Krytyka Literacka 12/2013

Page 1

ISSN 2084-1124

12 (50) GRUDZIEŃ 2013

KRYTYKA LITERACKA LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA ESEJE RECENZJE FELIETONY WIERSZE OPOWIADANIA

OD REDAKCJI Jerzy Stempowski ● Haszyzm: Dobre rzeczy za darmo, czyli e–książki na Gwiazdkę ● Nasza rekomendacja: Wojciech Czaplewski Pochwała niezrozumiałości. Eseje filozoficzno– literackie ● Dobre strony sieci: „Latarnia Morska” ● Idzie nowe: dwumiesięcznik „W Mordę” ● Nasi za granicą: Sobieraj w „The Fine Art Post” ESEJ Wojciech Czaplewski ON, JA I CI OBCY, CZYLI KILKA UWAG Z RÓŻEWICZEM W TLE OPOWIADANIE Alicja Kubiak SIEKIERA ESEJ Andrzej Walter NIECH NAM ŻYJE PREZES DYZMA! ESEJ Ignacy S. Fiut AKTUALNOŚĆ MYŚLI FILOZOFICZNEJ ALBERTA CAMUSA. W SETNĄ ROCZNICĘ URODZIN ARTYSTY I MYSLICIELA ROZMOWA Krzysztof Wyszkowski, Anna Łabieniec WAŁĘSA. CZŁOWIEK Z NASZYCH ZŁUDZEŃ POGRANICZA Dariusz Pawlicki W DWÓCH ŚWIATACH JEDNOCZEŚNIE SZKIC Igor Wieczorek NA ŻYZNYM ROZLEGŁYM POLU FELIETON Tomasz Sobieraj PREZENT DLA BABCI, czyli Języki obce Jacka Dehnela POEZJA Łukasz Nicpan OPOWIADANIE Edward Wójciak BALLADA ŚWIĄTECZNA SZTUKA Hans Holbein (młodszy) ŚWIĘTA RODZINA

Redakcja Tomasz M. Sobieraj, Witold Egerth, Janusz Najder Współpraca Krzysztof Jurecki, Dariusz Pawlicki, Wioletta Sobieraj, Igor Wieczorek Strona internetowa http://krytykaliteracka.blogspot.com/ Kontakt editionssurner@wp.pl Adres ul. Szkutnicza 1, 93-469 Łódź


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

OD REDAKCJI

Słowo na grudzień Pańska formuła Merd–Artu jest fascynującym pomysłem. (…) Słyszałem od Czapskiego, że strach padł na abstrakcjonistów, których galerie więcej nie chcą widzieć. Ci, którzy uczyli się kiedyś rysunku, zaprawiają się w tajemnicy do naśladowania wzorów akademickich, wielu jednak nigdy nie umiało rysować i ci są w stanie rozterki. Pański Merd–Art przyjdzie więc w najlepszym czasie, ale już nie należy go zbyt odkładać. Najbiedniejsi będą zapewne krytycy, którzy od pół wieku mówią językiem ezoterycznym, pysznym bełkotem słów nie posiadających żadnego określonego znaczenia. Jednym z twórców tego języka był Malraux. Nie wiem, jak dadzą sobie radę, gdy trzeba będzie powiedzieć coś określonego, mającego sens. Z listu Jerzego Stempowskiego do Gustawa Herlinga–Grudzińskiego, 18 stycznia 1965. * Haszyzm: Dobre rzeczy za darmo, czyli e–książki na Gwiazdkę W pewnych kręgach najlepszym prezentem na Gwiazdkę jest książka. A jeśli jest to książka za darmo, np. elektroniczna, to tym lepiej, bo czasy przecież trudne. Dlatego polecamy nowy portal „Czytajzafree” (http://czytajzafree.pl/) w którym wszystkie e-książki są dostępne legalnie i bez opłat. Wystarczy się zalogować, wziąć co się podoba z wirtualnej półki i czytać, przesyłać drogą elektroniczną wraz z życzeniami, czy nagrać na płytę i położyć pod choinką. Można nawet wydrukować i zanieść do introligatora, co, jak wiemy, robią niektórzy tradycjonaliści. Wybór jest spory, dużo premier, różne formaty. Proponujemy też odwiedziny w internetowej Bibliotece „Krytyki Literackiej” (http://chomikuj.pl/KrytykaLiteracka), gdzie wybór oczywiście skromniejszy, ale również nie trzeba płacić za radość czytania. Darmowa dystrybucja dóbr artystycznych i intelektualnych nie jest niczym nowym, wiedzą o tym chociażby historycy i miłośnicy Literatury, a przyczynia się do wzrostu czytelnictwa, tak w Polsce podupadłego z powodu nieposkromionych żądz producentów literatury i handlarzy oferujących za coraz wyższe ceny coraz gorszy towar. Biorąc pod uwagę, że literaci często są finansowani przez instytucje publiczne, czyli w istocie przez nas samych, nie powinniśmy im płacić drugi raz za to samo, bo to jedynie pogłębia samozadowolenie i arogancję, przede wszystkim zaś jest z ich strony nieetyczne. Zacznijmy więc bojkotować literackie asteroidy – czytajmy książki darmowe, których jest już mnóstwo, i wiele wśród nich pozycji wartościowych NAPRAWDĘ. Przecież za darmo jest wiele dobrych rzeczy: miłość, powietrze, przyjaźń, spacer, natura…, także myślenie i obserwacja. Dlaczego by nie spróbować książek?

1


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

Nasza rekomendacja: Wojciech Czaplewski Pochwała niezrozumiałości. Eseje filozoficzno–literackie Starannie wydany w serii Biblioteka „Latarni Morskiej” zbiór esejów, szkiców i felietonów pisarza i filozofa par excellence, których siłą jest, jak pisał we wstępie Lech M. Jakób, „suma trzech elementów: umiejętność rozpoznawania i wydobywania wątków filozoficznych, ukrytych w twórczości literackiej wybranych pisarzy (głównie poetów), klarowność myśli oraz rzadki dar posiłkowania się niezbanalizowaną polszczyzną. To bardzo ważne, by – poruszając sprawy fundamentalne literatury wysokiej – rozmawiać językiem pozbawionym leksykalnych śmieci i mętnych znaczeniowo skrótów. A lektura tej książki taką się okaże: ponad wszystko niosąc świeżość spojrzenia na literaturę, jak się niektórym wydaje, dawno przyklepaną mnogimi analizami w uczonych formach. Tu, co rudymentarne, nie ma miejsca na paradygmaty. Nie ma miejsca dla „świętych krów”. W bieżącym numerze „Krytyki Literackiej” publikujemy esej W. Czaplewskiego On ja i ci obcy, czyli kilka uwag z Różewiczem w tle pochodzący z tej książki. [Wydawnictwo KAMERA]

Dobre strony sieci: „Latarnia Morska” Pomorski magazyn literacko–artystyczny. Od 2009 roku portal internetowy, w latach 2006 – 2010 pismo drukowane; prowadzi serię wydawniczą Biblioteka „Latarni Morskiej”. Naczelną ideą „LM” jest publikowanie oryginalnych tekstów własnych – w pierwszej kolejności związanych z morzem i regionem pomorskim. Specjalne „fory” daje twórczości pisarzy i artystów plastyków wywodzących się z Pomorza – przede wszystkim kołobrzeskich. Naszą ambicją jest nie tylko prezentacja twórców młodych. Zapraszamy do współpracy także wartościowych twórców dojrzałych, dotąd – z różnych powodów – niedocenionych. Podstawowym kryterium doboru publikowanych materiałów jest ich wartość etyczna i artystyczna. Pismo publikuje przede wszystkim poezję, prozę, felietony, szkice, eseje, wywiady z ludźmi kultury, prezentacje sylwetek pisarzy zmarłych i zapomnianych, recenzje książek – w dziale „Port literacki”. Do tego portu wpływają różne książki–okręty. Obok dużych spotkamy średnie i małe; trafią się piękne żaglowce, ale i niepozorne łodzie wiosłowe. Handlowe trampy, kontenerowce i statki pasażerskie. Bo port taki to prawdziwa demokracja: miejsce przystankowe wszelkich pływadeł – bez względu na banderę i wyporność. Jednak znów pierwszeństwo cumowania przy nabrzeżu przyznamy „okrętom” miejscowym. W każdym numerze dadzą się też dostrzec rozrzucone boje. Boje, o czym wie każdy żeglarz, są pływającymi znakami nawigacyjnymi. Znaczą szlaki i ostrzegają o miejscach niebezpiecznych. Nasze boje to cytaty wybranych myśli konkretnego twórcy lub twórców wielu – wypowiadających się na określony temat. [red. „LM”] Obecnie „Latarnia Morska” jest znaczącym portalem literacko–artystycznym posiadającym ponad 85 tys. użytkowników; w ramach Biblioteki „Latarni Morskiej” ukazują się tradycyjnie wydawane książki eseistyczne o tematyce literackiej, filozoficznej, historycznej. http://latarnia–morska.eu/ 2


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

Idzie nowe: dwumiesięcznik „W Mordę” Literacki „policzek” W mordę z lewa i z prawa... tak po literacku! Pierwszy numer dwumiesięcznika literackiego „W Mordę” zadebiutował na polskim rynku wydawniczym 11 listopada 2013 r. Data jest nieprzypadkowa, gdyż twórcy magazynu uważają, że czas znów rozpocząć walkę o... wolność. Człowiek dziś niepostrzeżenie stał się Pracownikiem – czytamy w manifeście programowym redakcji – a jego funkcją jest być wydajną maszyną, która się „po amerykańsku” uśmiecha, nawet jeśli jest to śmiech niczym niepoparty, przez nic niewywołany. Nikogo już nie obchodzi to, że ludzie czegoś chcą i gdzieś zmierzają, najważniejsze, by byli posłuszni i przeciętni. Przeciw takiej rzeczywistości buntują się redaktorzy i autorzy dwumiesięcznika „W Mordę”, wznosząc wysoko literacką dłoń, gotową by dać winnym, a może nawet całemu światu „po mordzie”, z lewa i z prawa, jak jeden człowiek drugiemu człowiekowi, dopóki coś to jeszcze znaczy. W pierwszym numerze dwumiesięcznika „W Mordę” znajdziemy cztery mocne i bezkompromisowo szczere opowiadania literatów, którzy obeznani są już z pisarstwem i potrafią wciągnąć czytelnika w świat swojego gniewu na rzeczywistość i bezmyślnych ludzi w niej funkcjonujących. „W mordę” to jednak nie tylko ostre, wyraziste teksy, lecz również mroczna szata graficzna w tonacji czerni i czerwieni. Warto sięgnąć po magazyn „W Mordę”, choćby po to, by ponownie przekonać się o tym, że w niekomercyjnej niszy znajdują się autorzy, których teksty udowadniają, iż mamy w Polsce zdolnych ludzi pragnących czegoś więcej, niż tylko zaspokajanie – mówiąc eufemistycznie – potrzeb codzienności. http://w.morde.pl/

Nasi za granicą: „The Fine Art Post” Brytyjski „The Fine Art Post” informuje o artystyczno–społeczno–dokumentalnym cyklu fotograficznym Tomasza Sobieraja „Za bramami Ziemi Obiecanej – Behind the Gates of the Promised Land” (http://www.thefineartpost.co.uk/tomasz-sobieraj-behind-the-gates-of-thepromised-land-poland/). Jednak „The World Is Not Enough” – w Łodzi być docenionym! Piszą w świecie o człowieku i jego łódzkich fotografiach, dostaje nominację do prestiżowej Prix Pictet, wystawia na SAFOTO, ale w samej Łodzi – cisza, potęgująca prowincjonalny zaduch tworzony przez tutejszych tak zwanych intelektualistów, żurnalistów czy „działaczy na niwie”. Ani „Reymont”, ani „Kalejdoskop” nie zająknęły się na temat tych fotografii i bibliofilskiego albumu, „Arterie” już nie istnieją, ale pewnie też by nic nie napisały, zaś „Tygiel Kultury” zamknął się w gronie znajomych. Tak to czasem bywa, że człowiek „jest za krótki” na rodzinne miasto, chociaż wystarczająco dobry na zagranicę. Przy tej okazji pojawia się pytanie – jaki jest sens istnienia takich lokalnych domokulturowych gazetek, utrzymywania ich za pieniądze ciężko pracującego i coraz uboższego podatnika, który nawet nie jest wyczerpująco informowany o wydarzeniach kulturalnych związanych z miejscowymi artystami? Czy piastujący wygodne posady redaktorzy i współpracownicy nie powinni iść do prawdziwej pracy i w końcu zrobić coś 3


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

samemu i naprawdę? Może np. za WŁASNE pieniądze założą swoje pisemka? Wtedy rzeczywiście – wolnoć Tomku w swoim domku! Szacunek i ukłony! (per analogiam: niech może dyrektor Klata za swoje założy i prowadzi „awangardowy” teatrzyk; itd., itp.) ●

ESEJ Wojciech Czaplewski ON, JA I CI OBCY, CZYLI KILKA UWAG Z RÓŻEWICZEM W TLE 1. JA Według Paula Riceura tożsamość człowieka to po pierwsze różnica względem innych, a po drugie identyczność względem siebie w czasie. Przypomina to sposób, w jaki Arystoteles definiował słowa: przez różnicę gatunkową i przynależność rodzajową. Można więc tożsamość rozumieć jako s a m o z d e f i n i o w a n i e s i ę . Uzdolniony do takiego samozdefiniowania jest p o d m i o t , czyli ktoś, kto może z sensem użyć zaimka „ja”. Bez pojęcia tożsamości pozbawione znaczenia stałyby się między innymi pojęcia wolności i odpowiedzialności, co zdaje się zagroziłoby ładowi i sensowi ludzkiego świata. chciałem zostać motylem / ale powiedziano mi że / muszę być nosorożcem // potem chciałem być / skowronkiem bocianem / ale powiedziano mi że to niemożliwe // pytałem dlaczego – odpowiedziano / bo jesteś nosorożcem Dawno dawno temu sądzono, że życie dzieli się na d w i e części o nierównej wartości: człowiek to najpierw dziecko, czyli człowiek niezupełny, potem dorosły, to znaczy pełnowartościowy. A potem się umiera. W epoce romantyzmu dodano do tego etap t r z e c i – między dzieciństwem a dorosłością pojawiła się młodość i od razu zaczęła się panoszyć: pisano ody na jej cześć, a wyrażenie „stary romantyk” wydawało się wewnętrznie sprzeczne. W Księdze dżungli znajdziemy hinduski pogląd, że życie mężczyzny składa się z c z t e r e c h etapów (każdy po 20 lat): dziecka, wojownika, głowy rodziny i mędrca. Czarodziej z Wiednia, twórca psychoanalizy Zygmunt Freud, również dokonał podziału człowieczej biografii (na fazę oralną, analną i genitalną – ale nie wdawajmy się w szczegóły). A uczeń Freuda Erik Erikson wymyślił teorię faz cyklu życia, w której proces rozwojowy człowieka składa się z o ś m i u części, pozostających ze sobą w zawiłych współzależnościach. Fazę piątą cyklu życia, odpowiadającą temu, co potocznie nazywa się wiekiem dojrzewania, nazwał fazą kryzysu tożsamości. budzę się rano / w jakimś kryminale / bez krat // gdzie jestem pytam / gdzie ja jestem Piąta faza to dialektyczne napięcie między intensywnym wewnętrznym poczuciem buntu a równie silnie doświadczaną potrzebą wierności. Młody człowiek pragnie demolować zastany świat i jednocześnie gotów jest życie złożyć na takim czy innym ołtarzu. Napięcie to może prowadzić do niebezpiecznych skutków: od ugrzęźnięcia w negacji, w mówieniu „nie” wszystkiemu, co oferuje świat dorosłych, przez histeryczne miotanie się i zadawanie ciosów na 4


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

oślep, aż po uległość takiej czy owakiej ideologicznej manipulacji. Erikson, idąc tropem wiedeńskiego szamana, ze swej hipotezy psychologicznej uczynił także teorię kultury. Nie chcę tu oceniać, czy odnoszenie faz cyklu życia do całej historii ludzkości jest teorią naukową (raczej nie) czy raczej tylko zręczną metaforą. Ważne, że opisując współczesną rzeczywistość, Erikson umieszcza ją właśnie w piątej fazie cyklu rozwojowego. Świat grzęźnie w negacji, miota się od ideologii do ideologii, manipuluje i poddaje manipulacji. Kryzys tożsamości jest więc własnością, stanem rzeczy dzisiejszych czasów. A polega to na nieumiejętności samozdefiniowania podmiotu, czy, prościej mówiąc, na trudności, jaką sprawia pytanie: „Kim jestem?”. ze ściany / patrzy na mnie / maska // twardym / pustym / okiem Wiele opisów kryzysu tożsamości sprowadza się do wyliczania jego przyczyn i objawów „na zewnątrz” podmiotu – w zjawiskach cywilizacyjnych, historycznych, społecznych, kulturowych. Nic już nie jest tym, czym było. Znikające, powstające, przesuwające się po mapie państwa. Spójrz, jak się w ciągu ostatniego pokolenia namieszało wzdłuż naszych granic. Masowe migracje, wpływające na kłopoty z tożsamością nie tylko tych, którzy migrują (Tamilów w Norwegii czy Chińczyków na Litwie), ale także tych, którzy pozostają „u siebie” (tych Szwedów czy Bułgarów, którzy na parterze własnej kamienicy widzą afgańską restaurację czy wietnamski sklep). Do tego konwulsyjne zmiany klimatyczne, wyrafinowane wirusy, tyrania politycznej poprawności i coraz większy popyt na środki psychoaktywne. Rewolucja medialna, nielicząca się z granicami telewizja i Internet, prowadzą do popkulturowej unifikacji: dziecko Aborygena i dziecko Polaka jednocześnie są dziećmi Cartoon Networków, Simsów i Disneylandów. rzeczywistość / którą oglądałem / przez brudną szybę / w poczekalni // ujrzałem / twarzą w twarz Były prezes Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju, a potem działacz na rzecz stworzenia rządu światowego (prawda, jaki miły pomysł?) Jacques Attali, w książce Linie horyzontu twierdzi, że człowiek nowoczesny będzie – już jest – typem nowego koczownika, pozostającego w nieustannym ruchu, wyposażonego w protezy indywidualności: telefon komórkowy z dostępem do Internetu i plastykowe karty, otwierające drzwi sklepów, banków i instytucji w całej globalnej wiosce. Niedobory uczuciowe takiego życia, spowodowane brakiem bliskich związków z innymi ludźmi, ma zdaniem Attaliego rekompensować religia narcyzmu, kult przyjemności. Jeśli tożsamość rozumieć jako zakorzenienie w rodzinie, miejscu pracy, w obyczaju, języku, historii, wspólnocie – a więc w czymś, co Simone Weil nazywa środowiskiem naturalnym, to kłopot polega na tym, że trudno połapać się w mnogości naturalnych i wirtualnych środowisk współczesnego świata, zbyt płytkich, by dało się w nich zakorzenić. Narcyz zerknął / w zwierciadło / zobaczył głowę / drapieżnego ptaka Ponieważ wszystko płynie, hodowcy koczowników, czyli twórcy nowoczesnych projektów edukacyjnych, za podstawowy cel kształcenia w dzisiejszej szkole uznają umiejętność nieustannego bycia w ruchu: częstego przenoszenia się z pracy do pracy, z miejsca na miejsce, przekwalifikowywania się, zmieniania środowiska, a więc – w pewnym sensie – modyfikowania płynnej tożsamości. Nie mogę wejść dwa razy do tej samej rzeki nie tylko dlatego, że rzeka płynie, ale też dlatego, że wstępuję w nią coraz bardziej inny (Herbert). 5


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

Typowy zachodni konsument (tak tak, to ja) umieszcza część swojej tożsamości (o ile tożsamość ma części) w rzeczach, a rzeczy te podlegają coraz szybszej wymianie na „nowe lepsze” rzeczy. W warunkach nowoczesnego rynku konsument jest w coraz mniejszym stopniu podmiotem, a w coraz większym – przedmiotem. Rynkowa rzeczywistość kwestionuje Kantowski imperatyw moralny: dla producenta (który zresztą rzadko bywa osobą, częściej bezosobową korporacją) człowiek jest tylko środkiem (do celu: Władzy i Zysku), a nie zarazem celem. A rynek zagarnia wszystko, wszystko poddaje regułom podaży i popytu: towary, usługi, gazy cieplarniane, embriony, idee, holocaust i terror, miłosierdzie i śmierć. wielka czarna mucha / uderza w szybę / w słońcu jest lazurowa / uderza w szybę / jestem więc zamknięty Można też opisać historię kryzysu podmiotu „od wewnątrz”, pozostać na gruncie historii filozofii. jestem Nikt / czy znacie Nikta Nowożytne myślenie zaczęło się od Kartezjusza, który w swoich poszukiwaniach wiedzy pewnej odrzucił to, co w średniowiecznej filozofii było niepodważalne: autorytet (Objawienia i dogmatów). Jak wiadomo, Kartezjusz wiedzę pewną znalazł: fundamentem poznania i bytu jest res cogitans, rzecz myśląca, ja. Kartezjusz zbudował na tym fundamencie cały gmach racjonalistycznego systemu. Swoim cogito ergo sum ustanowił królestwo podmiotu. Podmiot – poznająca świadomość – stał się sceną, na której rozgrywa się poznanie. Niewiele może od „racjonalnego” różni się „podmiot empiryczny” – tabula rasa, czysta tablica, na której dzięki pięciu zmysłom rysują się obrazy świata, a może nie tylko obrazy, ale i samo istnienie. Esse est percipi, być to być postrzeganym. W jakiś więc sposób podmiot – postrzegająca świadomość – powołuje świat do istnienia, przy czym samo istnienie polega na obecności – pod postacią zmysłowych wrażeń – na „scenie podmiotu”. Ale fajnie: myślące albo postrzegające „ja” to fundament i ostateczna instancja bytu, sensu i prawdy. zapatrzony w siebie / powiedz co widzisz // nie wiem Jak się okazuje, nie ma żadnej „sceny”. Świadomość jest zawsze świadomością c z e g o ś , świadomość „czysta”, czy „pusta” – jest niestwierdzalna. Właściwie trudno uchwycić różnicę (poza językową) między świadomością, uświadamianiem sobie i tym, co uświadamiane. Podmiotem, aktem i treścią. Więc podmiot „upłynnia się”, skoro płynne (zmienne, z samymi sobą sprzed chwili nietożsame) są akt i treść świadomości. Więc gdzie tożsamość? C o jest tożsame? Być może „ja” jest tylko daremną próbą językowego zawładnięcia, zapanowania nad strumieniem świadomości. na granicy snu / i jawy / pomyślałem / poczułem / że to ja jestem / biegnę w stronę cmentarza Kropkę nad „i” stawiają dwaj dwudziestowieczni filozofowie francuscy, Michel Foucault i Jacques Derrida, którzy ogłosili kres człowieka. Derrida w eseju pod tym właśnie tytułem powraca do tekstów Hegla, Husserla i Heideggera. Tym, co oprócz inicjału łączy trzech filozofów, jest stosowane przez nich (przez każdego inaczej) pojęcie fenomenologii. Derrida dowodzi, że ich teksty odczytywane były dotąd błędnie jako teksty h u m a n i s t y c z n e , sprowadzające ontologię 6


