Kamień z serca

Page 1

Ostrzeżenie związane z treścią: książka zawiera krótki opis dawnej napaści na tle seksualnym (doświadczenie ofiary jest zrozumiane i otrzymuje ona wsparcie).

Mojej mamie – strasznie cię przepraszam za to, że przeszłam swoją nastoletnią fazę w dorosłym życiu podczas pandemii. Kocham cię.

Oraz Lenie – za macobraj. Спасибо (za wszystko).

Martwe ryby nie złamią ci serca

Od czterech godzin. Właśnie tak długo siedziałam w samochodzie z mamą.

Pierwsze trzy spędziłyśmy na kłóceniu się, ale w trakcie ostatniej coś nam się pomieszało i od tamtej pory siedziałyśmy w najbardziej krępującej ciszy, jaką tylko można było sobie wyobrazić.

Nawet wycieraczki są zestresowane. Przesuwają się po szybie w zastraszającym tempie, ale i tak na nic. Śnieg zaczął padać w momencie, w którym mama i ja przestałyśmy się do siebie odzywać, i od tamtej pory nie przestał.

Prawie wyskakuję ze strachu z fotela pasażera, kiedy mama pyta:

– Co to za znak? – Głos ma spanikowany i wychyla się do przodu tak daleko, jak pozwala jej na to pas bezpieczeństwa.

– Yyy, który?

W tej zamieci zlokalizowanie jakiegokolwiek kształtu jest praktycznie niemożliwe.

– Nieważne. – Włącza bezużyteczny kierunkowskaz i zjeżdża z autostrady.

– Mamo, co ty robisz?

9

– Zjeżdżam z dziewięćdziesiątki piątki – odwarkuje. – A niby na co to wygląda?

Jej słowa sprawiają, że milknę. No cóż, to oraz fakt, że nie chcę jej rozpraszać, w przeciwnym razie zginiemy w wypadku samochodowym.

Wjechałyśmy na osiedle mieszkaniowe, a śnieg pada teraz jeszcze bardziej niż przed minutą. Wielkie płatki mkną strumieniami w kierunku przedniej szyby, podświetlone reflektorami naszego subaru.

I właśnie wtedy ją widzę.

– Mamo…

Przechodzi przez ulicę. Jakaś dziewczyna w czerwonej czapce i puchowej kurtce.

Wszystkie mięśnie w moim ciele zastygają. Wbijam stopę w przybrudzony dywanik, tak jakbym mogła wcisnąć hamulec od strony pasażera i siłą woli nie dopuścić do tragedii.

Mama zerka na mnie kątem oka. Najwyraźniej nie zauważyła dziewczyny i wybiera najgorszą możliwą chwilę, aby wrócić do kłótni, na którą zmarnowałyśmy większość czasu spędzonego w aucie.

– Jesteś pewna, że ten staż jest tym, czego chcesz?

Nie robi nic, by zatrzymać samochód.

– Mamo!

Zaraz w nią uderzymy.

– MAMO, PATRZ NA DROGĘ!

– KURWA MAĆ!

Dziewczyna również nie zauważa momentu, w którym nadjeżdżamy, bo odwraca głowę zszokowana i patrzy prosto na mnie.

Czas staje w miejscu.

Zabijemy ją.

I to wszystko moja wina. Gdybym nie była taka okropna dla mamy przez całą drogę, nie byłaby taka wściekła i rozkojarzona. A gdyby nie wściekłość i rozkojarzenie, nie byłybyśmy

10

teraz na kursie kolizyjnym z prawdziwym, żywym (jak na razie) człowiekiem.

Oczywiście, nie odpowiadam za śnieżycę, ale sytuacja w co najmniej osiemdziesięciu pięciu procentach powstała z mojej winy.

Bo, rzecz jasna, po całym tym gównie, przez które przeszłam w zeszłym tygodniu, równie dobrze mogłabym dodać do listy zabójstwo. *

– Jesteś pewna, że nic ci nie będzie? – spytała wcześniej podczas podróży mama, gdy mijałyśmy po drodze nudny ciąg fabryk leżących przy autostradzie prowadzącej z New Jersey. Przyglądała mi się o wiele za długo, zanim znów przeniosła wzrok na drogę.

– Tak, nic mi nie będzie.

– Nie podoba mi się, że spędzisz Boże Narodzenie z dala od domu.

– Nic mi nie będzie – powtórzyłam, zaciskając zęby.

– Nigdy wcześniej nie wyjeżdżałaś na święta. Wiesz o tym? Nigdy.

– Przecież my nawet ich nie obchodzimy – przypomniałam jej, co wydawało się całkowicie bezużyteczne, biorąc pod uwagę ilość żydowskiego poczucia winy, które próbowała we mnie wzbudzić przez całą drogę.

– Bez różnicy, Shani. To święta – mówiąc to, zjechała odrobinę na sąsiedni pas, a przejeżdżająca obok zielona mazda zatrąbiła na nas. Pokazała kierowcy faka.

– Na pewno? Czy to na pewno są święta? – Minął nas jakiś samochód w jaskrawym kolorze. – Chanuka już się skończyła, a to i tak jedna wielka bzdura. Wymyślili ją amerykańscy kapitaliści, żeby żydowskie dzieciaki mogły poczuć się włączone w chrześcijańską hegemonię.

11

Byłam z siebie dumna za użycie słowa „hegemonia”.

– To tego uczą was w tym college’u?

– Nie – odparłam, lekko nadąsana. – Od zawsze tak myślałam.

– No tak, bo ty od zawsze nienawidziłaś prezentów, które dawałam ci przez te osiem dni – odparowała, po czym znowu zjechała z drogi, tylko że tym razem na pas po drugiej stronie, więc wszystko się jakby wyrównało.

