KRYTYKA LITERACKA lato - jesień 2015

Page 1

ISSN 2084-1124 Nr 2-3•2015

KRYTYKA LITERACKA LITERATURA • SZTUKA • FILOZOFIA

W NUMERZE: Andriej Bazilewskij • Andrzej Dudek-Dürer • Rodaan Al-Galidi • Shalaw Habiba Mahmoud Hosseini Zad • Krzysztof Jurecki • Siergiej Kaługin • Leszek Lubicki Dariusz Pawlicki • Jekatierina Poljanskaja • Tomasz Marek Sobieraj


__________________________________________________________________________________ Krytyka Literacka Rok VII ISSN 2084-1124 Nr 2-3 (6-7•67-68) 2015

REDAKCJA Tomasz Marek Sobieraj (red. nacz.), Witold Egerth, Janusz Najder, Wioletta Sobieraj ADRES ul. Szkutnicza 1, 93-469 Łódź E-POCZTA editionssurner@wp.pl WYDAWCA Editions Sur Ner * Archiwum i biblioteka Krytyki Literackiej http://chomikuj.pl/KrytykaLiteracka Czytelnie Krytyki Literackiej online http://issuu.com/krytykaliteracka https://pl.scribd.com/KrytykaLiteracka Strona internetowa http://www.krytykaliteracka.blogspot.com Wydania elektroniczne Krytyki Literackiej są bezpłatne; cena egzemplarza papierowego wynosi 10 zł; w celu nabycia pisma należy dokonać wpłaty na konto dowolnego hospicjum i wysłać potwierdzenie na adres e-poczty redakcji. * 1 str. okładki: Hieronim Bosch, Człowiek-drzewo, rysunek piórem, ok. 1505 r., Albertina SPIS TREŚCI 01 Tomasz Marek Sobieraj PRZECIW „INTELEKTUALISTOM” 10 Krzysztof Jurecki, Andrzej Dudek-Dürer ŚWIADOMOŚĆ PROCESU TRANSFORMACJI 17 Mahmoud Hosseini Zad GDYBYŚ POSZEDŁ ZE MNĄ 21 Sander de Vaan, Rodaan Al-Galidi NIE SPACERUJCIE Z PSAMI… 23 Rodaan Al-Galidi WIERSZE 27 Leszek Lubicki PANKIEWICZ I PODKOWIŃSKI 31 Andriej Bazilewskij ODPRYSKI TĘCZY 32 Siergiej Kaługin WIERSZE 40 Jekatierina Poljanskaja WIERSZE 47 Shalaw Habiba WIERSZE 49 Dariusz Pawlicki PRZECIW LITERATOM

S Ł O W O

N A

J E S I E Ń

Jednym z grzechów śmiertelnych kultury współczesnej jest to, że małodusznie unika ona frontalnej konfrontacji z wartościami najwyższymi. A także aroganckie przeświadczenie, że możemy obyć się bez wzorów (zarówno estetycznych, jak i moralnych), bo rzekomo nasza sytuacja w świecie jest wyjątkowa i nieporównywalna z niczym. Dlatego właśnie odrzucamy pomoc tradycji, brniemy w naszą samotność, grzebiemy w ciemnych zakamarkach opuszczonej duszyczki. Istnieje błędny pogląd, że tradycja jest czymś podobnym do masy spadkowej, i że dziedziczy się ją mechanicznie, bez wysiłku, dlatego ci, którzy są przeciw dziedziczeniu i niezasłużonym przywilejom występują przeciw tradycji. A tymczasem w istocie każdy kontakt z przeszłością wymaga wysiłku, pracy, jest przy tym trudny i niewdzięczny, bo nasze małe „ja” skrzeczy i broni się przed nim. Pragnąłem zawsze, żeby nie opuszczała mnie wiara, iż wielkie dzieła ducha są bardziej obiektywne od nas. I one będą nas sądzić. Ktoś słusznie powiedział, że to nie tylko my czytamy Homera, oglądamy freski Giotta, słuchamy Mozarta, ale Homer, Giotto i Mozart przypatrują się, przysłuchują nam i stwierdzają naszą próżność i głupotę. Biedni utopiści, debiutanci w historii, podpalacze muzeów, likwidatorzy przeszłości podobni są do owych szaleńców, którzy niszczą dzieła sztuki, ponieważ nie mogą wybaczyć ich spokoju, godności i chłodnego promieniowania. Zbigniew Herbert, Labirynt nad morzem * [intelektualiści] to są kurwy. I to kurwiarstwo 98% intelektualistów zachodniej cywilizacji chrześcijańskiej jest potworne. Cywilizacja moralnych relatywistów a raczej relatywistów moralności. Żyjemy naprawdę w erze absolutnego absurdu, w „Erze TEORII” jak pewnie za kilkaset lat historycy nazwą ten okres, w okresie gorsetów i ciemnoty tak potwornej, że wmyślanie się w to głębiej przejmuje strachem o całość zmysłów. Dusimy się w szablonach „nowości”, „intelektualizmu”, w ciemnocie lewicowości za wszelką cenę i tchórzostwa intelektualnego, wobec którego średniowiecze staje się epoką wręcz świetlaną. Szanujący się intelektualista nie ma dziś prawa nawet do zacytowania pewnych autorów (np. Gobineau, Le Bona, Keyserlinga, Bergsona etc. etc.), aby nie krzyknięto „faszysta”, „reakcjonista” itd. Na każdym kroku tchórzostwo, na każdym kroku płaszczenie się przed „lewicowością” byle głupka. Czy nie zauważyłeś, że „lewicowość” pozwala wprowadzać się zupełnym idiotom do kręgu ludzi myślących i inteligentnych… Andrzej Bobkowski, Listy do różnych adresatów


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

Tomasz Marek Sobieraj PRZECIW „INTELEKTUALISTOM” I parę słów o postetycznym świecie, ze szczególnym uwzględnieniem Polski Pisarz prawdziwy, naprawdę niezależny, będzie zawsze po stronie tych, którzy są ofiarami historii. Literaci, nieśmiertelni literaci dworscy, „do usług” wobec każdego panującego władcy, „twórcy historii”, to właśnie owi „intelektualiści” w cudzysłowie, zgraja orwellowskich durniów czy popperowskich osłów. Gustaw Herling-Grudziński, Dziennik pisany nocą

I Ja nie wierzę, że żeby być postępowym trzeba wyrzekać się rozumu. Czesław Miłosz, list do Konstantego A. Jeleńskiego, 18 marca 1971 r.

M

iłosz napisał te słowa w kontekście ruchów lewicowych i lewackich, które intensywnie rozwijały się na Zachodzie od 1968 roku. Ich przywódcami, członkami i sympatykami byli owi orwellowsko-popperowscy „intelektualiści”, studenci, artyści, często tak zwane wielkie nazwiska, jak np. Jean-Paul Sartre, Jean-Luc Godard, Roland Barthes, Simone de Beauvoir, a naczelnym hasłem usprawiedliwiającym ich poczynania był postęp, w skrócie rozumiany jako pełna swoboda, brak zasad i odpowiedzialności. Zapoznanie się z ideologią tych znudzonych dzieci dobrobytu wywołało niesmak i zażenowanie nawet u Gombrowicza, zresztą jak i u innych, którzy coś naprawdę przeżyli, zrozumieli i czegoś dokonali. Jednak każda ideologia oparta nie na rozumie, a na chwytliwych hasłach i demagogii łatwo wchodzi w krwiobieg, więc i ta zaraziła Zachód wirusami głupoty, permisywizmu i relatywizmu, pogłębiając duchową pustkę. Gdy zabawa w psucie znudziła się jej twórcom i wystarczająco na niej zarobili lub wyczuli powiew nowego wiatru historii, jak zwykle w takiej sytuacji zmienili ton lub poglądy, napisali inne książki i wzruszyli ramionami zrzucając z nich ciężar odpowiedzialności, przy okazji zostawiając mniej bystrych towarzyszy i wyznawców z rozdziawionymi gębami. Ale skutki choroby zostały. Właściwie można powiedzieć, że trwa ona nadal jako stan chroniczny, w którym organizm przyzwyczaił się do wirusów, a nawet uważa ich obecność za pożądaną. Jednak nie jest to zdrowe ciało, tylko gruby, garbaty syfilityk z grzybicą stóp i gąbczastym zwyrodnieniem mózgu, któremu wydaje się, że jest nadal atrakcyjny i mądry. Otyłość, syfilis i grzybicę można wyleczyć, pozostałe jeszcze zdrowe fragmenty mózgu przynajmniej częściowo mogą przejąć funkcje zwyrodniałych, jeśli powstrzyma się proces niszczenia. Większy problem jest z garbem, ponieważ jego usunięcie, jak wiemy z historii, nigdy się nie udawało do końca. Może jednak to nie kwestia chirurgii, tylko ćwiczeń i gorsetów? Nietrudno w każdym razie zauważyć, że doprowadzenie pacjenta do stanu możliwie najlepszej sprawności nie leży w gestii ani tym bardziej w interesie tych, którzy przyczynili się do choroby czy zapewniają, że wygląda on i funkcjonuje prawidłowo, co najwyżej jest tylko lekko zaziębiony. Pozostając w sferze metafor można stwierdzić, że warunki wyleczenia są trzy: uświadomienie sobie, że jest się chorym, wiara w uzdrowienie oraz wizyta u specjalisty – najlepiej takiego, który już kogoś wyleczył. Warto też przyswoić sobie cytat z listu Miłosza, i powtarzać jak mantrę.

1


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

II Przyglądając się ludzkim wyczynom z ostatniego stulecia, a szczególnie ich poczynaniom dzisiejszym, dostrzec można bardziej niszczącą niż budującą działalność intelektualistów. Czy zatem intelektualiści są potrzebni? Jeśli tak, to do czego? Kim właściwie są? Jaka jest, a jaka powinna być ich rola w społeczeństwie? Przy tak ustawionej kolejności pytań najczęstsza odpowiedź na pierwsze z nich brzmi „tak, są potrzebni” – ale jest to odpowiedź odruchowa, nieprzemyślana, oczekiwana; wydaje się, że nie wypada nawet odpowiedzieć inaczej, żeby się nie skompromitować i nie zaszeregować do tzw. ciemnej masy. Jednak przy drugim pytaniu pojawia się pewna trudność; w ramach odpowiedzi sypią się ogólniki bez pokrycia w faktach, typu „mają ustanawiać dobre prawo” czy „ich zadaniem jest tworzyć i chronić kulturę, kierować życiem duchowym”. Trzecie pytanie prowokuje odpowiedzi zupełnie już pozbawione przyczepności do rzeczywistości i logiki, w rodzaju „intelektualiści to ludzie po studiach” czy „intelektualiści to pisarze”. Ostatnie pytanie jest najtrudniejsze, bo odpowiedzi na nie wymagają najwięcej wysiłku, a te najczęściej się powtarzające świadczą o tym, jak bardzo rozmijają się społeczne oczekiwania wobec intelektualistów z ich rzeczywistą rolą. Wgrane ludziom slogany mówią, że intelektualiści są głową narodu, mózgiem społeczeństwa, twórcami kultury, podporą państwa, etycznym drogowskazem. Ale czy wszyscy? Czy przyglądając się postaciom uważanym powszechnie za intelektualistów, możemy to stwierdzić z pełnym przekonaniem? Do tego jeszcze życie udowadnia, że państwo może sprawnie funkcjonować bez rządu i parlamentu, tak jak dowolna instytucja bez szefa. Wystarczy, żeby każdy dobrze robił swoje w mądrze i uczciwie zorganizowanym systemie – a do zbudowania takiego systemu wystarczy jeden człowiek. Podobnie kultura, etyka, prawo i inne dziedziny dobrze sobie radzą bez tej kasty, a może nawet lepiej niż z nią – oczywiście mam na myśli intelektualistów w ujęciu orwellowskopopperowskim, tych w cudzysłowie. Ten tekst jest zaledwie szkicem, jednak nawet szkic wymaga sprecyzowania, co i jak szkicujemy. Dlatego warto się zastanowić, kto to właściwie jest – intelektualista. To określenie używane jest nader często, z dużą swobodą i bez zastanowienia; dzisiaj obejmuje właściwie każdego, kto ukończył studia, nawet artystyczne. Jeśli studiów nie ukończył, to wystarczy, że jest znanym literatem, artystą, aktorem, ewentualnie dziennikarzem, choćby tylko prezenterem pogody czy wiadomości. Powinien też ładnie, gładko i powoli mówić, bo wtedy nawet głupota wydaje się mądra. To są warunki wystarczające – niestety, bardzo powierzchowne, trudno spodziewać się zatem, że ich spełnienie i powszechne uznanie spowoduje coś więcej niż rozrost pozorności, w której pławi się Polska, i coraz częściej inne postetyczne kraje. Owszem, na pierwszy rzut oka wydaje się, że dyplom wyższej uczelni jest niezbędną przepustką do warstwy intelektualistów. Jednak jeśli uświadomimy sobie, że dzisiaj ukończone studia to już nie magisterium, ale np. licencjat – i to z wychowania przedszkolnego, medioznawstwa, genderu, rysunków albo tańca, do tego jeszcze często zrobiony zaocznie, a na dobitkę na prywatnej uczelni i z podstawową maturą zaliczoną na 30 procent, to takie kryterium musimy odrzucić. Musimy też to zrobić nawet wtedy, jeśli mamy do czynienia z osobą na przeciwległym końcu zbiorowości absolwentów, która zdała rozszerzoną maturę na 100 procent i ukończyła z doskonałym wynikiem dzienne studia na państwowej uczelni – najlepiej studia prawdziwe, czyli, jak uważał Goethe, przyrodnicze – i pracuje z pożytkiem dla świata; tacy ludzie, z całym dla nich szacunkiem, zwykle zajmują się wybraną wąską dziedziną, na nią pożytkując niemal całą swoją energię i czas, przez co w wielu pozostałych obszarach życia często pozostają ignorantami – by nie rzec głupcami. Jak z ironią pisał o nich Witkacy w Znowu to samo aż do znudzenia...: „Zauważyć jednak trzeba, że zanadto zamknięci są oni w swoich niedostępnych warownych wieżach i za mało udzielają się pospólstwu”. Nie można jednak zaprzeczyć faktowi, że w Polsce, przynajmniej jeszcze dzisiaj, w połowie drugiej dekady XXI wieku, ukończone na państwowej uczelni dzienne studia magisterskie świadczą chociażby o chęci i gotowości do intelektualnego rozwoju, dyskusji i pokonywania trudności; wymagają zdania kilkudziesięciu egzaminów, zaliczenia setki kolokwiów, napisania

2


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

wielu prac, opanowania stresów; są dowodem na pewną ponadprzeciętną sprawność umysłu, która niekoniecznie występuje u tych, którzy ukończyli „uczelnie” prywatne bądź zostali „intelektualistami” w wieku lat dwudziestu, bo mieli właściwe znajomości, pochodzenie, poglądy (mniej lub bardziej szczere) czy, jak to w PRL–owskiej przeszłości bywało, podpisali kwity stanowiące przepustkę do świata np. literatury. Jest zatem co najmniej nieprzyzwoite, że kiedy zdolni i pracowici ludzie naprawdę studiują pogłębiając wiedzę i ćwicząc umysł, to ustosunkowane miernoty mają już zapewnioną karierę i wielkość, więc zajmują się brylowaniem w czworakach udających salony i autopromocją, a pozostałe wolne od lansu chwile wykorzystują na podlizywanie się tym, którzy coś mogą, i na drobne geszefty – wszystko za pieniądze podatnika, oczywiście. Kiedyś mawiano: „nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera”. Dzisiaj aktualne jest „to nie nauka, ale tata zrobi z ciebie literata”, czy bardziej ogólnie: „to nie talent – znajomości dadzą glejcik do wielkości”. Zarówno jednak zainteresowania naukowe, samokształcenie, ukończone dzienne studia magisterskie, dobrze wykonywana praca naukowa, dydaktyczna czy inna społecznie użyteczna, jak i posiadanie tylko nadanej przez środowisko etykiety, tokowanie w mediach, pisanie książek – nie czynią intelektualisty. Intelektualista to powinien być ktoś więcej niż tylko nauczyciel akademicki, człowiek zwykle mocno ograniczony do znajomości wąskiej dziedziny, np. orzeszkologii, budowy mostów czy zwyczajów muchówek. To powinien być ktoś znacznie więcej niż typ ględzący w radiu o czymkolwiek czy autor wielu modnych, ale słabych książek albo wierszokleta – często z mlekiem pod nosem, ledwo z maturą, ale jakże już „wybitny” „odkrywca nowych znaczeń”, „nauczyciel” ludzkości „znający odpowiedzi na odwieczne pytania filozofów” i „otwierający nowe horyzonty”. Może więc intelektualista to ktoś, kto rozmyśla o życiu, analizuje rzeczywistość i wyciąga wnioski, których logiki nie można podważyć? Może to ktoś, kto formułuje twierdzenia dotyczące życia i potrafi je udowodnić za pomocą faktów, a nie sofizmatów? Może to mędrzec szukający prawdy i/lub „żyjący w prawdzie”, jak to określił Vaclav Havel? Zapewne są to trafne określenia, bliskie też temu, co stwierdził Goethe zafascynowany kulturą Dalekiego Wschodu, mianowicie, że obserwacja i myślenie są ciekawsze i ważniejsze od wiedzy; stąd już prosta droga do prawdziwego filozofa, czyli takiego w chińskim tego słowa rozumieniu (chociaż podobnie uważali także Arystoteles, H.D. Thoreau i wielu innych). Jednak jest znamienne, że europocentryzm a nawet europoidalność w swej zaściankowości i pysze sobie jedynie roszczą prawo do mądrości i logiki, i nie dopuszczają rozwiązań pochodzących spoza prowincji. Dlatego tak zwani intelektualiści, porzuciwszy starożytną filozofię, zdrowy rozsądek i myślenie praktyczne, pławią się w abstrakcji; obmyślają sposoby na „lepszą” organizację społeczeństwa, z których najbardziej znane to tortury, stosy, krucjaty, kolonializm, niewolnictwo, eugenika, obozy koncentracyjne i gułagi – a ostatnimi laty korporacjonizm i zbiurokratyzowana bankokracja, czyli wręcz idiokracja, będące zdegenerowaną formą demokracji, na których wyraźnie widoczne są już neoplazmatyczne nacieki totalitaryzmu. Pozostali, ten drugi szereg „intelektualistów”, wspierają degenerującą się władzę, zamiast ją kontestować i bezlitośnie krytykować. Intelektualny plebs, czyli tzw. inteligencja, nie zna luksusu suwerenności i bezmyślnie powtarza wgrane mu poglądy. Czy zatem w ogóle oni wszyscy są nam potrzebni? III W eseju Sprawa duszy z 1975 roku Saul Bellow pisze o kondycji sztuki we współczesnym świecie i o negatywnej sile, jaką nazbyt często stanowią w tej dziedzinie życia intelektualiści. Niepokojące zjawisko „wykształconego filistynizmu”, jak je nazywa pisarz, dwadzieścia lat później pojawiło się w Polsce, gdzie w krótkim czasie osiągnęło rozmiary katastrofalne – szczęśliwie nie pozbawione akcentów komicznych, w pewnym stopniu łagodzących jego ponury charakter. Rzeczywiście, wydawałoby się, że krytykowani przez Bellowa ludzie z dyplomami wyższych uczelni to kasta, której powołaniem jest między innymi sprawowanie pieczy nad tą jedną z najgłębszych (ale nie pierwszych!) ludzkich potrzeb, jaką jest potrzeba tworzenia dzieł sztuki i obcowania z nimi. Czas jednak pokazał, że intelektualiści nie stali się patronami sztuki,