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

do a n t r o p o l o g i i filozoficznej. (Przez „sprowadzanie ontologii do antropologii” należy rozumieć pogląd, że myślenie o bycie tak naprawdę jest myśleniem o człowieku). Okazuje się, że fenomenologia w wersji każdego z tych trzech filozofów w istocie jest k r y t y k ą antropologizmu. W ujęciu fenomenologicznym Edmunda Husserla podmiot: poznająca świadomość, nie wydaje się „kimś” ani nawet „czymś”. Świadomość jest raczej aktem, dzianiem się, w którym to, co poznawane i samo poznawanie stają się jednym i tym samym. Znika identyczność względem siebie w czasie – która jest koniecznym warunkiem tożsamości. Z kolei Heideggerowskie bycie, uprzednie wobec jakiegokolwiek bytu, jako „podstawa” albo „fundament” jest też uprzednie wobec podmiotu czy człowieka. Człowiek? Po co nam człowiek? pusty pokój // pusty? / przecież ja w nim jestem Natomiast Michel Foucault pokazuje, że coś takiego jak „człowiek” jest owocem kulturowych i społecznych uwarunkowań, których ukrytym mechanizmem jest terror, władza i zniewolenie. W ten sposób człowiek okazuje się raczej produktem niż podmiotem. Rozpad podmiotu po pierwsze jest skutkiem przemian cywilizacyjnych: „ja” pęka i pryska pod ciśnieniem świata, miażdżone walcem modernizacji. Po drugie podmiot – człowiek, wnikając w głąb własnych podstaw, dociekając sedna, odkrywa własną „nicość” czy „fikcyjność”. Człowiek (…) to wynalazek, którego pochodzenie jest niedawne, a kres być może bliski (Foucault). „Podmiot” i „tożsamość” mogą okazać się pustymi dźwiękami. Tym mniej tu miejsca na „innych”. Zaratustra (pod koniec filozoficznego poematu Fryderyka Nietzschego) odwraca się tyłem do innych i wraca w góry, do swojej samotności. …twarz / w zamglonym lustrze / spływa jak deszcz // a ty / kiedy patrzysz na siebie / co widzisz 2. TY Teraz będzie o egzystencjalnych wymiotach. Filozofem, który „zbieranie się na wymioty” umieścił w akademickim dyskursie, był Jean–Paul Sartre. Jak wynika z rozważań Jean–Paula Sartre’a, Inny jest groźny, Inny jest brzydki, Inny jest zły. to chyba ten Sam / szpony ma wczepione / we własne obce już ciało / podskakuje / próbuje unieść ofiarę / siebie do pustego nieba / ale już nie odleci / na tym twardym krześle A rozważania Sartre’a wyglądają mniej więcej tak (uwaga, czytaj pomału): świadomość jest świadoma siebie, nawet jeżeli nie jest ku samej sobie zwrócona. Bo bycie świadomości polega na jej jawieniu się samej sobie. Tak rozumiana, świadomość jest bytem–dla–siebie. Poznanie świata jest możliwe, gdyż świadomość może się też zwrócić ku temu, co poznaje. Tym, co poznawane, są zjawiska, czyli sposoby jawienia się przedmiotów w świadomości. Jednak przedmioty istnieją realnie, a nie są tylko wytworem świadomości. Przedmiot jest bytem–w– sobie, a doświadczenie realności tego bytu jest dla człowieka źródłem mdłości i trwogi. Rozpoznając rzecz poznawaną jako byt–w–sobie, egzystencjalista powiada: „rzygać mi się chce”. Świadomość nie jest z sobą tożsama na sposób bytu–w–sobie, jest raczej stosunkiem do samej siebie. Egzystencja poprzedza esencję – znaczy to, że staję się k i m ś na drodze wyboru, niejako wybieram siebie. W tym sensie jestem skazany na wolność: celem mojego istnienia jest 7


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

zaangażować się w tworzenie własnego bytu i sposobu bycia. Na tej drodze Ktoś Inny, doświadczany przeze mnie jako byt–w–sobie, a jednocześnie „domniemany” byt–dla–siebie, zdaje się być czymś wewnętrznie sprzecznym. A po drugie jest przeszkodą dla mojej wolności. Stąd piekło to inni. tak oczywiście jesteśmy mięsem / jesteśmy potencjalną padliną / kiedy idę do sklepu rzeźniczego / zawsze myślę jakie to zdumiewające / że to nie ja wiszę na haku Do podobnych, choć mniej ugruntowanych ontologicznie wniosków doszedł wcześniej (o jedną wojnę wcześniej) od Sartre’a Witold Gombrowicz. Jak pokazuje m.in. Ferdydurke, inni stanowią nieprzezwyciężalną przeszkodę dla człowieka poszukującego autentyczności. Człowiek, jako istota społeczna czy stadna, skazany jest na bycie z innymi, a znowuż inni, poprzez wchodzenie w relacje, współuczestniczą w tworzeniu zniewalającej Formy, która w przypadku osobowego podmiotu przybiera postać Gęby. Autentyczna samorealizacja według autora Pornografii polegać by miała na nieustannym atakowaniu Formy. Na destrukcji, negacji każdego porządku. Niech żyje chaos. Jedyny sposób bycia Innego to bycie antagonistą. wygryziona szpara / ust // jej twarz / rozpada się / w moich dłoniach Z tej samej co Sartre szkoły – fenomenologii Husserla i Heideggera – wyrósł Emmanuel Lévinas. A jednak jego myśl podążyła w zupełnie innym kierunku. Lévinas – francuskojęzyczny Żyd rodem z Kowna – pyta, jaka filozofia jest jeszcze możliwa po Auschwitz i Kołymie. I stara się pokazać, że cała historia filozofii, od Platona począwszy, jest kryminałem, w którym to, co poznawane, jest zawłaszczane przez poznający podmiot, czynione niejako „własnością” poznającej świadomości. Mówiąc językiem Lévinasa: to, co Inne, czynione jest częścią Tego Samego. Jeżeli coś „upiera się” być obce, wówczas jest albo kwestionowane, albo przemocą zniewalane (kiedy staje się „tematem”, „przedmiotem” albo „pojęciem”). Od Platona do Hitlera: na końcu takiego myślenia jest totalitaryzm i Zagłada. przeszedł człowiek / pomyślałem / i tak będziemy się mijali / do końca / i po końcu świata Wypada więc zacząć filozofię od nowa, to znaczy jeszcze raz zapytać o f i l o z o f i ę p i e r w s z ą . W ujęciach klasycznych taką filozofią pierwszą była ontologia, teoria bytu. Lévinas proponuje, by filozofią pierwszą, nową metafizyką stała się etyka. W takiej etyce Inny jest akceptowany jako inny radykalnie, absolutnie, a więc niemogący stać się przedmiotem rozumienia czy pojmowania. To Samo, czyli Ja, aby Innego spotkać nie redukując go do Tego Samego, musi zdecydować się na samoograniczenie, niejako wycofać się z siebie. W praktyce oznacza to gotowość do niebaczącego na korzyść Uczynku na rzecz Innego, do absolutnej odpowiedzialności za Innego, do rezygnacji z siebie aż do poświęcenia życia. Wartością w etyce Lévinasa jest Inny, właśnie jako inny – a więc nieredukowalny do niczego zrozumianego czy pojętego. A wartość to rzecz ważna, rzecz najważniejsza, jedyna. jeśli nie jesteś oślepiony / jeśli nie jesteś promiennym głupcem / odwracasz się od siebie / wchodzisz / do gabinetu osobliwości Myśl Lévinasa została podjęta przez polskiego filozofa Józefa Tischnera, który Lévinasową „filozofię dialogu” przemianował na „filozofię dramatu”. Dramat zaczyna się w momencie 8


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

spotkania z Innym na scenie świata. Pierwszym aktem dramatu jest pytanie: „Kim jesteś?”. W kulminacji pada odpowiedź: „Przeklęty” lub „Błogosławiony”. Według tych dwóch możliwości oceniamy innych i siebie. Od wyboru między nimi zależy sens i jakość naszego życia. Ksiądz Tischner nie jest tak radykalny jak Lévinas w odrzuceniu możliwości jakiegoś rozumienia czy pojmowania Innego, być może dlatego, że po chrześcijańsku musi brać pod uwagę maksymę kochaj bliźniego j a k s i e b i e s a m e g o . Ale, podobnie jak Lévinas, etykę stawia Tischner „na początku”. Widać to nawet w sposobie używania języka: prawda, dobro i piękno są dla niego „żywiołami”, a więc czymś analogicznym do podstawowych pojęć pierwotnej, przedsokratejskiej metafizyki, filozofii pierwszej. słyszycie ten krzyk / o jeden łyk / o jeden łyk wody / woła cała ludzkość / o jeden łyk / banalnej wody Oto między Sartrem i Gombrowiczem z jednej strony a Lévinasem i Tischnerem z drugiej odbywa się pojedynek na racje, spór w sprawie wartości, jaką należy przypisać Innemu i Temu Samemu. W sprawie wyceny siebie samego i drugiego człowieka. Serce skłania się raczej ku tej drugiej stronie, gdyż, jak się zdaje, Lévinas i Tischner bardziej niż Sartre i Gombrowicz reprezentują to, co w filozofii najcenniejsze, a coraz rzadsze: jej mądrościowy wymiar. Większość filozofów nowoczesnych odżegnuje się od roli „nauczycieli życia”, ale jeśli filozofia żyć nie pomaga, to jakiż ma być jej sens? Niech sczeźnie i zginie. czego byłoby żal // ciszy między naszymi twarzami / i słów które nie zostały / wypowiedziane / bo to co boskie / między ludzkimi istotami / ciągle poszukuje / swojego wyrazu „Skłonność serca” to jednak nie wszystko. Wątpliwości może budzić projekt eliminacji, ograniczenia podmiotu, samoograniczenia Ja. Projekt taki grozić może samodestrukcją, niechcący (?) wesprzeć postępujący kryzys tożsamości. Wygląda na to, że Ja jest co prawda niesamowystarczalne – ale i nieuchronne. I tak dalej. zacząłem czytać / jeszcze raz / od początku / ale nie zrozumiałem // nie zrozumiałem nic / tak jakbym odszedł / daleko od tego miejsca / od tej mowy / od siebie słucham deszczu // tak mało potrzeba / człowiekowi / do szczęścia

Esej pochodzi ze zbioru Pochwała niezrozumiałości W. Czaplewskiego; Biblioteka „Latarni Morskiej”, Wydawnictwo KAMERA, Kołobrzeg 2013.

9


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

OPOWIADANIE Alicja Kubiak SIEKIERA Czy żałuję? Nie wiem, boję się. Może już nie... Tu jest cicho i bezpiecznie, nikt nie krzyczy i tylko surowe ściany nie pozwolą zapomnieć, gdzie teraz jestem. Wszyscy są dla mnie mili, nie szturchają, nie biją i nie poniżają. W celi mam swoje łóżko z miękkim materacem i ciepłym kocem, obiad i gorącą herbatę. Tylko dzieci mi brak, chociaż nie, już nie. Teraz jest mi wszystko jedno, nie mam dzieci. Chyba ich nie kochałam, bo cóż ze mnie za matka? Matka, która pozwoliła, aby stało się to, co się nigdy nie odstanie. One będą o tym pamiętać, przez to ja nigdy nie zapomnę. Czy można upaść jeszcze niżej? Zapomniałam jaką mam rolę do spełnienia w życiu, zaufałam oprawcy, przez co sama zaczęłam zabijać, tak po troszeczku, jak jad żmii w ranie ofiary. Kto ponosi winę za nieszczęście? Może to ojciec, matka, ja? Nie, to chyba była Siekiera. Któregoś dnia ojciec przyniósł Ją z drewutni do domu, położył na szafie w kuchni i powiedział, że jak któraś z nas ruszy na niego z pyskiem, to ją pochlasta tą Siekierą. Chyba wtedy zaczęłam sikać w łóżko. Bałam się, że ojciec wpadnie w złość i rozwali mi głowę, jak się o tym dowie. Kiedy rano wychodził z domu do pracy, mama prała prześcieradło i suszyła materac. Po kilku mokrych nocach włożyła pod prześcieradło folię i gazety, bo materac mdlił zapachem moczu. Ojciec nie czuł tego smrodu, bo kiedy wracał do domu, był już późny wieczór. Po pracy w rzeźni wstępował do sklepu na trzy piwa, czasami szedł do baru na wódkę. Klepał wtedy mamę po tyłku i co chwilę mrugał do niej okiem. Była zmęczona beznadziejnym życiem, garami, pracą w zagrodzie gospodarskiej i wiecznie głodnym seksu, zapijaczonym mężem. Dlaczego nie miałam rodzeństwa? W tamtych czasach.... , czy coś zmieniło się na lepsze? Pamiętam, któregoś dnia ojciec wrócił z rzeźni dużo wcześniej niż zwykle. Wzrok miał mętny, potykał się o wszystko, co stanęło mu na drodze. Wszedł do kuchni i powiódł oczami dokoła, jak by czegoś szukał. Głowa jego kiwała się w przód i w tył, aż w końcu zatrzymała się lekko dygocząc. Patrząc półprzytomnie przed siebie, wyciągnął ręce i chwycił Siekierę. Nie czekałam dłużej, w pidżamie i boso wybiegłam przed dom. Za sobą słyszałam trzask krzeseł i szafek łamiących się od uderzeń Siekiery. Wzywałam pomocy, ale nikt nie odpowiadał. Matki nie było, więc pierwsze, co przyszło mi do głowy – to milicja. Niewiele zastanawiając się, ruszyłam biegiem w stronę miasteczka oddalonego 10 km od naszej wsi. Miałam 11 lat. Więcej ojca nie widziałam. Matka wypiękniała, sprzedała gospodarstwo i przeprowadziłyśmy się do mieszkania gminnego. Było skromnie umeblowane, ale to się nie liczyło. Miałyśmy siebie i szczęśliwe chwile, których nie oddałabym teraz nikomu. Minęło kilka miesięcy i nagle wszystko w moim idealnym świecie zawaliło się. Pogotowie przyjechało o dziesięć minut za późno, matka była już w śpiączce, z której nigdy się nie obudziła. Odeszła spokojnie, z uśmiechem błąkającym się w kącikach ust. Zaopiekowała się mną babcia. Uczyłam się w szkole zawodowej w dużym mieście i tam poznałam swoją wielką miłość. 10


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

To nic, że biała klawiatura zębów odbijała się od czarnej karnacji. Był miły, czuły i kochający, rozbrajał swoim „ceś” na powitanie. Chodziliśmy do kina, na dyskoteki, do kawiarni na lody. Czułam się jak po dużej dawce narkotyków, szczęśliwa aż do nieprzytomności. Te wszystkie spotkania, kwiaty, czułe wieczory i upojne noce. Babcia przyglądała mi się uważnie ale o nic nie pytała, tylko głęboko wzdychała. Któregoś wieczoru, kiedy siedziałyśmy na werandzie mocno opatulone kocami, powiedziała mi, że przypominam jej moją matkę. Wspomnienia wróciły jak zły sen. Babcia była dla mnie dobrą wróżką, odgadywała moje największe zmartwienia i potrafiła im zaradzić. Na bóle pomagały zaparzane przez nią zioła, na smutek miała najpiękniejszy na świecie uśmiech i łagodne oczy. Dotyk jej ciepłych rąk działał kojąco na rozbudzone zmysły. Była moją Boginią w kręgu miniaturowych menhirów ogrodowych, które dawno temu ustawił dziadek. W samym środku kręgu leżał płaski kamień, na którym babcia ucierała nasiona na maści. Nocą, przy blasku księżyca wyglądał jak pogański ołtarz na krwawe ofiary. Andre wprowadził się do nas, gdy zaszłam w ciążę. Babcia przyjęła go spokojnie ale zachowywała się wobec niego tak, jakby wpadł do nas z chwilową wizytą. Pewnej księżycowej nocy wyprowadziła mnie do ogrodu, posadziła na kamiennym ołtarzu i patrząc prosto w moje oczy, położyła dłoń na pęczniejącym brzuchu. Po chwili odwróciła głowę w bok, głęboko westchnęła i powiedziała : „ – Bądź radosna, póki jest ci to pisane, później będzie tylko ból”. Od tamtej pory widziałam w jej oczach smutek. Często przesiadywała na werandzie ze suchymi pękami ziół, spoglądała na kamienie ogrodowe. Zmarła któregoś ranka z gałązką suszonej werbeny w dłoniach. Zaczął się ból. W szpitalu urodziłam chłopca i dziewczynkę – dwa okruchy radości walczące między sobą o troskę i miłość matki. Po powrocie do domu, Andre z radością opowiedział mi o swoim prezencie dla nas, kupił opuszczony od lat domek z ogrodem i budynkami gospodarczymi. Nie chciałam opuszczać babcinej werandy i menhirów ogrodowych, ale Andre uparł się i postawił na swoim. Zaprowadził mnie na miejsce. Uderzyła we mnie fala gorąca, krew zaszumiała w uszach, świat zawirował przed oczami, słowa nie docierały. Upadłam na ziemię. To był dom moich rodziców. Opowiedziałam mu o całym bólu dzieciństwa, nie wspomniałam tylko o Siekierze. Kilka miesięcy trwał remont nowego domu, cieszyłam się każdą chwilą spędzoną w domu babci, bo wkrótce mieliśmy się wynieść. Andre postarał się, aby nowy dom nie przypominał tego sprzed lat. Był piękny, otoczony niskim płotem z drewnianych sztachet, miał jasny tynk i czerwony dach, okiennice nadawały mu bajkowego wyglądu. Meble pachniały świeżym lakierem a dywany zapraszały do tańca bosych stóp. Strach minął i kiedy wydawało się, że demony przeszłości opuściły mnie na dobre, pojawiła się Ona. Nie wiem, jak tu się znalazła, leżała któregoś ranka przed wejściem do domu. Usłyszałam płacz córki, stała nad klęczącym bratem trzymając w zamkniętej dłoni kciuk lewej ręki, z którego sączyła się krew. Chłopiec zafascynowanym wzrokiem patrzył na leżącą, zakrwawioną Siekierę i nie zwracał uwagi na płacz siostry. Mogłam wtedy jeszcze wszystko uratować, zniszczyć Ją i zapomnieć, ale nie dopuściłam do siebie wspomnień, uśpiłam swoją czujność. Andre wyczyścił Ją i położył wysoko na szafie w kuchni, aby nie dostała się w ręce dzieci. Wtedy zaczęło się coś dziać. Jej ostrze błyszczało, a trzonek mamił prośbą o mocny zamach ręką. Znajomi i sąsiedzi widząc Ją w kuchni, mówili o nieszczęściu, byli też nieliczni, co spoglądali na Nią z fascynacją, jakby była jednym z cudów świata. Andre był z Niej dumny, często siadał w kuchni na taborecie i gładził Jej trzonek i ostrze, zapominając na długie chwile o rzeczywistości. Pewnego dnia wrócił wcześniej niż zwykle z pracy i przesiedział w takim letargu do późnego wieczora. 11


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

Była pełnia. Szłam do starego domu babci, aby poczuć jej obecność na werandzie i w ogrodzie. Wszystko było stare, zaniedbane, chwasty opanowały ogród tak, że ledwo było widać kamienny krąg. Magia miejsca skąpanego w srebrzystej poświacie nie przeminęła. Wydawało się, że ten ogród mówi do mnie, wspomina szczęśliwe chwile, uśmiechniętych ludzi, pachnie ziołami i kwiatami. Zapach, to wspomnienie minionego, nie ważne jest to, że przez lata wszystko straciło swoje piękno, oczy widzą obrazy, które pamięta mózg. Dlatego nikt nie rozumiał mojej miłości do tego miejsca. Andre od jakiegoś czasu żył w swoim świecie, mijaliśmy się szybko, unikając ostrego starcia na słowa, uciekaliśmy do codziennych zajęć. Poczułam się jak niegdyś matka, jak jeden ze sprzętów domowych, jak miotła, która stoi w kącie, zamiata kiedy trzeba i znów wraca na swoje miejsce. Nie pamiętam, kiedy w naszym życiu pojawiła się obok kuszącej Siekiery nieobliczalna wódka. To ona poróżniła nas najbardziej, miałam dość garów, klepania po tyłku i seksu w oparach trawionego alkoholu. Wychodziłam z domu, kiedy Andre miał wrócić z baru. Czekałam aż położy się spać, wtedy wchodziłam do pokoju dzieci i tam zasypiałam. Dzieci zawsze były zepchnięte na bok. Dlaczego bliźnięta nie miały rodzeństwa? W tych czasach..., czy nic nie zmieniło się na lepsze? Czułam tylko własny śmierdzący strach, w którym zatraciłam się, pokochałam go i nauczyłam się z nim żyć. Nie chciałam przestać się bać, potrzebowałam strachu jak narkotyku, adrenalina była mi potrzebna do przeżycia.. Ona wyostrzała moje zmysły, które nigdy mnie nie zawiodły podczas ucieczki przed mężem. Nie myślałam wtedy o dzieciach, o tym co one robiły w domu, jak się bały. Nie miałam pojęcia, co tatuś robił swojej córeczce, do czego zmuszał swojego synka. Czy jest na tym świecie jakieś usprawiedliwienie dla obojętności ze strachu przed demonami dzieciństwa? Wróciłam w nocy do ciemnego domu, weszłam do kuchni, zapaliłam światło i zobaczyłam Ją. Dotykała swoim ostrzem szyi synka, głowę miał odchyloną do tyłu, Andre trzymał go mocno za włosy. W jego oczach zobaczyłam obłęd mojego ojca. Córka leżała nieprzytomna u jego stóp. W pierwszej chwili poczułam słabość, nogi chciały odmówić posłuszeństwa i wtedy przypomniałam sobie słowa babci : „...później będzie tylko ból”. Adrenalina tym razem nie była mi potrzebna do ucieczki, byłam szybka i miałam przewagę nad zamroczonym alkoholem mężczyzną. Uderzyłam z całej siły w jego twarz, wyrwałam z ręki Siekierę i cięłam go między szyję a ramię. Krew zalała białą koszulę. Andre powoli wstał i krzycząc ruszył w pogoń za mną. Szukałam miejsca, które mogło mnie chronić, ale on ciągle był za mną. Pobiegłam do starego domu babci, stanęłam na werandzie, nie wiedząc, gdzie się ukryć. Nie słyszałam, kiedy stanął za mną, gdy zbliżył się poczułam jego oddech, przeszłam powoli kilka kroków i ostrożnie odwróciłam się. Jego głowa kiwała się chwilę w przód i tył do momentu, aż dostrzegł, że mocno trzymam Siekierę. Długo patrzył mi w oczy, zanim ruszył biegiem, potykając się o pijacko o grudki ziemi. Jedna z nich musiała być większa i upadł, rozbijając głowę o kamień. Leżał nieruchomo, już nie bałam się podejść. Wiedziałam że to był ołtarz a Andre – krwawą ofiarą. Leżał na wznak, głowę miał odchyloną do tyłu, a księżyc srebrzył się w jego nieruchomych źrenicach. Nie wiem, dlaczego to zrobiłam, może bałam się, że znów wstanie, a może obudził się we mnie rytualny gest kapłanki Bogini. Pewna jestem, że już nie żył, kiedy ostatnim cięciem Siekiery uwalniałam duszę ofiary. *

