Krytyka Literacka 01/2015

Page 1

ISSN 2084-1124

1(63) STYCZEŃ 2015

KRYTYKA LITERACKA LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA ESEJE RECENZJE FELIETONY WIERSZE OPOWIADANIA

OD REDAKCJI Słowo na styczeń – Paweł Jasienica ● Spotkanie literacko-muzyczne Baran – Mrożek w Bibliotece Uniwersytetu Łódzkiego ● Łukasz Nicpan i Krzysztof Lisowski laureatami nagrody im. Bednarczyków POETIKON JÓZEFA BARANA Hanna Bondarenko ESEJ Stanisław Jasiński HENRI CARTIER-BRESSON. Decydujący moment POEZJA Sander de Vaan POGRANICZA Justyna Babiarz DOM NADZORU [T.M. Sobieraj, Dom Nadzoru] POEZJA Nur Muhammad Monir [Adhar Amar] ESEJ Dariusz Pawlicki O NIEISTNIEJĄCYM (JESZCZE) SPOŁECZEŃSTWIE MECENASÓW POEZJA Piotr Stanisław Król ROZMOWA Marek Różycki, Kazimiera Iłłakowiczówna BYŁAM SEKRETARKĄ PIŁSUDSKIEGO POGRANICZA Marek Trojanowski PROTOKÓŁ Z BADANIA [o poezji E. Tkaczyszyna-Dyckiego] SZTUKA Giotto di Bondone POKŁON TRZECH KRÓLI

Redakcja Tomasz M. Sobieraj, Witold Egerth, Janusz Najder Współpraca Krzysztof Jurecki, Alicja Kubiak, Dariusz Pawlicki, Marek Różycki jr. Wioletta Sobieraj Strona internetowa http://krytykaliteracka.blogspot.com/ Kontakt editionssurner@wp.pl Adres ul. Szkutnicza 1, 93-469 Łódź


Krytyka Literacka 1(63) 2015

▪OD REDAKCJI▪

Słowo na styczeń Rządcy krajów zacofanych, zetknąwszy się z bardziej zaawansowanymi, zwykle popadają w sybarytyzm. Starają się o taniutki zresztą luksus zagranicznego pochodzenia. Nie ma mowy o ich politycznym znaczeniu w świecie. A i we własnym kraju kto inny naprawdę za nich rządzi. Paweł Jasienica, Myśli o dawnej Polsce *

1


Krytyka Literacka 1(63) 2015

Łukasz Nicpan i Krzysztof Lisowski laureatami nagrody im. Bednarczyków

N

agrodę im. Krystyny i Czesława Bednarczykow za najlepszy tom wierszy w roku 2013 otrzymali Łukasz Nicpan za tomik Do czytającej list i Krzysztof Lisowski za tomik Poematy i wiersze do czytania na głos. Nagrodę w wysokości 15 tys. zł (do podziału) przyznała kapituła w składzie: prof. Wojciech Ligęza (przewodniczący), poeta Józef Baran, prof. Janusz Gruchała, prof. Beata Szymańska, prof. Maciej Urbanowski. Uroczystość wręczenia nagrody miała miejsce 15 grudnia 2014 r. w Krakowie. Laudację na cześć Krzysztofa Lisowskiego wygłosił prof. Wojciech Ligęza, zaś o poezji Łukasza Nicpana mówił Józef Baran (jego wystąpienie publikujemy poniżej). W wydawnictwie Veda ukazał się tom o wyjątkowej urodzie poetyckiej zatytułowany Do czytającej list. Zbiór bardzo współczesny, bo jego autor, Łukasz Nicpan, widzi człowieka i wszelkie istnienie w perspektywie fizycznej i metafizycznej, mikroskopowej i galaktycznej. Rozległą wiedzę o tradycji łączy z wiadomościami o najnowszych badaniach i odkryciach naukowych, zaznaczając to jednak w wierszach na tyle dyskretnie, by nie przeciążać publicystycznym balastem z natury skrzydlatych metafor i nie odbierać im świeżości lirycznego odkrycia. Pisałem kiedyś, że „poezja to równoczesny błysk spojrzeń na ziemię (tę pod nogami) i Ziemię (tę w przestworzach) z pespektywy Księżyca i przez najczulszy mikroskop”. Owa optyka łączy właśnie utwory poety z Puszczy Kampinoskiej, który przez ostanie 30 lat milczał, nie publikując oryginalnych utworów a tylko – przetłumaczone przez siebie z angielskiego powieści z zakresu fantastyki. Pod piórem Nicpana nie ma tematów niegodnych poezji. Czy punktem wyjścia będzie martwy ptaszek, rój mrówek w puszczy, kolorowe zdjęcia mózgu, czy małpa, mucha, stara Gawrońska, siedmiolatek czy siła odrzutowa lub grawitacyjna – zawsze w końcu autor w sposób ekwilibrystyczny dochodzi do najważniejszych pytań egzystencjalnych czy eschatologicznych związanych z naturą człowieka, świata, Kosmosu. Jest równocześnie poetą natury i kultury, poetą pełnym, bo tradycyjnym i nowoczesnym, co uwidacznia się nie tylko w treści, ale i w formie. Ma w małym paluszku warsztat poetycki, swobodnie operując, gdy trzeba rymem i rytmem (zwykle asonansowym) a gdy tego wymaga dobro tekstu – tylko białym wierszem. Treść i forma uzyskują w jego lirykach idealną równowagę a mądrość nigdy nie robi wrażenia retorycznej przemądrzałości, gdyż wiersze Nicpana są przepuszczone przez filtr serca i doświadczenia indywidualnego, jak w tym znakomitym, prostym i równocześnie przewrotnie wyrafinowanym wierszu o ciele: Do ciała mojego mądrego Bądź pozdrowione, moje mądre ciało twoja wiedza potulna i rzadko krzykliwa nieskończenie przewyższa moje widzimisię jakąż maksymą, pointą dorównam natchnionym kryptom szpiku twoich kości?

2


Krytyka Literacka 1(63) 2015

cóż powiem aby sprostać pracowitym i przemyślanym w każdym calu żyłom? jakżebym musiał wymądrzyć się szczytnie by sięgnąć szarej codzienności płuca że już nie wspomnę o twoim ołtarzu za witrażami oczu umajonym w którym się chemia ściera z gwiezdna wizją jak brzytwa z pasem rozpiętym u lustra w najlepszych swoich wierszach jestem głupszy niż twój najmniejszy u nogi paznokieć nigdy do ciebie ciało nie dorosną choćbym zapuścił się aż na kres włosa i odkrył ciemna zagadkę istnienia ciebie tak chwaląc nie chwalę sam siebie przybłędą w tobie i turystą jestem

▪POETIKON JÓZEFA BARANA▪

HANNA BONDARENKO

H

anna Bondarenko – aktorka, poetka, dramatopisarka Długo nie traktowała swoich poetyckich natchnień poważnie. Zapisywała je na przypadkowych karteluszkach, serwetkach, biletach podróżnych, które potem często gdzieś się zapodziewały. Dopiero od 2013 r. zaczęła publikować. Najlepsze jej wiersze są jak od lancetu – proste, ostre, precyzyjnie celne i często zakakująco oryginalne. Na uwagę zasługują: specyficzna żartobliwość, przewrotność i przejrzystość kompozycyjna. W tegorocznym konkursie literackim imienia Morawskiego w Gorzowie zachwyciła jurorow (byłem jednym z nich) przed wszystkim wierszem „Kobieta gotuje rosół”, dzięki czemu zdobyła pierwszą nagrodę. Przygotowała do druku debiutancki tom wierszy pod takim właśnie tytułem. Do „Poetikonu” wybrałem z niego dziesięć utworów. [J.B.] jak to się właściwie robi właściwie to można powiedzieć że żyję od niedawna bo wcześniej próbowałam się tylko dowiedzieć jak to się właściwie robi

3


Krytyka Literacka 1(63) 2015

nazajutrz wyczyściły pantofelki wypieliły ogródek nakarmiły kotka pieski siedem kurek usiadły przed domkiem i czekają aż słoneczko zaśnie za stodółką małą a księżyc jak srebrny książę znowu je uszczypnie pociągnie za warkocz szepnie słówko od którego malwy się czerwienią i maliny hen tam pod lasem wytarmosi wyturla wygrzeje by nazajutrz wyczyściły pantofelki wypieliły ogródek nakarmiły kotka pieski siedem kurek

kasztany żyła bez śladów miłości na starannie wyprasowanej sukni po kąpieli zakrywając lustro ręcznikiem chowała się przed diabłem i panem bogiem liczyła minuty jak paciorki koronki kiedy spadały kasztany za oknem zaciskała blade usta żeby nie rozkwitły na wiosnę a teraz ma ją każdy robak i podobno dobrze jej robi taka rozwiązłość

4


Krytyka Literacka 1(63) 2015

kobieta która gotuje rosół kobieta porzucona dla młodszej połyka oddech jej piersi nie chcą się podnieść jej biodra kurczą się jak przebity balon nie czuje wiatru we włosach zamyka okna gasi światło kładzie się na podłodze jak dziecko skarcone za nic umiera rankiem wstaje żeby ugotować rosół spogląda w lustro lecz nie ma kobiety porzuconej dla młodszej jest tylko kobieta która gotuje rosół

a nocą jak dwoje koźląt bliźniąt gazeli moje piersi rankiem skaczą gdy wbiegam po trzy stopnie na ostatnie piętro i gdy mnie coś rozśmieszy w południe sterczą od pieszczot i karmią łapczywe usta niemowląt wieczorem kołyszą się w fotelu a nocą co się z nimi stanie nocą gdy zatopię się w nieskończoność kto je pomieści w swoich dłoniach

gdybym była mężczyzną gdybym była mężczyzną brałabym życie poważniej bez balejaży wizaży obcasów dekoltów cieni do powiek czerwonej szminki na kieliszku 5


Krytyka Literacka 1(63) 2015

a nie tak lekko jak puch jakichś nawet z zarostem bez makijażu zrobionych oczu paznokci czułabym się panem sytuacji robiłabym interesy za granicą nie musiała wyrywać sobie włosów z łydek piłować tipsów nakładać maseczek z nagietka ogórka koziego mleka skubać się klepać wygładzać inwestowałabym w siebie jak w giełdę albo w kopalnie diamentów wieczorem czytałabym prasę w okularach pytała co tam panie u chińczyków paliła grube cygara a w deszcz w deszcz bym się nawet nie myła tylko stanęła w rozkroku i patrzyła w niebo bez pilingu z morza martwego i wacików pachnących lawendą

szukam matki zgubiłam siebie wszystko mnie dzieli czas przestrzeń ja ty ona straszy uwiera płaczę jak dziecko szukam matki która mnie pozbiera ziarenko do ziarenka rozpozna odnajdzie w odległej galaktyce skale słowie grymasie pyłku kurzu liściu na wietrze ukołysze przygarnie 6


Krytyka Literacka 1(63) 2015

szukam matki która wie kim jestem szukam matki którą jestem

quo vadis mam talent myślałam że moim celem życiowym jest zostać gwiazdą jak modrzejewska czy greta garbo i tylko chwilowo zmywam naczynia i śpiewam gotując krem z groszku albo piszę coś na serwetce w kuchni żeby nie wykipiało ale że jutro pójdę dalej wyżej będę mieć więcej propozycji natchnienia pieniędzy ale się okazało że jestem na miejscu dotarłam mogę się rozpakować trochę rozejrzeć po okolicy wreszcie pójść z dzieckiem na spacer

gamoń cień nie ma poczucia obowiązku ani łaskotek nie przyjaźni się z innym cieniem nie rozmnaża nie pierze skarpetek choć sprawia takie wrażenie można po nim skakać jeździć rowerem kopać dołki uciec na spróchniałą wierzbę można też ogłosić w lokalnej gazecie że wreszcie udało się zgubić drania 7


Krytyka Literacka 1(63) 2015

a rankiem patrzeć jak się przeciąga obok gamoń

no źle mówię ludzie powinni być weselsi jacyś i bardziej odpowiedzialni rodziny powinny trzymać się razem klimat powinien być cieplejszy a nie taki ja powinnam lepiej wyglądać jak dawniej mój mąż powinien więcej zarabiać i mnie nie zdradzać moja matka powinna mnie rozumieć moje dzieci się uczyć a nie tylko komputer a bóg powinien to wszystko jakoś egzekwować no źle mówię Hanna Bondarenko, ur. w Lublinie w 1968 r. Ukończyła filologię polską na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, a w 2011 r. Szkołę Aktorską Haliny i Jana Machulskich w Warszawie. W latach 2010–2013 współpracowała z warszawskim Teatrem Rampa, gdzie zagrała m.in. we Wdowach według Mrożka w reż. G. Mrówczyńskiego. W 2013 oraz w 2014 r. zdobyła wyróżnienie na Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Stanisława Różewicza, a we wrześniu 2014 r. pierwszą nagrodę na Ogólnopolskim Konkursie Literackim im. Zdzisława Morawskiego. Publikowała wiersze w „Akancie”, „Pegazie Lubuskim” i „Dzienniku Polskim”, pisała felietony do „Zwierciadła”.

8


Krytyka Literacka 1(63) 2015

▪ESEJ▪

Stanisław Jasiński

HENRI CARTIER-BRESSON Decydujący moment

W

1952 roku światowej sławy fotoreporter Henri Cartier-Bresson, współtwórca grupy fotoreporterów Magnum, opublikował we Francji album Images a la sauvette, którego wydanie angielskie nosiło tytuł The decisive moment (Decydujący moment). Album zawierał 126 jego zdjęć z wielu zakątków świata. We wstępie Cartier-Bresson zacytował wypowiedź kardynała de Retz z XVII wieku: „Nie ma nic na tym świecie, co nie posiada decydującego momentu”. Cartier-Bresson adaptował teologiczną w gruncie rzeczy refleksję na określenie własnego stylu fotograficznego. Powiedział: „Fotografia to jest jednoczesne i natychmiastowe zarejestrowanie faktu, a zarazem rygorystyczna kompozycja postrzeganych form, które przedstawiają i oznaczają ten fakt”. Przekonanie to stało się niemalże pierwszym przykazaniem fotoreporterów na całym świecie, w istotnym stopniu wpłynęło na estetykę fotografii artystycznej drugiej połowy XX wieku.

Henri Cartier-Bresson, fot. Julien Gracq, 1984 r.

9


Krytyka Literacka 1(63) 2015

Henri Cartier-Bresson urodził się 22 sierpnia 1908 r. w Chanteloup-en-Brie w środkowej Francji, w rodzinie zamożnego producenta tekstylnego. Jako młody chłopiec posiadał jeden z najprostszych aparatów świata – Brownie Box Kodaka; używał go do robienia zdjęć z wakacji, później eksperymentował ze składaną kamerą mieszkową 3 × 4". Brownie to nazwa długiej serii prostych i niedrogich aparatów amatorskich produkowanych przez firmę Eastman Kodak. Pierwszy Brownie, wprowadzony w lutym 1900 r., był bardzo prostym kartonowym pudełkiem z pojedynczą soczewką jako obiektywem, na film zwojowy, ze zdjęciami o formacie kwadratowym 2,1" (~ 6 x 6 cm). Za cenę 1 dolara każdy mógł sobie na niego pozwolić. Brownie reklamowano przewrotnym hasłem „Ty naciśnij przycisk, my zajmiemy się resztą”. Niestety, większość początkujących fotografów do dzisiaj uważa, że taki slogan może być prawdą! Do 1930 r. sprzedano ponad 127 milionów aparatów fotograficznych Brownie.

Henri Cartier-Bresson, Kwadraty, 1933 r.