3


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

przeciwnie, wbrew logice, rozumowi i zwykłej przyzwoitości zostali apologetami artystycznej nieudolności, niekiedy wręcz piewcami zwykłych idiotyzmów pod szyldem awangardy czy „sztuki wysokiej”. W Sprawie duszy Bellow pisze: „(...) do problemów tego kraju [USA – przyp. T.M.S.] należy miałkość, bezmyślność i filistynizm jego warstwy wykształconej. Często myślę, że większe nadzieje rokuje młody robotnik, który sięga po broszurowe wydanie Faulknera, Melville'a czy Tołstoja na półce w drugstorze, niż student, któremu nauczyciele »interpretują« te dzieła, w związku z czym potrafi on powiedzieć, albo tak mu się wydaje, czego symbolem jest harpun Ahaba albo jaką symbolikę chrześcijańską można znaleźć w Światłości w sierpniu. Na uniwersytetach ludzie uczą się, jak przez pięć minut prowadzić kulturalną rozmowę, nie zdradzając się z niewiedzą lub głupotą”. W Polsce, na skutek powszechnej w większości zawodów negatywnej selekcji, nawet nie uczą jak prowadzić kulturalną rozmowę. Nie wiem, czy w ogóle czegoś uczą poza hipokryzją, oportunizmem, lawiranctwem oraz sprytnym tuszowaniem własnej niewiedzy i głupoty, w czym ogromna część urzędników naszego szkolnictwa wyższego zwanych „pracownikami naukowodydaktycznymi” osiągnęła perfekcję. „Złe drzewo nie może rodzić dobrych owoców” – banał, ale jakże często zapominamy o głębokiej mądrości banałów. Nawet ci, którzy zajmują się literaturą i z racji tego powinni stanowić intelektualną elitę, to zazwyczaj nieporadne w piśmie i myśli tchórzliwe indywidua, nudziarze, mali karierowicze i zawistnicy; dla nich, jak i dla większości tak zwanych krytyków literackich, obecność dzisiaj postaci takich, jak Słowacki, Gombrowicz, Witkacy byłaby obrazą, zaś walkę nieuznanych geniuszy o siebie i swoją twórczość z całą pewnością uznaliby za manię wielkości i arogancję, chociaż sami często skrywają własną megalomanię, otwarcie za to prezentują najbardziej paskudny typ chamstwa – w białych rękawiczkach. Oczywiście nieco przesadzam z tym pesymistycznym obrazem polskiej uczelni. W końcu zawsze są wyjątki: dobrzy dydaktycy, prawdziwi naukowcy, pasjonaci, zainteresowani nauką studenci. Niemniej ogólny obraz jałowej skały jest taki, że jest ona jałowa. Sporo trzeba jej przerzucić, żeby znaleźć cenny kamień. Ale znaleziony cieszy, bo daje wiarę, że będą następne. IV „Wszystko, czego się tknę – w moich rękach mrze”, przemawia Muza w trzecim akcie Wyzwolenia Wyspiańskiego, i jest to natrętnie nasuwający się komentarz do poczynań „intelektualistów” na obszarze wokół sztuki i literatury – oraz oczywiście na nim samym. Przykładów tej niszczącej działalności pełno jest w Polsce dokoła (także, niestety, w redakcjach czasopism, ośrodkach kultury itp., gdzie piastujący stanowiska ustosunkowani nieudacznicy okazują się często nawet nie specjalistami, ale co najwyżej zwykłymi referentami kultury); ogólny szkic nie jest miejscem, by je szczegółowo omawiać, tym bardziej, że czyniłem to wielokrotnie w innych tekstach. Jednak czy wspomniany przez noblistę młody robotnik sięgający po Faulknera, Melville’a czy Tołstoja, to nie jest obraz zbyt optymistyczny, by mógł być prawdziwy, szczególnie dzisiaj, po czterdziestu latach od opublikowania Sprawy duszy? Cóż, sam kiedyś znałem takich robotników, znałem takich chłopów, ale to był inny system, niedemokratyczny, gdzie oświata stała na wysokim poziomie, była priorytetem władzy, i kształciły nawet media (naprawdę tak było – wystarczy przejrzeć dawne programy radiowe i telewizyjne, jeśli pamięć zawodzi) a biblioteki i domy kultury były we wsiach i przy zakładach pracy. Dzisiaj, dzięki „osiągnięciom” tzw. demokracji oraz „intelektualistom”, europoidalny, postchrześcijański i postetyczny świat śmiałym krokiem zmierza do tego przedstawionego w filmie Idiokracja (Idiocracy) Mike’a Judge’a z 2006 roku, a Faulknera nie przeczyta nawet nauczyciel, obawiam się, że nie zrobi tego także profesor anglistyki. Zaś o istnieniu Melville’a mogą nawet nie wiedzieć. Ale przecież sztuka i literatura nie są najważniejszymi duchowymi potrzebami człowieka. Ponad nimi jest sprawiedliwość. Najwyżej zaś – niestety coraz częściej ginąc w mgle i podlegając intensywnej denudacji – wznosi się etyka. Jednak i nad nią intelektualiści nie sprawowali opieki w sposób należyty, ba, nie jest specjalnie ryzykowne stwierdzenie, że dążyli i dążą do jej odwrócenia i unicestwienia – dowodem chociażby kompromitujące zachwyty wielu z nich nad

4


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

stalinizmem i hitleryzmem, obojętność innych wobec ludobójczych systemów oraz prawie zupełny brak krytyki imperializmu, kolonializmu, wyzysku, rasizmu, niewolnictwa i innych wstrętnych, niebezpiecznych czy choćby poronionych idei wcielanych w życie z potwornymi skutkami – także dzisiaj – przez tak zwane zachodnie demokracje. Mało kto uświadamia sobie, że owe „demokracje” od swego zarania do końca lat sześćdziesiątych XX wieku popełniły ludobójstwo na wielokrotnie większą skalę niż zbrodnicze poczynania Hiltera i Stalina razem wzięte. W świetle tego oczywistego faktu stwierdzenie Churchilla, że „nie wymyślono lepszego systemu niż demokracja” jest nie tylko głupie, ale i obrzydliwe. Gdzie przez te lata, kiedy okradano i mordowano rodowitych mieszkańców Afryki, obu Ameryk, Azji, Australii i Oceanii, byli zachodni intelektualiści? Ci wszyscy laureaci nagród, pisarze, poeci, filozofowie, duchowni, humaniści, dziennikarze, naukowcy, artyści, sławy wszelkie? Dlaczego milczeli? Bali się? Czego? Skąd ta trwoga? Przecież nie groziły im gułagi; żyli w demokracjach; nawet jeśli głowami państw byli królowie, to panował system demokratyczny, z parlamentami, wolną prasą, swobodą wypowiedzi. A gdzie dzisiaj są intelektualiści „wolnego świata”, kiedy ich rządy nie tylko otwarcie występują przeciwko własnym obywatelom podejmując niekorzystne dla nich decyzje, ale też uprawiają wojenną retorykę, destabilizują suwerenne państwa, wywołują i prowadzą wojny, ukrywają prawdę albo kłamią, własnymi czy wynajętymi rękami mordują setki tysięcy ludzi, a wszystko to... w imię demokracji – i za fasadą ukrywającą jedynie prymitywną żądzę zysku i władzy małej grupy oligarchów i ich marionetek. Pewnie jak zawsze, nieliczne głosy szlachetnych ptaków giną w jazgocie drobiu – drobiu oczywiście upozowanego na orły. A może jest po prostu tak, jak pisze Zbigniew Herbert w Labiryncie nad morzem przywołując postacie m.in. Platona, Ksenofonta, Sofoklesa, że intelektualiści wolą państwa rządzone przez ideę niż przez nieobliczalne i podejrzane prawa życia. Nawet jeśli te idee prowadzą do ludobójstwa, wojen, odwrócenia aksjologii czy chociażby do społecznej niesprawiedliwości. Ignazio Silone w przemówieniu na zjeździe Pen Clubów w Bazylei w 1947 roku powiedział: „Intelektualiści jako klasa ani nie mają powodu uważać, że zachowywali się w ciągu ostatnich paru dziesięcioleci w sposób wzorowy, ani też nie ma żadnych podstaw, aby uznać za uzasadnione ich pretensje do odgrywania jakiejś przodującej roli w kierowaniu opinią publiczną. Jest rzeczą bez wątpienia niebezpieczną i trudną mówić o istnieniu elity moralnej w jakimkolwiek kraju, ale wyjątkowego już ryzyka wymagałoby utożsamianie jej z elitą intelektualną”. Swoimi nieco późniejszymi wyczynami wielu „intelektualistów” Wschodu i Zachodu, szczególnie europejskich, dowiodło, że utożsamianie ich z jakąkolwiek elitą jest niestosowne i logicznie błędne, często nawet śmieszne. Nie trzeba specjalnie długo szukać, by znaleźć głupoty wypisywane i wygadywane przez Sartre’a, Barthesa i innych „postępowych” kanapowych mądrali, czy poznać fakty z ich życia, które nie przynoszą zaszczytu. W Polsce, ludzie pokroju Iwaszkiewicza, Szymborskiej, Mrożka, Kołakowskiego, Baumana, zmieniający poglądy dla korzyści, pozbawieni moralnego kręgosłupa, chwiejni, zakłamani bardowie i budowniczowie ludobójczego systemu, innymi słowy – etyczne prostytutki, również nie mogli i nie mogą stanowić wzoru dla kogoś, kto uznaje przyzwoitość i smak za podstawowe wartości. Oczywiste są więc pytania: Czy tacy ludzie, często nawet przez lenistwo pozbawieni formalnego wykształcenia (Mrożek, Szymborska) lub o wykształceniu co najmniej wątpliwym (Kołakowski), zwykłe bękarty komunizmu, w ogóle zasługują na przyklejone do nich miano intelektualistów? Czy stawianie ich w jednym szeregu z ludźmi pokroju Witkacego, Orwella, Mishimy, Silonego, Havla, Bellowa nie jest dla tych ostatnich obraźliwe? Czy należy wybaczać tym, którzy nie żałują, i zapominać o ich niegodziwościach? Dla człowieka myślącego i przyzwoitego to pytania ważne, a odpowiedzi na nie – jednoznaczne. Ostatecznie jednak są sprawy bardziej dokuczliwe niż byłe dworskie dziewki i fagasy – mianowicie dziewki i fagasy współczesne. W drugiej dekadzie XXI wieku słowa Silonego, Bellowa, Havla nic nie tracą na aktualności, a patrząc na pleniący się w europoidalnym świecie moralny relatywizm, idiokrację oraz rosnącą na całym globie władzę korporacji i finansjery, prowadzącą nawet do wojen i ludobójstwa, można odnieść wrażenie, że „intelektualiści” zachowują się jeszcze gorzej niż kiedyś, ponieważ ich stadna akceptacja dla

5


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

państwowo-korporacyjnego terroru (jakby echo III Rzeszy…) wymierzonego przeciwko przyzwoitości, zdrowemu rozsądkowi i masom obywateli-półniewolników jest bezwarunkowa, a w połączeniu z wiarą w nieomylność władzy i fasadową tak zwaną demokrację przybiera charakter quasi-religijny, w wielu przypadkach fanatyczny. Pseudoreligijne zaangażowanie częściowo, a wynikający z niego fanatyzm całkowicie wykluczają rozum, tym samym odbierając prawo do miana intelektualisty. A gdy rozum śpi, budzą się demony. V Budzące się u rządzących Polską (i coraz częściej w Europie i USA) totalitarne skłonności przejawiają się w tym, że niczym bandyci dyktują oni odgórnie prawa bez dialogu z rządzonymi. Dialogu, którego jedyną uczciwą, chociaż niekoniecznie rozsądną formą w prawdziwej demokracji jest obowiązkowe referendum i bezwarunkowe uznanie jego wyników (obowiązkowe, bo przy niemal stuprocentowej frekwencji trudniej sfałszować wyniki). Władza nie jest już zainteresowana głosem obywateli i działa wbrew społecznym oczekiwaniom, czy ściślej – oczekiwaniom większości, żyje sama dla siebie, pasożytując na społeczeństwie i służąc obcym, a nie narodowym interesom. Być może jest to cecha właściwa wszystkim tutejszym rządom „demokratycznym”, które szybko ujawniają skrywane przed dorwaniem się do władzy chamstwo, arogancję i despotyzm – one zaś prowadzą prosto do systemu gorszego od niewolnictwa. Gorszego, bowiem niewolnictwo opiera się na jasnych zasadach, współpracy i symbiozie; niewolnik niewiele zrobi bez pana, pan niewiele zdziała bez niewolnika, korzyści są dla wszystkich, pomimo oczywistej – i co ważne niestałej – hierarchii. W systemie totalitarnym, także w jego dzisiejszej, miękkiej, korporacjonistycznej odmianie, chodzi jedynie o władzę, zysk, wyzysk i upodlenie człowieka oraz, w skrajnym przypadku, np. w Polsce, o pozbycie się dowolnymi środkami zdrowej tkanki i, w konsekwencji, wyludnienie państwa; obywatel jest tylko podłożem, celem władzy jest sama władza i pasożytnicza egzystencja. Ciekawe tylko, czy dzisiejsi aparatczycy miękkiego totalitaryzmu zdają sobie sprawę, że wyssany do cna, martwy organizm już ich nie wyżywi. Pewnie tak. Dowodzi tego ich taktyka, stosowana bez skrępowania przez tych pasożytujących w Polsce – nie budują, ale niszczą lub udają, że budują; kradną i żrą bez opamiętania, w pośpiechu, jak dzicz; po chamsku, zachłannie gromadzą nadmierne zapasy i moszczą się po cichu i wygodnie w zagranicznych instytucjach wszelkiej maści. Uciekają. Zostanie po nich tylko gnijący trup, jako pożywka dla mniej wybrednych – bądź lepiej zorganizowanych – przybyszów. Demoralizacja i arogancja władzy znalazły w Polsce najlepsze – ponieważ uwarunkowane historycznie i obyczajowo, by nie rzec genetycznie – warunki rozwoju i osiągnęły szczyty możliwości, stając się jej podstawowym produktem eksportowym do państw tzw. Zachodu (tak jak za Jagiellonów pogardę dla ludu i swobody dla nielicznych wybranych „eksportowano” do Wielkiego Księstwa Litewskiego). Jednak zachodnia cywilizacja ma gruby pień i rozłożystą koronę, wyrosła z solidnych greckich i rzymskich korzeni; zgrabnie łączy senną demokrację z sytym, przez co nieświadomym niewolnictwem, hasła Rewolucji Francuskiej z dobroduszną urzędniczą tyranią, a wszystko rozmyte w parlamentarnym rozgardiaszu na bezosobowe legislacyjne pomyje. Obywatel, niezależnie od kasty, jest w świecie zachodnim elementem sprawnego mechanizmu, o który należy dbać, bo tak (jeszcze) nakazuje etyka i płacone podatki, a wszyscy są mniej więcej równi. Polska, od końca XVI wieku, czyli od czasu, gdy w życiu państwa zaczęła się dominacja szlachty i magnaterii, a już z pewnością od wygnania arian, to kraina ciemna i brudna, nieprzewietrzona i peryferyjna, omijana przez intelektualne prądy, co najwyżej lekko tylko przez nie muśnięta, do szpiku pańszczyźniana, kultywująca głupotę jako podstawową uprawę, jest niczym opóźnione w rozwoju dziecko Europy i Azji; mentalnie należy do tej najgorszej, zdegenerowanej części Wschodu, czerpiąc wzór najwyraźniej z dynastii mameluków Sułtanatu Delhijskiego (niestety nie z modelowego państwa Konfucjusza, wielokrotnie w Chinach urzeczywistnianego – także dzisiaj, co trudno pojąć „intelektualistom” bredzącym o łamaniu praw człowieka tam, zamiast mówić o łamaniu praw człowieka tutaj; konfucjański niedemokratyczny

6


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

model funkcjonuje też z powodzeniem w Singapurze, ku zadowoleniu jego mieszkańców). Skutkiem tego dzisiaj polski obywatel, jak za czasów feudalno-szlacheckich, jest wyzyskiwaną niemal do śmierci siłą roboczą oraz dostawcą coraz wyższych i bardziej wymyślnych podatków – albo obciążeniem, więc zużyty element społecznego mechanizmu nie podlega konserwacji, jego powinnością, niemal patriotycznym obowiązkiem jest jak najszybciej umrzeć. Władza często się zmienia, ale jej cechy są stałe; jest arogancka, nieudolna, niestabilna, zakłamana i oczywiście – nieomylna i święta. Wydatki na wojsko są większe od wydatków na edukację, a policjant zarabia więcej niż nauczyciel, przy czym jeden i drugi pochodzą z negatywnego doboru, u którego źródeł leżą korupcja, nepotyzm, znajomości i inne patologie. Obwieszczane w reżimowych mediach sukcesy i postęp we wszelkich dziedzinach są jedynie propagandą w prymitywnym stylu i manipulacją rodem z Roku 1984 George’a Orwella, a pisząc bardziej obrazowo, teatralnym przedstawieniem czy raczej jego nieudolną próbą połączoną z akademią ku czci w gminnej sali widowiskowej. A co wobec tego robią „intelektualiści”? Jak zwykle – im się podoba, więc popierają władzę, radośnie merdają ogonkami czekając na ochłap, a ci najbardziej zaradni tłoczą się i kwiczą w pobliżu koryta. Zadaniem intelektualisty jest kontestować rzeczywistość, wskazywać istniejące w niej zło i z nim walczyć. A jeśli władza, jak w dzisiejszej „wolnej” postubeckiej i semifaszystowskiej Polsce, wypowiada wojnę obywatelom albo jest wobec nich wroga, czy chociażby nie prowadzi z nimi dialogu, to jest to zło. Jeśli obywatel nie może decydować o ważnych dla siebie sprawach, zmuszony jest niemal dożywotnio do niewolniczej pracy – jeśli cudem ją ma, jest okradany, okłamywany, podsłuchiwany, upadlany, indoktrynowany, coraz gorzej kształcony, nie ma pełnego, łatwego i szybkiego dostępu do świadczeń medycznych, coraz więcej płaci za leki, itd., to jest to zło. Rosnące nierówności społeczne to zło. Torturowanie więźniów, prowadzenie wojen i wojenna retoryka, wspieranie faszystowskich i bandyckich reżimów, służalczość wobec innych krajów to zło. Ingerowanie w prywatne życie człowieka to zło. Niesprawiedliwość, wyzysk, chciwość, oszustwo, cwaniactwo, złodziejstwo, biurokracja, korupcja…, a także pogarda dla starości, mądrości, zdrowego rozsądku, przyzwoitości... to kolejne podstawowe złe cechy Polski (coraz częściej także reszty dzisiejszego tzw. demokratycznego świata). Do tego dochodzi tradycyjne dla współczesnych demokracji tchórzostwo, oportunizm, hipokryzja, warcholstwo, brak odpowiedzialności. Nadmiar zła w różnych sferach życia powoduje, że złe jest całe państwo. A złe państwo nie powinno istnieć. VI Teraz dłuższa dygresja dotycząca już wyłącznie polskiej rzeczywistości; dulszczyźnie może się wydać nieco wulgarna – ale – przecież nie ma brzydkich słów, są tylko słowa źle użyte. Polskie państwo jest kloaką zła, do tego niesuwerenną, gdzie każdy obcy może narobić przy entuzjastycznej aprobacie władzy; kloaką, w której dobrze się mają jedynie koprofagi. Dlatego należy ten upadlający stan zmienić – jednak nie można liczyć na „intelektualistów”, bo, jak pisał Andrzej Bobkowski w Szkicach piórkiem, „intelektualiści to największa swołocz”; niemal zawsze są na usługach polityki, państwa, systemu – jakiekolwiek one są, stoją za nimi czekając na ochłapy, a jeśli któryś jest w opozycji, to tylko do momentu, kiedy dostanie resztkę z pańskiego stołu – odrobinę pieniędzy, uznania, stanowisko, dotację na książkę czy film...; znamy to dobrze zarówno z dzisiejszych realiów jaki i z najnowszej historii Polski, kiedy w wielu z nich, i w „przyzwoitych” i w błaznach, w wentylach bezpieczeństwa i w ubeckich kapusiach, dokonywały się zaskakujące niczym u Gregora Samsy przemiany dowodzące jasno, że „punkt widzenia zależy od punktu siedzenia”. Kolaboracja z władzą i służalczość leżą w sprzedajnej naturze „intelektualisty”. Ba, sama władza go pociąga, jeśli nie formalna to przynajmniej nad duszami. Zrobią dla niej wszystko, podobnie jak dla sławy, dla swoich „grzbietów na półkach księgarń” (tak o żałosnej postawie polskich literatów pisał w Dzienniku… Herling-Grudziński), dla stanowisk i ciepłych posad, dla nagród, orderów, odznaczeń i dyplomów. Dlatego nie można im wierzyć –

