nie należało do rzadkości używanie butów jedynie zimą, albo podczas wizyty w kościele. Edward Stachura, zmarły w 1979 r., miał jeszcze to szczęście, że żył w epoce (nie tak przecież odległej), gdy przemierzanie boso dróg, nawet tych głównych, nie wspominając już o polnych i leśnych, nie wiązało się z rychłym pokaleczeniem najpierw jednej bądź równocześnie obu stóp. Od czasu, gdy on wędrował w ten sposób ostatni raz, proces pokrycia naszego otoczenia odłamkami szklanymi i metalowymi, rozmaitej wielkości, przybrał katastrofalne rozmiary. I nadal postępuje.

* Wędrowanie kojarzy się, chyba w powszechnym odczuciu, z przemierzaniem pól, łąk, lasów. Choć przejście przez wieś bądź wsie, może stanowić pożądany składnik takiej wędrówki. I to nie tylko ze względów aprowizacyjnych. Nie można bowiem wykluczyć i tego, że taka wizyta zostanie spożytkowana na przyglądnięcie się wiejskiemu życiu. Na trasie wędrówki może pojawić się też miasteczko, albo małe miasto (powiedzmy, takie do sześćdziesięciu tysięcy mieszkańców). Większe bowiem, nie wspominając o aglomeracji, może stanowić, sam w sobie, cel wędrówki. Z tym, że w wypadku terenów miejskich, poruszanie się bez obuwia będzie jeszcze mniej prawdopodobne. I to nie tylko ze względu na zwielokrotnione niebezpieczeństwo zranienia stóp, ale także na zwyczaje panujące w mieście, gdzie boso się nie chodzi (nie inaczej, zresztą było za życia E. Stachury).

* W tym miejscu nieco odbiegnę od głównego tematu niniejszego szkicu, którym, przypomnę, jest pochwała wędrowania przerywanego, następującymi w zależności od potrzeb, „posiedzeniami” dla spokojnego przyjrzenia się otoczeniu. A odbiegnę od owego tematu dla zwrócenia uwagi na... Żyjemy w czasach, gdy jednym z podstawowych elementów wyposażenia osób podróżujących, nie tylko tych udających się na urlop, jest odpowiedni przewodnik. Bardzo prawdopodobne jest, że, przykładowo, biznesmen amerykański udający się w interesach na dzień do Holandii, wrzuci do torby opasły, ale zgrabnego formatu przewodnik zatytułowany Amsterdam. Bo a nuż, między jednym a drugim spotkaniem biznesowym, znajdzie pół godziny i zajrzy do Rijksmuseum, aby obejrzeć kolekcję obrazów Rembrandta. A o tej ekspozycji dowiedział się z ostatniego weekendowego wydania „The New York Timesa”. Adam Zagajewski w szkicu Koniec wakacji na powyższy temat pisze zabawnie o „(...) popularnych przewodnikach, z którymi turyści (...), kroczą przez Europę jak ślepcy z laską (...)”. Trafne jest to porównanie turysty z przewodnikiem w garści do niewidomego wyposażonego w laskę. Bo czyż korzystanie z encyklopedycznych wręcz informacji, nie jest rodzajem ślepoty – niepatrzeniem, niedostrzeganiem tych elementów, które nie doznały swoistej nobilitacji w postaci odnotowania w książkach przebogato ilustrowanych (i nie tylko w nich). Zresztą kontakt z jakimś obiektem, nieważne czy wspomnianym w przewodnikach, czy też nie, gdy już do niego dochodzi, bardzo często sprowadza się tylko do popatrzenia na niego. Nie ma to jednak, jak zostało już zaznaczone, nic wspólnego z widzeniem. To znaczy z indywidualnym przeżyciem spotkania, którym może być, a jakże, „spotkanie” z budynkiem. Uczestnicy wycieczek zbiorowych, na takie przeżycia nie mają szans. Tak jak i ci indywidualni turyści reprezentujący typ „ślepca z laską” - na „patrzenie” czeka bowiem następny obiekt znajdujący się w wykazie Cuda Świata. Jest on tak

