Krytyka Literacka 09/2014

Page 1

ISSN 2084-1124

9 (59) WRZESIEŃ 2014

KRYTYKA LITERACKA LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA ESEJE RECENZJE FELIETONY WIERSZE OPOWIADANIA

OD REDAKCJI Roman Dmowski ● Sławomir Mrożek, Józef Baran – Listy ● Jerzy Harasymowicz – monografia ● Letnie czytanie wierszy RECENZJA Arkadiusz Frania HUCZĄCE WIERSZE [Nedeljko Terzić, Huk ciszy] ESEJ Piotr Stanisław Król KONSERWATYSTA Z REWOLUCJĄ W BUTONIERCE [T. S. Eliot] ESEJ Krystyna Habrat ROZMYŚLANIA O PRACY PISARZA (część III) POEZJA Adam Lizakowski FELIETON Damian Dawid Nowak NIEPOWAŻNIE O WYOBRAŹNI ESEJ Marek Różycki jr. BOSKA HALINA POŚWIATOWSKA ROZMOWA Zbigniew Kresowaty, Henryk Mikołaj Górecki O RADOŚCI I RYTMIE POEZJA Krzysztof Kwasiżur FELIETON Lech M. Jakób HUMOR RECENZJA Ignacy S. Fiut POETA NA „SZKOCKIM PASTWISKU” [Ryszard „Sidor” Sidorkiewicz, Zwierzęcenie] SZTUKA Pieter Pauwel Rubens POLOWANIE NA HIPOPOTAMA I KROKODYLA

Redakcja Tomasz M. Sobieraj, Witold Egerth, Janusz Najder Współpraca Krzysztof Jurecki, Alicja Kubiak, Dariusz Pawlicki, Wioletta Sobieraj, Igor Wieczorek Strona internetowa http://krytykaliteracka.blogspot.com/ Kontakt editionssurner@wp.pl Adres ul. Szkutnicza 1, 93-469 Łódź


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

OD REDAKCJI

Słowo na wrzesień Można bodaj z całą słusznością powiedzieć, że nigdzie nie ma tylu co u nas nieinteligentnych intelektualistów i tylu estetów bez smaku. Roman Dmowski, Myśli nowoczesnego Polaka * Nowe książki Józef Baran, Sławomir Mrożek Scenopis od wieczności – listy Premiera 22 września Patronat medialny „Krytyka Literacka” Bo ja wierzę, że istnieje jakiś model idealny dla każdego, tylko dla niego jednego, jakby idealny scenopis od całej wieczności napisany i to w najdrobniejszych szczegółach. Sławomir Mrożek Przypominamy dwóch sąsiadów, którzy nie widzieli się nigdy, a znają tylko z rozmów przez ścianę. Naszym zadaniem jest rozbić tę ścianę. Do tego dąży m.in. sztuka. A sąsiadami przez ścianę nie jesteśmy tylko my obydwaj, ale w ogóle wszyscy mieszkańcy starej Ziemi. Józef Baran Ta książka to dla polskiej literatury bez wątpienia najważniejsze literackie wydarzenie 2014 roku, i jedna z niewielu pereł polskiej epistolografii, której autorami są pisarze – nie literaci, ale właśnie pisarze – intelektualnie i duchowo suwerenni artyści słowa. Wieloletnia korespondencja pomiędzy dramaturgiem a niemal o pokolenie młodszym poetą to prawie od początku równorzędny dialog, niekiedy wręcz polemika; Mrożek i Baran piszą o sprawach rudymentalnych i błahych, o życiu i śmierci, o sztuce i antysztuce z humorem i filozoficzną refleksją. Uważnemu czytelnikowi przypomni to inną, równie interesującą wymianę listów –

1


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

między Miłoszem a Herbertem, i podobnie jak w niej, tak i w Scenopisie od wieczności ujrzymy zupełnie inne, nieznane, arcyciekawe oblicza znakomitych twórców rodem z Borzęcina. [KL] Zderzenie dwóch osobowości, dwóch twórców. Poeta i dramaturg. Józef Baran odkrywa kulisy narodzin korespondencyjnej znajomości ze Sławomirem Mrożkiem. Trwająca przez lata wymiana listów to zapis fascynującego dialogu między twórcami różnych formacji i generacji. Mrożek występujący w roli Mistrza z cierpliwością i wyrozumiałością odpowiada na różne pytania młodego wówczas poety, prostuje i weryfikuje wyobrażenia o pisaniu, drodze twórczej, świecie, polityce, kobietach, naturze człowieka. Dla przebywającego na emigracji Mrożka Baran – jak pisze w posłowiu profesor Wojciech Ligęza – „staje się wysłannikiem, sprawozdawcą literackim, okiem i uchem dramaturga. [Zysk i S-ka]

Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2014. Nowe książki Jerzy Harasymowicz – Poeta Krakowa, Bieszczadów i Sądecczyzny Pod redakcją prof. Bolesława Farona W monografii znalazły się nieco zmienione teksty wygłaszane podczas międzynarodowej konferencji naukowej poświęconej Poecie, która odbyła się w październiku 2013 roku w Krakowie. Książka prezentuje szerokie spektrum wiedzy o twórczości i życiu Harasymowicza, powoli wracającego do łask polskiej i zagranicznej krytyki. Autorami są ludzie pióra, naukowcy, krytycy, przyjaciele: Bolesław Faron, Stanisław Burkot, Stanisław Stabro, Wojciech Ligęza, Agnieszka Ogonowska, Jan Pieszczachowicz, Henryk Czubała, Alicja Zemanek, Jolanta Mazur-Fedak, Barbara Guzik, Barbara Głogowska-Gryziecka, Barbara Bałuc, Ihor Kałyneć, Alois Woldan, Natalia Stupko, Ladislav Volko, Józef Baran, Jan Zdzisław

2


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

Brudnicki, Agnieszka Lipińska, Andrzej Szczepek, Joanna Grzeszczuk, Krystyna Kasprzyk. Teksty uzupełniają materiały ikonograficzne, w tym niepublikowane wcześniej fotografie, m.in. ze zbiorów Marii Harasymowiczowej. [red. KL]

Oficyna Wydawnicza „Wierchy”, Centralny Ośrodek Turystyki Górskiej PTTK, Kraków, 2014. Zaproszenie ODDZIAŁ DOLNOŚLĄSKI ZWIĄZKU LITERATÓW POLSKICH oraz KLUB MUZYKI I LITERATURY zapraszają na LETNIE* CZYTANIE WIERSZY w ramach którego swoje utwory zaprezentują: GRAŻYNA ADAMCZYK-LIDTKE, ANDRZEJ BARTYŃSKI, ANNA BRZESKA, KATARZYNA FEDYK, KRZYSZTOF FRYDRYCH, MIROSŁAW GONTARSKI, HALINA KUROPATNICKA-SALAMON, MONIKA MACIEJCZYK, LESZEK A. NOWAK, ALEKSANDRA PIJANOWSKAADAMCZYK, WIESŁAW PRASTOWSKI, SAS, RAFAŁ SIKORA, EWA SONNENBERG, JERZY STARZYŃSKI, a słowa wzbogaci dźwiękami wiolonczeli ANNA RODAK.

18 września (czwartek), godz. 18.oo, KMiL, pl. T. Kościuszki 10, Wrocław Wstęp wolny! * Letni w sensie pory roku, a nie, że pozbawiony żywszych uczuć, temperamentu itd.

[D.P] 3


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

RECENZJA Arkadiusz Frania HUCZĄCE WIERSZE [Nedeljko Terzić, Huk ciszy] Książka Nedeljka Terzicia Huk ciszy zatrzymuje uwagę czytelnika już samym tytułemoksymoronem, kojarzącym się miłośnikom poezji polskiej XX wieku ze słynną metaforą „gromobicie ciszy” z liryku Z Tatr Juliana Przybosia. Utwory serbskiego poety, z którymi mamy możliwość zapoznać się dzięki wysiłkowi translatorskiemu Olgi Lalić-Krowickiej, to zapis podejmowanych bezustannie prób nawiązania dialogu między kobietą i mężczyzną. Przestrzeń łączących i różniących ich emocji jest rzeczywistością złożoną i nieoczywistą (to nie teren, lecz raczej poligon), przez co staje się bardziej pociągająca, wymagając szczególnej pielęgnacji (znamiennie brzmi tytuł części I tomu: Czy jesteś świadoma tego o ile jest podobne to wszystko co nas rozróżnia). W wierszu Huk ciszy otwierającym zbiór czytamy: Gdy wypuściliśmy naszą podziemną rzekę i wszystkie jej dopływy, słychać było straszny huk wodospadów (s. 7) Passus proponuję zinterpretować jako obraz namiętności i pożądania, zaborczości kochanków, choć znajdziemy i wyraz pokory: „doczekaliśmy jacyś malutcy / i całkowicie zimni” (s. 7). Uzupełnieniem cytatu niech będzie wyimek o większym nasyceniu sokami ciała i natury: „Byliśmy gorący i zimni i zmoczeni przez pot / i pierwsze krople rosy” (s. 13); pochodzi on z wiersza Słodkie umieranie Savskiego cveta nawiązującego, jak podaje objaśnienie, do zjawiska Savski cvet mającego miejsce pod koniec lipca nad rzeką Savą: „tysiące białych motyli składało jajka nad brzegiem rzeki, a potem odlatywało nad wodę zakrywając powierzchnie” (s. 14). W przywołanym utworze sensualizm rozgorączkowanych w miłosnym upojeniu ciał partnerów przenika się z energią przyrody: W tej samej chwili poczuliśmy na ogrzanych wargach, jak się rozprzestrzenia pocałunek ważki, niczym rozżarzony trzepot. [...] Pierwszy Savski cvet wyłonił się jak podczas wichury dokonał małego lotu znad mojej głowy zatrzymał się i znad Twojego nagiego ciała odfrunął, żeby umrzeć ze szczęścia. [...] Złączyliśmy mocno w cielesnym objęciu Północny i Południowy biegun Wschodnią i Zachodnią stronę, dopóki w nas nie krzyknęło dziecko (s. 13) Motyw motyla wiedzie moje skojarzenia lekturowe do wiersza Motyle Ludmiły Marjańskiej z tomu Prześwit (Warszawa 1994, [s. 11]): W wietrzny dzień lata setki brązowych motyli – nakrapianych błękitną plamą pawich oczek – gasło na mokrym piachu

4


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

ze stulonymi skrzydłami. Dziecko ze łzami w oczach zbierało je ostrożnie, przenosiło na wydmy porośnięte suchą trawą, próbowało ożywić oddechem. Słoneczna plaża stała się cmentarzem, wakacje pierwszą lekcją umierania Autorka zdaje się mówić „memento mori” bez bufonady, patosu, kaznodziejstwa. Siła liryczna tych wyrazów tkwi w ich niby-sprawozdawczości i dojmującej puencie: pierwsza jedenastowersowa część opisowa paraliżuje, a dwie ostatnie linijki już tylko poświadczają wypowiedziany wcześniej sens. Można odnieść wrażenie, iż pozostajemy sam na sam z uświadomioną nagle okrutną wiedzą. Ludmiła Marjańska ukazała chwilę zetknięcia dwóch stanów (ludzkiego) bytu, uchwyciła moment przeobrażania się natury; antynomiczna budowa rzeczywistości lirycznej zderza: życie – śmierć; wodę (mokry piach, łzy) – słońce (słoneczna plaża). Spośród zjawisk symbolizowanych przez motyla wymieńmy kilka: dążenie do światła; życie; śmierć; nieśmiertelność, zmartwychwstanie, dusza, Psyche; intuicja; miłość; szczęście; kolorowe piękno; przemijanie, marność (Władysław Kopaliński, Słownik symboli, wyd. IV, Warszawa 1997, s. 236). Elementy natury służą człowiekowi, jak choćby stary orzech, z którego mężczyzna obserwuje rozkwitające ciało wybranki pęczniejące falą hormonów (Ortodoksyjne spojrzenia). W Tylko dwa kroki natomiast bohater „informuje”: „Teraz chadzam po stuletnich koronach / platanów” (s. 26). Ochładzanie się doznań, wypalanie się wspólnych zmysłowo-mentalnych płaszczyzn, rozrywanie planów na życie znalazło odbicie w bolesnym meldunku botanicznym: „owady umierają masowo w parkach” (s. 19). Mamy tu do czynienia właściwie nie tylko z uzupełnieniem, lecz z przejęciem przez tę metaforę funkcji wypowiedzenia odczuć. Liryk Dlaczego schowaliśmy się rozpoczyna złowieszcze stwierdzenie: „Zaniepokoił nas lot pszczoły” (s. 31), zapowiadające trudną do nazwania małą intymną katastrofę – sytuację bez wyjścia: „ugrzęźliśmy w błędzie, / my, przed kosmosem / całkiem nadzy na zimnej ziemi” (s. 31). Rozmowa (głos i milczenie) dzieje się między ustami i umysłami w obecności flory, która nie tylko rozszerza perspektywę, ale głównie oddala od siebie parę ukochanych, bezowocnie szukających porozumienia i wzajemności głosu: krzyki [...] wściekle przelatują przez kaniony, znad przerzedzonych lasów, i przechodzą przez wąwozy starych i suchych gór (s. 32) Z kolei w Bezimiennej terytorium ograniczono, a właściwie zamknięto w kubaturze, wymiarach architektonicznych, gdy ściany potęgują chłód współżycia „nasze dwie różne istoty / po przeciwnych stronach pomieszczeń, / które zawsze się nawzajem obserwują” (s. 34). Chciałbym jeszcze zestawić dwa fragmenty definitywnie obwieszczające śmierć uczucia (wątek psucia się, rozpadu, gnicia): „zgniły owoc stoczył się / do otchłani” (s. 39) – „Pospiesz się, żeby

5


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

na czas wrócić / po swoje resztki, które delikatnie we mnie gniją” (s. 42). W świat damsko-męskich relacji wkradają się co rusz złudność i nierealność; podmiot liryczny tekstu Zdejmij dłonie z oczu wyznaje adresatce, że pisze „wielki poemat o Twoim pochodzie na szczyty / rozbitych obłoków pełnych iluzji” (s. 11). Kobieta to istota pełna sprzeczności, nieodgadniona, niepoddająca się zaborczym zapędom oblubieńca, który jednak uznaje swoją małość i bezradność: „jestem zbyt młodym myśliwym / wobec wszystkich Twoich mileniów” (s. 12). Warto podkreślić, iż zasygnalizowanemu w powyższym fragmencie czasowej niemierzalności kobiety („wszystkie Twoje milenia”) towarzyszy geograficzna pełnia, krajobrazowe nieokiełznanie: „za Twoimi plecami / widziałem przestrzenie, / po których przechodziłaś” (s. 12). Uczucie jawi się w kategoriach salto mortale, niebezpiecznego balansowania na krawędzi, nad czeluścią, przyciągającą ezoterycznym urokiem, jakąś tajemną siłą. Z Wyżej kosmicznych przestrzeni wynotujmy: Na pewno na tej drodze możemy się spotkać na przeciągniętej nici, na ostatnim śladzie komety Halleya. [...] niżej nie ma błękitnej przepaści, niżej są kosmiczne pejzaże bez twardego tła, a gdzie się zatrzymamy, my akrobaci z cyrku „Ziemia”, czy tylko Kosmos o tym wie? (s. 17, 18) Nedeljko Terzić proponuje czytelnikowi lirykę erupcji, poezję wielu słów, zdań długich odzwierciedlających żar miłosnych powrotów i odejść, wyrzutów, zamartwień i tęsknoty. Nedeljko Terzić, Huk ciszy, przekład z języka serbskiego Olga Lalić-Krowicka, Krośnieńska Oficyna Wydawnicza, Krosno 2014.

● ESEJ Piotr Stanisław Król KONSERWATYSTA Z REWOLUCJĄ W BUTONIERCE [T.S. Eliot] Kilka lat temu pewna moja przyjaciółka, Haneczka, dzięki tylko kobietom znanym sztuczkom, namówiła mnie do zarejestrowania się na Facebooku. Byłem oporny przez dłuższy czas, ale ostatecznie szalę na jej stronę przechyliła... literatura. Powiedziała twardo: „Tam są także ci, co piszą... no wiesz, pisarze, poeci maści wszelakiej! Znajdziesz tam paru przyjaciół, a i wrogów, co ciebie z własnej „zagrody wirtualnej” z satysfakcją zbanują. Jak to bywa i w realu, mój drogi Piotrze. Wpisz się!” Rejestrując się w portalu społecznościowym zatrzymałem się przy „okienku” „poglądy polityczne”, czy coś w tym rodzaju (nie zaglądam już do swojej „wizytówki”). Mógłbym spokojnie ominąć ten punkt, ale coś mnie chwyciło za palec zmierzający do klawisza „Tab” (szybki przeskok w inny rejon cyfrowego zapisu danych). Zastanawiałem się przez dłuższą chwilę sięgając pamięcią w nieco skomplikowany rodzinny czas przeszły. Mój ojciec,

6


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

Kazimierz, przed II wojną światową był Narodowcem, na rozpoczętych w 1938 roku studiach prawniczych na UW związany z falangistami, ale raczej do dyskusji i piwa niż akcji ulicznych skłonny. Mama, Maria Zofia z rodu Baranowskich herbu Runo, pochodziła z rodziny o tradycjach piłsudczykowskich; dziadek w przedwojennym PPS działał, a w 1920 roku „oszukał” poborowych zawyżając swój wiek i bolszewika wraz z armią polską pod Kijów zagonił; potem nawiewał w drugą stronę, ale 15 sierpnia skończyło się szczęśliwie. Wrócił pokornie do szkoły odznaczony za odwagę. W mojej familii liczne i ciekawe akcenty narodowościowe: niemieckie (od kilku pokoleń spolszczonych i patriotów – jeden z nich zginął w Powstaniu Warszawskim służąc w batalionie Zośka); francuskie, jeszcze z czasów napoleońskich; rosyjskie, poprzez małżeństwo jednej z naszych kuzynek z pewnym księciem z Petersburga, niestety, po rozpoczęciu rewolucji bolszewickiej ślad wszelki po nich zaginął; irlandzkie związki w dalekiej Australii (część wyemigrowała na antypody po II wojnie światowej), i podobno, jak krążyły opowieści w zaciszu domowym... tatarskie. No tak, ale to ci, co pod Orłem Białym krew za naszą Ojczyznę przelewali i nagradzani hojnie przez hetmanów i królów byli. „Może stąd nazwisko nasze, z szacunku...?” – mówili pół żartem pół serio ci z mieszczańskiej, starej warszawskiej rodziny ze strony ojca. Kiedyś zapytałem moją babkę, czy żydowskie jakieś korzenie mamy, ale okazało się, że nie, żadnych nie odkryto. Dziadek (ten spod Kijowa) jako szef rozrządu wody w Warszawie, podczas okupacji niemieckiej musiał przedstawić dokumentację rodzinną cztery, czy pięć pokoleń wstecz. I po mieczu i po kądzieli „naszych starszych braci w wierze”, jak ich określił z szacunkiem św. Jan Paweł II, nie zagościliśmy. Ale ja w swoim życiu sporo fajnych Żydów poznałem i się z nimi przyjaźniłem. A jeden z nich był moim prawdziwym mistrzem w nauce sztuki fotograficznej, za co wdzięczny jestem mu do dziś. A więc, co z tymi poglądami politycznymi, narodowymi, itd.? Prawica, lewica, centrowiec...? Kosmopolita jakiś? Społecznik, owszem; „weteran” opozycji solidarnościowej, jak najbardziej, ale to pojęcie z nieco z innej flanki zunifikowanych obecnie zagonów politycznych. Podczas „fejsbukowej” rejestracji poczułem się trochę zagubiony i zdezorientowany. Może wcisnąć jednak ten „Tab”? – pomyślałem. Ale to byłoby tchórzostwo, nijakość, bezbarwność i poglądowa bezpłodność. Takie „minus zero do kwadratu” (matematyk ze śmiechu się skręca, ale politolog pokiwa głową z politowaniem). I wtedy sięgnąłem do zapisów historii i przypomniałem sobie słowa arcybiskupa, metropolity warszawskiego, św. Zygmunta Szczęsnego Felińskiego (1822-1895): Polakiem jestem, Polakiem umrzeć pragnę, bo tego chce Boskie i ludzkie prawo, uważam nasz język, naszą historię, nasze obyczaje narodowe za drogocenną spuściznę po przodkach, którą następcom naszym święcie przekazać powinniśmy wzbogaciwszy skarbnicę narodową własną pracą.