7


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

także tym nawróconym na przyzwoitość, tak jak nie wierzy się nawróconym na drogę cnoty ladacznicom, szczególnie gdy myśli się o ożenku z nimi i posiadaniu potomstwa. (No właśnie, przy okazji „nawrócenia”: typowy tzw. intelektualista to ktoś, kto całe życie wierzył w „naukę”, materię i empirię, gardził metafizyką, wyrażał niechętny, niekiedy nawet szyderczy stosunek do Boga, „żył z ateizmu”, a dopiero w ciężkiej chorobie, na starość czy na łożu śmierci, w chwili największej ludzkiej trwogi, nagle zmienił zdanie, okazał skruchę grzesznika, zapragnął spowiedzi, namaszczenia i pogrzebu z księdzem. Ohyda). Na szczęście są też wyjątki – jednostki obdarzone etycznym, intelektualnym i estetycznym kręgosłupem oraz wewnętrzną niepodległością; niekiedy może osamotnione, zrezygnowane, osłabione nierówną walką o Sens i Prawdę, o zdrowy rozsądek i uczciwość; są ludzie rozumiejący rzeczywistość, niezadowoleni, oburzeni niesprawiedliwym i upadlającym człowieka systemem udającym demokrację. Wszyscy razem mogą – i powinni – wypowiedzieć posłuszeństwo opresyjnemu, złemu i głupiemu państwu. To patriotyczny, ale przede wszystkim humanistyczny obowiązek. Warto też zastosować się do słynnej i z powodu kontekstu ponownie aktualnej rady Rousseau dla Polaków: „Bądźcie niestrawni, nie przestańcie ani na chwilę być niestrawni, w tym wasz jedyny ratunek”. Suma drobnych działań skierowanych przeciwko wrogiemu systemowi, jego funkcjonariuszom i beneficjentom oraz prawu, to potężna siła, tak jak potężną siłą jest suma kropel wody tworzących rwącą rzekę. Obywatelskie nieposłuszeństwo przyśpieszy rozpad starego i powstanie nowego, pozbawionego pasożytów organizmu, przywróci etyczne standardy i zdrowy rozsądek, a każdemu indywidualnie zapewni przynajmniej odrobinę psychicznego komfortu i poczucie ludzkiej godności; zmieni dotkliwe uczucie bycia bezradnym, wykorzystywanym i oszukiwanym niewolnikiem czy pariasem na częściowe chociaż zadowolenie wolnego człowieka. Czas zamienić polską kloakę w dobre państwo na solidnym etycznym fundamencie, gdzie każdy przyzwoity człowiek poczuje się u siebie, zaś menda – obco, gdzie nie będzie obowiązywało gombrowiczowskie „im mądrzej, tym głupiej”. A koprofagi i zadowoleni, w tym sprzedajni „intelektualiści”, ćwierćinteligenci, lud gazetowowyborczy, prezesi, dyrektorzy, kierownicy, timliderzy, pozostali krawaciarze, urzędowi gorliwcy, mundurowe półmózgi, pseudonaukowcy i inne nieroby oraz wszyscy ci, którzy chcą nas na siłę uszczęśliwić – niezależnie od ich wyznania i ideologii – bo uważają się za mądrzejszych, niech sobie wykopią dół kloaczny gdzie indziej. Z daleka od nas. Żeby nam od nich nie śmierdziało, gdy będziemy u siebie sprzątać i budować. Tylko czy to naprawdę jest możliwe w Polsce, „czyli nigdzie”, z narodem, którego głowa pijana leży sama przez siebie oddzielona od tułowia, z narodem, jakże trafnie opisanym przez Witolda Gombrowicza w Dzienniku: „To grzeczne polskie dzieciństwo przeciwstawiałem dorosłej samodzielności innych kultur. Ten naród bez filozofii, bez świadomej historii, intelektualnie miękki, duchowo nieśmiały (...), rozlazły naród lirycznych wierszopisów, folkloru, pianistów, aktorów, w którym nawet Żydzi się rozpuszczali i tracili jad”. Podobnie Henryk Sienkiewicz – mimo że twórca polskiej mitologii, to jednak uczciwie ukazał dziecinny, powierzchowny i nieodpowiedzialny charakter Polaków, wytykając im również niechęć do wiedzy i prawdy. Nie lepiej, odmalowując także ich pozostałe negatywne cechy, w tym przede wszystkim głupotę i tępotę, pieniactwo, napuszenie i kłótliwość, wypowiadali się o Polakach Bolesław Prus, Czesław Miłosz, Zbigniew Herbert i wielu innych na przestrzeni dziejów, narodowego wieszcza Adama Mickiewicza nie wyłączając; mistrzowskie, najgłębsze i bezkompromisowe analizy polskiego (i nie tylko) społeczeństwa, ze szczególnym uwzględnieniem „inteligencji” i „intelektualistów” oraz szlachty i arystokracji, stworzył jeden z największych myślicieli i pisarzy w historii – Witkacy, m.in. w Niemytych duszach i w licznych pismach publicystycznych. I co? I nic. Najprościej obrazić się na fakty, a raczej udawać, że ich nie ma. Jak dziecko. Polacy, jak się z pozoru wydaje, pragną prawdziwych autorytetów, nauczycieli, duchowych i intelektualnych przywódców, postaci charyzmatycznych, jednak – co różni ich od zdrowych i mądrych społeczeństw – gdy się tacy pojawią nie słuchają ich, nie rozumieją, a nawet usiłują pomniejszyć, unieważnić, wyśmiać, niekiedy zniszczyć, w zamian oddając cześć nie tylko popperowskim osłom, ale także dmuchanym, mniej lub bardziej kolorowym, balonom.

8


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

Intelektualiści bez cudzysłowu mieli i mają w Polsce ciężkie życie. Nic dziwnego, że zwykle wybierają emigrację – choćby wewnętrzną. Dużo opisów i komentarzy do polskiego charakteru wybrał z literatury pięknej i opracował socjolog z Uniwersytetu Łódzkiego Edmund Lewandowski. Wynik pracy opublikował w wydanej w Londynie (!) w 1995 roku książce Charakter narodowy Polaków i innych. W Polsce książkę tę wydano dopiero w roku 2008, ale – no właśnie – przycięto ją cenzorskimi nożycami... Czy to możliwe... VII Ten szkic powstał z potrzeby określania i nazywania rzeczy, porządkowania świata, i umieszczania w nim siebie. Powstał z tęsknoty za dobrym dla obywatela, etycznym i sprawiedliwym państwem, w którego możliwość istnienia wierzę tym mocniej, że takie państwa istniały i istnieją, nie tylko w Azji – także w Europie. Napisałem go z tęsknoty za estetyką, hierarchią i mądrością – nierozłącznymi towarzyszkami etyki. W końcu, napisałem go, by wyrazić swoją niechęć wobec wszelkiej pozorności, i by sprzeciwić się rozplenionemu gombrowiczowskiemu wyniesieniu synczyzny, które, jak wielu niedojrzałych ojców poronionych idei, ostatecznie sam skrytykował, stawiając smutną diagnozę współczesnego europoidalnego świata – „im mądrzej, tym głupiej”. Przy uważnym czytaniu dojrzałego Gombrowicza nietrudno dostrzec jego obawy przed niszczeniem form, obawy, które wcześniej i konsekwentnie przez całe życie wyrażał Witkacy. „Czyż podobna, by wystarczyło wam życie w świecie, w którym umarł duch?” – brzmiały ostatnie słowa Yukio Mishimy... Postępowość nie musi być siłą niszczącą to, co stare i sprawdzone, nie musi oznaczać wyrzeczenia się rozumu i duchowości. Pamiętajmy o tym, czego uczy Historia, że jeśli architekci postępu nakazują burzyć dawne budowle, to sobie zawsze zostawią jakiś pałac, a społeczeństwo kończy w lepiankach. Nie dajmy się oszukiwać. Myślmy samodzielnie. Strzeżmy się tych, którzy obiecują nam „nowy, wspaniały świat”. Wystarczy świat mądry – w ścisłym słowa tego znaczeniu.

Albrecht Dürer, Smok, rys. ołówkiem, akwarela, ok. 1500r., kolekcja prywatna

9


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

Krzysztof Jurecki, Andrzej Dudek-Dürer ŚWIADOMOŚĆ PROCESU TRANSFORMACJI Krzysztof Jurecki Czym jest dla Ciebie fotografia? Czy zajmuje podobne miejsce jak performance, grafika i wideo? Andrzej Dudek-Dürer Uchwycony czas, zatrzymana chwila, zarejestrowany fragment działania, kod transformujący tzw. rzeczywistość trójwymiarową na dwuwymiarową, fascynujący sposób interpretacji świata, metoda kreacji i konstrukcji nowego świata, obiekt trójwymiarowy, metafizyczny proces, energia światła i ciemności... Fotografia to dla mnie jedno z wielu ważnych równorzędnych mediów mające odniesienie do innych obszarów mojej aktywności twórczej, takich jak performance, grafika, instalacje, obiekty czy wideo. Jej pozorna obiektywność odgrywa istotną rolę i funkcję we wszelkiego rodzajach dokumentacji od performance, instalacji poprzez obiekty, rzeźby, grafiki czynawet malarstwo. Mówiąc o pozornej obiektywności mam na myśli różne aspekty decyzji fotografa: od wyboru punktu spojrzenia np. na performance, poprzez decyzję o rejestracji tej czy innej sytuacji, zmianę lub zachowanie oświetlania, sposób użycia optyki do takiego czy innego sposobu naświetlenia i skadrowania odbitki do metody powiększenia. Moim zdaniem są to jednak bardzo subiektywne czynniki wpływające na ostateczny kształt fotografii. Jej miejsce i związki z innymi formami wypowiedzi, takimi jak grafika, wideo, performance czy instalacja są dla mnie rodzajem naturalnej symbiozy. Sama w sobie fotografia jest niezwykłym medium dającym bardzo różnorodne, niepowtarzalne możliwości interpretacji i ekspresji; nakładając na nią filtr świadomości grafika, rysownika, malarza i performera otwiera bardzo szerokie pole dla autentycznych eksperymentatorów i kreatorów. K.J. Kiedy zainteresowałeś się poważniej sztuką i w jej kontekście fotografią? A.D.-D. Mój związek ze sztuką jest permanentny od wieków – patrząc przez pryzmat reinkarnacji... jest on zarazem poważny i autoironiczny... Kontekst fotografii ma również odniesienie do przeszłości... zainteresowanie bardzo starymi technikami specjalnymi – jak guma, klej... świadomość właściwości soli chromowych... papiery chlorowe... bromolej. W tym wymiarze, w tej czasoprzestrzeni na początku lat sześćdziesiątych wykonywałem moje pierwsze odbitki w technikach stykowych na papierze chlorowym... mój pierwszy aparat fotograficzny... w tym wymiarze... to przedwojenna Ikonta format 6x6 cm (ślepy obiektyw... następnie Voigtländer na kasety z podwójnym wyciągiem miecha) format 6x9 cm. Muzyka i fotografia pozostawały do siebie w istotnym związku, wykonywałem wtedy dziwne reprodukcje Beatlesów i Rolling Stonsów metodą stykową bez użycia aparatu fotograficznego... odniesienie do wschodu to też związki z fotografią... reprodukcje portretów mistrzów wschodu, wykonywanie reprodukcji książek... ze względu na niemożliwości wykonywania ksero... te eksperymenty zwróciły mi uwagę na różne niesamowite efekty wynikające z możliwości transformacji obrazu fotograficznego – grafizacje, izohelie, rastry, solaryzacje... techniki chromianowe. Jeden z pierwszych rastrów zrobiłem wylewając na szybkę w powiększalniku Krokus krople spirytusu salicylowego. Proces szybkiego parowania pod wpływem gorącej żarówki powodował powstanie niezwykle wspaniałych struktur... Fotografia, rysunek, grafika to obszary przenikające się, świadomość tych metod, wyciąganie wniosków i wykorzystanie ich na wielu płaszczyznach to dla mnie naturalna konsekwencja poszukiwań... Autoportret, portret brata... cmentarze, stare groby... architektura... to motywy, które pojawiały się w tych poszukiwaniach.... Rok 1969 to rok przełomowy, to narodziny nowej świadomości, odnalezienie związku i identyfikacja z Albrechtem Dürerem. K.J. Czym jest dla Ciebie fotografia? Mam na myśli takie określenia, jak „balsamowanie czasu”, „egzystencjalny ślad” czy „chwytanie rzeczywistości”.

10


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

A.D.-D. Z jednej strony jest to forma dokumentacji, a z drugiej pozwala mi zapisać moje doświadczenia, tworzące nowe jakości i wartości. W danym momencie jest sposobem uchwycenia chwili i zderzeniem z informacją. Realizuję też od lat rodzaj fotografii miejsc, nazywam to uchwyceniem światła i energii miejsca, jest to działanie tzw. fotografii metafizycznej – fotografii bez użycia aparatu fotograficznego, bez wywoływania i utrwalania. Pomysł ten zrodził się podczas pobytu w Nowej Zelandii, w Dunedin w 1989 roku. Prowadziłem tam serię warsztatów, zajęć fotograficznych. Działanie to polega na naświetlaniu papieru fotograficznego światłem miejsc. Papier fotograficzny nie jest wywoływany, nie jest utrwalany. Naświetlony w szczególnym miejscu ulega stale transformacji, jest zapisem światła i energii. Proces jest ciągły i stały. Brak utrwalenia obrazu powoduje stały proces przemiany obrazu. K.J. Czy uchwycona sytuacja jest racjonalizowana, czy przeciwnie – ekspresjonistyczna? Chyba w Twoim przypadku fotografia jest przezroczystym medium, które rejestruje różne aspekty w zależności od tego, jaki jest Twój stan umysłu? A.D.-D. Z pewnością tak też było, ponieważ działam świadomie. Np. w 1979 roku pojechałem na plener do Miastka. Zauważyłem niesamowite światło, ustawiłem aparat i zrobiłem serię zdjęć. W momencie, kiedy człowiek jest zmęczony inaczej odbiera rzeczywistość, a mimo wszystko taka fotografia jest pewnego rodzaju dokumentem, który z drugiej strony jest bardzo autentyczny, gdyż opiera się na emocji – tu i teraz. Wiele moich działań, instalacji zrealizowało się przed kamerą, pokazując proces transformacji. Istotny jest dla mnie fakt emocjonalny, ale zdarzają się fotografie o podejściu bardzo racjonalistycznym. Nie mam jednej formuły fotografowania, jest ona zmienna i zależna od warunków. Sytuacje skrajne, egzystencjalne odgrywają dla mnie podstawową rolę. Wykonałem np. serię autoportretów (1974), kiedy specjalnie nie myłem się, aby ukazać proces starzenia się fizycznego ciała ludzkiego. Człowiek, który się nie myje ulega pewnej transformacji. Takie ekstremalne pod pewnym względem sytuacje są dla mnie interesujące. Z drugiej strony ważny jest autentyczny dokument. Np. po powrocie z Korei (1997) przez krótki moment na butach był kurz z różnych miejsc. I ten moment staram się uchwycić. Jest to oczywiście moment „skrajny”. Podobnie przed naprawą i po naprawie butów fotografuję je – rejestruję stan rozkładu, degeneracji a zarazem wtórną integrację. Czyli z jednej strony reprezentuję emocję, a z drugiej racjonalne i konkretne działania. Niekiedy interesuje mnie wyłącznie metafizyka. Czasami fotografia jest tylko częścią składową, fragmentem materialnej całości, przykładem jest Tworzenie-Niszczenie czterodniowy performance w Galerii „Katakumby” w 1979 roku we Wrocławiu. Wykonywałem zdjęcia ze statywu z użyciem samowyzwalacza, które są także formą dokumentacji. W nocy wywoływałem zdjęcia, które następnego dnia stawały się elementem aranżacji. Nawarstwiały się sytuacje mych zdjęć z poprzednich dni i mojej fizycznej obecności w czasie trwania tego performance. W 1981 roku rozwinąłem ten pomysł w Zakładzie nad Fosą (performance Powstawanie-Zanikanie) we Wrocławiu. Przebywałem non-stop czterdzieści osiem godzin w tej galerii. Fragment galerii zaaranżowałem na ciemnię. Uczestnicy performance mogli zaobserwować proces fotografowania, włożenia do koreksu i wywołania filmu. Potem kopiowałem odbitkę, która stawała się elementem wystawienniczym. To był ciekawy moment historyczny – 2123.03.1981 roku w Bydgoszczy zorganizowano tzw. prowokację i była możliwość wprowadzenia strajku generalnego, a być może stanu wojennego. Szef galerii obawiał się, czy nie popełnię tam samobójstwa, ponieważ wszędzie czuło się wielkie zagrożenie. K.J. Chodziło mu o samobójstwo w proteście politycznym? A.D.-D. Tak myślał! Tu i teraz staje się ważnym elementem. Rzeczywistość często w zaskakujący sposób oddziaływuje na człowieka, na artystę również. Moja twórczość nie miała charakteru ani przesłania politycznego. Choć w poprzedniej epoce różne moje działania, obiekty, fotografie byłyinterpretowane w sposób polityczny. Praca z serii Ingerencja (1976) była jednoznacznie oceniona przez cenzurę jako polityczna; wielu odbiorców również interpretowało „sztukę butów” i „sztukę żywej rzeźby” Dudka-Dürera jako działanie polityczne. Ten performance miał także wątki

11


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

dźwiękowo-muzyczne. W trakcie grałem na sitarze, jednocześnie nagrywałem dźwięki otoczenia (galeria znajdowała się przy bardzo ruchliwej ulicy), następnie miksowałem dźwięk sitar i dźwięki otoczenia, w rezultacie powstał rodzaj nakładania i nawarstwiana się dźwięków cywilizacji (odgłosy samochodów, tramwajów, przechodzących ludzi), finalnie był to rodzaj kakofonii czy bagna dźwiękowego... Dźwięk jest istotnym elementem percepcji wizualnej, często oddziaływującym na podświadomość. W moich instalacjach, performance, filmach odgrywa on znaczącą rolę. K.J. Kogo cenisz z fotografii polskiej i światowej? A.D.-D. Kogo cenię...? Pytanie to jest złożone, ponieważ jest uwarunkowane określonym czasem i kierunkiem, sposobami posługiwania się fotografią, jest to dla mnie zagadnienie wielowątkowe i wielopłaszczyznowe. Należy tu wyróżnić aspekty historyczne, cywilizacyjne, społeczne...; a to również odniesienie do określonych nurtów i postaw w sztuce współczesnej. W etapach mojej świadomości jako twórcy ulegało to również pewnym zmianom... Man Ray, Marcel Duchamp, László Moholy-Nagy, Stanisław Ignacy Witkiewicz, John Heartfield, Kurt Schwitters, Christian Boltanski, Joseh Beuys, Tatsumi Orimoto, Natalia LL, Jürgen Klauke, Lloyd Godman... i wielu, wielu innych wspaniałych twórców. W kręgach artystów performance i instalacji fotografia odgrywała i odgrywa istotną rolę. K.J. To jest tradycja głównie awangardowa, nie ma w niej fotografów skupionych na fotografii. A może istnieje ktoś ważny dla Ciebie, kto koncentrował się na tradycji fotograficznej? A.D.-D. Oczywiście, jest wielu znanych i ważnych fotografów, jak np. Ansel Adams, Aleksander Rodczenko, Alfred Stieglitz czy Jan Bułhak, prof. Witold Romer... nie sposób ich wszystkich wymieniać. Odgrywali i odgrywają oni wielką rolę w kształtowaniu świadomości wizualnej; ich postawa ma inny sens i znaczenie w odniesieniu do tradycji awangardowej. K.J. Na co pozwala fotografia, a jakie posiada ograniczenia mentalne? A.D.-D. Fotografia to złożony proces, każdy etap realizacji wpływa na ostateczny kształt finalny; zarówno sfera tzw. czysto techniczna, jak i sfera mentalna odgrywają istotną rolę; stąd wynikają jej niezwykłe możliwości a zarazem paradoksalnie – ograniczenia. W obszarze techniczno-technologicznym przenika się, moim zdaniem, wiele aspektów również mentalnych czy metafizycznych, które wpływają na niesłychane możliwości fotografii, ale również mogą być jej wielkimi ograniczeniami. Fotografia to ciągłe podejmowanie określonych decyzji, to też myślenie w kategorii przyczyny i rezultatu... można by tu powołać się na pojęcie „karmy”... oczywiście w fotografii chyba częściej można wykonywać kroki wstecz, ale często też tak bywa, że określone sytuacje, działania, aranżacje są niepowtarzalne i w konsekwencji ta analogia wydaje mi się adekwatna. Fotografia pozwala dokumentować i ,,chwytać’’ różne rodzaje tzw. rzeczywistości; kreować jej nowy wymiar. Jest znakomitym narzędziem do transformacji i syntezy obrazu, sama w sobie jest rytuałem, jest grą ze światłem i ciemnością; można by symbolicznie porównać ją do chińskiego znaku jin-jang, jest to w jakimś sensie filozoficzna praca nad równowagą, poszukiwanie stanu harmonii. Jej możliwości i ograniczenia wynikają przede wszystkim ze świadomości i ograniczeń osoby fotografującej. Rewolucja będąca następstwem rozwoju fotografii cyfrowej nie pomniejsza, moim zdaniem, tych możliwości, zmienia się technika, zmienia się rytuał fotografii... tym niemniej decyzje na poszczególnych etapach pracy twórczej odgrywają ciągle niepowtarzalną rolę... i myli się ktoś, kto sądzi, że wystarczy tylko ,,pstryknąć’’ – nawet najbardziej zautomatyzowane sposoby fotografowania mają w sobie aspekty decyzji, kreatywności... wszystko zależy jednak od tego, czy chcemy podejmować określone decyzje twórcze, czy stać nas na bycie kreatywnymi i na podejmowanie pewnego rodzaju ryzyka. Łamanie konwencji, poszukiwanie, przekraczanie to rodzaj doświadczenia, które może się spotkać z dezaprobatą... możemy otworzyć nowe możliwości podejmując trud poszukiwania,