– Jezu, dobra, daj już spokój.

Westchnęłam głośno i skrzyżowałam ręce na piersi. Wiedziałam, że moje zachowanie jest dziecinne, agresywne i ogólnie okropne. Cokolwiek by powiedziała, nie przekona mnie do tego, żebym została na święta w domu w Queens. Mama i ja skakałyśmy sobie do gardeł od chwili, w której odebrała mnie z college’u po skończonym pierwszym semestrze, zaledwie trzy krótkie (a jednocześnie ciągnące się w nieskończoność) dni temu.

Może zrozumiałaby, gdybym jej powiedziała, dlaczego zachowuję się w ten sposób, ale nie mogłam tego zrobić.

Jeśli miałam być szczera, to doskonale wiedziałam, jak zareagować na pytanie mamy: „Jasne, pewnie, z przyjemnością zostanę w domu na święta. Ale skoro już o tym wspominasz, myśl o byciu zamkniętą w naszym mieszkaniu na ferie zimowe sprawia, że mam ochotę wyrwać sobie wszystkie zęby, jeden po drugim”.

Przez te trzy dni pobytu w domu moim jedynym zajęciem było unikanie wzroku mamy i odpowiadanie monosylabami na jej całkowicie uzasadnione pytania. Cofnęłam się do bycia nieznośnym bachorem.

Bo gdy idziesz do college’u, nikt tak naprawdę nie mówi ci o tym, że nawet kiedy po pierwszym semestrze czujesz się tak, jakby ktoś sprał cię na kwaśne jabłko i odebrał wszelką wiarę w ludzkość, powrót do domu ani trochę nie poprawia samopoczucia. Na kanapie nie ma już wgniecenia w kształcie twojego tyłka, podłoga trzeszczy w miejscach, w których wcześniej nie

12

trzeszczała, a mama zamienia miejscami szafkę z kubkami na szafkę z talerzami (o co, rzecz jasna, stale się kłócicie, bo wykorzystujesz każdą okazję, aby być wobec niej wrednym gówniarzem).

A cała moja złość – w ogóle cała ta sytuacja – powstała z powodu Sadie.

*

W czwartek Sadie powiedziała mi, że mnie kocha. Byłam zbyt wystraszona, żeby wcześniej wyznać, że ja też ją kocham, bo uznałam, że trzy miesiące to zdecydowanie za szybko. Zaczęłyśmy się umawiać dwa dni po spotkaniu orientacyjnym dla studentów pierwszego roku, a ja wiedziałam, że zakochałam się w niej zaraz potem.

W pierwszym semestrze wypracowałyśmy sobie idealną rutynę: przesiadywałyśmy w jej pokoju w akademiku, gdy akurat nie było jej współlokatorki, i oglądałyśmy Netflixa. Skupiłyśmy się głównie na programach, w których uczestnicy rywalizowali ze sobą w różnych twórczych dziedzinach, ale zdążyłyśmy też obejrzeć wszystkie filmy z kategorii LGBTQ.

Oczywiście oprócz tych, w których kobiety uprawiały seks. Dziwnie i niezręcznie byłoby oglądać innych ludzi robiących coś, co same za bardzo bałyśmy się zrobić.

A przynajmniej ja za bardzo się bałam.

Ale nawet kiedy po prostu przesiadywałam w jej towarzystwie, oglądając telewizję i czując, jak szyja boli mnie od opierania się o jej ramię, czułam szarpnięcie w piersi i wiedziałam, że to miłość.

Byłam uosobieniem wszystkich stereotypów o lesbijkach w jednym, ale miałam to gdzieś. W końcu nie bez powodu były stereotypami. Wyobrażałam sobie nasze wesele, rustykalne i kameralne. Żadna z nas nie będzie ubrana na biało, a wszyscy goście wyjdą z imprezy z komentarzami w stylu: „To całkowicie

13

odmieniło moją koncepcję tego, czym jest wesele i szczerze mówiąc, czym powinno być!”.

– Nie do końca w to wierzę – powiedziała Sadie w ów czwartek – ale uznałam, że powinnaś wiedzieć.

– Co takiego? – spytałam, spoglądając na nią ze swojego ulubionego miejsca na jej ramieniu. Wiedziałam, że to, co zamierza powiedzieć, będzie na poważnie, bo zapauzowała Va banque.

Spojrzała prosto przed siebie i powiedziała:

– Że cię kocham.

Bezzwłocznie odwzajemniłam się tym samym.

Jednak zaraz po tym wyznaniu ogarnął mnie spory stres, bo skoro byłyśmy w sobie zakochane, to następnym logicznym krokiem był seks. A ponieważ jeszcze nigdy go nie uprawiałam, uznałam, że muszę się do tego odpowiednio przygotować.

Wyguglowałam więc trochę kluczowych słów w bardzo dyskretnej wyszukiwarce. Nawet obcięłam paznokcie na krótko, bo wiedziałam, że queerowe kobiety powinny tak robić. Kiedy jednak naszedł moment, w którym miałyśmy uprawiać seks, żadne z moich przygotowań nie miało znaczenia. A to dlatego, że…

Jezu, co za żenua.

No dobra. Dwa dni po wyznaniu sobie miłości uprawiałyśmy seks po raz pierwszy i jak się okazało, był to również nasz ostatni raz. W niedzielę wysłała mi wiadomość, że musimy pogadać, a godzinę później zerwałyśmy. Dwie godziny po naszym zerwaniu byłam w drodze do domu na zimowe ferie.