Kanonizowany w 2002 roku przez ogromnie go ceniącego papieża, św. Jana Pawła II, przed półtora wiekiem wyraził maksymę, która bardzo mi odpowiadała i utkwiła głęboko w sercu. Był zwolennikiem tzw. białych (tradycjonalistów) przed wybuchem Powstania Styczniowego, przed którym przestrzegał. Ale później murem stanął za białymi i czerwonymi i za karę zesłany został przez cara w głąb Rosji. Biali byli tradycjonalistami, czerwoni – nastawieni na radykalne zmiany społeczno-polityczne. Po dłuższym zastanowieniu wpisałem w wąski pasek na Facebooku: konserwatysta postępowy, po czym wcisnąłem w końcu klawisz „Tab”. Ponieważ Haneczka zaciągnęła mnie do tego portalu przynętą literacką, postanowiłem odstawić w dalszych rozważaniach politykę i polityków, których kolorystyka ideowa w dzisiejszych czasach jest często niczym mieniąca się tysiącem barw tęcza zmiennych poglądów (punkt widzenia zależny od miejsca siedzenia...), postanowiłem poszukać wzór 7


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

„konserwatysty postępowego” jak najdalej od naszego podwórka, bez naszych zawiłych naleciałości. I znalazłem... za oceanem. Thomas Stearns Eliot (1888-1965), konserwatysta „z rewolucją w butonierce”, tak określiłem tego znakomitego poetę, którego życie i twórczość literacka były swoistą mieszanką obrony murów i bastionów tradycjonalizmu oraz burzenia niektórych ich bram. Możliwe? Zapewne Edmund Burke, ojciec konserwatyzmu ewolucyjnego lekko zmarszczyłby czoło, a tradycjonalista, Joseph hr. de Maistre, zareagowałby nieco ostrzej. Pardon, szanowni panowie, postaram się jakoś to wytłumaczyć. Thomas S. Eliot, laureat Nagrody Nobla w 1948 roku, uznawany za jednego z najwybitniejszych poetów XX wieku, urodził się w rodzinie przemysłowca w Missouri (USA), studiował filozofię w Harvardzie, później kształcił się na Sorbonie. Ostatecznie postanowił na stałe zamieszkać w Anglii i przyjąć obywatelstwo brytyjskie. To był po wielu wiekach swoisty powrót „syna marnotrawnego” przymusowych osadników purytańskich w Ameryce w XVII wieku. Był ich potomkiem. Jak zaznaczał, nie czuł się obywatelem, ale poddanym tej swojej starej monarchii brytyjskiej. Demokrację krytykował, nie mając o niej zbyt dobrego zdania. Był bardzo religijny, wychowany w rodzinie wyznania unitariańskiego (jego dziadek był duchownym tego kościoła), w Wielkiej Brytanii przeszedł na anglokatolicyzm.

Thomas Stearns Eliot, 1923 r.

Wyglądał jak... bankier. Nikt na pierwszy rzut oka nie posądzałby go o jakikolwiek kontakt ze światem poezji; gdzież ten „rozwiany w nieładzie włos, rozpięta koszula, nie do pary skarpety i nieco błędny, w nieboskłon utkwiony wzrok?” – jak określił tych literatów pewien złośliwy krytyk (do mnie ten przytyk jakby nieco pasował...). Eliot prezentował się jako ortodoksyjna osobowość, także i w stylu ubierania: elegancki garnitur, wykrochmalona biała koszula, kamizelka, zawsze krawat dokładnie zawiązany pod szyją i... getry, co w jego czasach po obu stronach Atlantyku było już śmiesznym „gadżetem tekstylnym”. Zawsze starannie uczesane włosy, a na twarzy przeważnie gościł uprzejmy uśmiech. Rzeczywiście, w banku Lloyda, w którym pracował w latach 1918-1926, niczym zapewne się nie wyróżniał. Ale wśród poetów? Byron, Keats, Shelley, Słowacki, Norwid, Majakowski na stole ze spluwą w ręku „strzelający” salwą słów i cała rzesza innych przebiegłaby koło niego, uznając za obcego w ich świecie. Eliot-bankowiec miał poczucie zdystansowanego, subtelnego humoru i kiedyś powiedział: „Świat jest pełen niesprawiedliwości. Bankier może napisać zły poemat, i nic.

8


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

A niech tylko poeta spróbuje wypisać zły czek...”. Tworzył znakomite poematy, a i w czekach był specem, mógłby ww. kolegom i w tym pomóc. No dobrze, ktoś zapyta – konserwatysta pełną gębą, zwolennik zachowania i umacniania tradycyjnych wartości, takich jak: religia, naród, państwo, rodzina, hierarchia, autorytet, własność prywatna, pragnący obronić starego porządku z przekonaniem o ewolucyjnym, a nie radykalnym przemianom naszego życia społecznego. A gdzie w takim razie jego „rewolucja w butonierce”? Przecież nawet śladu „pyłku” postępowca na kołnierzu jego marynarki nie ma... W 1923 roku ukazał się w druku jego poemat Ziemia jałowa. Wcześniej już zafascynowani studenci po obu stronach Atlantyku „dekadenckim utworem”, rujnującym dotychczasową, nudzącą ich wiktoriańską formę poezji, wyrywali sobie z rąk przedruki na kartkach papieru i publicznie głośno recytowali, śpiewali i wykrzykiwali jego fragmenty. Poemat aluzyjny, niejednoznaczny, pełen tajemniczych zaułków, emocjonalny i bardzo rytmiczny w formie, można powiedzieć – niczym wpadająca w ucho melodia. Starzy krytycy, profesorowie kręcili głowami, zadając pytanie – O co tu chodzi? To niezrozumiałe, niespójne w formie, niejasne... A młodzi, podobnie jak Eliot, sfrustrowani otaczającym ich światem tuż po zakończeniu I wojny światowej, unieśli słowa poety niczym sztandary i ruszyli przed siebie, wytyczając nowy szlak w literaturze. Miłośnik tradycjonalizmu zrewolucjonizował swoim poematem poetyckie pojmowanie i odbiór otaczającej nas rzeczywistości. Wkrótce docenili go niemal wszyscy bez wyjątku, a krytycznym do jego twórczości pozostał... on sam. Był pokornym i skromnym człowiekiem, co jeszcze bardziej wzmacniało jego wielkość. Taką postawę życiową przedstawił w poruszającej i wprowadzającej nowy, choć oparty na greckiej tradycji towarzyszenia akcji przez chór, styl dramatu scenicznego w sztuce „Morderstwo w katedrze”. Historia dwunastowiecznego arcybiskupa Canterbury, Tomasza Becketa, okrutnie zabitego w świątyni z rozkazu króla Anglii, Henryka II. Eliot w lirycznej formie pokazał nie walkę Becketa z królem, lecz z własnym sumieniem. Jak Chrystus, Becket mający swoich kusicieli oferujących mu dobra materialne, a w zamian chcących, aby odstąpił od swych wartości i zasad moralnych. Nie złamał ich do końca. Jego kolejny, pisany przez kilka lat, poemat Cztery kwartety zaowocował ostatecznie w pełni zasłużoną Nagrodą Nobla (1948). Dla mnie twórczość tego wielkiego Mistrza jest czystym diamentem, choć czasami okrutnie, bezwzględnie zadającym bolesną rysę-ranę w odbiorze otaczającej nas rzeczywistości. Prawda boli. Kiedy przeczytałem po raz pierwszy utwór T.S. Eliota Wydrążeni ludzie, poczułem w sobie jakiś dziwny ból, żal, że tak odbierał rzeczywistość w swoim czasie. A czytając go dziś, odniosłem nieodparte wrażenie, że jest to poemat ponadczasowy. I obrazujący, niestety w sporym zakresie, nasz dzisiejszy świat, w którym (cyt.) „My, wydrążeni ludzie / My, chochołowi ludzie / Razem się kołyszemy / Głowy napełnia nam słoma / Nie znaczy nic nasza mowa / Kiedy do siebie szepczemy”. I to niepokojące zakończenie „I tak się właśnie kończy świat / Nie hukiem ale skomleniem” (tłum. Czesław Miłosz). Chciałbym jednak zakończyć te rozważania w lepszym nastroju. Thomas S. Eliot lubił dobre trunki i ich nie unikał (jedną z podstaw konserwatyzmu jest przekonanie, że natura ludzka jest niedoskonała). Pijał szczególnie chętnie gin i rozmaite mocne mieszanki alkoholowe, stąd zapewne tytuł jego sztuki The Cocktail Party. Jego druga żona wspomniała kiedyś w rozmowie z Paulem Johnsonem (historykiem, autorem m.in. książek: Intelektualiści, Twórcy), jak to kiedyś zapytała go, jak powstał wiersz Podróż Trzech Mędrców, którym od młodych lat była zafascynowana. Odpowiedział: „Myślałem o nim w kościele, a kiedy wróciłem do domu, otwarłem butelkę Booth Gin, nalałem sobie drinka i zacząłem pisać. Kiedy nadeszła pora lunchu, skończyłem i wiersz i butelkę”.

9


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

No cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak otworzyć moje ulubione Brandy Stock 84 i wypić za tego wspaniałego tradycjonalistę. No... jeszcze o czymś zapomniałem. W butonierkę wkładam mu... rewolucję, symbolizowaną czerwoną różą. Rewolucję w jego wypadku, jakże cenną. Z poważaniem dla Thomasa S. Eliota, konserwatysta postępowy na Facebooku, a i poza nim, także…

ESEJ Krystyna Habrat ROZMYŚLANIA O PRACY PISARZA (część III) ŹRÓDŁA POMYSŁÓW TWÓRCZYCH Przytoczę tu różne wypowiedzi pisarzy na temat, jak rodziły się pomysły ich utworów. Nie będę podsumowywać, wyciągać wniosków ani robić z tego materiału teorii. Czytelnik może to zrobić sam. Wystarczy zachwycić się tym, co mówią wielcy.Sama kiedyś z wielkim przejęciem czytałam zwierzenia autorów na temat powstawania ich dzieł. Szukałam tego w ich dziennikach, książkach biograficznych. Przeglądałam w bibliotekach stare roczniki czasopism literackich. Zbierałam tak materiały do pracy magisterskiej, ale to okazało się na tyle fascynujące, wręcz zaraźliwe, że później sama zapragnęłam zakosztować smaku pracy twórczej. I nie naukowej, jaka mi początkowo została zaoferowana, ale tej spod znaku wierzgającego Pegaza, do czego raczej nikt mnie nie zapraszał. Albo zapraszali za mało. Ale Parnas kusi, by się wspiąć choć kilka kroków i zobaczyć, jak tam jest. Później rusza się ochoczo wyżej, kiedy jakiś autorytet zachęci, choćby tak: „ wydaje mi się całkowicie gotowe do druku. Subtelnie zarysowany obraz miłości nie spełnionej, napisane bez zarzutu, pełne nastroju. Doprawdy ładny tekst.” (Skąd ten cytat powiem później, choć można się domyślić). Tylko we wspinaczce na Parnas ostra konkurencja. Dochodzą na szczyt tylko najsilniejsi, nie mówiąc już o uzdolnieniach. A ja słabe kobieciątko. Do tego z kobiecymi uwarunkowaniami: dom, dzieci, praca zawodowa... Miałabym wyrzec się zawodu, bo może uda mi się zostać pisarzem? Nie ugotować obiadu, bo piszę opowiadanie? Nie mogłam się tak ośmieszać, bo przecież nikt nie wie, czy ma talent. Może nie trzeba się nad tym zastanawiać i tylko pisać? Rozważania na ten temat (pisanie powieści, powołanie, talent, natchnienie, pomysły, grafomania) ujęłam w formie zbeletryzowanej, choć z zacięciem naukowym, w powieści Klatka Guliwera, wydanej razem z powieścią o doświadczeniach terapeutki pod zbiorowym tytułem Podręcznik czarownicy. Klatka Guliwera. Ale wracając do tematu, dziś na Facebooku znajduję rozżalone zdziwienie koleżanki, że nie może pogodzić zajmowania się dzieckiem z realizacją siebie. Książkę już wydała, ale dalej jest trudno, bo małe dziecko wymaga wyłączności i poświęcenia mu dużo czasu. A pisanie tak samo. Trzeba pisać, dużo pisać i ponadto dużo, dużo czytać i jeszcze robić kilka innych rzeczy, żeby poznawać świat, życie i ludzi i mieć o czym pisać. Panuje przekonanie, że studia polonistyczne nie przygotowują wprost do pisania, choć niemal każdy tam studiujący coś pisze sobie a Muzom, to wiersze, to prozę. I na pewno lepsi są oni w poprawności stylu, lepsi w znajomości poetyki. Jednak czasem widać u nich przerost formy nad treścią, bo za mało znają życie i nie bardzo mają o czym pisać. Brakuje im znajomości ludzi, brakuje pomysłów. Eksperymentują więc w języku.Ja wstrzymam się od podobnych 10


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

uogólnień, bo wiem, jak brak wykształcenia polonistycznego daje się czasem piszącemu we znaki, gdy na przykład miejsce stawiania przecinka urasta do rangi problemu, a unowocześnianie stylu wynika raczej z intuicji niż zabiegu świadomego. Za to opowiem skąd twórcy czerpią pomysły i w jakich okolicznościach przychodzą im one do głowy. Na początek warto tylko przypomnieć, że twórca bywa nastawiony na zbieranie pomysłów. Obserwuje, analizuje, przeżywa. Bez przerwy. Świadomie i nieświadomie, ale nieustanne poszukiwanie pomysłów staje się jego druga naturą. Może nawet pierwszą. Interesujące jest z czym to się wiąże. Stanisław Strumph-Wojtkiewicz wg Jana Parandowskiego (Alchemia słowa) uważał, iż Każdy akt twórczy wymaga, prócz nadmiaru energii, jakiejś podniety, jakiejś iskry, pasji... Dopiero wtedy można się wznieść na nieco wyższy szczebel.

Montdeville twierdził wręcz, że Człowiek nigdy nie wysila się, jeżeli nie dodają mu bodźca jego pożądania. Dopóki pozostają one w uśpieniu i nie ma nic, co by je mogło zbudzić, jego zalety i zdolności pozostaną wiecznie nieujawnione i ciężką tę machinę, na którą namiętności nie mają wpływu, można by słusznie przyrównać do olbrzymiego wiatraka, w którego skrzydła nie uderza ani jedno tchnienie wiatru”. (cyt. jw.)

Podnietą do napisania wiersza czy opowiadania, może być zasłyszana anegdota, wzmianka w gazecie, zaobserwowane drobne wydarzenie, ale też własne przeżycie: nieszczęśliwa miłość, tęsknota, zgryzota, wspomnienie. Artystom przypisuje się większą wrażliwość, nawet nadwrażliwość, dzięki czemu widzą więcej, głębiej i ostrzej, niż przeciętni zjadacze chleba. Są bardziej wyczuleni na niepokoje wewnętrzne. Bywają introwertywni, czyli nastawieni na obserwację własnych przeżyć, a zarazem musi ich cechować empatia – zdolność wczuwania się w cudze przeżycia. Artyści zazwyczaj przeżywają wszystko silniej i boleśniej od innych. Stąd może tyle u nich depresji, psychoz, samobójstw. Ale dzięki tym cechom są wyczuleni na wyczuwanie wszędzie rozmaitych bodźców twórczych, które stają się pomysłami do ich utworów. Oto kilka wypowiedzi pisarzy skąd czerpali swe pomysły. Il Cond jest prawie dosłowną transkrypcją historii opowiedzianej mi przez pewnego czarującego, starego dżentelmena, którego spotkałem we Włoszech (...) ale (...) każdy może dostrzec, iż jest tam coś więcej (...). Pojedynek – ze wzmianki w pewnej prowincjonalnej gazecie, wydawanej na południu Francji – powód pojedynku był błahy, nigdy nie wyjaśniony, musiałem go więc wymyślić. [Joseph Conrad, Sześć opowiadań]

Podobnie Nostromo stworzył Conrad z zasłyszanej w młodości anegdoty o kradzieży skarbów, dokonanej przez południowoamerykańskiego awanturnika. Hemingway z opowiadania o rybaku zrobił esej. Potem przerobił go na opowieść pt. Stary człowiek i morze, za którą dostał nagrodę Nobla. Wiktor Woroszylski w opowiadaniu Warsztat pisze: …historię tą usłyszałem od znajomego psychiatry.

Czechow, jak wspominają jego przyjaciele (Czechow we wspomnieniach bliskich) mawiał: Biorę pierwszy lepszy drobiazg, anegdotę, kawiarniane opowiadanko – i robię z tego rzecz, od której sam się nie mogę oderwać.

11


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

Jaka była geneza Kordiana i chama Kruczkowski opowiedział Adamowi Gallisowi w wywiadzie dla „Tygodnika Ilustrowanego” z 1933 r. Kordian i cham powstał dzięki przypadkowi. Był tydzień taniej książki. Przerzucając stosy książek, znalazłem pamiętnik Deczyńskiego w opracowaniu Handelsmana. Była to książka od dawna wycofana z handlu księgarskiego. Zafrapowało mnie stanowisko autora pamiętnika. Ten człowiek przemówił do mnie z odległości tylu lat z ogromną siłą, dlatego że jego ideowe stanowisko odpowiadało najgłębiej mojemu. Drugi czynnik – to była gotowa, konkretna zawartość fabularna, która posłużyła mi za szkielet do mojej pracy.

Eckermann, sekretarz Goethego, w książce Rozmowy z Goethem przytacza słowa swego mistrza o genezie Werthera i Elegii: Werther jest to taki stwór, który jak pelikan wykarmiłem krwią własnego serca. Jest w nim tyle mojego, własnego ja, tyle uczuć i myśli, że można tym wypowiedzieć chyba całą powieść, składającą się z dziesięciu takich tomików. (...) boję się popaść w patologiczny stan, któremu dzieło zawdzięcza swe powstanie (...). Elegia – widzi pan, to owoc wielkiej namiętności – kiedy zostałem przez nią opanowany, za żadną cenę nie zgodziłbym się od niej uwolnić, a teraz za żadną cenę nie chciałbym jej znów ulec. Napisałem tę Elegię bezpośrednio po wyjeździe z Marienbadu, kiedy znajdowałem się jeszcze zupełnie w mocy uczucia, które dopiero co przeżyłem. (...) Elegia ta ma więc pewną bezpośredniość.