12


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

możemy też zostać odrzuceni. K.J. Jesteś znanym i cenionym artystą wideo-artu. Jakie są relacje między Twoją fotografią a wideo? Czy jest ono tylko przedłużeniem i jednocześnie ożywieniem fotografii? A.D.-D. Fotografia i wideo to media mające wiele wspólnych przestrzeni, które zarazem stanowią o ich odrębności i wyłączności. Świadomość i doświadczenie fotografa ma bardzo istotny wpływ na realizacje wideo czy filmu. Wideo nie jest tylko przedłużeniem i jednocześnie ożywieniem fotografii! Ale takie sytuacje artystyczne oczywiście mają miejsce. Wczoraj podczas performance w Galerii Manhattan mogliśmy obejrzeć film Mental Steps, dla którego punktem wyjścia była fotografia, która następnie została poddana animacji, stając się nową formą – wideo z dźwiękiem. Dla mnie jednak myślenie o fotografii jest podstawowe w określonym poglądzie, który przekłada się teoretycznie także na wideo, czyli obraz ruchomy jest konsekwencją nieruchomej z założenia fotografii. Daje ono odmienną możliwość relacji w czasie, dźwięku i obrazu, choć moje wcześniejsze doświadczenia z tzw. technikami szlachetnymi w fotografii z lat 70., głównie z izohelią, pojawiało się także teraz. Interesuje mnie łagodne przenikanie i nawarstwianie się obrazu filmowego, czasami na zasadzie kontrapunktu następują gwałtowne zmiany ujęć. Jest to jakość nawiązująca do fotografii, ale wideo ma swą własną specyfikę wypowiedzi. Są to dwie autonomiczne techniki artystyczne mające pewne obszary wspólne. Wideo jest „sprawniejsze” bo potrafi uchwycić całość tego procesu, fotografia – tylko fragment. Istotnym aspektem wideo jest obszar dźwięku, muzyki. Relacja medialna w czasie, tworzenie obrazów, sposobu budowania ujęć, ich przenikanie się z dźwiękiem daje potencjalnie możliwość powstania nieporównywalnych jakości i wartości ekspresji. Dobra ścieżka dźwiękowa stanowi pięćdziesiąt procent udanej realizacji. Obiektywność obu tych mediów jest pozorna, gdyż liczy się wszystko, nawet wybór miejsca, nie mówiąc o emocji, która się zapisuje. K.J. Co może wyrażać zdjęcie Twojej twarzy, od kiedy ją dokumentujesz? A.D.-D. Autoportret istnieje w mojej twórczości od dawien dawna... jak pamiętasz z historii sztuki, Albrecht Dürer posługiwał się autoportretem w bardzo swoisty sposób... Analogicznie, choć również inaczej wykorzystywałem i wykorzystuję autoportret w mojej współczesnej, obecnej egzystencji.. W latach 60. miałem prozaiczne problemy z osobami pozującymi do portretów – często umówieni nie docierali na czas... (mówię to trochę żartem i na zasadzie pewnej przekory). W końcu uznałem, że szkoda czasu i należy się skupić na własnym portrecie... przez co w latach 70. obserwatorzy mojej twórczości zarzucali mi różne patologie psychologiczne. Autoportret jest zagadnieniem niezwykle złożonym. W fotografii jesteśmy jednocześnie przed i za aparatem fotograficznym... z jednej strony podejmuję decyzje dotyczące kompozycji, światła, ustawienia aparatu, czasu, przysłony, ostrości, a z drugiej strony – wyrazu psychicznego, emocjonalnego, fizycznego... to wiele aspektów, które należy jednocześnie połączyć, żeby „wyszło” tzw. interesujące zdjęcie. Autoportret jest rodzajem autoanalizy, decyzję o wykonaniu kolejnego autoportretu wynika z poczucia ważności i niepowtarzalności, z świadomości wyjątkowości i szczególności, tego miejsca i tej chwili; jest rodzajem dokumentalnego zapisu mającego cechy zarazem racjonalności i emocji… Fotografia mojej twarzy ujawnia proces życia, zdradza przemiany wynikające z wielu czynników wpływających na życie człowieka, to zarazem rodzaj dokumentacji i kreacji – wyraża stany duchowe i emocjonalne; stany i doświadczenia skrajne: depresję, smutek, wątpliwości... K.J. Jakie znaczenie miał dla Ciebie konceptualizm i radykalne przemiany neoawangardowe z lat 70. Czy są one dalej ważne, gdyż sięgasz także do tradycyjnej wykładni sztuki jako „formy egzystencjalnej” oraz do rozumienia jej jako wszelkiego potencjalnego działania; jakie ma miejsce wraz z postacią i zbudowaną na niej koncepcją sztuki totalnej Andrzeja Dudka-Dürera? A.D.-D. Konceptualne i radykalne przemiany neoawangardy lat 70. uzasadniały i uwierzytelniały mój kierunek poszukiwań i eksperymentów, mimo, iż w początkach lat siedemdziesiątych mój

13


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

sposób działania twórczego spotykał się z dużym sceptycyzmem i budził wiele wątpliwości wśród krytyków, szefów galerii i kolegów artystów. Program twórczy integrujący wiele sposobów ekspresji (eksperymenty formalne, otwarcie na integrację różnych mediów: fotografię, grafikę, wideo, instalację, performance, muzykę...), synkretyzm w sferze duchowej jak i w obszarze medialnym, to charakterystyczny aspekt mojej drogi twórczej, który nie spotykał się z akceptacją, budząc często rodzaj mentalnej agresji w stylu „po co Pan tak główkuje i komplikuje to wszystko...” Rok 1979, w którym spotkałem i poznałem tak wspaniałych ludzi krytyków i artystów, jak: Jerzy Ludwiński, Janusz Bogucki, Andrzej Kostołowski, Jerzy Bereś, Zbigniew Makarewicz, Roland Miller, Wojciech Stefanik... i wielu innych (przepraszam, że nie sposób ich wszystkich wymienić) był punktem przełomowym uzasadniając sens i cel wyboru takiej drogi i sposobu poszukiwań. K.J. Które swoje zdjęcia najbardziej lubisz lub cenisz, gdyż to, co lubimy niekoniecznie łączy się z pojęciem wartości? A.D.-D. Kwestia lubienia i cenienia jest dla mnie złożonym zagadnieniem. Kiedy pracuję nad czymś... zaskakuję siebie... przekraczam... – osiągam wtedy szczególny stan ducha, poczucie sensu wszystkiego, co robię, poczucie ciągłości i uzasadnienia wykonywania tak wielu różnych działań, eksperymentów, ten stan jednak trwa krótko, później znów jest zmaganie się ze sobą i poszukiwanie jeszcze czegoś innego... Dlatego trudno powiedzieć co lubię i cenię, to doświadczenie jest ciągle zmienne i zależne od wielu czynników; uważam, że gdy twórca decyduje się na pokazanie czegoś, co stworzył, ten moment można uznać za akceptację. Często też z perspektywy czasu inaczej spoglądamy na nasze starsze realizacje – niekiedy zaskakują one nas... czasami z tej innej perspektywy nabierają ważności... K.J. Albrecht Dürer był bardzo „optyczny” (fotograficzny), tj. posługiwał się perspektywą matematyczną i skrótami perspektywicznymi. W swej twóczości był zarówno italianizujący, jak tak bardzo germański i religijny. Co cenisz w jego malarstwie i grafice? A.D.-D. Bardzo trudno jest oceniać siebie i swoją twórczość, świadomość reinkarnacji to identyfikacja z przeszłością, doświadczenie perspektywy, niezwykła wiedza na ten temat. Inną sprawą jest wiedza dotycząca technik graficznych, ich możliwości i wykorzystywania (prekursorstwo w relatywnie popularnym obiegu sztuki – jak na tamte czasy) jednak najważniejszą sprawą jest ponadczasowe metafizyczne doświadczenie apokalipsy, wizualizacja tych aspektów. Cykl Apokalipsa jest najbardziej uniwersalny. I na przestrzeni dziejów najmniej się zestarzał w sensie prezentacji pewnych poglądów. Jest to pewnego rodzaju aktualny znak zapytania odnoszący się do rozwoju naszej cywilizacji i jej zagrożeń. Dla mnie fascynacja apokalipsą jest filozoficznym znakiem zapytania. Ona ulega jednak stałej nowej transformacji. K.J. Apokalipsa w Twojej interpretacji pojawiła się nawet na papierze toaletowym czy zamknięta w szklanym słoiku! A.D.-D. Lata 70. i 80. XX wieku w PRL-u to zarówno dla artystów, jak i dla całego polskiego społeczeństwa okres ciężki ze względu na trudności w możliwościach nabycia różnych dóbr materialnych. Dla artystów te problemy miały związki z niemożliwością zakupu farb graficznych (do różnych technik graficznych), papierów artystycznych, pędzli, papierów fotograficznych (o szczególnych parametrach), pod pewnymi względami był to okres lepszy od lat 60. Stworzono w tym czasie specjalne sklepy dla artystów, gdzie od czasu do czasu coś „rzucano”. W tym kontekście pojawiły się prace wykonane np. na papierze toaletowym (którego w tamtym czasie też nie można było łatwo kupić, Apokalipsa na papierze toaletowym, obiekt, 1978), inne na gazetach codziennych, tapetach, papierach śniadaniowych, bibułkach, deskach czy tzw. mapach konturowych dla młodzieży szkolnej... i na wielu, wielu innych materiałach. Uważam, że jeśli twórca jest kreatywny jest on w stanie adaptować różne aspekty tzw. rzeczywistości codziennej

14


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

i przetworzyć ją w formułę kreatywności. W tym czasie opracowałem receptury kilku rodzajów farb graficznych, m.in. do serigrafii. Zainteresowanie starymi technikami chromianowymi wynikało po części z potrzeby bycia niezależnym od rynku materiałów fotograficznych. Apokalipsa na papierze toaletowym to manifestacja zagrożenia, manifestacja ulotności i nietrwałości wszelkiej tzw. materialności, to rodzaj paradoksu istnienia, ujawniającego zarazem krąg narodzin i śmierci; to refleksja nad wartościami i jakościami życia. Apokalipsa w słoiku ma analogiczne odniesienia. Ta praca ze słoikiem powstała w stanie wojennym. Przezroczysty słoik i skryte w nim zagrożenie, które może być uwolnione – to rodzaj refleksji nad decyzjami. K.J. Czyli puszka Pandory? A.D.-D. Tak, przypadkowe działanie może spowodować nieobliczalne konsekwencje. Papier toaletowy jest symbolem czegoś bardzo prozaicznego, czegoś, co ulega szybko degeneracji i degradacji. Trzeba dodać, że tego papieru wtedy nie było, a z drugiej strony zasygnalizowałem, że artysta może i powinien pracować na wszystkim. Nie znasz moich prac na tapetach, na których wykonywałem serigrafie. Trzeba mieć jedynie świadomość działania każdej materii, z którą się pracuje, a także zrozumienie możliwości szybkiego rozkładu. To można rozpatrywać w kontekście obecnej cywilizacji, która zalewa nas różnymi gadżetami i błyskotkami. Apokalipsa rozumiana szerzej i bardziej uniwersalnie pojawiła się w mojej fotografii na początku lat 70. – były to zdjęcia wysypisk śmieci, starych zaniedbanych cmentarzy (cykle Krzyży, które w tamtej epoce przez cenzurę były niedostępne do prezentacji dla publiczności). Dokumentacje z performance Autoukrzyżowanie (1973) zostały odrzucone z wystawy z uzasadnieniem, że „są to wątki dekadenckie i defetystyczne”, i że „tego typu prace mogą ranić uczucia religijne”. K.J. Przez kogo? I z jakiej wystawy!? To interesujące ze względu na poznanie mechanizmów cenzury w Polsce Ludowej! A.D.-D. W latach 70. dwudziestego wieku większość wystaw w Polsce podlegała cenzurze; Autoukrzyżowanie (1973) zostało zdjęte przez cenzurę w 1973 z autorskiej wystawy prezentowanej w Domu Kultury Śródmieście we Wrocławiu. Czasami prace prezentowano w galerii, natomiast cenzura nie dopuszczała ich do druku w katalogach lub folderach; W 1979 roku przy okazji indywidualnej wystawy Autoportret w galerii X – ZPAP we Wrocławiu wycofano pracę Ingerencja (1976) z publikacji w folderze, gdyż zadziałała cenzura! Inną formułą działania cenzury było wpływanie na tzw. masmedia i niedopuszczanie do publikacji wszelkich wiadomości i treści dotyczących określonych twórców. K.J. Wątki śmieci i cmentarzy przenikają się w cyklu Śmieci Świata, prace te nie były dotychczas nigdzie prezentowane. Mam nadzieję, że uda mi się kiedyś wydać album dotyczący tego bardzo rozbudowanego cyklu Śmieci Świata – od Nowej Zelandii poprzez USA do Polski. A.D.-D. W cyklach Cmentarze pojawiły się inne wątki; to seria Anioły nagrobne od lat rozwijana i rozbudowywana. Inna seria też w jakimś sensie apokaliptyczna to „sztuka butów”, pojawiająca się w różnych w miejscach świata Są to prace o charakterze dokumentalnym – mojego „być” w określonym punkcie świata. Fotografia przedstawia moje buty na włazach kanałów z napisem np. N.Y.C. czy Mexico City albo Tokio....Te buty ciągle się zmieniają, zależnie od miejsc świata. Pozornie to tylko dokumentacja, w których jest zapis wędrówek poprzez setki tysięcy kilometrów. Zapis określonej chwili, mający naturalny związek z ciągłym procesem transformacji, z przemijaniem; w każdej tego typu fotografii ujawnia się wiele decyzji, poszukiwań, jest to złożony proces kreacji – trzydziestą piątą rocznicę buty obchodziły w Seulu 16.04.2004 i tego dnia zrobiłem zdjęcie na włazie kanału. K.J. Pojęcie Apokalipsy jest bardzo ważne pod względem filozoficznym. Jak je interpretujesz – zniszczenie czy ocalenie? Co następuje po Apokalipsie?

15


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

A.D.-D. W tekście, jaki napisałem w 1999 roku do wystawy Pocałunek śmierci. Wobec Apokalipsy (BWA Bielsko-Biała), zwróciłem uwagę, że są one bardzo indywidualne. Z jednej strony człowiek będący w stresie, w strachu, w zagrożeniu ulega bardzo indywidualnej apokalipsie. Z drugiej – jest to moment transformacji, który staje się zaczynem nowych możliwości i jakości. Punkt skrajny dokonuje przewartościowania nowego układu i staje się zarodkiem nowego. Koniec jest początkiem. Nie jest to moment finalny, bardziej układ w historii cywilizacji jest sinusoidalny wobec punktu zero. K.J. Co czułeś stojąc w Norymberdze obok pomnika Albrechta Dürera i jego, a jednocześnie własnego domu? A.D.-D. Powrót w czasie z dalekiej podróży. Odczucie jedności i bliskości, poczucie ciągłej zmienności, świadomość procesu transformacji. Nasze ciało to rodzaj stanu skupienia energii, co siedem lat wymieniamy wszystkie komórki jesteśmy nowymi ludźmi... wszystko, co robimy, jak się odżywiamy, jak się poruszamy, jak oddychamy, czego doświadczamy to ujawnia się w Nas będąc ciągle tym samym – jesteśmy ciągle kimś/czymś innym. Spoglądanie jakby przez siedem diapozytywów to ujawnianie różnych potencjałów i możliwości, to zarazem tworzenie nowych jakości, nowej perspektywy. Wrocław-Seul-Tokio-Łódź, 2004-2007 Rozmowa z książki Krzysztofa Jureckiego Poszukiwanie sensu fotografii. Rozmowy o sztuce, Galeria Sztuki Wozownia, Toruń 2008.

Andrzej Dudek-Dürer, Autoobserwator I, v. III, fotografia, technika mieszana, 1999r.

16


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

Mahmoud Hosseini Zad GDYBYŚ POSZEDŁ ZE MNĄ

Nie było kobiety

M

ijał dziesiąty dzień, odkąd dom był pozostawiony sam sobie. Również mężczyzna, wziąwszy zwolnienie, każdego dnia z samego rana udawał się do szpitala, do kobiety. Siedział przy niej do wieczora. Dotąd, dokąd tylko się dało. A wieczorami nie wracał do domu. Szedł do matki. Nawet w dniu, w którym lekarz obwieścił, że kobieta fizycznie czuje się znacznie lepiej, jej macica została już oczyszczona i w niedługim czasie będzie gotowa na przyjęcie nowego zarodka, że nie ma już ryzyka poronienia ani żadnych powodów do obaw, dodając, że następnego dnia zamierzają wypisać kobietę, wtedy też nie wrócił do domu i nie doprowadził go do ładu. Poprosił bratową, aby trochę w nim posprzątała. Nazajutrz, w dniu, w którym kobieta miała wrócić do domu, mężczyzna znów z samego rana udał się do szpitala, gdzie oczekiwał na jej wypis. Gdy dojechali do domu, mężczyzna powiedział kobiecie, że wczoraj prosił Elahe, aby napełniła lodówkę. W domu jest wszystko, nie musimy na razie niczego kupować. A potem wspomniał, że Elahe mówiła, abym zajrzał do nich na chwilę, bo przygotowała obiad na dziś, pójdę po niego i zaraz wrócę. Mężczyzna przez cały czas chciał jeszcze coś dodać, ale nic nie mówiłi, w końcu oznajmił z naciskiem, jeśli miałabyś ochotę, przejdziemy się gdzieś po południu. Sama nie wychodź. Mężczyzna poszedł, wziął obiad i wrócił.

Nie było kobiety Mężczyzna przez dwie godziny próbował się czymś zająć, aż wreszcie kobieta wróciła. Mężczyzna rzucił okiem na torby z zakupami, a kobieta położyła je na blat kuchennego stołu i zaproponowała mężczyźnie, aby najpierw zjedli obiad. Zjedli. Kobieta kupiła sobie sukienkę, a mężczyźnie parę butów. Mężczyzna się ucieszył. A więc kobieta nie była bardzo załamana, w przeciwnym razie kupiłaby tego dużo więcej. Tak jak na przykład po śmierci swojej matki. Po powrocie z ceremonii pogrzebowej wyszła z domu, po trzech, może czterech godzinach wracając z górą zakupów. Była strasznie załamana.

17


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

Nie było mężczyzny Kobieta zamknęła za sobą drzwi. Torebkę i różne drobiazgi postawiła na blacie kuchennego stołu. Zawołała mężczyznę. Nie doczekała się odpowiedzi. Zaglądnęła do wszystkich pokoi. Zaczęła szukać liściku, który być może mężczyzna zostawił. Usiadła i po raz któryś wzięła do ręki komórkę, spoglądając na sms-y i nieodebrane połączenia. Wstała i poszła do kuchni. Zrobiła kolację. W trakcie jej przygotowywania zadzwoniła do kilku osób, każdą z nich informując, cały czas próbuję się do niego dodzwonić, kilka razy był sygnał, ale nie odbierał, a teraz od jakichś dwóch trzech godzin ma wyłączony telefon. Potem nakryła do stołu. Przeszła z pokoju do pokoju, po tysiąckroć razy włączając i wyłączając telewizor. Usiadła. Popatrzyła na ścianę i na swoje dłonie. A potem przyszli kolejno brat mężczyzny z żoną, jego siostra i siostra kobiety. Następnie zadzwonił telefon. Było już grubo po północy.

Wszyscy razem wyruszyli do szpitala. Dojechali bardzo szybko. O tej porze nocy ulice były puste. Portier nie chciał ich wpuścić do środka. Była pierwsza w nocy. Udali się na oddział intensywnej terapii. Kiedy dyżurująca pielęgniarka ujrzała, w jakim kobieta jest stanie, zabrała ją ze sobą na górę. Wyszły na górę po najliczniejszych na świecie schodach, przeszły przez tonący w półmroku najdłuższy korytarz świata i najgęstsze powietrze wypełnione zapachem środków dezynfekcyjnych i alkoholu, i teraz kobieta stała w drzwiach sali, gdzie po drugiej stronie świata, stało łóżko, a na nim leżał mężczyzna, który się uśmiechał. Kobieta wsparła się o framugę drzwi i patrzyła na mężczyznę, który leżał w śpiączce i się uśmiechał. Kobieta nie ruszyła się z miejsca. Stała i stała, aż szyby przestały w końcu odbijać łóżko, mężczyznę i stojącą w drzwiach kobietę, stała, aż ciemność za szybą zaczęła rozjaśniać się coraz bardziej. Nadchodził dzień i mężczyzna odszedł.

Gdybyście go wcześniej dowieźli, wyjaśniał lekarz, z pewnością udałoby się go uratować. Nikogo przy nim nie było, odpowiedział ten ktoś. Na skraju ulicy... a potem wybuchnął płaczem. Kobieta stała w drzwiach. Odsunęła się tylko na chwilę, aby zrobić miejsce pielęgniarkom dźwigającym nosze. Potem znowu się oparła, spoglądając na puste łóżko i rozproszony gdzieś po pokoju uśmiech mężczyzny. Upłynęła minuta albo godzina, albo cały rok, zanim kobieta powiedziała stojącym wokół niej osobom, aby zeszli na dół, że ona też zaraz zejdzie. Kiedy wszyscy już sobie poszli kobieta odeszła od drzwi, weszła do środka sali i zatrzymując wzrok na zagięciach na prześcieradle i odciśniętym na poduszce kształcie głowy mężczyzny zapragnęła, aby siedząc na tej opustoszałej ulicy za kierownicą swojego samochodu szybko zapadł w śpiączkę, nie zdążywszy poczuć bólu i niczego nie zapamiętując. Inaczej żałowałby samotności kobiety.