12


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

Teraz jestem szczęśliwa, chociaż zamknięta w grubych murach. Niewola jest postrzegana bardzo indywidualnie. Czy śmierć uwolni mnie, tak jak moją matkę, czy też spotkam swoich oprawców po drugiej stronie i koszmar będzie trwał dalej? Może śmierć będzie dla mnie dobra... * Posłowie „Siekiera“ przyszła do mnie pewnego dnia i tak się zadomowiła, że zaczęło mi to przeszkadzać. Męczyła mnie coraz bardziej, nie dawała spokoju, ciążyła na sercu, nie pozwalając spokojnie oddychać. Wyprosiłam ją dość stanowczo, zmusiłam, aby zadowoliła się białymi kartkami i chyba spodobało się jej. Teraz krąży wokół mnie wędrując z rąk do rąk. Czasami zachwyca, innym razem zatruwa czyjeś myśli. Zdawać by się mogło, że uwolniłam się od niej, wyrzucając ją z myśli na karty – wędrowniczki, ale nie poczułam ulgi, ciężar pozostał taki sam. „Zwątpliwiec” rozweselił na chwilę, ale Ona wróciła do mnie niedokończonymi słowami, domagając się pieszczot. Mało jej, czy to może mój niedosyt? Chcę czegoś więcej?, oczekuję niespełnionego? „Biblioteka” przyniosła mi radość victorii, ale nie była dziełem bólu, lecz kaprysu. Stąd ten niedosyt. Nawet słowa uznania, ciepłe i serdeczne nie zaspokajają mojego głodu. Jestem zachłanna, pazerna, wybredna, niezaspokojona? Dotychczas wydawało mi się, że żadne z tych określeń nie pasuje do mnie, jakże się myliłam. Jestem chciwa, ciągle mi czegoś brakuje i tylko tej skromności mam dosyć. Dlatego kartki wirują wokół mnie, próbując okiełznać szalony pęd myśli. Czy „Za szklanymi drzwiami” podaruje spokój moim myślom? Mam nadzieję, że nie... ● ESEJ Andrzej Walter NIECH NAM ŻYJE PREZES DYZMA!

Świat należy do tych, co umieją skrupuły wyrzucić za okno.

Tak pisał Tadeusz Dołęga–Mostowicz wkładając powyższą sentencję w kategorie widzenia świata przez jednego z najsłynniejszych swych literackich bohaterów… A dziś? Co napisałby dziś? Kiedy myślę – Tadeusz Dołęga–Mostowicz słyszę gdzieś w tle tekst współcześnie odtwarzanej piosenki zespołu Elektryczne Gitary Czy ktoś się przyzna, że w nim jest Dyzma? Bo taki jest czas, ile Dyzmy w nas.

Wiem, niestety, że nikt się nie przyzna. W czasach kiedy Autor pisał Karierę Nikodema Dyzmy słowo „gówno” uchodziło za tak wulgarne, że kropkowano je w tekstach. Dziś standardy kultury i granice jej wyznaczone 13


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

przesunęły się o wiele, wiele dalej. Wolno więcej, a właściwie – prawie wszystko. Dyzma – pozostał ten sam. Różnica polega chyba tylko na tym, że współczesny Dyzma: po pierwsze nikogo aż tak nie razi, po wtóre wolno mu również – o wiele, wiele więcej… Tadeusz Dołęga–Mostowicz – gdyż o nim chcę zdać sprawę – napisał rzecz jasna mnóstwo innych powieści. Jego twórczość – o ironio – przeszła do historii literatury wbrew wszystkim: krytykom, cynikom oraz standardowym wyśmiewaczom kultury niskiej czyli takiej dla maglarek, pensjonarek i kucharek. O, przepraszam za seksizm – dla maglarzy, pensjonarek (brak odpowiednika) i kucharzy. Nie ten język? Język był i jest taki jak Rzeczypospolitej wychowanie. A dziś żadnego wychowania już nie ma. Dziś świat należy do tych … No, mniejsza z tym – wiemy przecież, do kogo należy. Tadeusz Dołęga–Mostowicz urodził się w rodzinie ziemiańskiej 10 sierpnia 1898 roku w Okuniewie, w guberni witebskiej, zginął natomiast 20 września 1939 w miejscowości Kuty na Pokuciu. Krótkie to było życie, ale jakże intensywne i aktywne. Był popularnym (dziś powiedzielibyśmy sprzedawanym masowo) polskim pisarzem, prozaikiem i scenarzystą. Autorem kilkunastu powieści. Synem Stefana i Stanisławy z Potopowiczów. Wychowany się w atmosferze dobrobytu. Sam Mostowicz ujął to tak: Fatalną właściwością moich dziecinnych marzeń i pragnień było to, że wszystkie bardzo szybko … urzeczywistniały się. Jakże można długo cieszyć się nadzieją, że człowiek zostanie stangretem, gdy już w ósmym roku życia umie nieźle powozić parą koni, a nawet tandemem. Cóż zostanie z marzeń o szoferce, gdy już w jedenastym roku, z trudem sięgając nogami do pedałów, kieruje się autem. (…) I tak już szło dalej. Po zaznajomieniu się z historią Powstań, chciałem zostać spiskowcem. Ale już od pierwszych klas gimnazjalnych należałem do tajnych organizacji patriotycznych, ponosząc wszelkie tego konsekwencje. Z kolei zachwycony Trylogią Sienkiewicza, widziałem siebie z szablą w dłoni w brawurowej szarży kawaleryjskiej. Byłem jeszcze gołowąsem, gdy i to marzenie się ziściło (wojna polsko–sowiecka 1920). To samo z kierowaniem wielkim dziennikiem politycznym.

Ta wypowiedź dobrze oddaje świat Dołęgi–Mostowicza i jego ogólny zarys stosunku do życia. Mało jest materiałów biograficznych tej ciekawej postaci. Wywiadów udzielał bardzo, ale to bardzo niechętnie. Wracając do faktów – w 1915 roku ukończył gimnazjum w Wilnie, a następnie rozpoczął studia na Wydziale Prawa Uniwersytetu w Kijowie. Należał w tym czasie do konspiracyjnej Polskiej Organizacji Wojskowej. Wojna, a potem Rewolucja odcisnęła się mocno na losach Rodziny Mostowiczów (herbu Dołęga – stąd pierwszy człon nazwiska). W końcu, po wielu perypetiach, trafił w 1918 roku do Warszawy, gdzie zaciągnął się ochotniczo do wojska. Brał udział w wojnie polsko–bolszewickiej. W latach 1922–1926 był współpracownikiem, a następnie redaktorem dziennika „Rzeczpospolita”. Jako felietonista używał wówczas pseudonimu C. hr. Zan. I jak chrzan – był ostry oraz – dla wielu – nie do wytrzymania. „Ja nie piszę, tylko zarabiam – mówił Tadeusz Dołęga–Mostowicz. – Gdy zarobię wystarczająco dużo i zbiję majątek, wezmę się do pisania czegoś wielkiego i prawdziwego. Myślę, że nastąpi to, gdy skończę pięćdziesiątkę”. Nie było mu dane słowa dotrzymać. Jako człowiek swojej epoki nie potrafił skrupułów wyrzucić za okno. Relacje ze śmierci 41 letniego mężczyzny są dość różne. Generalnie wiemy, że musiał zachować się i zginąć w sposób godny i wielki, gdyż żegnał go tłum ludzi, a historia oddała mu to co zabrała za życia – ogromny szacunek. Sprzeczne opisy śmierci udało się częściowo zweryfikować, zwłaszcza po ekshumacji. 14


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

Mostowicz przecież nie zginął jak tchórz i uciekinier. Chciał – jak to zawsze On – pomóc ludziom, na coś się przydać, coś zorganizować. By wreszcie spełnić swój żołnierski obowiązek. To z dzisiejszej perspektywy fantastyczna postawa. Musimy też, uzmysłowić sobie kontekst prozaiczny – miał w 1939 roku ponad 40 lat i był bardzo, ale to bardzo, bogaty. Zaszczytny obowiązek obrony Ojczyzny … mógł go po prostu (z pomocą ….) ominąć. Nie chciał tego. A ludzie to docenili. Owszem, zaznał ogromnej popularności, ale z powodu niemiłosiernego wyszydzania stosunków panujących w Rzeczypospolitej, a zwłaszcza wśród jej elit, był traktowany wręcz jak paszkwilant, który podważa zasługi sanacyjnych osobistości oraz zaufanie do ich działań „na rzecz państwa i narodu”. Ta śmierć – jako prostego żołnierza, wypełniającego do końca powinność, a do tego od kul zdradzieckiego okupanta zza wschodniej granicy – ten szacunek mu oddała. Jak już wspomniałem oddała mu też go historia. Historia jednak, jak wiemy, jest bezosobowa, niczego nie odda bez siły sprawczej w postaci … ludzi. Ludzkiej pielęgnacji wydarzeń. Tych, którzy podziwiają i pamiętają. W przypadku naszego Autora byli to między innymi: Kardynał Stefan Wyszyński oraz Jarosław Iwaszkiewicz. Pogrzeb na Powązkach odbył się w roku 1978… Właściwie muszę tu poczynić pewną dygresję i nawiązać do felietonu Igora Wieczorka zamieszczonego w numerze 48/13 (171) e–tygodnika „Pisarze.pl” [oraz w bieżącym numerze „Krytyki Literackiej” – przyp. red.] pod tytułem Na żyznym rozległym polu. Autor rozważa ni mniej ni więcej – przez czysty przypadek jak mniemam – owo oburzenie elit na kogoś pokroju Dołęgi–Mostowicza. Przybliża nam też postać Pasquino i jego niezwykłą historię. Ocenia wzajemne obrzucanie się błotkiem oraz sądy ex cathedra jako bezproduktywne, gdyż wartości dzieł i tak ocenią: czas i historia, a w zasadzie też ludzkie zapotrzebowanie na to, co chcą przeżyć i uznać za Sztukę. Temat jest bardzo – tytułowo – szeroki i rozległy. Mądrze podany i dyskusyjny. Czego jednak Igor Wieczorek nie napisał? Otóż nie napisał, że dzisiejszą kulturę masową możemy podzielić: na kulturę masową i pseudokulturę. (Też masową). Kultura masowa dostarcza – (podkreślę!!!) dobrej – rozrywki. Przykładowo filmy o Jamesie Bondzie są ewidentnie objawem kultury masowej, acz mają w sobie znamiona wartości nie obcych inteligentnemu człowiekowi naszych czasów. Polecam zwłaszcza tytuł „Jutro nie umiera nigdy” („Tomorrow Never Dies”). Twórcy filmu byli chyba bliżej prawdy o współczesnym świecie, niż im się zdawało. Magnat medialny manipulujący wydarzeniami światowymi dla własnych korzyści? Brzmi znajomo. Jest wielce prawdopodobne. Nie wszyscy zrozumieli tekst Igora, ale cóż, trudno wymagać od betonu, aby wyrosła na nim trawa. Na drugim biegunie kultury masowej plasują się właśnie celebryci, którzy nie niosą za sobą żadnych wartości, a jedynie własną „pseudowartość”. Ich odbiorcy to niestety kompletny kultury upadek i trudno takich celbryckich konsumentów dopisać do odbiorców „kultury masowej”… To odbiorcy jakiejkolwiek przyswajalnej papki, a nie żadnej kultury. Fakt, że ta papka podpisuje się słowem „kultura”, wcale nie świadczy, że w ogóle nią jest. A że chcą oni to tak nazwać – to już ich problem. Gorzej z tymi, co w to wierzą, że to kultura. W czasach Tadeusza Dołęgi–Mostowicza przejawem kultury masowej były właśnie książki pisane przez wyżej przywołanego Autora. To nie przypadek, że niosły za sobą pewne prawdy uniwersalne. Prawdy, które i dziś pokazują, że Mostowicz jednak był fenomenem na miarę epoki, że jego bohaterowie funkcjonują nadal, tylko w innym przebraniu i kontekście. Czas zatem dowiódł, że komercyjny sukces Mostowicza nie kłócił się z wartością jego pisarstwa. Pisał po prostu ciekawie i zajmująco. Poruszał sprawy – było nie było – ważne. Czytali go wszyscy: kucharki, kierowcy, arystokratki i inteligencja. Kino sprawiło, że historie te utrwaliły się w świadomości odbiorców, ale i fakt uniwersalności powołanych do życia bohaterów. Pytanie 15


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

jednak brzmi czy przypadkiem Autor ten nie trzymał się nazbyt blisko prawdziwego życia i owi bohaterowie nie byli w najprostszy z możliwych sposobów po prostu z tego życia wycięci i opisani… Zatem życie w zasadzie samo powołało na bohaterów te postacie, a Dołęga– Mostowicz nadał im tylko rys literacki tworząc sprawne i ciekawe fabuły opowieści. To się – po prostu – świetnie czytało. Podkreślić jednak należy to, co powiedziałem przy okazji dygresji na temat felietonu Wieczorka – literatura tworzona przez Dołęgę–Mostowicza niosła za sobą refleksję i namysł. Inaczej by nie przetrwała. To nie była najtandetniejsza szmira. Inaczej żaden film nie powołałby jej ponownie do życia i nie byłoby szansy na ciąg dalszy. Słowem przykład Tadeusza Dołęgi–Mostowicza, jako literata, jest bardzo potrzebny i bardzo właściwy do zadumania się nas obecnym życiem literackim w Polsce. Koledzy odmawiali mu talentu, nazywając jego twórczość „literaturą wagonową”, „brukową” czy „powieściami dla kucharek”. Zapewne takową była. Drugim dnem prawdy jest jednak to, że była też warsztatowo zrobiona genialnie. To, możemy już dziś powiedzieć z całą pewnością – czas i historię (póki co) Dołęga–Mostowicz przetrwał. Prezes Dyzma był, jest i będzie. (…) Pisanie prawdy o elitach nigdy nie jest łatwe. Niesie za sobą bagaż krzywd, które stają się udziałem autora ośmielającego się opisywać realia. Jest też poczytne, co drażni wielkich tego świata, (czy też za wielkich się uważających)… bądź nawet określmy to: „tego światka”, gdyż światek ów tak się skurczył, że może go już nie ma? Nie, nie. Jest na pewno i będzie zawsze. Życiorys Dołęgi–Mostowicza to materiał na film bądź obszerną powieść o zacięciu sensacyjnym. Początki w Warszawie były bardzo trudne. Pierwsze typy spod ciemnej gwiazdy opisywane przez Autora pochodziły najprawdopodobniej z życiowego doświadczenia, z obserwacji. Pióro czerpało z życia. Mieszkał wówczas (po roku 1922 i demobilizacji) w jakichś spelunkach – podejrzanych, zatłoczonych, jazgotliwych. Musiał jednak zacząć mieć tego dosyć. Sytuacja odmieniła się radykalnie, kiedy przeprowadził się do wuja – Zygmunta Rytla na ulicę Grójecką 40. Było to w 1924 roku. Nie wiadomo na ile wuj pomógł Autorowi w angażu do „Rzeczpospolitej”. Biografowie wyrobili Mostowiczowi legendę kariery „od zecera do milionera”. Efektowne to i ładne, aczkolwiek widziane ex post. Finalnie – tak się jednak nie wydarzyło. Literackie gawędy oraz środowiskowe plotki utrwalają miłą dla oka – taką właśnie – legendę. Tworzą pewien mit. Z drugiej strony kim byśmy byli bez takich mitów? Zaczynał zatem jako zecer w drukarni dziennika „Rzeczpospolita”, z czasem zaczął pisać krótkie wiadomości, potem jako C.h.rzan tak się spodobał, że zaczął pisywać regularnie. Uważano go za przeciwnika Piłsudskiego. Co raczej częściowo stanowi prawdę, gdyż krytykował on nie samego Marszałka, ale jego otoczenie, a wiemy kim Marszałek potrafił się… otoczyć… Historia zresztą pokazała to dobitnie w roku 1939. W swoich krytykach dżentelmenów sanacji doszedł jednak do takiego punktu, w którym stał się celem brutalnego pobicia przez „nieznanych sprawców”. Sprawcy (znani–nieznani) wcześniej sugerowali zmianę tematyki felietonów, ale Mostowicz nie ugiął się presji. Gorzko za to zapłacił. Ledwo żywy został uratowany z glinianki w Jankach. (według innych źródeł w Łomiankach – złośliwi?). Uratował go chłop powracający z pola. Zawiózł do domu wuja, a tam już zajęli się nim lekarze. Ta historia posłużyła później za kanwę Znachora. Dołęga w odróżnieniu od profesora Wilczura zachował jednak świetną pamięć i zrobił z niej użytek. W zasadzie napastnicy osiągnęli cel. Utrata zdrowia spowodowała wycofanie się z publicystyki, a Mostowicz już do końca życia chorował na serce. Całą energię skoncentrował na pracy literackiej. Warto było. Dosłownie i w przenośni. Dosłownie, gdyż poczytność skutkowała rewelacyjnymi zarobkami, a w przenośni, gdyż tematyka książek była tak popularna, iż rozprzestrzeniała się ponad możliwość wyobrażenia. Scenariusze u niego zamawiali nawet producenci z Hollywood. 16


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

W tym miejscu warto też pokusić się o małą dygresję do Polski obecnej. Tadeusz Dołęga– Mostowicz i jego felietonowa złośliwość, cięte riposty oraz zdolności polemiczne powodowały szał w gremiach ówczesnej opozycji politycznej. Odwracając optykę spojrzenia Mostowicz wcale nie był, tak jakby to pozornie wyglądało zaangażowanym ideologiem chadecji. (a taką opinię miała „Rzeczpospolita”). Co najwyżej akceptował w swych felietonach pewne postulaty. W roku 1931 stwierdził: Otóż oświadczam, że nigdy nie byłem nie tylko endekiem, lecz żadnym partyjniakiem partyjnym, czy partyjniakiem bezpartyjnym – nie byłem, nie jestem i nie będę. (…) Czy naprawdę w Polsce nie wolno dziś być człowiekiem na własną odpowiedzialność, czy naprawdę nie wolno własnymi oczami patrzeć na współczesne życie i mieć o nim własne zdanie.

Takie słowa mogłyby zostać wypowiedziane i dziś przez wielu Polaków. Sam bym się pod nimi podpisał. Acz, rzecz jasna, zrobić to mogą Ci, którzy jeszcze mają własne oczy. (i własne zdanie – nie kalkowane z telewizora). Oczywiście takie postawy mnożą się w atmosferze konfliktu. Dziś ten konflikt jest też (jak przed wojną) podsycany. Ciekawym tematem jest to, przez kogo… Dziś polaryzuje się postawy, a jednocześnie, kiedy mówi się swoim głosem cała publika kierująca się myśleniem szablonowym i stadnym, po prostu musi tych zbyt samodzielnych gdzieś przylepić, przyporządkować bądź zakwalifikować. Samodzielność jest dla stada groźna. Mówi tak podstawowe prawo buszu. Tyle, że wierzymy w potęgę cywilizacji, a nie buszu. Istnieje też i inny aspekt problemu. W kakofonii informacji jej fałszerstwo czy manipulacja są sprawą dość łatwą, często geometrycznie powielaną. Świadomy odbiorca też może się w tym pogubić. W 1931 Dołęga–Mostowicz zaczął drukować w gazecie „ABC” najgłośniejszą swoją powieść Kariera Nikodema Dyzmy. Sposób, w jaki przedstawił ówczesną elitę był swego rodzaju zemstą na grupie sanacyjnej za wcześniejsze pobicie. Fragmenty powieści zostały skonfiskowane. Interwencja cenzury spowodowała jednak, że o Mostowiczu i jego powieści zaczęło być głośno. I tak, z dnia na dzień rodziła się legenda pisarza. – To „self made man”, człowiek, który sam siebie stworzył. Tadeusz Dołęga–Mostowicz miał niezwykłą łatwość pisania. Od 1931 do 1939 wydrukował 17 powieści. Był przewidujący, zdawał sobie sprawę z roli, jaką zacznie odgrywać sztuka filmowa, dlatego np. Znachora napisał właśnie jako scenariusz filmu. W połowie lat 30–tych zaczęto filmować jego powieści, drukowano je w odcinkach, Mostowicz zaczął zarabiać bajońskie sumy, ok. 15 tys. miesięcznie, a dolar kosztował wtedy 5 zł. Ale mało kto wie, że prowadził działalność charytatywną, pomagał, bardzo wielu ludziom, fundował stypendia. Zaczynał w obskurnym mieszkanku na Pradze, a skończył jak milioner. Co o swej popularności sądził sam zainteresowany? – Ze względu na poczytność moich utworów, krytyka łaskawie połączyła ich popularność z prostotą języka, znajdując dla mnie wytłumaczenie, jako dla karmiciela szerokich mas.