Cartier-Bresson ukończył prestiżowe Condorcet Lycée w Paryżu. W 1927 roku, w wieku 19 lat, zaczął uczęszczać do prywatnej szkoły artystycznej Lhote Academy, prowadzonej w paryskim studio przez kubistycznego malarza i rzeźbiarza André Lhote. Ambicją Lhotego było zintegrowanie podejścia kubistów ze sposobem ujmowania rzeczywistości przez zwolenników klasycznych form artystycznych. Chciał połączyć tradycję malarstwa francuskiego, od Nicolasa Poussina po Jacques-Louisa Davida z modernizmem. Później Cartier-Bresson uznał Lhotego za nauczyciela fotografii bez kamery. Zbliżył się do surrealistów

10


Krytyka Literacka 1(63) 2015

francuskich, dla których szczególne znaczenie miało połączenie podświadomości i automatycznego zapisu jej wytworów. Uważali oni, że fotografia może być znakomitym narzędziem w rękach artystów (myśląc o surrealistach). Cartier-Bresson był świadomy znaczenia pojęć i teorii głoszonych przez grupę André Bretona, ale nie mógł znaleźć sposobu wyrażania ich w swoich fotografiach. Sfrustrowany efektami swoich eksperymentów, zniszczył większość wczesnych dzieł. W latach 1928-1929 roku studiował sztukę i literaturę angielską na Uniwersytecie w Cambridge i stał się dwujęzyczny, co miało fundamentalne znaczenie dla jego dalszej kariery. W 1930 roku odbył obowiązkową służbę w armii francuskiej, stacjonował w Le Bourget pod Paryżem. Wspominał: „był to dla mnie dość ciężki czas, z Joycem pod pachą i karabinem Lebel na ramieniu”. W 1931 r. po burzliwym romansie z żoną amerykańskiego przyjaciela uciekł do Francuskiej Afryki Kolonialnej, gdzie utrzymywał się z polowań. Pod koniec tego roku wrócił do Francji, surrealistów i fotografii. Już w Marsylii nabył pierwszy ze swoich aparatów marki Leica, z którym nie rozstawał się do 1939 r. Małoobrazkowy aparat Leica spowodował jeden z największych przełomów w historii fotografii. Nazwa pochodzi od nazwiska właściciela zakładów Leitz oraz od słowa „camera”; Leitzcamera – stąd Leica. Prototyp tego aparatu skonstruował Oskar Barnack w 1913 roku. Nowatorskim pomysłem konstruktora było użycie w aparacie fotograficznym około dwóch metrów perforowanej taśmy kinematograficznej, w celu uzyskania 40 klatek negatywów na jednym odcinku błony, zamkniętym w metalowej kasecie wielokrotnego użytku. Format negatywu małoobrazkowego 24 x 36 mm powstał z podwojenia klatki kinowej 18 x 24 mm. Produkcję seryjną aparatów marki Leica rozpoczęto w 1925 roku w zakładach E. Leitz Optische Werke w Wetzlar. Od lat trzydziestych XX wieku niemal w każdej drogerii na świecie można było kupić kasety z negatywem małoobrazkowym do Leici, produkowane przez kilkaset fabryk fotochemicznych. Kasetę tę można było założyć do aparatu i wyjąć przy świetle dziennym. Każdy rzemieślniczy zakład fotograficzny mógł wywołać ten negatyw i wykonać powiększenia negatywów do dowolnego formatu. W maju 2011 r. na aukcji w Niemczech aparat fotograficzny firmy Leica z 1923 sprzedano za 1,32 miliona euro. Aparat ten pochodził z serii liczącej zaledwie 25 egzemplarzy. Tylko jeden miał wygrawerowany napis „Germany”. Leitz starał się o dopuszczenie aparatu do obrotu handlowego w USA i załączył go do wniosku patentowego przesłanego do Nowego Jorku. Solidnie wykonany, lekki, metalowy aparat Leica można było włożyć do kieszeni marynarki. O jego powodzeniu nie tylko wśród amatorów, ale przede wszystkim reporterów, zadecydował doskonale skorygowany obiektyw 50 mm. W ciemni fotograficznej można było odciąć pojedyncze klatki negatywu, natychmiast wywołać i wykonać powiększenia. Do chwili obecnej firma Leitz produkuje najlepsze i najdroższe aparaty analogowe i cyfrowe oraz znakomite obiektywy do nich: od szerokokątnych po długoogniskowe. Co więcej design najnowszych typów aparatów cyfrowych nawiązuje obecnie do funkcjonalnego kształtu Leici z lat 30. XX w. Cartier-Bresson wykorzystywał wyłącznie małoobrazkowe aparaty fotograficzne Leica z dalmierzem optycznym zamocowanym nad wizjerem aparatu, później dalmierzem wbudowanym w korpus oraz obiektywem 50 mm i tylko sporadycznie używał obiektywów szerokokątnych do fotografowania krajobrazów. Chromowany korpus aparatu często owijał czarną taśmą wokoło, aby uczynić go mniej widocznym. Używał wysokoczułych czarno-białych filmów i jasnych obiektywów, co pozwalało mu fotografować prawie ukradkiem ulotne zdarzenia. Za niewygodne uznawał dwuobiektywowe aparaty średniego formatu 6 x 6 cm niemieckiej firmy Rolleiflex oraz miniaturowe aparaty na błonę 16 mm. Nigdy nie fotografował z lampą błyskową, uważał tę praktykę za przyjście na koncert z pistoletem w dłoni. Swoje zdjęcia komponował ostatecznie w wizjerze aparatu. Niemal wszystkie jego

11


Krytyka Literacka 1(63) 2015

fotografie, powiększane tylko z pełnej klatki negatywu, były całkowicie wolne od manipulacji w ciemni; powiększenia nie były przycinane, pozostawiał pierwsze milimetry wyraźnie niedoświetlone przy czarnej ramce wokoło pozytywu. Cartier-Bresson pracował wyłącznie w czerni i bieli. Nie cenił chemicznego dopracowywania negatywów, ani nie powiększał ich osobiście. Powiedział: „Nigdy nie byłem zainteresowany procesem fotograficznym, nigdy, nigdy… Od samego początku fotografia z tak małą kamerą, jak Leica, to jest dla mnie natychmiastowy rysunek”. W 1934 roku Cartier-Bresson spotkał młodego polskiego fotografa żydowskiego pochodzenia o nazwisku David Szymin, który został przez niego przezwany Chim, ponieważ jego nazwisko było trudne do wymówienia dla Francuza; Szymin zresztą później zmienił nazwisko na David Seymour. Cartier-Bresson dzięki Chimowi poznał węgierskiego fotografa – również o żydowskich korzeniach – Endrego Friedmanna, który z kolei zmienił nazwisko na Robert Capa. Założyli wspólne studio na początku 1935 r. i Capa stał się mentorem CartierBressona; mówił mu „Odrzuć etykietkę surrealistycznego fotografa. Bądź fotoreporterem, jeśli nie chcesz wpaść w manierę. Nie obawiaj się! Idź do przodu!”. Pierwszym fotoreportażem Cartier-Bressona, który został opublikowany, są zdjęcia z koronacji króla Jerzego VI w 1937 roku, dla francuskiego tygodnika „Regards”. Nie wykonał zdjęcia monarchy, skupił się na tłumach zalegających ulice Londynu. Swoje zdjęcia podpisywał Cartier, nie chciał używać nazwiska rodowego.

Henri Cartier-Bresson, fot. z koronacji Jerzego VI, 1937 r.

12


Krytyka Literacka 1(63) 2015

We wrześniu 1939 r. jako kapral armii francuskiej stawił się w jednostce z własnym sprzętem fotograficznym. W czerwcu 1940 roku w St. Die w Wogezach został schwytany przez żołnierzy niemieckich i spędził 35 miesięcy w wojennych obozach pracy przymusowej dla jeńców. Dwukrotnie próbował zbiec, jego trzecia ucieczka się powiodła, nawiązał kontakt z francuskim ruchem oporu i zdobył fałszywe dokumenty, które pozwoliły mu podróżować po Francji. Pracował dla podziemia, wspomagając innych uciekinierów. W 1943 r. wykopał ukochany aparat Leica z ziemi uprawnej w rejonie Wogezów, ukryty tam przez niego w czerwcu 1940 r. W 1947 r. w Paryżu Henri Cartier-Bresson, Robert Capa, David Seymour, William Vandivert i George Rodger założyli Magnum Photos. Pomysł utworzenia firmy był autorstwa Capy. Stała się ona agencją fotograficzną, spółdzielnią będącą własnością jej członków. Chim, który władał większością języków europejskich, miał działać w Europie. Cartier-Bresson został przypisany do Indii i Chin. Vandivert opuścił „Life” i miał pracować w Ameryce, a Capa miał działać w miejscach, które podpowie mu reporterska intuicja. Maria Eisner kierowała biurem Magnum w Paryżu, zaś Rita, żona Vandiverta, zarządzała biurem nowojorskim i została pierwszym dyrektorem firmy Magnum. Misją Magnum było czuć puls czasu, wykorzystywać fotografię w służbie ludzkości, niezależnie od represji mogących dotknąć jej fotoreporterów. Cartier-Bresson osiągnął międzynarodowe uznanie za zdjęcia z pogrzebu Gandhiego w Indiach w 1948 r. i z końcowego etapu chińskiej wojny domowej w 1949 r. Sfotografował ostatnie sześć miesięcy Kuomintangu i pierwsze sześć miesięcy maoistowskiej Chińskiej Republiki Ludowej, zarówno ostatniego żyjącego eunucha cesarskiego w Pekinie, jak i miasto niszczone przez komunistów. Przekraczał granice i robił zdjęcia w Indonezji, w Chinach i Meksyku, w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych, w Indiach, w Japonii oraz w wielu innych krajach, w tym w Polsce. Był pierwszym zachodnim fotografem, który mógł „swobodnie fotografować” w stalinowskim Związku Radzieckim. W 1966 roku Cartier-Bresson wycofał się z Magnum jako zleceniobiorca. Agencja nadal rozpowszechniała jego fotografie z lat 1937-1966. Zmarł w 2004 r. w Montjustin koło Alpes-de-Haute-Provence w wieku 95 lat.

Henri Cartier-Bresson, Ezra Pound, Wenecja, 1971 r.

13


Krytyka Literacka 1(63) 2015

„Fotografia nie jest jak malowanie – powiedział Cartier-Bresson w wywiadzie dla »The Washington Post« w 1957 r. – Nie ma czasu na twórczy namysł w ułamku sekundy podczas robienia zdjęcia. Twoje oczy muszą zobaczyć kompozycję lub wydarzenie, które samo życie Ci oferuje i trzeba wiedzieć, kiedy z wyczuciem sytuacji należy nacisnąć spust migawki. To jest moment, w którym fotograf jest kreatywny. Oop! Moment! Przegapić go, to jest stracić coś na zawsze”. Do najbardziej znanych zdjęć Cartier-Bressona należy fotografia skoku mężczyzny przez kałużę przy dworcu Saint-Lazare z 1932 r. To obraz z codziennego życia miasta, pozornie nieistotny moment uchwycony zanim stał się przeszłością. Na teorię decydującego momentu największy wpływ miały doświadczenia II wojny światowej, zwłaszcza okres od ucieczki z obozu pracy do czasu wyzwolenia Francji spod okupacji nazistowskiej. Przegapienie decydującego momentu mogło wówczas oznaczać utratę życia. Nawet doświadczenia jeńca – intelektualisty zmuszanego do niewolniczej pracy przyniosły pozytywne efekty w biografii Cartier-Bressona, który natychmiast dostrzegał i fotografował wszelkie objawy zniewolenia słabszego przez silniejszego na całym świecie. Istota jego fotografii nie polegała na osiąganiu perfekcji technologicznej w pracowni i ciemni fotograficznej, ale na kształtowaniu umiejętności patrzenia, dostrzegania i rejestrowania tego, co nieprzemijające w przemijaniu.

Henri Cartier-Bresson, Skok przed dworcem Saint-Lazare, 1932 r.

14


Krytyka Literacka 1(63) 2015

▪POEZJA▪

SANDER DE VAAN Ciepło sawanny Jeszcze parę kursów i zaświta dzień Po raz pierwszy odczuwa w aucie miły zapach siebie samego i ostatniej klientki kurewki co zmieszała woń perfum z bluzgami jego przyjaciele giną bez niego na rozległych sawannach Angoli i nie wypełnia się ciszą ich krew jeszcze kilka kursów i po jeździe na mrowisko białych ludzi pada śnieg a on otwiera okno i usta łapie płatki czując sawanny ciepły wiew Przeł. Joanna Van der Brug i Józef Baran

Kamyk podarowałem jej kamień bo tylko on wydawał mi się nieśmiertelny kamień po prostu kamyczek całuje go i wyrzuca myśląc że tylko w taki sposób nigdy go nie straci Przeł. Joanna Van der Brug i Józef Baran

15


Krytyka Literacka 1(63) 2015

Zjazd klasowy po latach gładka gadka toczy się z ust garnituru od Armaniego gromadka dziewczyn (teraz kobiet) wisi na jego zapełnionym kalendarzu bryluje błyszczy kim to on teraz jest! Lecz czy pamięta jeszcze Że kiedyś… tutaj… Stropiony i niepewny rozgląda się dookoła Spostrzega nas siedzących roześmianych i kurczy się i wraca do dobrze nam znanych rozmiarów Przeł. Joanna Van der Brug i Józef Baran

Tysiąc czerwieni Wolno próbuje zgolić z twarzy maskę klauna – To tutaj jest me serce, mówi ona… trzymając w dłoniach dojrzały owoc granatu Spojrzenie jak u tamtej czeczeńskiej dziewczyny sfilmowanej przez oprawcę w górach spojrzenie kogoś, kto prawie jest nikim – To tutaj jestem, szepcze łagodnie on widzi w głębi lustra jak bezgłośnie upada i roztrzaskuje się na marmurze w tysiąc czerwieni Przeł. Joanna Van der Brug i Józef Baran

16


Krytyka Literacka 1(63) 2015

Uliczna muzykantka Spojrzała na niego zamknęła oczy monety w szkatułce unosi się ponad Wisłą kołysze kwiaty śpiewają dzieci na majówce wodzi smyczkiem po strunach nagle tną powietrze urwane głosy sygnał pociągu chmury popiołów cichy bucik płaczącego dziecka unosi wzrok mężczyzna kaszle ma w oczach łzy wrzuca monety znowu kasłanie nie proszę pana dał mi pan więcej niż trzeba Przeł. Tomasz Marek Sobieraj

Trzy zdjęcia 1. Przystojny mężczyzna patrzy w obiektyw łagodnym wzrokiem lata takich zawsze kochamy albo budzą w nas zazdrość ostrym podbródkiem, prostym nosem brodą w kolorze pieprzu i soli 2. Głodny żebrak zasłania się białym rekawem koszuli, odwraca wściekły od fotografa

17


Krytyka Literacka 1(63) 2015

białobrody nieudacznik nabierasz ochoty na chipsy mocno oblane miodem dieta od następnej wiosny 3. Rękaw tego mężczyzny został nam na zawsze w milionach pikseli a my, my nic nie robimy niczego nie możemy zrobić tylko żreć, gapić się, myśleć: głód nawet pieprz zamienia w sól Al–Yarmouk, Damaszek, 14.01.14 Przeł. Tomasz Marek Sobieraj

Śnieg Ten najlepszy śnieg nie chrzęści pod nogami w drodze do szkoły on też nie topi się na języku ani nie leci na głowę Petera B. – szkolnego terrorysty. On padał wcześniej, w żółtawym świetle latarni pod numerem dziesiątym kiedy patrzyłem przez firanki i widziałem dekorację nowego dnia szumiącą w mojej sennej głowie. Przeł. Tomasz Marek Sobieraj

18


Krytyka Literacka 1(63) 2015

Sander de Vaan, ur. w roku 1963 w Amsterdamie. Holenderski poeta, tłumacz i dziennikarz; absolwent iberystyki. Publikował m.in. w holenderskich „NRC” i „De Volkskrant”, niemieckim „Die Welt”, hiszpańskim „El País” oraz w periodykach społecznych, kulturalnych i literackich w Kolumbii, Meksyku i Kanadzie. Współredaguje jeden z najstarszych na świecie, istniejący od 1995 r. literacki e-zin „Meander”. Przeprowadził kilkadziesiąt wywiadów ze znanymi poetami z całego świata, tłumaczy na holenderski poezję latynoamerykańską i hiszpańską. Jest autorem dwóch zbiorów wierszy – Plunder de dag (2010) i Bal zoekt man (2013). Współpracuje z Amnesty International; od 1992 r. mieszka w Hiszpanii.