Malraux … mając 23 lata wyjechał do Indochin z identyczną misją, jaką powierzył swemu bohaterowi. Szczegóły tej wyprawy znamy wyłącznie z Drogi królewskiej, gdyż Malraux, niezwykle powściągliwy w wynurzeniach autobiograficznych, w twórczości swej opiera się wyłącznie na własnym doświadczeniu i spisuje je bardzo dokładnie. Tak przynajmniej zapewniają jego biografowie [„Twórczość”, 1962r, Nr 1] Wielka miłość leżała u podstaw genezy utworu Mój przyjaciel Meaulnes Henri Farriera. Podobnie było w przypadku Over Bord Stanisława Przybyszewskiego. W powieści tej Przybyszewski odtwarza historię swego małżeństwa z Dagny, zaczynając od ich poznania się, oraz rywalizację ze słynnym malarzem Munchem (tu pod nazwiskiem Mikita) oraz Strindbergiem. Również z własnych przeżyć czerpał pomysły do swych utworów Jan Kasprowicz. Opowiada o tym jego trzecia żona Marusia, z domu Bunina, w swych Dziennikach. „(...) zapytałam go o tę kobietę, która była pierwszą jego żoną i której śmierć stała się bodźcem do napisania poematu Amore desperato”. Gdzie indziej Marusia Kasprowiczowa przytacza słowa męża, który po większym nieporozumieniu pomiędzy nimi wyznał: „Okropnie mi było przez te dni (...) miałem wrażenie końca. Mój koniec z tobą byłby daleko tragiczniejszy niżeli to, co przeżyłem niegdyś. Czy wiesz, że tam poza domem – w rektoracie – zacząłem pisać”. Tak się zaczynał ten wiersz: „Wszystko się kończy tragicznie. Najgłębsze światło miłości staje się blichtrem, przeczącym odwiecznej prawdzie Boga”. Pytana o źródło pomysłów do swych powieści słynna, ale już trochę zapomniana, Francois Sagan opowiada: Zazwyczaj jest jakaś scena, jakiś krajobraz, pogodne niebo lub słota, coś tkwiącego w atmosferze, coś absolutnie bez związku z właściwym przedmiotem, coś co wyzwala tkwiący we mnie talent. Moja pierwsza książka zaczęła się od błysków słońca w kawiarnianej szybie. Zachowałam to w sobie. (…) Trzecia – jest historią ludzi rozpaczliwie poszukujących czegoś i nie mogących natrafić na ślad. (...) miałam przed oczyma postać człowieka, który wchodzi późnym wieczorem do kawiarni, miałam wrażenie jakiejś grozy, która unosi się nad ludźmi, siedzącymi nocą w małych barach. [„Życie Literackie”, 1958r, Nr 322]

12


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

A co robić, żeby nie stracić weny, żeby wciąż mieć o czym pisać, doradzał Walentinowi Katajewowi Iwan Bunin: Niech pan pisze. Niech pan obserwuje. Pisać wiersze należy co dzień, tak ja skrzypek albo pianista powinien bezwarunkowo po parę godzin dziennie ćwiczyć na swym instrumencie. W przeciwnym razie pański talent zniszczeje, wyschnie jak studnia, z której nikt nie czerpie wody. – O czym pisać? – O czymkolwiek. Jeśli nie ma pan właśnie żadnego pomysłu, żadnej idei, można po prostu opisać to, co się widzi. Biegnie pies z wywieszonym językiem – powiedział, spojrzawszy w okno – niech pan opisze psa. W czterech lub ośmiu linijkach. Ale celnie, prawdziwie, żeby to był ten pies, a nie żaden inny. Niech pan opisze drzewo. Morze. Ławkę. Niech pan znajduje jedyne, właściwe dla nich słowo. (...) wpadł pan w rozpacz, że wszystko już opisane przed panem, bzdura. Każdy z przedmiotów wokół pana, każde pana odczucie jest tematem wiersza. Niech się pan wsłucha w swoje odczucie, niech pan obserwuje otaczający świat i niech pan pisze. Ale pisać należy tak, jak pan czuje i widzi, a nie, jak przed panem czuli i wiedzieli inni poeci, nawet najgenialniejsi. (...) wtedy otworzy się przed panem niewyczerpany świat prawdziwej poezji. Będzie panu lżej oddychać. [W. Katajew, Trawa zapomnienia] ●

POEZJA Adam Lizakowski Mój Różewicz Prowadzony na rzeź ocalał Walczył z aniołem na ziemi Ubitej z gazet na śmietniku Gdzie ślina krew i żółć Leżała wymieszana Z gnojem słów Lecz słowa z gnoju Powstały i zamieniły się W nawóz Coś czego nie było I rośnie Podchodzi do gardła A w nim wielkie światło Okrutne Odcina Go połyka Wypluwa i ginie To jest stół mówiłem To jest stół Na stole leży chleb nóż Nóż służy do krojenia chleba Chlebem karmią się ludzie Nawet kanibale i emigranci Którzy codziennie napotykają się Na chiński mur Za którym inni mają prawo i obowiązek

13


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

Krzyczeć na oracza Patrz patrz słuchaj pniu Ikar spada Ikar tonie syn marzenia Co nie utonie będzie zakopane Głęboko pod lipą kamieniem Krzyżem z brzozy Nie było nas był las Nie będzie nas będzie las Ludzkich rąk czaszek guzików Piszczeli niewysłanych listów Złotych obrączek błyszczących W świetle lamp dziennikarskich Wielkości małych gwiazd na niebie Naszego Boga

Drzewa na mojej ulicy Drzewa na mojej ulicy rosną w szpalerach Lasem dla nich jest moja dzielnica Pełna światła i zieleni, domów dwupiętrowych Strażników drzew, które dobrze są wychowane Nie podstawiają nóg przechodniom Ani nie rzucają się pod nadjeżdżające auta Jedynie czym rzucają to cieniem i liśćmi Drzewa na mojej ulicy wychowuje ulica Ona pozwala im rosnąć ramię w Ramię, korona do korony Żadne z nich nie jest ponad Moją wyobraźnię o drzewach drzewiasto-drzewiastych Siłą nie imponuje drzewo żelazne Sasafran swoim zapachem Ambrowiec balsamiczy Jesion amerykański Lipa amerykańska Platan zachodni Miłorząb Magnolia Drzewa z mojej ulicy nigdy nie były nad rzeką Nigdy nie przeglądały się w wodze Chyba, że w kałużach z nich piły wodę Chyba, że w szybach samochodowych Wielkie miasta są ich płucami One są płucami wielkich miast

14


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

Nigdy nikt nie zrobi z nich krzesła Ani stołu, okna lub zwykłej trumny Lubię w nocy nasłuchiwać o czym Między sobą i wiatrem mówią Niektóre z nich drżą ze strachu przed burzą Niektórym piorun poucinał gałęzie Próbował dostać się do wnętrza Bo tam ukryte są długie zimy krótkie wiosny Jasność księżyca, któremu nawet się nie śni O słońcu, grube książki telefoniczne nazwisk Zjedzonych przez te same zwierzęta co jedzą Najpiękniejsze kwiaty. Lubię w nocy patrzeć na drzewa Takie zadrzewiałe drzewa miejskie Jak majestatycznie rozpływają się W swym majestacie marznąć o leśnym Lesie, gdzie wiatr plotki z pól i łąk niesie Lubię słuchać nad ranem rozpisanego Na sto głosów ptasiego kwiku Z głową na piersi dziewczęcej Marleny Dietrich doczekać świtu Drzewa na naszej ulicy wychowała ulica Siłą nie imponuje drzewo żelazne Sasafran swoim zapachem Ambrowiec balsamiczy Jesion amerykański Lipa amerykańska Platan zachodni Miłorząb

Moja piosenka dla emigranta

Dla Adama Zagajewskiego

W obcych miastach przychodzimy na świat, Nazywamy je ojczyzną, ojczyzna-słowo Ma tyle w sobie ciepła i radości co u dziecka. Emigranci lubią ruchliwe ulice wielkich miast Przypominają im rzeki i wodospady Ameryki Południowej lub Afryki środkowej skaczę

15


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

W nie za chlebem, jedni idą na samo dno Jak kamień inni zostają właścicielami barów Z fast food, płyną tratwą po rzece życia. W jednym krótkim mrugnięciu oka wyrasta Drzewo, wiatr zasiewa kamień, człowiek Staje się myślą co przebiegła przez głowę Stwórcy Musimy się rozstać oskrobać błoto z podeszwy Uciszyć bicie serca. W obcych miastach pozostaniemy, jak drzewa, jak kamienie.

Moja prośba: Nie używać słowa „wyganie”

Dla Stanisława Barańczaka

I nie używać słowa „wygnanie”, Bo to nieprzyzwoicie i bez sensu. Tyle padło pięknych słów z sensem I przyzwoitych, w dzieciństwie mieliśmy Słowa zabawki i słowa pistolety Słowa Hamleta i słowa Don Kichota. Słowo wygnanie tak samo nieprzyzwoite Jak wieża lub więzienie. Słowo wygnanie jest poza kratami wyobraźni, tam gdzie ani wzrok ani słuch nie sięga. Słowo wygnanie coś własnego zazdrośnie pilnuje nie jest czystym śpiewem poety Słowo wygnanie wyrosło poza językiem na innym polu myślowym z dala od innych smacznych i soczystych słów. Słowo wygnanie w nim nie ma nic własnego co by człowiek chciał mieć, a jednak rosło ono między nami z czasem stając się większe niż ojczyzna

16


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

_

Adam Lizakowski, ur. 24 grudnia 1956 r. w Dzierżoniowie, od 1981 r. na emigracji. Publikował m.in. na łamach paryskiej „Kultury” i nowojorskiego „Nowego Dziennika”; współpracuje z „Zeszytami Poetyckimi”, „Rocznikiem Dzierżoniowskim”, a od 2010 r. z bielawskim rocznikiem miejskim „Bibliotheca Bielaviana”. Na jego dorobek pisarski składają się tomiki poetyckie: Cannibalism Poetry (1984), Anteroom Poetry (1986), Wiersze amerykańskie (1990), Złodzieje czereśni (wyd. amerykańskie 1990, polskie 2000), Współczesny prymitywizm (1992), Niezapłacony czynsz – wiersze pieszyckie (19960, Chicago miasto nadziei (wyd. amerykańskie 1998, polskie 2000), Legenda o poszukiwaniu ojczyzny (2001), Dzieci Gór Sowich (2007), Chicago miasto wiary (2008), Pieszyckie łąki (2011), 156 lisów poetyckich z Chicago do Pieszyc (2012), Bogaty Strumień – Dzierżoniów (2012), album Chicago miasto nadziei w poezji i fotografii (2005), zbiór opowiadań Kuzyn Józef albo emigracja loteryjna po roku 1989 do Ameryki, czyli wyprawa po złote runo (2003), dziennik Zapiski znad Zatoki San Francisco (2004), Słownik idiomów amerykańskich (współautor Paweł Marcinkiewicz, wyd. 1996); przekłady Whitmana, Williamsa, Ginsberga, Jeffersa, Sandburga, Hughesa, Kawafisa, Rumiego, Laozi. ●

FELIETON Damian Dawid Nowak NIEPOWAŻNIE O WYOBRAŹNI Niepoważne rzeczy mają dziwną tendencję sprowadzania mnie do najpoważniejszych rozważań. W „Szukając Alaski”, główny bohater zafascynowany znanymi ostatnimi słowami, wyrusza na „poszukiwanie wielkiego Być Może” – korzystając ze słów Rabelaisa. Poza tym, że badacze nie zgadzają się co do jego ostatnich słów (alternatywną wersją być może „spuście kurtynę, farsa skończona”), nie umiem znaleźć w nich nic ciekawego, nie wzruszają mnie, nie popychają w kierunku głębokiej refleksji. Coś takiego jak cytat przedśmiertny, wydaje mi się przez narzucony z góry patos nietrafione, obrane z wartości kontemplacyjnej. To jak z dzieckiem, które mając kosz pełen zabawek, mówi „nie mam się czym bawić” – bo im więcej ma, im bardziej specyficzne są, tym mniej pozostawia się jego wyobraźni. Najlepsze słowa są oderwane od kontekstu, najlepszą zabawką jest szary karton. Zabawa, podobnie jak inspiracja, żyje tylko tam, gdzie wyobraźnia ma miejsce na swoje trzy grosze. Człowiekiem, którego życie pozostawia sporo przestrzeni dla wyobraźni – a jest to możliwe do sprawdzenia poprzez dzienniki osób, które miały z nim styczność, wszyscy o nim wspominali, każdy patrząc w inny sposób, czyniąc inne obserwacje – był filozoficzny hochsztapler, żongler słowami i wielki umysł, który nie bał się drwić i prowokować sław, obalać idoli i wierzyć we własną wielkość: Ludwig Wittgenstein. To jeden z niewielu, których ostatnie słowa pozostawiają trzy kropki, wielkie niedopowiedzenie: „Powiedz im, że miałem cudowne życie”. Wczoraj rozmawiałem z kolegą w pracy; jak zwykle, gdy mamy zbyt dużo wolnego czasu, pokazywał mi filmy dostępne na jednym z portali, gdzie każdy film swój może wrzucić. Wśród nich znalazło się nagranie z rosyjskiej szkoły, która od najmłodszych lat przygotowuje 17


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

dzieci do służby wojskowej: na filmiku dzieciaki błyskawicznie składały, żeby chwilę później go zdekomponować, karabin AK47. Obok stał nauczyciel z zegarkiem w ręku, pilnując czasu. Sama treść nagrania mnie nie przeraża, jednak kontekst, w którym zostało zrobione już tak – czy dzieci mają świadomość czym jest broń, co może zrobić, jakie są konsekwencje jej użycia, czy traktują to in abstractum, jako złożone ćwiczenie manualne? Porównując to z materiałami o biedzie, jaka panuje na niejednej rosyjskiej wsi, nie dziwi mnie, że literatura „stalker” (wym. po rosyjsku: stalkier) świętuje swój wielki powrót, zdobywając rosyjską wyobraźnię wizją post-, czy nawet śródapokaliptyczną. To coś więcej, niż zwykłe pragnienie rewolucji, które tak naprawdę drzemie w każdym z nas, to wizja przyszłości, to tęsknota za lepszym życiem wykutym w ogniu zmian. Mniej więcej w tym samym czasie usłyszałem rozmowę dwóch uczniów szkoły podstawowej – jeden ciągnął za sobą plecak na kółeczkach, niczym miniwalizkę, narzekając przy tym na ciężar i ilość podręczników. Drugi odpowiedział mu bystrze, że większość książek ma w formacie elektronicznym, na swoim tablecie. Podręczniki na tablecie! Niby o tym wiem, niby jutro jest dzisiaj, ale to wystarczyło, żebym sobie uświadomił ponownie, z pełną, abstrakcyjną siłą – żyjemy w przyszłości. Sam pamiętam doskonale, jak mocno przygniatały mnie do ziemi podręczniki szkolne, nieraz niemieszczące się w tornistrze. Kredowe papiery, laminowane, grube oprawki. W miarę postępów w nauce, nastąpiła ich redukcja, która pod koniec liceum/na początku studiów sprowadziła się do pożyczonego długopisu i sterty luźnych kartek, w ekstremalnych przypadkach ratowanych laptopem. I jak tu zestawić realia składającego kałasz Rosjanina i Polaka z książką na tablecie? Jasne, że mówimy tu o dwóch skrajnościach, i w obu miejscach mamy i to, i to – kontrasty. Ale wciąż mam wrażenie, że mamy dwie przyszłości: amerykańską, niczym z Roberta Zemeckisa i prywatną Zonę (Strefę, mistyczny teren zakazany), której esencją jest wojna o własne marzenia. Obraz trywialnych rzeczy, z których wyłaniają się głębsze refleksje dokończy pijany kierowca BMW, zatrzymany niedawno przez stołeczną policję. Nagranie widziałem w Internecie, nie jestem nawet w stanie powiedzieć, z jakiego to programu interwencyjnego pochodzi – nie oglądam telewizji. Zatrzymany mężczyzna odgraża się policjantowi, ignoruje jego polecenia, w końcu atakuje funkcjonariusza ciosem zadanym na oślep. Obrywa żelem pieprzowym, po czym zrozumiawszy, że jego autorytet nie działa (wcześniej: „wiesz kim jestem? Możesz mieć kłopoty!”), naście razy wykrzykuje przeprosiny pod adresem „Panie władzo!” (wcześniej byli na „ty”). To znowu inny świat, w którym człowiek jest na tyle głupi, żeby tłumaczyć swoje zachowanie „Panie władzo, puśćcie mnie, pijany byłem!” Gdyby ten człowiek miał być rozstrzelany na miejscu, jego ostatnie słowa byłyby tak samo dobijające, jak jego błaganie o przebaczenie. David Lewis opowiada o nieskończonej ilości światów możliwych, istniejących jednocześnie i niemożliwych do wzajemnego przenikania. Prawda jest znacznie trudniejsza do zrozumienia: światy przenikają się i kolidują, tworząc tarcia i nowe hybrydy, dostępne naszej percepcji dopiero wtedy, gdy przyjrzymy się im z bardzo bliska. Nieważne, czy tęsknisz do apokalipsy, czy korzystasz z życia, czy w swoim nowiutkim BMW czujesz się jak sam Bóg – uważaj, żeby pozostawić coś swojej wyobraźni. Bez niej nie zauważysz wszystkich otaczających cię światów. Wittgenstein w obliczu życia pełnego trudów i perturbacji, sugeruje istnienie prywatnego, niepoznanego przez nikogo świata, historii niedopowiedzianej, w której – pomimo spotykających go przeciwności losu – był szczęśliwym człowiekiem.

18


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

ESEJ Marek Różycki jr. BOSKA HALINA POŚWIATOWSKA Do dziś dnia pamiętam, jak mój Przyjaciel, 36 lat starszy ode mnie, wybitny poeta, „poetycki prozaik” nominowany do Nobla – Tadeusz Nowak – „zdradził" mi ze śmiechem tajemnicę „poezji kobiecej”, gdy zacząłem prowadzić dział literacki w legendarnym już, ogólnopolskim, „Tygodniku Kulturalnym”: „Im lepszy wiersz – tym gorsza twarz…” Zastrzegł jednak, że są wyjątki... I na poczesnym miejscu wymienił Twórczość i Osobę Haliny Poświatowskiej, którą i ja pokochałem... 20 września 1967 roku Halina Poświatowska ostatni raz powitała szpitalne łóżko. Wcześniej – w pociągu, który wiózł ją do Warszawy – powiedziała do matki: „Ja już nie wrócę”. Zaledwie kilkanaście dni po drugiej operacji „podłe serce” (tak nazywała je w listach) poetki przestało pompować życie. Trzydziestodwuletnie życie Haliny Poświatowskiej było ciągłym zmaganiem z chorobą. Każdy większy wysiłek oznaczać mógł śmierć. A jednak ukochała Tatry i wbrew zaleceniom lekarzy – wielokrotnie – wyrywała się z krakowskiej kliniki kardiologicznej do ukochanego Zakopanego. Smakowała tatrzańską przyrodę, wielbiła widoki podczas wysokogórskich wycieczek, zapisywała w pamięci wrażenia, doznania, odczucia, które w różnych kontekstach pojawiały się w Jej Twórczości poetyckiej, także w korespondencji z bliskimi.