Warto zatrzymać się na chwilę przy wątku cenzury. Wydaje nam się dziś w Polsce, że ten etap mamy za sobą. W jak wielkim jesteśmy błędzie pokaże przyszłość i czas. Obecne elity też boją się „całej prawdy”, którą usiłują kształtować medialnie w sposób dla siebie wygodny. Cenzura pozostała niezmienna, zmienił się jedynie Cenzor – przestał być aparatczykiem systemu „socjalistycznej ojczyzny” – wyłonił się jak feniks z popiołów po PRL–u. Teraz cenzuruje „w białych rękawiczkach” poprawności politycznej. Tylko czasami ABW wpadnie z rana tu i tam, ale to incydentalne. Obecnie każdy tytuł czemuś, bądź komuś służy. Nie drukuje 17


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

się tam tekstów odbiegających od pewnej linii (programowej?). Odnosi się wrażenie, że „czwarta władza” przestaje powoli istnieć. Zresztą obecnie już prawie cała prasa jest w rękach zachodnich. Ściślej w zachodnioeuropejskich. Nie będę wątku rozwijał ponieważ nie chcę podążyć śladami Mostowicza. Wolę fotel w gabinecie, niż gliniankę w Łomiankach. (albo Jankach) Cenzura miała wiele powodów do wniknięcia w Karierę Nikodema Dyzmy. Nie tylko satyrę na polityków. Można do tego dołożyć służalczą rolę policji. Dla wydawców pióro Tadeusza Dołęgi–Mostowicza warte już jednak było każdych pieniędzy oraz przeciwstawienia się cenzurze. Zresztą cenzura Dołęgi–Mostowicza dotknęła i po śmierci – w czasach PRL–u. Wersję śmierci przedstawiano w taki sposób, że dosięgła go kula polskiego patrolu. Cóż, takie były czasy. Nie wolno było drażnić bratniego narodu. Ataki na elity przedwojenne bardzo pasowały twórcom „socjalistycznej demokracji”. Życie i śmierć Mostowicza już jakby trochę mniej. Warte podkreślenia jest też to, że Autor nie uległ majątkowi oraz pieniądzom, które zarabiał. Traktował je jako środek płatniczy – środek, do jakiegoś celu. Nie był skąpy. A owa cecha jest bodaj jedną z gorszych przypadłości ludzi dobrze sytuowanych. Mostowicz był tytanem pracy. Drukowanie powieści w odcinkach wymagało wielkiej dyscypliny. Wymagało organizacji. Tu nie było czasu na opóźnienia, obsunięcia i niedopatrzenia, jakże typowo polskie epoki już powojennej. Kolejne powieści biły rekordy poczytności. Ostatnia brygada (druk w odcinkach 1930, wyd. książkowe 1932), Kariera Nikodema Dyzmy (1932), Kiwony (druk w odcinkach 1932, wyd. książkowe 1987), Prokurator Alicja Horn (1933), Dr Murek zredukowany i Drugie życie doktora Murka (1936), Znachor (1937), Profesor Wilczur (1939), Pamiętnik pani Hanki (1939). Wymieniłem kilka wybranych tytułów w układzie chronologicznym. Czy był „rzemieślnikiem doskonałym”? Z pewnością tak. Fenomen Dołęgi–Mostowicza zaskakuje do dziś. Jego „kultura masowa” weszła do obiegu powszechno–mentalnego za sprawą postaci Nikodema Dyzmy. A właściwie za sprawą adaptacji filmowych. Film z roku 1956 z Adolfem Dymszą nie był tak bardzo udany, jak serial, w którym zagrał Roman Wilhelmii (1936–1991). Jego kreacja była arcymistrzowska. Spotkałem się nawet ze zdaniem, że właśnie ta kreacja aktorska zasługuje na miano Oskara. To prawda. Znamiennym jednak jest, że Dyzma przetrwał władców, ustroje, czasy i zdarzenia. Nadal ma się świetnie, by nie powiedzieć – coraz lepiej. Ten pan Dyzma ma trafne podejście do życia: chwyta je za grzywę i wali w pysk! – Panie Dyzma, szczerze gratuluję. Szczerze. Gdybyśmy mieli w kraju więcej ludzi takich jak Pan, drogi przyjacielu, co to umieją nie dać w swoją kaszę dmuchać, inaczej byśmy stali. Potrzeba ludzi silnych”.

Pisarstwo Tadeusza Dołęgi–Mostowicza przetrwało. Jego życie nie poszło na marne. Tragiczna śmierć była rodzajem świadectwa. Intensywność trwania, tworzenia oraz swojego rodzaju walka z głupotą, chamstwem i prostactwem, w sposób jasny i zrozumiały przyniosła efekty. Finalna scena z Dyzmy jest puentą przesłania jakie nam zostawił na obecne czasy… Kiedy już Dyzma odrzuca propozycję objęcia stanowiska premiera, a elity są ogromnie zdumione, wręcz zszokowane… : — Milczeć! — wrzasnął Ponimirski i jego blada twarzyczka chorowitego dziecka zrobiła się czerwona z wściekłości. — Milczeć! Sapristi! Z was się śmieję! Z was! Elita Cha, cha, cha… Otóż oświadczam wam, że wasz mąż stanu, wasz Cincinnatus, wasz wielki człowiek, wasz Nikodem Dyzma to zwykły oszust, co was za nos wodzi, to sprytny łajdak, fałszerz, i jednocześnie kompletny kretyn! Idiota, nie mający zielonego pojęcia nie tylko o ekonomii, lecz o ortografii. To cham, bez cienia kindersztuby, bez najmniejszego okrzesania! Przyjrzyjcie się jego łużyckiej gębie i jego prostackim manierom! Skończony tuman, kompletne zero! Daję 18


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

słowo honoru, że nie tylko w żadnym Oksfordzie nie był, lecz żadnego języka nie zna! Wulgarna figura spod ciemnej gwiazdy, o moralności rzezimieszka. Sapristi! Czy wy tego nie widzicie? Źle powiedziałem, że on was za nos wodzi! To wy wywindowaliście to bydlę na piedestał! Wy ludzie pozbawieni wszelkich rozumnych kryteriów! Z was się śmieję, głuptasy! Z was! Motłoch!…

Istotnym jest również, co następuje potem. Istotnym i znamiennym… (!) — Co to znaczy? — zapytał. — Kto to ten pan? Pani Przełęska odezwała się: — Niech pan wybaczy, panie dyrektorze, to mój siostrzeniec, a szwagier prezesa. Zwykle bywa spokojny… jest niespełna rozumu. — To wariat — wyjaśnił wojewoda. — Biedny chłopak — westchnęła panna Czarska. — Aha — uśmiechnął się doktor Litwinek — no, oczywiście, wariat.

No, oczywiście – wariaci. Jastrząb, Różycki, Sobieraj, Walter i kilku innych… Państwo wybaczą, zwykle bywamy spokojni, ale teraz lamentujemy, fatalizujemy i wygłaszamy jakieś dziwne sądy oraz uwagi… Kasandryczni, meczący, paskudni. Trzeba nam wybaczyć ☺ Czy ktoś się przyzna, że w nim jest Dyzma? Bo taki jest czas, ile Dyzmy w nas.

Bohater Mostowicza wciąż inspiruje. Pozwolę sobie przywołać film Jacka Bromskiego „Kariera Nikosia Dyzmy”. Film warsztatowo właściwie zły. Słaby. Zbyt wiele w nim pastiszu, przerysowań i groteski. To jednak nie cała prawda o tym obrazie. Reżyser być może porwał się z motyką na Księżyc. Trudno po serialu z lat 80–tych, o którym wspomniałem, zrobić dobry film w tym temacie. Jednak Bromski perfekcyjnie oddał dzisiejszą polską rzeczywistość. Dołożył (i słusznie) biznesmenom, ich pochodzeniu, politykom, również ich pochodzeniu, elitom, policji, dziennikarzom, lekarzom i… właściwie wszystkim, którzy tę rzeczywistość tworzą. Którzy tworzą cały chory system i utwierdzają go w egzystencji, bo tak im pasuje. Warto to zobaczyć pod tym kątem. Są tam sceny ż życia (polskiego ćwierćwiecza 89–14) wyjęte, których nie zobaczymy w „polskich” mediach. Tudzież o nich nie przeczytamy. Nepotyzm, korupcja, kolesiostwo, układy i układziki, teczki, sfery, maniery, genezy i tak dalej… Pod tym kątem obraz – jak wspomniałem – perfekcyjny. Szkoda, że przemilczany. A przemilczany, gdyż otarł się zbyt blisko prawdy. Czytałem recenzje jakie ukazały się po premierze, potem zobaczyłem film. Tego, co tu napisałem nie napisał nikt. Przypadek? W Polsce obecnej nie ma takich przypadków. Celowo przemilczano ten aspekt filmu. I powtórzę – szkoda. Choć jest szansa na odwrócenie tej tendencji. To, co jawi się nam dziś w pełnej jaskrawości to Polska Dyzmy. Polska Barei – unowocześniona, uładzona, dorobiona . Prezes Dyzma pławi się na salonach. Dziś nie odrzuciłby propozycji. Żadnej. Dziś świat należy do tych, co umieją skrupuły wyrzucić za okno… A My…? Tak, my. My stoimy pod tym oknem i przyjmujemy na siebie te pomyje skrupułów wylewane na nasze cierpliwe i dumne głowy. Niektórzy z nas udają, że to opady atmosferyczne. Inni nazywają rzecz po imieniu. Rzeczą – coraz bardziej – Pospolitą. Oj, miałby dziś Tadeusz Dołęga–Mostowicz o czym pisać. O jego talencie niech zaświadczy fakt, że współczesna literatura nie objawiła nam, póki co, kogoś Jego pokroju… Tylko czy taki Mostowicz, jakiego znamy, trafiłby dziś do „ludzi łaknących kultury”? Obawiam się, że nie. ● 19


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

ESEJ Ignacy S. Fiut AKTUALNOŚĆ MYŚLI FILOZOFICZNEJ ALBERTA CAMUSA. W SETNĄ ROCZNICĘ URODZIN ARTYSTY I MYSLICIELA

Albert Camus (1913–1960) nigdy nie uważał się za filozofa, a raczej za artystę, który narzędziami sztuki próbował zarysować nowy, możliwy sens istnienia człowieka, w przestrzeni którego jego godność i wolność osobista byłyby zachowane i nieustannie bronione przed zakusami mechanizmów społeczno–świadomościowych, ideologicznych, religijnych, zmierzających do działań, których cele były zmuszenie go do postępowania niezgodnego z jego naturą jednostkową, ale i gatunkową, charakteryzującą się osobowym, otwartym i nakierowanym na przyszłość sposobem istnienia w świecie rzeczy. Istotne fakty z życia A. Camusa Pisarz urodził się w biednej rodzinie w Mondovi – ubogiej dzielnicy Algieru. Jego matka była niepiśmienną Katalonką, a ojciec należał do starej emigracji francuskiej w Algierii. Zginął w roku 1914 w czasie I wojny światowej w bitwie nad Marną, kiedy Albert miał rok. Jego wychowaniem zajmowała się babka oraz matka, która musiała pracować na utrzymanie całej rodziny. Wpływ na jego rozwój intelektualny miał przede wszystkim jego nauczyciel i sponsor Louis Germaine, a po skończeniu szkoły średniej pod jego namową rozpoczął studia na Uniwersytecie w Algierze, gdzie studiował filozofię oraz historię kultury antycznej. Napisał wtedy swoją pracę filozoficzną poświęconą myśli Augustyna z Tagoste i Plotynowi. Po przerwaniu studiów ze względu na gruźlicę pracował w teatrze – „Théátre du Traváile”, a w roku 1936 założył własną grupę teatralną – „Ľ Equipe”. Został również w tym czasie członkiem Partii Komunistycznej, z której został usunięty ze względu na różnice światopoglądowe. Był też bramkarzem w lokalnej drużynie piłkarskiej, czego doświadczenie wyraził w Notatkach formułując m.in. taką myśl, że „wszystkiego, co nauczyłem się o życiu, zawdzięczam grze w piłkę nożną”. W roku 1940 wyjechał do Paryża, a po jego zajęciu przez Niemców przeniósł się do Lyonu, a następnie Oranu. W roku 1942 wrócił do Paryża, gdzie wraz z Pascalem Pia redagowali czasopismo podziemne – „Combat”, którego był redaktorem naczelnym i wtedy zaprzyjaźnił się z Jeanem Paulem Sartrem i inymi egzystencjalizującymi intelektualistami, będąc przez pewien okres pod wpływem ich poglądów, by po krytycznej recenzji jego pracy m.in. przez autora Bytu i Nicości w 86 numerze „Ľ Temps Moderne” w 1952 roku na zawsze zerwać z nimi więź intelektualną oraz odseparować się we własnym mniemaniu od ruchu egzystencjalistów, którzy jego zdaniem nie zauważali m.in. zbrodni stalinizmu. Od roku 1947 przestał praktycznie zajmować się działalnością dziennikarską i polityczną, a swój wysiłek twórczy skierował głównie na teatr i tworzenie literatury społecznie zaangażowanej. W swych esejach krytykował zarówno faszyzm jak i stalinizm, kolonializm i neokolonializm, jako przejawy myśli filozoficzno– politycznej, które w praktyce politycznej szerzyły przemoc, terror oraz holokaust. Pośrednio więc przeciwstawiał się myśli postheglowskiej, jakim był marksizm w wersji leninowskiej, ale i fenomenologii, która – jego zdaniem – blokowała w praktyce badania nad aktualną egzystencją człowieka. W roku 1957 otrzymał literacka Nagrodę Nobla za całokształt twórczości literackiej, ze szczególnym uwzględnieniem jego powieści Dżuma, a w werdykcie Szwedzkiej Akademii Nauk możemy przeczytać, że nagroda ta jest uhonorowaniem jego ogromnego wkładu 20


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

„(…) w literaturę, która ukazuje znaczenie ludzkiego sumienia”. Trzy lata później zginął w wypadku samochodowym: 4 stycznia 1960 roku wraz z Michaelem Gallimardem, a w jego teczce znaleziono maszynopis powieści – Pierwszy człowiek, w której – jak się później okazało, starał się zamknąć własny system filozofii egzystencjalnej. Struktura refleksji egzystencjalnej Camusa Sprzeciw, a potem bunt u Camusa pojawił się stosunkowo wcześnie, bo nie zgadzała się już z kondycją egzystencjalną biedoty a Algierze, do której należał i dlatego podjął naukę, a potem zaangażowaną działalność społeczna i twórczą, która miały mu zapewnić emancypację społeczną, ale i stworzyć możliwość pomocy innym ludziom pozostającym w podobnej sytuacji jak on i jego rodzina. Tu wzorem dla niego był głównie jego nauczycie L. Germaine. Wybuch II Wojny światowej i doświadczenia terroru w okupowanej Francji spowodowały, że zaczął walkę polityczną z niemieckim okupantem. Jako dziennikarz i pisarz walczył więc z uciskiem militarnym i społecznym, by w końcu jako artysta teatralny (aktor, reżyser) oraz pisarz rozpocząć budowę wśród ogółu ludzi świadomość niezgody na utratę własnej godności i wolności w myśleniu oraz działaniu. Twórczym narzędziem buntu miała stać się dla niego miłość bez wyjątku do drugiego człowieka, która nie zna żadnych ograniczeń jeśli chodzi o byt bliźni człowieka, ale i innych istot żywych. Nie tylko przeciwstawiał się więc polityce rządów opartych o ideologię nazistowską, marksistowską lub imperialną, ale również na płaszczyźnie filozoficznej z fenomenologią Edmunda Husserla, szczególnie z rezultatem tej metody analizy egzystencjalnej świata, jej zwartością racjonalno–aksjologiczną, jakim była konstrukcja idealistyczna „ja” transcendentalnego – ostatniego podmiotu ludzkiej rzeczywistości świata, która – zdaniem austriackiego filozofa – miała zawierać uniwersalny sens świata i wskazywać na sens indywidualnej egzystencji człowieka. Określał ją jako „absurdalny mur”, który blokuje rozwój egzystencjalnej istoty człowieka i wynikającej z tego totalizującej próby narzucania mu jego wyidealizowanej istot gatunkowej, a w konsekwencji celu jednostkowego istnienia. Nie było to zgodne z jego rozumieniem w duchu sartre'owskim istoty człowieka, jako tego, który, „jest tym, czym nie jest, ale będzie tym, czym siebie uczyni”. Były mu bliskie raczej poglądy fenomenologii (analityki) egzystencjalnej Martina Heideggera, postrzegającego człowieka jako byt typu Dasein, czyli byt specyficzny i wyróżniony, bo przytomny (świadomy) swego istnienia w świecie, będący nieustannie „projektem nastawionym na przyszłość” (Einwurft für Zukunft), stający w prześwicie (das Lichtung), wydobywający dzięki pojęciom byty składające się na jego świat z jego bycia, przez co stawał się on owym „pasterzem bycia bytów” (der Hirter des Seins den Seineden). Jako więc byt przytomny, ze swej natury psychofizycznej nastawiony na przyszłość, obarczony wyborami kierunków działania, w których tworzy swą istotę jednostkową istotę ludzką, nadający sens i cel osobistemu istnieniu, jest obciążony jako właśnie taki całą odpowiedzialnością nie tylko za własne istnienie, ale i innych ludzi, jak również za świat jako całość społeczną, a pośrednio i za jego uniwersum przyrodnicze. Jeśli dla Jaen–Paul Sartre'a, czy Heideggera była to sytuacja tragiczna, dla Camusa ów tragizm indywidualnej egzystencji, a więc życia przepełnionego pasją tworzenia, miał również wymiar optymistyczny. Pasja bowiem stawała się drogą poprzez sprzeciw i bunt egzystencjalny do tworzenia i rozwoju własnej indywidualnej i zbiorowej istoty gatunkowej człowieka. Ów sprzeciw i bunt skierowany był bowiem przeciw aktualnej, wynaturzonej kondycji człowieka w jego świecie przez mechanizmy gospodarcze i psychospołeczne, zamykające horyzont jego możliwości egzystencjalnych tworzenia własnego sensu życia, skazujących jednostkę na urzeczowienie, alienacje od 21


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

społeczeństwa i świata, a więc w konsekwencji na utratę godności osobistej. Nie zgadzała się przy tym radykalnie na funkcjonujące wtedy modele narzucające ludziom ograniczone wybory sensu własnej egzystencji, głównie natury polityczno–ideologicznej oraz religijnej, demaskując w swych opowiadaniach, powieściach, dramatach i esejach ich ciemną stronę w kontekście własnego doświadczenia egzystencjalnego, ale i innych jemu współczesnych ludzi, jak i historycznie wcześniejszych przypadki buntu ludzkiego i rewolucji społecznych z nią związanych, jakim był np. przypadek cesarza Kaliguli czy powstanie Spartakusa. Również w tym czasie odrzucił religię postrzegając ją jako narzędzie wyobcowania człowieka ze świata i od drugiego człowieka, by w zamian pozyskać wieczną opiekę bożą zarówno w życiu doczesnym, ale przede wszystkim w życiu pośmiertnym, a w konsekwencji idealistyczną filozofię religijną, która uzasadniała dogmaty wiary chrześcijańskiej. W to miejsce zaczął poszukiwać czegoś nowego, co stało by się w przyszłości celem uniwersalnym ludzkiego działania, nadającym mu sens, ale i sens jego jednostkowemu istnieniu uwikłanemu w ów aporetyczny, najeżony sprzecznościami i konfliktami egzystencjalnymi świat, w którym poniewierana i dewastowana jest godność człowieka jako jednostki, nierzadko w imieniu narodu, ludzkości, czy odpowiednio pojmowanego bytu bożego przez instytucje religijne – kościoły. Abstrahując od kolejności jego esejów filozoficznych należy wspomnieć przynajmniej trzy, które stanowią korpus jego filozofii absurdu i buntu, tj. Mit Syzyfa, Człowiek absurdalny i Człowiek zbuntowany. Wszystkie one stanowią jakby „trzy strony” jądra jego refleksji filozoficznej, wyabstrahowanej z myśli antycznej, poszukującej uniwersalnego rozwiązania, zgodnego z naturą ludzkiej egzystencji w ogóle, którą zaproponował ruch egzystencjalistyczny w filozofii XX wieku. W pierwszym okresie jego twórczości literackiej Camus dokonuje pojednania ze światem ludzkiej zmysłowości, choć równolegle odkrywa źródła rzeczywiste ludzkiej samotności, oprócz tych, które z perspektywy transcendentalnej narzucało mu totalizujące myślenie absolutystyczne oraz religijne. Dochodzi do wniosku, że w krytycznych sytuacjach egzystencjalnych lepiej wybrać nawet śmierć jako sposób pojednania się ze światem, choć samobójstwo nigdy nie może być uzasadnione w żadnej perspektywie myślowej. Towarzyszące jednostkowej ludzkiej egzystencji poczucie absurdu inspiruje jego rozważania do szeregu esejów określanych mianem „Człowieka absurdalnego”. Wszystkie tzw. ucieczki egzystencjalne w aktora, Don Juana, zdobywcę przepełnione pasją działania, nie pozwalają rozwiązać jego dylematów egzystencjalnych, a eksponowana przez nich „etyka ilości” nie daje nowej jakościowo etyki życia ludzkiego, ale pogłębia osamotnienie jednostki, gdyż „świadomość absurdalności” ludzkiego istnienia nie może w tych formach egzystowania pomagać w życiu w najeżonym sprzecznościami i strachem przed śmiercią. Człowiek staje się wtedy obcy sobie i światu. Odwołując się do antycznego mitu Syzyfa, Camus dokonuje w nim performacji jego tradycyjnego znaczenia jako metafory ludzkiej egzystencji i tak powstaje w roku 1942 pierwszy ważny jego esej filozoficzny Mit Syzyfa. W sytuacji Syzyfa Camus postrzega pewien istotny optymizm, pod warunkiem, że jego doświadczenie uświadamia nam faktyczny sens naszego istnienia, a więc obowiązek notorycznego sprzeciwu wobec sił niszczących godność ludzką. Dlatego filozof pisze, że: „Syzyfa możemy sobie wyobrazić szczęśliwym”. Ten stan świadomości może zatem stanowić kolejny etap rozwoju świadomości jednostkowej ludzi, w oparciu o który możemy w pełni odpowiedzialnie rozwinąć w sobie „świadomość buntu”, czyli konieczność sprawczego i aktywnego działania przeciwko siłom i mechanizmom dezawuującym wartość i godność każdego bez wyjątku człowieka. Dlatego w „Człowieku zbuntowanym” z roku 1951. wyrazi tę zasadę przywracająca buntownika światu, w którym odzyskuje sens istnienia, czyli potrzebę aktywnej solidarności 22


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

z innymi. Camus kończy ten tytułowy esej ważną konkluzją: „Buntuje się, więc jesteśmy”. Miałoby to znaczyć tyle, że tylko wtedy stajemy się w pełni ludźmi, kiedy jesteśmy w stanie przeciwstawić się czynnie sytuacjom, w którym dezawuowana jest godność i bezwzględna wartość drugiego człowieka, czyli bronimy bezwzględnie jego i nasze „jest” w bytowaniu w świecie. Wtedy też ukazujemy, że jesteśmy bytami faktycznie wolnymi i świadomymi celu własnego istnienia we współegzystowaniu z innymi. Camus, jako analityk fenomenu ludzkiej egzystencji, zdawał sobie dobrze sprawę, że ze swej istoty człowiek jako byt posiadający świadomość intencjonalną, skazany jest przez ten fakt na nieustanne transcendowanie ku światu oraz ku przyszłości nie tylko swojej, ale gatunkowej człowieka. Zdawał sobie również sprawę z tego, że dotychczasowe jego propozycje co do opisu i analizy funkcjonowania jednostki ludzkiej są niepełne i wielu zjawisk jego bytowania nie daje się w pełni wyjaśnić i zrozumieć. Sądzimy, że dlatego podjął się pracy nad kolejnym dziełem literackim, jakim był właśnie Pierwszy człowiek. To w nim przecież zarysował „kosmiczną ideę człowieka”, ów zespół wartości, do których winien nieustannie i konsekwentnie zmierzać każdy, jeśli ma podejmować świadomy bunt w imieniu wszystkich. Idea ta miałby mieć charakter uniwersalny, ważny we wszystkich kulturach, ale i ponadczasowy, by zabezpieczać możliwość sensownego istnienia jednostek ludzkich w przyszłości i to w wymiarze uniwersalnym. Nie mogła ona być – rzecz jasna – tworem stricte idealnym, narzucanym od zewnątrz człowiekowi, ograniczającym jego wolność wybory i zamkniętym. Człowiek bowiem – czego świadomość posiadał francuski egzystencjalista – jako gatunek i jednostka ciągle się rozwija i ewoluuje, a w globalizującym się świecie musi podejmować ryzyko egzystowania w różnych kulturach. Idea ta nie mogła i nie może być teraz i w przyszłości obca ludzkim, dlatego powinni ją nieustannie tworzyć, performować w granicach, które nie przekreślałyby istoty człowieczeństwa człowiek teraz i w bliższej oraz dalszej przyszłości. Uwagi końcowe Zarówno w swych powieściach, opowiadaniach, dramatach, ale i esejach Camus konsekwentnie rozwijał samodzielną filozoficznie koncepcje bytu człowieka, w której najważniejszym momentem było twórcze znaczenie buntu, mające za zadanie nieustanne weryfikowanie kondycji ludzkiej w świecie, tropienie powstających dla niej zagrożeń. Bunt bowiem powinien być oparty na indywidualnej aktywności oraz grupowym uczestnictwie w przedsięwzięciach mających na uwadze obronę godności jednostkowej poza różnicami kulturowymi, klasowymi, religijnymi, pod warunkiem, że nie godzi w naturalną solidarność jednostek ludzkich. Bunt, któryby nie brał pod uwagę tej solidarności i wynikającej z niej miłości do ludzi, ich naturalnego świata życia, musiał być z natury wyalienowaną formą rewolucji przeciwstawiającej człowieka człowiekowi. I na ty zdaje się polega aktualność oraz wartość piśmiennictwa francuskiego intelektualisty w globalizującym się obecnie świecie.