19


Krytyka Literacka 1(63) 2015

▪POGRANICZA▪

Justyna Babiarz

DOM NADZORU

[Tomasz Marek Sobieraj, Dom Nadzoru]

T

omasz Marek Sobieraj, stojąc w opozycji do głównego nurtu współczesnej literatury, tworzy w sposób daleki od jej nieskomplikowanego, choć naiwnie upartego dążenia do wywołania porównywalnych „odczuć” estetyczno-egzystencjalnych u bardzo szerokiej i zróżnicowanej grupy czytelników – nie pisze zatem w sposób, który ilustruje cytat z jego poematu dygresyjnego Krawiec: „żeby cham zrozumiał, a inteligent nie pogardził”. Parafrazując inny fragment tego utworu można stwierdzić, że Sobieraj nie pochyla głowy po laur barbarzyńców by sycić się nietrwałą sławą. Z pełną premedytacją czyni wręcz przeciwnie, ponieważ sięga do źródła, czyli do twórczości klasyków, dzięki czemu buduje dzieła równie intelektualne i kunsztowne jak oni. W wydanym w 2009 roku zbiorze opowiadań Dom Nadzoru pisarz zaproponował czytelnikom zdecydowanie mniej literackiego lukru niż w późniejszej Ogólnej teorii jesieni, w zamian za to użył zdecydowanie więcej efektownych i rzadkich przypraw; słodki smak wręcz idealnie pasuje do gorącego klimatu i bujności tamtych utworów, natomiast przyprawy, te ostrzejsze beletrystyczne komponenty, przystają do tematyki i kolorytu omawianego w niniejszym szkicu utworu. Swoje rozważania, dla zachowania tradycyjnego ładu, zacznę od początku, od pierwszych opowiadań, choć najchętniej zaczęłabym od końca, ponieważ najbardziej dające czytelnikowi do myślenia opowiadanie jest właśnie tym ostatnim w zbiorze. W tym miejscu muszę stwierdzić, że Dom Nadzoru jest najtrudniejszym w swojej konstrukcji i przekazie intelektualnym dziełem Sobieraja jakie poznałam do tej pory, i z tego powodu dobrze jest sięgnąć po nie będąc przygotowanym poprzez lekturę zbioru opowiadań (bądź mikropowieści, zależy jak na to spojrzeć) Ogólna teoria jesieni, poematu dygresyjnego o cechach zarówno dramatu jak i prozy Krawiec, czy po zaznajomieniu się przynajmniej z niektórymi wierszami tego autora. Dom Nadzoru jest bowiem książką nie tylko dopracowaną literacko, ale również – a może nawet przede wszystkim – głęboko filozoficzną. Już sam jej tytuł kojarzyć się może odbiorcy z zamknięciem, kontrolą czy więzieniem, utwór zaś zawiera ogrom trudnych do uchwycenia znaczeń i nawet w wypadku, gdyby ktoś podjął się lektury tego zbioru opowiadań wielokrotnie, to mimo to w grze jaką autor podejmuje z odbiorcą, rządzi ostatecznie i tym razem ten co zwykle przywilej, mianowicie – tylko poeta wie tak do końca, co miał na myśli. Czytając pierwsze w książce opowiadanie Mohel pomyślałam – „Od razu widzę, że to tekst Sobieraja”. Nie tylko bowiem wywarło ono na mnie głębokie wrażenie, ale wydawało mi się także, poprzez podjętą w nim tematykę eschatologiczną, niezmiernie „znajome”. Panoptikum – tytuł kolejnego opowiadania w zbiorze przywołuje mi na myśl Ogólną teorię jesieni; ogromnie spodobała mi się w nim mistrzowsko przedstawiona atmosfera koszmarnego snu, zaś erotyzm ukazywany w tym utworze poprzez jego zmysłowy i sugestywny klimat (ale bez popadania w nadmierną szczegółowość opisów) odebrałam wyjątkowo pozytywnie. Dwa następne teksty w zbiorze, czyli Azyl i Wycieczka doskonale pokazują samotność i wyobcowanie artysty w niesprzyjającym wręcz do granic absurdu środowisku. Natomiast Instytut, ostatnie opowiadanie w Domu Nadzoru to utwór zasługujący na odrębną analizę, na temat którego można by pisać wiele, wcale nie wybiegając przy tym poza ujmowanie spraw bardzo istotnych oraz konkretnych; odniosę się do niego w dalszej części rozważań, najpierw

20


Krytyka Literacka 1(63) 2015

jednak przedstawiając swoje ogólne wrażenia po lekturze całego zbioru. Dom Nadzoru to „czarna groteska”, w której tragizm miesza się swobodnie z licznymi przejawami najwyższego gatunku poczucia humoru i, co jeszcze bardziej atrakcyjne dla czytelnika – z jawnym komizmem; przywołuje mi to na myśl nurt znakomitej satyry międzywojennej i mój ulubiony styl literacki – ten prezentowany przez Witolda Gombrowicza. W moim odczuciu Dom Nadzoru jest smutno-śmieszno-straszną opowieścią Alter Ego Autora, które zawsze żyje w utworach Sobieraja. Egzystuje ono w tym przypadku, podobnie jak w większości tekstów tego artysty, w świecie surrealistycznych symboli i absurdu zaczerpniętych jednak wprost z realnego świata. Symboliczno–„baśniowe” opowiadania mówią o ludzkiej egzystencji, o zagadnieniach ontologicznych i eschatologicznych, o sprawach trudnych i ważnych, jak nietolerancja, prostactwo, niezdrowe mechanizmy społeczne, zanik wartości etycznych czy lęk jednostki – przede wszystkim twórcy (ten lęk oddawali w swoich utworach w mistrzowski sposób wielcy poeci romantyczni, jednak dzisiaj odczuwających go jednostek jest chyba znacznie więcej). Interesująco są przedstawione w Domu Nadzoru postacie dzieci. Oprócz poddawanych krwawemu i brutalnemu zabiegowi obrzezania bezbronnych niemowląt, są one tutaj jakby „wyłonione” przez autora z koszmarnego snu, to „miniaturki” otaczających ich dorosłych, od których uczą się życia oraz okrutnych zasad jakie nim rządzą. Natomiast nastolatki ukazane są jako „formy pośrednie” pomiędzy światem dorosłych a światem dzieci, znajdując się bliżej jednak „strefy” tych pierwszych. Najbardziej ze wszystkich opowiadań poruszył mnie Instytut. W trakcie jego lektury staje się oczywistym, że autor jest osobą bardzo dojrzałą i doświadczoną (zatem wie, o czym pisze, co jest zjawiskiem rzadkim); wszystkie opowiadania w pewien sposób dotykają bowiem tematu śmierci, ale Instytut styka się z nim wprost „anatomicznie” i z chirurgiczną precyzją. I nie mam tutaj na myśli przytoczonych w nim opisów budowy mózgowia, ale dosłowność, spokój i dystans, na które, żeby było twórcę stać – musi być on właśnie człowiekiem bardzo doświadczonym życiowo. Moim zdaniem trzeba „dotknąć”, i to nie raz, w myślach tematu końca własnej egzystencji, żeby napisać tak realny, dotyczący go tekst; aby tego dokonać, trzeba być już mocno ukształtowanym przez życie. Opinię tę wyrażam z pozycji osoby co prawda młodej, ale takiej, która z racji wykonywanego zawodu często ma do czynienia ze śmiercią, i w związku z tym ma na ten temat pewne przemyślenia. Myślę, że ten ostatni tekst w zbiorze Dom Nadzoru bardzo zainteresowałby zwłaszcza osoby, które uważają zagadnienia związane z kresem życia za zajmujące (np. temat granicy między życiem i jego końcem, konkretnie problem jej wyznaczenia w sposób ścisły i jednoznaczny). Dom Nadzoru zamykają czarno-białe fotografie, sytuujące się na granicy fotografii artystycznej i dokumentalnej. Stanowią one wizualny odpowiednik czy też ilustrację problemów opisanych bądź zmetaforyzowanych w opowiadaniach; same zresztą również układają się w opowiadanie, możemy je też odbierać jako dopełnienie tekstów. Takie sekwencje fotografii nasuwają oczywiste skojarzenie z filmem, chociaż nie posiadają jego dynamiki, są bardziej kontemplacyjne i bliższe poetyckiej narracji. Obrazy zwracają uwagę przede wszystkim pojawiającymi się tutaj ponownie koszmarnymi postaciami dzieci-niedzieci, czyli pociech, które niestety tak naprawdę nimi nie są. Między innymi dzięki połączeniu słowa i obrazu Dom Nadzoru jest dziełem tak unikatowym, jedynym w swoim rodzaju zbiorem „perełek” sztuki, w którym Autor wykorzystał swoje różne talenty pokazując zarazem spójność dwutorowej wypowiedzi oraz łączność myśli i uczuć twórcy poruszającego się po różnych dziedzinach artystycznych. Wydaje się, że miejscem akcji zarówno tych pisanych prozą poetycką tekstów, jak i przedstawionych fotografii jest Łódź. Miasto to jawi się tutaj jako miejsce nieprzyjazne artystom, i bardzo polskie w swym rozkładzie. Nie dziwi więc, że czytelnik poznaje w tym

21


Krytyka Literacka 1(63) 2015

Tomasz Marek Sobieraj, Życie jak sen, z cyklu Kolosalna morda miasta, 1998-2002.

przypadku Kolosalną mordę miasta, a nie „twarz” albo „buzię”. Nie wiem jak jest w rzeczywistości, ponieważ nigdy w Łodzi nie byłam; to są jedynie wrażenia, jakie odczuwam po zapoznaniu się z treścią Domu Nadzoru. Na koniec tych rozważań dodam, że im więcej utworów Tomasza Marka Sobieraja czytam, tym więcej drobiazgów przypomina mi się z wcześniej poznanych przeze mnie tekstów, drobiazgów-rekwizytów, takich jak papierosy, kawa, wiśniówka, tiramisu, co pozwala sądzić, że tak jak diabeł tkwi w szczegółach tak wiele detali decyduje ostatecznie o przyciągnięciu na stałe zainteresowania czytelnika. Tomasz Sobieraj, Dom Nadzoru, Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń, 2009.

22


Krytyka Literacka 1(63) 2015

▪POEZJA▪

NUR MUHAMMAD MONIR [ADHAR AMAR]

*** Wszyscy są czymś zajęci Wiatr jest zajęty wyrywaniem drzew Deszcz zalewa pola Kot liże swoje łapy Człowiek gdzieś idzie często bardzo samotny Tłum wszczyna zamieszki Chcę zanurzyć głowę w pięknym ogrodzie i popluskać się w falach oceanu To jest mój cel w życiu

*** Gdy zachodzi słońce karmię swoje róże Są dla mnie jak morskie fale, spokojne, i gwałtowne Podlewam je ze szklanej butelki To cały rytuał Kiedy róże piją wodę czuję niekończące się święto

*** Wieczorem myślę o słońcu, mimo że wracam spocony po całym dniu Kładąc się na plecach myślę o gorącym wietrze Boję się nocy A rankiem chcę, żeby był wieczór Nie mogę się zdecydować Chcę być pisklęciem wyklutym na słońcu i położonym pod cienistym drzewem mango

23


Krytyka Literacka 1(63) 2015

*** Czasem patrzę na zdjęcie Włodzimierza Lenina Wygląda jak ptak zjadający trupy Kiedyś morska woda piekła mnie w oczy Fale oceanu są ponadczasowe Dziś na Facebooku jest pełno zdjęć trupów W Bangladeszu ciągle wyławiają ciała z morską wodą w płucach

*** Czasem dobrze jest zejść złym ludziom z drogi W policyjnych kartotekach piszą o tych, którzy nie zeszli Koniec życia, koniec historii Niektórzy z nas są jednak stworzeni do walki Ich marzeniem jest latać, i przeganiać złe sny Czasem giną jak kwiaty wśród miejskiego zgiełku Czasem gubią drogę wśród ryżowych pól Często umierają w kałużach krwi Pisanie wierszy też jest niebezpieczne Tyrani w Bangladeszu są bowiem nieubłagani

*** Pogrzeb odbędzie się szybko Nocą, i bez pochodni Przemoc kocha ciemność W naszym kraju krzyk człowieka jak latarka która nagle gaśnie Zostaje tylko ciało i pogrzeb o północy

*** Kupiłem dla Ciebie zielony płaszcz, bo kochasz mangowe gaje Posiałem na polu szafran, bo niebieski to twój ulubiony kolor Wypuściłem w powietrze setki białych gołębi, bo kochasz pokój

24


Krytyka Literacka 1(63) 2015

Oglądaliśmy razem wschód słońca, bo jesteśmy romantykami Biały gołąb na niebieskim polu Spacer w zielonym płaczu Ciepły dotyk

*** Wiem że można wyciąć setki tysięcy lat To jest zabawa w retusz Można z chwastów zrobić wiersze i odwrotnie Można łamać zasady i uznać to za cnotę Zastanawiam się, dlaczego tak jest

*** Dziwne Do dziś nie wiem jaka jest różnica między oryginałem i kopią Tyle razy próbowałem odróżnić złoto od błota Ja i świat jesteśmy ślepi Wokół nas brudne umysły Brzęczą kajdanami Chcę zasnąć na wodzie w turkusowym płaszczu

*** Jestem przestępcą Popełniłem błąd Mówiłem prawdę W moim kraju to niebezpieczne Jeden fałszywy ruch i jesteś piłką na aucie Nie mam siły nawet płakać

25


Krytyka Literacka 1(63) 2015

*** Dziś Księżyc jest mokry od deszczu Wygląda jak wyprany Dziś mój umysł jest wolny i milczy Kroplą wody obmywam twarz Bezczelny i samotny czekam aż moje ciało Zacznie wirować Przeł. Grzegorz Gniady

Nur Muhammad Monir, ur. 25 stycznia 1983 roku w stolicy Bangladeszu Dhacce. Pisze pod pseudonimem Adhar Amar, co w języku bengalskim oznacza „ciemność jest we mnie”. Ukończył Dhacca City College a następnie Banani Bidyaniketan; studiował w Instytucie Wzornictwa i Technologii (IIDT) i Shanto-Mariam University of Creative Technology w Dhacce. Jest autorem wierszy i opowiadań publikowanych w prasie bengalskiej, przede wszystkim jednak czyta swoje utwory na spotkaniach ze studentami i wiecach, niekiedy umieszcza je w internecie, który pozwala mu dotrzeć do większej liczby czytelników. Należy do bengalskiej opozycji, jest zaangażowany w działalność społeczną i polityczną, aktywnie walczy w obronie praw człowieka, które łamie obecny reżim Bangladeszu.