Na temat jej urody sprzeczało się wielu. „Nie była ładna – była na to zbyt Piękna” – napisał w wierszu „Halszka” Stanisław Grochowiak. Ona sama powiedziała kiedyś: „Pisanie nie jest moją najmocniejszą stroną. Na ogół wszyscy twierdzą, że najładniejsze mam usta, a potem dopiero nogi. Poza tym szanują mnie za zgryźliwy charakter i bardzo ich dziwi moje szatańskie poczucie humoru". *

19


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

Halina Poświatowska Kiedy umrę, kochanie… kiedy umrę kochanie gdy się ze słońcem rozstanę i będę długim przedmiotem raczej smutnym czy mnie wtedy przygarniesz ramionami ogarniesz i naprawisz co popsuł los okrutny często myślę o tobie często pisze do ciebie głupie listy – w nich miłość i uśmiech potem w piecu je chowam płomień skacze po słowach nim spokojnie w popiele nie uśnie patrząc w płomień kochanie myślę – co też się stanie z moim sercem miłości głodnym a ty nie pozwól przecież żebym umarła w świecie który ciemny jest i który chłodny * Na świat przyszła 9 maja 1935 roku w Częstochowie. Badacze jej życiorysu na próżno szukali jednak potwierdzenia tego faktu w dokumentach. Akt urodzenia Heleny Mygi, córki Feliksa i Stanisławy z Ziębów, do której wszyscy zwracali się: Halina, miał błędnie wpisaną datę – 9 lipca. Był początek roku 1945, w Częstochowie kończyły się walki, gdy dziesięcioletnia córka państwa Mygów zachorowała na anginę. Powikłania doprowadziły do wady serca: niedomykalności zastawki dwudzielnej. Wtedy choroba ta była nieuleczalna. Od dzieciństwa większość czasu Halina spędzała w szpitalach i sanatoriach. W wieku 14 lat po raz pierwszy trafiła do III Kliniki Chorób Wewnętrznych w Krakowie. Kierował nią człowiek, który – choć nie był poetą – stal się jedną z najważniejszych osób w życiu Poświatowskiej. To dzięki profesorowi Julianowi Aleksandrowiczowi Halina poznała Wisławę Szymborską. Lekarz zaprosił ją, ponieważ zauważył tomik wierszy przyszłej noblistki na stoliku swojej pacjentki. Przyjaźń zaczęła się od rozmowy, którą Aleksandrowicz wspominał tymi słowami: – Powiedz mi, profesorze – wyszeptała – co to jest śmierć. Tak się boję umierać. Chcę wiedzieć, to nie będę się bać – i przytulała się do moich rąk. – Dla przyrodnika – odrzekłem – jest chyba zagadką, jak życie. Dla fizyka – przeistoczeniem jeno materii. Dla wierzącego – to odrodzenie w innym bycie. Dla cierpiących – wyzwoleniem. Nie masz się więc czego bać.

20


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

– Tak pan mnie uspokoił, że lęk gdzieś jak czarny ptak ze snu odleciał.

Julian Aleksandrowicz leczył nie tylko serce Haliny. Jerzy Lisiewicz, także pracujący w Klinice, zapamiętał w czasie przechadzki wiślanymi wałami następujący obrazek: „W oddali widzę łódź motorową pędzącą z wielką szybkością w dół rzeki. Po chwili orientuję się, że prowadzi ją profesor Aleksandrowicz trzymając w dłoniach ster, a obok niego stoi Halina – szczęśliwa, roześmiana, z rozwianymi włosami. Widzą mnie, pozdrawiamy się gestami rąk. Patrzyłem długo za nimi, myśląc jak wielką ułudą jest taka jaśniejsza chwila w jej życiu”. * Jesienią 1953 w sanatorium w Kudowie Halina poznała malarza i filmowca Adolfa Ryszarda Poświatowskiego. Los złączył dwa „podłe serca”. „Adaś” był także nieuleczalnie chory. Pobrali się w kwietniu następnego roku. „W środku nocy, obudzona jego szybkim oddechem, przyciskałam ręce do jego pobladłych policzków. – Nie bój się – mówiłam – nie pozwolę ci umrzeć samemu, umrzemy razem” – pisała. Stało się inaczej. Niecałe dwa lata po ślubie, w marcu 1956 roku, Poświatowski zmarł w Hotelu Europejskim w Krakowie. Halina była wtedy w sanatorium w Rabce. Została dwudziestoletnią wdową. „Serdeczny palec lewej ręki ozdobiony raz pierścionkiem owdowiały jest teraz i pozbawiony swej ozdoby. Ten, który mi dał pierścionek już dawno nie ma palców, jego ręce splotły się w jedno z korzeniami drzewa” – napisała w „Odzie do rąk”. Irena Poświatowska, teściowa poetki, wspominała potem, że razem z mężem namawiali Halinę do ponownego małżeństwa. Ona ponoć odpowiadała, że miała męża jednego – Adka – którego kochała nad życie i drugiego przyjaciela nie chce. W jej życiu pojawiali się jednak mężczyźni ważniejsi niż inni – wiele wzajemnej czułości można wyczuć w korespondencji z niewidomym poetą Ireneuszem Morawskim. Po latach powie on: „Gdybym miał opowiedzieć więcej, musiałbym umieć opowiedzieć kobietę, która na zawsze i bardzo chciała być kochana, a w zamian za to dawała tak wiele – pozwalała się kochać. Przeważnie ludziom to nie wystarcza. Wydaje się, że wtedy nie wystarczało i mnie. Po latach sądzę, że jak dla mnie było to i tak za dużo”. Na podstawie ich rozmów i korespondencji powstała „Opowieść dla przyjaciela”. Morawski nie zgadzał się na jej opublikowanie. Ostatnim, któremu pozwoliła się kochać, był Jan Adamski – aktor i prozaik. Dzieliło ich piętnaście lat, jego małżeństwo z poetką Anną Świrszczyńską, z którego miał córkę, i piętro w kamienicy na Krupniczej w Krakowie. Tam się poznali. Opis ich pierwszych spotkań zachował się w liście do najbliższej przyjaciółki Haliny, Anny Orłowskiej: „Do kina się umówił cichcem na mieście. W kinie samoczynnie moją rękę wziął, ściskał tę rękę, potem pod kinem powiedział mamrocząco, że on musi w drugą stronę”. Ostatni rok jej życia spędzali jednak głównie osobno. Adamski pracował w teatrze w Rzeszowie. Halina, zbyt wyczerpana chorobą, by go odwiedzać, pisała nocami pełne tęsknoty listy. Marzenia miała w nich dojmująco zwyczajne – wspólne wakacje w Rzeszowie, wieszanie obrazków na ścianach, maciejka kwitnąca pod oknem. Związek z Adamskim Poświatowska sportretowała w opowiadaniu Znajomy z Kotoru. Poetka przyjmuje w nim perspektywę bezstronnego obserwatora, Adamskiego przedstawia jako zrozpaczonego kochanka, który na paryskim cmentarzu poszukuje grobu ukochanej dziewczyny. *

21


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

Po śmierci męża Poświatowska była załamana. Matka chciała pomóc Halinie, zaniosła więc jej wiersze do redakcji „Gazety Częstochowskiej”. 17 grudnia 1956 ukazały się dwa: „Szczęście” i „Człowiek z Annapurny”. Rubrykę literacką tygodnika prowadził wówczas poeta Tadeusz Gierymski, który przyznał potem, że choć twórczość Poświatowskiej wyróżniała się na tle grafomanii, która masowo napływała do redakcji, mimo wszystko jej nie docenił. Wiersze opublikował bardziej z litości dla chorej dziewczyny niż z powodu tego, że uważał je za szczególnie wartościowe. W styczniu następnego roku Halina debiutowała w krakowskiej „Zebrze”. Serce dało jednak o sobie znać. Profesor Aleksandrowicz mobilizował więc amerykańską Polonię i organizował Halinie operację w Stanach. W sierpniu 1958 roku poetka wsiadała na pokład Batorego. 12 listopada w Hahanemann Hospital w Filadelfii odbyła się pierwsza na świecie operacja na otwartym sercu. Finansowała ją nowojorska telewizja w zamian za prawa do transmisji. „Wolę umrzeć na stole operacyjnym, niż żyć, dusząc się powoli” – wyznała polskiemu lekarzowi, który opiekował się nią w amerykańskiej klinice. Operacja przywróciła sercu dawną sprawność. „(…) Ból odszedł” – pisała o tym wydarzeniu kilka lat później. W tym samym roku w Polsce wyszedł jej pierwszy tomik Hymn bałwochwalczy. Opublikowało go Wydawnictwo Literackie. Przed wyjazdem do USA Poświatowska znała tylko kilkadziesiąt słówek po angielsku. Teraz zaczęła się intensywnie uczyć. Chciała rozpocząć w Stanach studia. Udało się jej – została przyjęta do Smith College w Northampton w stanie Massachusetts. W tym samym miejscu osiem lat wcześniej inna poetka, Sylvia Plath, pisała: „Świat otwiera się u moich stóp jak dojrzały, soczysty melon”. W przypadku Haliny, przynajmniej przez moment, miało być podobnie. W 1960 roku Poświatowska brała udział w letnich kursach na nowojorskim Columbia University. Nowy Jork stał się jej miłością. „Odnowione” serce pozwoliło jej biegać po ulicach, odwiedzać muzea, poznawać już nie tylko kolejne szpitalne łóżka. Rok później, po trzech latach college’u, skończyła amerykańską edukację. Nieoczekiwanie podjęła decyzję o powrocie do Polski, choć Stanford University of California proponowało jej stypendium w wysokości dwóch i pół tysiąca dolarów. Była jednak bardzo samotna. Znów wsiadała na pokład Batorego. Pobyt w Stanach udokumentowała wydanym we „Współczesności” reportażem Notatnik amerykański. Od stycznia 1962 mieszkała w Domu Literatów przy Krupniczej w Krakowie. W czerwcu 1963 otrzymała tytuł magistra filozofii. Promotorem jej pracy był Roman Ingarden. Z początkiem nowego roku akademickiego została asystentką w Katedrze Filozofii Nauk Przyrodniczych na Wydziale Filozoficzno-Historycznym UJ. Swoją pracę lubiła umiarkowanie. 14 marca 1967 roku notowała w pamiętniku: „Pewien student podbiegł dziś w pąsach i rzekł »Ach, pani magister (to ja) mam jedną nieobecność! Cóż mam począć, żeby to jakoś odrobić?«. Najpierw chciałam mu zaproponować, żeby mi umył podłogę na święta, a potem powiedziałam, niech się pan nie trapi, bo jeszcze pan w ciężką chorobę wpadnie”. * W 1966 roku Poświatowska opublikowała tomik Oda do rąk i opowiadanie Niebieski Ptak, które jest odpowiedzią na Malowanego Ptaka Jerzego Kosińskiego. Poetka poznała pisarza przelotem w Nowym Jorku. Była nim zafascynowana, ale po lekturze powieści uznała, że książka atakuje Polaków. Rok później ukazała się Opowieść dla przyjaciela. Ból powrócił. W ostatnich miesiącach przed śmiercią prowadzenie zajęć sprawiało jej 22


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

trudność. By mieć siłę do pracy na uczelni, przez większość dnia leżała w łóżku, chciała ukryć swoją chorobę. „Podłe serce” znowu trzymało ją w garści. 3 października 1967 r. Halina poddała się drugiej operacji w warszawskim Instytucie Gruźlicy. Nie wróciła już do Krakowa. Zmarła 11 października w wieku 32 lat. Pochowana została u boku swojego męża w Częstochowie. W drodze na pogrzeb Haliny czwórka zaprzyjaźnionych z nią poetów – Śliwiak, Nowak, Szymborska i Frasik – mieli wypadek samochodowy. Śliwiak i Szymborska na cmentarz dotarli taksówką, „mój” Tadeusz Nowak i Frasik zostali w częstochowskim szpitalu. Choć wybity ząb sprawiał Szymborskiej ból, śmiali się na myśl o tym, jak na tę sytuację zareagowałaby Halina… * Halina Poświatowska należy do tak zwanego pokolenia „Współczesności”. Jak już wspomniałem, debiutowała w 1956 roku publikując swoje wiersze w „Gazecie Częstochowskiej". Za jej odkrywcę uważa się krytyka literackiego i poetę Tadeusza Gierymskiego, który – jak sam napisał w artykule „Pożegnania poetki” w tejże gazecie w 1967 roku – zrobił to z litości, nie oceniając jej poezji bardzo wysoko… (sic!) Jej pierwszy zbiór poezji Hymn bałwochwalczy pojawił się rok później i zebrał przychylne opinie krytyków i poetów. Następne wiersze zebrane zostały w trzech kolejnych tomikach poezji: Dzień dzisiejszy (1963), Oda do rąk (1966) i Jeszcze jedno wspomnienie (1968, pośmiertnie). Po jej śmierci odnaleziono wiele niepublikowanych liryków, opowiadanie, bajkę dla dzieci, dramaty, listy – zebrane w Dziełach (Wydawnictwo Literackie, 1997). Na krótko przed śmiercią, w 1967 roku, Wydawnictwo Literackie opublikowało jej autobiograficzną powieść Opowieść dla przyjaciela. Tadeusz Baird skomponował w 1968 do jej tekstów pięć pieśni na mezzosopran i orkiestrę kameralną. Głównymi motywami jej twórczości poetyckiej były przeplatające się wzajemnie miłość i śmierć. Świadoma swej kruchości Poświatowska dawała wielokrotnie wyrazy sprzeciwu wobec nieugiętego losu. Ubolewała nad niedoskonałością ludzkiego ciała, ale i umiała wykorzystać każdy moment przemijającego życia. W swych utworach nie pomijała także swojej kobiecości; pisała o sobie i innych kobietach, kobietach-bohaterkach. Wszystko to osadzone było w głębokich przemyśleniach filozoficznych. Poezja Haliny Poświatowskiej stanowi przenikliwe studium natury ludzkiej, kobiety pragnącej miłości i kobiety świadomej swej śmierci. Od 1974 w Częstochowie odbywa się Ogólnopolski Konkurs Poetycki im. Haliny Poświatowskiej. [1] Notatki z rozmów i wykładów prof. Artura Sandauera. [2] Ja minę, ty miniesz... o Halinie Poświatowskiej, oprac. Mariola Pryzwan, EM-KA, Warszawa 1994. [3] Nierozważna i nieromantyczna. O Halinie Poświatowskiej, Grażyna Borkowska, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2001. [4] Kaskaderzy literatury, oprac. Edward Kolbus, Wydawnictwo Łódzkie, Łódź 1990.

23


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

ROZMOWA Zbigniew Kresowaty, Henryk Mikołaj Górecki O RADOŚCI I RYTMIE MOJE ŻYCIE MALINOWE Zbigniew Kresowaty: Z tremą przystępuję do rozmowy z panem, ponieważ zgodził się Pan pomówić o swoich kompozycjach, jak również przytoczyć coś ze swojego bardzo ciekawego życia, a jest Pan dziś bardzo cenionym twórcą z ogromnym dorobkiem na skalę światową – ponad 70 utworów skomponowanych w różnych okolicznościach, utworów, które weszły już do klasyki muzyki polskiej. Urodził się pan w 1933 roku w Czernicy koło Rybnika, naukę muzyki rozpoczął Pan w 1952 roku w Średniej Szkole Muzycznej w Rybniku. Następnie od roku 1955 studiował pan kompozycję i partyturę w klasie znanego kompozytora Bolesława Szabelskiego w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Katowicach, uzyskując dyplom z wyróżnieniem w 1960 roku. Wiadomo powszechnie jest, że już w szkole średniej komponował Pan muzykę. W czasie studiów skomponował pan kilkanaście, może więcej, utworów. Już w 1958 roku odbył się monofoniczny koncert młodego kompozytora Henryka Mikołaja Góreckiego, jako pierwszy tego rodzaju koncert w historii Śląskiej Uczelni Muzycznej. Wykonano wówczas pięć Pańskich utworów, a wśród nich pierwszą wersję Pieśni o radości i rytmie op. 7 oraz ciekawy koncert na pięć instrumentów i kwartet smyczkowy, op.11. Stąd, Panie Profesorze, pozwoliłem sobie naszej rozmowie nadać też taki sugestywny tytuł, gdyż wiemy, że to co pierwsze jest najpiękniejsze, oprócz tego zawsze nas wspaniale charakteryzuje a pozostaje zawsze na długo... A co do Malinowych pieśni – to być może taka piękna wręcz dygresja do pańskich dzieł po 80 roku, kiedy zaczął się dla pana inny, nowy okres komponowania na Podhalu, po ciężkich przeżyciach, o czym nie omieszkamy, mam nadzieję, tutaj wspomnieć. Może jednak powrócę teraz do chronologii, jeżeli pan Profesor pozwoli... Henryk Mikołaj Górecki: Tak, tak, niech pan kontynuuje... Z. K.: Oficjalnie zadebiutował Pan w 1958 na II Międzynarodowym Festiwalu Muzyki Współczesnej „Warszawska Jesień”, gdzie wykonano Epitafium op. 12. No i dzięki temu wykonaniu zyskał Pan opinię, wśród krytyki muzycznej, jednego z najbardziej awangardowych kompozytorów w Polsce. Przypomnijmy jeszcze raz, że dyplom otrzymał Pan jako jedyny z wyróżnieniem. Można się było tylko domyślać i wierzyć, że późniejsze Pańskie losy muzyczne potoczą się rozwojowo w dobrym kierunku. Wspomnę, że już tego samego roku, czyli w 1960 r. Pańskie Monologi op. 16 zdobyły I Nagrodę Konkursu Młodych Kompozytorów ZKP, a podczas IV Festiwalu „Warszawska Jesień” ogromne zainteresowanie wzbudziło Scontri op. 17, wykonane w Państwowej Operze Narodowej w Warszawie. Natomiast w latach 1961 przebywał Pan już w Paryżu, kolebce Sztuk, gdzie I Symfonia – 1959 op. 14 zdobyła I Nagrodę na Międzynarodowym Biennale Muzyki Młodych. Od 1965 pracował Pan już w PWSM w Katowicach jako wykładowca, ucząc czytania partytur i kompozycji, a na stanowisku docenta w tejże placówce od roku 1972. O Pańskiej wybitnej twórczości wiele napisano. Wspomnimy też o Pańskich uczniach, dziś znanych kompozytorach. Ja natomiast pragnę w dalszej części oprzeć się najbardziej o Pańską III Symfonię pieśni żałosnych, która – warto dodać – stała się przebojem na całym świecie, „zawojowała” prawie wszystkie rynki muzyczne poza granicami kraju... Pośród wielu zdobytych nagród w Polsce i za granicą w 1973 roku zdobył Pan I Nagrodę edycji Paryskiej Trybuny Kompozytorów UNESCO. Jednakże dodam, że w 1979 odszedł Pan z funkcji rektora i opuścił progi uczelni. Była to dla Pana na pewno trudna decyzja, ale i wielka determinacja ku własnej niezależności. Słyszałem, że to ze względu na ówczesne szykany ze strony reżimu partyjnego. No! – Ale sztuka jest niezależna i jest albo dobra albo zła, i w roku 1994 Uniwersytet Warszawski przyznał Panu tytuł doktora honoris