Bibliografia [1] R–M Albérès i inni, Camus, Collection Génies et Réalités, Hachette, Paris 1964. [2] A. Camus, Człowiek zbuntowany, (w:) idem, Eseje, Wydanie drugie, PIW, Warszawa 1974. [3] A. Camus, Pierwszy człowiek, PIW, Warszawa 1994. [4] F. Estrade, Człowiek i twórca: Albert Camus, MUZA SA. Warszawa 2008. 23


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

[5] I.S. Fiut, Człowiek według Alberta Camusa. Studium antropologii egzystencjalnej, Wydawnictwo KKL–A, Kraków 1993. [6] W. Szydłowska, Camus, Seria: Myśli i Ludzie, Wiedza Powszechna, Warszawa 2002. [7] W. Natanson, Szczęście Syzyfa, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1980. [8] O. Todd, Albert Camus, une vie, Gallimard, Paris 1996. ●

ROZMOWA Krzysztof Wyszkowski, Anna Łabieniec WAŁĘSA. CZŁOWIEK Z NASZYCH ZŁUDZEŃ Anna Łabieniec: Film „Wałęsa. Człowiek z nadziei” Andrzeja Wajdy miał pokazy przedpremierowe w Wenecji i tydzień temu na Międzynarodowym Festiwalu Filmów Fabularnych w Toronto. Rozgorzała dyskusja o filmie, który już został wybrany jako reprezentant polskiej kinematografii do Nagrody Oscara. Jakie są Pana pierwsze wrażenia po obejrzeniu filmu jako uczestnika przedstawionych na ekranie wydarzeń? Krzysztof Wyszkowski: Pierwsze wrażenie to zmęczenie płynącą z ekranu agresją, twarzą aktora odtwarzającego rolę Wałęsy, on przez cały czas mówi podniesionym głosem. I wywołujący śmiech zamysł pokazania Wałęsy jako olbrzyma w kufajce – pouczającego, grzmiącego, przytłaczającego, agresywnego. Po dwóch godzinach można mieć tego dość. A. Ł.: Jak obraz wydarzeń które rozegrały się między 1970, a 1989 rokiem ma się do prawdy historycznej? Czy twórcom udało się odtworzyć realia, atmosferę tamtych dni? K. W.: Zacznę od kwestii osobistych. Mojego nazwiska nie umieszczono w napisach końcowych, jako osoby która została przedstawiona w tej historii, ale w filmie jest scena ukazująca wydarzenia, które rozegrały się w rzeczywistości w moim mieszkaniu i w scenariuszu występuję jako Korowiec 2. Ta scena została zupełnie w filmie przekłamana, nie tylko w sferze realiów mniej znaczących, tzn. rozegrała się naprawdę w przyzwoicie utrzymanym mieszkaniu – głodówkę protestacyjną prowadziliśmy u mnie w salonie, gdzie stały normalne meble, na ścianach wisiały obrazy, była masa książek. W filmie widzimy obskurne pomieszczenie o charakterze biurowym, a strajkujących na materacach rzuconych na podłogę. Ale to detale. Najważniejsze jest ukazanie postaci Wałęsy i roli jaką odegrała w tej scenie – wchodzi olbrzym w kufajce i grzmiącym głosem poucza nas, że wszystko co robimy, robimy źle, ale obiecuje nam pomóc i zostawia swoją wizytówkę. Śmiech ogarnia każdego, kto tę scenę pamięta z rzeczywistości – Wałęsa był prostakiem ledwo potrafiącym czytać i pisać i skromniutki, drobniutki, wystraszony, siedział na stołeczku, na którym go posadziłem, wszystkiemu się pokornie przysłuchiwał kiwając głową. Gdy odważył się zabrać głos, mówił rzeczy zupełnie absurdalne, radził, żeby mordować milicjantów – za każdego aresztowanego miał ginąć jeden milicjant. Radził, żebyśmy rzucali wiązki granatów na komisariaty i to wszystko mówił na podsłuchu… Zrobiłby wrażenie prowokatora, gdyby nie był tak oczywiście zagubiony, nieudaczny, niezdatny do takiej roli. Swoją drogą do dzisiaj nie została wyjaśniona kwestia tych terrorystycznych pomysłów Wałęsy, a w filmie została zupełnie pominięta. Po chwili wszyscy go zignorowali i tylko Andrzej Gwiazda miał cierpliwość, żeby tłumaczyć na czym polega walka bez przemocy. Wałęsa było poniżej przeciętnego robotniczego 24


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

poziomu. Później jego funkcja polegała na wożeniu nas swoją warszawą i różnych „przynieś, podaj, pozamiataj”. A u Wajdy to my zostaliśmy pokazani jako zagubieni ludzie, którymi Wałęsa się opiekuje… Jedyną rzeczą prawdziwą w tej scenie był trzymany przeze mnie afisz żądający uwolnienia mojego aresztowanego brata. Ale to nie jest u Wajdy najgorsze. Film jest bezczelnym kłamstwem, przekręceniem prawdy nie o 180 stopni, ale o 179, coś tam jest z prawdy, ale tylko dla pozoru. Realizatorzy powołują się na źródła historyczne, autor scenariusza twierdzi, że korzystał z akt IPN, powstało kilka prac historycznych na ten temat, film ma konsultanta historycznego Andrzeja Friszke, a jasne jest, że ich wspólnym zamiarem było kompletnie załgane prawdy. Dokumenty mówią, że Wałęsa współpracę z SB dla pacyfikacji buntu podjął już 14 grudnia 1970 roku. 15 grudnia, jeszcze zanim padły pierwsze trupy, działał już w sposób uzgodniony ze Służbą Bezpieczeństwa i dyrekcją stoczni. To dlatego tego dnia był aż trzy razy na komendzie milicji. Tego w filmie nie znajdziemy. Absurdem jest scena w której Wałęsa dowiaduje się o wybuchu strajku od sprzedawczyni, od której kupuje wózek dla dziecka. Jak stoczniowiec dotarł do sklepu nie widząc, że protestujący robotnicy są na ulicach? Jakim cudem członek ZMS i tak zwanego młodzieżowego aktywu robotniczego nie zdawał sobie sprawy z nastrojów robotników? Następnym kłamstwem jest to, że w tym momencie rodzi mu się dziecko. W rzeczywistości urodziło się już dwa miesiące wcześniej. Bzdurą jest to, że w areszcie straszą go, iż nie zobaczy nigdy syna. Zna go już od dwóch miesięcy. To zostało w filmie użyte, aby uwiarygodnić jego zastraszenie i usprawiedliwiać to, że podpisał zgodę na współpracę. Atmosfera przesłuchania – krzyki katowanych, wynoszeni nieprzytomni, zakrwawieni więźniowie są totalnym kłamstwem, takie sceny rozgrywały się przed 19 grudnia, zanim przywieziono Wałęsę do Komendy Wojewódzkiej. On był tam dla werbunku i wtedy nie było walk, to było po wszystkim. Pokazywanie takiego tła jest nadużyciem. Wałęsa nie był nigdy bity, nie grożono mu, nie wywierano na niego presji. On sam nigdy nic takiego nie twierdził. I nie chodziło o podpisanie jakichś protokołów. Wałęsa własnoręcznie napisał zobowiązanie DOBROWOLNEJ, ŚWIADOMEJ WSPÓŁPRACY z SB i wybrał sobie pseudonim, a potem przez całe lata donosił i brał za to pieniądze. To co widzimy na ekranie jest wyłącznie wymysłami Wajdy, aby postać Wałęsy uwiarygodnić w oczach widzów zagranicznych i usprawiedliwić jego współpracę z SB. A. Ł.: Robert Więckiewicz, znakomity aktor charakterystyczny właściwie nie zagrał Wałęsy, ale go sparodiował. Opanował jego specyficzny sposób poruszania się, mówi jego głosem, dzięki charakteryzacji bardzo go fizycznie przypomina. A co z wymową tej postaci? K. W.: Najbardziej irytują mnie w tym filmie chwyty działające na podświadomość widza. W rzeczywistości Wałęsa w tamtych czasach był małym, wystraszonym niedorajdą, nie potrafiącym się wysłowić, potakującym, słuchającym innych, dostosowującym się do sytuacji. Starał się wyłapać intencje rozmówcy i za nimi podążał. W filmie widzimy potężnego, wręcz kolosa, górującego nad otoczeniem, ryczącego, pouczającego, dominującego. Dodam, że nie jestem bardzo zdziwiony taką wymową filmu, gdyż czegoś w tym rodzaju się spodziewałem. W 1980 r. w czasie strajku w stoczni przeprowadziłem wywiad z Andrzejem Wajdą dla biuletynu „Solidarność”. Po kilku pytaniach wywiad przerwałem, bo byłem zdumiony, tym jakie słynny reżyser mówi kompromitujące głupstwa. Spotkałem się podczas strajku również z Głowackim i pamiętam jego zdumioną minę, gdy wręczyłem mu tom prozy Gombrowicza wydany przez moje wydawnictwo podziemne. Robotnicy i Gombrowicz – to przekraczało jego wyobraźnię. 25


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

A. Ł.: Jak ocenia Pan sceny takie jak: esbek klękający podczas rewizji przed telewizorem z którego przemawia papież, milicjantka karmiącą piersią dziecko aresztowanego Wałęsy? Obawiam się że z filmu Amerykanie zapamiętają tylko milicjantkę karmiącą piersią... Podczas pokazu w Toronto kanadyjscy widzowie i to ci bardziej wyrobieni kinomani, którzy chodzą na wszystkie festiwalowe projekcje, zdawali się nie kupować tej konwencji – film jest generalnie komedią, a nie opartym na faktach dramatem. Spodziewano się raczej kolejnego dzieła typu „Człowiek z marmuru”, „Człowiek z żelaza”, a tu dość przaśny, nie zawsze zrozumiały dowcip walił z ekranu bez litości. K. W.: Scenę z karmiącą milicjantką odbieram jako typowy gag filmowy, cały film jest utrzymany w konwencji między „Rejsem” Piwowskiego, a jakimś produktem jarmarcznej rozrywki, bije z tego niesłychana wulgarność, nie tylko w tej scenie, ale mój niesmak budzą inne, w których robotnicy mówią głupawym, prostackim językiem. Może jest to język Wałęsy, ale poza nim bardzo nielicznej grupy. Proszę pamiętać, że w stoczni pracowali normalni, kulturalni ludzie, o pięknych patriotycznych postawach. Do Gdańska zjechali Polacy po różnych życiowych przejściach, byli uczestnicy Powstania Warszawskiego, Polacy wygnani z Kresów, którzy znaleźli swoje miejsce i pracę w stoczni. Byli wśród strajkujących wręcz ludzie wyrafinowani kulturowo. Dlatego obraz który widzę na ekranie wywołuje mój protest. To nieprawdziwy obraz nie tylko w szczegółach, ale i w tak ważnych uogólnieniach. A. Ł.: Jest w filmie Wajdy kilka sytuacji, których uczestnikami, świadkami było wiele osób, jak moment zatrzymania strajku w filmie przez Henrykę Krzywonos, osobę której rola według licznych relacji była marginalna. Tymczasem postacie Anny Walentynowicz, Aliny Pieńkowskiej funkcjonują w filmie jako tło. Czy jest to próba wykreowania nowych bohaterów? K. W.: W filmie mamy scenę zatrzymania strajku, jaka rozegrała się 16 sierpnia. Widzimy na ekranie, że Walentynowicz popiera zakończenie strajku i dopiero gdy Krzywonos interweniuje – wraz z nią zatrzymuje ludzi. W rzeczywistości było odwrotnie – to Wałęsa ogłosił zakończenie strajku, a Walentynowicz i Pieńkowska protestowały. Krzywonos nie pracowała w stoczni i nie brała udziału w podjęciu decyzji o kontynuowaniu strajku. Gdy Walentynowicz i Pieńkowska zatrzymywały ludzi i zamykały bramy, to Wałęsa biegał i wołał: wychodźcie, wychodźcie! Dopiero gdy został ogłoszony strajk solidarnościowy, zmienił stanowisko i się do tego przyłączył. W filmie jest zupełnie inna historia – niezłomny Wałęsa, wbrew Walentynowicz, decyduje o podjęciu nowego strajku! A. Ł.: W filmie niewiele miejsca poświęcono okresowi, gdy internowano Lecha Wałęsę, a to ciekawy moment, o którym wciąż niewiele wiemy. K. W.: Wiemy sporo na podstawie dokumentów, tyle że ta wiedza nie przebija się do opinii publicznej. Pierwszy okres internowania który Wałęsa spędził w Warszawie był czasem, gdy Danuta Wałęsowa z Wachowskim udali się do stoczni i zapewniali ludzi, że Lech prowadzi rozmowy i wszystko będzie dobrze. Wałęsa rzeczywiście w tym czasie rozmawiał i popierał wprowadzenie stanu wojennego. Władze trzymały go pod ręką do użycia w operacji „Renesans”, czyli odtworzeniem „Solidarności” bez tak zwanej ekstremy. Ale w pewnym momencie władza oceniła, że stan wojenny na tyle się powiódł, że nie muszą iść na to ustępstwo. I wtedy odesłali Wałęsę do Arłamowa, ale nie do obozu dla internowanych, tylko trzymali go oddzielnie, gdzie go dobrze karmili i nie żałowali alkoholu. W 1982 roku Wałęsa napisał do Jaruzelskiego list jako 26


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

kapral do generała, czyli mówiąc dosadnie, dał d… Zaoferował SB współpracę, pomoc, prosił o telefon, na który mógłby zawsze dzwonić, gdyby zaszła potrzeba, zachował się jak szczeniak, który łasi się już nawet nie do pana, ale pańskiego pachołka. I wtedy puścili go do domu. A. Ł.: W oficjalnym obiegu funkcjonowało kilka wersji na temat tego, którędy Wałęsa dostał się do strajkującej stoczni. Na ekranie widzimy, jak jedzie na strajk tramwajem, a konwojujący go esbecy pytają zwierzchników, czy go „zdjąć”. Jak było naprawdę? K. W.: Ta scena ma uzasadnienie w operacji, która do dziś nie jest do końca wyjaśniona. Podczas kampanii prezydenckiej w 1990 roku do naszego sztabu wyborczego zgłosił się funkcjonariusz działu obserwacji i powiedział, że eskortował Wałęsę do stoczni 14 sierpnia 1980 roku. To było absolutne zaskoczenie. Trwa kampania prezydencka, a tu taki gość! Na pytanie co go skłoniło, żeby przyjść, powiedział, że już nie jest esbekiem i że pomyślał, że to będzie ciekawe się spotkać. Natychmiast posłałem kogoś po Wałęsę. Myślałem, że z tego coś wyniknie, Wałęsa przybiegł wystraszony, oczekiwałem rozmowy wyjaśniającej, że pojawią się ważne szczegóły. Wałęsa jednak był jakiś niechętny do rozmowy, zasłaniał się brakiem czasu i uciekł pod byle pretekstem. Sam zacząłem rozmawiać z esbekiem, opowiadał, że i mnie obserwował i mojego brata. Powiedział też, że eskortował Wałęsę do muru stoczni i pod murem kazali go dowódcy zatrzymać, a on zameldował, że już za późno, bo tam rzekomo „czekali na Wałęsę koledzy”. Wziąłem od niego adres i odwiedziłem go w domu. Opowiadał bardzo ciekawe rzeczy. W pewnym momencie do pokoju wpadła jego żona i krzyknęła: „Zapomniałeś, że ci powiedzieli, że jak będziesz gadał, to nie dostaniesz roboty w UOP–ie?!” I potem okazało się, że on został przysłany, aby potwierdzić wersję Wałęsy z autobiografii, że wszedł on do stoczni przez płot koło Bramy nr 1. Esbek to potwierdził, ale do dziś nie znalazł się żaden kolega, który tam miał czekać na Wałęsę. Jakiś czas później przypadkiem odkryłem jaki to był „kolega”. Przygotowując się do procesu wytoczonego przez Wałęsę, czytając akta IPN znalazłem TW o pseudonimie „Kolega”, który przejął Wałęsą za murem. W filmie tymczasem pokazane jest autentyczne miejsce wejścia Wałęsy do stoczni, kilka kilometrów dalej przy Bramie nr 3. W filmie Wałęsa skacze przez mur wchodząc na wielki metalowy śmietnik, których w tamtym okresie jeszcze nie było. To miało uwiarygodnić pokonanie wysokiego muru. Naprawdę stała tam skrzynia z piaskiem do posypywania drogi i barak magla (miejsce szmuglu materiałów ze stoczni). Film nie tłumaczy jednak, dlaczego on przybył na strajk dopiero w ostatniej chwili? Prawdopodobnie siedział w jakimś mieszkaniu operacyjnym czekając na instrukcje SB i podjęcie decyzji o wysłaniu go, gdy strajk się uda. Z tego widać, że akcja szantażowania Wałęsy trwa do dziś i film może być tego elementem. A. Ł.: Czy te niedokładności mieszczą się w prawie gatunku fabularnego do podkoloryzowania rzeczywistości, czy raczej mamy do czynienia ze świadomym przekłamywaniem historii pod z góry ustaloną tezę: utrwalenia funkcjonującego już w świecie mitu Wałęsy? K. W.: Ewidentnie mamy do czynienia z dziełem według zaleceń szkoły leninowsko– goebbelsowskiej – kłam jak najbezczelniej, kłam, a coś z tego pójdzie w świat, bo niewiele osób to sprawdzi u źródeł. Jeśli kłamstwo narzuci się w skali masowej, zwłaszcza na Zachodzie, to będzie funkcjonować stale i trudno będzie to zmienić. To jest leninowska szkoła filmowa, która miała zapewnić komunizmowi zwycięstwo. Wajda jawi mi się tu jako przedstawiciel tej szkoły, łże bezczelnie, konsekwentnie i nie ma żadnych ograniczeń. W momencie, gdy mamy już tyle ustaleń historyków, tyle źródeł z których można skorzystać, kiedy są konsultanci, żyją 27