26


Krytyka Literacka 1(63) 2015

▪ESEJ▪

Dariusz Pawlicki

O NIE ISTNIEJĄCYM (JESZCZE) SPOŁECZEŃSTWIE MECENASÓW Rzeczy tworzące naszą cywilizację (...) nie powstały dzięki nam samym (...), lecz dzięki trudom i cierpieniom nieprzerwanej wspólnoty ludzkiej, której jesteśmy ogniwem (...). Na nas ciąży odpowiedzialność za dziedzictwo wartości, które przypadło nam w udziale, za jego przechowywanie, przekazywanie, doskonalenie i rozszerzanie, tak, by ci, którzy przyjdą po nas, mogli je przejąć jako trwalsze i pewniejsze, jako bardziej dostępne i hojniej rozdzielone pomiędzy wszystkich. John Dewey, Common Faith

T

zvetan Todorov w Ogrodzie niedoskonałym[1], między innymi, napisał:

Montaigne uważał, że ludziom trzeba pozwolić na kierowanie własnymi sprawami nie dlatego, że są dobrzy i inteligentni (bo nie są), lecz dlatego, że nikt tego za nich nie zrobi.

Pominę, przynajmniej w tym tekście, przekonanie Michela Montaigne’a, że ludzie niesą dobrzy i inteligentni. Natomiast skupię się na jego zdecydowanej, nie zabarwionej żadnymi wątpliwościami, pewności, że nikt, tylko każdy z nas indywidualnie, winien kierować własnymi sprawami. On, żyjący w latach 1533-1592, o tym wiedział. Ale dlaczego ogromna większość spośród ludzi wiodących życie na początku XXI wieku, w tzw. świecie zachodnim, nie ma nic przeciw temu, aby w tak szerokim zakresie kierowało nimi mrowie urzędników wszelkich szczebli? Uważa to przy tym za rzecz jak najbardziej normalną. Mało tego, wręcz nie wyobraża sobie, aby mogło być inaczej. Czy to przekonanie wynika z braku wiary we własne siły, przyzwyczajenia czy braku samodzielności, a może jest wynikiem lenistwa? Powody najpewniej są różne. Lecz nie można wykluczyć i tego, że w przypadku niektórych osób, w grę wchodzą wszystkie wymienione przyczyny. To właśnie z tytułu owego kierowania/rządzenia wspomniani urzędnicy są opłacani (niektórzy sowicie). Lecz czy naprawdę należy oddawać tak wiele, jak to ma miejsce, osobistej suwerenności w ręce ludzi, których osobiście znają bardzo nieliczni, a pozostali, co najwyżej, z imienia i nazwiska? Moim zdaniem odpowiedź winna brzmieć: Nie! Spod pióra rodaka Montaigne’a, ale żyjącego dwa i pół wieku później, Alexisa de Tocqueville’a (1805-1859) wyszło i takie oto zdanie: Naszych współczesnych ustawicznie zżerają dwie sprzeczne namiętności: potrzeba, by ktoś prowadził ich za rękę, i pragnienie zachowania wolności. Nie mogąc pozbyć się żadnego z tych przeciwnych instynktów, starają się zaspokoić oba naraz.

Z dwóch sprzeczności wskazanych przez Tocqueville’a wybieram tę drugą, z pierwszej, ochoczo rezygnuję. Jest jednak tak, jak jest: jesteśmy we władzy ludzi specyficznej profesji. Owo powierzenie swego losu w ręce innych, dotyczy zresztą każdej dziedziny ludzkiej działalności. I rzecz jasna jest bardzo wiele przesłanek ku temu, aby w imię dobra wspólnego zrezygnować z części indywidualnej wolności/niezależności (takiej potrzeby nie neguję. Zwracam jedynie uwagę na skalę zjawiska!). Rzecz w tym, iż ta rezygnacja może być większa bądź mniejsza. Ale

27


Krytyka Literacka 1(63) 2015

tak jakoś „dziwnie się” dzieje, że jest ona, niestety, większa, coraz większa! To znaczy – inaczej niż bym oczekiwał. Jak mogłaby wyglądać rzeczywistość kształtowana przez ludzi tworzących pewną wspólnotę, choćby narodową, ale polegających, przede wszystkim, na sobie, przedstawię na przykładzie kultury, która jest mi szczególnie bliska. Właśnie na jej przykładzie, a nie, chociażby, polityki, gdyż, jak stwierdził Aleksander Sołżenicyn: Życie polityczne nie jest wcale głównym przejawem życia człowieka, polityka nie jest bynajmniej upragnionym zajęciem dla większości ludzi. Im bardziej rozbuchane w kraju życie polityczne, tym więcej ponosi strat życie duchowe. Polityka nie powinna dławić duchowych sił i twórczego tchnienia narodu[2].

A ponieważ polityka jest przede wszystkim przejawem władzy państwowej w dziedzinie społecznej, gospodarczej, kulturalnej, wojskowej, jak też innych, więc zacytuję taką oto myśl Andrzeja Strumiłły: Największym wrogiem państwa jest życie duchowe jego obywateli[3].

Nad owym życiem, jak nad żadną inną sferą działalności człowieka, państwu, jakiekolwiek by ono nie było, najtrudniej jest bowiem roztoczyć kontrolę. Dla wielu państw, a konkretnie pewnych ich instytucji, istnienie owej trudności było i jest, niemal, zniewagą! Wrogie kulturze, i to często wbrew zamierzeniom swoich inicjatorów, jak też na przekór nazwie, jest państwo kulturalne (określenie, zdawałoby się, jak najbardziej pozytywne). Takiego terminu (czy swego autorstwa?) używa Marc Fumaroli w książce Państwo kulturalne; religia nowoczesności[4] na określenia sytuacji, gdy państwo, a konkretnie państwo francuskie, za pośrednictwem swych agend, od kilku ostatnich dziesięcioleci wywiera potężny, wręcz dominujący wpływ na kulturę. Przyczyniając się do jej kształtowania na miarę potrzeb rządzących koterii, grup sprawujących władzę. A kultura „przykrawana”, kształtowana, to, jak twierdzi Fumaroli, „innymi słowy – propaganda”. Propaganda ta ma służyć grupom „trzymającym władzę”. To właśnie na jej rzecz działają urzędnicy reprezentujący najpotężniejszego mecenasa francuskiego, to znaczy, wspomniane, państwo. To oni decydują bowiem o tym, kto konkretnie, a także jakie przejawy owej kultury, wypłyną na, przysłowiowe, szerokie wody. Celowi temu służy, między innymi, organizowanie wielkich wydarzeń kulturalnych, na przykład wystaw obrazów o światowej renomie, mających sprawić, aby oglądający poczuli, że kultura, i to ta najwyższego lotu, wszelkimi porami przenika do ich wnętrza. Nawiasem mówiąc, czy można mówić o jakimkolwiek kontakcie z dziełami, choćby z tego powodu, że jest się pośród tłumu? A organizatorom właśnie na tych tłumach najbardziej zależy. Dlatego tak wiele, i to praktycznie za wszelką cenę, czynią, aby były one obecne. Za sprawą kierowania (chciałoby się powiedzieć – ręcznego), kultura, przynajmniej ta ogólnie dostępna, traci swoją pierwotną wielopostaciowość, wielopoziomowość. To znaczy ubożeje za sprawą narzucania ludziom/obywatelom tak „uśrednionej” oferty kulturalnej, aby jak największa liczba odbiorców mogła znaleźć w niej Coś dla siebie. Tak więc to, co nie mieści się w tej „uśrednionej” kulturze, według państwa kulturalnego, a dokładniej mówiąc – jego funkcjonariuszy, nie zasługuje na uwagę (proszę zauważyć, jak wielką rolę w państwie kulturalnym odgrywa to, co można policzyć: liczba sprzedanych biletów, zwiedzających, wystaw; wysokość budżetu itd.). * Kultura jest tą dziedziną ludzkiej działalności, którą, tak jak zresztą pozostałymi, w naszej części świata, zawiaduje ministerstwo kierowane przez ministra. Nazwa tego resortu

28


Krytyka Literacka 1(63) 2015

w różnych krajach jest różna, ale najczęściej występuje w niej słowo „kultura” (choć pełna nazwa może zawierać także inne) odmienione w drugim przypadku. Ministerstwo kultury – ministerstwem kultury, ale w tej dziedzinie najwięcej mogłoby zależeć od obywateli. Mogłoby, ale jest inaczej. Choć o tym, że oni są najważniejsi, mówi się, a jakże. Rzecz jednak w tym, że wygłaszane są opinie jednostronne. Owa jednostronność polega na podkreślaniu, że kultura nie może istnieć bez odbiorcy. W takich sytuacjach informuje się, jak wiele osób obejrzało jakiś film, zakupiło tę czy inną płytę muzyczną itd. Ale nie czyni się kroku dalej, aby pokazać/wskazać, choćby w czasie powtarzających się kłopotów finansowych ministerstw kultury, że byłoby jak najbardziej wskazane, aby jak najwięcej spośród nas stało się... mecenasami. A doprecyzowując: ludźmi świadomymi możliwości jakie daje/stwarza indywidualne wspieranie kultury, czyli mecenat na skalę może niewielką, ale bardzo istotną (zwłaszcza, kiedy weźmie się pod uwagę możliwą liczbę potencjalnych mecenasów). Początkiem musiałoby być jednak uświadomienie sobie przez kolejne osoby, że wydają pieniądze nie tylko, aby Coś nabyć bądź Coś zobaczyć, ale także po to, aby Jakąś inicjatywę lub Kogoś wesprzeć. A niekiedy, dosłownie, utrzymać przy życiu. Z tego względu dwa słowa spośród tych, jakich dotąd użyłem w tym eseju, są kluczowe ze względu na jego przesłanie: świadomość i mecenat. A to dlatego, że uważam, iż każdy z nas, najczęściej w sposób skromny, ale jednak, ma możliwość, swoistego rodzaju, opieki nad tą czy inną dziedziną kultury. Branie pod uwagę czynnika finansowego jest, oczywiście, niezbędne, wręcz konieczne. Zresztą określenie „mecenat” zawiera wyraźne odniesienie do sfery finansowej (na takowym wsparciu, w znacznym stopniu, polegała działalność Gajusza Cilniusza Mecenasa, od którego nazwiska wzięła się nazwa działalności mającej na celu opiekę nad sztuką, literaturą, nauką; także nad jej twórcami). Brak owego wsparcia, najpewniej, nie zaszkodzi tradycyjnej kulturze ludowej (to fakt, że będącej w odwrocie), jak też jej współczesnej wersji – to znaczy popkulturze, którą współtworzy na przykład hip-hop. Natomiast istnieć przestaną, albo zostaną ograniczone te obszary kultury, które wymagają dłuższego czasu na powstanie dzieła bądź zakupu wielu komponentów/elementów, aby mogło dojść do jego stworzenia. Przykładem może być rynek prasy literackiej (ze szczególnym uwzględnieniem tej jej części, która ukazuje się w wersji papierowej). Wspominam o czasopismach literackich, jak też społeczno-kulturalnych (literatura jest w nich obecna, nie tylko w postaci różnych omówień, recenzji), ponieważ wspieranie ich może służyć jako ilustracja działania indywidualnego mecenatu. A jemu właśnie, jak już podkreślałem, przede wszystkim poświęcam ten tekst. Przykład prasy wspomnianego rodzaju jest interesujący, choćby, z tego względu, że nakłady tworzących ją tytułów są, niestety, niewielkie. Regułą jest 300 – 800 egzemplarzy. Bardzo rzadko w grę wchodzi 2000 egzemplarzy. Lecz w sytuacji, gdy wysokość nakładu jest taka, jaka jest, to znaczy najczęściej niska, jeden więcej sprzedany, albo zwrócony wydawcy egzemplarz, nie jest błahą sprawą. A stała liczba zakupionych egzemplarzy (oczywiście, najlepiej, gdyby był to stały wzrost) gwarantuje istnienie tego czy innego tytułu. Jest też dopingiem/zachętą dla redakcji do kontynuowania działalności. Stanowi również podstawę do snucia planów na przyszłość. I to nawet wtedy, gdy pewna liczba nabywców konkretnego tytułu, kieruje się przy zakupie nie jego całą bądź prawie całą zawartością, ale tylko tym, że publikuje w nim autor, którego twórczość podziwiają. Bez względu na to z jakiego rodzaju czytelnikiem ma się do czynienia, niezmiernie ważna jest jednak owa świadomość (najczęściej jednak jej brak), że nie chodzi wyłącznie o sam zakup. Ale również o mecenat – świadome przyczynianie się do istnienia/trwania Czegoś. Zresztą może on przybrać też formę darowizn przekazywanych na rzecz wybranego/wybranych tytułów. W tym wypadku systematyczność i stała kwota nie są istotne. Liczy się bowiem każdy taki gest – jest bowiem dodatkowym wsparciem.

29


Krytyka Literacka 1(63) 2015

Podobizna Gaiusa Cilniusa Maecenasa

Piszę o tego typu prasie, gdyż po pierwsze, jak już wspomniałem, jest znakomitym przykładem możliwości tkwiących w każdym człowieku jako potencjalnym mecenasie. Po drugie, zwracam na nią uwagę, gdyż powszechne są utyskiwania na szczupłość tego rynku, na znikanie z niego kolejnych tytułów (dotąd istniejące niekiedy zastępowane są nowymi), na ograniczanie nakładów. Wystarczy jednak zapytać jednego czy drugiego utyskiwacza w powyższej kwestii, aby niezwykle często dowiedzieć, że nie kupuje on prasy literackiej w ogóle, albo czyni to sporadycznie. Nie widzi bowiem zależności pomiędzy sytuacją w konkretnej dziedzinie a swoim postępowaniem. To zresztą jest kolejny przykład na dostrzeganie przyczyny jakiegoś zjawiska w uczynkach bądź poniechaniach ze strony Innych! Winni zawsze są Inni! Podobnie jak z prasą, rzecz ma się z teatrami czy kinami. Nie kupując biletów do tych instytucji sprawimy, że one w końcu przestaną istnieć. Tak więc chodząc do nich (używam formy „my”, ale nie uczęszczam do tych placówek, przyznaję się), aby obejrzeć najnowszą inscenizację czy też film ulubionego reżysera, winniśmy być świadomi tego, co spowoduje nasze poniechanie w tym względzie. Nie inaczej jest z księgarniami. Przykładowo w rejonie swego zamieszkiwania mamy dwie księgarnie. Jedna z nich jest niewielka, z miłą atmosferą, właścicielem orientującym się znakomicie w świecie książki, z tym, że ceny oferowanych w niej pozycji są wysokie. Druga księgarnia (oferuje nie tylko książki) jest kilkupiętrowa, pośród sprzedawców wciąż pojawiają się nowe twarze. Ale książki oferowane w niej są tańsze niż w tej pierwszej. Aby pooddychać „książkową”, niemal intelektualną atmosferą, porozmawiać, nie tylko o nowościach, ale w ogóle o książkach, przewertować interesujące pozycje, chodzimy do tej mniejszej. Natomiast w celu nabycia jakiegoś tytułu – do tej większej. A gdy, po jakimś czasie, ta pierwsza upadnie, będziemy żałować, i to bardzo, że kolejny raz zwyciężyła komercja. Zwyciężyła, gdyż jeden z drugim, trzecia z czwartą przyczyniła się do tego. Niestety, najczęściej nie towarzyszy temu żadna refleksja! Ceniąc pracę jakiegoś, na przykład, grafika, choćby od czasu do czasu zakupmy pracę, która wyszła spod jego ręki. Po to, aby miał na wikt, opierunek i kwaterunek. Bo to, że będzie tworzył, nawet wtedy, gdy nie dokonamy żadnych zakupów, jest pewne. Nie kieruje się on

30


Krytyka Literacka 1(63) 2015

bowiem racjami ekonomicznymi. Do tego imperatyw tworzenia jest siłą nie do okiełznania – artystą się jest, a nie bywa nim. Podobnie zresztą jest z prozaikami i poetami. Często, wręcz bardzo często, nie zdajemy sobie sprawy, że nasze poczynania i zaniechania mają daleko idące konsekwencje. W tym przypadku – w różnych dziedzinach kultury. Jeżeli będziemy reprezentować typ wspomnianego mecenasa, wówczas aktywność bądź bezwład w rozmaitych dziedzinach kultury nie będą zależały, w tak znacznym stopniu jak dotąd, od „rozdawców” rozmaitych grantów lub od ich braku. A nikt sprawami kultury nie pokieruje lepiej niż my sami, to znaczy jej bezpośredni odbiorcy (także jej twórcy, ale o nich w tym eseju będzie niewiele). Jest jednak istotny do spełnienia tego warunek, który powtórzę: musimy zdawać sobie sprawę z tego, że tak wiele od nas zależy. I to wbrew temu, co przywykło się twierdzić! A gdy to sobie uświadomimy, dobrze byłoby, abyśmy uczynili krok do przodu...! Wtedy zaś, żeby już pozostać przy przykładzie czasopiśmienniczym, nie będą miały miejsca ograniczenia w liczbie ukazujących się tytułów, jak też zmniejszenia ich nakładów. No ale skoro brakuje indywidualnych, to znaczy licznych, ale drobnych mecenasów, to jest jak jest... W tym wypadku siła jest w masie; koniecznie jednak myślącej. Ale rola mecenasów nie sprowadza się wyłącznie do wspierania takiej czy innej instytucji związanej z kulturą, gdyż, jak zauważył Marc Fumaroli: Nigdy dość powtarzania, że talent mecenasa jest akuszerem talentów artystów i pisarzy[5].