Nie jestem w stanie teraz o tym myśleć, w przeciwnym razie zwymiotuję.

Najgorsze jest to, że nawet nie jestem wściekła na Sadie. Gdyby siedziała tu ze mną w aucie, najpewniej błagałabym, żeby przyjęła mnie z powrotem. A to dlatego, że jestem żałosna, a ona była pierwszą dziewczyną, z którą kiedykolwiek się umawiałam.

Nie powiedziałam mamie o Sadie, więc pewnie myśli, że jestem smutna i zła bez powodu. Chciałam opowiedzieć jej

14

o naszym związku w trakcie ferii, ale skoro zerwałyśmy, to nie ma takiej potrzeby.

Musiałabym powiedzieć jej, że umawiałam się z dziewczyną i że w ogóle podobają mi się dziewczyny, a skoro już o tym mowa, to rzeczona dziewczyna i ja nie jesteśmy już w związku, ponieważ siedemdziesiąt dwie godziny po tym, jak wyznałyśmy sobie miłość, coś poszło strasznie nie tak.

– Wiesz, zawsze możesz zostać – powtórzyła moja mama po raz enty.

– Co?

– Jeszcze nie jest za późno. Nadal mogę zawrócić. – Podkreśliła powagę swojej wypowiedzi ostrym skrętem w lewo, co spotkało się z chórem trąbiących klaksonów i rękami pozostałych kierowców uniesionych w geście zbiorowego faka.

– Nie mogę – odparłam beznamiętnym głosem, którego u siebie nienawidziłam. – Muszę zaliczyć ten staż.

– Niczego nie musisz.

– Cóż, na pewno nie wracam do Nowego Jorku. To dla mnie niesamowita szansa. Masz pojęcie, ilu studentów pierwszego roku dostało się kiedykolwiek do tego laboratorium?

Gdy nie odpowiedziała, dodałam:

– Jeden. Tylko ja. Będę mogła studiować ewolucję ryb z najlepszym na świecie paleoichtiologiem. Więc nie, nie mam zamiaru zostawać w domu.

Mama milczała przez chwilę, a mnie przeszło przez myśl, że w końcu postawiłam na swoim, dopóki nie powiedziała:

– Skoro zamierzasz badać martwe zwierzęta, to dlaczego nie dinozaury? Wszyscy kochają dinozaury.

– Na litość boską, mamo. Przestań już, naprawdę.

Ona nigdy nie zrozumie, jak niewiarygodny był fakt, że dostałam się na staż do Instytutu Smithsonian. Doktor Charles Graham jest najsłynniejszym paleoichtiologiem – naukowcem zajmującym się badaniem wymarłych gatunków ryb oraz ich ewolucją – na świecie, a ja będę miała niepowtarzalną okazję

15

współpracować z nim przez miesiąc. Rzecz jasna, bycie paleoichtiologiem sprawia, że nie jest tak megapopularny jak, dajmy na to, jakiś słynny kot z Instagrama, ale mniejsza o to.

No dobra, dostanie się na ten staż to dla mnie coś znacznie więcej niż tylko możliwość współpracy z doktorem Grahamem. Pogubiłam się mocno w ostatnim semestrze. Osoba, którą byłam przez pierwsze osiemnaście lat mojego życia, zniknęła.

Od momentu, w którym zaczęłam spotykać się z Sadie, to właśnie na niej skupiłam całą uwagę.

Ale to już przeszłość. Postanowiłam, że nigdy więcej z nikim się nie umówię. I analogicznie nigdy więcej nie będę uprawiać seksu, bo on wszystko niszczy. Rezygnuję z obu tych rzeczy. Od tej pory będę żydowską wersją chrześcijańskiej zakonnicy.

Praca w laboratorium będzie dla mnie idealnym zajęciem. Skupię się na martwych rybach. Martwe ryby nie złamią ci serca. Mogą jedynie nauczyć nas wiele o świecie i o tym, co znaczy w nim żyć. W dodatku są martwe od milionów lat i pod tym względem mają niesamowite szczęście.

Aż do momentu, w którym mama nie zjechała z zaśnieżonej autostrady, byłam przekonana, że mój pobyt w Waszyngtonie będzie monotonny i nijaki. Idealna kontynuacja semestru spędzonego z Sadie.

Jednak teraz zaglądamy śmierci w oczy.

A ona odwzajemnia nasze spojrzenie, nosząc na głowie czerwoną czapkę.

Za chwilę zostanę morderczynią.

Samochód mknie w stronę dziewczyny, a jej neutralny wyraz twarzy w sekundę ustępuje miejsca totalnemu przerażeniu.

Mama w końcu ją zauważa i rozpaczliwie próbuje wcisnąć hamulec. Przydusza go stopą raz za razem, ale śnieg i lód sprawiają, że auto za nic nie chce się zatrzymać.

I wtedy rozlega się łupnięcie.

Uderzenie.

Niezbyt mocne, a jednak. Uderzenie.

16

Uderzyłyśmy samochodem w człowieka.

Dziewczyna w czapce znika nam z oczu, a ja wstrzymuję oddech, pewna, że nie żyje. Razem z mamą siedzimy na swoich fotelach jak wmurowane.

Lecz wtedy dziewczyna podnosi się, staje przed samochodem, otrzepuje się ze śniegu i zaczyna wrzeszczeć.

Gruba karoseria subaru uniemożliwia mi dokładne zrozumienie jej słów, ale są bardzo podobne do: „Co ty, kurwa, wyprawiasz?!”, „Jaja sobie robisz?!” i „Mogłam umrzeć!”.

Uderza pięścią w maskę, nie przestając wrzeszczeć.

Siedzę jak oniemiała.