24


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

causa, był Pan już wtedy bardzo uznanym twórcą. Na pewno też nie popełnię tu żadnego błędu, jeśli dopowiem, że opuścił Pan katowicką uczelnię, aby poświęcić się tylko i wyłącznie muzyce... Powstał później utwór „Lerce” na klarnet i inne instrumenty towarzyszące, o ile mi wiadomo, za granicą? H. M. G.: Tak! – Co do moich początków – istotnie tak było! Komponowałem wcześnie, bo już w średniej Szkole Muzycznej miałem pomysły, z czego zachowało mi się trochę partytur... Natomiast jeżeli chodzi o moje odejście z PWSM w Katowicach w roku 1979, trzeba wiedzieć, że ja sam podjąłem tę decyzję i odszedłem z rektorowania i wykładania dobrowolnie. Nikt mnie nie pozbawiał tej funkcji, natomiast zaistniały różne inne sprawy, które w jakiś sposób może przyczyniły się do tej mojej decyzji – może i nie? Powiedziałem, wtedy, że odchodzę i koniec. Stało się to co się stało – zrezygnowałem... Po prostu, ja przestałem się już wtedy pedagogiką czynnie zajmować, tylko zająłem się własną kompozycją, a pewnie dlatego także, że uświadomiłem sobie pewne rzeczy jakie się dzieją wokół rodzimej uczelni i uznałem, że to najlepszy czas, i trzeba zająć się na poważnie własną twórczością i osobą. Ale przyznam, że wystąpiły wtedy różne jeszcze inne okoliczności, które także wpłynęły na tę moją decyzję odejścia z funkcji, a dalsza ich geneza co się jeszcze może tego tyczyć jest taka, że w 1978 roku wiosną ówczesny kardynał Karol Wojtyła, zanim jeszcze został wybrany na Papieża w tym samym roku, zwrócił się do mnie, czy ja bym mógł napisać coś na przypadające uroczystości 900 lecia śmierci Św. Stanisława, które będą obchodzone w Krakowie. Zamówienie wówczas przyjąłem, tylko nie zabrałem się tak zaraz do roboty z kilku takich czy innych powodów... Proszę pana, ja mówię zawsze w takich momentach – nie lubię takich pozytywnych bohaterów! – No bo jak pozytywny – no to co o nim pisać? (śmieje się...) – Dodam też, że podobne zlecenie i zdarzenie miało miejsce dużo wcześniej, chyba w 1972, miałem zmierzyć się z inną ważną historyczną postacią, a chodzi mianowicie o Mikołaja Kopernika, o czym przy tej okazji muszę wspomnieć także – Rany Boskie! Co pisać o takich postaciach? – o Koperniku? Przecież już wszystko o nich napisano... Propozycja napisania muzyki padła od reżysera filmu Krzysztofa Zanussiego. Ale niestety! Później obaj zrezygnowaliśmy ze współpracy, bo ciągnęło się... Sprawy zamówienia nie zawsze mogą być zrealizowane... A on zwrócił mi uwagę kiedyś na profesora Hellera, i tak, wie pan, rozmawiamy, i ja orzekłem, w dobrym tego słowa znaczeniu, że wcale nie było takie pozytywne to odkrycie, nasz Mikołaj Kopernik przecież zawalił wszystko! Zburzył jakby budowlę, i na nowo ustanowił myślenie, gdyż cała konstrukcja umieszczenia człowieka we wszechświecie stała się inna... A więc o tym na pewno należałoby wtedy pisać. Myśmy jako Polacy mieli przekonanie, że jesteśmy w centrum zainteresowania. Ba, że wszystko się wokół nas kręci jak u naszego Kopernika A teraz? Kim my, tak na prawdę, jesteśmy? – Natomiast wracając do tematu, ja po wielu spotkaniach z Zanussim, i kilku przemyśleniach zdecydowałem – Nie! Nie będę pisał... No! – i teraz znów powrócę do tego mego podjęcia się skomponowania, utworu o Świętym Stanisławie na 900 lecie obchodów śmierci biskupa, który został ścięty przez króla Polski Bolesława Śmiałego na Skałce – To też historyczna, i jak wiemy na pewno, pozytywna, postać, o której wszystko już napisano... Przyszedł 16 październik 1978 roku, kiedy to właśnie metropolitę krakowskiego, zamawiającego tę kompozycję u mnie, kardynała Karola Wojtyłę, wybrano na Stolicę Piotrową. Powiedziałem sobie, że biskupowi jeszcze można było odmówić, ale już teraz Papieżowi nie wypada – a przyznam, że wcześniej trochę wahałem się z różnych powodów – Nie! Ojcu Świętemu się nie odmawia... Wziąłem się do pracy i zacząłem biegać, grzebać, szperać, szukać po bibliotekach i w różnych innych materiałach odnośnie tej postaci. Powiem panu – jest takie piękne zdanie a pochodzące od innego Stanisława czyli Wyspiańskiego, który pisząc kiedyś o tym samym świętym uświadamia nam, że zarówno św. Stanisław jak i Bolesław Śmiały to były dwie wielkie piękne osobowości i szkoda, że stało się to, co się stało, a On

25


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

powiedział, „ani ten nie był taki święty, ani ten drugi taki okrutny”. Po prostu ot, trafił swój na swego! Ja rzeczywiście stwierdziłem, że bardzo dużo jest na temat św. Stanisława materiału, ale w takim kontekście porównawczym mało. A szukałem wszędzie o tych obu postaciach, i chcąc coś napisać – musiałem przecież, a trzeba było, co jest ważne w każdej kompozycji skonfrontować się z całą literaturą na temat... Natomiast gdy Kuria ogłosiła skład Komitetu Obchodów 900-lecia śmierci św. Stanisława, do którego i mnie powołano z racji, że podjąłem się napisać ten „kawałek”, mówiąc tutaj językiem muzycznym, zaczęły się za jakiś czas pierwsze szykany, jakieś podchody, i te „pieski partyjne” zaczęły węszyć koło mnie, nachodzić, i podpytywać. Przyszedł kiedyś taki jeden do mnie do rektoratu, i zaczął rozpytywać, sugerować, coś narzucać, odganiać od zamiaru komponowania w te słowa: „no chyba Pan nic nie pisze na to 900 lecie św. Stanisława?” Odpowiedziałem: „Będę pisać i na 1000 lecie, jak tylko dożyję...” Potem nastąpiły te całe dalsze bzdury, doszło do różnych przepychanek, byłem nawet wykreślony. I sam sobie już jasno powiedziałem: koniec! Było to w czasie, gdy Wyższa Szkoła Muzyczna w Katowicach w 1979 roku świętowała swoje 40 lecie założenia, jako najstarsza uczelnia na Śląsku. W efekcie tej decyzji, już pierwszego maja tego roku, pożegnałem się z nią na zawsze... Niedługo poddałem się, jak się okazało, groźnej operacji, gdzie uratowano mi życie, bo wisiało ono na włosku, dlatego zaraz po powrocie, gdy poczułem się lepiej, skomponowałem utwór: Beatus Vir na baryton solo i chór mieszany z orkiestrą na zamówienie kardynała Wojtyły złożone wcześniej, co w efekcie zostało mu także oficjalnie dedykowane z okazji wyboru na Papieża. Lerce powstał w tym samym roku, jako dowód wdzięczności za uratowane mi życie, które, jak już wspomniałem, ocalono, więc byłem jakby na takim nowiu, z perspektywą i świadomością o możliwości dalszego komponowania... A wiele powstało od tamtego czasu kompozycji, po tym przełomie, naprawdę bardzo wiele, za co jestem wdzięczny Bogu, rodzinie i przyjaciołom... Z. K.:I przyjechał Pan tutaj na Podhale w 1979 roku, żeby osiedlić się 5 km od Zakopanego? Do górali na Podhale, a później do tej pięknej uroczej wsi, bo „ta piękna wieś leży jako jedyna w Polsce, a być może na tym świecie, najwyżej – i najbliżej Boga” – powtarzam za tym, jak Pan to oświadczył w jakiejś publicznej wypowiedzi. Tak? Być może prowokuję, Panie Profesorze, ale ziarenko prawdy tu chyba jest, nie ujawniam bez Pana pozwolenia nazwy tej pięknej wioski! Niemniej dodam metaforycznie, że tyczy się to chyba głównie Pańskiej muzyki, która lepiej będzie tu wynoszona ku górom wprost do Boga i bezpośrednio brzmieć ku niebiosom, poza tym, z góry widok lepszy dla komponowania. Mieszka Pan już tutaj ponad 25 lat? Jest Pan zżyty z góralami, z wieloma osobowościami tego regionu. Rozmawia Pan po góralsku? Jak było z szukaniem swego miejsca na ziemi? H. M. G.: Rzeczywiście, przyjechałem w roku 79. To prawda, że jest to wioska, którą bardzo kocham i najwyżej położona w Polsce! – A to, że ja już w 58 roku marzyłem i zdecydowałem się tutaj na Podhalu zamieszkać, jest taką moją ukrywaną wtedy od lat, zrealizowaną tęsknotą Dzisiaj wiem, że powinienem już dużo wcześniej tutaj właśnie osiąść z moimi kompozycjami i pomysłami. Owszem, mieszkałem też gdzie indziej, ale blisko. Różne sprawy, o których już wspomniałem, związane z uczelnią i inne, osobiste i zdrowotne, nawet być może głównie te, spowodowały, że nie mogłem z mego Rybnika dotrzeć tu wcześniej. A Podhale, Tatry, to przecież blisko Śląska, który dalej bardzo kocham. Z. K.: Zaczynał Pan tworzyć i komponować w jednym okresie z Krzysztofem Pendereckim. Był to czas awangardy polskiej, która okazywała swego rodzaju bunt przeciw panującemu systemowi, przebijała się przez mur obozu komunistycznego, chcąc wejść choćby do kultury środkowoeuropejskiej; działo się to w wielu dziedzinach sztuki... Obaj Panowie, zwłaszcza

26


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

w latach 62-70 i później, eksperymentowali i poszukiwali. Przy odrębnych inspiracjach i działając niezależnie, lecz każdy po swojemu zbliżaliście się ku nowym wypowiedziom muzycznym. Co się tyczy samej muzyki, która powstawała tutaj, da się zauważyć czasem jakby podobne elementy użycie całkiem nowych instrumentacji. Każdy dotykał czegoś oryginalnego, własnego, a był niepowtarzalny. Zaryzykuję więc stwierdzenie, że Penderecki w tym eksperymencie jakby pozostał dłużej, co ma swoje odzwierciedlenie dzisiaj i dalej chyba trwa? Pan zaś zbliżył się do muzyki bardziej kontemplacyjnej, nawet bardziej osobistej, ponieważ mniej pisał Pan już na zamówienia, a te kontemplacje uwidocznione są chyba najbardziej w samej III Symfonii, która – kto wie? – czy nie jest klamrą spinającą Pańskie, nazwę to, „twórstwo”. Pańską III Symfonię pieśni żałosnych grano za oceanem w każdym sklepie muzycznym na równi z różnymi przebojami rozrywkowymi. Czy można scharakteryzować te dwie odrębne twórczości? Co Pan sądzi, już z perspektywy czasu, o muzyce i dorobku Krzysztofa Pendereckiego, o ile wolno spytać? H. M. G.: Z Krzysztofem Pendereckim znamy się i zdradzę, że jesteśmy nawet ten sam rocznik! – On w Krakowie, ja na Śląsku. I powiem paradoksalnie, że niby blisko do siebie Śląsk – Kraków, ale bardzo daleko, proszę pana, bardzo daleko... Ja teraz dopiero, po wielu latach tworzenia, z dystansu widzę tutaj pewne rzeczy poprzez całą historię rozwoju kulturalnego i w szkolnictwie wyższym na Śląsku, także przed II wojną. Niby tylko ok. 80 kilometrów do Krakowa, jednak wcześniej był to inny zabór, dużo tutaj wnieśli Austriacy – Galicja. Dlatego twierdzę, że na Śląsk byłoby jeszcze o wiele bardziej daleko... Jeżeli idzie natomiast o Krzysztofa, jest wiadomo, że my obaj tworzymy w innych opcjach, całkiem niezależnie. On sobie, ja sobie. Tak najogólniej można to określić. On ma swoje zainteresowania i dokonania – ja mam swoje na pewno inne, te nasze metafizyki i pojemności wbrew pozorom są odrębne zupełnie. I to jest na pewno jasne! – Co jeszcze do III Symfonii pieśni żałosnych? Utwór był komponowany w połowie lat 70–tych! Pan wspomina o popularności tych pieśni żałosnych za oceanem, a ja wręcz uważam, że to chyba taki wirus, który na jakiś czas opanował rynek muzyczny, i podchodzę do tego z rezerwą. Myśmy obaj sobie krzywdy nigdy nie zrobili i w drogę nie wchodzili, i tak jest teraz. Czy on mnie lubi? – I czy ja jego lubię? To naprawdę nie jest takie ważne! Ja mam takie widzenie świata – on natomiast ma takie lub inne. Może to się komuś nie podobać lub podobać. Ktoś powie, że z dzisiejszego punktu widzenia On ma lepsze spojrzenie niż ja. Ale znajdzie się zaraz inny, co powie odwrotnie. Sztuka ma swoje prawa! Pamiętam, kiedyś premier Buzek powiedział mi na jakimś spotkaniu: „Pan to nie dba o swój marketing”. Pomyślałem sobie wtedy: ale po cholerę mi to dodatkowe zajęcie! Ja nikogo nie będę zmuszał, żeby słuchał mojej muzyki, i nie będę zabiegał o swoje racje. Mnie też nikt nie zmusza, żeby czytać Herberta czy Różewicza albo Miłosza. Bo może pan sobie myśli, albo czeka, że powiem za mało – albo powiem coś za dużo? Nie! – Ja Krzysztofa szanuję i cenię, i niech każdy z nas dalej robi swoje – to czas nas oceni. Z. K.: Jest Pan bardzo skromnym, a po przez to bardzo, proszę wybaczyć, że pozwalam sobie na ocenę, szlachetnym, obojętnie co Pan za chwilę powie. Zatem proszę pozwolić pobyć jeszcze z III Symfonią, choćby po to, żeby częściowo chociaż trochę tej kompozycji przybliżyć treść i wagę, naszym czytelnikom, jako jeden z najbardziej chyba znanych na świecie Pańskich utworów, utwór przepiękny, złożony z trzech części, rozrastający się w swej metaforze za słowem śpiewanym w sopranie, a skonstruowany z głęboko idącym przemyśleniem, tyczący się dziejów na dużej przestrzeni, wręcz historycznej. Mówi o mistyce aktu macierzyństwa, gloryfikuje Marię Matkę Bożą, do której uciekaliśmy się zawsze i jako Naród, i jako osoby prywatnie. Użył Pan tekstu, który podczas okupacji wydrapany został na ścianie celi w budynku Gestapo w Zakopanem przez więzioną tam młodą dziewczynę, która mając pełną

27


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

świadomość, że za chwilę zginie, powtarzała go wydrapując takie oto słowa: „Mamo nie płacz, nie... Niebios Tyś Jasna Królowo. Ty zawsze bronisz mnie. Zdrowaś Maryjo...” W pańskiej symfonii wyczuwam połączenie kultu maryjnego ze stanem macierzyńskim docześnie, takie oddanie się pod opiekę wyższej sile, jaką jest Pocieszycielka Matka Boska, ale i nadzieja. Jaka właściwie myśl przewodnia wtedy świeciła Pańskiemu zamysłowi, jako całości, bo jest to bardzo rozłożone w czasie antropologicznie, przecież w I części jest użyty średniowieczny Lament świętokrzyski. Przywołuje pan odczucia bólu albo i rozpaczy pod krzyżem, glorię cierpienia i wszechobecny dramat, w nierozerwalnym związku matka–syn, który to kontekst bardzo pięknie i szlachetnie ukazuje się, jeżeli idzie o zbawienie, także w kokonie nadziei na pozostanie u Boga, co zapewne w ostatku da radość, będzie nagrodzone... Proszę wybaczyć, że powiem od siebie: to takie katharsis cierpienia, gdyż w III części jest również użyty lament matki nad zaginionym synem w powstaniu śląskim. Według mnie, laika, któremu szalenie się podoba III Symfonia, byłaby to taka Pieta, tryptyk z Pietą. Jakie przesłanie skłania kompozytora do stworzenia Piety we współczesnych, a co za tym idzie, innych i nowych warunkach? Co wtedy wpłynęło na skomponowanie tego dzieła? Bo też chcę pokazać Panu w katalogu wybitnego malarza Jurka Kapłańskiego, zresztą mego przyjaciela, i widzi pan tutaj Pietę, którą on namalował, jakby w tej starej formie, a wykonanej jakby w szkole rubensowskiej, niderlandzkiej, flamandzkiej? Pieta ta została, jak wspomniałem, namalowana pod wpływem wejścia wojsk amerykańskich do Iraku, gdzie matka iracka ubrana w czerń trzyma na kolanach martwe nagie ciało żołnierza, które zwrócono jej. Co Pan sądzi o takich działaniach artystycznych? Jest Pan kompozytorem patrzącym jakby dalekowzrocznie, dziejowo, wręcz przestrzennie, kompozytorem, który przywraca człowiekowi naturę godności, czucie, obowiązek chwili i wszystko co mieści się w samym słowie „sanktuarium”. Bo człowiek jest takim małym sanktuarium, tylko już dawno zapomniał o tym. H. M. G.: Co się tyczy słów, o których pan mówi i osoby dziewczyny za przyczyną której padają owe słowa w III Symfonii pieśni żałosnych – tę młodą osobę, co jest pewne, autentycznie zaaresztowano, jak się później dowiedziałem w Gorcach. A skoryguję pana, bo słowa które użyłem, brzmią w swej końcówce między innymi tak: „...Niebios Przeczysta Tyś Królowo”. Owszem, ona wyryła te słowa na ścianie w celi, w której ją uwięziono... To było na tej trzeciej ścianie, w trzeciej celi. Ja, rzecz jasna, bardzo mocno się interesowałem historią tej osoby i całego zdarzenia, no i powiem, że całkiem przypadkiem to znalazłem, ponieważ zbieram różne wydawnictwa. I znalazłem. Odwiedziłem to miejsce. Dziś wiem, że wspomniana cela została zniszczona, bo ktoś w ramach prywatyzacji kupił budynek, zamalował. Ale jest jeszcze fotografia samej celi. Proszę sobie wyobrazić tę dramatyczną scenę – ona nam się tak samo wyrywa we wnętrzu jak w owym podłym czasie ten napis na ścianie, trzeba tylko dobrze w to wejść – ale to jest niesamowite! Jest do tego moja, taka metafizyczna, wypowiedź... Kiedyś po dwa, trzy razy w tygodniu przejeżdżałem przez Wadowice, i jakieś kilka lat temu – może pięć? – spotkałem tam doktora Wincentego Galicę – och, to już dziś jest staruszek – 92 lata, lekarz, który opiekuje się duchowo tym budynkiem, i po rozmowie on właśnie dostarczył mi życiorys tej właśnie młodej Wandy Heleny Błażuziakówny, a dodam, że przez 50 lat przez Wadowice z żoną, z rodziną, jeździliśmy, a ja nie wiedziałem, że Ona tam właśnie mieszkała. Pytano mnie, detektywi dziennikarze podpytywali, czy mogą szukać jej rodziny? Ja powiedziałem: szukajcie! Myślałem, że urwał się trop na tej celi, że jej nie ma, zginęła i kamień w wodę. A ona sobie żyła, pracowała w jakimś biurze i nawet była szykanowana za komuny. Wiem, że była przyzwoitą osobą i zmarła zupełnie nie tak dawno. Natomiast córka jej żyje w Szczawnicy. Przyznam, że nie spotkałem się z nią jeszcze. Wiem o Wandzie Helenie Błażuziakównie wszystko, udało mi się dostać na ksero jej niektóre dokumenty: legitymacje, listy, jakieś papiery, życiorys, itp. Ciekawe jest to, że ten fragment, ani to psalm, ani nic