Nic dodać, nic ująć... * Mnogość mecenasów, cóż z tego, że działających w skromnej bądź bardzo skromnej skali, pozwoliłaby uniknąć wielu twórcom kultury przyjmowania postawy klienckiej, to znaczy chęci spełnienia oczekiwań (niekiedy za wszelką cenę). A taka postawa dawała i daje o sobie znać w kulturze, jak i w każdej innej dziedzinie ludzkiej działalności. Waga/przydatność/ranga, na przykład, wynalazku jest oceniana niezależnie od przesłanek jakie kierowały uczonym\wynalazcą. Jeśli chodzi jednak o dzieła sztuki czy literatury, to sprawa nie jest tak prosta. To znaczy jeśli czas powstania takiego dzieła ginie w mrokach dziejów, wówczas ocena postawy jego twórcy, jak też celu jaki jemu przyświecał podczas tworzenia, staje się sprawą marginalną, wręcz nieważną. Lecz w przypadku tych całkiem współczesnych, wspomniana otoczka/kontekst, nie będzie obojętna dla oceniających wymowę samego dzieła. Rozszerzenie/upowszechnienie zjawiska mecenatu sprawi, że wielu twórców uniknie, mówiąc wprost i dosadnie, świnienia się. Bo jak powiedział Albert Camus odnośnie pisarzy, co można jednak rozszerzyć na ogół twórców kultury: Pisarz nie może służyć tym, którzy tworzą historię; służy tym, którzy jej doświadczają.

* Pisząc o powyższych sprawach, ze zrozumiałych względów, mam na myśli przede wszystkim Polskę (opisywane zjawiska mają miejsce także w innych krajach). A w niej, mimo funkcjonowania tak wielu organizacji pozarządowych, jak też bogacenia się społeczeństwa (jako takiego), wciąż ma miejsce spoglądanie wprost bądź ukradkiem, na tę czy inną instytucję państwową czy samorządową. Chodzi tu jednak nie tylko o władze najwyższe, ale też niższych

31


Krytyka Literacka 1(63) 2015

szczebli. W tych przypadkach jawnie, bez zażenowania, oczekuje się, aby dało o sobie znać państwo kulturalne, które to określenie przywołałem za sprawą Marca Fumaroliego. A owo państwo ma cele nie do końca „kulturalne” (o czym była mowa). Wymaga też spełnienia urzędniczych/konkretnych oczekiwań. Będąc społeczeństwem mecenasów mielibyśmy dużo większe możliwości zaspokajania naszych indywidualnych potrzeb. A te są o wiele bardziej zróżnicowane niż przewidują to rozporządzenia wydawane przez ten czy inny urząd. * Przykłady takiego oddolnego mecenatu można mnożyć. Ale dodanie kolejnych, do wymienionych powyżej, pozostawiam Szanownym Czytelnikom. Jeśli oczywiście mieliby na to ochotę. Wspomnę jednak na koniec, że nie było i nie jest moim celem dyskredytowanie mecenatu państwowego. Natomiast, po pierwsze, przemawia przeze mnie potrzeba zwrócenia uwagi na szkodliwość czyjejś dominacji w skądinąd specyficznej dziedzinie, jaką jest kultura. Po drugie, pragnąłem zaprezentować oddolne, obywatelskie antidotum na takowe zjawisko. PS I. Na zakończenie odczytu, jaki wygłosił w Bangkoku, na kilka godzin przed swą tragiczną śmiercią, Thomas Merton wypowiedział następującą radę: Kiedy już zapomnicie wszystko inne, co zostało powiedziane, proponuję wam zapamiętać na przyszłość to właśnie przesłanie: „Od tej chwili każdy stoi na własnych nogach”.

II. W obronie autonomii człowieka, także tworzonych przez niego organizacji społecznych, religijnych, wypowiedział się w 1931 r. (czas rosnących w siłę totalitaryzmów), w encyklice Quadragesima Anno, papież Pius XI. Poniższy interesujący cytat dotyczy całokształtu działalności człowieka, tak więc, także tej kulturotwórczej: Nie wolno jednostkom wydzierać i na społeczeństwo przenosić tego, co mogą wykonać z własnej inicjatywy i własnymi siłami, podobnie niesprawiedliwością, szkodą społeczną i zakłóceniem porządku jest zabierać mniejszym i niższym społecznościom te zadania, które mogą spełnić, i przekazywać je społecznościom większym i wyższym. ________________________ [1] Tzvetan Todorov, Ogród niedoskonałości; Czytelnik, Warszawa 2003. [2] Aleksander Sołżenicyn, Kak nam obustroit’ Rossiju? [3] Andrzej Strumiłło, Factum est; Oficyna Wydawnicza Stopka, Łomża 2008. [4] Marc Fumaroli, Państwo kulturalne, religia nowoczesności; Universitas, Kraków 2008. [5] tamże.

32


Krytyka Literacka 1(63) 2015

▪POEZJA▪

PIOTR STANISŁAW KRÓL

Rewolucjoniści Robespierre pod paryskim szafotem stracił głowę w jakobińskiej ekstazie podobno kwiczał jak świnia pod nożem wcześniej Danton dobrotliwie pozdrowił kata i kazał mu unieść ku niebu ostatni swój grymas kilka metrów dalej w pierwszym rzędzie stara kobieta uśmiechając się robiła na drutach sweterek dla wnuka kolejnego rewolucjonisty przed nią koszyk z wełną i kosze wypełnione głowami trzy przecznice dalej na skrzyżowaniu przeznaczenia zgrabne niewieście dłonie wyplatały z wikliny kolejne dramaty i historię tego świata

Niedopasowany idę przez życie z poczuciem niedopasowania uwiera mnie pod pachami jak granatowy garnitur w którym ułożę się zapewne na wieczny spoczynek wcześniej zaliczywszy kilka męczących imprez ten świat jest zbyt ciasny i zunifikowany globalizacja spłyca i relatywizuje wartości które były szyte na miarę naszych wyzwań pochylony stoję nad twoim grobem mój ojcze zbyt szybko odszedłeś opuściłeś siedmiolatka nie zdążyłeś nauczyć mnie – jak żyć... jak... pobierałem nauki z ulicy zagubione dziecko uczące się szybko: jak kląć palić pić z gwinta ale też jak całować dziewczyny niczym księżniczki szanować starych ludzi kłaniając im się w pas i ustępować miejsca nawet gdy ścięgno Achillesa wrzeszczało – siedź! naciągnięte na meczu szmacianką którą wieczorem zszywaliśmy przed kolejnym meczem a ona w podzięce lądowała w okienku bramki „realu zapiecek” gdybyś żył tato – zaprowadziłbyś mnie do krawca tego świata

33


Krytyka Literacka 1(63) 2015

który uszyłby mi elegancki garnitur na miarę mojego życia zastanawiam się jak bym się w nim czuł czy w ogóle bym czuł? czy bym klął zaciągał się „Sportem” bez ustnika popijał bełty? czy ustąpiłbym miejsce podpartej laską staruszce w tramwaju? ten garnitur pije mnie pod pachami i ma przetarty materiał na mankiecie denerwuje mnie lubię go

Klepsydra wisiała na ścianie mojego domu nie mogłem się z nią pogodzić tak jak z twoim odejściem ojcze do dziś wspominają w rodzinie pewne dramatyczne zdarzenie jako siedmiolatek podbiegłem i zdecydowanym ruchem zdarłem klepsydrę rzuciłem na ziemię i uciekłem w zaułek rozpaczy kiedy późnym wieczorem wróciłem nikt mnie nie uderzył nie krzyczał nie pytał dlaczego to uczyniłem odpowiedzią mogły być tylko łzy pewnej nocy ujrzałem ciebie we śnie to było niezwykłe spotkanie dziękuję tato posadziłeś mnie na kolanach pogłaskałeś pocieszyłeś i pchnąłeś w dalszą drogę klepsydrę zdmuchnął powiew wiatru wciąż jednak żyje w pamięci rodziny gest protestu zrozpaczonego dziecka kiedy odejdę zerwijcie proszę moją i podrzyjcie niech poleci z wiatrem by połączyć się z tamtą zerwaną przez niesfornego chłopca zasłużyłem sobie na to z góry dziękuję

34


Krytyka Literacka 1(63) 2015

Nie jestem godzien padam na kolana i pochylam pokornie głowę nie zakłócam ciszy szeptem gorących warg słowa gdzieś się zapodziały myśli w strzępach a Ty nade mną stoisz i cierpliwie czekasz... za potężnym filarem stary konfesjonał a w nim jeszcze chyba starszy siwy kapłan pokasłuje od czasu do czasu zmęczony już ciężarem słów musi je dźwigać codziennie i kłaść pod Twoimi stopami niczym kamienie którymi wybrukowany jest ten nasz świat czy mam mu jeszcze dołożyć na kark swoje? zbyt wiele ich zbyt ciężkie dla mnie dla niego dla Ciebie... w końcu wyrzucam z siebie: „nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie...” wychodząc ze świątyni spotykam celnika zatrzymuje się i patrzy mi głęboko w oczy – zapomniałeś bracie... dokończę za ciebie: „...ale powiedz tylko słowo a będzie uzdrowiona dusza moja” lubię tego grzesznika nie zdziera ze mnie cła nie rozlicza nie poucza i nie moralizuje lecz przywraca słowa które wciąż zapominam wpisywać w rubrykach codziennej deklaracji wiary: niegodnych zagubionych poszukujących Wiersze z tomiku Powrót Olivii.

35


Krytyka Literacka 1(63) 2015

▪ROZMOWA ▪

Marek Różycki, Kazimiera Iłłakowiczówna

BYŁAM SEKRETARKĄ PIŁSUDSKIEGO

K

azimiera Iłłakowiczówna, ur. 6 sierpnia 1892 w Wilnie, zmarła 16 lutego 1983 w Poznaniu; wielka poetka polska, od roku 1918 pracowała w Warszawie w Ministerstwie Spraw Zagranicznych jako młodszy referent. W latach 1926-1935 była osobistą sekretarką Marszałka Józefa Piłsudskiego, podlegając służbowo Ministerstwu Spraw Wojskowych. W roku 1936 wraca do Ministerstwa Spraw Zagranicznych jako urzędnik do zadań specjalnych przy Gabinecie Ministra. Wykorzystując jej znajomość wielu języków, umiejętność pięknego przemawiania zaczęto wysyłać ją do różnych krajów europejskich. Jeździła z wykładami, odczytami popularyzującymi polską kulturę. Równocześnie była propagatorką polskiej myśli politycznej ostatnich lat. Poprzez takie działania chciano zdobyć przychylność opinii publicznej dla naszego kraju. Będąc przez wiele lat bliską współpracownicą Marszałka, propagowała wszystko, co było związane z wizerunkiem Piłsudskiego, polskością, była orędowniczką kierunku polskiej polityki. Marek Różycki: Jest Pani jedną z niewielu kobiet, która dobrze znała Marszałka zarówno jako polityka, lecz także jako mężczyznę. Powszechnie wiadomo, że była mu Pani bliską osobą. Czy zechce Pani przybliżyć nam jego postać, przede wszystkim jako człowieka, nie polityka? Kazimiera Iłłakowiczówna: Zacznę chronologicznie. Nasze drogi skrzyżowały się po raz pierwszy podczas I wojny światowej, później pracując w MSZ i pełniąc funkcje jego sekretarki, poznałam go bliżej. Podczas mojego tournée po Europie w latach 1936-1938 wielokrotnie przybliżałam postać Marszałka. M.R.: A zatem… K.I.: Lata młodości spędził w Charkowie. Tu w 1885 roku zdał maturę i rozpoczął studia medyczne. To dlatego podczas obchodów imienin Marszałka w teatrze Splendid prasa prowadząc kampanię na jego cześć używała haseł: „Dobry lekarz niemocy narodu – gromiciel podłości i propagator prawdy”. Dwa lata później Za swoją polityczno-patriotyczną działalność został aresztowany i zesłany na pięć lat na Syberię. Po powrocie z zesłania w 1893 zaangażował się w działalność polityczną, tworząc zręby organizacyjne PPS. W 1900 został ponownie aresztowany, w łódzkiej tajnej drukarni PPS. Po miesięcznym pobycie w więzieniu przy ulicy Długiej 17, przewieziono go do Warszawy i osadzono w X Pawilonie Cytadeli w celi nr 39. M.R.: Pawilon X był najlepiej strzeżonym w całym carskim imperium. Wolność odzyskiwało się na sznurze szubienicy… K.I.: Ma pan rację. Piłsudskiego oskarżono o udział w zabójstwie Jana Mazura, konfidenta z Zagłębia. Nie muszę dodawać, że wszystko było sfingowane. Groziła mu kara śmierci. Jedynym zatem rozwiązaniem było przeniesienie w miejsce o łagodniejszym rygorze. Za namową dr. Radziwołłowicza zaczął symulować obłęd, odmawiając przyjmowania posiłków, ze względu na strach przed otruciem i histeryczne reakcje na mundur żandarmów. Do dziś

36


Krytyka Literacka 1(63) 2015

pamiętam jego słowa: „Była to niezmiernie przykra gra. Nie mówiąc o głodzie, który mi bardzo dokuczał, tem bardziej, że żandarmi przysyłali mi w tym czasie wyszukane i smaczne obiady, które musiałem odrzucać… Lecz samo udawanie obłędu, ciągła baczność na swe ruchy, na wyraz twarzy, konieczność wypowiadania od czasu do czasu jakiś nonsensów, męczyła mnie niezmiernie, a czasem wprost śmieszyła widokiem przerażenia, jakie wzbudzało moje zachowania w żandarmach”. M.R.: Udało się? K.I.: Tak. Dzięki pomocy dyrektora szpitala Jana Bożego, Iwana Szabasznikowa, który nienawidził władz rosyjskich – przeniesiono go do Petersburga, do szpitala św. Mikołaja Cudotwórcy. Tymczasem PPS opracowała plan brawurowej ucieczki ze szpitala swojego lidera. Dzięki precyzyjnie przygotowanym detalom udało się w nocy z 1 na 2 maja wydostać wielkiego wodza na wolność.