Jest mniej więcej w moim wieku, z wielkimi oczami i półprzezroczystą białą skórą, która zdaje się lśnić w blasku rzucanym przez światła drogowe. Cała ta scena jest dziwnie… piękna?

Wyrzucam z głowy tę myśl, gdy mama otwiera drzwi, aby sprawdzić, jak się czuje nasza ofiara. Jednak gdy tylko wysiada z samochodu, dziewczyna wrzeszczy:

– Co jest, do cholery?! – Znów uderza pięścią w maskę. –Wsiadaj do tego pieprzonego samochodu!

Mama zamyka drzwi.

Dziewczyna oddala się wielkimi krokami, ale zanim zdąży znaleźć się zbyt daleko, odwraca się w naszą stronę, po czym patrzy mi prosto w oczy i pokazuje środkowy palec.

Mama i ja milczymy przez dłuższą chwilę.

– Cóż – mówi, kładąc ręce na kierownicy. – Mam nadzieję, że nie wszyscy w Waszyngtonie są tacy jak ona.

Pięćdziesięcioletnie demony seksu

Mama i ja nie rozmawiamy aż do końca krótkiego odcinka drogi, jaki pozostał do naszego miejsca docelowego. Myślałam, że poruszy temat tego, że prawie potrąciłyśmy kogoś ze skutkiem śmiertelnym, ale jak na razie milczy.

Zatrzymuje się przy urokliwej willowej ulicy i wyłącza silnik, ale moje serce dalej łomocze jak oszalałe. Próbuje wyskoczyć mi z klatki piersiowej od momentu, w którym uderzyłyśmy w tamtą dziewczynę.

Sęk w tym, że w pewnym sensie cieszą mnie te palpitacje. Po raz pierwszy od wielu dni nie jestem zła ani smutna. Choć wiem, że brzmi to okropnie, czuję się podekscytowana. Może jednak ta ekscytacja nie jest taka straszna, bo w końcu dziewczynie nic się nie stało.

Mimo to nie potrafię przestać o niej myśleć. Wyraz, który pojawił się na jej twarzy tuż po wypadku, to, jak przeszedł z szoku w strach, a potem w furię, utrwalił się pod moimi powiekami jak na kliszy. Gdy ujrzałam na jej twarzy te znajome emocje, prawie zapragnęłam jej pomóc. Wysiąść z samochodu i odprowadzić ją do domu. Upewnić się, że jest cała i zdrowa.

19

A ponieważ to ja sama jestem swoim najgorszym wrogiem, nie mogę również przestać myśleć o tym, jaka była śliczna.

Co jest naprawdę potworne i mam tego świadomość.

Shani, weź się w garść – ze wszystkich ludzi to właśnie ty powinnaś wiedzieć najlepiej, że to terytorium, na które już więcej się nie zapuszczamy.

Nie możesz myśleć w ten sposób o każdej ślicznej dziewczynie, w którą wjeżdżasz samochodem. Zapanowałby chaos. Nie dałabyś rady tak żyć.

– Wydaje mi się, że to tutaj – mówi mama, wskazując dom po drugiej stronie ulicy.

Jest kwadratowy, dwupiętrowy, porasta go bluszcz i ma fasadę z ciemnoczerwonej cegły przyprószonej śniegiem, przez co wygląda jak wyjęty ze świątecznej pocztówki.

Z jakiegoś powodu zwyczajna uwaga mamy przełącza pstryczek wściekłości w moim mózgu. Żałuję, że nie mogę nad nią zapanować, ale moja reakcja jest odruchowa.

– Wydaje ci się? – pytam. – Przecież mówiłaś, że już tu kiedyś byłaś.

Krzywię się na dźwięk słów wychodzących z moich ust.

Nie jestem złym człowiekiem.

A przynajmniej tak mi się wydaje. Po prostu o wiele łatwiej mi wyładować na mamie wściekłość na Sadie, niż zrobić coś bardziej sensownego.

– Owszem – odpowiada mama. – W latach dziewięćdziesiątych. – Przysuwa się bliżej szyby, jakby to miało jej pomóc w lepszej identyfikacji. – Tak, to na pewno tutaj.

Przewracam oczami, mając świadomość, że wyglądam jak karykatura gniewnego nastolatka, i ani trochę się tym nie przejmując.

Ta cała sprawa z zakwaterowaniem w Waszyngtonie została ogarnięta bez mojego udziału. Przez cały pierwszy semestr tkwiłam w czymś w rodzaju transu z powodu Sadie, więc nie martwiłam się takimi rzeczami jak znalezienie lokum na czas stażu, bo nie wydawało mi się to takie ważne.

20

I choć mama nie kryła się z tym, że chciałaby, abym została w domu na ferie, to pofatygowała się, by znaleźć mi mieszkanie. Kilka tygodni temu wysłała mi wiadomość o treści: „Beatrice, psiapsiółka twojej prababci, mieszka w DC & powiedziała, że możesz u niej kimać”. (Moja mama pisze w ten sposób, bo wydaje jej się, że jest fajna. Nawet nie wiem, od czego zacząć).

Podczas gdy mama bierze kurtkę z tylnego siedzenia, wyskakuję z fotela pasażera i podbiegam do wejścia, by wcisnąć dzwonek. Kilka sekund później drzwi otwierają się ze skrzypnięciem.

– Hej, lala – odzywa się wiekowo wyglądająca staruszka.

Muszę schylić głowę tak nisko, że prawie dotykam brodą klatki piersiowej, aby móc spojrzeć jej w oczy. W młodości na pewno nie była wysoka, ale teraz stała się całkiem malutka, pewnie przez upływ czasu i grawitację.