18


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

Nie było nikogo Ani w holu wejściowym budynku, ani w windzie, ani na korytarzu. Nie było nikogo. Kobieta postawiła siatki z zakupami na podłodze przy drzwiach, włożyła klucz do zamka i otworzyła mieszkanie. Zaniosła siatki do sypialni. Przebrała się w strój domowy. Umyła ręce i opłukała twarz. Postawiła wodę na herbatę. Zastanowiła się, co zrobić na kolację. Otworzyła lodówkę. Zobaczyła pozostałości z obiadu oraz inne produkty, z których można było przyrządzić posiłek. Potem wróciła do sypialni. Otworzyła szafę. Wzięła siatki i wytrzepała ich zawartość na łóżko. Buty, spódnicę, bluzkę, rusari* i bieliznę, które kupiła dla siebie, dokładnie ułożyła obok innych swoich ubrań. Następnie dwie pary butów, dżinsy, lniane spodnie, trzy podkoszulki, dwie koszule, skarpetki i bieliznę, które kupiła dla mężczyzny, z tą samą dokładnością ułożyła obok innych jego ubrań. Układając nowe buty koło pozostałych, wyjęła jedną parę i starannie otarła osiadły na niej kurz. Zamknęła szafę, przez chwilę się zamyśliła, a potem ponownie ją otwarła. Przeglądnęła podkoszulki, pokiwała głową, spośród tych, które kupiła tego samego dnia wyciągnęła jeden i powiedziała na głos, gdybyś ze mną poszedł, powiedziałbyś mi, że masz już ten kolor. Wzięłabym jakiś inny. Cóż, pójdę go wymienić. A potem uśmiechnęła się i dotknęła dłonią włosów. Tak jakby dotykały ich ręce mężczyzny, a ona chciałaby pochwycić jego dłonie. *Rusari – chustka na głowę, stanowiąca nieodłączny element stroju kobiecego obowiązującego w Islamskiej Republice Iranu.

przeł. Dorota Słapa

Mahmoud Hosseini Zad (1946) ukończył nauki polityczne na Uniwersytecie w Monachium; jest najwybitniejszym irańskim tłumaczem współczesnej literatury niemieckojęzycznej oraz wykładowcą na prestiżowych irańskich uczelniach (m.in. Uniw. Azad, Uniw. Teherański). Za swoje przekłady dzieł Petera Stamma, Julii Franck, Bertolda Brechta, Friedricha Dürrenmatta i in. został uhonorowany w 2013 r. Medalem Goethego. Jest autorem dwóch sztuk teatralnych, powieści oraz czterech zbiorów opowiadań: Lepka ciemność nocy (2005), Kiedy spadł ten śnieg... (2011), Zachmurzone niebo (2013) oraz Położył głowę na zimnej stali… (2015).

19


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

Andrea Mantegna, Mężczyzna leżący na kamiennej płycie, rys. piórem, 1475 – 1485 r., British Museum

20


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

Sander de Vaan, Rodaan Al-Galidi NIE SPACERUJCIE Z PSAMI, SPACERUJCIE ZE SOBĄ Rodaan Al Galidi (1971) ukończył w Iraku studia inżynierskie i uciekając przed dyktaturą przybył do Holandii w roku 1998. Jego prośba o azyl polityczny została odrzucona; sam nauczył się języka holenderskiego i zaczął w nim pisać poezję i prozę. Mimo że jest cudzoziemcem, odświeżył literaturę holenderską i zdobył w krajach Beneluxu kilka ważnych nagród za swoją twórczość, a w 2011 został laureatem Nagrody Unii Europejskiej w dziedzinie literatury za powieść Autysta i gołąb pocztowy. Jest autorem siedmiu zbiorów poezji i siedmiu książek prozatorskich.

Sander de Vaan Jakie to uczucie, gdy przybywa się do mokrego, zimnego kraju jak Holandia? Rodaan Al-Galidi To było dziwne. Znałem Europę tylko z telewizji i książek, a tu nagle znajduję się w Amsterdamie. Powitanie nie było miłe. Holandia to kraj kar, oskarżeń i numerów. Jak nie masz numeru… S.d V. Czy podejście Holendrów do uchodźców zmieniło się przez te lata, kiedy tutaj mieszkasz? R.A-G. Zmieniło się tylko w mediach, bo mówi się w nich o imigrantach, więc gospodynie domowe są przekonane, że Holandia to dobry kraj dla uchodźców. Ale w rzeczywistości jesteśmy traktowani tutaj jak zwierzęta. S.d V. Możesz podać przykład takiego traktowania? R.A-G. Codziennie muszę się meldować na posterunku policji. Jednak w dniu, w którym umarł mój ojciec nie zrobiłem tego. Następnego dnia policjantka zapytała mnie, dlaczego nie przyszedłem. Powiedziałem jej, że umarł mój ojciec. „To pana problem – odpowiedziała – pan musi się meldować codziennie. Takie jest tutaj prawo…”. S.d V. Jakie są twoje najmilsze wspomnienia z młodości w Iraku? R.A-G. Opowieści mojej cioci. Pływanie w kanałach irygacyjnych. Palmy daktylowe. Winogrona. Pola ryżowe. Słońce. S.d V. Jakie znaczenie ma dla Irakijczyków poezja? R.A-G. Poezja w Iraku jest jak piwo Heinekena w Holandii. Irakijczycy uwielbiają czytać poezję. Spośród 20 milionów mieszkańców, przynajmniej połowa to poeci. S.d V. Którzy poeci są dla ciebie najważniejsi? R.A-G. Al-Mutanabbi, największy arabski poeta neoklasyczny. Lubię też Hafiza Shirazi, Goethego. S.d V. Co powinien według ciebie zawierać dobry wiersz? R.A-G. Cóż, wiersz powinien być prosty i wyrażać myśl w sposób wyjątkowy, oryginalny, powinien być spojrzeniem pod innym kątem, wtedy to jest dobry wiersz. S.d V. Opublikowałeś zbiór wierszy o miłości i samotności; te tematy poruszano już miliony razy. Jednak twój głos brzmi bardzo świeżo. Skąd wziął się pomysł na tę książkę?

21


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

R.A-G. Cóż, poezję miłosną można pisać ciągle na nowo, bo i miłość za każdym razem odnawia świat. Pomysł na tę książkę tkwił zawsze w mojej głowie. Kiedy moje wiersze wydawały mi się już niemal martwe, pomyślałem: „Czas przywrócić je do życia”. Pierwotny tytuł tego tomiku brzmiał Wschodnie, ciepłe, słodkie, smutne, ciche i bardzo nierozważne wiersze do zachodnich, zimnych, zestresowanych, silnych i bardzo zajętych kobiet. Ale mój wydawca nie mógł zapamiętać tytułu, zresztą ja też. Więc zmieniliśmy go na Lepiej nie, odpowiada miłość. S.d V. Rzeczywiście bardzo długi tytuł... ale są też na Zachodzie kobiety ciepłe, słodkie, współczujące, skromne. R.A-G. Mam nadzieję. Tak by było lepiej dla miłości i dla Europy. S.d V. Nie wydajesz się szczęśliwy w Holandii. Rzeczywiście masz dosyć tego kraju? R.A-G. Nie jestem nieszczęśliwy w Holandii, jestem nieszczęśliwy z samym sobą. To jest cudowny kraj, ale niektóre rzeczy można by zmienić: mniej zieleni, ponieważ 10% ludzi cierpi na alergię spowodowaną trawami; mniej dyskusji o tym, co dzieje się za granicą, ponieważ połowa ludzi boi się tych wiadomości; mniej strachu przed biedą, ponieważ 30% ludzi cierpi przez niego na depresję. Pozostałych 10% jest szczęśliwych, bo uzależnieni są od narkotyków i alkoholu i nic nie wiedzą o tym, co się dzieje. S.d V. Gdzie chciałbyś mieszkać? R.A-G. Na Bali, w Indonezji, gdzie są białe piaszczyste plaże a niebo jest niebieskie i ogromne. S.d V. Co mógłby przyswoić sobie Holender z irackiej kultury i mentalności? R.A-G. Holendrzy mogliby więcej jeść. Rozmawiać więcej o rzeczach błahych. Więcej słuchać. Nie być sługami systemu. Jeśli jest ładna pogoda, mogliby czasem powiedzieć szefowi, że są chorzy i urządzić grillowanie. Nie powinni odsyłać starych ludzi do domów starców, ale sami zajmować się nimi. Mogliby nie być tacy chciwi i oszczędni. Nie powinni wszystkiego organizować, planować i ustalać, bo odrobina improwizacji i zamieszania jest też fajna. Nie powinni też za dużo myśleć o miłości, tylko po prostu kochać się. I zamiast spacerować z psami, mogliby spacerować ze sobą. S.d V. Co sądzisz o sytuacji w Iraku i Syrii? Spodziewałeś się, że dojdzie tam do takiej tragedii? R.A-G. Myślę, że Amerykanie dokonali tam cudu. Przed rokiem 2002 wykształceni Arabowie mówili, że Amerykanie chcą cofnąć Irak do średniowiecza. Myślałem wtedy: „Co za nonsens, niby jak mieliby to zrobić?” Ale zrobili… I na nieszczęście cofnęli kraj do czasów kalifatu, ba, dinozaurów. Tak, Irak umarł. Umarł też w roku 1968, kiedy do władzy doszła partia Baas [lewicowa, sunnicka, w 1968 przejęła w Iraku władzę w wyniku zamachu stanu, jej rządy przerwała amerykańska interwencja – przyp. tłum.] Trup już śmierdzi. Pytam więc, dlaczego nie gnije i nie karmią się nim robaki? Nie znam odpowiedzi. A przecież nie jest tam zimno… S.d V. Jak to możliwe, że na terenach Iraku i Syrii, gdzie istniały wcześniej niż w Europie rozwinięte, bogate kultury, mógł zapanować taki chaos i przemoc? R.A-G. Te tereny mają historię sięgającą 7 tys. lat. Ale – jak Niemcy, którzy mieli Mozarta, Beethovena, Bacha, Goethego, Schillera i Rilkego, jak ludzie w Europie Woltera i Rousseau mogli pójść za psychopatą i krzyczeć „Heil Hitler”? To było znacznie gorsze. Kiedy Niemcy odpowiedzą na to pytanie, ja odpowiem na twoje. Obawiam się, że my, ludzie, mamy przemoc w genach, i tylko dzięki wspaniałym artystom, poetom, pisarzom, filozofom, muzykom, nie zjadamy się wzajemnie.

22


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

Gdybym rządził Irakiem nakazałbym, żeby w każdym domu była książka Tołstoja i wiersze Tagore. Nie spodziewam się wiele po religii poza tym, że niszczy świat. Z kolei w polityce liczą się wyłącznie ambicje i cele, zaś wojskowi mają tylko krew na rękach. Przyszłość dla ludzkości i nadzieja są w dobrej poezji i sztuce.

RODAAN AL-GALIDI

Błękitna poranna gwiazda Nie przychodzi i nie odchodzi. Zewsząd i znikąd. Kobieta, którą kocham. Oddaje mi ciało, gdy pragnę jej serca. Oddaje mi serce, gdy pragnę jej ciała. Chce tego, czego nie może dostać, daje to, czego nie oczekuję. Dobra jak pokój, gdy jest ze mną. Kiedy odchodzi, staje się zła jak wojna. Jest skorpionem i bosą stopą, łzą i kroplą rosy, a ja ją kocham. Gdzieś tak w sierpniu, w ubiegłym roku, już po miłości, gdy wzięliśmy prysznic, powiedziała susząc włosy: „Tym razem na poważnie myślę by zostać w twoim sercu”. I nigdy więcej jej nie zobaczyłem.

Moje istnienie Niekiedy budzę się z obawą, że istnieję naprawdę. Przerażony dotykam ściany, łóżka, szyi, szukam swojej twarzy, ale nie znajduję.

23


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

Wstaję rozdygotany. Włączam światło, ubieram się w niepokój i chodzę samotnie po śniegu na moim sercu. Na zewnątrz, wszystko poukładane jak zawsze. Ale świat, który mnie zachwycił kiedyś, zniknął.

Pewnego roku Pewnego roku wyjdę z tej celi. Kraty i straże uczyły mnie bać się świata na zewnątrz. Ściany uczyły mnie bać się tego, co w środku. Jestem gotów opuścić celę i zbudować ją gdzieś na nowo, aby tylko tutaj nie powrócić.

Jutro Jutro pójdę do kobiety, którą kocham i oddam jej skrzydła. Jutro więcej nie będzie moją klatką.

Zatoka Moja matka była zatoką, mój ojciec łodzią. Moja matka była łodzią, mój ojciec żeglarzem. Moja matka była żeglarzem, mój ojciec wiatrem.

24


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

Moja matka była wiatrem, mój ojciec horyzontem. Zatoka, łódź, żeglarz, wiatr, podróż i horyzont a moja matka, ojciec i ja byliśmy podróżnikami; jeden z zewnątrz do jej środka, drugi z jej wnętrza na świat.

Proszę Pozwól mi podążać za snem. Najpierw obudź sen, a potem mnie.

Osiemset sześćdziesiąt „Panie i panowie, dobry wieczór. Jest 6 lipca, podajemy wiadomości. Tego ranka, w Iraku, 860 osób zginęło w wyniku bombardowań, a amerykański żołnierz John Smith został postrzelony w lewą nogę. 32-latek z piechoty morskiej ukończył politechnikę zanim wstąpił do armii w roku 1999. Jest ojcem dwójki dzieci: sześcioletniej Rozalii i trzyletniego Keitha. Jego żona, Ashley, uczy w podstawówce. Powołując się na źródła Departamentu Obrony, Stan Smitha jest stabilny i powinien zacząć chodzić po pięciomiesięcznej rehabilitacji. Rafael Nadal wygrał Wimbledon. 22-letni Hiszpan pokonał pięciokrotnego zwycięzcę Rogera Federera w pięciu setach: 6-4 6-4 6-7 (5) 6-7 (8) 9-7. Jest to pierwsze zwycięstwo Nadala w Wimbledonie”.

25


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

Farmer Żaden ziemniak nigdy nie próbował się zabić. Żaden ogórek nigdy nie powiedział: „Nie jestem ogórkiem, jestem bananem”. Żaden pomidor nigdy nie powie: „Nie chcę do zupy, chcę do sałatki”. Żadna papryka nie ma demencji. Właśnie dlatego zostałem farmerem.

Cudowne jajko Zazwyczaj myśli przelewam na papier, ale dwa tygodnie temu zniosłem jajko. Bez zastanowienia, nie myśląc, co może się wykluć, zbudowałem gniazdo w rogu pokoju i zacząłem wysiadywać. Znajomi i przyjaciele nie mogli uwierzyć, że to robię. Myśleli, że to rodzaj wewnętrznej ucieczki. Jak długo to potrwa? Miejmy nadzieję, że nie całe życie. Co się wykluje? Miejmy nadzieję, że nie człowiek. przeł. Tomasz Marek Sobieraj

26


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

Leszek Lubicki PANKIEWICZ I PODKOWIŃSKI. SZERMIERZE IMPRESJONIZMU W POLSCE

C

zy nie łatwiej było pójść śladami wcześniej przetartymi, które jednocześnie zaspakajały gusta krytyki i publiczności, skupić się na malarstwie historycznym, czy też tworzyć gładko malowane portrety chętnie zamawiane i kupowane przez nowobogackich, niż ruszyć drogą nieznaną w swoim kraju i uprawiać sztukę, której tak naprawdę nikt nie rozumiał, a co gorsza, nawet nie chciał zrozumieć? Oczywiście, że łatwiej, ale o ile polska historia sztuki byłaby uboższa, gdyby nie dwaj bardzo młodzi artyści, którzy pewnego roku u schyłku XIX wieku odwiedzili Paryż. Bywali w tym czasie w światowej stolicy sztuki i inni Polacy, ale tylko ci dwaj na tyle zafascynowali się nowym trendem w malarstwie, że postanowili tworzyć w tym duchu. Śmiem twierdzić, być może z lekką przesadą, że gdyby nie oni, to teraz nie mielibyśmy szansy oglądać w polskich muzeach obrazów malowanych paletą impresjonistyczną, bo jeden obraz Moneta i kilka innych, mniej znaczących, to jednak zbyt mało. Przypuszczam, że w ogóle nie byłoby takiego pojęcia jak „polski impresjonizm”. Choć tak naprawdę okres ten jest tak krótki, że w liczbach bezwzględnych dla dziejów sztuki prawie niezauważalny, bo trwający zaledwie pięć lat, to jednak jest w jakiś sposób wyodrębniany i to dzięki tym dwóm malarzom – Józefowi Pankiewiczowi i Władysławowi Podkowińskiemu. Najczęściej w literaturze przedmiotu określa się ich „prekursorami” impresjonizmu w Polsce. Ja w tytule niniejszego szkicu pozwoliłem sobie użyć określenia „szermierze”. Nie pamiętam obecnie kto zastosował owo pojęcie jako pierwszy (Józef Czapski?) lecz moim zdaniem ono najdokładniej oddaje to, co przeżywali ci artyści próbując wprowadzić na polski grunt założenia tego kierunku. „Szermierz” bowiem walczy mieczem (szablą, szpadą), tak jak oni walczyli o swoje racje z pędzlem w dłoni. Przeciwników mieli nie lada mocnych, cała niemal krytyka i publiczność była zirytowana, a nawet zacietrzewiona takim sposobem malowania. Powszechnie obśmiewano ich prace. Znaleźli się i tacy, co kazali im iść do okulisty, skoro tak widzą rzeczywistość. Byli i bardziej nieprzejednani, którzy uważali, że „toczy ich rak”, a jeden z dziennikarzy podpisujący się inicjałem „M” twierdził, że to co malują, to „są rzeczy dziwaczne aż do obrzydliwości. Można nimi raz upstrzyć ścianę wystawy, ze względu na to, że stanowią okazy szkoły, ale ponieważ ta szkoła jest tylko karykaturą, przeto nie godzi się powtarzać eksperymentu. Widzowie, raz poznawszy co to jest ów impresjonizm, mają go już dosyć”[1]. Zresztą we Francji od dwóch dekad już trwała batalia o impresjonizm, gdzie nierzadko o tych obrazach mówiono, że to „hańba, brzydota i odraza”. A teraz są dumą i ozdobą najważniejszych muzeów i galerii świata. Rok 1889 we Francji i jej stolicy był rokiem nadzwyczaj szczególnym. Wtedy to przypadło stulecie Republiki. Z tej okazji zorganizowana została kolejna Wystawa Światowa z ogromnym działem prezentującym dokonania sztuki światowej i retrospektywę sztuki francuskiej. Wtedy to także wybudowano najbardziej chyba rozpoznawalną budowlę globu, Wieżę Eiffla. Także wczesną wiosną tego roku do Paryża przybywa dwoje przyjaciół, ledwo dwudziestotrzyletnich adeptów malarstwa, Podkowiński i Pankiewicz. Używam świadomie pojęcia „adepci”, gdyż nie można w tym czasie jeszcze powiedzieć o nich „malarze”. Ledwo ukończyli naukę w jedynej w Królestwie Polskim uczelni artystycznej, zwanej wtedy oficjalnie Warszawską Klasą Rysunkową, a najczęściej popularnie „szkołą Gersona” oraz jeden rok jako wolni słuchacze w petersburskiej Akademii Sztuk Pięknych. Tam zajmują ostatnie dwie lokaty i zostają uznani za najgorszych rysowników. Te noty otrzymali nie z uwagi na to, że byli słabi w tej dziedzinie, tylko dlatego, że tworzyli według własnych poglądów, co tamtejszym profesorom niezbyt się podobało. Następne dwa lata spędzone w Warszawie to czas kształtowania się ich postawy artystycznej i grawitowania ku Aleksandrowi Gierymskiemu jako malarzowi i Stanisławowi Witkiewiczowi jako krytykowi sztuki. Szczęśliwie wybrali na swoich mistrzów właściwe osoby, choć o całkowicie odmiennych poglądach niż te, które prezentowali ich dotychczasowi nauczyciele. Pankiewicz co prawda już malował, choćby Targ na jarzyny na Placu Żelaznej Bramy w Warszawie, gdy Podkowiński przeciwnie, nie rwał się zbytnio do płótna i oleju. Robił ilustracje do warszawskich czasopism periodycznych. Jeszcze