Kazimiera Iłłakowiczówna

37


Krytyka Literacka 1(63) 2015

M.R.: ...jeśli dobrze pamiętam w 1906 roku doszło do rozłamu w PPS. K.I.: Zgadza się. Piłsudskiemu daleko było do programu SDKPiL, dla której priorytetem była rewolucja, dlatego nie zaakceptował woli niektórych spośród dotychczasowych członków PPS, ciążących ku skrajnej lewicy i utworzył własną partię PPS – Frakcję Rewolucyjną, a następnie objął kierownictwo nad Organizacją Bojową PPS i utworzył we Lwowie Związek Walki Czynnej. „Towarzysze, jechałem czerwonym tramwajem socjalizmu aż do przystanku »Niepodległość«, ale tam wysiadłem. Wy możecie jechać do stacji końcowej, jeśli potraficie, lecz teraz przejdźmy na »Pan«! – odpowiedział dawnym towarzyszom z PPS na ich prośbę o polityczne poparcie. Jego błyskotliwa kariera rozpoczęła się rzeczywiście jeszcze przed wybuchem I wojny światowej. Prężnie wówczas działał w Polskiej Partii Socjalistycznej, wtedy też zaprezentował własną koncepcję odzyskania niepodległości przez Polskę w oparciu o Austro-Węgry. W czasie pożogi wojennej zaangażował się w działalność orientacji proaustriackiej. W sierpniu 1914 roku rozpoczęła się epopeja legionowa. W latach 1914-1916 walczył przeciw Rosji z Legionami Polskimi na froncie wschodnim. W gronie najbliższych współpracowników nie krył, że przewiduje zmianę orientacji politycznej i wojskowej. „Dzisiaj musimy współpracować z Austrią – mówił Piłsudski – musimy kierować swój wysiłek zbrojny przeciwko Rosji, ale przyjdzie czas, kiedy Rosja upadnie. Wówczas musimy zmienić orientację, musimy wystąpić przeciwko Austrii a także – Niemcom dlatego, że państwa centralne wcześniej czy później zostaną pokonane przez Ententę, a prawdopodobnie także przez Stany Zjednoczone, jeśli przystąpią do wojny”. M.R.: Zatem wizjoner. A słynny pasjans, który podobno często stawiał? K.I.: Nie rozstawał się z kartami. Czy wie Pan, że podczas swojego pobytu w Zakopanem – gdzie Pan teraz mieszka – to było tuż po Bezdanach, odwiedził go Stefan Żeromski. Powiedział swojemu rozmówcy: „Założyłem sobie, że jeśli mi ten pasjans wyjdzie, to zostanę marszałkiem Polski”. Był początek XX wieku, a ten jeszcze wtedy nieznany człowiek, uważany za niektórych przez terrorystę, wywróżył sobie z kart oszałamiającą przyszłość. M.R.: Proszę mi jeszcze wyjaśnić, co to było z tymi Bezdanami. Przyznam się szczerze, że nie pamiętam tego wątku z historii. K.I.: Piłsudski związany jest z Bezdanami w szczególny sposób. 26 września 1908r. dokonał tu z grupą spiskowców brawurowego napadu na pociąg. Łupem padła znaczna gotówka. Była to największa tak spektakularna i udana akcja. Napad zazwyczaj kojarzy się z rabunkiem. Zdobyte pieniądze Piłsudski przeznaczył na dozbrojenie swojego oddziału, który miał służyć Polsce. Notabene więcej już takich akcji nie przeprowadzał. Zapadł na zdrowiu. W opinii lekarzy organizm był tak wycieńczony, że mogła go zabić byle infekcja. Z tego powodu wyjechał do Zakopanego. M.R.: W lipcu 1917 roku w wyniku tzw. kryzysu przysięgowego został ponownie aresztowany i wywieziony do twierdzy w Magdeburgu. Jak do tego doszło? K.I.: W okresie tzw. kryzysu przysięgowego, w lecie 1917 r., Piłsudski w rozmowie ze swoimi najbliższymi oficerami jednoznacznie stwierdził: „Nasza wspólna droga z Niemcami skończyła się. Rosja – nasz wspólny wróg, skończyła swoją rolę. Wspólny interes przestał istnieć. Wy do tej armii nie pójdziecie (...) Im prędzej Niemcy przegrają tę wojnę, tym lepiej. (...) Szliście za tę

38


Krytyka Literacka 1(63) 2015

ojczyznę umierać na polach bitew, teraz idźcie za nią do więzienia”. Ci, którzy posłuchali komendanta i odmówili złożenia przysięgi na wierność, trafili do obozów internowania w Beniaminowie i Szczypiornie. Aresztowanie Piłsudskiego i jego najbliższego współpracownika Kazimierza Sosnkowskiego, 22 lipca 1917 r. – okazało się wkrótce jego wielkim zwycięstwem moralnym. Osadzenie go w twierdzy w Magdeburgu wywołało falę protestów, on sam zaś umocnił swój wizerunek nieustępliwego bojownika z zaborcą niemieckim. Jako jedyny z ówczesnych przywódców miał odnotowane w swoim życiorysie politycznym: osadzenie w X pawilonie cytadeli warszawskiej, zesłanie na Syberię i wreszcie niemieckie więzienie. Mimo wysiłków jego przeciwników w kraju nie tylko rosła legenda Piłsudskiego, ale uzyskał on legitymację do reprezentowania i wypowiadania się w sprawach żywotnych dla narodu polskiego i jego przyszłości. M.R.: Tylko Józef Piłsudski, cieszący się wielką popularnością, mógł rozładować napięcia społeczne i stworzyć reprezentację przedstawicieli różnych opcji politycznych, z której można było powołać rząd prawdziwie narodowy. K.I.: Rozwój wydarzeń politycznych na ziemiach polskich nabierał tempa. W nocy z 6 na 7 listopada 1918 r. w Lublinie powstał Tymczasowy Rząd Ludowy Republiki Polskiej, z Ignacym Daszyńskim jako premierem na czele. Od października w Krakowie rządziła Polska Komisja Likwidacyjna, zaś w kilku ośrodkach zaczęły tworzyć się rady delegatów robotniczych. To wszystko trzeba było ogarnąć i uporządkować, jednoznacznie określając główny ośrodek decyzyjny – władzę. 9 listopada 1918 r. Józef Piłsudski opuścił ogarnięty falą rewolucyjnych wystąpień Berlin. Kiedy w niedzielę, 10 listopada 1918 r., o godz. 7.30 Józef Piłsudski wysiadał na dworcu wiedeńskim w Warszawie, stało się jasne, że historia zatoczyła koło i wszyscy są świadkami otwarcia nowego rozdziału w dziejach Polski. Tłumy warszawiaków zgromadzone przed kwaterą Piłsudskiego na ulicy Moniuszki, uniesione patriotycznym nastrojem tej wyjątkowej chwili, swym gorącym powitaniem jednoznacznie opowiedziały się za tym, który posiadł „rząd dusz”. M.R.: Jak mało kto, Piłsudski spełniał wymogi sternika tej swoistej łódki na wzburzonym oceanie wydarzeń kończącej się wojny światowej, szalejących ruchów rewolucyjnych, wyczerpania społeczeństwa kilkuletnią wojną i zwykłą biedą. Ktoś musiał dać nadzieję na lepszą przyszłość. W tej sytuacji znakomicie spisywał się Józef Piłsudski, który – jak sam twierdził – był zwolennikiem romantycznych celów osiąganych poprzez pragmatyczne środki. Sprawił, że wreszcie coś w najnowszej historii nam się udało... A co Pani mogłaby powiedzieć o kulturze języka polskiego używanego przez Marszałka? Sloganem przecież stało się to jego sławetne stwierdzenie: „Wam kury szczać prowadzić a nie politykę robić” lub „Naród Wspaniały, tylko ludzie kurwy!”... K.I.: W tym momencie otworzył Pan prawdziwą puszkę Pandory. Znanym szeroko było jego dosadne i dość rubaszne poczucie humoru. W przypadku wojny jak najbardziej usprawiedliwione, a mające niejednokrotnie zbawienny wpływ na morale otoczenia. Z ciężko rannych legionistów zwykł był żartować „Czego krzyczysz... tylko noga? A tamtemu głowę urwało i nie krzyczy, a ty o takie głupstwo...”. Dosadność żołnierskiego języka była często swoistym wentylem bezpieczeństwa, dającym upust emocjom silnie gromadzącym się w sytuacjach kryzysowych. Marian Żebrowski z 7 Pułku Ułanów Lubelskich, który w dramatycznych dniach zamachu majowego pełnił służbę przy telefonie w Sulejówku, przytacza nam przykład jednego z takich „wybuchów” podczas

39


Krytyka Literacka 1(63) 2015

rozmowy telefonicznej Marszałka. Mówił, że szczególnie dobrze ją sobie zapamiętał i był czerwony niczym burak, bo takie niecenzuralne słowa padały... Aż podobno był tak zdenerwowany, że spocił się jak mysz... Tak, Marszałek znany był z tego, że potrafił też zbesztać – nie tylko towarzyszy broni – dość „grubymi” i dosadnymi epitetami... Na rady ochrony osobistej o większą ostrożność, odpowiadał, że „w Polsce żyje i sam własnej d... upilnować potrafi”. M.R.: Był zatem grubianinem? K.I.: Nic bardziej mylnego. Kto czytał jego wspomnienia, przemowy, korespondencję czy prace publicystyczne, musi stwierdzić ze potrafił być człowiekiem wielkiej kultury i z wprawą posługiwać się pięknym, literackim językiem. Józef Piłsudski był wielbicielem twórczości Juliusza Słowackiego. Nieraz cytował wiersze poety w okolicznościowych przemówieniach. Potwierdza to chociażby przemówienie przy składaniu prochów poety do grobów wawelskich, wygłoszone 28 czerwca 1927 roku. Przemowę Piłsudski zakończył pamiętnym rozkazem: „W imieniu rządu Rzeczypospolitej polecam panom odnieść trumnę do krypty królewskiej, by królom był równy”.

Józef Piłsudski

40


Krytyka Literacka 1(63) 2015

M.R.: Skąd więc te wspomniane „wtręty” niskiego lotu? Po części zapewne mogły być wynikiem zwykłych emocji, a Piłsudski był człowiekiem pobudliwym, z drugiej zaś nawyków wyniesionych z wojny czy konspiracji. Mógł to być także świadomy zabieg retoryczny? A może ja się mylę… K.I.: Dosadne zwroty mają wtedy sens, gdy wyrażają pewne emocje, bądź pod ich wpływem są wypowiadane, nie mogą jednak być nadużywane i stosowane niczym znaki interpunkcyjne. Mają one wówczas moc i nie przysparzają mówcy miana człowieka nieokrzesanego, a takim Józef Piłsudski z pewnością nie był. Mówię to, jako poetka, która zna wartość i wszelaką konotację Słów… M.R.: Powróćmy zatem do początków budowy II RP. 10 listopada 1918 roku opuścił więzienie w Magdeburgu i przybył do Polski. Rada Regencyjna powierzyła mu władzę wojskową, a następnie cywilną. Rozpoczął wielkie porządkowanie polskiej sceny politycznej. Doprowadził najpierw do powstania rządu Jędrzeja Moraczewskiego, a następnie, w wyniku porozumienia z działającym w Paryżu Komitetem Narodowym Polskim, rządu Ignacego Paderewskiego. Sam 22 listopada 1918 roku objął stanowisko Tymczasowego Naczelnika Państwa. Odradzające się po 123 latach niewoli młode państwo polskie walczyło w tym czasie o swe granice ze wszystkimi sąsiadami. Piłsudski konsekwentnie realizował swoją koncepcję państwa federacyjnego. K.I.: W latach 1919-1920 dowodził działaniami w wojnie polsko – radzieckiej jako Naczelny Wódz i Naczelnik Państwa. 19 marca 1920 roku został nominowany na Pierwszego Marszałka Polski. Jego geniusz strategiczny doprowadził do walnego zwycięstwa młodej armii polskiej nad bolszewikami. Gdy w sierpniu 1920 roku dotarła pod Warszawę czerwona zaraza, Piłsudski stanął przed największym wyzwaniem i podjął ogromne ryzyko. Wojnę rozstrzygnął mistrzowskim manewrem nad rzeką Wieprz, który sam wymyślił i przeprowadził. Dzięki czemu ocalił nie tylko Polskę, ale może także całą Europę. To był ten słynny „cud nad Wisłą”. Nazywano go wtedy „Dziadkiem”, do dziś jest symbolem zwycięstwa nad bolszewikami. M.R.: Dlaczego Dziadkiem? Przecież nie był jeszcze tak stary. K.I.: Naczelnik państwa, twórca niepodległej Polski, nosił się jak dziadek. Ubrany w przydługi szary płaszcz, „furmańską” maciejówkę, mundur „wygnieciony, obsypany popiołem z papierosów”. Nieraz go widziałam, gdy po parku się przechadzał, zgarbiony taki, czasem w niebo popatrzył… Ochrona jakaś była, ale tu przecież wszystko otwarte, nieogrodzone, cały ten park, dom. Można było podejść do samych drzwi, przez okno zajrzeć… M.R.: A dzisiaj, to byle który tak zwany „vip” – zaraz mur wkoło domu buduje ma bardzo wielu „borowików” – ochroniarzy! K.I.: Wszyscy podkreślają, że Piłsudski roztaczał wokół siebie nieokreślony magnetyczny czar, że zjednywał sobie otoczenie bezpośredniością i humorem. Bywało, że po jednej rozmowie z Piłsudskim adwersarz stawał się jego zwolennikiem. Szkoda, że nasi politycy zapominają, iż największe zwycięstwa zawdzięczał Piłsudski umiejętności znalezienia wspólnego języka z ludźmi różnych opcji i formacji. Szkoda, że pamiętają go chętniej w roli dyktatora, a nie człowieka skromnego i odważnego, który po Warszawie chadzał piechotą. Te spacery bez ochrony po stołecznych ulicach wyglądają dzisiaj jak kosmiczna abstrakcja. Ktoś mógłby powiedzieć, że czasy były inne. Tak, inne. Broń można było dostać łatwo, a mord polityczny był