– Co tu robisz w taki ziąb? – pyta, po czym chwyta mnie za ramię żylastą i bardzo mocno pomarszczoną dłonią i wciąga do środka z zaskakującą siłą.

Dom ma niski sufit, tak jakby zbudowano go w XIX wieku, gdy społeczeństwo było o wiele niższe niż teraz z powodu szkorbutu lub innej przypadłości z dawnych czasów. Jest wprost idealny dla tej kobiety, która posyła mi promienny uśmiech, stojąc obok bogato zdobionych drewnianych schodów. Głową ledwie sięga poręczy.

– Kim ty właściwie jesteś? – pyta ze śmiechem przypominającym szczek. – Chyba cię nie znam, ale jeśli to nieprawda, to możesz strzelić mnie w twarz i powiedzieć: „Beatrice, ty stara prukwo, poznałyśmy się trzydzieści lat temu”. Choć sądząc po twoim wyglądzie, pewnie masz jakieś dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat. Dzieciak z ciebie, i tyle. I zanim wyjedziesz mi tu z tekstem: „Beatrice, jestem dorosła”, muszę cię uprzedzić, że każdy osobnik poniżej pięćdziesiątki to dzieciak. Taka jest prawda! –Znów wybucha śmiechem i bierze głęboki wdech.

Nie mam bladego pojęcia, co jej na to odpowiedzieć ani czy faktycznie chciała, żebym ją uderzyła, więc mówię:

21

– Eee, jestem Shani.

– Głośniej, lala.

– JESTEM SHANI.

– Dobra, dobra, po co te krzyki?

– Jestem Shani – powtarzam, starając się trafić w intonację, której ta kobieta – Beatrice – nie uzna za obraźliwą.

– Bardzo ładnie, lala – mówi, a ja nabieram pewności, że już nigdy nie zwróci się do mnie po imieniu i będzie mnie po prostu nazywać „lalą”, co jest nawet bardziej niż w porządku. – A co tu robisz, jeśli mogę wiedzieć?

Chrząkam dyskretnie.

– Będę u ciebie mieszkać? Przez miesiąc?

Tak szybko wyciąga ręce, by chwycić mnie za ramiona, że boję się, czy przypadkiem coś jej nie opętało.

– Jesteś wnuczką Sandy? Powinnam się była domyślić po włosach!

Owe włosy, o których wspomniała, są czarne i grube, z niesfornymi kosmykami fruwającymi na wszystkie strony. Mają je wszyscy w rodzinie Levine. Moje są obcięte na krótko (wynik decyzji, którą podjęłam dwa dni po tym, jak odkryłam, że jestem lesbijką) i otaczają głowę niczym lwia grzywa.

– Jak się miewa ta stara prukwa? Rany boskie, czemu nic nie mówiłaś?

Nie mam serca powiedzieć jej, że Sandy, moja prababcia i jedyna osoba łącząca nas z Beatrice, umarła ponad dziesięć lat temu.

Na szczęście wcale nie muszę, bo w tym samym momencie pojawia się mama, strzepując śnieg z butów. Beatrice wypuszcza mnie z uścisku i staje jak wryta.

– Mała Rachie?

– Ciocia Bea! – wita się mama, ściskając Beatrice tak mocno, że boję się, że przełamie ją na pół.

Jestem zaskoczona, że mama nazywa ją „ciocią”, biorąc pod uwagę fakt, że nigdy wcześniej jej nie spotkałam. Dziwnie jest

22

konfrontować się ze świadomością, że mama miała swoje życie, zanim się urodziłam.

– Zaraz zawołam resztę – mówi Beatrice. – Będą wniebowzięte! – Bierze głęboki wdech i krzyczy: – Chodźcie przywitać się z nową lalą, która zatrzyma się u nas na jakiś czas! – jakby prowadziła motelik dla półmetrowych lalek American Girl, a ja byłabym jej nowym nabytkiem w kolekcji.

Mama wspominała, że mieszkają tu inne dziewczyny, ale zaczęłam o tym myśleć dopiero w momencie, w którym zobaczyłam, jak zbiegają ze schodów.

Obie są mniej więcej w moim wieku. Jedna ma na sobie koszulkę z nazwą uczelni „American University”, ciemnobrązową skórę i włosy zaplecione w długie bokserskie warkocze związane w kok na czubku głowy. Obejmuje ramieniem Beatrice, która posyła jej promienny uśmiech. Druga dziewczyna siada na ostatnim schodku i kiwa głową na powitanie. Ma śnieżnobiałą skórę upstrzoną piegami oraz bujne blond włosy związane w niski kucyk na karku.

– Aniołki, to nasza nowa lala – mówi Beatrice, nie używając ani jednego imienia, aby nas sobie przedstawić.

Dziewczyna obejmująca Beatrice najwyraźniej jest tego samego zdania, bo mówi:

– Jestem Lauren.

– Tasha – dziewczyna ze schodów odzywa się z akcentem, którego nie rozpoznaję.

– Shani.

– Jesteś tu z powodu szkoły? – pyta Lauren. – Wiem, że wiosną w American jest mnóstwo transferów z innych uczelni i na twoje szczęście prowadzę spotkania zapoznawcze dla takich studentów, które pokochasz. Jesienią urządzamy piknik, ale w styczniu nikt nie ma ochoty stać przy grillu. Pomyślałam więc o imprezie składkowej, tyle że ostatnim razem nikt nie przyniósł ani jednego dania z warzywami.

23

Gdy kończy swoją wypowiedź, zastanawiam się przez chwilę, czy umiejętność mówienia monologiem jest warunkiem niezbędnym do zamieszkania w tym domu, czy po prostu czymś, co połączyło ze sobą Beatrice i Lauren.