27


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

w Paryżu mówił do przyjaciela, „ty będziesz malarzem, a ja rysownikiem”. Próbował nawet sprzedać swoje rysunki, jednak nikt tam nie był nimi zainteresowany. Biedni byli ci nasi malarze. Na szczęście po wielu latach pobytu w Paryżu, osiągnięciu sukcesów artystycznych (Grand Prix na wspomnianej wystawie) i zarobieniu dużych pieniędzy, do kraju wraca Józef Chełmoński. Na przedmieściach pozostawia prawdopodobnie opłaconą do końca roku dużych rozmiarów pracownię. Przyjaciele w niej właśnie zamieszkują. To, że była ogromna, miało kapitalne znaczenie, gdyż już w zimnych okresach nie było stać ich na jej ogrzanie, że o pieniądzach na choćby najlichsze jedzenie nie wspomnę. „Pankiewicza i Podkowińskiego nikt w świat paryski nie wprowadza, muszą go sami odkrywać. Materialnie są zaopatrzeni arcyskromnie. Mieszkają na prawym brzegu Sekwany w okolicy Place Pereire (...); jest to nowy Paryż. Obiadują w taniej polskiej jadłodajni na południowym krańcu Paryża. (...) Codzienna piesza wędrówka (...) zajmuje artystom pięć kwadransów w każdą stronę” [2]. Może i dobrze, że byli pozostawieni sami sobie. Tam, w tym czasie przebywali i inni Polacy, ale impresjonizmu w pełni nie zaakceptowali, no może za wyjątkiem Wyczółkowskiego oraz później Ślewińskiego, którego zauroczył Paul Gauguin, ale to już inna historia. Zwiedzają muzea, odwiedzają marszandów, by sprzedać rysunki Podkowińskiego. Za tłumacza służy oczywiście Pankiewicz, który jeszcze w Warszawie zaczytywał się w oryginalnych pracach Zoli. Wtedy po raz pierwszy oglądają kilka obrazów Moneta u jednego z marszandów na Montmartrze, dzielnicy artystów. Wówczas prawie żadna z galerii nie miała do sprzedania prac impresjonistów, bo zwyczajnie nikt nie był nimi zainteresowany. Ale akurat ten jeden marszand miał. Nazywał się Theo van Gogh. Tak, to rodzony brat słynnego Vincenta, jedyna jego podpora w całym wybitnie twórczym, a przy tym biednym finansowo życiu. „W ciągu lata zwiedzają Pankiewicz i Podkowiński wielką wystawę Moneta. Powoduje ona przewrót ich pojęć malarskich – obaj przechodzą do obozu impresjonistów”[3]. Wcześniej jednak były kłótnie o obejrzane płótna francuskiego mistrza. Razem pokazano wtedy 140 jego prac, a dodatkowo szereg rzeźb Rodina. Pankiewicz był zachwycony, przyjaciel powściągliwy. Pomimo że mieszkali razem, przez miesiąc nie rozmawiali ze sobą z uwagi na rozbieżność poglądów. Uległ Podkowiński, z właściwym sobie entuzjazmem i otwarciem na to co nowe, przyznaje rację koledze. Gdy kończy się rok 1890, przyjaciołom kończą się także pieniądze. Decyzja może być tylko jedna. Pakują więc namalowane w Paryżu swoje impresjonistyczne obrazy, te tworzone w plenerze czy z okna pracowni, wsiadają w pociąg i wracają do kraju, do Warszawy. Ten powrót był zbyt wczesny, bo tak naprawdę nie było już do czego wracać. Witkiewicz leczy się w Zakopanem, Gierymski opuszcza kraj, nędza artystyczna hula po stolicy Kongresówki. Na miejscu spotyka ich poważne zaskoczenie. Mieli nadzieję, że przywiezione prace powstałe w światowej stolicy sztuki, tworzone zgodnie z najnowszym trendem, który po 20 latach walki z akademikami przebił się przez zatwardziałe nawet umysły, znajdą tu choćby lekką akceptację. Podkowiński na początku 1890 roku „daremnie próbował wystawić swe paryskie obrazy w Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych. Odrzucone przez stojące na straży tradycyjnych wartości jury Zachęty prace – Jesień, Fragment lasu w Fontainebleau, Portret młodego mężczyzny, Krajobraz i Latarnika, zaprezentował jednak, wraz z obrazami Pankiewicza Salon Aleksandra Krywulta” [4]. Mieścił się on w Hotelu Europejskim i był nazywany „salonem wyklętych, który do pewnego stopnia był warszawskim odpowiednikiem paryskiego Salonu Odrzuconych. Pankiewicz prezentuje Pejzaż, Portret damy przed lustrem, Przy czerwonej lampie, Studium”[5]. Jak zostały one przyjęte? Oddajmy głos jednemu z bardziej znanych krytyków sztuki owych czasów, Cezaremu Jellencie, który tak oto skomentował zaprezentowane paryskie obrazy. „Żywioł świeżo sprowadzony z Paryża przedstawiają dzieła Podkowińskiego, tak zarażone impresjonizmem, że aż pstro się robi człowiekowi w oczach. Fioletowe drzewa, niebieski pies, różowy parkan, karminowe kałuże itp. mające razem składać się na Jesień, rażą wprost śmieszną manierą, nienaturalnością, a jeśli podobają się jakiemu z malarzów, to mu zazdroszczę... oczów”[6]. Jakby tego jeszcze było mało, Pankiewicz w marcu wystawia w Zachęcie Targ na kwiaty przed kościołem Sainte-Madeleine w Paryżu, malowany oczywiście w czasie ówczesnego pobytu. Zaczął tworzyć go w konwencji realizmu, podobnie jak nagrodzone wcześniej na Wystawie Powszechnej srebrnym medalem płótno Targ na jarzyny na Placu za Żelazną Bramą. Zresztą dzięki jego

28


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

sprzedaży artysta mógł w ogóle wyjechać do Paryża. Tam spotyka jego nabywcę, bogatego ziemianina Ignacego Korwina-Milewskiego. Jednak już wcześniej zaczyna przemalowywać płótno nadając mu intensywne kolory i chropowatą fakturę zgodnie z technikami impresjonistycznymi. Korwin-Milewski jest zainteresowany co też malarz obecnie tworzy. Udaje się więc do pracowni. Dalej, według Józefa Czapskiego, ucznia Pankiewicza, rzecz się dzieje następująco. Gość ogląda w milczeniu niedokończony jeszcze Targ na kwiaty i po chwili zwraca się do malarza z taką oto propozycją: „Zrobi mi pan takie samo płótno, ale nieba musi być o 40 centymetrów więcej – i (przejeżdżając paznokciem po obrazie) musi być namalowany zupełnie na gładko”[7] . Pankiewicz zdecydowanie odmawia pomimo, że ten zamożny człowiek jest wtedy jego jedynym sponsorem, a sam artysta ubogi jak przysłowiowa mysz kościelna. Choć malowidło założeń impresjonizmu jeszcze w pełni nie realizowało, miało charakter raczej kompromisowy, to jednak u publiczności zachwytów nie wzbudziło, a wręcz przeciwnie, tylko słowa ostrej krytyki i to do tego stopnia, że Zachęta zaniechała pokazywania dzieł naszych młodych impresjonistów. Pisze krytyk tamtych czasów: „obraz jest niczym innym, jak zbiorem plam, które z daleka nikną wprawdzie trochę, nie sprawiają jednak zupełnej ułudy rzeczywistości. Jest to rodzaj fatamorgany, która z daleka wydaje się czymś, a z bliska jest niczym [8]. No cóż, tak wtedy było. Nie tylko w Polsce wykazywano niezrozumienie, że można malować inaczej, niż przez wieki nauczali akademicy. „Zdziwienie budzi dziś myśl, że ten subtelny obraz, przedstawiający rozświetlony słońcem Paryż, kobiety w kolorowych długich sukniach przechadzające się w alei z kwiatami, barwne stragany kipiące od bukietów, zieleń drżących liści i błękitne niebo, mógł być powodem tak wielkiego zacietrzewienia krytyki i irytacji publiczności” [9]. Tego kierunku w malarstwie na początku jego rozwoju nigdzie nie akceptowano, ale jednak historia przyznała rację artystom. Nie ma dzisiaj na świecie muzeum, które nie chciałoby posiadać dzieł impresjonistów. Targ na kwiaty jest w mojej ocenie najlepszym obrazem jaki kiedykolwiek Pankiewicz namalował. Na szczęście dzieło to zachowało się do naszych czasów („paryskie” prace Podkowińskiego niestety nie) i możemy je oglądać w Muzeum Narodowym w Poznaniu. Po tych wydarzeniach drogi dwóch malarzy rozchodzą się. Pankiewicz jedzie do Kazimierza Dolnego, gdzie maluje szereg obrazów, oczywiście stosując impresjonistyczną paletę, jak m.in. wielkiej urody Wóz z sianem. Podkowiński podejmuje pracę rysownika w „Tygodniku Ilustrowanym” i rusza w Polskę. Dużo czasu spędza także w mazowieckich majątkach swoich przyjaciół, gdzie powstaje wiele dzieł tworzonych oczywiście w tej technice, w tym jeden, który wywarł na mnie największe wrażenie, Dzieci w ogrodzie z 1892 roku. W pełnym kolorowych kwiatów ogrodzie widzimy dwoje dzieci. Ten wyższy, wtedy sześcioletni, z konewką w ręce, to Tadeusz Kotarbiński, w latach dorosłości światowej sławy filozof i uczony. Chłopiec mniejszy, przyglądający się „pracy” starszego brata, to Mieczysław Kotarbiński, przyszły artysta plastyk, twórca m.in. projektu buławy marszałkowskiej dla Józefa Piłsudskiego, zamordowany przez hitlerowców w czasie II wojny światowej. Pierwszy do impresjonizmu zraża się Pankiewicz, który już w 1892 roku maluje ostatni obraz z zastosowaniem tej palety, nokturn Rynek Starego Miasta w Warszawie nocą. Zniechęcony chłodnym, a często wręcz prześmiewczym przyjęciem przez publiczność i krytykę jego dzieł, ten wszechstronnie wykształcony intelektualista zaczyna skłaniać się ku symbolizmowi. Podkowiński także odchodzi od impresjonizmu, ale o dwa lata później i zaczyna również malować „ciemne” obrazy. Jednak przyczyn jego zmiany postawy należy upatrywać gdzie indziej. Być może była to nieszczęśliwa miłość do zamężnej kobiety, a być może postępująca gruźlica, na którą zapadł w zimnej paryskiej pracowni, a teraz dająca już mocno o sobie znać. A może i jedno i drugie. Zniechęcony do życia, nie chciał się nawet leczyć. Nie może dziwić więc, że symbolizm bardziej odpowiadał stanowi jego ducha, niż kolorowe, pełne słońca i oddechu obrazy. I choć uważa się, że najlepszym dziełem Podkowińskiego jest stworzony w duchu symbolizmu Szał uniesień, to dla mnie jednak jego najpiękniejsze obrazy pochodzą z okresu fascynacji impresjonizmem. Zresztą umiera niedługo, na początku 1895 roku, a jego przyjaciel, Pankiewicz, przeżywa go o lat czterdzieści pięć. Czy w Polsce istniał impresjonizm jako kierunek w sztuce? Część badaczy uważa, że raczej powinniśmy mówić o epizodzie impresjonistycznym. Znawczyni tematyki, Wiesława Wierzchowska twierdzi, że „tylko w nielicznych polskich obrazach impresjonistycznych i to

29


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

znajdujących się niemal wyłącznie w dorobku Podkowińskiego i Pankiewicza – mimo, że równolegle prawie z nimi podjął próby malarstwa impresjonistycznego Leon Wyczółkowski – manifestuje się dojrzały impresjonizm” [10]. Wystawa „paryskich” obrazów tej pary artystów w Salonie Krywulta, początek 1890 roku, to konkretna data „pierwszego wystąpienia impresjonizmu w Polsce, przy czym jest to od razu demonstracja wyrazista, programowo czysta i oznaczająca początek stałej aktywności nowego ruchu, który trwać będzie przez lat mniej więcej pięć”[11]. Wczesne obrazy dwójki przyjaciół, Józefa Pankiewicza i Władysława Podkowińskiego, tworzone w tym nurcie, spowodowały przewrót w polskim malarstwie. Były one pozbawione ideologii czy historyzmu wynikającego z patriotycznych obowiązków artysty żyjącego w kraju będącego pod zaborami, a ich pierwsze prezentacje dzieł uznaje się za początek sztuki nowoczesnej w Polsce [12]. Przypisy [1] M: „Sztuki plastyczne”, „Tygodnik Mód i Powieści” 1890, nr 43. Cyt. za: Teksty o malarzach 1890-1918, Wrocław 1976. [2] J. Czapski: Józef Pankiewicz. Życie i dzieło. Wypowiedzi o sztuce. Lublin 1992. [3] Tamże. [4] I. Kossowska: Władysław Podkowiński. Warszawa 2006. [5] A. Bernat: Józef Pankiewicz. Warszawa 2006. [6] C. Jellenta: „Świat muz. I”. „Przegląd pracowni malarskich”, „Prawda” 1980, nr 8. Cyt. za: Teksty o malarzach 1890-1918, dz.cyt. [7] J. Czapski, dz. cyt. [8] A. Bereza: „Wędrówki po wystawach”. „Kurier Codzienny” 1890, nr 97. Cyt. za: Teksty o malarzach 1890-1918, dz. cyt. [9] A. Bernat, dz. cyt. [10] W. Wierzchowska: Władysław Podkowiński, Warszawa 1981. [11] Z. Kępiński: Impresjonizm,Warszawa 1982. [12] Por. E. Charazińska: Władysław Podkowiński, Wrocław 2002; A. Bernat, dz.cyt.

Władysław Podkowiński, Damy przy bilardzie, rys. piórem, 1891 r.

30


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

Andriej Bazilewskij ODPRYSKI TĘCZY. WSPÓŁCZESNA POEZJA ROSYJSKA

P

oezja to obszar tajemniczy. Jej fundamentem jest konserwatywne nowatorstwo – ta antynomia oznacza odrzucenie jałowego słowotoku i poszukiwanie istoty rzeczy. Unosząc się nad pozornym chaosem rzeczywistości, poezja bada prawa rządzące sferą duchową, bywa kluczem do rozwiązania metafizycznych – i nie tylko – zagadek, pomaga przetrwać tym, którzy potrafią ją słyszeć. Oczywiście, jeżeli jest to prawdziwa poezja a nie wysypisko nieistotnych słów, niechlujnych czy wątłych myśli, nieprzetrawionych dogmatów i kompromitujących paralogizmów. Wierszopodobna forma, niestety, implikuje banalność. Tym wyraźniejsze, tym bardziej radosne są wyjątki – a one, na szczęście, istnieją zawsze. Tysiące Rosjan piszą wiersze. Publikują w internecie. Drukują. Śpiewają. Recytują przed publicznością. Czytają przyjaciołom. Niektórzy, czy to z nieśmiałości, czy z wyboru, unikają rozgłosu. Jednak żadna z tych kategorii nie jest uprzywilejowana, bowiem we wszystkich pojawiają się prawdziwi poeci, apostołowie harmonii i prawdy – i wcale nie ma ich więcej wśród znanych nazwisk niż pomiędzy tymi, których nie zna nikt lub prawie nikt. Poezja rosyjska – z uwagi na szczodrość języka, wielowiekowe, trudne doświadczenie narodu, ogrom przestrzeni i niezwykle urozmaicone środowisko naturalne (a wszystko to stanowi niewyczerpane źródło inspiracji) – jest przebogata. By dać jej wierny przekrój, należałoby ją poznać znacznie lepiej niż najbardziej sumienny i pracowity krytyk literacki. Jednak uważny czytelnik, pozbawiony pretensji do wydawania ogólnych sądów, może zostać przewodnikiem, choćby takim na kilka kroków w głąb tego tajemniczego lasu, i poprowadzić przybysza po swoich ulubionych ścieżkach. Może podzielić się odpryskami ziemskiej i niebieskiej tęczy, które błysnęły mu przed oczami tą życiodajną energią, bezinteresownie wysyłaną w świat przez poetów, i tenże świat wzbogacającą. Na pewno na razie nie spotkałem we współczesnej poezji jeszcze wielu rzeczy wartych zauważenia, zrozumienia, docenienia. Być może jeszcze mi się poszczęści – i wtedy ucieszymy się z tego razem. Zacznijmy od tego, co cieszy już teraz.

Siergiej Kaługin, rocznik 1967. Poeta, wirtuoz gitary, kompozytor, wykonawca swoich pieśni, obdarzony mocnym, wyrazistym głosem. Lider i autor większości kompozycji znanej moskiewskiej grupy artrockowej Orgija Prawiednikow (Orgia Sprawiedliwych), która łączy nowoczesne, heavy metalowe brzmienie z muzycznym archetypem i klasycznym instrumentarium. Także w swojej poezji Kaługin posługuje się wielokulturowymi znakami i kodami, za jego kunsztownym, wycyzelowanym wierszem kryją się ciągi symboli związanych z różnymi tradycjami, jednak ta gorąca i niepokojąca poezja poprzez silną ekspresję i bezpośrednie oddziaływanie nie wymagają rozszyfrowywania, odkrywa nawet niedoświadczonemu – ale wrażliwemu – czytelnikowi dramatyczny, wielowymiarowy świat obrazów i przeżyć nasyconych męstwem, współczuciem i wiarą. Jekatierina Poljanskaja, również rocznik 1967; z zawodu chirurg urazowy. Jako poetka dochowuje wierności wierszowi klasycznemu oraz imperatywowi artysty i wojownika. Jak przystoi człowiekоwi konkretnego działania – matce i lekarzowi – wręcza czytelnikowi lecznicze ziele wiedzy i kij wędrowca na ziemskim bezdrożu. Jej poezja posiada szeroka paletę sensów i nastrojów – od nieokiełznanej energii i dynamiki do surowej analizy i modlitewnej kontemplacji; wszystko ukazane nienatrętnie, bez rzucania się w oczy, ze skupioną piotrogrodzką powściągliwością, za którą kryje się ostre poczucie życia, niegasnący ból pamięci. Odważne, nieco smutne spojrzenie na szczegóły bytu zabarwione jest miękką ironią, niekiedy bywa ostrożnie przesunięte, ale zawsze mądre i ścisłe. Poljanskaja jest autorką siedmiu książek poetyckich oraz przekładów poezji polskiej i serbskiej.

31


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

SIERGIEJ KAŁUGIN

Stacja martwych serc Mój świat rozbity na kawałki – już nikt go nie scali, Moją piłkę rzeka porwała – nie dogonisz, płynie na fali. Przed snem czytam, że wszyscy mamy jednego Ojca. Wkrótce znów spadnie śnieg i konduktor ogłosi więc; „Stacja martwych serc!” Coraz bliżej końca. Jak dzieci próbowaliśmy zrozumieć, dlaczego jest tak, Pamiętasz: w każdym oknie czekaliśmy na twój znak, Patrzyliśmy w początek, mając nadzieję, że zdołamy Z godnością godziliśmy się w tej drodze na wiec; Ale raju nie będzie – zostaną wieczne listopady Na stacji martwych serc. A w porcie trwa oczekiwanie na przybycie wielkich okrętów I ubrana na biało z lunetą, zastygła na balkonie żona kapitana, Ochrona do błysku czyści medale i strzelby, czekając spotkania. Tylko że wielkie okręty nigdy nie przypłyną do tych miejsc. Królowo, żałuję – mówi się trudno – są ważniejsze zadania. I stacja martwych serc. Ponieważ moja łódka utonęła – i z dna już nikt jej nie podniesie, Przystań moja rozbita przez fale – a za oknem zbyt późna jesień; Obłok papierosowego dymu cicho płynie, jak zamglone latawce, A ja z podniesionym kołnierzem, zmęczony siadam na ławce Na stacji martwych serc. przeł. Adam Ziemianin

Wschód czarnej luny Spoza prastarych gór, spoza dalekich gór Rzeka srebrzystym biczem Siecze stepu policzek. Rzucam w ognisko trzemielinę i biały janowiec, Ponad urwiskiem stoję: – Jaki stromy ten brzeg, bogowie bogowie! Martwą swastyką orzeł w niebie zawisł. Pod jego skrzydłem wyją lute wiatry. I choć nie widzę, wiem, że on z góry patrzy Na zimny ogień mojej watry.