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_12_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: grudzień 2011

Page 20 of 63

ważny, że należy go Koniecznie „zaliczyć”, aby potem móc o nim wspomnieć w towarzystwie. Tymczasem już kilka wieków temu Claudio Monteverdi zauważył (wprawdzie na myśli miał przede wszystkim komponowanie utworów muzycznych): „szybko i dobrze niezbyt pasują do siebie”. O tej sprawie wspomina też w Drodze do Sieny[4] Marek Zagańczyk. Czyni to przy okazji rozważań na temat piękna, którego poszukiwanie towarzyszy przyglądaniu się Światu. A pisze o tym m. in., że ono „nie znosi pośpiechu, omija umysły zmęczone (...). Rozczarowanie i znużenie spada najczęściej na niecierpliwych wędrowców”. Dodaje też, iż „dobrze jest przynajmniej na chwilę porzucić kłopoty, zwolnić codzienny rytm, szukać skupienia”. Tłumy nosicieli przewodników, poruszających się w szybkim tempie, pomijają wszystko to, co znajduje się pomiędzy obiektami „jak najbardziej godnymi uwagi”. A owo „wszystko” jest równie ważne, gdyż współtworzy charakter, klimat jakiegoś miasta, jakiejś krainy. To zupełnie tak, jak ktoś, kto spędził dwa tygodnie, przykładowo, na Seszelach, a dokładnie - na zalanej słońcem plaży rozciągającej się tuż obok hotelu. Po powrocie do miejsca zamieszkania, w jego wspomnieniach zostanie tylko plaża (nasłonecznienie i rodzaj piasku) i hotel (wyposażenie i poziom obsługi). Bo o innych wrażeniach, w takiej sytuacji nie może być mowy; już dawno zauważono, że z pustego i Salomon nie naleje.

* Poznawanie Świata na własnych nogach, urozmaicone przyglądaniem się jemu na siedząco, może też polegać na zaznajamianiu się, ale gruntownym, z miejscem, które... zamieszkuje się (owo miejsce też jest Światem). Ten sposób nie jest obecnie w modzie. Doskonałym przykładem takiego właśnie podejścia do sprawy, jest przywoływany już w tym tekście H. D. Thoreau, który na wspomniany temat napisał: „Podróżowałem po Concord” (za jego życia miasteczko, nie liczyło nawet dwóch tysięcy mieszkańców). W ten lapidarny sposób wyraził brak potrzeby poznawania odległych krain, ich zaliczania. A to w przypadku bardzo wielu ludzi, żyjących na przełomie XX i XXI wieku, stało się wręcz koniecznością. Czego skutkiem po pewnym czasie jest zlewanie się w jeden obraz wielu wspomnień. Najpewniej gdyby Thorau pojawił się ponownie na Ziemi, i to teraz, także nie czułby wspomnianej potrzeby. Poznawanie Świata w przypadku owego transcendentalisty przybrało diametralnie inną postacią. Było to bowiem zaznajamianie się, niemal, metr po metrze z rodzinną miejscowością i jej otoczeniem: z mieszkańcami, farmami, drzewami, jeziorami (nie tylko ze sławnym później Waldenem), śladami po dawnych domostwach, opisywanie ścieżek i dróg, wspominanie zdarzeń z bliższej i dalszej przeszłości, obserwowanie zmian w przyrodzie... A wszystkie te elementy pojawiały się potem na stronach jego esejów. Tego typu poznawanie jest niespieszne, rozłożone na wiele lat. Dlatego jest gruntowne. I może następować w ramach normalnych, codziennych zajęć. Nie trzeba nań urlopów. O mającym często miejsce nie zauważaniu tego, co ma się pod przysłowiowym nosem, wspomina Edward Estlin Cummings w wierszu bez tytułu: jeśli szukasz prawd nie wkraczaj na trakt trakty wiodą ku a prawda jest tu[5]

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_12_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: grudzień 2011