– Nie przenoszę się – mówię. – Wybacz – dodaję, bo czuję się źle z tym, że popsułam jej plan ze składkową imprezą.

– Nadal możesz przyjść, pod warunkiem że przyniesiesz ze sobą talerz surowych warzyw.

– Lala, daj jej odetchnąć! – Beatrice ściska Lauren, a potem zaciska palce na moim ramieniu z siłą imadła. – Oddychaj, lala!

Wygląda na śmiertelnie poważną, więc odstawiam szopkę z nabieraniem wielkich haustów powietrza i głośnym wydychaniem.

– Ha! I w dodatku jest zabawna. Będziesz tu idealnie pasować.

Tasha trzyma się rękami za głowę, a Lauren zerka na nią i parska śmiechem.

– No, to skoro już się poznałyście, opowiecie jej o zasadach, jakie tu panują? – pyta Beatrice, wypuszczając mnie z uścisku rąk.

Staram się zachować neutralny wyraz twarzy, ale nie tego się spodziewałam. Nikt nie mówił, co mam robić ani jak żyć, od czasu, gdy ubiegłego lata wyjechałam do college’u. Owszem, w akademikach obowiązuje regulamin, ale bardziej na zasadzie… lekkiej sugestii niż faktycznych wymagań. Niemal każdy pije, pali papierosy oraz świeczki i ma nielegalnego zwierzaka albo dwa.

Ale kiedy kobieta w wieku Beatrice ma jakieś zasady, nie można ich ot, tak po prostu nie przestrzegać. Rozczarowanie jej byłoby jak rozczarowanie mojej (pra-) babci. I jeśli mam być szczera, to te zasady są mi potrzebne. Chcę, by ktoś powiedział mi, co mam robić, żebym nie spieprzyła wszystkiego tak jak przez ostatnie trzy miesiące.

Słucham zatem uważnie, gdy Lauren mnie instruuje:

24

– Nie hałasujemy późnym wieczorem, wynosimy śmieci, gdy kosz jest pełny, i sprzątamy po sobie w kuchni. – To wszystko wydaje się oczywiste, a nawet normalne. – I nigdy nie sprowadzamy do pokoju żadnych chłopaków.

Ostatnie zdanie sprawia, że prawie wybucham głośnym śmiechem. Jednak zamiast to zrobić, poprawiam je w myślach na: „nigdy nie sprowadzamy do pokoju żadnych dziewczyn”, i od razu poprawia mi się samopoczucie. Autentycznie chcę odciąć się od życia na cały miesiąc, a teraz muszę przestrzegać zasady, która mi to nakazuje.

– Brzmi okej.

– Fantastycznie, lala – mówi Beatrice. – A teraz chodź, pokażę ci twój pokój.

Wspina się po schodach, pokonując je po dwa naraz, a ja muszę przyspieszyć, żeby nadążyć. Rozpraszają mnie jednak obrazy na ścianach wzdłuż schodów. Wiszą tu krzyże i portrety świętych, a także świąteczne dekoracje – girlandy, lizaki w kształcie lasek oraz kilka stroików. Zaczynam się martwić, że jest bardzo religijna i że chociaż przyjaźniła się z moją prababcią, to rozczaruje się na wieść, że jestem Żydówką.

Wtedy docieram do szczytu schodów, gdzie wisi beżowa tabliczka z napisem z pogrubionych drukowanych liter, głosząca: „ALKOHOL: PONIEWAŻ ŻADNA GENIALNA HISTORIA NIE ZACZĘŁA SIĘ OD TEGO, ŻE KTOŚ JADŁ SAŁATKĘ”, i od razu czuję się znacznie bardziej komfortowo.

Gdy razem z mamą docieramy na pierwsze piętro, Beatrice czeka już na nas przy otwartych drzwiach.

– To twój pokój, lala.

Jest znacznie większy, niż się spodziewałam: stoi tu wielkie łoże małżeńskie, dwie komody i dwa stoliki nocne. Wszystkiego jest po dwa.

– Wcześniej była tu główna sypialnia, jeszcze w czasach, gdy żył mój mąż. – Beatrice siada na krawędzi łóżka. Siadam obok niej.

25

– Bardzo mi przykro.

– Niepotrzebnie. Umarł pięćdziesiąt lat temu. – Beatrice rozgląda się z tęsknotą po pokoju. – Stworzyliśmy tu naprawdę dużo pięknych wspomnień.

– Rozumiem – odpowiadam, bo wydaje mi się, że właśnie takie rzeczy mówi się pogrążonej w zadumie starszej kobiecie.

– Cała szóstka moich dzieci została poczęta w tym pokoju.

Zrywam się z łóżka, patrząc na mamę wielkimi jak spodki, pełnymi niedowierzania oczami. Odwzajemnia się tym samym. Nasza kłótnia na chwilę odchodzi w niepamięć.

– A ty gdzie śpisz, ciociu? – pyta szybko mama. – Skoro Shani zajmie ten pokój.

– Na strychu – mówi Beatrice. – Nie byłam w stanie tu zasnąć od czasu śmierci męża. Ale cieszę się, że ktoś ten pokój właściwie wykorzysta.

Czuję, jak twarz mi płonie. Z pewnością nie będę go „właściwie wykorzystywać” w ten sam sposób, w jaki Beatrice i jej mąż poczęli szóstkę swoich dzieci. Gwoli przypomnienia: jestem żydowską zakonnicą.

Ale, na litość boską, chyba muszę spalić całą pościel.