32


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

Świat legł na brzuchu jak wilk w krzakach Wie to samo co ja od wiosny i lata, Że nadciąga czas Ognia Na Nieboskłonie, Że przybliża się czas wschodu Czarnej Luny. A kiedyś byłem młody – tak jak i Ty. Chodzilem Ścieżką Słońca – tak jak i Ty. Światłem i Sednem byłem – tak jak i Ty. Częścią strumienia byłem – tak jak i Ty! Lecz odkąd Czarna Luna rzuciła na mnie czar I mrożne wiatry w moje sny się wkradły, Coraz częściej wyśniwa mi się brzeg i ognia żar I mój obłędny taniec w Kręgu Czarnym. Stałem się niczym pies co strzeże domu, I pod ręką Pana zamiera z rozkoszy, Tak wierny, że wargami pieści ślady Pana, lecz gdy trzeba szczekaniem intruza wypłoszy. Nocami w pierś się biję i płaczem zagłuszam Serce, by nie usłyszeć jak mocno mi wali, I jak wnika w nie coraz dotkliwiej po calu cal – bezlitośnie zimny osikowy pal. Mój Boże – czy się oburzam – któż prawo ma się oburzać? Czy marny proch i pył może się wadzić z Bogiem? Po prostu chcę wyśpiewać moją bezgłośną skargę, Że ty nie daleś – a ja nie przyjąłem innej drogi! przeł. Józef Baran

Ostatni wojownik martwej ziemi Uderzenia serca powtarzają, że jestem żywy, Przez poparzone powieki prześwituje świat, Otwieram oczy i widzę jak skrzydłem bije Nad moja głową przerażenia Wielki Ptak. Bo oni przeszli jak lawina, jak czarny potok, Zrównali z piachem, szlamem, wbili w błoto, Nasze proporce i sztandary, nasze wszystko Obrócone już w proch, w pogorzelisko. Bo oni przeszli jak lawina, jak czarny potok, Zrównali z piachem, szlamem, wbili w błoto, Nasze proporce i sztandary, nasze wszystko Obrócone już w proch, w pogorzelisko. Można po cichu czołgać się spaloną ściernią,

33


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

Odciąć nad rzeką łódź i chyłkiem zbiec, Stać się jedynym, który przeżył wojnę, Lecz ja im pluję w twarz i mówię „Nie!” Uderzenia serca powtarzają, że jestem żywy, Przez poparzone powieki prześwituje świat, Otwieram oczy i widzę jak skrzydłem bije Nad moja głową przerażenia Wielki Ptak. Widzę cień, widzę popiół, widzę kupy gruzu, Widzę, że nie została po nas żadna rzecz, Lecz mimo to unoszę porąbaną tarczę, Wyrywam z pochwy bezsensowny miecz. Ostatni wojownik martwej ziemi… Ja wiem, co ze mną w ten dzień ocaleje, Choć nie mam żadnej szansy by ich pobić, Lecz oni też nie mają prawa zobaczyć, że dnieje, I w ogóle nie mają między nami tu co robić… Więc dmę w rozłupany bojowy róg I „Naprzód, naprzód!” – wołam – by szli ze mną w bój, Ci co polegli i których zarasta już trawa, Bo jeśli nie ma żywych, martwi muszą wstawać! przeł. Józef Baran

Das Boot

(pieśń znana bardziej jako „Słońce bohaterów”)

1 Nie matrw się druhu mój, Zginęliśmy, być może, na próżno, W buncie przeciwko rozmienianiu się na drobne I przesypywaniu z pustego w próżne. Lecz pamiętam szczyty wzgórz, Gałązkę wiśni w dłoni, I w zachodzącym słońcu Figurki cień z mieczem w koronie, Zginęliśmy, mój przyjacielu, Lecz przysięgam, było to przepiękne! 2 (Pour ce destin de chevalier Honneur, fidélité, Nous sommes fiers d’appartenir A ceux qui voit mourir). 3 Klnę się na wszystko, co mi drogie W imię Ducha i Syna,

34


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

Że opowieść moja jest prawdziwa, O tym jak podwodna łódź W pustynnym piekle Ostrzeliwała się zaciekle. Jak trzeszczał pancerz, wiał w oczy wiatr, Niebo do środka chlustało jak gaz I rozpryskiwały się coraz bliżej nas Głębinowe bomby tej miernej epoki… Lecz dla tych, co nadejdą Na zasnuty mgłą świat, Ma opowieść będzie niczym świt, Świt odwiecznego słońca, Słońca bohaterów, Co naznaczyło nas pożegnalnym promieniem. Nie martw się druhu mój, Pozostaniemy szczęśliwi ja i ty W samym środka piekła bezmyślnych dni, Odchodzące na zawsze słońce bohaterów Rozświetliło nasz późny świt. Dając świadectwo prawdzie, I wszystkiemu co drogie, Pozostawimy niczym klucz nadziei, Tę opowieść o bezkresnej pustyni, Na której łódź Ostrzeliwała się niestrudzenie. Choć płonęło poszycie, Topiły się złącza, A w szczeliny skał, Rozżarzonym deszczem Wprost z nieba, Gorący metal Się lał. 4 (Pour ce destin de chevalier Honneur, fidélité, Nous sommes fiers d’appartenir A ceux qui voit mourir.) Pamiętam domek nad rzeką, Wokół sosnowy las, Wąwóz z pełznącym strumykiem I rzekę, i łąkę i nas, Którzyśmy całe Boże dnie Pluskali się w wodzie po pas, Maminy śmiech i sosen szum, Puszczanie kaczek, beztroski czas.

35


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

A teraz znów w to miejsce Przywiódł mnie z mroczną twarzą czas, Zniknął strumyka śpiew, Zburzony dom, i spłonął las I wszystko obce, jak we śnie, Wydaje odtąd mi się, Że całe życie to przywidzenie, Które tylko śni się. Tak jakby ciemna wina Co oblokła mnie, To tylko cień co przemknął po wierzchu W szczęśliwym dziecięcym śnie, Tak jakbym miał za chwilę się przebudzić, I wypiwszy garnuszek mleka, Zbiec chyżo ścieżką w dół, Tam, gdzie pluszcze rzeka. 5 Mrok zetrze twarze i pamięć zetrze, Pogrąży w ciemnym wietrze, Nie martw się druhu, giniemy, kończy się bój, Na zawsze odchodzącemu słońcu, słońcu bohaterów, Pomachaj ręką na pożegnanie Odchodzącemu słońcu – wielkiemu slońcu bohaterow Pomachaj na pożegnanie… przeł. Józef Baran

Sycylijskie winogrona 1 Spałem pijany światłem, W chłodnym cieniu łóz, Lecz ręce spalone słońcem, Wyrwały mnie nagle ze snu. Wiejąca od morza bryza, Pradawną nuciła pieśń, Ukryli mnie w jednym z koszy, Ze wzgórza zaczęli mnie nieść. 2 I tak na grzbiecie osiołka, Co dreptał wolno tup–tup, Wjechałem do miasteczka, Gdzie witał mnie wielki tłum. Tam kapłan wzniósł przed ołtarze,

36


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

Modlitwy błagalnej pieśń, Wody świeconej krople, Spadły na ciało me. I tak dokonał się cud, o Przenajświętsza Pani! Cud wielki stał się wtedy, o Święty Sebastianie! 3 A potem mnie wrzucili, Do wielkiej jak statek balii, I tańcząc ciało moje, Na miazgę rozgniatali. W rzekę krwi się zmieniłem, Pod ich stopami zmiażdżony, Poza brzegi naczynia płynął, Nurt jej czerwony. Jakże to wielka męka była, o Święty Sebastianie! Ach jakże ja cierpiałem, o Przenajświętsza Pani! 4 I tak bez ciała stanąłem, Przed sądem co srogi był, Duch mój we krwi zapłonął, Zanim w kielichu się skrył. Odtąd w klasztornej piwnicy, Skrywał mnie ziemi chłód, Aż moja krew bursztynowa, Zmieniła się w ogień i lód. Tyle lat bez światła byłem, o Przenajświętsza Pani, Tyle lat w ciemnościach się kryłem, o Święty Sebastianie. 5 Runęły ciemności wrota, Gdy weszli do podziemi, Dwaj biali aniołowie, Kłaniając się do ziemi Wtedy dzwon zagrzmiał z wieży, A w kielich światła przelana, Wzniosła się nad tronami, Przenajświętsza krew Pana. 6 Aby ci, którzy płaczą mogli być zaproszeni, Na najwspanialszą ucztę ze Stworzycielem Ziemi. 7 Odtąd lśni na ołtarzu, Kielich z Krwią Przenajświętszą,

37


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

Krwią w kolorze bursztynu, Co skrywa miłość największą. Jakże wielkie to szczęście o Przenajświętsza Pani! Jakże wielka to radość Święty Sebastianie! przeł. Jadwiga Malina

Powrót do Neapolu Minęły lata, spełniły się proroctwa, Znów wypatruję fal z pokładu statku. Przyjacielu! Od tej chwili moja samotność Nie rozdzieli już nas. Przyjacielu! Od tej chwili moja samotność Nie rozdzieli już nas. W toń morza rzucają się zwinne mewy, Pieśni syren wznoszą się ku obłokom, Serce moje, zawsze zbuntowane Unosi się ku ojczyzny brzegom. Marmurowa panna w świętości swej stała Obserwuje, niczym ślepiec pustymi oczami, Biały okręcik z odległej krainy W stronę domu sunie lazurową ścieżką, Biały okręcik z odległej krainy Cicho sunie lazurową ścieżką. Sieci zerwane, kary odwołane, Przy nadbrzeżnych skałach wzdycha przypływ, Czy pamiętasz mój powrót, Czy wiesz, że jestem blisko ciebie? Daleko, za srogim równikiem Samotny krzyż woła do gwiazd. Odwieczne Słońce praży nad Neapolem, Wiekuiste Niebo śmieje się falom, Odwieczne Słońce praży nad Neapolem Wiekuiste Niebo śmieje się falom… przeł. Alicja Kubiak

38


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

Obecność 3 Ponad bezdenną tonią, Nad morzem odwiecznym, Oświetlony zachodzącym słońcem Leci ostatni albatros. Nie ma w nim popłochu śmiertelnego drżenia, Ani pustego buntu – Po prostu, czyni co trzeba, Póki żywa jest jego dusza. W pióropuszu promieni zachodzącego słońca Płonie niczym ognisty kryształ, Ślizga się na falach cień krzyża, Ale nadejdzie moment upadku – Ziemia, jak przed Dniem Stworzenia, Stanie się bezkształtna I pusta. 4 Szelest ludzkich szeptów – „Zaczął padać śnieg…” Zamilkł, westchnął: – Dobrze… Cichutko podążyli Do błękitnego okna, Delikatnie dotykając Ciszy. I z taką tęsknotą spoglądali Przez szyby – w dal… Życie – huśtawką w ciemności. Szkoda. Przykro nam… przeł. Alicja Kubiak

39


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

JEKATIERINA POLJANSKAJA

*** Wycinają topole. To zwykłe i zrozumiałe – Za ten puch uporczywy, co w czerwcu wzlatuje wysoko, I krąży po podwórkach, płoży zawieruchą białą, I błąka się po kałużach słonecznych pośród obłoków. Wycinają topole. Wszystko tak jasno i prosto – Wszak tak długo nękały je śniegi, i wiatry, i deszcze, Że kościste gałęzie ku ziemi podeszły ostro. Wysłużyły, wyżyły. Cóż, chyba i na nie czas wreszcie. Czemuż niemo, niby sierota w tęsknocie się budzi Niebo tak nieprzytulne wśród obnażonych wokół ścian, I wciąż mi się zdaje – to wydłużoną pamięć ludzi Wycina się na żywca, niczego nie sadząc w zamian.

*** Od miłości, od bólu, od żalu i winy Nie wzięłam ni źdźbła, ni pyłu drobiny. Ani dobra ani zła twego – Nie wzięłam sobie niczego. Nie klęłam, płacząc szlochem wyuczonym, Tylko krzyżyk na sznurku skręconym, Krzyżyk na szyję na sznurku cienkim Mocno – przemocno ściśnięty jest w ręku.

*** Człowiek zanika. I czas źrenicę w oku do kropki czarnej Zwężając, do celu mierząc w plecy mu spoziera. Aniele mój, poczekaj, nie skrzydło, a ramię mi daj – Bo ja jeszcze nie teraz tę ziemię porzucę, nie teraz. Nieprzytulne życie, chwilami z ciemnością kompletną, Gdzie na zdjęciach poblakłych widmowe twarze wciąż subtelnieją… Wszystko jedno – przestań, krążąc z zacieśniającą się pętlą, Przynaglać mnie do tej drogi, z której powrotu już nie ma. Ja dożyję wiosny, i ściśniętej piersi granicę Jednym wdechem gwałtownym rozsunę, jak ciemne kotary, Podchmielona światłem: „Poczekaj… Poczekaj… – wyszepcę, Popatrz mi w twarz, zanim wycelujesz w plecy swej ofiary”.

40


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

*** W pokoju tym słychać, jak pociągi jadą w nocny czas Gdzieś tam głęboko pod ziemią, w niekończącym się tunelu… Byle listopad przeżyć! I jak Pan Bóg nie wyda nas To świnia nie zwęszy, i, spójrz, zostanie bez żeru. Byle listopad przeżyć – karuzelę pamiętnych dat, Owe brunatne liście ostemplowane na odwrocie, Ów ochrypły śmieszek, spojrzenie gardło drapiące tak, Ów martwy odblask okien czerniejących na wylocie. Byle listopad przeżyć. Ujrzeć w mokrej purgi mgnieniu Na styczniowej karcie łapek ptasich nierówne kroki, Liliowate cienie pośród siwej marcowej szreni, Pobłażliwy reżim i odroczone – wszystkie wyroki. Byle listopad przeżyć… Noc wronie pióra stroszy, Wdmuchuje pod żebra, a tam serce już ledwo stuka. I zadrżał abażur. Wtem – widmowy pociąg – wystraszy, Głucho zgrzytnąwszy na stykach, nieznanego celu szuka.

*** Nie smuć się duszo. Pośród rosyjskich wysławianych pól, I fińskich błot, pustki skazanego na zagładę grodu Niczego się nie strachaj. Swego sieroctwa się nie bój. Niczego nie żałuj. Ani litości nie oczekuj, ani też nagrody. Obowiązku nas kochać nikt nie ma. I nikt nam niczego W chłodniejącym świecie oczywiście, że nie jest winien. Ale nie smuć się, duszo. Nie zbaczaj z traktu obranego, Niespokojnym swym ogniem trwożąc lodową pustynię, Grzejąc przestrzeń całym sobą wszem i wobec na przekór, Przedkładając bezmiar wolności nad prawa i wyroki, Tym pierwszym lotem się wznosząc nad gładź ostatniej rzeki, Rozpalając się miłością w locie ślepym i wysokim.

41


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

*** Cyncynat ruszył – szedł pośród kurzu i przewróconych przedmiotów, i trzepoczącego płótna, kierując się w stronę, gdzie sądząc po głosach, stały istoty podobne do niego* W. Nabokov, Zaproszenie na egzekucję

Jakiś ty niedorzeczny w swej koronie męczeńskiej!.. Trzeba było przybierać ciut częściej Wyraz twarzy w całokształcie cudzej, W grze pozorów, w permanentnej ułudzie. Krok w bok – i podwija się noga, Czyjś płaski żart – dreszcz na karku. Wypad do obozu wroga – każdego ranka. Wieczorem wciąż jesteś żywy – i chwała Bogu! Wszak i teraz może się zdarzać – ostrożniej! – Że gestem, spojrzeniem zdradzasz czule To, że ty jednak faktycznie kochać możesz, То, że tak naprawdę nie obywasz się bez bólu. Rzeczy twoje przetrzepują w pośpiechu. Ruszaj! Co ci trzeba? – Spodnie, koszula, buty… A to – to schowaj głębiej – to dusza, Nawet jeśli zwinęła się w kłębek, strachem skuta. Tłusto rozpływa się dźwięk ponad głowy: Najszanowniejsi Panowie i Panie! Sponsor egzekucji – zakład pogrzebowy! Ekskluzywne prawo zamieszczenia reklamy! I nie wiadomo, czy w twój ostatni mig Zginie ten plac i szyld, gdzie dają herbatkę, Szafot, topór, tłumu histeryczny krzyk – Cały ten bazar, gdzie trafiłeś przypadkiem. *Vladimir Nabokov, Zaproszenie na egzekucję, przeł. L. Engelking

42


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

*** W polach pod śniegiem i deszczem, Mój przyjacielu biedny, mój przyjacielu miły, Ciebie okryłbym ja płaszczem Od wichur zimy, od wichur zimy. Robert Burns

Płaszcz – daruję. Otul się szczelniej. E, co tam, drobnostka, nie dziękuj! Jam nie przyjaciel, zmierzamy wspólnie Tylko do najbliższego skrętu. Ty się zmęczysz – ja ci sił dodam, Dotrę, podnosząc jedynie wzrok, Poślizgniesz się – ramię ci podam, Przestraszysz się – stanę tuż obok. Ja ogień wśród deszczu rozdmucham, Przeprowadzę przez zamieć, co wiruje A dokąd i po co podążam – Niech cię to zbytnio nie frapuje. Rozstawanie się nie jest stratą, To nic strasznego w rzeczy samej. Ty mnie nie zaprzedasz, wierzę w to. Nie zdążysz przed dróg rozstajem.

*** Noli tangere circulos meos! Archimedes

Stukot kół wzmaga moc pędu mrocznego – Nikogo nie wiń, nie żałuj niczego, Nie żałuj niczego, nikogo nie wiń… Z naprzeciw jak cudze życia – błysk ogni. Z przeciwka mkną – garściami mgnień – wciąż bliżej – Krzewy, stacyjki, szopy, płoty, krzyże. To – drzewa jęk, to – poskrzypywanie kół … Niech by choć godziny pół, godziny pół! Ach pożyć by jeszcze, głowę otrząśnij – Niczego nie żałuj, nikogo nie wiń. Słyszysz? W miarowym rosyjskich pól tchnieniu: Nikogo nie wiń, niczego nie żałuj.

43


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

To – serce, zaciskające się we mgle, To – kieliszek z jadem na brudnym stole, To – w kranach ciek wodny ślepy mamrocze, To – przez korytarz donikąd człek tupocze. To – wiraże czasu oszalałe, To – „Bijże, lecz zostaw me szkice całe!” To – ostrze nocy tę linię szkicuje Listopadową zziębłą nagość nicuje. Tak więc zagwiżdż, szczelniej zaciśnij pas, I niczym głupie ptaszysko, przegnaj los. I słysząc krzyk „Ukrzyżuj!”, wrzask „Nalej!” Nikogo nie wiń, niczego nie żałuj.

*** Otrzymawszy od losu mniej więcej to, o coś prosił, Gdy w parodii tej wyczuwasz pułapkę, drwinę cudaczną, Pojmujesz, że trzeba się ratować, uciekać, co sił, Ale, nie wiedząc dokąd – kuśtykasz śmiesznie i partacznie. Cóż, tak to już bywa. Nakreśliwszy dyżurny zachwyt, Dobierasz słowa, uczepiasz się cytatu chodliwego. Typu „nie wypada się targować” (fakt, jaki tani chwyt!), Nie w porę twa mowa i ciężar milczenia niedorzecznego. A potem w zmierzchu szarym długo wystajesz u okna, Długo mniesz papierosa w niegnących się palcach powolnie, I przestrzeń podwórka, rynsztok i ślepa ściana bloku Zwisają kanwą na krosnach naciągniętych nieudolnie. Perspektywę gubią i ostrość, i dziwacznie – lekko Coraz cieńsze się stają, rwą w odpowiedzi na głębin wstrząs… I wrząc kipi lipiec. I płynie wysoko – wysoko Ponad śmiejącą się łąką malinowy wierzbówki dzwon.

*** Co pozostaje, jeśli odpłynął peron, Oddany bilet zaspanej konduktorce? Co pozostaje? – Wagonowych szklanic dzwon, Szelest gazet, podróżnych twarze obce. Co pozostaje? – zacisza drogi nikły cień, Mętny pejzaż, migający w ostrej ramie. Jeśli piją i śpiewają zza przepierzeń Piją i śpiewają, zakąszając słowami.

44


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

Co pozostaje, jeśli wody bulgot W starym, bezdennym i nieobjętym kotle, Jeśli jedziesz i już nieważne dokąd, Ważne, że stąd, i pewnie – bezpowrotnie? Co pozostaje? – Chyba po prostu – żyć W miarę sił i darowanego talentu, Patrząc na świat minionych własnych rzeczy Z bojaźnią, z roztargnieniem emigrantów. Co pozostaje? – pociągi napotkane, Dym, sylwetki w cieniu wychwycone. Zdaje się – to już wszystko. A przecież, nie! Jest wieczność, podobna bzu mokrego koronie.

*** Panie Boże, wejrzyj na nasze twarze – Ty jaśniejesz sławą w zastępie gwiazd, A my ptaki, tylko ptaki, mój Boże, Życia ledwo słyszalny oddechu gwizd. Wygasła pod słońcem nasza cielesność, Ulotniły się łzy, śmiechy, gesty otuchy, Nasz cienki kościec, naszą lekkoskrzydłość W locie trzymają tylko chwiejne podmuchy. Panie Boże, niewiele możemy i tak. Tylko wyśpiewywać. Reguł nie pomni, Wyśpiewywać jedynie miłość… Więc wszak – Nie zaciskaj w pięść swojej Boskiej dłoni!