Page 21 of 63

Takie zaznajamianie się ze Światem dosłownie najbliższym, reprezentuje także Charles Reznikoff. Ów poeta, przez zdecydowaną większość życia związany z Nowym Jorkiem (przede wszystkim z Manhattanem), codziennie odbywał po nim kilkukilometrowe wędrówki. I to w czasie ich trwania powstała większość jego prostych, bardzo charakterystycznych wierszy. A jeśli nie one same, to pomysły na nie. Poniższy jest tego przykładem: [Wokół rozkopów] Wokół rozkopów przysiadła chmara jasnoczerwonych lamp[6]. Gdy Charles Reznikoff zaczął cieszyć się pewnym uznaniem, rząd Izraela zaprosił go do odwiedzenia ojczyzny jego przodków. Poeta z zaproszenia jednak nie skorzystał. Władzom izraelskim podobno odpowiedział, że to dlatego, iż jeszcze nie dość dobrze poznał Central Park. Jeśli miałaby to być tylko anegdota, to został w niej trafnie oddany stosunek Reznikoffa do ukochanego, rodzinnego[7] miasta. I mimo, że był poetyckim kronikarzem nowojorskiego, miejskiego życia, wiele go łączy z żyjącym trzy wieki wcześniej, wspomnianym Matsuo Bashô. Obaj byli bowiem wędrującymi (dosłownie) poetami, tyle że jeden poruszał się ulicami, a drugi polnymi i leśnymi drogami bądź ścieżkami.

* To co wyniesiemy z pieszej wycieczki, zależeć będzie w znacznej mierze od naszej spostrzegawczości i, w tym samym stopniu, wrażliwości. Ważną w tym rolę odegra także nasza wiedza, zainteresowania. Bo przecież obserwacje poczynione z tego samego punktu w terenie, i w tym samym czasie, będą z pewnością różniły się, w zależności od tego, kto ich dokona. Czy będzie to artysta malarz, historyk zajmujący się dziejami przemysłu czy robotnik budowlany. Najprawdopodobniej każdy z nich dostrzeże coś, na co drugi nie zwróci uwagi, jedynie muśnie wzrokiem. A jeśli nawet jego uwaga skupi się na nim na dłużej, to i tak jej owocem nie stanie się jakaś refleksja. I chyba to właśnie miał na myśli poeta i eseista Czesław Miłosz pisząc: „Jaki jesteś, tak i widzisz;” a co malarz Władysław Strzemiński wyraził równie zwięźle: „Widzimy to, co wiemy”. Malarz, rysownik i grafik Andrzej Strumiłło, uczeń tegoż Strzemińskiego, podsumował to równie lakonicznie: „Tyle słyszymy, ile mamy w sobie”.

Przypisy: [1] Haiku, wstęp M. Melanowicz, Wrocław: Ossolineum, 1983. [2] H. D. Thoreau, Walden czyli życie w lesie, tłum. H. Cieplińska, Warszawa: PIW, 1991. [3] W. Dudzik: „Schöne Aussichten”. Wstęp do antropologii widoku. Twórczość, 6/2005. [4] M. Zagańczyk, Droga do Sieny, Warszawa: Fundacja Zeszytów Literackich, 2005. [5] tł. Stanisław Barańczak. [6] tł. Piotr Sommer. [7] Charles Reznikoff urodził się w 1892 r. na Broooklynie, który wówczas był odrębnym miastem (do Nowego Jorku został przyłączony w 1898 r.).

Poleć to w Google

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_12_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: grudzień 2011

Page 22 of 63

Esej: Katarzyna Karczmarz OD PERCEPCJI DO WYOBRAŹNI A ono sobie ani ziarnkiem, ani piasku. Wisława Szymborska