– Hmm, tak, chyba pomogę Shani się rozpakować – mówi mama o wiele przyjemniejszym głosem niż ten, którego używała w rozmowie ze mną przez cały dzień. Nie wiedzieć czemu mam przeczucie, że obie tylko czekamy, aż Beatrice wyjdzie z pokoju, żeby móc znowu się kłócić. – Dzięki za pomoc, ciociu.

– Ależ nie ma za co, lala. Gdybyście mnie potrzebowały, będę na górze.

I to mówiąc, Beatrice wychodzi, po czym wspina się po schodach na strych.

Mama odwraca się do mnie plecami, oglądając komodę i rodzinne zdjęcia, na których uwieczniono co najmniej kilkoro z dzieci poczętych w tym pokoju.

26

– Ja pierdzielę. – Bierze do ręki oprawione w ramkę zaproszenie i przysuwa je pod nos.

– Co znowu?

Odwraca ramkę, żeby mi je pokazać. Na zdjęciu widać młodą Beatrice. Ma gładką skórę i włosy upięte w wytworną staromodną fryzurę.

– O co ci chodzi? – pytam. – Przecież to tylko Beatrice w młodości.

– Nie. Zobacz, co jest napisane pod spodem.

Przysuwam się bliżej i czytam: „Zapraszamy do świętowania dziewięćdziesiątych urodzin Beatrice Mancini!”.

– Ona ma dziewięćdziesiąt lat? – pytam z podziwem.

Przed chwilą na własne oczy widziałam, jak ta kobieta przeskakuje po dwa stopnie naraz. To niemożliwe, żeby miała prawie setkę na karku.

– Nie, nie, nie, spójrz na datę uroczystości – mówi mama.

Przysuwam się bliżej, aby odczytać drobny druczek.

Przyjęcie z okazji jej urodzin odbyło się ponad sześć lat temu.

– Ma dziewięćdziesiąt sześć lat?! – pytam, prawie krzycząc.

– Niewiarygodne, prawda?

Przytakuję, po czym rozglądam się po pokoju, czując, jak moje zainteresowanie osobą Beatrice rośnie.

– Poznała twoją prababcię w college’u – dodaje mama. – To pokazuje, że przyjaźnie nawiązane w szkole mogą być na całe życie.

Próbuje podtrzymać moje spojrzenie, ale po tej ostatniej uwadze gniew we mnie powraca. Moje doświadczenia z college’u polegały mniej na „przyjaźni na całe życie”, a bardziej na „byłej dziewczynie, która sprawi, że powrót na wiosenny semestr będzie istnym koszmarem”.

Tyle że mama nie ma o tym pojęcia. O niczym nie wie. I nie mogę winić jej za próbę wyciągnięcia ze mnie czegokolwiek, nawet jeśli nigdy jej się to nie uda.

27

– Czy możemy się po prostu rozpakować? – pytam.

– Jasne. Nie ma sprawy.

Po kilku wyjątkowo krępujących chwilach poświęconych na rozwieszanie moich ubrań mama pyta:

– Chcesz inną pościel? Mogę ci kupić.

– Co? Nie. Nie musisz – mówię, choć jeszcze przed chwilą myślałam o puszczeniu tego łóżka z dymem.

– Po prostu chcę pomóc.

– Nie musisz.

Znów zapada między nami cisza.

Trochę to trwa, ale kiedy kończymy rozpakowywać rzeczy, mama siada i wzdycha.

– Muszę coś zjeść.

Wzruszam ramionami.

– W porządku.

– Jeśli nie jesteś głodna, to nie ma sprawy, ale ja umieram z głodu.

– Przecież powiedziałam, że w porządku.

Kręci głową z politowaniem, po czym zakłada okulary do czytania i przez minutę przewija coś w telefonie.

– Niedaleko jest kawiarnia, otwarta do późna. Możemy się przejść.

Choć nadal pada śnieg, postanawiam, że nie będę się z nią kłócić, więc brniemy razem przez śniegową breję do miejsca znanego jako Wielki Niebieski Pies. Lokal od razu przypada mi do gustu. Jest ciepło, przytulnie i pachnie kawą – to trzy najważniejsze rzeczy cechujące dobrą kawiarnię. Zaczynam myśleć, że może jednak faktycznie skuszę się na coś do zjedzenia, ale potem spoglądam na stojące za szybą wypieki i zauważam gigantyczne ciasto marchewkowe.

Żołądek wywraca mi się na drugą stronę i czuję w ustach posmak żółci.

Wiem, że to dziwaczna i niespotykana reakcja na wypieki cukiernicze, ale podobnie jak z innymi rzeczami obecnie ta

28

również ma związek z Sadie. Podczas naszej pierwszej „randki” w uczelnianej stołówce Sadie i ja zjadłyśmy gównianej jakości pizzę, a następnie podzieliłyśmy się kawałkiem ciasta marchewkowego.

Właśnie wtedy odkryłam, że gdy się śmieje, chrumka jak prosiak, że jest inteligentna, piękna i…

Krew gotuje mi się w żyłach, aż w końcu zostaje w nich tylko koncentrat z krwinek i wściekłości. Przytulna kawiarnia staje się miejscem z piekielnego koszmaru, a ja mam ochotę stłuc pięścią szklaną witrynkę i rozwalić ciasto marchewkowe na kawałki.

– Shani – mówi mama, przykuwając moją uwagę.

– Co?

– Ten młody człowiek zapytał, na co masz ochotę. – Wskazuje na dzieciaka stojącego za ladą. Wygląda, jakby godzinę temu skończył okres dojrzewania – jest chudy i tyczkowaty, z twarzą pokrytą pryszczami i pustym, obojętnym spojrzeniem.

