O potrzebie wielu kompetencji, wysiłku kształcenia w pandemii i lotnisku w Kąkolewie z prof. dr hab. inż. Tomaszem Łodygowskim rozmawia Mariola Zdancewicz Osiem lat przewodził Pan Politechnice Poznańskiej. Proszę powiedzieć, czy tęskni Pan do tego zajęcia? Nie tęsknię. Uważam, że kadencyjność jest bardzo dobrym rozwiązaniem, a osiem lat to wystarczająco dużo czasu, aby pewne rzeczy zrealizować, a inne zainicjować. Mam wrażenie i nadzieję, że te rozpoczęte będą kontynuowane. Jeśli chce się coś zrobić, to jest to bardzo wyczerpujące, więc konieczne są zmiany. Jeśli by się chciało tylko siedzieć, to oczywiście można nawet przez dwadzieścia siedem lat, jak Łukaszenka (śmiech). Co uznałby Pan za swój sukces? Miał Pan dużo szczęścia będąc rektorem w momencie, kiedy Politechnika obchodziła ważne jubileusze... O sukcesach mogą ewentualnie mówić inne osoby, które patrzą z boku i może potrafią docenić to, co się udało zrobić. Zwykle sukces polega na tym, że pokonuje się pewne trudności, kreowane zazwyczaj niezależnie od nas i naszego środowiska. Można, owszem, powiedzieć, że pewnym sukcesem są dokonane inwestycje, które się w tym czasie pojawiły. Miałem przyjemność uczestnictwa w powstawaniu między innymi hali sportowej, która jest miejscem dosyć niezwykłym. Za moich czasów kończyło się także inwestowanie w budynek Wydziału Technologii Chemicznej czy nowej siedziby dwóch wydziałów – Architektury i Inżynierii Zarządzania, wyjątkowego, bardzo nowoczesnego obiektu. Są to sukcesy kadencji jako takiej, jednak nie chciałbym ich przypisywać sobie, realizacja takich inwestycji to bardzo złożone zadanie. Pozyskanie środków finansowych może częściowo mógłbym przypisać sobie, ale ważniejsza od nich jest chyba atmosfera międzyludzka, a ta była udana. W obu kadencjach dobrze nam się współpracowało z dziekanami, a wcale nie jest to takie oczywiste. To był
20
wielki sukces nas wszystkich i z tego na pewno mogę się cieszyć. Mówić należy nie tyle o sukcesach, co o pokonywaniu wielu trudności. W ostatniej kadencji dokonywaliśmy zmian organizacyjnych uczelni, związanych z wprowadzeniem nowego prawa o szkolnictwie wyższym. Można by dyskutować, czy jest ono dobre, ale jesteśmy zależni od suwerena, dostajemy pewne subwencje za to, co i w jaki sposób robimy, więc przystosowaliśmy swoją organizację maksymalnie najlepiej do tego, aby mieć szanse w przyszłości, na przykład starać się o status uczelni badawczej. To były trudności, które należało pokonać. Czy jest to sukces? To, że udało się je pokonać – na pewno, ale to czy wprowadzone zmiany są do końca satysfakcjonujące, jest sprawą dyskusyjną. Cieszę się, że na wielu kluczowych stanowiskach zasiadają osoby oddane uczelni, co wcale nie jest normą, że pracownicy traktują swoje miejsce pracy jako coś szczególnego i wysoko je cenią. Czy mentalnie rozstał się już Pan z funkcją rektora? Mentalnie rozstałem się z nią już pierwszego dnia, bo byłem pewien, że mój następca będzie kontynuował dzieło. Przykro mi, że musi się mierzyć z coraz trudniejszymi sprawami – kwestia pandemii stanowi dla uczelni dużą trudność. Związane jest to zwłaszcza z podejmowaniem decyzji dotyczących prowadzenia edukacji. Z rektorem mam bardzo dobre relacje i od czasu do czasu kontaktujemy się, aby
pewne kwestie dla dobra ogólnego załatwić sprawnie. Jakie działania podjął Pan po powrocie na dawne miejsce? Nie wróciłem na swoje miejsce. Poprzednio pracowałem w Zakładzie Komputerowego Wspomagania Projektowania w Instytucie Konstrukcji Budowlanych, który prowadziłem przez kilkanaście lat. W czasie mojej kadencji rektorskiej młodsi współpracownicy „dorośli” do stosownych funkcji, zaoferowałem więc moją dawną posadę koledze – dziś prorektorowi uczelni. Uważam, że nie byłoby to dobre, gdybym wracał w to samo miejsce i próbował mieszać w już dobrze poukładanych przez moich następców garnkach (śmiech!!).