Dzięki przyzwyczajeniom wyniesionym z życia sprowadzam fotografię zazwyczaj do roli świadka rejestrującego wydarzenia wynikające wprost z istoty upływającego czasu. Gdy patrzę na obraz fotograficzny, widzę bezpośrednio to, co jest przedmiotem przedstawienia. Np. butelka, pomimo że widzę ją tylko jako specyficzną kopię oryginału, wciąż służy do tego aby z niej pić, koszyk do tego, by coś w nim noszono, a łopatą zwykle kopie się grządki w ogrodzie... Można w tym miejscu trywialnie stwierdzić, że jako medium fotografia jest niemal przezroczysta, tak jakby ograniczała się do roli posłańca pomiędzy rzeczywistością a odbiorcą obrazu. To zaś jest kardynalną i fascynującą cechą fotografii. Sfotografować rzecz, to także znaczy stworzyć obraz, a więc powołać do życia coś nowego, coś co poza śladem rzeczywistości posiada również własną autonomię. Kiedy patrzę na fotografię przyjmując z beztroską przyjemnością prawdę przedstawienia, po chwili uzmysławiam sobie obecność specyfiki samego obrazu. Jego struktura estetyczna stanowi bowiem również o znaczeniu całości, które nie kończy się tylko na relacji o tym co przedstawione treściowo. Obiekty banalne Tomasza Sobieraja skłaniają do postawienia pytań o te właśnie dwa aspekty fotografii: o prawdę samych przedmiotów – banalnych obiektów, jak nazywa je autor, jak i o znaczenie obrazu fotograficznego jako takiego. Pytając o naturę obiektów banalnych zastanawiam się, czym są w istocie owe karafki, puszki, fotele, sedes i inne sfotografowane przedmioty? Na ile są jedynie cywilizacyjnymi odpadkami, pozbawionymi swoich pierwotnych funkcji rzeczami, zdegradowanymi do roli śmieci? Patrząc poprzez fotografię przypomina mi się nieodparcie wiersz Wisławy Szymborskiej, który w sposób esencjonalny wyraża prostą prawdę tych przedmiotów: Zwiemy je ziarnkiem piasku. A ono sobie ani ziarnkiem, ani piasku. Obywa się bez nazwy ogólnej, szczególnej, przelotnej, trwałej, mylnej czy właściwej. [1] Człowiek często mieni się władcą wyznaczającym granice tożsamości rzeczy, podczas gdy jedyne co mu się udaje, to wyznaczyć granice własnego postrzegania. I tak, bezużyteczność obiektów banalnych jest zasadna wyłącznie z perspektywy ich kulturowej użyteczności. Powstaje obieg zamknięty: wytworzone w kulturze przedmioty istnieją wyłącznie w zakresie swoich funkcji i znikają, gdy ta wyczerpuje się, gdyż sposób myślenia o nich – także będący wytworem kultury – oparty jest o pragmatykę. Tomasz Sobieraj poddaje w wątpliwość tę konwencję, pytając swoim cyklem fotografii o naturę rzeczy samych w sobie, będących poza ich kulturowym przeznaczeniem. Ostatnie wersy wiersza Szymborskiej zdają się to potwierdzać: Czas przebiegł jak posłaniec z pilną wiadomością. Ale to tylko nasze porównanie. Zmyślona postać, wmówiony jej pośpiech, a wiadomość nieludzka. Inne pytanie, jakie stawiam sobie patrząc na Obiekty banalne Tomasza Sobieraja, dotyczy samej struktury obrazu. Co decyduje o tym, że fotografia staje się czymś więcej niż tylko posłańcem rzeczywistości? Aby właściwości obrazu mogły swobodnie dojść do głosu, muszę zneutralizować narzucającą się w pierwszym wrażeniu prawdę faktów. Muszę także pozwolić, aby wyobraźnia dokonała swojej powinności, sprowadzając do wspólnego mianownika to, co prawdziwe i to, co wyobrażone. Kształty przedmiotów nałożone metodą wielokrotnej

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_12_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: grudzień 2011