28


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

podobnego – jest takim wyrywkiem z „Pieśni Orląt Lwowskich” Jurka Biczana. Dodam panu, że gdy już III Symfonia poszła echem po Polsce, to różni ludzie, w tym i lwowiacy, i inni, przysyłali mi różne teksty i melodie, gdzie ten fragment brzmiący „Mamo, nie płacz”, jest umieszczony. Kontynuując wątek tej dziewczyny, była w przedwojennym harcerstwie. I tak, zastanawiałem się, czy myśmy się gdzieś razem już nie spotkali? – Albo ona cicho siedziała, albo nic nie wiedziała o mnie, lub nie chciała. No i powiem panu, że wybieramy się z żoną do tej jej córki... W każdym bądź razie to historia super! Przepiękna historia! – bo ona została zwolniona, a siedziała miesiąc tu w Pałacu zakopiańskim. Co się tyczy III części Symfonii – jest to Śląsk! – Całość utworu to forma trzech pieśni żałosnych: lament świętokrzyski – czyli matka do syna, dalej córka do matki, i znowu w trzeciej części opolska pieśń ludowa z czasów Powstań Śląskich, jest to boleść matki opłakującej syna. Ogólnie rzecz biorąc, w największym skrócie, przebiega to tak: matka z synem, córka z matką, matka z synem – Forma uważam piękna trzyczęściowa! – No, i gdy już pojawiła się taka właśnie jak określiłem, trzeba było usiąść i pisać i dość dużo dumać... No i z tym, że jeszcze miałem trochę ułatwione zadanie, trzecia część Symfonii to przepiękna pieśń ludowa „Kaj ze mi sie podzioł mój synecek...”, pochodząca z opolskiego. A więc w tej jednej pieśni już była melodia i tekst, a ja tylko musiałem jeszcze pomyśleć nad tym, co zrobić dalej. Potoczyło się samo, jeżeli idzie właśnie o trzecią część zamykającą całość. Proszę, historia tylko tej jednej Symfonii! – Zatem widzi pan, czego naprawdę potrzeba i ile trzeba poszukiwań i rzeczy z autopsji, z historii, popartych wiedzą, żeby powstał taki czy inny prawdziwy utwór. Ja uważam, że zawsze tak powinno być – musi zaistnieć oparcie na osobnym, właściwym sobie fundamencie... I wcale nie wymądrzając się, jasne; potrzeba szukać, wartościować i mocno myśleć. To jest tylko jedno z moich dzieci, przecież wszystkie kompozycje są moje i żadnej się nie wyprę, niby żyją już swoim życiem, a ja wszystkie je kocham tak samo. Z. K.: Jak Pan dziś patrzy na czas który w latach 70–tych je wykreował? Bo historia, choćby przykładowo tej dziewczyny ma jednak happy end, a więc nie jest to zdramatyzowane aż tak do końca. Ile znaczy autopsja? Przypomnę album artysty, który posługuje się „starą szkołą” i formą – artysta ten jednocześnie odnosi się do czasu nowego i własnego, a tym samym do samego siebie. „Pieta” Jurka Kapłańskiego powstała w czasie wejścia wojsk do Iraku, on przeżył to. Nawiasem dodam, że w literaturze nastała dziś moda na jakieś dziwne tworzenie. Dziś, jak dostrzegają krytycy, pisze się o tym, że nie można już niczego napisać, i właśnie o niemożności: pisze się scenariusz, wiersz, prozę... Moda na tworzenie czegoś, czego już nie da się tworzyć dalej. Taki postmodernistyczny konceptualizm? Jak pan myśli? H. M. G.: To, co maluje pana przyjaciel jest na pewno piękne, pokazał pan tylko jeden album, a żywych obrazów nie widziałem, ale przyznam, że jakby więcej niewątpliwie widzę w malarstwie Jerzego Dudy–Gracza, mego dobrego znajomego, ale to inny kontekst, bo lepiej poznałem jego sztukę. Jego „Droga Krzyżowa” bardzo mi odpowiada, te różne znajome twarze na płótnach i jego sylwetka, najbardziej biernie obecna w całym tym misterium tworzenia i dziania się... Jest tu dużo maszkalarstwa, jak w życiu, i prześmiewania się z naszych obyczajów i czasów, bywa że on nawet pokazuje w innych swoich obrazach, tych obyczajnych, nasze rubaszne i często groteskowe wnętrza. A jak pan widzi, zaczęło się go doceniać teraz po jego odejściu, i jest tak jak to zawsze bywało w historii z artystami ważnymi. Spójrzmy też na innych współczesnych, choćby na to jak jest rozświetlona dziś metamorfoza Hasiora, który tutaj w Zakopanem działał, po jego śmierci to wszystko się rozświetliło jeszcze bardziej, niż te jego chwilowe ognie! Hasior, który stał się za życia jakby wyrzutkiem, po czasie katharsis jest dalej obecny, wszedł do klasyki, jest oryginalny. Wcześniej mówiono, że to taki śmietnik i zbieractwo. Otóż w każdej sztuce trzeba mieć pewne „oko”, żeby zestawić poszczególne

29


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

elementy w całość, która zostanie na zawsze. No! I na pewno trzeba mieć tę zdolność wybierania z abstrakcji... Przywołuje pan postać Szajny – to jeszcze co innego – on żyje, i choćby z tego powodu nie będę rozciągał swej wypowiedzi. Ale wracając do sztuki Hasiora, doprawdy słynne są dziś te jego wielkie sztandary i wielkie, imponujące wręcz chorągwie, a wszystko co powstało w plastyce po nim to już jakby NIC. Natomiast dodać warto, że po Dudzie–Graczu pozostało to, że był takim nadwornym, nieoszczędnym niesamowicie eleganckim wyśmiewcą, i jak każdy twórca widział to nasze bytowanie inaczej, także w formach pochodnych, które są uniwersalne, czyli niezbywalne. Poza tym wszyscy, prawdziwie mający coś do powiedzenia, w owym czasie mogli zawsze przecież powyjeżdżać do Paryża, na te podwórka wielkiej sztuki, a patrz pan – zostali! – I tu należy się głęboko zastanowić – coś w tym jest!... Czyżby jakiś fenomen, który trzyma twórcę w swoim miejscu i nakazuje wiernie trwać? No, a co do siebie, skoro pan pyta, jakbym ja dziś się odniósł do tych swoich pomysłów... Wie pan, na siebie dziś patrzę normalnie, ale może gdybym pisał dzisiaj te wszystkie rzeczy – faktycznie, może coś bym poprawił, coś dodał? Nie wiem! Ale chyba nie! – Nie! – na pewno nie. Wczoraj właśnie pół dnia mówiłem i przegadałem o samym podejściu do dzieła, bo ciągle się u nas wyśmiewa to, co jest naturalne, ale nie tylko u nas w Polsce, a nawet opluwa się, jak się coś mówi w kwestii normy, dodaje się, że to właśnie COŚ, takie ponad zewnętrzność ma wpływ na prawdziwą sztukę, na jej obecny prawdziwy kształt... Mówię sobie i zastanawiam się nad tym, że to chyba bzdura! – bo to, co my niby tworzymy, ma być takim gotowym niepodważalnym absolutem?! Czasem mówi się i dywaguje operując takim jakby modernistycznym pojęciem, że powinna to być, albo w tym jest „inteligencja dźwięku”. Lub „inteligencja koloru” jeżeli już mowa o malarstwie, inteligencja kształtu w rzeźbie, etc. A ja twierdzę, że wszystko co robią artyści różnych innych profesji, to zaledwie jakiś komentarz do tego co danego artystę otacza i w czym on tkwi cały, jako osobne meritum – on, żywa i będąca „w potrzebie” serca istota... Przecież ja, jako kompozytor, w tej konkretnej rzeczywistości jestem obecny, na swoim miejscu, na kawałku podłogi, ziemi, i mieszkam wśród takich, a nie innych ludzi. Mam taką, a nie inną historię za sobą, i przed sobą tajemnicę, w tym czasie jestem obecny, który to czas w sposób naturalny wyeliminuje wszystko, co powierzchowne, małostkowe i płaskie... Przykładowo, Czesław Miłosz, jest to TO właśnie! Przecież jego Orfeusz i Eurydyka to jeden z największych poematów, najbliższy akurat mnie, to jeden z największych poematów XX wieku! Przeczytałem go z pięć razy! Czytam szczególnie Miłosza, i wiem, że niesamowite historie w jego dziełach nie są zmyślone. U niego nie znajdzie pan żadnego głupiego, nawet jednego, słowa, ani jakiegoś sztucznego zwrotu. Niby prosta forma budowy, ale jak drożna i tak wnikliwa! To jeden wielki reportaż literacki z życia, napisany wspaniale. Owszem pan mówi, że Miłosz był instytucją tam w Berkeley – Tak! zgadzam się, bo wydawał i tłumaczył poezję polską i własną, tym samym stając się znanym dla świata, chociaż o wiele bardziej był tam chwalony Herbert, którego on wpierw tłumaczył. Tak! – poznałem go wraz z żoną Carol, kiedyś lecieliśmy razem z Nowego Jorku w jednym samolocie. Patrzę wtedy – niektórzy podróżni coś jedzą, inni chrapią, a on cały sam z sobą, cały czas coś czyta i notuje – i podszedłem. Rozpoznał mnie i trochę porozmawialiśmy, poznałem Jego żonę Carol. Napisałem do nich po powrocie list o Piesku przydrożnym, i potem dostaję, widzi pan, list i poemat Orfeusz i Eurydyka z piękną i uroczą dedykacją... To wtedy bardzo wstrząsnęło mną – tak piękna poezja! – Ale w międzyczasie poznaliśmy panią, która wydała piękny album fotograficzny o Miłoszu. Pani Edyta Pap. Pewnie Miłosz ją skierował do nas. Wspaniała osóbka! – taka bezczelna, młoda, przedsiębiorcza, wiem że ten album przypadł do gustu Miłoszom. On bardzo ostatnio chorował, i po klinikach chodził, nawet do kliniki Andrzeja Szczeklika, mego przyjaciela... Oj! – i miał, mnie odwiedzić – ale wiadomo, choroba, nie zdążył. A potem ta strasznie smutna historia, co do przepychanek odnośnie pogrzebu Noblisty, i bitwa o należny mu pochówek, szło oczywiście nie tylko o jego stosunek do sfery kościoła czy

30


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

o niezłomną postawę, raczej bardziej o Traktat teologiczny, prawda? Okazało się, że postępowanie naszych luminarzy było tu godne pożałowania, żeśmy się znowu popisali jako Polacy przed światem. Ach! – to strasznie przykre było, nie waham się rzec, ohydne, ile szkody wyrządziło, a ile przy tym niepotrzebnego bełkotu wokół. Cóż, cyniczne jakieś powody... A przecież, w tym momencie właśnie, dygresyjnie można zapytać, kiedy i jak powstawała najlepsza polska literatura? – Ano, właśnie w najtrudniejszych czasach, ocenianych dziś jako najlepsze twórczo. Wtedy kiedy Polską targały różne inne zmory i zawieruchy społeczne. Miłosz jest właśnie tym dalszym ciągiem... Wspomina pan swoją niedawną podróż na Suwalszczyznę do profesora Andrzeja Strumiłły, i mówi pan, że profesor też tam żałuje za swoim Miłoszem, mimo wielu pobytów noblisty w Maćkowej Rudej, blisko Litwy u niego. Dużo przesiedzieli i przejeździli na koniach u Strumiłły wszyscy razem, a był tam wielokrotnie ze swoją Carol, pozostał niedosyt po nim Ja też żałuję, że i nam czasu zabrakło, a czekałem na niego tu w Zakopanem. Gdy ktoś taki odejdzie, pustkę bardzo trudno zapełnić, choć mamy wszystkie Jego rzeczy spisane czarno na białym. Z. K.: To wszystko piękne i czyste co Pan mówi o Czesławie Miłoszu – Pan ma swoje współczesne autorytety – ale i zapewne te z przeszłości dalekiej? No właśnie, panie Henryku, jeszcze raz proszę, powróćmy do III Symfonii, tam sięgnął Pan tak głęboko do średniowiecza, podobnie jak w kantacie o św. Wojciechu Salve sidus Polonorum op. 72 z roku 2000 na obchodach tysiąclecia Gniezna. Podjął pan podmiotowość, taką nigdy niekwestionowaną dla naszych czasów współczesnych. Czasów, gdzie obecnie trwa konflikt dwu kultur, czyli Wschodu i Zachodu, gdzie ruchy globalizacyjne zacierają wszelkie inne ślady tożsamości, a sztuka, ta dobra, jednak zatrzymuje ludzi rozbieganych za pieniądzem. Dzisiejszy wymiar pojęciowy sacrum jest na pewno już inny, bo jakby tylko sprowadza się do jako takiej godności, do podania dłoni czy spojrzenia w oczy, być może do najprostszej pomocy, do jakiejś małej prawdy, której też nie ma, bo „wyjechała bardzo wczesnym rankiem w koturnach za ocean”, jak napisał Ernest Bryll w swoim wierszu. Te rzeczy już mają inny wymiar, jakiś mało racjonalny. Prawda? Dziś już tak wiele zepsute i „namajstrowane”. Nie przestrzega się nawet tych podstawowych norm etycznych. Poniżanie, cynizm, a co dopiero pytać o dekalog. Przepraszam za ten mój dygresyjny ton i taką metaforykę. Natomiast wiem, że Pan dotyka w bardzo pozytywnym tego słowa, w pięknym znaczeniu muzyki, bo idzie nie tylko o samą jej treść, ale o całą tradycję, w poszczególnych osobach, a nawet doznaniach etycznych społeczno–dziejowych Są to takie stygmaty, blizny, rysy... Pan nanosząc własne wizje metaforyzuje dla nas czas. Byłem kiedyś u Wojciecha Siemiona w jego dworku w Petrykozach i patrzę, na ładnym kominku stoi wielkie popiersie Napoleona z marmuru, jako taka postać centralna, która aż prosi o zainteresowanie i uwagę. Pytam się pana Wojciecha, co to tutaj robi ? A on: „Toż to ty nie pamiętasz? Kiedyś bywało, że w każdej rodzinie ktoś służył u Napoleosia i szedł za nim walczyć z zaborcą – stąd Zbyszku kochany, ta rzeźba historią ci się kłania i tu dumnie stoi”. Może mieszam wszystko ze wszystkim, ale co Pan sądzi na taką imaginację? – Do takiego spojrzenia, na pewno potrzeba trochę więcej wiedzy, czy lekcji z historii, a może jakiejś szkoły intuicji? H. M. G.: –Najpierw powiem tak – średniowiecze, do którego nawiązuję w III Symfonii pieśni żałosnych, czy to co jest w kantacie o św. Wojciechu – to jest przecież nasze cierpienie dziejowe! – To nasza pamięć wyryta, że potrzeba ją przywoływać, mówić o autorytetach i ludziach, którzy ponosili jakąś ofiarę w wyznaczaniu nam potomnym właściwej drogi w dziejach, ale to przecież też nie jest nic takiego wydumanego! – Trzeba tylko do tych rzeczy pozytywnych postaw i postaci, i wracać kiedy powstaje jakiś impuls czy nowa myśl, etc... Natomiast co do Napoleona – nie! – Nie dotknąłbym tej postaci, bo ja mam wręcz odwrotne

31


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

o nim mniemanie... Przepraszam, no to ja powiem tak, że w takim pojęciu należy i trzeba wybaczyć pewne rzeczy tym co szli za Hitlerem, czy Stalinem? Wiemy komu służy imperializm, i co sieje zawsze za sobą... Trzeba by tutaj podać rękę tym, co działali niby w imię tamtego niepojętego ich dobra... A tego w dziejach Polski było naprawdę dużo. Jest Napoleon takim samym totalnym imperatorem i mordercą jak Hitler, Stalin i inni – i cóż tu dodawać... To jest oczywistość opisana dość dobrze w historii, czego nie trzeba było nawet odkłamywać. Rób sobie Francję Napoleonie, ale po co ci do tego krew Hiszpanii? – czy Rosji, a pomiędzy innymi Niemcy, i krew Polski? A to, że myśmy przy okazji pani hrabiny Walewskiej, proszącej imperatora przez swoje łoże i oddającej mu swoje ciało, chcieli pobić Rosję, przypominając sobie o Polsce, było i jest tylko czczym jakimś nabożnym złudzeniem i żałosnym wybiegiem, bo nic żeśmy nie skorzystali, ani nie obronili – ani nawet przysłowiowej figi! – Ot! – był naród trochę późno łapiący się przysłowiowej „tonącej brzytwy”, były czasy, o których trzeba mówić także artystom... Z. K.: W Pańskich kompozycjach muzycznych, pisanych nawet do tekstów poetów klasyków takich jak Cyprian Kamil Norwid, nie jest tak trudno dostrzec, że zawierają w swej podmiotowości frazy i impresje oraz konteksty o godności, i wiele kwestii w pojęciu i rozumieniu jej jest tutaj niepowtarzalnych, choćby o przywracaniu konstrukcji racji sztuki dla natury wiary człowieka, trwa w tych utworach taka wielka dygresja do wartości kulturowo – społecznych dziejów Małych Ojczyzn. Jak wspomniałem wiele zrobiło tu Pańskie doświadczenie i zdobyta wiedza, ale i szacunek dla siebie i historycznie ugruntowanych honorowych praw... Przygotowuje się Pan zawsze, do samego tworzenia, poszukując czegoś ważnego i wiedzy na temat danego podmiotu w danej kompozycji, tego co ukryte, lub zagadnienia tego o czym nie było jeszcze wprost oznajmiane i ogłaszane w muzyce i dlatego być może nie doszło chociażby do napisania muzyki do filmu dla Krzysztofa Zanussiego, bo wiadomo musi to być Pańska linia wartości?.. Jest tak chyba, że natura duszy mówi co innego, i jest zawsze wierną wnętrzu twórcy jako człowieka. Ja tutaj zwracam powtórną uwagę na to, myśląc o Panu jako twórcy, kompozytora bardzo odpowiedzialnego i oprócz tego doświadczonego swoim życiem...A było ono różnie płynące pod prąd, jak u „Pana Cogito” Herberta, ciężkie a może nawet bardziej prawdziwsze jakby się mogło zdawać, Pan już wspomniał sam wcześniej o tym... Przeżył Pan jako człowiek i artysta wojnę, tę całą wrzawę komunistyczną, stan wojenny, rektorowanie, wykłady, rozterki z chorobą i wzloty rodzinne, choćby z samych narodzin przyszłego i własnego pokolenia oraz tylu wspaniałych uznanych powszechnie dzieł, a z tego też się czerpie? H. M. G.: No i właśnie! Może to dobry przykład z tym filmem? Z Krzysiem Zanussim siedzieliśmy dość czasu, rozmawiając z sobą i nic z tego nie wyszło – On swoje – i ja swoje, i w efekcie rozeszliśmy się... On miał taką wizję, która się nie mogła sprawdzić – i nie sprawdziła się! – Wymyślił sobie, jako reżyser, że akurat taką muzykę, a nie inną trzeba stworzyć, a to już psuje pewien mój kontekst inspiracyjny i prawo dla dalszej współpracy. Do filmów ja akurat też mało pisałem i nie widziałem siebie w jakichś takich zamówieniach... Ja zawsze robiłem to co chciałem robić, zawsze! – I wcale nie będę banalny, jeżeli powiem, że to mi w pewnym sensie uratowało życie, o którym pan tak metaforycznie powiedział, może dlatego uratowało, bo liznąłem, jak to się mówi – to co było wpierw czyli innego zawodu, a później to co jest spontanicznie swoje i niezależne...Wojna była taka jaka była, tragiczna i mnie też doświadczyła dotkliwie. To też inne wszystko, to moje tworzenie przyszło, jakby z opóźnieniem, bo robiłem co innego – A mimo to ciągnęło według przysłowia „wilka do lasu”... A jak już się dorwałem, mimo tych trudnych czasów, co było tu już wymieniane, to robiłem to z pasją i pełnym zaangażowaniem. Ciężko to było tylko tym ludziom, którzy być