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

świadkowie wydarzeń, robienie czegoś tak odległego od rzeczywistości przez reżysera z tak ogromnym doświadczeniem jak Wajda, może mieć tylko jedno wytłumaczenie. Nie jest to brak umiejętności, nie są to przypadkowe potknięcia, tylko świadome działanie. Czy nie jest szczytem wszystkiego ukazanie człowieka który pijał kawę na komisariacie ustalając z SB strategię postępowania, gdy jego koledzy ginęli na ulicach, który wysługiwał się władzy za pieniądze, jako herosa rzucającego się z gołymi rękami na czołgi? ● POGRANICZA Dariusz Pawlicki W DWÓCH ŚWIATACH JEDNOCZEŚNIE Dobrze pamiętam jak jeszcze niedawno, aby przenieść się w myślach w inne miejsce, odległe o wiele kilometrów, musiałem zamknąć oczy. Dopiero wtedy, gdy wizualna strona świata realnego, jakby przestawała istnieć, mogłem rozpocząć wizytę w owym „innym miejscu”. Przy czym to przenoszenie mogło odbywać się tylko wtedy, gdy stałem, leżałem bądź siedziałem. A obecnie może mieć miejsce także podczas wędrówki. Zmieniło się także i to, że owe wizyty w odległych miejscach, nie ograniczają się tylko do tego, co widzę. Towarzyszą im bowiem doznania słuchowe, dotykowe, zapachowe. Ale sprawa odwiedzania w taki sposób miejsc, przedstawia się teraz jeszcze o tyle inaczej, że są one odległe o tysiące kilometrów. Przebywam przykładowo na Manhattanie. A konkretnie na Morton Street, w środku Greenwich Village, którą zresztą lubię. I będąc tam, przypatruję się ceglanym ścianom domów, okiennicom w niektórych oknach. Następnie chodnikom ułożonym z dużych płyt kamiennych. Ale nagle przenoszę się na bliską mi Suwalszczyznę. Owe przenosiny, odbywają się prawie zawsze bezproblemowo, bez żadnego też okresu przejściowego. Po prostu w następnym momencie mogę znaleźć się, chociażby, na drodze leśnej wiodącej od Gościńca w stronę Przewrocia, a dalej ku Ciemnemu Lasowi nad Czarną Hańczą. Idąc po asfaltowej nawierzchni lub płytach kamiennych na wspomnianej Morton Street, odczuwam równocześnie pod butami miękkość piaszczystej drogi, a także, raz po raz, sztywność szyszki, świerkowej lub sosnowej. Pamiętam też wówczas o zwracaniu uwagi na wystające z ziemi grube korzenie. Zwłaszcza w jednym miejscu, gdzie wspomniana droga biegnie nieco w dół, jest ich wiele i są szczególnie grube. A za sprawą kolejnego deszczu, wypłukującego piasek i żwir, ukazują się następne. Przy tym niebo nad Greenwich Village, najczęściej błękitne z pojedynczymi lekkimi obłokami, jest równocześnie niebem nad lasem, przez który wędruję. Ów las znajduje się na północnych obrzeżach rozległej Puszczy Augustowskiej. Wszystkiego tego, jak wspomniałem, doznaję na jawie. A przy tym, moje oczy są otwarte. I wiem, gdzie przebywam ciałem i gdzie przebywam... duszą. No bo jeśli składa się na mnie ciało i dusza, a to pierwsze jest w jednym miejscu, więc w drugim musi być dusza; bo cóż innego? Łatwość poruszania się po wspomnianym miejscu, jak i po innych na Suwalszczyźnie, wynika z wielokrotnego i długiego przebywania w nich wcześniej. A także, co jest chyba oczywiste, z tęsknoty za nimi. Myślę nawet, że tęsknota, w formie jakiegoś zadośćuczynienia, daje mi w zastępstwie możliwość takiego podróżowania. W zastępstwie, gdyż nie zdarzy się żaden cud, i póki nie przelecę samolotem nad Atlantykiem, kora drzewa, którego dotknę, będzie korą drzewa rosnącego na przykład na Washington Square, a nie nad jeziorem Pogorzelec. O przenoszeniu się w konkretny punkt na Suwalszczyźnie decyduje nastrój, pragnienie 28


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

znalezienia się właśnie w nim, a nie gdzie indziej. Ale niekiedy powodem jest, co innego. Może to być na przykład... Lipcowy dzień był gorący. Czuć też było w powietrzu wstrętną wilgoć. Jeszcze gorzej było, gdy znalazłem się w podziemiach, na ruchliwej stacji metra o nazwie Union Square na Manhattanie. I właśnie wtedy dotarło do mnie wspomnienie styczniowego, wczesnopopołudniowego dnia. Mróz był kilkunastostopniowy, ale nie wiał wiatr. Ruszyłem z moim bratem ku brzegowi jeziora Pogorzelec. Weszliśmy na powierzchnię zamarzniętego jeziora. Jakakolwiek ostrożność w tym wypadku była najzupełniej zbędna, gdyż mieliśmy pod sobą przeszło trzydzieści centymetrów lodu. Śnieg sięgał za kostki i był dziewiczy. Jedynie w kilku miejscach natrafiliśmy na tropy saren, które ze wschodniego brzegu przeszły na przeciwległy. Biały puch iskrzył się w słońcu. Nad sobą mieliśmy intensywnie niebieskie niebo z nielicznymi obłokami. W oddali, na tle ośnieżonego lasu widać było dwóch wędkarzy. Raz po raz wstawali z siedzisk, i stawali przy przeręblach. Odczuwałem radość, że idę w zimowy dzień, pod pięknym niebem, w temperaturze, którą lubię. A obok podąża mój brat. Nie rozmawialiśmy, gdyż wszystko było oczywiste. Wejście do klimatyzowanego wagonu spowodowało, że znad jeziora Pogorzelec skutego lodem powróciłem do Nowego Jorku. I nastąpiło to w oka mgnieniu. Szczególnie mocno utkwiło mi w pamięci przebywanie w dwóch światach, gdy kilka tygodni temu szedłem przez Ridgewood na Queensie. Przemierzałem bardzo czyste, nie tylko jak na Nowy Jork, ulice, przy których stały jedno–, dwupiętrowe domy. Przed wieloma spośród nich znajdowały się niewielkie ogródki. Wiele rosło też tam drzew. Może właśnie te drzewa sprawiły, że w myślach znalazłem się w zupełnie innym miejscu. Nie, raczej nie one; na Ridgewood jest bardzo wiele klonów. Natomiast tam, gdzie przeniosłem się duszą, zdecydowanie dominują sosny i świerki, zaś klony są nieliczne. Przestałem odczuwać twardość asfaltowej nawierzchni pod podeszwami, gdy zszedłem z szosy. Dalej powędrowałem leśną drogą w stronę niewielkiego mostu na Gremzdówce. Ziemię pomiędzy pniami drzew pokrywał prawie jednolity kobierzec mchów. W miejscach, gdzie dominowały świerki, las wyglądał bajkowo, ale równocześnie tajemniczo. Wkrótce wyszedłem na otwartą przestrzeń. Przed sobą miałem Gremzdówkę, na której brzegach rosły liczne olchy. A po prawej stronie, spoza drzew i zarośli, przezierał fragment jeziora Miałkiego. Gdy oparłem się o poręcz mostku, zacząłem wpatrywać się w bystry nurt niewielkiej rzeczki. Za sprawą czystej wody widziałem piaszczyste dno, gęsto upstrzone fragmentami muszli małży i kamieniami rozmaitej wielkości. Raz po raz, w polu widzenia pojawiały się ławice drobnych ryb i pojedyncze, polujące na nie okonie. Ale to mogły być też jakieś inne ryby. Nie mogłem im się dokładnie przyjrzeć, gdyż były bardzo ruchliwe. Postaci umieszczonych we wnętrzu niedużej, przeszklonej kapliczki zawieszonej na drzewie, tuż przy moście, nie widziałem wyraźnie. Ale to niewidzenie było spowodowane tym, że ich nie pamiętałem. Na własne oczy widziałem je tylko raz jeden. Ale utkwiła mi w pamięci, mniej więcej, wielkość i kształt brązowej kapliczki. I na jej obserwacji, to moje połączenie z bardzo odległym punktem na Ziemi, urwało się. Doszedłem bowiem do Fresh Poind Road. A panujący tam ruch, na chodnikach i jezdni, wymusił uwagę.

29


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

1 sierpnia przemierzałem Brooklyn z południowego–wschodu na północny–zachód. Dzień był gorący – około 34’C w cieniu, ale, na szczęście, wilgotność jak na Nowy Jork, była niewielka – 40%. Wysoką temperaturę odczuwało się szczególnie na rozległych, wybetonowanych placach, na które nie rzucały cienia drzewa, ani ściany domów. Niewielu napotykałem ludzi, szedłem bowiem przez tereny zajęte przez liczne hurtownie, magazyny, niewielkie fabryki. I zupełnie niespodziewanie, jakiś szczegół dostrzeżony na trasie bądź jakaś myśl, która przemknęła mi wtedy przez głowę, sprawiła, że przeniosłem się w wiadome miejsce. Ale tym razem nie wspominałem tego, co kiedyś się wydarzyło. Dzień jest chłodny. Kolory liści na drzewach wskazują na początek jesieni. Mam na sobie kurtkę, a pod nią cienki sweter. Jest późne popołudnie i słońce znajduje się już nisko nad Lasem Pogorzelskim. Panuje cisza, jak to na Suwalszczyźnie ma miejsce już na długo przed zmierzchem. Panuje też całkowity bezruch. Ale przede wszystkim jest cicho. Tej ciszy mogę słuchać i słuchać. Takie dźwięki jak chrzęst żwiru pod podeszwami butów, tylko ją podkreślają. Schodzę z drogi gruntowej prowadzącej z Jeziork do Krasnopola, przechodzę przez łąkę i wdrapuję się na wzgórze. Siadam na grubej gałęzi pod niską sosną pochyloną za sprawą północnego wiatru, który stale tam wieje. On też ustala kierunek fal na jeziorze Głuchym. Te fale rozbijają się u podnóża wzgórza. Dlatego na wąskiej piaszczystej plaży jest zawsze pas piany, szerszy bądź węższy. Odgłosy monotonnych uderzeń dochodzą do mych uszu. Ale poza tym dźwiękiem istnieje wyłącznie cisza. Ze wzgórza widzę pojedyncze gospodarstwa rozrzucone nad brzegami jeziora. Każde z nich jest częściowo skryte pośród starych drzew i usadowione na niewielkim wzniesieniu, w jakie obfituje północna Suwalszczyzna. Robi się coraz chłodniej i jestem zmuszony zapiąć kurtkę pod samą szyję. Ale na... brooklyńskiej ulicy, jak było, tak jest skwarnie. Dzisiaj jest jeszcze goręcej. Do tego w powietrzu jest chyba wyłącznie wilgoć. Niestety, ale kilka podjętych przeze mnie prób przeniesienia się nad skute lodem jezioro Wigry, spaliło na panewce. To co zobaczyłem prezentowało się niewyraźnie, było bardzo rozmyte. Wyróżniłem w tej swoistej mgle jedynie zarysy wieży kościoła i wieży zegarowej na Półwyspie Klasztornym. Aby poczuć ulgę próbowałem wyobrazić sobie owiewające mnie zimne powietrze. Ale i z tego nic nie wyszło. Zdesperowany próbowałem pójść na całość i, mimo wszystko, wmówić sobie, iż jest bardzo zimno. Po czym ubrałem się, oczywiście w myślach, w sweter. Szybko jednak go zdjąłem, gdyż poczułem jeszcze wyższą temperaturę. Nie miałem już wątpliwości, że tego dnia moja dusza nie wyrwie się z Nowego Jorku. Najwidoczniej gorąco i zbyt wysoka wilgotność nie sprzyjają takim eskapadom. Główną przeszkodą jest jednak najpewniej wilgoć, która, gdy jest jej nazbyt dużo w powietrzu, sprawia, że dusza staje się zbyt ciężka. ●

30


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

SZKIC Igor Wieczorek NA ŻYZNYM ROZLEGŁYM POLU Zawsze dziwiła mnie łatwość, z jaką orędownicy kultury wysokiej, bo trudnej, piętnują dawców i biorców kultury niskiej, bo łatwej. Czyż wertykalny charakter sztywnego podziału kultury na jakąś o niebo wyższą i jakąś o niebo niższą nie kłóci się zasadniczo z horyzontalnym zasięgiem znaczenia terminu „Kultura”? A skoro w zasięgu znaczenia tego trudnego terminu leżą kryteria oceny wartości wytworów kultury, to trudno się oprzeć wrażeniu, że owe na pozór stabilne, niezawodne kryteria są w gruncie rzeczy niepewne, zmienne i elastyczne niczym nieczyste sumienia fałszywych proroków, tyranów, despotów i elitarystów, do których zaliczyć można wrogów kultury masowej. Bo przecież kultura masowa jest rodzoną siostrą demokracji, podczas gdy kultura elitarna jest wyrodną córą dyktatury. Świadczy o tym historia, a nie moje literackie widzimisię. Od niepamiętnych czasów wyniosłe elity społeczne strzegły kultury wysokiej przed zakusami mas, albo – dokładnie odwrotnie – próbowały ją masom narzucać – jak gdyby owa kultura była rękojmią władzy. I od niepamiętnych czasów twórcy kultury wysokiej w taki czy inny sposób, z lepszym lub gorszym skutkiem próbują się odżegnywać od niskich funkcji społecznych, które im przypisują despotyczne elity i nieoświecone masy. Jedynie twórcy kultury zwanej niską, masową, łatwą lub popularną idą z duchem jakiegoś społecznego postępu, bo ani niczego nie strzegą, ani nie narzucają, ani nie zakłamują. Czy trzeba ich za to potępiać? Wydaje mi się, że nie i chciałbym wiedzieć, dlaczego tak wielu wybitnych twórców polskiej kultury wysokiej obnosi się ze swą pogardą dla twórców kultury masowej. Zamiast świecić przykładem demokratycznej sympatii, szacunku i tolerancji dla niewątpliwych osiągnięć nieco mniej refleksyjnych, ale za to skutecznych, bo bardziej przystępnych twórców, wyniośli elitaryści wolą z nich kpić. A czynią to z taką perfidią, z takim poczuciem misji, że tracą z pola widzenia zarówno własną tożsamość, jak i cel owej misji. Przestają być artystami i stają się paszkwilantami. Być może wydaje im się, że stają się krytykami, ale grubo się mylą, bo krytyka oderwana od realiów społecznych i motywowana jedynie uczuciem głębokiej pogardy nie jest żadną krytyką, ale krzykiem rozpaczy albo aktem agresji. Czyż nie jest faktem znamiennym, że narodziny paszkwilu wiążą się bezpośrednio z upadkiem rzymskiego posągu, który przedstawia jakiegoś antycznego herosa? Ten posąg zwany Pasquino pochodzi prawdopodobnie z III w p.n.e, ale odnaleziony został dopiero w 1500 r. n.e. w bardzo śmierdzącym rynsztoku. Wiele wskazuje na to, że leżał w owym rynsztoku mniej więcej przez tysiąc lat służąc za kładkę tym, którzy nie chcieli ubrudzić sobie butów. A potem zamienił się w słup do umieszczania napisów zniesławiających obywateli wiecznego miasta. Tak właśnie narodził się paszkwil. Niezwykła historia Pasquino i jego potomka, paszkwilu, ma wiele wspólnego z historią współczesnej kultury wysokiej, która z powodu zadęcia swych nadgorliwych wyznawców podcina własne korzenie i staje się polityką, na domiar złego szkodliwą. Niczym senatorowie z wiersza Konstandinosa Kawafisa, twórcy kultury wysokiej stają się przede wszystkim wściekłymi paszkwilantami tudzież celebrytami w złym tego słowa znaczeniu. Stroją się w pawie pióra i wznoszą oczy ku niebu. Nie wygłaszają oracji i nie uchwalają praw, bo czują się bardzo zmęczeni i szkoda im na to czasu. Wolą pisać paszkwile i czekać na barbarzyńców, bo właśnie ci barbarzyńcy stanowią rację ich bytu. Czym byliby bez barbarzyńców? Z pewnością byliby niczym.

31


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

Nie będę wymieniał nazwisk tych wszystkich propagatorów polskiej kultury wysokiej, którzy miast pisać, rzeźbić, malować, czy komponować zajmują się paszkwilanctwem, bo nie chcę być jednym z nich. Wolę pozostać sobą, czyli poszukiwaczem przejawów jakiejś wzniosłości na żyznym rozległym polu zwycięskiej kultury masowej. ● FELIETON Tomasz Sobieraj PREZENT DLA BABCI, czyli Języki obce Jacka Dehnela Polska literatura geriatryczno–sanatoryjna wzbogaciła się o nową pozycję, wydaną (podejrzewam, że za nasze pieniądze) przez Biuro Literackie. Wywołane przez nią poruszenie od Kudowy do Połczyna, od Polańczyka do Ciechocinka i dalej, hen do Międzyzdrojów, nie ominęło także większych ośrodków i sprawiło, że zapach naftaliny i wody toaletowej Pani Walewska unosił się tej jesieni nad „krajem poetów i ubeków” (jak słusznie nazwał Polskę Zbigniew Herbert), tłumiąc woń butwiejących liści, niemytych nóg i kopanych na polach kartofli. Fryzjerzy mieli ręce pełne roboty kręcąc loki paniom udającym się do domów kultury na spotkania z autorem, którego literacka płodność pozwala wreszcie z powagą spojrzeć na rzesze autorów pomawianych o grafomanię tylko dlatego, że zdobią swoim nazwiskiem jedną książkę na rok. Oczywiście nie tylko starsze panie szykowały się tej jesieni, by obejrzeć garderobę i sygnet pierwszego dandysa III RP – jest taki specyficzny rodzaj młodych kobiet o niejednoznacznej urodzie, zazwyczaj pozbawionych adoratorów okularnic, z wąskimi zaciśniętymi ustami, skórą bladą i cienką oraz lichymi, lekko przetłuszczonymi włosami, ubranych w szare spódniczki, przyciasne, sfilcowane sweterki i grube ciepłe rajtuzy. One stanowią drugi szereg czytelniczek Jacka Dehnela. Szykował się też zapewne niestrudzony tropiciel grafomanii Maciej Robert, nawijając na szczotkę swoją wspaniałą grzywę, o której jednak chodzą słuchy, że to przypinka. Wdzięczyła się przed lustrem Małgorzata Sztachetka, postać tak bezbarwna, że aż trudno uwierzyć w jej istnienie. A cały ten rejwach z powodu Języków obcych, dziewiętnastego już „grzbietu na półce” trzydziestotrzyletniego klasycystycznawego literata i tłumacza – także z języków, których nie zna. Recenzja – w ścisłym znaczeniu tego słowa – nowej książki Dehnela nie jest konieczna, jako że cechy jego twórczości wymieniałem parokrotnie, wskazując na ich stałość porównywalną z babcinym przepisem na sernik. Zatem jedynie kilka uwag i dygresji na marginesie. Tradycyjnie jest to dla mnie wysilony popis pracowitego, zawsze poprawnego i spełniającego oczekiwania ulubieńca nauczycielek, który jednak nie jest swobodnym, utalentowanym i pełnym wdzięku klasowym orłem. Dehnel w pocie czoła, „z mozołem”, co sam przyznaje w wywiadzie w „Newsweeku”, składa słowa, by wyrobić normę, mając za złe „samozwańczym geniuszom”, że są genialni (a czy to ich wina, że są?). Frustracja kury jest zrozumiała – nawet jeśli to kuranioska, przodowniczka i ulubienica kierownika kołchozu, to orłem nigdy nie będzie, choćby cały kurnik, kołchoz a nawet sąsiednie gospodarstwa tak ją nazywały. Literat (no bo nie pisarz przecież) Dehnel, przedstawił w Językach obcych zbiór rekwizytów, wycinanek, rupieci, kotylionów, banalnych prawd, okraszonych tradycyjną u niego pewnością siebie młodego człowieka, który jeszcze niewiele przeżył, a już naucza i poucza, zaś całą mądrość czerpie z książek, co, jak dowodził Flaubert, jest kiepskim sposobem na jej zdobywanie i rodzi jedynie wykształconych głupców (przypomina mi się cudowny Goethe, według którego „od wiedzy 32


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

ciekawsze jest myślenie, a najciekawsza jest obserwacja”). Dehnel nie pyta, jak przystało na mądrego poetę czy filozofa, nie rozmyśla – on odpowiada, bo zna już odpowiedzi na wszystkie pytania, radzi i wskazuje, popadając w narcystyczne samouwielbienie. Jednocześnie jest jak pańszczyźniany chłop – zniewolony formą, rymem, rytmem, tapla się w sentymentalizmie rodem z pensjonarskiego sztambucha. Ciamka i nudzi. Przygnieciony Miłoszem i Kawafisem nie może wydobyć własnego głosu, a gdy mu się udaje, okazuje się to być jedynie pisk myszy. Nadyma się i przybiera pozy, stroi miny, kokietuje, oszukuje czytelnika projekcjami swojego wyidealizowanego wizerunku drugiego Herberta spotęgowanego Miłoszem. Jednak metafizyka, czyli rdzeń poezji, tak wyraźnie obecna u Mistrzów, dla światłego młodzieńca o postępowych poglądach to choroba wstydliwa, rodem zapewne z Ciemnogrodu. Bóg? – a kto to taki? Religijność – śmieszne obrzędy nacjokatoli. Kawafis przewraca się w grobie… Warto w tym miejscu zauważyć, że wielu było takich gierojów, ale zmieniali zdanie, gdy ogarniała ich trwoga przed Nieznanym albo wyczuwali koniunkturę. Jakikolwiek powód takiej konwersji, niesmak pozostaje. Oczywiście, niektórzy krytycy i koledzy literaci prześcigają się w bezwstydnym wazeliniarstwie – pierwsi piszą bzdury za pieniądze, drudzy licząc na wzajemność. Tych drugich można uznać za głupców. Pierwszych można wysłuchać, i zastosować prosty, znany z logiki chwyt do odczytania ich wypowiedzi – negację. Np. zdanie „Dehnel bawi się formą” należy czytać: „Dehnel nie bawi się formą” lub jeszcze bliżej prawdy: „Dehnel jest niewolnikiem formy” albo nawet „Forma bawi się Dehnelem”. Podobnie na odwrót należy czytać wypowiedzi samego autora, np. zdanie z wywiadu w „Newsweeku”: „Wbrew różnym krążącym o mnie opowieściom wszystko, co mam (…) zawdzięczam pracy własnych rąk” należy rozumieć: „Zgodnie z krążącymi o mnie opowieściami wszystko, co mam (…) zawdzięczam pracy …” (no właśnie, normalnie do pracy pisarskiej potrzebna jest głowa, ale skoro Dehnel upiera się przy rękach, niech tak będzie…). Jako że w Polsce niemal wszystko jest na opak, jedynie zaprzeczając temu, co czytamy i słyszymy w mediach, dowiemy się prawdy. Z małymi wyjątkami, które dla człowieka myślącego są oczywiste. Języki obce to książka dla kogoś, kto nie czytał Kawafisa, Eliota ani nawet Miłosza czy Herberta, jednak pragnie uchodzić wśród „słoików” za obeznanego ze współczesną poezją erudytę, ale z jakichś powodów (np. kulturowy kręgosłup, wykształcenie, smak) nie chce pić z rynsztoka zasilanego przez poetyckich barbarzyńców, półgłówków i niedouków, więc na początek wybiera utwory Dehnela – poprawne, epigońskie (ale ponowocześnie wyprane z duchowości), lecz nie dziadowskie. Inną grupą docelową są emerytki, którym wszystko jedno, i zawsze kupią książkę przywiezioną przez handlarza literaturą na spotkanie autorskie; za gwarancję jakości wystarczy im, że pan Jacuś ma taką schludną garderobę, ładnie udaje arystokratę, nie mówi „kurwa” tylko „ojejku” i może nawet odgina mały palec pijąc herbatkę. Przyjemny mężczyzna, ale w poważnym świecie to za mało nawet na bycie pseudoklasycystą. ●