Page 23 of 63

ekspozycji na naturalne struktury liści i traw tworzą harmonijne deformacje – kompozycje skończone, które pozwalają się czytać językiem estetyki. Nie potrafię wskazać konkretnego momentu, kiedy to się dzieje, że od obserwacji tych kilku przedmiotów poprzez relację i sprawozdanie, przechodzę do rozważań nad obrazem, który jest już czymś innym niż same obiekty banalne, ale jednak pozostaje permanentnie z nimi związany. Przechodząc od percepcji do wyobraźni dokonuję tego, co Jean-Paul Sartre w swojej koncepcji estetyki uważał za warunek konieczny, aby można było mówić o sztuce: zarówno artysta jak i odbiorca muszą dokonywać tej konwersji nieustannie – artysta tworząc, a odbiorca – patrząc i interpretując. Obiekty banalne Tomasza Sobieraja prowokują wyobraźnię w sposób naturalny i konieczny, odkrywając tym samym swoją autonomiczność, którą tak trudno zwerbalizować, jak zresztą wszystko co związane jest z obszarem metafizyki. [1] Szymborska, W. (1997). Widok z ziarnkiem piasku. W: Widok z ziarnkiem piasku. 102 wiersze. Wydawnictwo a5, Poznań, str. 107-108. Tekst pochodzi z katalogu wystawy Tomasza Sobieraja Banal Objects; Fotoseptiembre USA - SAFOTO, Instituto Cultural de México, San Antonio, USA, 2011.

Poleć to w Google

Felieton: Igor Wieczorek DEMON NAMIĘTNOŚCI W przeciwieństwie do organizmów prymitywnych, które rozmnażają się zwykle przez podział, człowiek rozmnaża się drogą reprodukcji płciowej. To arcyciekawe zjawisko bawi producentów pornografii. Pornografia – ich zdaniem – sprzyja nawiązywaniu więzi międzyludzkich i dopomaga w przezwyciężaniu napięć tkwiących w anonimowym społeczeństwie. Wielu polityków, psychologów i biegłych sądowych twierdzi nawet, że w krajach, które wprowadziły do rozpowszechniania pornografię, odnotowuje się wyraźny spadek liczby przestępstw seksualnych. Oburzeni moraliści stawiają problem inaczej. Ich zdaniem pornografia jest przejawem alienacji seksualnej. Seks, związany pierwotnie z funkcją prokreacyjną, przekracza ramy popędu i staje się kopulacją niezgodną z pierwotnym sensem. Taka zwyrodniała kopulacja jest dezintegracją miłości. Zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy pornografii uważają się za nonkonformistów. Czy są nimi rzeczywiście? Chyba jedynym prawdziwym nonkonformistą w historii kultury polskiej był Piotr Odmieniec Włast. Piotr Odmieniec Włast urodził się w 1876 roku w Grabowie nad Pilicą jako… Maria Komornicka, drugie z siedmiorga dzieci Anny z DuninWąsowiczów i Augustyna Komornickiego. Wychowana w ziemiańskiej rodzinie, odebrała bardzo staranne wykształcenie i już w wieku szesnastu lat ujawniła niezwykły talent pisarski.. Nie tylko w rodzinnym Grabowie, ale i na warszawskich salonach uchodziła za cudowne dziecko. W 1892 roku „Gazeta Warszawska” opublikowała jej pierwsze opowiadanie pt. „Z życia nędzarza”, a dwa lata później ukazał się tom poezji pt. „Szkice”. Z treści tych utworów wynikało niezbicie, że autorka źle się czuła w atmosferze pospolitości i podłości panującej w polskim społeczeństwie. Szczególnie nienawidziła „rzezimieszków dziennikarskich”, „ludzi-byków”, „ludzi-świń” i „ludzi z drewna”. W 1903 roku podczas pobytu w Paryżu poczuła, że jest mężczyzną. Najpierw kazała sobie usunąć wszystkie zęby, by uformować nową twarz, a następnie spaliła swoje suknie, przywdziała męski strój i ogłosiła rodakom, że nie jest już Marią Komornicką, ale nowym wcieleniem Piotra Własta, legendarnego założyciela rodu Dunin-Wąsowiczów, z którego pochodzi jej matka. Za ten bunt przeciwko konformistycznemu społeczeństwu zapłaciła wysoką cenę. Po powrocie do kraju została osadzona w domu wariatów, potępiona, wzgardzona i wyklęta na wieki wieków.