32


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

może nie wiedzieli co z sobą robić, albo próbowali na siłę jakichś karier... Wartościowali, kombinowali z takim podskórnym cynizmem „a może by tu pójść – a może by tam, a może by wstąpić... lub do ubecji?” – U mnie wszystko odbywało się w tym, jak to nazywam, „parszywym” czasie jakoś naturalnie: studiowałem, ożeniłem się, dzieci się porodziły, tworzyłem muzykę, etc. A wszystko to co najważniejsze powstało z serca, w tym niespokojnym czasie kiedy była, jak pan to mówi, ta cholerna „wrzawa”. I nie chodziłem na stadiony, nie pisałem haseł typu „precz z ...”, bo wiedziałem, że to jest gówno warte! – i tylko mogło pociągnąć za sobą ofiary – Każdemu mówię: „rób swoje” – Jesteś księdzem? – to rób pasterstwo, prowadź dusze do Boga!... Jak patrzę, nagle wszyscy byli gdzieś kiedyś w opozycji, nastał czas wybielania sumień... A byli przecież gdzie indziej! – Ten był w ORMO – kompozytor! – kompozytor panie Zbyszku w ORMO – Sic! – Ten dostał talon na auto, tamten bilet, inny forsę na mieszkanie czy dom. Mnie to nie brało, bo mam swoją godność, także w swoim tworzeniu i zawsze wiedziałem co z sobą robić. Ale natomiast myślę sobie, że to właśnie ci ludzie byli w jakiejś nieporadności w biedzie, choćby dlatego, że brakło im przekonania do tej swojej powinności i rzetelnej dobrej roboty... Piszę muzykę i koniec. Co za właściwe uważałem zrobić – to zrobiłem. I tak sobie tu myślę proszę pana, że całe szczęście jest chyba tylko w tym, że wtedy różnica pomiędzy nami a Krajem Rad była taka, że za czyny takie lub inne a dziś już uznawane za wartościowe, jakie powszechnie u nas społecznie się działy, to właśnie tam płacono kulką i oczywistym jest, że wyniszczono wartościowych ludzi, zabrano ducha, już nie tylko Sztuce i Kulturze ale i najcenniejszą wartość jaką jest godność narodu... Z. K.: Wspomnijmy proszę jeszcze lata 80–te, chodzi mi Panie Henryku o utwór Totus Tuus czyli Cały Twój, napisany na chór acapella na I Pielgrzymkę Papieża do Polski i może wspomni Pan spotkanie z Ojcem Świętym Janem Pawłem II? W jakich okolicznościach do napisania tego utworu doszło, i jak to właściwie było? – jak to w efekcie odebrano?Przecież trzeba było się wczuć w misję pontyfikatu Ojca Świętego, w samo metafizyczne powierzenie się Jego naszej Najświętszej Marii Pannie Matce Bożej i wejść sobą całym w postać Ojca Świętego?... Jak dziś, z perspektywy czasu, Pan to czuje, i teraz już po odejściu Jego? – jest to doświadczenie na pewno spełnione? H. M. G.: Wtedy przyjaźniłem się z panią Marią Bogusławską, która napisała wraz inną poetką taki wierszyk i zwróciły się do mnie jak pamiętam, czy by to nie mogło gdzieś być wykonane, choćby pod czas wizyty Papieża w Polsce, którą ogłoszono zaraz po zniesieniu stanu wojennego. Zrobiłem to i wpierw wykonano to na mszy w Katedrze św. Jana w Warszawie. A był to przecież taki naprawdę parszywy czas, wszystko świeże jakby po zawierusze wojennej, po mordzie na Popiełuszce ta wizyta Ojca Świętego, pełno wszędzie jeszcze esbecji i napięcia... Utwór ten też zaśpiewano na ówczesnym Placu Defilad – dziś Plac Piłsudskiego, właśnie na mszy świętej z Ojcem Świętym i jeszcze na lotnisku, gdy Papież odlatywał już do Watykanu. Pamiętam ja wróciłem świeżo po ciężkiej operacji do domu o kulach we wrześniu 1982, a w następnym roku ten przylot i spotkanie w Katowicach na lotnisku Muchowiec, w potwornej takiej zawierusze – burza, deszcz... i ja o kulach idę do Ojca Świętego. Jeżeli idzie o moje kontakty z Papieżem – były one rzadkie, ale niezwykle owocne, mam piękną osobistą korespondencję, i na pewno były ciekawe przeżycia z wszelkich spotkań z Nim. Trzeba by to jakoś nawet spisać, otoczyć kiedyś jakimiś osobistymi komentarzami, wypowiedziami... W wielu sprawach z Ojcem Świętym kojarzyli mnie nasi przyjaciele państwo Majewscy z Krakowa, a przyjaciele Ojca Świętego, i wiele innych wiadomości szło jakby bezpośrednio przez nich, no i pamiętam bardzo te piękne spotkania w 1983 roku na Uniwersytecie, na Skałce, i te listy z 2003 roku wspaniałe! – I już później pobyt na ostatniej

33


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

audiencji u Niego w 2004 roku. Ja już szykowałem się na następną groźną operację. A tu Ojciec Święty jak się o tym dowiedział odprawił u siebie mszę świętą w tej intencji, w lutym. A był przecież już sam mocno chory. I jak tu siedzę teraz z panem, taka ogromna refleksja mnie ogarnia i jakiś taki dziwny żal, niepojęcie takie, jak patrzę w głębię tego wspomnienia to wręcz pokazują mi się już takie inne wspomnienia, nazwijmy je wizjami z przyszłości… I jak patrzę na to co dzieje się choćby za tym ogromnym oknem, (patrzymy z I–go piętra przez dużą przeszkloną ścianę w ciekawym lokalu „Sabała” w Zakopanem na Krupówkach – Z.K.)) na to bielmo, to przecież bierze i mnie straszne przerażenie... Jest to taki nowy zupełnie tłum, snujący się gdzieś za mgłą i tak jakby bez celu, i bezmyślnie jedzący, idący przed siebie całą szerokością, i coś kupujący, choćby te straganiarskie wytwory, idący bez celu, i żeby tylko być w tym Zakopanem – A jest to takie jakieś wielkie i takie ogromne, NIC! Jest to „coś” takie sunące na opak, bez większej i głębszej świadomości... Niech pan jeszcze raz spojrzy na twarze tych młodych ludzi – Tam pod ich skórą jest tyle pustki i próżności, a jeszcze więcej jest tego w ich starszych kolegach, ich wychowawcach, którzy powinni ich poprowadzić gdzie indziej, wyżej, w ambitniejsze miejsca – Sic! – Cholera! – ja to po Tatrach chodziłem w ich wieku, mocno wytężałem mięśnie i wzrok, a tu nic! – tylko jadą aż z Gdańska, żeby sobie kupić jakąś bzdurę tu w Zakopcu, a w góry się nie chce im tą letnią porą pójść... Powiem panu coś na dodatek jeszcze, o tym, jak to się dzieje czasem z tą sztuka zwaną ludową... Kiedyś podarowano mi na gwiazdkę taki tryptyk z Aniołem, przywieziony wprost z samego Meksyku. Piękny taki anioł nad szopką Bożonarodzeniową – temat jakby uniwersalny, otwiera się to na boki, ładne to takie nawet, i zacząłem się tym już nawet trochę cieszyć, wszystko niby dobrze – bo ja to otwieram i zamykam, ale kiedyś patrzę – a na odwrocie tej pamiątki napis: Made in China. Wie pan, że wprawiło mnie to całego, bez reszty, w osłupienie! – Jak to jest?! I zaraz taka myśl – co to można zrobić z własną rodzimą sztuką ludową, która ma swoje wzory, mimikę, że można to zadanie rękodzielnicze wytwarzania pamiątkarstwa ludowego ot tak powierzyć komuś całkiem obcemu, kto nie ma przecież z tym nic, nawet w najmniejszym stopniu, wspólnego, bo w Chinach nie ma wcale chrześcijaństwa! – mają nawet inny kalendarz, itp.! – mają tylko szczątkowe jakieś rzeczy co do naszej wiary, to bardzo inna kultura... Ot!– jakie to pomieszanie pojęć... Wszystko dziś się już miksuje, aż zgrozą wieje co to będzie, wszędzie wkracza masowość, produkcja wchodzi do sztuki, nawet w tej a może przede wszystkim w tej czy innej skali... Myślę sobie, że to już koniec z naturą. To samo jest i tutaj. Z. K.: Wiadomo właśnie skądinąd, nie tylko z tej wypowiedzi, że ma Pan ogromny szacunek nie tylko do Sztuki ale i do instrumentu muzycznego, zwłaszcza do skrzypiec. Zdarzyło się kiedyś, że przybył Pan incognito na wystawę do lutników w Zakopanem a tam rozpoznano Pana, nawet wtedy poproszono o otwarcie tej pięknej niespotykanej wystawy. Ale ogólnie wszyscy byli zaskoczeni, że Pan przyszedł jakby poza zaproszeniem... Może Pan jakoś skomentować te a może i inne swoje sentymenty, choć to tylko zdarzenie ? H. M. G.: No tak! – kocham ludzi, którzy coś robią, znam Franka od Marduły, syna jego Staśka, byłem w kontakcie z ludowymi muzykami na Podhalu, z którymi spotykając się czasem tu i ówdzie, podgrywałem... Sentyment do lutnictwa – hmm…, no wie pan, lubiłem to zawsze i uwielbiam architekturę instrumentu i głosu skrzypiec, tak jak architekturę całego tutejszego otoczenia, toż to aż krew się burzy, i nie tylko człowiek płacze ale i instrument, kamienie płaczą, jak ja to nazywam, jak widzę kiedy dewastują się te krajobrazy, i to takim ekspresem następuje to powszechne niszczenie... Gdzież to tak byłoby jeszcze 50 lat wstecz! – jest to nie do pomyślenia. Pamiętam te moje jazgoty w tych i innych, w takich sprawach społecznych, na różnych spotkaniach, gdzie szło o region, czy to były kongresy, czy inne nawet chrześcijańskie sympozja, gdzie różnie występowano i czasem nieprzyzwoicie dla naszej rodzimej ludowości...

34


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

Brałem w obronę najbardziej podstawowe rzeczy np. żeby w góralskiej chacie był współczesny dobytek i potrzeby zgodne z duchem czasu, rozumiejąc jakby tą postępującą cywilizację, ale żeby to na siłę amerykanizować? Przez jakichś przemysłowców i biznesmenów, z głupoty, i ubierać w banały? To wręcz niedopuszczalne zatracenie... a gdzie tu muzyka? Gdzie nasz twórca Karol Szymanowski i inne cenne twórcze postacie, które trzymają całe Podhale? Z. K.: Właśnie w tym miejscu chciałem prosić Pana o dygresje dotyczące Karola Szymanowskiego. Co Pan sądzi o tej muzyce, o jej pojemności? Pan jako kompozytor, który zajął Jego miejsce... Wiadomo, że kocha Pan tę muzykę i wiem, że uwielbia tak samo Fryderyka Chopina. H. M. G.: Karola Szymanowskiego zawsze traktowałem szczególnie, i jako protoplastę, już od wczesnych lat w szkole średniej, a później na studiach w 55 roku grałem, no i wtedy byłem pierwszy raz tutaj w Zakopanem, także z tego powodu. Co do tej znakomitej postaci, udało mi się jeszcze trochę Jego rodziny poznać, spotkać się... Strasznie mnie ciągnie do Tymoszówki tej dawnej posiadłości Szymanowskich, żeby zobaczyć, i być może chociaż garść ziemi spod tamtego stawu wziąć, gdzie oni mieszkali. Tak! Chopin i Szymanowski – ja to wiem, gdzieś od początku jakby na nich stałem, góry Beskid widziałem już wówczas ze Śląska, a ciągnęło mnie tutaj jak cholera! Mówię czasem tak groteskowo, że Karol Szymanowski dolał oliwy do ognia, że mnie tak zajęło. Z. K.: No to może jeszcze słowo o samej harmonii w muzyce; wspomnę jeszcze Panie Henryku, jak to odbyło się wykonanie III Symfonii pieśni żałosnych z baletem, a później, w drugiej połowie tego samego koncertu, Stabat Mater (czyli „Pieta”)Karola Szymanowskiego, w Kopenhadze w 2006 roku, o ile pamiętam na wiosnę, a później w Warszawie. Pan nie mógł uczestniczyć w tym wydarzeniu. Co Pan powie na balet w takim utworze? No i mistrz Karol Szymanowski grany razem z Panem na jednym koncercie – to frajda!... H. M. G.: Nie wiem – ja wielkim zwolennikiem nie jestem, żeby tańczyć do muzyki „niebaletowej”. Jakoś różne miałem przygody, czasem kretyńskie z baletami – wszystko to ładne – nowe czasy! – rozumiem – ale tańczyć do III części Symfonii pieśni żałosnych?! – Gdzieś to widziałem, chyba na jakichś fotografiach – babka rozebrana, cycusie gołe, biega... To ja pytam się tych organizatorów, reżysera – co to jest?! – Jakoś nikt nie rozumie tutaj czegoś, a pytam! – o kim tam te słowa mówią? I o czym!? Trochę to takie głupie dla mnie, bo ktoś pomyśli, że to moje jakieś takie dziwne pomysły... Właściwie ta tancerka do „niczego” też by zatańczyła, poskakała... Bo jeżeli ja biorę jakąś muzykę, gdzie jest jakiś tekst – to moją powinnością jest honorować powagę jego, i to co on w swej treści zawiera. A nie pokazywać jakieś tam bezeceństwa z tańcem, kiedy idzie tu o coś innego. III Symfonia jest o tym i o tym, jest zharmonizowaną całością a nie, żeby tam pokazywać coś wbrew, robić z nią, majstrować, kiedy idzie tekst o czymś poważniejszym. Moje wszelkie przygody baletowe i filmowe są nie do zaakceptowania... Z. K.: Panie Profesorze! – już zbliżając się ku końcowi jeszcze wspomnijmy uczniów Pana, a są to między innymi: Eugeniusz Knapik, Andrzej Krzanowski, Rafał Augustyn, który obecnie już staje się znanym i ważnym kompozytorem, a którego miałem okazję już niejednokrotnie słuchać...Otóż, nawet nie tak dawno przebywając na Kresach we wsi Hola k/ Chełma i Lublina w przepięknej tutaj przygranicznej wioseczce, gdzie znajduje się Skansen i jest XVIII– wieczna piękna cerkiew, wchodząca jakby w jego skład, w której odbył się uroczy koncert wybitnej i znanej skrzypaczki duńskiej, światowej sławy Christine Pryn, biorącej udział w różnych

35


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

festiwalach między innymi i w „Warszawskiej Jesieni”. Ona wykonała w tej pięknej cerkwi, między innymi, utwór żałobny Rafała Augustyna na skrzypce pt. Stela, grała też – o dziwo! – Bacha na skrzypce, i utwory innych znanych kompozytorów. Owa skrzypaczka kiedyś usłyszała Rafała Augustyna i bardzo się jej spodobał jako kompozytor, i od tej chwili jest nim zafascynowana, wykonuje go gdzie tylko może. Twierdzi, że to wspaniały kompozytor. Christine, którą miałem możność poznać bliżej uwielbia także Pańską muzykę, i z zapałem gra Karola Szymanowskiego oraz Wieniawskiego, i innych polskich kompozytorów. Co Pan, jako jego profesor, może powiedzieć o Augustynie, czy wróży mu Pan jakąś dobrą przyszłość? – No i czy mógłby się Pan odnieść co do miejsca tego wspomnianego przeze mnie koncertu, jako przykład idący ku harmonii – Czy to dobrze jak takie utwory są wykonywanie właśnie w cerkwi ? – to naprawdę rzadkość – Co Pan o tym pomyśle, jako twórca, sądzi? H. M. G.: Nie słyszałem tego utworu Augustyna. Ale jeżeli jest to dobre miejsce? – Owszem! – należy wykonywać takie utwory tym bardziej, że jest to miejsce najbardziej właściwe sacrum. I choć w cerkwiach przecież nie gra się na instrumentach a przeważa powinność śpiewania chóralnego bez instrumentacji, jeżeli pozwolono na taki koncert, jestem pełen podziwu, i gratuluję takiej odwagi organizatorom... Jestem za! – Uważam, że jeżeli jest dobre miejsce to żadna muzyka go nie zepsuje, nawet zła. I gdy jest dobra muzyka nie zepsuje żadnego innego miejsca. Jedno co dobre przyszło z Ameryki jest to, że można koncertować, a oni to pokazali pierwsi, w różnych miejscach sakralnych, innych spokojnych, w miejscach wyciszonych do kontemplacji jak kościółki, dworki, zameczki, pałacyki i cerkwie, należy to robić... Tak sobie myślę przy tej właśnie okazji, że wszyscy korzeniami jesteśmy z jednego pnia, z tego JEDYNEGO miejsca i koniec! – Idąc dalej tą myślą powiem, czy by nie można było naszym teologom i luminarzom kościoła, ojcom, i innym od wszystkich innych świętych przypomnieć, że przecież kiedyś byliśmy wszyscy razem. Ojciec Święty wołał o porozumienie, zaszczepił ekumenizm i prosił o wspólne odprawiane nabożeństw i wspólne jednoczesne modlenie się przy jednym ołtarzu w swoich miejscach kultu... To się zaczęło za Jego życia, ale jakoś tak ucichło... Uświadomić na pewno trzeba wszechobecnym dostojnikom Kurii, żeby szybko powrócić do siebie, jako jedności... Piękne jest, że muzyka i to taka łagodzi w jakiś sposób nasze obyczaje, nasze wspólne bytowanie u tych samych przecież świętych... Całością i Jednością jest jeden krzyż. No i trzeba się tutaj, choćby na chwilkę, zastanowić nad tymi dwoma słowami, bo są naprawdę jedyne: „Ojcze Nasz...” –Tam wszystko jest! – nawet ten żargon hiphopowy. Wie Pan, ja jeszcze się dziwię wszystkiemu co napotkam, i tak sobie myślę skoro coś mnie jeszcze zadziwia, to pewnie jeszcze coś skomponuję, pewnie coś jeszcze stworzę, i cieszę się gdzieś w środku, gdy to mnie bierze, aż po daleką pamięć, i dobrze, że potrafię spamiętać pierwszy wiersz mej córki, gdzie ona powiedziała, jako trzyletnie dziecko; „zrobił oczy na dziwienie...” – taki malutek! – mój pierworodny, skąd to wzięła? – Pamiętać będę to na zawsze! – A więc, robię oczy na dziwienie proszę pana... Z. K.: Panie Profesorze, i już jakby na sam koniec tego sympatycznego naszego spotkania, spytam – co Pan sądzi o samej muzyce szerzej jako fenomenie? Powiedział Pan kiedyś, że „w muzyce już wszystko zostało ogłoszone, napisane i zagrane, a więc nie ma potrzeby jej zaśmiecać...” – Czy nie sądzi Pan, że takie dzieła jak Pańskie, czy też inne będą powracać, a na ich inspiracjach coś może jeszcze wielkiego powstać? – Czy to powiedzenie Pańskie jest prawdziwe? – Tak? H. M. G.: Jest to prawda! – Ja zawsze stawiam sobie takie pytanie: po co pisać? i przede wszystkim: dla kogo pisać? – To jest bardzo ważne! Czasem, a dziś jakoś szczególnie nie ma motywacji, chociaż przed chwilą wyraziłem moje zadziwienia, ale smutno jest pomyśleć o tym