*** Tak człek chce ułożyć to życie, a ono Wymyka się, nie poddaje kontroli. Wciąż się w nim coś mieni, bije, boli, Migają twarze, daty, piętra, balkony. Wciąż słychać to płaczu, to śpiewu wydźwięk, To – ostry śmiech, to – pociągu w oddali Trwożny świst... Coraz wścieklejszy skrzypek, A głosy – wciąż wyższe w kryształowej fali. Oto – zimowy las i błękit nart nakreślony, Tor z rozpędu wymija krzew olchowy. I krzew cichutko krąży, rozdzwoniony Koczykami smolistymi... I ponownie –

45


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

Pędzą ognie, łomocze przejazd, lecz Z każdym dniem coraz ostrzej i swobodniej Podobny do krzyża latarni cień, Kołysze się tuż przed bramą rzucony na chodnik. Wszystko brzmi jednolitą falą muzyki: I zgrzyt zamka, i łańcucha szczękanie, Deszczu szum i odgłosy purgi, kroki i krzyki, I rozkwitającego pączka dychanie. I wszystko wokół zmienia się, rozpędzone, W każdej przemianie sens osiągajac jasny, W którym dźwięk ze światłem spleciony ciasno. A dyrygent ślepy i natchniony, Z ciemności wyrwawszy się lodowej, Paruje nad partyturą rozżarzoną, I w każdym mgnieniu w harmonii nowej Wybucha orkiestra oszołomiona. przeł. Elżbieta Żak

Andrzej Dudek-Dürer, Sztuka butów we Wrocławiu II, żywa rzeźba, fotografia, technika mieszana, 2011 r.

46


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

SHALAW HABIBA

١ Moja matka umarła; Wyrzuciłem latawiec. ٢ Ktoś, kto mnie nie kocha, Taki jak ja… Kiedy nadchodzi wiosna; Pachną żonkile. ٣ Kocham cię Za rozmowy, Których nie odbyliśmy. ٤ Dziękuję komarom; Nie dały mi zasnąć Przed twoim przyjściem. ٥ Nadszedł wiatr. Pochyliłem się Przed nim. ٦ Każdej wiosny szukalibyśmy przyjaciół Gdyby Ludzie byli kwiatami. ٧ Przy bramce, kontrolerzy Są podejrzliwi, Z powodu pięknego zapachu moich kwiatów. ٨ Rozpacz zaprowadziła mnie do ogrodu; Jakieś dziecko Narysowało go kredkami.

47


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

٩ Kwiat rozchylił płatki. Czuć cię nie widząc tego; To smutne. ١٠ Zrozpaczona trawa Gdyby miała język Zawołałaby kozy. przeł. Tomasz Marek Sobieraj

Shalaw Habiba jest kurdyjskim poetą młodego pokolenia, zajmuje się również fotografią, malarstwem i grafiką użytkową (m.in. projektuje okładki książek). Mieszka w Sulajmaniji, intelektualnej i artystycznej stolicy irackiego Kurdystanu; pisze w sorani, dialekcie języka kurdyjskiego. Jest autorem zbioru poezji Ktoś przeszedł obok (2010); za swoją twórczość poetycką otrzymał prestiżową nagrodę „Postać Roku” (2012) przyznawaną w irackim Kurdystanie.

Shalaw Habiba, Autoportret w pracowni, fotografia, 2013 r.

48


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

Dariusz Pawlicki PRZECIW LITERATOM. O LITERATURZE ALTERNATYWNEJ I PISARSKIEJ UCZCIWOŚCI

D

opóki nie przeczytałem Dziennika pisanego nocą autorstwa Gustawa HerlingaGrudzińskiego, wyraz „literat” traktowałem jako synonim pisarza. Tak jak zresztą jest to prezentowane w kolejnych edycjach Słownika języka polskiego wydawanego przez PWN. Z lektury wspomnianego Dziennika dowiedziałem się jednak, że Herling-Grudziński terminy „literat” i „pisarz” traktował rozdzielnie. Okazało się też, że nie był w tym osamotniony. Przytoczył na przykład fragment tekstu Włoszki Elsy Morante, w którym ta sprawa została tak oto, zwięźle i jednoznacznie, przedstawiona: „Nie należy mieszać pisarzy z literatami. Dla literatów, jak wiadomo, jedynym tematem ważnym jest, i zawsze była, literatura. Więc muszę tu zaraz ostrzec, że w moim słowniku codziennym pisarz (czyli przede wszystkim poeta) jest przeciwieństwem literata. Więcej, jedna z możliwych ścisłych definicji pisarza byłaby dla mnie wręcz taka: człowiek, któremu na sercu leży wszystko, co się dzieje, z wyjątkiem literatury”. Nie wiem czy definicje „literata” i „pisarza” zostały w tekście Morante podane w szerszym kontekście, czy też sprowadzały się tylko do tego, co zawiera powyższy cytat. Natomiast HerlingGrudziński wspomnianą wypowiedź dopowiedział. Wyjaśnił bowiem, że słowo „literat” pochodzi od włoskiego letterato, co oznacza człowieka umiejącego „dobrze pisać” o wszystkim tym, czego od niego oczekiwali panujący i wysocy dworscy urzędnicy, a w pewnych sytuacjach także niżsi. Owi ludzie pióra gotowi do takiej właśnie „twórczości”, świadczyli usługi nie tylko dla włoskich władców, jak też rządów republikańskich epoki renesansu (do tego okresu nawiązuje, najprawdopodobniej, letterato). Zapotrzebowanie na nich istniało już we wcześniejszych epokach. Nigdy jednak nie mieli tyle pracy, co w państwach totalitarnych XX w. Niewątpliwie wpływ na to miała ogromna wówczas rola słowa pisanego (w czasach nam współczesnych zastąpionego, w znacznej części, przez ruchome i nieruchome obrazki). A także to, że u źródeł tych totalitaryzmów leżały konkretne teksty, które następnie stały się ich „Świętymi księgami”. Zdarzało się jednak często, że i w państwach demokratycznych powstawały publikacje inspirowane bądź wręcz zamawiane przez rządy, partie bądź inne organizacje społeczne; nie inaczej jest w czasach współczesnych. Z tego powodu ich treść była i jest niejednokrotnie uzależniona od tego, co w danej „chwili” zleceniodawcy uważali i uważają za dopuszczalne lub nie, do rozpowszechniania. Przykładem może być wpływ partii komunistycznych na życiu umysłowe, kulturalne, społeczne w takich krajach jak Włochy i Francja w latach 40., 50., 60. i 70. ubiegłego wieku. Wręcz wzorcowym przykładem pisarza w znaczeniu podanym przez Gustawa HerlingaGrudzińskiego i Elsę Morante jest Michaił Bułhakow. Tym bardziej, że w rzeczywistości, w jakiej przyszło mu żyć (tajemnicą poliszynela były jego negatywne poglądy na temat owej rzeczywistość), chęć pozostania pisarzem, czyli odmowa bycia literatem, miała konsekwencje nie w postaci zakazu druku, ale – najczęściej utraty życia. Lecz władza radziecka, a konkretnie Józef W. Stalin, nie upomniała się na szczęście o jego życie, wciąż bowiem miała nadzieję, że będzie on pisał utwory chwalące „dokonania” Związku Sowieckiego, a nie przedstawiające go w szponach szatana, jak to zostało zaprezentowane w Mistrzu i Małgorzacie. Niestety, wspomniana władza upomniała się, przykładowo, o życie Osipa E. Mandelsztama, który także chciał pozostać pisarzem, a konkretnie poetą, i pisać tak jak chciał, jak czuł. Ale o ile Gustaw Herling-Grudziński „pisarzy” i „literatów” umieszczał na tle politycznym (przynajmniej w tym fragmencie swojego Dziennika, który stał się punktem wyjścia do moich rozważań), to ja w moim szkicu mam zamiar poruszyć nieco inne, ale pokrewne sprawy. A na początku chciałbym wspomnieć o umizgiwaniu się literatów (wykorzystując słowo „literat”, podaję je, nie tylko w tym momencie, w znaczeniu podanym przez Elsę Morante) – w przypadku pisarzy nie wchodzi to w grę – do wydawców, autorów piszących recenzje wewnątrzredakcyjne, krytyków,

49


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

redaktorów czasopism, przedstawicieli gremiów przyznających nagrody. To jest do tych środowisk opiniotwórczych, które, w zależności od swoich potrzeb bądź przekonań, mogą promować bądź też „niszczyć” (cudzysłów odnośnie konkretnych przypadków nie zawsze jest wskazany) pewne utwory i pewnych autorów. Nie chcę jednak pisać obszerniej o wspomnianym umizgiwaniu się, jak i o „niszczeniu”, i poprzestać na napomknięciach o nich. Natomiast zamierzam rozpisać się nieco szerzej o postawie wobec wspomnianych środowisk opiniotwórczych, którą znamionuje pewnego rodzaju obojętność. Dobrym jej przykładem jest postępowanie wielu przedstawicieli generacji ludzi pióra urodzonych w Stanach Zjednoczonych w latach dwudziestych XX w. Choć należeli do niej również twórcy urodzeni nieco wcześniej i nieco później (posiłkuję się przykładem amerykańskim a nie polskim ze względu na tamtejszą dłuższą historię wspominanego przeze mnie w tym fragmencie zjawiska). Niezmiernie wielu było pośród nich poetów. Owi autorzy przynależeli do takich ruchów, nieformalnych szkół i kierunków jak na przykład Black Mountain College, nowojorska szkoła poetycka, grupa poetów skupionych wokół Roberta Blya. Najbardziej znane pośród nich, którego znaczenie nie ograniczało się tylko do literatury, to Beat Generation (na zachodnim wybrzeżu określane też mianem San Francisco Renaissance). Do inicjatorów tego ruchu należeli Jack Kerouac, Allen Ginsberg, William Burroughs, Neal Cassady. Zabarwiona dużą uczuciowością, erotyzmem, głosząca wyzwolenie od obowiązujących norm społecznych, niestroniąca od wulgaryzmów (niekiedy nawet lubująca się w nich), czerpiąca wiele z mowy potocznej twórczość beatników była nowością literacką w USA i nie tylko tam (w tym miejscu napomknę, tak dla porządku, że nie jestem miłośnikiem owej twórczości, natomiast interesuje mnie konkretne zjawisko z nią związane), nowością, równocześnie czerpiącą wzorce z amerykańskiej tradycji piśmienniczej. Odwoływała się bowiem, zarówno w sensie światopoglądowym jak i literackim, do twórczości Walta Whitmana, Ralpha Waldo Emersona, Henry’ego Davida Thoreau. Do utworów niezmiernie bliskich temu pokoleniu, nie tylko przedstawicielom Beat Generation, należały wiersze Williama Carlosa Williamsa. Były one przy tym im współczesne, gdyż Williams zmarł w 1963 r. W jego wierszach pociągało ich między innymi to, że był on „apologetą języka bezpośredniego i wyzbytego wielosłowia, poetyckiej ekspresji (...). Nie stronił od dosadnych, a nawet obscenicznych określeń (...)”. Preferencje środowisk dominujących w ówczesnej amerykańskiej literaturze, wyznaczających obowiązujące wzorce, były zdecydowanie inne, chociażby jeśli chodzi o słownictwo. Po przeczytaniu zapisanych powyżej słów, być może zapytasz, Szanowny Czytelniku: gdzie tu miejsce na pochwalę, jako pisarzy, dla wspomnianych grup ludzi pióra działających w Stanach Zjednoczonych? Otóż o tym, że byli pisarzami, a nie literatami (przynajmniej w początkowej fazie ruchu) świadczyła kompletna obojętność (może niekiedy udawana) dla opinii wyrażanych przez literackie czynniki decyzyjne. Efektem tego było i to, że choć ich utwory ukazywały się w niektórych niskonakładowych czasopismach, to jednak przez wiele lat nie były publikowane w postaci książek. Przykładem są powieści Kerouaca, które czas jakiś przeleżały w szufladzie. A gdy ukazały się drukiem, to nie dlatego, że autor przerobił ich pierwotne wersje tak, aby zadowolić wydawców, tylko że oni zwietrzyli dobry interes w wydaniu tekstów jednego z czołowych beatników, któremu wiele uwagi zaczęły poświęcać media. Doskonałym przykładem postępowania młodych autorów wobec opiniotwórczych środowisk związanych z literaturą, jest postawa wspomnianej już grupy poetów nazywanej nowojorską szkołą poetycką. Tę postawę można określić skrótowo dwoma słowami: róbmy swoje! W okresie istnienia owego ugrupowania (połączonego głównie koleżeńskimi więzami, o wspólnym programie nie sposób bowiem mówić), czyli w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX w., dokonania Franka O’Hary, Johna Ashbery’ego, Kennetha Kocha, Jamesa Schuylera, nie były w ogóle zauważane przez wspomniane czynniki. Na co wpływ miało i to, że owi poeci nowojorscy tych czynników… nie zauważali. Nie zabiegali o pochwały, nie wygłaszali odczytów na uniwersytetach, nie otrzymywali nagród (nie tylko tych prestiżowych), nie uczestniczyli w spotkaniach, których organizatorem była chociażby Amerykańska Akademia Sztuki i Literatury (American Academy of Arts and Letters). Publikowali natomiast w czasopismach i wydawnictwach, o których istnieniu gremia opiniotwórcze reprezentowane na przykład przez Amerykańskie Stowarzyszenie Poezji (Poetry

50


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

Society of America) nie miały pojęcia, albo, co najwyżej, które znały tylko ze słyszenia. Do tego przesiadywali w pubach Greenwich Village i East Village, gdzie nie tylko dyskutowali i plotkowali, pijąc i jedząc, ale również czytali swoje utwory, jak też pisali tak dla nich charakterystyczne, wspólne utwory poetyckie zwane kolaboracjami. Gdy brakowało zainteresowania ze strony wydawnictw i redaktorów uznanych czasopism, przedstawiciele alternatywnej literatury amerykańskiej, radzili sobie jak mogli. Swoje utwory wydawali na własny koszt bądź zakładali niewielkie oficyny wydawnicze. Klasycznym przykładem tego drugiego rozwiązania jest wydawnictwo City Lights Books, które później znacznie się rozrosło. Powoływali też do życia czasopisma, czego przykładem może być „Village Voice”. Często przy tym, dla obniżenia kosztów, stosowali rozmaite techniki powielaczowe. To, że niektórzy przedstawiciele wymienionych ruchów w późniejszym okresie zaczęli przenikać do wpływowych środowisk związanych z literaturą, jest już inną sprawą. Inną, gdyż nie dotyczy pionierskiego okresu istnienia owych ruchów. Wspomniane zjawisko, jakim jest literatura alternatywna (zdaję sobie sprawę z pewnej nieprecyzyjności tego terminu w tym kontekście), które omówiłem powyżej na przykładzie części literatury Stanów Zjednoczonych powstającej od lat pięćdziesiątych XX w., możemy obserwować po 1989 r. w Polsce. Co konkretnie mam na myśli? Ruch wydawniczy finansowany z własnych środków przez autorów. To dzięki tej możliwości, będącej po pierwsze wynikiem zniesienia monopolu wydawniczego państwa, po drugie likwidacji cenzury, niejeden autor czy niejedna autorka może bez zawstydzenia (oczywiście jeżeli widzieliby powód ku temu) spoglądać w lustro, ponieważ odpadł problem związany z dylematem, jaki miał miejsce niejednokrotnie przed wspomnianym 1989 r., a który daje o sobie znać także po tym roku, ale w przypadku kontaktów z wydawcami prywatnymi – to znaczy: iść na ustępstwa, czyli zgodzić się na żądane zmiany i ujrzeć książkę opublikowaną, czy też nie ulec wszelkim naciskom i ponieść tego konsekwencje? Publikowanie na własny koszt ma jeden minus, i to minus niezwykle istotny – są to pieniądze autorów. A tego typu pisarze czy poeci rzadko mają ich wiele. Lecz, jakby na pocieszenie, towarzyszy temu bardzo istotny plus – upragnione „dziecko”, jeśli tylko autor poświęci temu odpowiednio wiele uwagi, zawrze w sobie zamierzoną treść i nabierze wymarzonego wyglądu. Po napomknięciu na temat kosztów towarzyszących spełnianiu marzenia, wspomnę o powstającej dzięki temu literaturze. A zacznę od postawienia takiego oto pytania: czy ruch wydawniczy istniejący dzięki pieniądzom autorów (niekiedy są to środki sponsorów nie wnikających w jakikolwiek sposób w treść utworów) szkodzi literaturze? Nie sądzę, aby tak było. Lecz jeżeli nawet miałby szkodzić, to nie bardziej niż książki wydawane przez oficyny z ich własnych środków, które ukazują się nie ze względu na zawarte w nich wartości, ale ze względu na spodziewane zainteresowanie ze strony czytelników, to znaczy na zysk, a które to zainteresowanie jest odpowiednio stymulowane za sprawą, ukazujących się w rozmaitych mediach, materiałów. Także tych mających postać dosłownych reklam. Jeśli już miałbym kogoś lub coś obarczać winą (jeśli jest to odpowiednie określenie i jeśli należałoby szukać winnych), to wskazałbym na zatrważający poziom współczesnej krytyki literackiej w naszym kraju. Ta bowiem, niestety, bardzo rzadko jest w stanie pełnić swą podstawową funkcję. A ta, najpewniej nie tylko moim zdaniem, polega na oddzielaniu ziaren od plew. Choć faktem jest, że opinie co do tego, czy coś jest ziarnem czy plewą często są rozbieżne. Stan owej krytyki ma jednak istotny wpływ na to, że w Polsce, jeśli chodzi o działalność wydawniczą, ostatnie słowo, niestety, należy najczęściej do księgowych i menadżerów. * Rzecz jasna łatwiej jest zachować pisarską uczciwość – podążać własną drogą jako twórca, prezentując przy tym obojętność (autentyczną bądź udawaną), gdy w grę nie wchodzi zainteresowanie ze strony wydawców, jak też środków masowego przekazu. Łatwiejsze jest to także wówczas, gdy owo zainteresowanie daje o sobie znać, ale okazujący je nie formułują pod adresem człowieka pióra warunków dotyczących przykładowo przemilczenia pewnych tematów, złagodzenia niektórych sądów (warunki czy sugestie związane ze zmianami stylistycznymi,

51


KRYTYKA LITERACKA

2-3 2015

poprawieniem błędów merytorycznych, są jak najbardziej zrozumiałe). Łatwo, oczywiście, jest stroić się w szaty Ostatniego Uczciwego i Nieustępliwego, gdy nie stało się, i nie stoi, przed takimi wyborami (jak i wszelkimi innymi, niezależnie od czasów, w których przyszło ich dokonywać). Trudno, może nawet nie sposób, zarzucać autorski oportunizm komuś parającemu się piórem, kto deklaruje, że jest… oportunistą. Tak, racja, nieliczni to czynią (osobiście nie znam nikogo). Znacznie liczniejsi są ci, którzy twierdzą Coś zupełnie innego, a równocześnie idą na ustępstwa, aby zaistnieć... Z tym, że ów oportunizm polega także na, mniej czy bardziej świadomym, dostosowywaniu języka utworów, jak też ich tematyki, do obowiązujących aktualnie mód. A to wszystko po to, aby pisać na przykład powieści, które ze względu na treść mogą liczyć na duże zainteresowanie ze strony czytelników, co najczęściej jest równoznaczne z zainteresowaniem okazywanym przez wydawców. Ów oportunizm może zostać jeszcze „pogłębiony” przez podjęcie starań, aby utwór wzbudził zainteresowanie filmowców. * Istnienie literatury alternatywnej w obrębie literatury amerykańskiej stosunkowo szybko zostało zauważone przez tamtejszych czytelników. A przynajmniej przez znaczną ich część, szczególnie młodych. To fakt, że sprzyjały temu ruchy społeczne dające o sobie w latach 60. i 70. ubiegłego wieku, skierowane przeciw obowiązującym dotąd normom. Sprzyjała temu niewątpliwie także zdecydowanie większa niż obecnie rola słowa drukowanego. A mniejsza jego rola po 1989 r. w Polsce (zjawisko zresztą prawie ogólnoświatowe), zaowocowała między innymi ograniczeniem rynku książki, jak też czytelnictwa książek. To zaś wpłynęło w sposób zdecydowany na to, że literatura umownie nazywana przeze mnie alternatywną, a powstająca w naszym kraju za sprawą pieniędzy jej autorów, nie może (wciąż) zaistnieć w szerszych kręgach czytelniczych. A nie może, gdyż do owych kręgów, po prostu, nie dociera. * Na koniec przytoczę, jako rodzaj krótkiego podsumowania, wyimek z Dziennika Jana Józefa Szczepańskiego: „Być naprawdę pisarzem – to móc nie wydawać, jeśli okoliczności są przeciwne temu, co ma się do powiedzenia, ale niezłomnie wierzyć, że to powiedziane być musi”.

Pisanello, Luxuria, rys. piórem, ok. 1440 r., Albertina

52


Tomasz Marek Sobieraj, Epizod VII, z cyklu Krzyki, fotografia, 2006 r.


Piotr Kosiński, Bez tytułu, fotografia, obróbka cyfrowa, 2014 r.


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.