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_12_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: grudzień 2011

Page 24 of 63

Być może dano by jej święty spokój, gdyby transpłciowość była w owym czasie powszechnie znanym zjawiskiem, a z pewnością byłaby takim zjawiskiem, gdyby istniał Internet, w którym – zdaniem wielu specjalistów – już blisko 15% stanowią treści pornograficzne. W miarę upływu czasu i w miarę rozwoju mass mediów polska opinia publiczna staje się coraz łaskawsza dla seksualnych „odmieńców”, czego najlepszym dowodem są polityczne sukcesy Anny Grodzkiej. Niestety ten wzrost tolerancji polega, między innymi, na wciąż rosnącym zainteresowaniu pornografią i wciąż malejącym zainteresowaniu literaturą erotyczną, która skłania nas przecież do nieco głębszej refleksji niż pornografia, dostarcza bardziej wysublimowanych bodźców estetycznych i zawsze ma jakiś walor edukacyjny. Przed paroma tygodniami uczestniczyłem w spotkaniu promującym zbiór wierszy pt. „Seksapil Duszy” autorstwa utalentowanej wrocławskiej poetki, Izabeli Moniki Bill, która potrafi pisać o miłości fizycznej tak niebanalnie i śmiało, że aż dziw. Słuchając jej pięknych wierszy, zastanawiałem się nad tym, dlaczego demon namiętności, który nawiedzał przed laty Piotra Odmieńca Własta, przestał nawiedzać odbiorców najnowszej polskiej poezji. Czyżby ten dziki demon już nie żył i nie miał się dobrze? Poleć to w Google

Pogranicza: Łukasz Jasiński MINIATURY Perspektywa W moim pojęciu podejście sceptyczne świadczy o dystansie wobec świata, idea realistyczna o pełnej dojrzałości emocjonalnej, a ironiczny pesymizm – o inteligencji. Pracuję w skostniałym systemie, który w samym zarodku niszczy wszystkie możliwe wyróżniające się jednostki. I pod żadnymi pozorami nie płaci za wykonaną pracę, ale za spędzone godziny przy biurku. Nie toleruje aktywności osobistej, alternatywnej wizji pracy i jakichkolwiek odruchów słusznego protestu. Chętnie nagradza jednak za służalczość, uległość i posłuszeństwo. Na jakiej więc podstawie mam stworzyć solidne fundamenty nowego systemu? Po prostu poczekam jak nastąpi wymiana pokoleń – skuteczna jest tylko cierpliwość. Bądź więc cierpliwy dla tego systemu, w którym nie liczy się wiedza i doświadczenie, ale układy polityczne i znajomości rodzinne. Bądź jeszcze bardziej cierpliwy dla tego systemu, w którym na samym starcie w dorosłym życiu zostaniesz zadeptany przez wszystkowiedzącą inteligencję i wszędobylskich indywidualistów. Bądź z całego serca cierpliwy dla tego systemu, któremu na imię: Rzeczpospolita Polska. Tron kiedy prawda boli kiedy możni tego świata i przyjaciele doradzają, abym patrzył nie moimi oczami Jan Twardowski

Na środku gabinetu stoi dębowe biurko, a za nim na ścianie wiszą w kolejności: Orzeł Biały na czerwonym polu. I nie ten współczesny – masoński, ale piastowski. Po prawej stronie z całą okazałością majestat jasnogórski nieustannie wykazuje troskę nad losami Ojczyzny. To Królowa – Matka Jezusa Chrystusa. A po lewicy na taborecie z jednym przymkniętym okiem śpi matejkowski Błazen – Stańczyk. Wnętrze nie posiada przewodów elektrycznych. Z tego powodu nie ma w nim światła – panuje całkowita ciemność. Może czasem zaświeci promyk

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_12_01_archive.html

2012-01-23


KRYTYKA LITERACKA: grudzień 2011

Page 25 of 63

słońca z przeciwległej ściany, gdzie znajduje się bardzo małych rozmiarów zakratowane okno. I nie jest to więzienie w sensie dosłownym i przenośnym – kraty są zrobione z cierniowej korony, którą w okresie Pasji miał na sobie Pan. Wyjątkowego uroku dodają drzwi – nigdzie ich nie ma. Więc? Poleć to w Google

Strona główna Subskrybuj: Posty (Atom)

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2011_12_01_archive.html

2012-01-23


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.