41


Krytyka Literacka 1(63) 2015

bardzo popularnym narzędziem rozwiązywania konfliktów w całej Europie. M.R.: Piłsudski to wyjątkowa postać. Pamiętam, że oprócz pięknych kobiet kochał konie, a jego ulubioną klacz Kasztankę malowano na płótnie i utrwalano w piosenkach. Ale jego życie osobiste zostawmy na później. Powróćmy do wielkiej polityki. Do 1921 roku był Naczelnikiem Odrodzonego Państwa Polskiego. Wraz z uchwaleniem konstytucji marcowej z 1921 roku, stracił swoją funkcje na rzecz prezydenta. Jak oceniał projekt pierwszej ustawy zasadniczej II RP. K.I.: Bardzo, bardzo krytycznie. Pozwolę sobie tutaj zacytować jego słowa. „Ja tego, proszę pana, nie nazywam Konstytucją, ja to nazywam konstytutą. I wymyśliłem to słowo, bo ono najbliższe jest do prostytuty. Pierdel, serdel, burdel”. Tak opisywał konstytucję jak i całą sytuację polityczną okresu „sejmokracji”: „...Polska to jeden wielki kołtun, trzeba przedtem dobrze grzebieniem ten kołtun rozczesać, aby każdy włos był z osobna, a wtedy może da się kosę zapleść”. A swoją drogą – dobrze wiedział, że naszej nacji w demokracji – potrzebny jest „lekki zamordyzm”, bowiem pleni się bezhołowie, hucpa, taka swojska „Targowica”, która szkodzi Polsce, układając się z jej potencjalnymi lub też – realnymi wrogami. M.R.: Wtedy właśnie Marszałek zrozumiał, że polityczna scena w Polsce zmienia się radykalnie. Nienawistna Piłsudskiemu endecja dogadywała się z PSL „Piast”, którego przywódca Wincenty Witos uznał, że Marszałek skończył się jako polityk.... K.I.: Tak. Wycofał się z polskiego życia politycznego w 1923 roku, mając przeświadczenie, że swoje zadanie wykonał i że udaje się do swego ukochanego Sulejówka na zasłużony odpoczynek. Tymczasem sprawy II RP komplikowały się coraz bardziej na wielu płaszczyznach. Polska przeżywała kryzys polityczny, rządy sejmokracji powodowały niebywałą rotację gabinetów rządzących. Polska poniosła porażkę na arenie międzynarodowej. Nasi sojusznicy znad Sekwany zapominając o swoich obietnicach podpisali z Niemcami – godzący w Polskę – traktat w Locarno. Trwała wojna celna z Niemcami. W zaistniałej sytuacji prezydent Stanisław Wojciechowski powierzył misję stworzenia rządu po raz kolejny Wincentemu Witosowi. To wydarzenie odbiło się głośnym echem w stolicy. Witos nie był nowicjuszem, już raz miał swoją szansę, którą niewłaściwie wykorzystał. Pełnił funkcje premiera już w 1923 roku i wtedy wydał swój słynny rozkaz strzelania do demonstrujących robotników w Krakowie. Polała się krew, co w końcu doprowadziło do dymisji jego gabinetu. M.R.: Piłsudski przebywał na politycznej emeryturze w Sulejówku od 1923 roku. Dlaczego czekał aż trzy lata, żeby obalić układ rządzący? K.I.: Tego nie da się logicznie uzasadnić. Przewrót majowy w 1926 roku to trochę przypadek… Nic takiego się wówczas nie stało, co uzasadniałoby tak gwałtowne wystąpienie. Jednak Piłsudski potrafił świetnie rozpoznać nastroje narodu. Od 1923 roku sytuacja się stabilizowała. Było widać, że Polska radzi sobie coraz lepiej w systemie parlamentarnym. Piłsudczycy patrzyli na to z boku i urabiali tej demokracji „gębę”. Czekali na odpowiedni moment, aż nastroje znużenia – nieco wypaczonym, dość „dzikim” – porządkiem demokratycznym będą się pogłębiać. Urabiali opinię, że powrót Piłsudskiego do władzy jest konieczny, bo państwo może się zawalić. M.R.: Czy Piłsudski rzeczywiście cieszył się takim mirem w wojsku, jak głosili jego zwolennicy, niosąc mu „w bojach zaprawione szable”? Przebieg zamachu majowego tego

42


Krytyka Literacka 1(63) 2015

nie potwierdził… K.I.: Wojsko było podzielone, ale była w nim zwarta grupa zdecydowanych na wszystko piłsudczyków. Gdy podczas zamachu Piłsudski rozmawiał z prezydentem Wojciechowskim na moście Poniatowskiego, teoretycznie mógł się jeszcze wycofać. Jemu nic nie groziło – był legendą. Ale wojskowi, którzy się zbuntowali i wyprowadzili oddziały na ulicę, nie mieli już odwrotu. Klęska zamachu oznaczałaby dla nich co najmniej areszt i degradację. M.R.: Ale przed zamachem, jadąc do Rembertowa na manewry, Piłsudski powiedział, żonie, że wróci na czternastą na obiad… K.I.: Bezsprzecznie wiadomo, że nie przewidywał walki, krwawego zamachu stanu. Miała to być tylko zbrojna manifestacja, która umożliwiłaby mu powrót do władzy. Nie wiadomo, co konkretnie Piłsudski chciał osiągnąć. Na pewno pragnął zmusić Wojciechowskiego do ustępstw. Raczej nie liczył, że zostanie od razu mianowany premierem. Chodziło o stworzenie precedensu, złamanie prezydenta. Gdyby Wojciechowski uległ, otworzyłoby to drogę do takich ingerencji w przyszłości. Piłsudski nie musiałby już wyprowadzać wojska na ulice, ale mógłby mówić: „na to i na to – nie pozwalam”. Moim zdaniem był – jak to się mówi – mężem opatrznościowym… Jego wizje się sprawdzały... M.R.: Wojciechowski jednak nie ustąpił i stał się autentycznym przywódcą obozu rządowego. K.I.: Zwyciężyło poczucie odpowiedzialności, legalizmu – że nie można dopuścić do tego, aby młoda i krucha państwowość została zniszczona anarchiczną działalnością. Wątpię, czy prezydent miał świadomość, do czego to prowadzi… Po kilku dniach walk o Warszawę, kiedy się okazało, że jego sprzeciw nie powstrzymał biegu wydarzeń, ustąpił. Także Witos wykazał wielką klasę i uznał, że byłoby zbrodnią przeciąganie tej sytuacji. M.R.: Dlaczego politykom obozu rządowego zabrakło determinacji do walki? Przecież prawo, konstytucja były po ich stronie… K.I.: Bardzo istotna była ocena sytuacji międzynarodowej. Widziana z dzisiejszej perspektywy wygląda ona o wiele lepiej niż w oczach współczesnych, którzy mieli poczucie, że to państwo jest cudem chwili, który może lada chwila prysnąć… Wojna domowa w Polsce mogła dać Niemcom i Rosjanom okazję do rewanżu za niedawne upokorzenia. Konflikt wewnętrzny ma też to do siebie, że nikt nie wie, jak się potoczy, jak się zachowają masy. Słabością obozu rządzącego było poczucie braku poparcia społecznego i moralnego prawa do obrony dotychczasowego porządku. Jego przedstawiciele zdawali sobie sprawę ze słabości niektórych rozwiązań demokratycznych i z tego, że ta demokracja jest niepopularna. Ponadto nie mogli się mierzyć z legendą Piłsudskiego. Witos, mimo że był mężem stanu, miał prawie wyłącznie chłopskie zaplecze społeczne. Nie mógł zjednoczyć społeczeństwa. Także endecja nie miała lidera, który mógłby porwać masy. M.R.: Jak piłsudczycy realizowali jedno z głównych haseł zamachu majowego – sanacji moralnej państwa? K.I.: To było hasło wypowiadane na łamach peryferyjnych, elitarnych pism przez środowisko skupione wokół Adama Skwarczyńskiego. Opierało się na przekonaniu, że Polska będzie całkowicie przebudowana. Powieje nowy wiatr, zbudujemy nową rzeczywistość opartą na

43


Krytyka Literacka 1(63) 2015

porządku moralnym. Później okazało się, że zwycięża pragmatyka sprawowania władzy. Hasło sanacji moralnej pozostało – niestety – szyldem… Zabrakło, jak to u nas bywa i bywało wielokrotnie, woli do codziennego, „pozytywistycznego wręcz”… działania. M.R.: Zamach majowy Piłsudskiego poparło wiele środowisk: PPS, radykalni ludowcy, socjaliści a nawet komuniści. Z nadzieją przyjęły go także mniejszości narodowe. Nie minęły dwa, trzy lata i większość tych środowisk wzięła rozbrat z Piłsudskim. Dlaczego marszałek nie próbował ich przy sobie zatrzymać? Mało tego, powołał własną partię-antypartię BBWR, która była zlepkiem ludzi o rozmaitych orientacjach politycznych. K.I.: Środowisko, które jest przekonane o słuszności swojej wizji państwa i zasad rządzenia, czasem korzysta z poparcia takich czasowych sprzymierzeńców, ale nie uważa, że powinno wykonywać na ich rzecz jakieś koncesje, ustępstwa… Utrzymanie poparcia PPS wymagałoby radykalizacji polityki społecznej i gospodarczej. Utrzymanie poparcia Ukraińców wymagałoby koncesji w sprawach, które budziły kontrowersje polskiej opinii publicznej. Szukanie sprzymierzeńców wiązało się z ustępstwami, na co Piłsudski nie chciał się zgodzić. Choć nie miał konkretnego programu, miał filozofię stosunków w państwie. Jeśli chodzi o kwestię mniejszości, uważał na przykład, że język polski ma być językiem państwowym. Powodowało to konsekwencje prawne, chociażby w sprawie szkół. Z punktu widzenia idei nieskrępowanej wolności, praw mniejszości, ustanowienie języka państwowego może być traktowane jako symptom dyskryminacji. Ale doświadczenia historyczne pokazują, że taka polityka zapewnia spoistość państwa, jego sprawne działanie. Język państwowy może, ale nie musi być oznaką narzucania obcej kultury. M.R.: Czy w Drugiej Rzeczypospolitej pod rządami sanacji były przestrzegane elementarne prawa? Jeśli porównamy gazety – dajmy na to – z roku 1926 i 1935, zauważymy, że w tych pierwszych była jakaś debata, krytyka władzy, a w tych drugich prawie wyłącznie peany pod adresem rządzących. Opozycyjna prasa ukazywała się z białymi stronami po skonfiskowanych artykułach albo wcale. Czy to było normalne? K.I.: Polemizowałbym z ta wizją. Znam gazety z lat trzydziestych, także opozycyjne, i twierdzę, że debata tam jednak była. Podobnie jak krytyka władzy. M.R.: A „obóz odosobnienia” w Berezie Kartuskiej? Od czerwca 1934 roku każdy obywatel, który naraził się władzy, mógł zostać tam zesłany bez wyroku sądowego. W Berezie bito więźniów i stosowano wobec nich wymyślne szykany... K.I.: Nie bronię Berezy. To przykład bezradności Piłsudskiego i jego ludzi w obliczu problemów, z jakimi borykała się Polska. Obóz powstał po zabójstwie ministra Bronisława Pierackiego dokonanym przez Ukraińców. Miało to być coś tymczasowego, krótkotrwałego. Bereza przetrwała, bo stała się użyteczna dla elity rządzącej, która nie potrafiła sobie radzić z konfliktami. Kto trafiał do Berezy? Komuniści, ukraińscy nacjonaliści, radykalni narodowcy. Byli to ludzie, którzy w oczach przeciętnego Polaka uchodzili za wywrotowców, nie budzili sympatii ani współczucia. M.R.: Mówiąc o Piłsudskim, używa Pani słów „polityk tragiczny”. Dlaczego? K.I.: Mówię „tragiczny”, bo to casus człowieka, który ma świadomość swej bezradności. Od pewnego momentu Piłsudski był przekonany, że jest jedynym gwarantem ładu moralnego

44


Krytyka Literacka 1(63) 2015

w Polsce. Tracił zaufanie do swoich współpracowników i w ogóle wiarę w ludzi, nabierał przekonania o ułomności ludzkiej natury. Umierał w poczuciu podwójnego osamotnienia: samotności przemijania i takiej, że nie wychował następców(!) zdolnych pociągnąć jego dzieło. Jednocześnie nie miał chyba poczucia, że nie wypracował rozwiązań instytucjonalnych, bo – niestety – lekceważył tę sferę polityki. Wierzył w siłę ludzkich, polskich charakterów, co okazało się wielkim złudzeniem. Dlatego system piłsudczykowski okazał się tak nietrwały politycznie. Sanacja rządziła do 1939 roku, ale po śmierci Piłsudskiego podzieliła się, a potem, obwiniana o klęskę wrześniową, rozpadła się jako obóz polityczny. Pozostało po niej wychowanie części młodego pokolenia w etosie służby dla kraju, co ujawniło się w czasie wojny w Armii Krajowej, Szarych Szeregach. M.R.: W jakim kierunku poszłaby Polska, gdyby nie doszło do zamachu majowego? K.I.: Moim zdaniem, demokracja by się nie utrzymała. Sukces Piłsudskiego polegał na tym, że wyczuł słabość demokracji, która miała więcej krytyków niż powodów do krytyki. Wyolbrzymiano zjawisko korupcji, odmalowywano czarny obraz. Różne środowiska brały w tym udział. Kryzys demokracji musiałby się jakoś uzewnętrznić. Najprawdopodobniej do głosu doszedłby sfanatyzowany nacjonalizm w wydaniu młodej endecji. M.R.: Czy nie będzie nietaktem, jeżeli zapytam panią o kobiety w życiu Marszałka. To znaczący temat, a fakty mało znane... K.I.: Nie. Swoją pierwszą miłość Leonardę Lewandowską poznał w 1889 roku podczas zsyłki w Kiereńsku na Syberii. Była od niego starsza o sześć lat. Z jej listów do ukochanego wyłania się obraz czułej nadwrażliwej kobiety z widoczną depresją. Po roku Leosia wyjechała do Kijowa, Piłsudski wciąż pozostawał na zesłaniu. W jego życiu pojawiły się inne kobiety. Młodzieńcza miłość nie wytrzymała próby czasu. Jego listy do niej stawały się coraz chłodniejsze. Po odbyciu kary nie pojawił się u niej nawet z kurtuazyjną wizytą. Ona na wieść, o jego ślubie w 1901 roku targnęła się na życie. Wybranką serca była „Piękna Pani”, przyciągającą spojrzenia mężczyzn. Nazywała się Maria Koplewska, była rozwiedziona z inżynierem Marianem Juszkiewiczem. Początkowo przyjaźniła się ona z Romanem Dmowskim, później kiedy zaangażowała się aktywniej w działalność PPS większość swojego czasu spędzała z Piłsudskim. Tak narodził się trójkąt miłosny. Przyszli mężowie stanu nie znosili się nawzajem. M.R.: Zastanawiające jest czy ta animozja nie była przypadkiem odbiciem ich zaciekłej rywalizacji o piękną kobietę… K.I.: W tej rywalizacji zwycięstwo odniósł „Ziuk” – tak nazywano Piłsudskiego. Właśnie on poślubił Marię 24 marca 1899 roku, wcześniej zmieniając swoje wyznanie z katolickiego na ewangelicko-augsburskie. Podobno w 1916 roku wrócił do katolicyzmu, ale to pozostaje kolejną nierozwiązaną zagadką w jego życiorysie. Mówiono, że „Piękna Pani”, związana z Marszałkiem, nadal darzyła uczuciem Dmowskiego. M.R.: W 1906 Ziuk poznał Aleksandrę Szczerbińską. Wyznał jej miłość, związał się z nią i poślubił 25 października 1921 roku, w dwa miesiące po śmierci żony Marii. Z owego związku przyszły na świat dwie córki, które Marszałek uwielbiał. Wandzie nawet obiecywał koronę polską...