36


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

czymś – Tatry coraz mniejsze i są przytłumione, zajechane a w dodatku płaczą... Niech każdy sobie sam wejdzie na nie i to wszystko zobaczy, zajrzy do architektury tych dobytków, do własnych dusz... zanim się chociaż trochę zdobędzie na zastanowienie... Ja to robię – A gdy tylko coś mi świta wracam do siebie i zaraz śmieję się, że piszę muzykę na marginesie mojego stolarstwa. Z. K. To bardzo skromne i szczere, dlatego piękne jest to powiedzenie Panie Profesorze! – No i, że "na marginesie", choć tak szeroko i wspaniale, bo dla tak dużego audytorium i z powodzeniem, a jednak bardzo skromnie, jako dygresja ku powrotom? – bo jak rozumiem jest to do tego co kiedyś bardzo dawno Pana zajmowało z równym poświęceniem, jak się domyślam chyba idzie o zawód św. Józefa – Czy tak? H. M. G.: Pamiętam tę ziemię sprzed 50 lat, i teraz przychodzi ta metafora – straszne! – To znaczy najsmutniejsze jest to, że wszystkim dosłownie rządzi pieniądz – To jest jedyna wartość jedyny bożek, jedyna wiara, i jak pan tu podpowiada „jedyna religia” wyznawana naszym czasom... Mówi się i coś dostrzega, że są jeszcze ludzie dobrzy i cenni, wie pan dlaczego, bo ich jest naprawdę jak na lekarstwo. Zawsze mówię, że łyżka dziegciu zepsuje całą beczkę miodu i wtedy co? – gorycz! – Nie należy przesadzać z niczym, z wypowiedziami a zwłaszcza w sztuce. Na szczęście jestem wysoko w górach a zatem daleko od goryczy. Słucham czasem Jędrka Bachledy – mówi on: „słuchaj Stryjuniu, takie casy są, takie tez my dostali, i takich trza uzywać...” – Ja mówię do niego, no tak casy! – ale Kochany Jędrusiu – casy to są ludzie... A tak już bez tego całego biadulenia można powiedzieć: w ludziach pozatracało się wiele wartości, odeszło – A pan tu mówi i pyta o sacrum. Sacrum to jest dopiero rozmowa! – i miejsca by nam tu nie starczyło, a dziś tylko tyle co powiedzieliśmy razem. Sacrum to jest ogrom, o którym trzeba mówić jak najprościej i jak najskromniej. Taki listek z drzewa też może być sacrum, czy kupica siana na łące, to jest wprost coś wspaniałego, gdy zbliżasz się do tego czegoś w zasięgu ręki i oka, gdy dotykasz i to wszystko rozumiesz , czujesz głos, zapach po swojemu... Weźmy dzidziuś malutki, taki tygodniowy urodzony, masz to w dłoniach – przecież to cudo natury! – Patrzysz na to aż morda sama się śmieje – takie paluszki, uśmiech, ten łepek, ten nosek, to chrząkanie, to ciumkanie – przecież to cud! – życie... Przecież to jest najlepsza muzyka. I pytam – czy nie jest to sacrum? – Nie muszę patrzeć na jakiegoś świętego, kiedy tutaj mam jego tego najczystszego świętego, wprost jakby cud z tamtego świata od Boga ja mam przed sobą... Z. K.: Pięknie Pan mówi o sacrum – prosto, szczerze i dotkliwie, zwłaszcza w muzyce, chciałbym choć jeszcze na kilka minut zostać w tej kwestii. Niekiedy trudno spotkać kogoś, kto zechciałby o tym porozmawiać... I cieszę się Profesorze, że czyni Pan to z taką namiętnością... Otóż kiedyś, gdy zabiegałem o rozmowę z Tadeuszem Kantorem, i w pewnym momencie ten wielki artysta wypowiedział do mnie takie słowa: „to Sztuka uratuje świat…” – Dodam jeszcze tylko od siebie słowo, takie prowokujące wysnucie ku dalszej myśli, że to z natury tworzenia wziął się podziw, z którego artysta bierze natchnienie, ale i została z czasem homo sapiens odkryta wyobraźnia a z niej postawiona intuicja wyczucia, taka wieża jakby lewitujące ścieżki w górę ku nadprzyrodzonej boskości... Co Pa o tym może powiedzieć? H. M. G.: Proszę pana Ojciec Święty Jan Paweł II powiedział w homilii w Brukseli w latach 90–tych do artystów i twórców takie oto słowa: „Świat dziś bardzo potrzebuje piękna, żeby nie pogrążyć się w rozpaczy...” – To jest dobrze powiedziane na zawsze, i ja i pan możemy w to wierzyć, bo pewnym jest, że na pewno nie uratuje go żadem polityk, ani jego jakikolwiek czyn. A na pewno może go uratować poeta, ten co włada logosem, wszystko od słowa się wzięło,

37


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

a słowo było u Boga...” – coś w tym jest! Ja osobiście od lat tym się bardzo interesuję... W muzyce jest tak, że słowo nie może przeszkadzać dźwiękowi, a dźwięk nie może przeszkadzać słowu. Zatem proszę sobie przeczytać, a mówię to powtórnie, poemat Czesława Miłosza Orfeusz i Eurydyka – tam na pewno jest wszystko. To jest genialny poemat słowny, a w głębi jest muzyka, gdy czyta się to, jest to ogromne przeżycie i wielka radość... Co do Kantora – on ma zupełną rację! Kantor to dla mnie wielka osoba, wszystko mi się u niego podoba, ta cała Jego filozofia trwania, i to jest wielkie przerastające nas, z tym pozornie różnie przyjmowanym sacrum dla pamięci byłej i tej przyszłej... Z. K.: I tym akcentem puentującym tę „rozmowę artystyczną” już zakończymy... Najserdeczniej dziękuję Panu, że mogliśmy się spotkać tutaj w Zakopanem, i szczerze rozmawiać o Pańskich dokonaniach jak i o Pańskim życiu, takim malinowym, i całej egzystencji twórczej oraz o miejscu i rytmie sztuki i stosunku człowieka do melodii natury bytu tworzenia. ● POEZJA Krzysztof Kwasiżur Aequo pulsat pede My grzeszni, my zmęczeni, my deptani jak siano my prosimy cię Panie (my nędzarze w śmietnikach i my śpiący po parkach pod przykryciem z pałatki) kieszonkowcy bez twarzy i pijacy bez grosza. Wspomóż nas Panie, jeśliś łaskawy! My macane przez ojców śmierdzących tanią wódką, my – co głód nam powszedni, my – co brud nam niezmienny. My brudni, my obdarci aż odrażający, My zmuszane do tego i my TO lubiące. Pomóż nam Boże! Bądźżeż człowiekiem!

38


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

My, co znikąd pomocy, my, co żadnej nadziei. My – jak dzień nasz powszedni i jak mrok nasz obleśny, my płaczące po kątach i wyśmiani w swej biedzie i my z nożem w szufladzie i ci z gnatem w kieszeni. Znienawidź nas, Panie jako i my Ciebie!

Nie ma innego boga Innego boga nie ma niż w twoich, złożonych dłoniach, niż w twym, radosnym spojrzeniu, w pokrytych siwizną skroniach. Nie ma innego boga ponad takiego, co nocą zapala srebrzysty księżyc i gwiazdy, które migocą. Herezją jest wielbić innego, niż ten, co oceany opatrzył w toń zdradliwą i wiry, w potężne bałwany. Co mnie tam kosmos obchodzi (choć kosmos też ponoć on stworzył), skoro mi Ciebie uczynił i oczy na Ciebie otworzył? Marzenie G.

*** nie przysyłaj pocałunków o świcie, chcę, jak kwiaty kochać nocą. Ja nie oddam twej gibkości sowicie. (bo i po co?) 39


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

ty mnie możesz za rękę prowadzić, ja motylem zwiewnym zostanę, nie przysyłaj. przecież motyle nawet nocne są takie kochane Wiersz powstał pod wpływem informacji o Przemku – nastolatku z porażeniem mózgowym, niewidzącym, na wózku, niemówiącym, lecz logicznie myślącym. _

Krzysztof Kwasiżur, ur. w Przemyślu w 1973 r.; poeta, pisarz, miniaturzysta, animator spotkań poetyckich i wieczorów autorskich. Studiował socjologię w Państwowej Wyższej Szkole Wschodnioeuropejskiej w Przemyślu. Autor tomików Teksty najprostsze (2010) i Tak po prostu (2013). Publikacje w pismach: „Nasz Przemyśl”, „Horyzont Podkarpacki”, „Własnym Głosem”, „Pisarze.pl”, „Latarnia Morska”, „Krytyka Literacka”.

● FELIETON Lech M. Jakób HUMOR Co znaczy śmiech? Cóż takiego tkwi w śmieszności? Co by miały wspólnego mina błazna, gra słów, qui pro quo z wodewilu, scena z wyrafinowanej komedii? Henri Bergson, Śmiech. Esej o komizmie Zdumiewające, jak lekceważąco bywa pojmowany humor. Prędzej postrzega się w nim trzpiotowatość, niźli przejaw mądrości, chętniej widzimy go w roli pustego rozśmieszacza, niźli jako cechę pożądaną. Nawet dostępne słowniki redukują humor do błahostki. Czytamy na przykład w Słowniku języka polskiego*: „humor – zdolność dostrzegania zabawnych stron życia, traktowanych zazwyczaj z wyrozumiałością i pobłażliwością; pogodny nastrój, wesołe usposobienie”. A przecież taka definicja – jako mało ostra, a bez wątpienia szczątkowa – satysfakcjonować nie może. Rozważając zjawisko humoru, należy umieć oddzielić humor od ironii, sarkazmu czy drwiny. Ironia (a również sarkazm oraz drwina, choć w proporcjach różnych) z natury jest narzędziem agresji; ironia potrafi ranić, kaleczyć lub upokarzać. Ironią często posługuje się satyra, mająca za cel wyszydzanie lub ośmieszanie. Inaczej postępuje humor. Śmiech przezeń 40


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

wywoływany nie rani, nie szydzi. Przeciwnie: uwalnia od niepokojów świata, ożywia, napełnia radością, a nawet leczy. Dzieje się tak dlatego, że jest ruchem na krawędzi sensu, ruchem umysłu potrafiącym tonować cierpienie. Słusznie przeto powiada Søren Kierkegaard: „Właśnie dlatego, że humor zawiera zawsze jakiś skrywany ból, niesie z sobą również pewną sympatię, której pozbawiona jest ironia...” Skoro potrąciliśmy o filozofa: filozofia również humoru doprecyzować nie potrafi. I nader rzadko z jego dobrodziejstw korzysta. Zaś sam humor z reguły szerokim łukiem omija. Ilustracją mogą być przepełnione solennością dzieła Georga W. Hegla lub Immanuela Kanta. Choć nie stronią od humoru na przykład – zaznaczmy dla równowagi – choćby David Hume i Michel de Montaigne. Z czasowo bliżej nas żyjących ciekawie o humorze pisał między innymi Zygmunt Freud („Humor ma nie tylko coś wyzwalającego, lecz nadto coś szlachetnego i wzniosłego”). Właśnie śmiech stroniący od pogardy, śmiech pozbawiony nienawiści jest tym rodzajem śmiechu, który budzi odruchy wdzięczności, wzmaga tolerancję. Stąd też nasze, nie zawsze uświadomione, upodobania w żartach braci Marx i Rolanda Topora, dlatego tak serdecznie bawi nas Woody Allen czy Aleksander Fredro. Niewielką sztuką jest wzbudzić śmiech płaski, zwany rechotem. Wystarczy opowiedzieć dowcip o blondynce. Łatwo też wbić szpilę sardoniczną uwagą z trybuny sejmowej lub przedrzeźniająco wykrzywić twarz. Ale tego rodzaju zachowania, wbrew pozorom, nie mają nic wspólnego z humorem. To są przejawy kultury niskiej, nie budującej i nie krzepiącej. Stąd między innymi moje pretensje do rodzimej literatury współczesnej. Bez trudu da się w niej dostrzec deprymujący przerost powagi. Stąd sprzeciw wobec społecznych mediów, operujących żartami niewybrednymi. Sławomir Mrożek i Kabaret Starszych Panów to za mało, by skłonić do refleksji nad klasą preferowanego obecnie humoru? Może mało, ale to przykłady z górnej półki. Naturalnie, dobrych przykładów znalazłoby się więcej. Choćby humor prezentowany przez zmarłego jedenaście lat temu Jerzego Afanasjewa, czy w poezji – przez Jana Twardowskiego. I powrót do uwag wyjściowych. Rozumiem, że pojęcie humoru trudno usidlić jednoznaczną definicją. Dochodzą przecież jeszcze – mocno z humorem związane – pogranicza absurdu, groteski, purnonsensu. Lecz niewątpliwie Słownik języka polskiego winien określenie humoru przeredagować, albo przynajmniej rozszerzyć. Gdyż humor to nie tylko postrzeganie zabawnych stron życia czy wesołe usposobienie (wesołe usposobienie raczej wesołków cechuje, nie humorystów). To przede wszystkim zdolność kpienia z tego, co sami kochamy i szanujemy, to wreszcie umiejętność śmiechu nie z innych, a z samego siebie. * „Słownik języka polskiego”, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1996.

Felieton pochodzi z przygotowywanej do druku książki Poradnik grafomana, która wkrótce ukaże się nakładem Wydawnictwa FORMA.

41


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

RECENZJA Ignacy S. Fiut POETA NA „SZKOCKIM PASTWISKU” [Ryszard „Sidor” Sidorkiewicz: Zwierzęcenie] Pozycja częstochowskiego poety Ryszarda „Sidora” Sidorkiewicza w rodzimym świecie literackim jest już stosunkowo mocna, bo zaznaczył on ją nie tylko wydaniem dwunastu tomików wierszy, ale również wieloma przekładami twórczości współczesnych poetów rosyjskich. Znany jest z inicjatyw związanych z promocją poezji uczniowskiej i nieprofesjonalnej, m. in. zakładając i przewodnicząc przez lata Janowskiemu Klubowi Literackiemu. Za swoje osiągnięcia artystyczne został wyróżniony kilkunastoma nagrodami w ogólnopolskich konkursach poetyckich. Fascynuje go nie tylko piękno natury, jej wymiar metafizyczny, ale jest również twórcą głęboko wnikającym w podłoże indywidualnej, ale i zbiorowej natury człowieka, nie pozostając także obojętny na jej historyczne uwarunkowania związane z losami Polaków od roku 1939 do przełomu ustrojowego w roku 1989, ale i bardziej aktualnymi sprawami wpływającymi na wymiary duchowe naszej polskości. Pod koniec ubiegłego roku w 35 rocznicę debiutu literackiego ukazał się jego tomik pod budzącym niepokój tytułem – Zwierzęcenie, złożony z 35 utworów. Tomik otwiera wiersz pt. „Sierpień”, który ma dla Polaków wiele różnych znaczeń nadanych mu przez wydarzenia historyczne, które miały w nim miejsce i wpłynęły zasadniczo na naszą świadomość społeczną. Poeta modli się więc o śnieg, a nawet zimę, w sierpniu, by woda z niego ulżyła „zdychającemu latu” pod zwałami śmieci i brudu egzystencjalnego, którymi człowiek pokrywa naszą planetę. W kolejnych utworach z zadumą głosi pochwałę milczenia w świecie tonącym w nieposkromionym wrzasku, wyjaśniając, że ono (milczenie) „(…)jakby to dziwnie nie brzmiało/(…)/jest rzymem i mekką/poetów”, którzy przecież są tymi niestrudzonymi jego pątnikami. Celem bowiem poety, jego pątniczego życia, jest budowa „niepodległej republiki wiersza”, w której jego wolność nigdy nie może być zakwestionowana. Oglądając ten nasz świat z tej perspektywy, ale i przez pryzmat osobistego doświadczenia nieustannie przenikanego „socjotechnikami uwodzenia” człowieka zaczyna metodycznie powątpiewać w jakiś obiektywny kulturowo sens tego naszego wspólnego świata. Taki świat go powoli i metodycznie usypia, bo przecież poeta, podobnie jak filozof, powinien „śnić wiersze” i nie należy mu w tym przeszkadzać. Ta obecna sytuacja usypiania poety, ale i ludzi myślących niezależnie pociąga za sobą wyłączanie czujności jego sumienia, osłabienie logiki serca i ostrości widzenia i niech tak będzie, ale kiedy się poeta budzi – może skrzywdzić innych ludzi, a najbardziej siebie, wpadają do studni rozczarowania bez przysłowiowego dna – pointuje autor. Dla Sidorkiewicza bowiem wartość artystycznej przyjaźni jest bezcenna, a więc śpiewa balladę wspominającą i żegnającą zmarłego przyjaciela – Waldka Gaińskiego. Próbuje również uchwycić sens pisania obecnie poezji i sądzi, że każdy, kto pisze powinien być „czystoręki”, a jego twórczość również powinna się dawać czytać w dwóch przeciwstawnych kierunkach, nic nie tracą ze swoich pierwotnych znaczeń. Poeta również winien mieć własne „sumienie poetyckie”, które balansuje pomiędzy jego wierszami, nadając im ów ludzki wymiar i napięcie egzystencjalne w dążeniu do celu istnienia. Przy okazji ironizuje na temat „bohaterów naszych czasów”, czyli gwiazd filmowych i wszelkiej maści celebrytów, podsuwających nam papkę kultury masowej „do żucia”, ale głównie „do wyplucia” – jak śpiewała Krystyna Janda. Czym zatem jest owo współczesne zezwierzęcenie człowieka? Poeta najprościej jak to jest możliwie odpowiada: to stadne zachowania społeczeństwa pod dyktando wydarzeń medialnych, w których wartość sacrum zrównuje się z profanum. Pojawia się więc znany z badań nad etiologią zwierząt „efekt szkockiego pastwiska”, tzn. ludzie na to wspólne

42


Krytyka Literacka 9 (59) 2014

pastwisko wstawiają coraz więcej tych swoich „świętych krów”, które koniec końcem prowadza do ich katastrofy, bo zżerają wszystkie trawy i muszą paść z głodu. W konsekwencji ta katastrofa dotyczy przecież ludzi w swym codziennym życiu, w którym tracą bezpowrotnie sens swojego istnienia na rzecz panowania w nim egoizmu jednostkowego i zbiorowego, wyrażającego się w bezgranicznej konsumpcji dóbr materialnych kosztem dóbr duchowych, co musi skutkować zezwierzęceniem człowieka. Może to dla zwierząt jest nawet obraźliwe, bo w swym naturalnym środowisku instynktownie bronią się przed tego typu skutkami emigrując z niego – pod warunkiem, że jest jeszcze dokąd! Nie przypadkowo poeta definiuje pamięć dzisiaj w języku rodzimym jako „rzeczownik upierdliwy (…)/bardzo”. Sidorkiewicz pisze więc w Zwierzęceniu m.in.: „(…)kobiety pachną rosołem i rują/mężczyźni wódką znaczą terytoria/stado instynkt posiada którym instynktownie/wyczuwa antystadne w stadzie osobniki/poetów anarchistów i inne hybrydy//stado nie myśli za stada pogłowie/głowią się głowy przewodników stada/oni najlepiej wiedzą co ma stado wiedzieć/a wiedzieć musi stado że stado nic nie wie/i to jest wiedzy stadnej czomolungma//Odłączywszy się od stada nie wiem/czy wiem coś więcej niż stadna niewiedza ale/od stada się odłączywszy żywię się nadzieją/że nie zadepczą tropu nie zadepczą śladów/które zostawiam w świeżo spadłym śniegu”. Sidorkiewicz jako doświadczony pisarz już wie, że odłączył się od stada, że jest tylko „obywatelem statystycznym”, używa brzydkich słów nawet w pracy, ma poczucie wyzwoleńca, walczy z „cholerną szyszynką lęku” generującą strach egzystencjalny, czyli „śmierci gruczołem cholernym”, próbuje stworzyć dyskurs „modlitwy outsajdera”, choć nie ma złudzeń, że jest już „człowiekiem zimnym”, który patrzy: „(…)chłodnym okiem/na kuglarskie sztuczki połykaczy ognia//Któryś z nich/wkrótce/podpali mój stos” – konkluduje z przekąsem. Sądzimy, że ten gwałtowny, ale i wyważony głos poety jest godny uwagi; wpisuje się „złotymi zgłoskami” we współczesną debatę o globalnym humanizmie, miejscu w nim polskości, roli kultury duchowej w utrzymaniu naszego człowieczeństwa teraz i w przyszłości. Ten tomik należy przeczytać i choć przez chwilę zastanowić się nad naszą i globalną kulturą duchową. R. „Sidor” Sidorkiewicz, Zwierzęcenie. 35 lat po debiucie. Posłowie (35 tiszertów z wierszami Sidorkiewicza) – Jerzy Kałwak, redakcja – Natalia Sidorkiewcz-Stępień, Wydawca – Janowski Klub Literacki, Częstochowa 2013.

● DLA AUTORÓW Kończymy z praktyką poprawiania tekstów i zastanawiania się, o co właściwie autorowi chodzi, i po co w ogóle pisze. Podnosimy poprzeczkę. Nadsyłane teksty powinny być poprawne pod względem językowym oraz sformatowane zgodnie z obowiązującymi zasadami. Prosimy również o stosowanie polskich znaków diakrytycznych i właściwych znaków typograficznych. Teksty niepoprawne i nieudolne będą odrzucane. „Krytyka Literacka” zastrzega sobie prawo do redakcji, adiustacji i korekty wybranych tekstów.

43


Pieter Pauwel Rubens Polowanie na hipopotama i krokodyla olej na płótnie, 1615 – 1616 r. Alte Pinakothek, Monachium


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.