33


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

POEZJA Łukasz Nicpan

Nowa Europa Kościoły stoją puste gdybym był dzieckiem zapytałbym ojca tato czy ten kościół jest popsuty? to byłoby nawet zabawne cytowano by mnie i stół wybuchałby śmiechem dokoła obrusa tam gdzie szumiała anielska husaria jest sala ćwiczeń (fitnes aerobik) tam gdzie rósł na drzewie i przerósł je Zbawiciel jest salon mody popsuty kościół! fajnie to powiedział ależ te dzieci mają powiedzonka gdybym był dzieckiem pewnie bym się pysznił poklaskiem bliźnich dorosłych do śmierci cywilizacji i kultur grzebalnych lecz już nie jestem więc mi żal tych pustek z krzywym gargulcem uwitym na wieżach szalonych katedr które ozdrowiały

34


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

Poezja po Oświęcimiu Szafy w niebie będą z dykty ściany lekkie biało tynkowane bardzo lekkie na nich krucyfiksy kaloryfery zawsze będą grzały to oczywiste dzieci które zabił pod Damaszkiem sarin leżą pod czarną folią pod bryłkami lodu to dla nich przygotowałem to lekkie niebo pośrodku ogrodu poeta z długopisem i podpartą brodą niemożliwy po Oświęcimiu zbolały bez rymu w koszuli flanelowej i spodniach od dresu

Bashobora Jest nas 60 tysięcy pod jednym dachem można go rozsunąć kiedy pada deszcz lub zasunąć kiedy nie pada Bogu to obojętne zamknięty czy otwarty On z czarnym księdzem z Ugandy ma kontakt nad markizami zjechali się z całej Polski usiedli pod jednym dachem biedni 35


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

okaleczeni nieuleczalni z ranami ojciec John Bashobora podnosi złotą monstrancję i prosi Pana uratuj tych biednych nieuleczalnych którzy tu siedzą pod dachem na miejscach numerowanych od rana do dwudziestej drugiej bez prawa włączania komórek i On ich leczy więc wstają precz odrzucają kule ten i ów lewituje tamta krzyczy w klasycznej grece wypruwa z siebie szatana stadion wrze podnosi się wiara i jak wulkan wybucha nad Wisłą szczęściem matek które dziś poczną bo już on się o to postara Bashobora – wysłannik Pana który przysnął lecz oto się zbudził i ratuje ocala leczy biednych ludzi pod tym dachem rozsuwanym gdy nie pada

36


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

Autostrada A2 To korytarz szpitalny gdzie łóżka nie stoją lecz jadą wyprzedzając jedne drugie w pędzie święci Pańscy pociągają niebo wielkim pędzlem przeszłość z tyłu przyszłość z przodu w dali dzwonią tutaj nikt nie umiera z monitorem w głowach na którym wykresu ostatnia wieczerza z histerycznym zapisem temperatur w nogach nic się tu nie zawęża wszystko się rozszerza bliżej stąd na lotnisko niż do prosektorium na przyśpieszonym filmie przekwitają twarze zwierzęta leśne stoją za drutami z domowych kot rozpłaszczył się w dywanik krwią wyszywany z wąsem z jelitami żaden tu świątek w zbożu nie marudzi nikt nie pozdrawia o drogę nie pyta na dobrą sprawę nie widać tu ludzi czy choćby koni pędzących z kopyta panuje cisza i tylko świst słychać w szczelinach płyt nagrobnych spod podwozia krzyża uciekamy bo gonią czy gonimy sami bo uciekają ci którzy nas gonią z przekrwionymi z gorączki światłami

T–shirt Nie świtka nie włosienica nie toga pod szyję mędrca nie szata–niewidka nie koszula pokutna coś więcej czyli prawie nic bez czarów Ariela oszczędnie z żartem w języku Szekspira na piersi 37


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

(lub na plecach gdzie wymarłe skrzydła) ta sama dla panów świata co dla niewolnika dejanira pospolita na wielkie okazje i małe potknięcia dobra na Abla dobra na Kaina na ścięcie i na przyjęcie

Wychodzący z metra Przodem idzie Holofernes sama głowa w czapce za nim Judyta dopiero za chwilę dowiemy się że w szortach obuta w sandałki potem znowu Holofernes łysy w okularach z miną kogoś kto nie zna Warszawy i znowu Judyta w spódnicy do kostek i z wargą przekłutą obrączką a potem Jan ochrzczony głowa ponad gruntem rozgląda się na obie strony wychodzimy spod ziemi po schodach jak z mitu

38


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

wyjeżdżamy na schodach ruchomych każdy w klatce jak z filmu na dwa projektory skierowane w nocne niebo w ten tłum nieznajomych zagęszczony gdzieś w przyszłości gdzieś u szczytu

● OPOWIADANIE Edward Wójciak BALLADA ŚWIĄTECZNA Nazwałem ją Senek, bo rzeczywiście była piękna jak sen. Kiedy zobaczyłem ją pierwszy raz w tomaszowskiej kawiarni Literacka, aż zakrztusiłem się piwem. Latałem za nią jak szalony, a kiedy już była moja, uciekałem od niej, jak najdalej umiałem. Aż ona uciekła ode mnie. Z tym, że zrobiła to z charakterem. Zniknęła z mojego życia nagle i skutecznie, na zawsze. Szukałem jej wszędzie, ale przepadła doszczętnie. Tak, jakby się rozpłynęła w powietrzu, nie zostawiając nawet odrobiny pyłu po sobie. Tylko w mojej duszy pozostał ogień, którego nie mogłem ugasić. A gasiłem go też ogniem, bo ja gasiłem ten wielki ból gorzałą. Mieszkałem jeszcze w akademiku szkoły półwyższej, jak z dumą wyrażała się dyrekcja o swoim Studium Nauczycielskim w Piotrkowie. Szkoła była aż za bardzo półwyższa, za to akademik całkiem–całkiem, jeszcze lepszy niż w niejednej wyższej. Na zajęcia już nie chodziłem. Balangi zdawały się nie mieć końca. Tuziny dziewczyn przewijały się przez pokój numer dziewięć przy ulicy Słowackiego numer sześć, ale żadnej z nich nie pamiętam. Aż w końcu stwierdziłem, że mam gigantycznego kaca, nie posiadam przy sobie nawet złamanego grosza, zbliżają się egzaminy, a ja nie jestem do nich dopuszczony. Co mogłem zrobić? Urządziłem pożegnalną libację za pieniądze Lucy. Finał był opłakany. Nieźle po północy chłopcy z drugiego roku zaczęli narzekać na hałas. Jaki hałas, do diabła? Czy muzyczka z puszczanej w kółko wielkiej winylowej płyty z marzycielskimi songami o miłości w wykonaniu Lennona i McCartneya mogła wywołać skojarzenia z hałasem? Chyba tylko u takich baranów jak ci, z drugiego roku. Bo jakże grubą skórę i drewniane ucho trzeba było mieć, żeby nie pokochać nad życie milutkiej i nastrojowej piosneczki It’s Only Love z longaRubber Soul? Paul śpiewał, a my mu tylko wtórowaliśmy: I get high when I see you go by My oh my. (…) It’s only love, and that is all, But it’s so hard loving you.

39


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

A oni walą w drzwi i w ściany, przeszkadzają nam uparcie w kontemplacji ulubionych tekstów, niewinnie wyśpiewywanych na temat najwspanialszej sprawy na świecie, jaką w tamtych czasach niewątpliwie dla nas była miłość, bo przecież wszystkie piosenki Beatlesów były po prostu o miłości. No to my słuchamy, a te zwierzaki z drugiego roku przez drzwi narzekają, że bawimy się nieco zbyt głośno. Oni nie potrafią się przy takim hałasie uczyć. Mają przeto pytanie: czy to jest akademik, czy może to jest burdel? Nie zwracaliśmy za bardzo uwagi na ich utyskiwania, choć mnie już zaczynało lekko ponosić, ponieważ zza tej ściany coś jakbym rozpoznawał znajomy paskudny głos. Na razie jednak śpiewaliśmy dalej, a chłopcy z Wysp tym razem zaledwie nam wtórowali: There are places I’ll remember. All my life though some have changed. Some forever not for better. Some have gone and some remain (…) Widocznie trochę z tą nostalgią przesadzaliśmy, bo łomotanie do drzwi stało się nie do zniesienia. Stanowczo odechciało nam się śpiewać przy tym zagłuszaniu. A oni jeszcze: – Jeśli w tej chwili nie przestaniecie wyć, dzwonimy po dyrektora. Burdel z akademika robicie? Tak przez drzwi przemawiali do nas, mocno już zaprawionych, wydzierających się na całe gardło koneserów muzyki Beatlesów, melancholijnie nadawanej z jedynej płyty, jaka znajdowała się w pokoju numer dziewięć. Pomimo dużego rauszu w końcu rozpoznałem pośród innych ten znienawidzony głos, a należał on do Lisowatego. To on najgłośniej tokował, starając się przekrzyczeć pozostałych. Nareszcie miałem go bardzo blisko, bo tylko przez grubość drzwi. Jego – sprawcę moich nieszczęść. To ten kundel wtedy w nocy wpuścił Senek do akademika, nagadał jej na mnie i tak ją podbuntował, że zdecydowała się wedrzeć do pokoju numer dziewięć. Poniewierające się na stole, pośród ponadgryzanych kromek zeschniętego chleba, pończochy i staniki – to jeszcze nie byłoby nic takiego. Zastała mnie w łóżku z Lucy. Otworzyłem gwałtownie drzwi i wciągnąłem gościa do środka. Chwyciłem go mocno za ucho. Nie dawałem żadnego luzu, kiedy prowadziłem go pomiędzy rzędami rozbebeszonych łóżek i syczałem głośnym szeptem, wprost do tego całkiem fioletowego już ucha, takie słowa: – Tak sukinsynie, pewnie że to jest burdel, a nie akademik! Drugi rok mieszkasz w burdelu i jeszcze się pytasz? Trzeba się było zapytać wtedy, kiedy wprowadzałeś do tego burdelu moją żonę! Zatrzymałem się z nim przy łóżku Wołodii Krolla, który nie wiedząc o tym, z przyzwyczajenia wykonywał swoje śmieszne ruchy, chociaż jego chudziutkiej narzeczonej nie można było dojrzeć wśród zwałów kołder i koców, a może nawet jej tam wcale nie było. Przemaszerowałem z tym obrzydliwym uchem obok łóżka Gladiatora, chociaż on sam nie widział nas, zajęty odpinaniem skomplikowanego zapięcia spódnicy podnieconej do białości Irenki. Defilowałem z tym uchem obok zastygłego w podniosłej ekstazie poety Łypa, który rozprawiczając kolejną kartkę papieru, pogrążony w swym szaleństwie, zapamiętale wygniatał kciukiem wielką krostę z pomarszczonego wysiłkiem twórczym czoła. Minęliśmy zakochanego Ryśka Listewkę, wpatrzonego nieprzytomnie w głębię czarnych oczu swojej Marioli, i pijanego jak zawsze Marynarza, zdzierającego ciuchy z jakiejś dopiero co przyprowadzonej z ulicy podejrzanie wymalowanej latawicy.

40


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

Aż kółko się zamknęło i doszedłem do mojego wyra, na którym półleżała Lucy, podobno przedtem dziewczyna Lisowatego, ubrana jedynie w śmiesznie małe majteczki z motylkiem. Otworzyła leniwie jedno oko i rzekła: – Weź go, kochany, i zabij – po czym ponownie zapadła w drzemkę. To było takie proste! Ta niby głupia Lucy jest geniuszem! Przecież o to mi chodziło, przecież ja cały czas chciałem zabić tego Lisowatego! Zaniechałem targania ucha i wziąłem się za duszenie. Nie szło mi, bo wyślizgiwał się z moich rąk mokry jakiś i nieprzyjemny. Aż udało mu się uchylić kopem drzwi i już prawie mi się wyrwał, kiedy zobaczyłem wiszącą gaśnicę. – Zabiję go tą gaśnicą – przemknęła mi przez pijaną głowę myśl triumfalna. Gaśnica była bardzo ciężka i wymykała mi się z rąk, podobnie jak Lisowaty, który przebiegle wykorzystał moment i już po chwili na czele reszty drugiego roku, dużymi susami, ze straszliwym rykiem pędził w kierunku schodów. Ponieważ gaśnica uderzyła zbijakiem o podłogę, zaczęła wyrzucać ogromne ilości śniegu. Zacząłem ich gasić. Na całej długości korytarza, po którym goniłem strugami śniegu uciekających intruzów, ze ścian spadały tynki razem z portretami partyjno–rządowych dostojników. To było tuż przed Świętami Bożego Narodzenia, kiedy dyrektor wyrzucił ze szkoły wszystkich nas, mieszkańców pokoju numer dziewięć akademika przy ulicy Słowackiego sześć w Piotrkowie Trybunalskim. Zapowiedział przy tym uroczyście, że dopóki on będzie dyrektorem studium, żaden mężczyzna z Tomaszowa nie będzie przyjęty na tę „uczelnię”. Podobno słowa dotrzymał. * Początek grudnia. W Tomaszowie królowała prześliczna, biała zima, kiedy zawitał do niego syn marnotrawny, czyli ja. Sierota raczej, bo mój tata zmarł już dawno, a mama dopiero przed rokiem. Byłem przeraźliwie sam. Starszy brat odwalał wojsko, jako największy wróg polskiego narodu oraz siła antysocjalistyczna. Wiosną esbecy, przebrani za „aktyw robotniczy”, pobili go drewnianymi pałkami na dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego. Prosto z więziennego szpitala zawieźli go, podobnie jak wielu innych, na przyspieszoną komisję poborową, a stamtąd do jakiejś zaplutej jednostki wojskowej. „Studenci – do nauki, pisarze – do piór”, darła się wtedy propaganda. No cóż, brat nie potrafił uszanować przywileju studiowania w PRL–u. Pierwszy dzień przesiedziałem, trzęsąc się z zimna w opuszczonym rodzinnym domku. Rozpaliłem resztką węgla ogień w starej kaflowej kuchni, ale opału było niewiele. Zasnąłem w ubraniu. Przed południem wyszedłem na miasto, gdzie spotkałem chłopaków. Rozpoczęły się świąteczne ferie, pozjeżdżali więc wszyscy. Stali jak dawniej naprzeciwko kościoła na Placu Kościuszki i pilnowali kasztana. Rufy, Drab z Hampusem, Owsiok, Elas, Wąż, Clay, Romanek, Kwaśny, Czombe, Szczygieł, Bolek, Larry, Dżaki i Eichmann – moi najwięksi przyjaciele. Przelecieliśmy się przez Tomaszowiankę, powtórzyliśmy w Tramwaju, poprawiliśmy na Dołku i tam zrobiło się nas jeszcze więcej. Dołączyliśmy do Ciurajli i dwóch Rosenbergów, rozpijających półlitrówkę pod lastriko – Wąż nazywał tak zimne nóżki, specjalność zakładu. Mój ty Boże, dużo nas wtedy było, trzeba przyznać. Doczłapał Toni z pijanym furmanem, który saniami, zaprzężonymi we dwa wielkie konie rozwoził opał. Węgielny właśnie sprzedał na lewo cały wóz towaru i opijał biznes. Po jakimś czasie telepaliśmy się drogą do Spały, śpiewając ulubioną piosenkę patriotyczną z repertuaru Claya: „Lance do góry, szable w dłoń, bolszewika goń, goń, goń....”. 41


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

Na pokładzie mieliśmy skrzynkę wódki. Nie powiem dokładnie, kto z nami jechał, bo bez przerwy ktoś spadał z tych sań. Prawem doboru naturalnego tylko najsilniejsi dotarli do Spały. Knajpę Pod Żubrem jeszcze pamiętałem, resztę nad ranem opowiedziała mi milicja. Aresztowali nas wszystkich tuż pod domem Węgielnego, gdzie dotarły późną nocą niekierowane przez nikogo mądre szkapy, ciągnące śnieżną nocą przez dystans dziesięciu kilometrów wóz z dobrze rokującymi młodymi koneserami mocniejszych trunków. Nad ranem pałkarze coś tam ode mnie chcieli, ale ja za bardzo nie kontaktowałem. Wyrzucili mnie z komendy na ulicę, prosto w bielusieńką zaspę. Pobrudzili tylko śnieg. Z tego śniegu podniosła mnie Żółta Matylda. Nie wiem, skąd tam się wzięła. Podała mi rękę i po prostu podniosła mnie z zaspy. Musiałem się fatalnie prezentować, ale nie dała mi tego po sobie poznać, tylko zdecydowanie ujęła mnie pod rękę i nadającymi szybkie tempo kroczkami, opuściła wraz ze mną zagrożoną strefę. W drodze przez Park Rodego do jej domu przy ulicy Polnej, nie powiedzieliśmy do siebie ani jednego słowa. Patrzyłem na nią ukradkiem, a chociaż znałem dobrze, nie poznawałem jej. Wydoroślała i spoważniała. Była kobietą – dojrzałą, dużą i piękną kobietą. Ona zawsze była duża i pulchna, choć nigdy za gruba. Można powiedzieć, że była grubej kości. To, co najbardziej mnie w niej ujmowało, to jej szeroka, otwarta twarz ozdobiona szczerym uśmiechem. I jakby zawsze zdziwione brązowe oczy, o nieśmiałym, wybaczającym wejrzeniu małej dziewczynki oraz spokój i opanowanie. Ta twarz pozostała taka, jaką ją zapamiętałem. Może dlatego bez pytań, bez najmniejszego oporu, poszedłem wtedy za nią. Jak przedszkolak. Kiedyś bywałem w jej domu, więc pamiętałem dobrze jego zapach. Był taki sam jak zapach mojego domu, z czasów kiedy wszyscy jeszcze byliśmy razem – pachniało r rodziną. Pomieszane wonie zupy pomidorowej z kluskami i swieżo upieczonego drożdżowego ciasta. Ten zapach pozostał w domu Matyldy do teraz. Nie zadawała żadnych pytań. Poprosiła mnie, abym poszedł do łazienki, ponieważ nieładnie pachnę. Nawet rzuciła za mną jakimiś ciuchami. Potem opowiedziałem jej moją historię w wielkim skrócie. Pokiwała głową ze zrozumieniem, po czym bez zastanowienia powiedziała: – Filipku mój kochany, kocham cię nad życie,tak jak zawsze cię kochałam. Zostań ze mną. Mój dom zawsze będzie twoim domem. Nie mów nic – wiem, co czujesz. Nie musisz mi się z niczego tłumaczyć, rób jak uważasz. Posiedziałem u niej do wieczora, lecz męczony niekończącym się kacem wierciłem się i kręciłem, aż w końcu powiedziałem, że muszę wszystko sam przemyśleć, najlepiej u siebie na Niskiej. Dała mi na drogę kilka banknotów. Już w sklepie monopolowym stwierdziłem, że można za to pić oszczędnie jakiś tydzień. Nie – żyć przez tydzień, lecz – pić. Wtedy pierwszy raz w moim życiu poczułem zagrożenie ze strony alkoholu. Ale byłem bardzo młody. Myśl ta jak szybko przyszła, tak jeszcze szybciej odfrunęła. Po prostu mój organizm ją odrzucił. Zrobiłem podstawowe zakupy i pomknąłem do domu. Rozpaliłem w starym, kaflowym piecu wielki ogień, zużywając cały pozostały zapas węgla. Odkurzyłem radio Stolica, po czym włączyłem je do sieci. Myślę, że z wdzięczności za ten dobry uczynek stare radio rozdarło się moją ulubioną od lat zapowiedzią: – This is Radio Luxemburg – The Station of Your Stars – Bang! Słuchałem jak oczarowany najnowszego utworu Stonesów, którego tekst trochę poprawiał mi samopoczucie: W oku cyklonu na świat mnie wydała, Wrzeszczałem na matkę, a burza szalała: Wszystko w porządku, ale teraz przecież jest już wszystko w porządku! 42


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

Czułem jak serce rwie się i rośnie odwaga: To jestem ja – Jumpin’ Jack Flash, a cała reszta – to blaga, blaga, blaga! Radość jakaś bez powodu wstąpiła w moje serce. Poczułem się wolny, lekki jak piórko. Może dlatego, że opróżniłem prawie całą półlitrówkę gorzkiej żołądkowej, świat wydał mi się piękny, przyjemny oraz zupełnie nieskomplikowany. Miałem gdzie mieszkać, co zjeść, miałem co wypić. O przyszłość będę się martwił jutro. Za oknem wielkie płatki śniegu opadały na grudniową ziemię wolno, wolniej, coraz wolniej, aż stanęły. Całkowicie zastygły w zimowym powietrzu. Właśnie wtedy musiałem zasnąć przy porżniętym nożem stole. We śnie przyszła do mnie matka. Usiadła blisko, bliziuteńko. Była całkiem realna, jak żywa. W tym śnie pamiętałem, że przecież ona nie żyje, ale nie obawiałem się jej, nie chciałem jej płoszyć, pragnąłem, aby została ze mną jak najdłużej. Czułem wyraźnie ciepło bijące z jej rumianych policzków, kiedy otulała mnie swoimi ramionami. Odczuwałem ich kochany ciężar, jakby brała mnie pod opiekę. W powietrzu drgał również całkiem wyraźnie jej niezapomniany, matczyny zapach. Pachniała tak, jak pachną wszystkie matki świata – domowym obiadem, drożdżowym ciastem, obietnicą i przebaczeniem. Obietnicą i Przebaczeniem. Przebaczeniem. Całym ciałem i całą duszą wiedziałem że mi przebacza, że mi wszystko przebacza. Nie poruszała ustami, a ja słyszałem jak do mnie szepce jakieś słowa, tylko nie mogłem zrozumieć ich treści. Nachyliła się nisko, niziutko, i wtedy poczułem jej policzki na mojej twarzy i znany najukochańszy na świecie pocałunek. Pocałunek mojej ukochanej, niezapomnianej, jedynej Mamusi. Odwiedziła mnie, była ze mną, była u mnie. Nikt nigdy nie przekona mnie, że to nie była prawda, że nie złożył mi wizyty przyjazny duch mojej mamy. Czułem jeszcze jej usta i uścisk ramion, kiedy odpłynęła miękko, a ja budziłem się, a potem jeszcze nie całkiem rozbudzony gorączkowo szukałem jej po kuchni. Ale na próżno. Pozostał po niej tylko delikatny zapach matczynej obecności w powietrzu, a także zamęt w mojej głowie, w której kołysało się monotonnie kilka zaledwie słów: „Wypchane bociany, wypchane bociany, wypchane bociany...”. Złapałem się za głowę, potrząsałem nią i biegałem po kuchni, pragnąc pozbyć się natręctwa – ni to głosu, ni to myśli. Ale wypchane bociany nie chciały wcale mnie opuścić. Zalałem je więc szklanką wódki i położyłem się do łóżka. Zasnąłem jak kamień snem bez marzeń. Nazajutrz obudził mnie niesamowity blask bijący z okien. Widać śnieg sypał przez całą noc, bo okna były zawiane prawie do połowy. Grudniowe ukośne promienie słońca odbijały się od śniegowej tafli, przebijając szyby złotymi strzałami. Prosto w moje oczy. I przypomniały mi się wypchane bociany. Były! Dwa wielkie wypchane bociany stały zawsze w oknie maminej szopy. Przekopałem się przez zaspę do niezamkniętych drzwi komórki. Z trudem dostałem się do środka. Wypchane bociany leżały pod zapuszczonym pajęczyną oknem. Wyglądały jak brudne martwe dzikie kaczki. Poskręcane szyje i ledwie widoczne czerwone dzioby były zaryte w grubej warstwie kurzu. Uniosłem jednego z nich do góry i wtedy spod sztywnych, brudnych skrzydeł wypadły rękawiczki – pomarańczowoczerwone, skórkowe rękawiczki na kożuszku. Były małe, sztywne i zimne – mój grzech śmiertelny, niezmazany nigdy spowiedzią i rozgrzeszeniem, mój wstyd i moja hańba. Przypomniały mi tamte święta. Święta Bożego Narodzenia miały u nas w domu swoistą dramaturgię. Przede wszystkim mój ojciec w czasie czterech tygodni czekania, czyli adwentu, nie brał do ust nawet jednej kropli alkoholu. Nabierał za to wtedy ochoty na słodycze, których unikał jak diabeł święconej wody przez calutki rok. Bywało, że popędzał matkę żartobliwie, mówiąc:

43


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

– No kiedy wreszcie upieczesz te brunzowce? Kilka dni przed Wigilią mama przyrządzała ciasta: zawsze były to wielkie blachy placków drożdżowych oraz makowce, na które mama mówiła słodko – strucle makowe. Ponieważ w domu nie było odpowiedniego pieca, zanosiliśmy te brytfanny do piekarni Klauzego na Karpatach. Zawsze robiły to dzieci. Nigdy nie mogliśmy się doczekać, kiedy nastąpi godzina odbioru wypieków. Nie zapomnę ich widoku: brązowo–żółte poduchy ciast drożdżowych przewalały się przez brytfanny i świeciły bieluśkimi okruszkami. Te okruszki stanowiły najsmaczniejszą część placków drożdżowych naszej mamy, a zdobycie największych okruszków uznawaliśmy za wyczyn, o którym można było później opowiadać z dumą. Nieraz podczas drogi do domu, nie mogąc wytrzymać napięcia, wyskubywałem właśnie ten największy z nich i połykałem pospiesznie, nie bacząc na konsekwencje. Potem przez całą drogę zacierałem ten ślad, tę nieszczęsną dziurę, pozostałymi, drobniejszymi okruszkami. A strucle makowe? – Dwie na jednej blasze, pyszniły się, konkurowały ze sobą, błyszczące i brązowe. Spychały jedna drugą, jakby chciały powiedzieć: „To ja jestem ta piękniejsza”. Prawdę mówiąc, z zapachów świątecznych pamiętam najbardziej zapach tych wypieków, zapach świeżej słomy, którą wypychano sienniki łóżek oraz niezapomniany, niebiański zapach świeżo wykrochmalonej i wyprasowanej pościeli. Celowo nie wspominam o woniach potraw wigilijnych, których odpowiedni komplet oczywiście zawsze pojawiał się na stole, bo to nie one robiły całą atmosferę. Swięta Bożego Narodzenia to tylko: placki, słoma i pościel – czyli istne niebo! Tamtego niedzielnego ranka poszliśmy, tradycyjnie na dziewiątą, do kościoła Swiętego Antoniego, całą trójką – ja, Jakubek i Mateusz. Miałem może osiem lat. Kiedy chodziliśmy do kościoła z Glorią, naszą mamą, zwykle zmuszała nas do siadania przy głównym ołtarzu, ale gdy chodziliśmy sami, wybieraliśmy zaciszne miejsce w bocznej nawie, przy ołtarzu z figurą świętego Antoniego. Nie byliśmy w tym wyborze osamotnieni. W każdą niedzielę, regularnie o 9:30, cichutko jak duszek, wsuwał się do kościoła niziutki facecik z ulizanymi brylantyną przerzedzonymi świńskoblond włoskami, z ustami zaciśniętymi w ciup. Zawsze ubrany był jednakowo: długa jesionka w jodełkę, pod nią brązowy garnitur w białe prążki, niewiarygodnie szerokie spodnie z mankietami. Potężne, żółte trzewiki były wypolerowane do połysku. Błyszczały jak dwa lustra i skrzypiały straszliwie przy każdym kroku. Jegomość widocznie świadomy tego, że owo skrzypienie jest sprzeczne z zasadami konspiracji, krzywił się straszliwie przy każdym stąpnięciu. Stąpał dziwnie, z palców na pięty. Modlił się krótko, lecz widać było, że bardzo żarliwie, wznosząc wysoko do góry swoje malutkie oczka. Widać było wyraźnie jego wysiłki, żeby być niewidocznym. Udawał z całej siły, że go nie ma w kościele. Po modlitwie rozglądał się dyskretnie wokół i wysuwał boczkiem na zewnątrz. Wszyscy wierni ze Swiętego Antoniego doskonale wiedzieli, że ten pan jest ważnym urzędnikiem z Prezydium Miejskiej Rady Narodowej, czyli magistratu, jak zwykła mówić moja mama. Pamiętam, jak chwaliła tego pana za pobożność. Tylko nigdy nam powiedziała, dlaczego ten człowiek tak się spieszył i skąd brało się to napięcie na jego dziwnej, jakby chińskiej twarzy. U Świętego Antoniego była spora wnęka. Co roku urządzano w niej żłobek z nowonarodzonym dzieciątkiem, w otoczeniu dziwnych postaci. Mnie najbardziej intrygowała figurka czarnego króla. Nijak nie mogłem jeszcze wtedy pojąć, że ludzie mogą mieć inny od białego kolor skóry. Nawet Murzynek Bambo z elementarza wydawał mi się podejrzany, choć był po prostu zmyśloną postacią z bajki. Tego świątecznego poranka w kościele było bardzo ciasno. Tylko wyłożone pięknym, miękkim dywanem schodki przed figurką świętego stanowiły w miarę wolną przestrzeń. Próbowało się tam ulokować kilkoro mniejszych dzieci. Jednak za chwilę jednak zabrali ich rodzice, z poprzylepianymi do ascetycznych twarzy trochę uroczystymi, trochę zgorszonymi 44


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

minami. Nasz Jakubek natychmiast wykorzystał moment braku nadzoru. Ulokował się tam wygodnie, podłożył łokieć pod głowę i smacznie zasnął. Mateusz, jako najstarszy z nas, poczuł się opiekunem, zatem dyskretnie próbował przywołać małego do porządku. Skutkiem tych działań był ryk tak straszliwy, że wierni przerwali modlitwy i zaczęły się psykania. Brat zostawił malucha w spokoju i zrezygnowany wrócił na swoje miejsce. Tymczasem Jakubka najwyraźniej opanowały jakieś insekty, bo nie przerywając miłego snu, począł z upodobaniem czochrać się pod pachami. Drapał się na przemian pod jedną, potem pod drugą pachą, aż stłoczeni w pobliżu ludzie zaczęli się dyskretnie odsuwać. Zauważyłem, że starszy brat cofa się, próbując się ze wstydu wtopić w ciżbę. Zrobiłem to samo. Cały kościół zaniósł się wspólnym śpiewem: Gloria, gloria, gloria in excelsis Deo. W jakimś nieznanym języku niósł się chór potężnych głosów aż pod spiczaste, pseudogotyckie łuki sklepienia. – Śpiewają o naszej mamie! – powiedziałem z dumą do Mateusza. Ten, czerwieniejąc na twarzy, cofnął się jeszcze głębiej między ludzi. Miał już dzisiaj po uszy nierozgarniętej rodziny. Zostałem sam, wciśnięty pomiędzy dwie bardzo elegancko ubrane panie. Zapach ich perfum doprowadzał mnie prawie do omdlenia, ale nie mogłem się poruszyć – tak ciasno się nagle zrobiło. Gęsty tłum zaczął tradycyjne cofanie, co oznaczało moment przygotowania do podniesienia. Klęknąłem i ja. Kiedy z opuszczonymi oczami biłem się mocno w piersi, żeby jeszcze bardziej żałować za swoje grzechy, ujrzałem dwie eleganckie, skórkowe rękawiczki leżące tuż przed moimi kolanami. Były pomarańczowoczerwone, nowiutkie i nieziemsko piękne. Nigdy w życiu nie widziałem z tak bliska skórkowych rękawiczek. Leżały bezkarnie i najwyraźniej kpiły ze mnie. Jakby kusiły, żeby je podnieść i włożyć na ręce. Opanowała mnie niewypowiedziana pokusa, żeby to zrobić. Ale od niemowlęcia nauczany przestrzegania dziesięciorga przykazań porzuciłem grzeszną myśl. Udawałem więc, że nie widzę tego skarbu, lecz nie przychodziło mi to łatwo. Rozejrzałem się na boki, żeby sprawdzić, czy nikt nie szuka tych rękawiczek. Wszyscy całkowicie ignorowali moją obecność. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Ośmielony troszkę, przesunąłem po nich palcami. I to mnie zgubiło. Były niespotykanie miękkie, a w środku miały jeszcze bielusieńki, delikatny jak puch kożuszek. Podniosłem jedną do nosa i powąchałem zachłannie. Zapach różanego olejku przeniknął mnie na wylot. Czerwona lawa gorąca wypełniła szczelnie moją głowę. Wiedziałem już, że nie zdołam zapanować nad swoją grzeszną, egoistyczną chciwością. Zaślepiony nią kompletnie wpakowałem cudowne rękawiczki do kieszeni kurtki. Czułem się jak w transie, postępowałem jak w transie. Przesuwałem się na kolanach, wiedziony bardziej instynktem niż orientacją, w kierunku domniemanego miejsca pobytu Mateusza. Odnalazłem go bezbłędnie. Szepnąłem mu do ucha, że muszę wyjść i że będę na nich czekał na zewnątrz, po czym uciekłem z kościoła. Biegłem, ślizgając się po oblodzonym chodniku, a twarz piekła mnie, nie wiem z jakiego powodu bardziej – ze wstydu, czy z podniecenia. Jak w transie wskoczyłem na ceglany murek oddzielający kościół od szkoły i o dziwo, po raz pierwszy w życiu przeleciałem przez dziurę w siatce za pierwszym razem. Na ciągłym ślizgu leciałem do ubikacji dziewiątki, mojej kochanej szkoły. Rozglądając się na boki, wpadłem do tej jaskini smrodu, wybrałem pierwsze z brzegu rozklekotane drzwi i zamknąłem je za sobą na pogięty haczyk. Poczułem się jak myśliwy po polowaniu. Byłem bezpieczny, sam na sam ze swoją zdobyczą. Założyłem rękawiczki na spierzchnięte dłonie. Wyciągnąłem ręce przed siebie. Spojrzałem do przodu: – nieznajome uczucie dumy opanowało mój umysł. Poczułem się jakby wyróżniony. Ująłem twarz w obie ręce. Ten mięciutki dotyk połączony z cudownym zapachem zawładnął mną do tego stopnia, że 45


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

zapomniałem, gdzie się znajduję. Przymknąłem oczy. Kiedy je otworzyłem, ujrzałem na drzwiach obskurnego sracza nagryzmolony niezgrabnymi kulfonami dziwny napis: „Tu robimy masło i ser dla ZSRR”. Nic z tego nie zrozumiałem. Kiedy straszliwy smród przywrócił mnie rzeczywistości, opuściłem przybytek. Przede mną rudy ogon wielkiego jak kot szczura znikał w otchłani kibla. Prześliczne rękawiczki przyrosły do moich dłoni, jakby prosiły, aby ich nie zdejmować. Ciepło od rozgrzanych nimi rąk szło falami przez moje ciało. Szedłem na spotkanie braci, trzymając ręce ukryte w kieszeniach kurtki. Od Bartosza do Zacisza biegła z góry, stromo w dół, ulica Mireckiego, nazwana przez miejscowych „Karpaty”. Nasza mama zawsze ostrzegała, żebyśmy nie chodzili tą ulicą, ale nas coś ciągnęło właśnie tamtędy, mimo że mieliśmy prostszą drogę przez spokojną Niską. Po obu stronach ulicy siedziały drewniane, biedne domki, zamieszkałe przez ubogich ludzi. Biegały tam zawsze niezmierzone gromady dzieci w różnym wieku. Nazywaliśmy ich „Karpaciorze”. Nigdy nie widziałem ich w kościele, może dlatego, że nie mieli się w co ubrać. Za to nasz tata obszywał nas w strasznie eleganckie ubrania – zimą nosiliśmy jednakowe, granatowe kurtki – dyplomatki. Jak ci Karpaciorze nas za to nienawidzili! Ale tylko my wiedzieliśmy, że te nasze garnitury i dyplomatki były przerabiane ze znoszonych ubrań po starszych braciach. Wracaliśmy do domu przez Karpaty, a wokół naszych głów opadały leniwie duże płaty mokrawego śniegu. Na wysokości kapliczki Karpaciorze, którzy jak zwykle wypatrywali nas z daleka, wprost zasypali nas kanonadą śniegowych gał. To był rytuał i nic byśmy sobie z tego nie robili, gdydy nie krew na śniegu i rana na głowie Jakubka. Trafili go w czoło ostrą amunicją, to znaczy śniegową kulą z kamieniem w środku. Zamiast go ratować, wpadliśmy ze starszym bratem w niespotykanie podniecający szał. Drogę na górkę pokonaliśmy w sekundę. Nie zważając na częste trafienia, wpadliśmy w grupę obdartych chłopaków i zaczęliśmy ich lać. Nie – bić się z nimi – nie! My ich zmiataliśmy z tej górki! Nie mogli nam dać rady. Widzieliśmy tylko ich twarze, ich oczy, ich zęby, i młóciliśmy w to wszystko pięściami. Moje pięści, uzbrojone w cudowne rękawiczki, siały straszliwe zniszczenie. Nie czułem bólu ani wyczerpania, nie widziałem nic. Tylko na końcu ujrzałem zalaną krwią twarz małego chłopaka, którą masakrowałem siedząc na nim okrakiem. – Zostaw go, oni już wszyscy uciekli – wysapał zmęczony Mateusz, odciągając mnie od niedobitka. Na skotłowanym, poplamionym krwią śniegu zostaliśmy tylko my. Obmyliśmy Jakubkowi twarz śniegiem i poczłapaliśmy do domu. Nikt nas nie gonił. Żaden z braci nawet nie zwrócił uwagi na moje cudowne rękawiczki. Ranę Jakubka trzeba było szyć. Zrobiło się z tego powodu duże zamieszanie. Uciekłem do królikarni. Wziąłem na kolana Króla i wszystko mu opowiedziałem. Patrzył mi prosto w oczy swym mądrym spojrzeniem. Tylko przytakiwał ruchliwym noskiem. On jeden zawsze mnie rozumiał. Potrafił dawać dobre rady w trudnych sytuacjach. Tym razem przekazał mi, że niedobrze zrobiłem, zabierając z kościoła rękawiczki. Ogarnął mnie straszliwy żal i wyrzuty sumienia; tak bolące, że popłakałem się tam, u tego Króla. Ale on zaraz pochwalił mnie za waleczność. Wskazał również na znaczący udział cudownych rękawiczek w zwycięstwie nad Karpaciorzami. Ucałowałem z wdzięczności jego zimny nosek. Następnie wsunąłem się do maminej komórki. Przy oknie stały dwa wypchane bociany, a na półkach gipsowe psy i koty, koguty, nawet Napoleon z gipsu i gipsowe sceny z życia Nerona. Usłyszałem wołanie Glorii. Spojrzałem na moje rękawiczki z lekkim żalem. Były mokre, zakrwawione i trochę poszarpane. Wyglądały obco. Wsunąłem je pospiesznie pod wielkie, sztywne skrzydło najbliższego bociana w samą porę, bo mama już otwierała skrzypiące drzwi.

46


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

Nigdy nie zdobyłem się na odwagę, by komukolwiek opowiedzieć o świątecznych rękawiczkach. Długi czas przeżywałem okropne, gryzące sumienie męki. Śniłem spocone, niedobre sny złodzieja. Świąteczne rękawiczki pozostały na zawsze tajemnicą moją i Króla. * Aż do dziś. Ale teraz byłem już dorosły, całkowicie zdany na własne siły i bardzo samotny. Pełen niespodziewanej werwy zabrałem się za rąbanie drewna na opał. Szklane oczy bocianów obserwowały mnie bezczelnie, jakby z wyrzutem. Miałem już ich dosyć! Od wczorajszego dnia w mojej głowie gnieździły się wypchane bociany! W nagłym gniewie pomyślałem tak: „Porąbię te ptaszyska, spalę je i dopiero wtedy moje życie nabierze sensu, zacznie się od nowa!” Odrąbałem szyję pierwszemu bocianowi, a kiedy waliłem siekierką w opasły tułów, stało się coś niezwykłego. Z jego brzucha zaczęły wylatywać jakieś paczuszki, powiązane szpagatem i zalepione czarną taśmą izolacyjną. Było ich dokładnie sześć. Rozpakowanie pierwszej zajęło mi trochę czasu, bo okropnie trzęsły mi się ręce. Ale trud się opłacił – była pełna amerykańskich dolarów! Pozostałe zawiniątka także zawierały używane banknoty o różnych nominałach. Czerwona lawa radości i podniecenia wypełniła szczelnie moją głowę, oblała szkarłatem i zdawała się wylewać przez szeroko niewidzące oczy. Szczypiące łzy zalały mi twarz. Usiadłem z rozmachem na klepisku, a tuman starego, gęstego kurzu wzbił się do góry i zasłonił mi świat. Poczułem, że odpływam. Ocknąłem się wśród mnóstwa pieniędzy, które – jak na gangsterskim filmie – były wszędzie. Pozbierałem je, zapakowałem do starej teczki z cajgowego płótna, po czym zabrałem się za drugiego bociana. Ten też był nakarmiony, chociaż tylko polskimi pieniędzmi powiązanymi aptekarskimi gumkami. Moja radość nie miała granic. Byłem bogaty, nie – to my byliśmy bogaci. Otrzymaliśmy świąteczny prezent od mamy. I tym zdaniem rozpocząłem krótki list do brata, a włożyłem go do świątecznej paczki, pełnej trudnych do zdobycia przysmaków. Cytryny i pomarańcze wystałem w dwugodzinnej kolejce w sklepie u pani Ciążyńskiej, na rogu Karpat i Zacisza. Konserwy i papierosy kupiłem w Pewexie na Placu Kościuszki, zamieniając uprzednio dolary na bony dolarowe. Posiadanie dolarów należało wtedy udokumentować; posiadanie bonów, a nawet handlowanie nimi, było w tym wspaniałym systemie dozwolone. Z rozmachu kupiłem także parę nowiutkich dżinsów – Levi Strauss 501 – rureczki z naszywanymi kieszeniami – największy w tych czasach bajer. Można się było w tym pokazać nawet na wykwintnym przyjęciu, jeśli się miało dobrą marynarkę. No to kupiłem też obłędną marynarkę. Hugo Boss, a jakże. I jeszcze coś zakupiłem. Następnego dnia była już wigilia. Skorzystałem z zaproszenia Matyldy. Była przecież, podobnie jak ja, aż do bólu samotna. Na choince paliły się prawdziwe świeczki. Ich dusząca woń robiła niezapomniany nastrój, szczególnie gdy się pomieszała z zapachami pasty do podłogi, świątecznych ciast i wykrochmalonej, świeżo uprasowanej pościeli. Pod choinką były prezenty: dla mnie wystrzałowy krawat, z panienką w bikini pod palmą, chyba kokosową, a dla Matyldy świąteczne rękawiczki – żółtoczerwone, mięciutkie, podbite bieluśkim futerkiem; prawie takie same jak tamte moje ze wspomnień. Udało mi się złapać w Pewexie ostatnią parę. Krawat był z innej epoki, ale właśnie o to chodziło. Rękawiczki również, przynajmniej dla mnie. Usiedliśmy na podłodze pod choinką. Świąteczna rękawiczka pociągnęła za świąteczny krawat. Gumka rozciągnęła się niebezpiecznie, aż zagroziła pęknięciem. Śmiejąc się w głos, wpadliśmy na siebie. Całowaliśmy się tak, jak wtedy, kiedy byliśmy jeszcze prawie dziećmi. Była pyszna, można ją było jeść łyżkami. Nie pamiętam za bardzo, jak i kiedy wylądowałem w jej sypialni.

47


Krytyka Literacka 12 (50) 2013

Leżałem, wiercąc się niepewnie w łóżku Matyldy, i czekałem, aż do mnie przyjdzie. Spojrzałem za okno – zima, piękna jak marzenie, otaczała ten zaklęty dom swoją białą grudniową nocą. Świat stał się mało realny. Roziskrzone gwiazdy na granatowym niebie można było chwytać w dłonie. Wszystko jakby stanęło w oczekiwaniu na wielką tajemnicę narodzin, na wielką, nową nadzieję. Nie byłem pewny, co czuję do Żółtej Matyldy. Jedyne, co wiedziałem, i co w niej chyba wtedy kochałem, to było wrażenie, że była taka, jak ta noc – cicha i spokojna, taka jakby na zawsze. Przypominała struclę makową mojej mamy – solidna, od środka błyszcząca, syta. I podobnie też pachniała. Pamiętam dobrze, jak skrzypnęły drzwi. Idzie. Twarz otoczona koroną złotych włosów, oczy jak gwiazdy, roziskrzone nadzieją.

Opowiadanie pochodzi ze zbioru Krótka historia spodni w Tomaszowie Mazowieckim, wyd. Novae Res, 2011.

48


Hans Holbein (młodszy) Święta Rodzina pióro, tusz, pędzel, ok.1519 Kunstmuseum Basel (Bazylea)


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.