45


Krytyka Literacka 1(63) 2015

K.I.: Trudne to było macierzyństwo, jak i trudny związek, bowiem pierwsza żona Piłsudskiego nie chciała dać mu rozwodu. Wyrazem jego ogromnej troski i miłości do córki oraz jej matki, może być testament spisany przez niego 10 marca 1919 roku. Oto wybrane fragmenty: „Wszystkie kapitały, jakie do mnie w chwili śmierci będą należały zapisuję na wyłączną własność córce mojej, najdroższej Wandzi, urodzonej z Aleksandry Szczerbińskiej. Córkę moją Wandę, urodzoną z Aleksandry Szczerbińskiej uznaję niniejszym aktem jako swoją i jeżeli do chwili śmierci mojej nie zdążę zalegalizować stosunku mego do niej, upraszam i nakazuję opiekunom nad małoletnią córką moją Wandą (...) by córka moja Wanda, urodzona z Aleksandry Szczerbińskiej miała prawo nosić należne jej nazwisko Piłsudskich, co było, jest i będzie mojem najgorętszem pragnieniem...”. W 1920 roku urodziła się druga córka Jadwiga. Aleksandra nie mogła jednak wyjść za mąż za Piłsudskiego, ponieważ jego żona Maria Juszkiewicz, nie zgodziła się na rozwód. Ślub odbył się dopiero 25 października 1921 – jak wspomniałam wcześniej – już po śmierci Marii, kiedy Józef Piłsudski był Naczelnikiem Państwa. Oboje mieszkali w willi Milusin w podwarszawskim Sulejówku. Ze wszystkich wspomnień, notatek i opisów wynika jednoznacznie, że obie córki Piłsudski obdarzał gorącym uczuciem, jednak wychowywała je głównie matka, co nie odbiega zresztą zbytnio od modelu wielu polskich rodzin do dziś. M.R.: Czy Marszałek wspominał jeszcze inne, trudne miłości swojego życia? K.I.: Największe kontrowersje budził jego romans z dr Eugenią Lewicką. Piłsudski poznał się wiosną 1924 r. podczas pobytu na kuracji w Druskiennikach. Młodsza od Marszałka o 30 lat, lekarka, specjalizująca się w fizjoterapii, entuzjastka sportu i leczenia niekonwencjonalnymi metodami, była także kobietą wielkiej urody, o delikatnych rysach twarzy i okalających ją ciemnych włosach. Urodziła się w polskiej szlacheckiej rodzinie na Ukrainie w roku 1896. Polityka nigdy ją nie interesowała, prawdziwą jej pasją była nauka. Latem 1925 roku Piłsudski przebywa w Druskiennikach już sam. Od tego momentu doktor Lewicka zaczyna odgrywać dużą rolę w życiu Marszałka. Jej towarzystwo tak było miłe Piłsudskiemu, że nawet w roku przewrotu majowego nie zrezygnował z wypoczynku w Druskiennikach. Często widywano ich razem, rozmawiających i spacerujących nad Niemnem. Gdy w grudniu 1930 roku Piłsudski wyjeżdża na Maderę, towarzyszą mu tylko dwie osoby: płk dr Wojczyński i dr Lewicka. Z nieznanych powodów Eugenia wraca wcześniej do kraju. Po jej przyjeździe miała ją odwiedzić Aleksandra Piłsudska, żona Marszałka, niestety nic nie wiadomo o tym spotkaniu. Pozostają tylko spekulacje, według których mogło dojść do konfrontacji obu pań, ze względu na krążące po Warszawie plotki. 27 czerwca 1931 roku o 5.00 rano, doktor Lewicką znaleziono zatrutą w Instytucie Wychowania Fizycznego na Bielanach. Po dwóch dniach zmarła nie odzyskawszy przytomności. M.R.: Prasa z niewiadomych przyczyn zachowała się bardzo powściągliwie i elegancko. Nawet nienawidzący Piłsudskiego endecy. Do dziś jednak nie wiadomo, czy to było samobójstwo, czy zabójstwo... K.I.: Na kilka dni przed śmiercią nie wyglądała na osobę zdesperowaną. Jej przyjaciele w śledztwie zeznawali, że do końca nie opuszczała jej pogoda ducha. Marszałek uczestniczył w jej pogrzebie, jako osoba prywatna. Zajął miejsce w tylnych ławkach kościoła na Powązkach, ale wyszedł po 10 minutach… M.R.: Czy mogę zapytać o pani relacje z Marszałkiem?

46


Krytyka Literacka 1(63) 2015

K.I.: Plotkowano, że łączy nas coś więcej niż praca. I słusznie. Kochałam go. Platonicznie. I nie wstydzę się tego. Ludzie nie zawsze byli w stanie zrozumieć, że mój stosunek do Marszałka był pełen uwielbienia i szacunku. To było wielkie uczucie z mojej strony, ale pełne respektu. Nigdy nie byliśmy kochankami, choć łączyły nas bardzo silne więzi. Myślę, że byłam osobą, na której ramieniu mógł zawsze znaleźć wsparcie kiedy tylko potrzebował. Nie oczekiwałam od niego nic więcej. Wiedziałam co znaczy dla niego rodzina. Do końca pozostałam tak zwaną „cichą wielbicielką” Dziuka. Wystarczało mi „że był”. Przebywając w jego towarzystwie czułam się spełniona. To kobiece myślenie. Wiem o tym. Uwierzy mi pan lub nie. Uwierzą lub nie czytający. Przykro mi. Ale to nie ma dla mnie większego znaczenia… Dopuszczone przez cenzurę fragmenty powyższej rozmowy mojego Ojca – Marka seniora, opublikowane zostały w „Gazecie Krakowskiej”, gdy red. naczelnym był Maciej Szumowski; samą rozmowę uzupełniłem informacjami z publikacji oraz opracowań i wspomnień Kazimiery Iłłakowiczówny a także z moich rozmów z prof. Arturem Sandauerem [Marek Różycki jr].

▪POGRANICZA▪ Marek Trojanowski

PROTOKÓŁ Z BADANIA Badający: specjalista pierwszej klasy dr Marek Trojanowski Badany: Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki Wiek: 48 l. Płeć: M Plansza numer jeden. Pytanie: Z czym się panu kojarzy ten obraz? Odpowiedź: przechodził anioł koło mojej matki rzekł ty nie jesteś chora Stefanio i zamilkł [V] Pytanie: Kim mamusia jest z….?

47


Krytyka Literacka 1(63) 2015

Odpowiedź: moja matka piękny krzew dwulicowy jest pół Polką pół Ukrainką raz jest miłością a raz nienawiścią piękny krzew o dwu twarzach [CIX] Uwaga badającego: Badany impulsywnie reaguje na słowo „matka”. Przerywa w połowie pytania. Plansza numer dwa. Pytanie: Z czym się Panu kojarzy ten obraz? Odpowiedź: matka myje chore bardzo chore nogi i mówi od rzeczy [CXIX] Konkluzja tych badań mogłaby być taka: Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki bardzo, ale to bardzo kochał swoją mamę. Właściwie to kochał ją tak jak nikt inny na świecie. I jeżeli mama nie miała nic przeciwko temu, to nikomu nic do tego. Ale konkluzja będzie inna. Wszystko zaczęło się od tego, że w jednej z księgarń internetowych kupiłem tomik Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego zatytułowany Dzieje rodzin polskich. Na pięćdziesięcioczterostronicową książeczkę w kolorowej okładce wydałem prawie pięć złotych, nie wliczając w to kosztów przesyłki. W księgarni tej były też inne równie tanie a nawet i tańsze książki. Literatura fantasy, kryminały, klasyka literatury światowej – wszystko dosłownie za grosze. Ja wybrałem tomik Tkaczyszyna-Dyckiego wydany przez wydawnictwo Sic! w 2005 r. Tomik zaczyna się dobrym tekstem i wszystko byłoby dobrze, gdyby wydawca wespół z autorem ograniczyli wybór wierszy wchodzących w skład tomu do tego i tylko tego tekstu. Oto on: motyl kołysze się w trawie i na swój sposób uszczęśliwia kolorowy świat bądź unieszczęśliwia zważywszy przecież fakt że przyfrunął znikąd i spoczął na liściu koniczyny z kwiatu na kwiat ale przede wszystkim do dziś pozostaje nieodgadniony

48


Krytyka Literacka 1(63) 2015

pośród czterolistnej koniczyny zważywszy i to, że liczą się wyłącznie fakty [przedmowa] Jak widać – wiersz „Przedmowa” – to klasyczny kominkowiec w sensie brytyjskim. Nadaje się na długi wieczór, w sam raz do kominka, do butelki wódki. Na wieczór nieprzysiadalny – sam na sam z sobą i ciepłem ognia na twarzy. Nic dodać nic ująć. Ale jak to ze statystycznym tomikiem wydawanym przez statystycznego poetę w statystycznym wydawnictwie bywa, tak i Dzieje rodzin polskich są książeczką o statystycznej objętości ok. 50. stron. Poeta musiał zapełnić strony literackim mięsem. A to oznaczało definitywny rozbrat z jakością na rzecz ilości. Ilościowo tomik Tkaczyszyna-Dyckiego jest zbliżony do statystycznego ideału pt. Około pięćdziesiąt stron. Jakościowo także nie odbiega od średniej z tym wyjątkiem, że o ile o jakości statystycznego tomiku statystycznego poety współczesnego wnioskować można po lekturze pierwszego tekstu, w tym przypadku drugi wiersz jest soczewką, w której ogniskuje wartość artystyczna dzieła. Oto drugi wiersz: w sąsiednim pokoju umiera moja matka która mimo to zatrudnia się myśleniem o mnie jeszcze kiedyś napiszę na czym polega umieranie moje i jej w ciemnym pokoju dolnym w tym samym który dawniej należał do Wandeczki jeszcze kiedyś napomknę na czym polega jej pobyt w Chicago na czym się to wszystko zasadza w ciemnym pokoju górnym skąd nam wysyła dolary tudzież paczki i sny uszkodzone poza granicami kraju (ale to już jest temat na osobną książkę) i zabezpieczone w foliowym woreczku wędrują do rąk własnych. [II] Tym, którzy nie czytali tekstów Tkaczyszyna-Dyckiego, należy się małe wyjaśnienie. Poezja Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego to wiersze o „mojej matce”, „mojej chorej matce”, „mojej umierającej” bądź „mojej umarłej matce”, która „mieszkała” lub „mieszka” w „naszym domu”. W zbiorze wierszy z lat 1989-2003, które wydał Tkaczyszyn-Dycki w 2006 r., pt. Poezja jako miejsce na ziemi, kategoria „matki” pojawia się w różnych konfiguracjach ponad 80 razy. Charakterystyczne jest to, że niezależnie od okresu powstania wierszy „matka” w poezji Tkaczyszyna-Dyckiego jest niezmienna jak kostka granitowa, którą Niemcy wybrukowali główne ulice w Breslau. Korzystając z licencji poetyckiej Tkaczyszyn-Dycki cały czas uśmierca kobiecinę, spełniając od czasu do czasu jej kuriozalne życzenia: nie to jest ważne ile przepłaciłem ale że sandały przyniosłem od Szałańskiego który potwierdził: „w sąsiednim pokoju umiera twoja matka i prosi o białe trzewiki”

49


Krytyka Literacka 1(63) 2015

nie słuchając matki krzywdzi się siebie dlatego pilnie przykładam się do jej próśb „kup mi synku białe trzewiczki i białe rękawiczki a potem supeł zrób mi z ust który sam się z miłości do mnie zawiąże i rozwiąże a ty go tylko uprzedź w sklepie Szałańskiego pamiętając również o sznurowadłach” [CXCIII] Niepotrzebny jest wróżbita ani genialny umysł, by przewidzieć o czym jest kolejny wiersz w tomiku Dzieje rodzin polskich oraz Poezji jako miejscu na ziemi. Tkaczyszyn-Dycki Eugeniusz jako poeta z wrodzoną finezja i rzeźniczą gracją będzie pastwił się nad rodzicielką: w sąsiednim pokoju umiera moja matka która się porusza jak pod folią nie wstając z łóżka w jej przypadku wszystko jest folią ciężka kołdra co się zsunęła i nie chce się podnieść [III] Dzieje rodzin… kiedy zaczynałem pisać wiersze wierzyłem że to minie w przeciwieństwie do zawirowań wokół mojej matki do zaburzeń tymczasem ludzie wciąż nie mogli zgłębić [CXCIV. STATKI] Poezja jako… (dla dociekliwych: w kolejnych wierszykach także „matka umiera”. W wierszu IV czytelnik przeczyta w pierwszej strofie: „ten dom jest za wielki / dla mnie i dla mojej matki / umierającej w łóżku… W wierszu CXCV. KÓŁKO I KRZYŻYK Tkaczyszyn-Dycki napisze o „mojej matce… chorej która swój brzemienny sen trzymała / na wierzchu obnosiła się z nim dopóki nie wypłynął / z pierwszych mgieł”). Żerując od początku swojej kariery literackiej na „mojej umierającej matce” Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki zdołał rozczulić środowisko. Zresztą nie tylko krytycy współczuli. Ale jak tu nie współczuć? Trzeba być skończonym bydlakiem, by nie współczuć człowiekowi, który niczym babcie w kółku różańcowym frazę „wybaw nas Panie” powtarza: „moja umierająca matka”, „moja umierająca matka”, „moja umierająca matka”. Historia uczy, że istnieją najróżniejsze sposoby wzbudzania empatii. Tuż po II wojnie światowej w Niemczech była moda na telewizyjne dzieci. Śpiewający falsetem mały Aryjczyk był idealnym substytutem poległych dzieci zmobilizowanych w HJ bądź w Volkssturmie. Czy można było lepiej i skuteczniej dobrać się do portfeli z markami w okresie powojennego kryzysu? Inny sposób na empatię to chwyt „na pedałka”. Numer ten wypala tylko w społeczeństwach konserwatywnych, tam gdzie istnieje silna więź między społeczeństwem a kościołem. Działa to w ten sposób, że artysta publikuje książkę X, następnie książkę Y. Później następuje tzw. niekontrolowany przeciek do prasy pt. „On jest gejem”. Wybucha

50


Krytyka Literacka 1(63) 2015

zamieszanie, w którym powraca się do wydanych dzieł artysty, ale tym razem odczytuje się pod kątem domniemanego pedalstwa doszukując się motywów homoseksualnych. Na końcu wypowiada się sam zainteresowany: – Proszę Państwa, szanowni Krytycy, szanowni czytelnicy, oto mój chłopak. Co ciekawe, lesbijstwo nie wywołuje takiego fermentu reklamowego jak pedalstwo. Być może wynika to stąd, że niezależnie od tego jak bardzo konserwatywne są społeczeństwa, to dominujący pierwiastek patriarchalny stosunkowo łatwiej zaakceptuje widok macających swoje cycki ładnych dziewczyn, niż liżących się po owłosionych klatkach panów. Wracając do poezji Tkaczyszyna-Dyckiego. Jego numer z „umierającą matką” w porównaniu z innymi marketingowymi numerami, które widziała polska literatura w dwudziestym pierwszym wieku, nie jest ani oryginalny, ani nie jest nieoryginalny. Kultura zna wiele przypadków robienia kariery przy pomocy własnych matek. Począwszy od Edypa a na Edwardzie Geinie kończąc. Czy Tkaczyszyn-Dycki w swojej relacji z „umierającą matką” jest naśladowcą Edypa czy kaletnika-amatora – tego dowiedzieć się można odwiedzając piwnicę poety.

DLA AUTORÓW Kończymy z praktyką poprawiania tekstów i zastanawiania się, o co właściwie autorowi chodzi, i po co w ogóle pisze. Podnosimy poprzeczkę. Nadsyłane teksty powinny być poprawne pod względem językowym oraz sformatowane zgodnie z obowiązującymi zasadami. Prosimy również o stosowanie polskich znaków diakrytycznych i właściwych znaków typograficznych. Teksty niepoprawne i nieudolne będą odrzucane. „Krytyka Literacka” zastrzega sobie prawo do redakcji, adiustacji i korekty wybranych tekstów.

51


Giotto di Bondone Pokłon Trzech Króli tempera na desce, złoto, 1320-1325 Metropolitan Museum of Art, Nowy Jork


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.