– Na nic – zwracam się do mamy. – Nie jestem głodna – mówię do dzieciaka.

– No dalej, musisz coś wziąć – nalega mama, a dzieciak kiwa głową odrobinę zbyt ochoczo.

– Przestań – rzucam przez zaciśnięte zęby, jakby to mama zawstydzała mnie przed tym biednym dzieciakiem, który musi pracować w śnieżycę, a nie ja ją.

– Zje drożdżówkę z nadzieniem morelowym – mówi mama nastoletniemu sprzedawcy, który wkłada rękawiczki i sięga po ciastko.

– Nie zjem – mamroczę pod nosem.

Ale kiedy tylko mama płaci i siadamy przy małym stoliku przy oknie, od razu wgryzam się w drożdżówkę.

– Ostatnia szansa – mówi mama po minucie.

– Na co?

– Na powrót do domu. – Upija łyk kawy z wielkiego kubka z rzeczonym Wielkim Niebieskim Psem.

29

– Przecież już ci powiedziałam, że nie mogę – przypominam, ale przywracający siły witalne kęs drożdżówki najwyraźniej wyłączył guzik odpalający wściekłość, bo brzmię jak bardziej przybita i zrezygnowana. – Idę na staż.

– Jeśli zmienisz zdanie…

– Nie zmienię.

Unosi dłoń w obronnym geście.

– Wiem, wiem. Ale w razie gdybyś zmieniła zdanie, od razu po ciebie przyjadę.

Nie mam pojęcia, dlaczego jest dla mnie taka dobra. Wolałabym, żeby była tak samo wredna jak ja, by nie przeszkadzało mi to, jak się zachowywałam.

Po jakiejś minucie odzywa się cicho znad swojej drożdżówki:

– Jakoś nie uśmiecha mi się spędzenie świąt w pojedynkę.

Wbijam wzrok w kolana, przepełniona poczuciem winy, i zauważam, że mam w telefonie wiadomość od Taylor – mojej najlepszej przyjaciółki od czasu, kiedy byłyśmy malutkie – co daje mi wymówkę do unikania jej spojrzenia.

TAY: jak waszyngton ?

JA : zimno i pada śnieg

a do tego będę spała w sypialni 96letniej kobiety

TAY: razem z nią?;)

JA : lol fuj nie przestań z tymi kudłatymi myślami ale nie mogę teraz gadać

jestem z mamą

odpiszę ci jak pojedzie

Pisanie z Taylor potrafi być czasem istną męką, bo nawet na sekundę nie mogę oderwać wzroku od telefonu. Lubi pisać z ludźmi tylko wtedy, gdy poświęcają jej pełną uwagę,

30

a w zamian za to od razu odpisuje. Rozmawiamy o wiele częściej od czasu, kiedy Sadie i ja zerwałyśmy. Nienawidzę się za to, że kiedykolwiek dopuściłam do sytuacji, w której na boczny tor zeszła moja przyjaźń z Taylor – kimś, kto jest mi tak bliski, że miewałyśmy nawet razem jelitówki.

Uwielbiam to, że pisanie z nią wymaga całkowitego skupienia i uwagi. Tęskniłam za całą związaną z tym dramaturgią.

Nie mogę się jednak skupić na tej rozmowie, bo mama nadal tu jest, przywiozła mnie tutaj taki kawał drogi, a ja odpłaciłam jej się byciem najgorszą córką w historii.

– Masz Mickeya – mówię w końcu, udając, że to adekwatna odpowiedź na jej stwierdzenie o byciu samotną na święta.

– Jedzie na Florydę ze swoją dziewczyną.

– Mickey ma dziewczynę?

– Prawda? – mówi. – Też byłam zaskoczona.

Mickey to dziwny kuzyn mojej mamy i nasza jedyna rodzina w Nowym Jorku. I wygląda na to, że nawet on ma kogoś, z kim może spędzić ferie.

Mama wzdycha i wstaje od stolika. Odnosimy kubki i talerze i wracamy do samochodu.

– Powiedz Beatrice, że miło było ją zobaczyć – mówi, kiedy docieramy do pokrytego śniegiem subaru.

– Nie wracasz ze mną?

– Nie, chyba już pojadę.

– O tak późnej porze?

– Wolałabym dojechać wieczorem do domu.

– Aha. Okej.

Po raz pierwszy tego dnia nie chcę, żeby mama sobie pojechała. Mam ochotę rzucić się na twardą, zamarzniętą ziemię i uczepić się jej kostki, żeby nie mogła odjechać, tak jak zrobiłam to pierwszego dnia, gdy odwiozła mnie do przedszkola.

Nie mówię jednak, żeby została ani że chcę wrócić do domu.

– Tym razem postaraj się w nikogo nie wjechać – mówię zamiast tego, a mama uśmiecha się słabo.

31

Wsiada do auta i włącza silnik, lecz zanim zdąży odjechać, pukam w szybę, którą opuszcza.

– Kocham cię – mówię.

– Też cię kocham, Shani.

I z tymi słowami odjeżdża. *

Po powrocie do pokoju wysyłam Taylor wiadomość:

JA : okej już jestem

transmisja na żywo z „sypialni”

TAY: uroczo wyślij foty

JA : nie ma mowy

TAY: tylko jedną???????

chcę sobie wyobrazić gdzie będziesz mieszkać

JA : no dobra

Robię selfie, na którym pokazuję Taylor środkowy palec, i wysyłam.

TAY: nieźle

JA : jesteś okropna

dobra nieważne

lol okej to pewnie zabrzmi trochę dziwnie ale mogłabyś zajrzeć do mojej mamy w trakcie ferii?

chyba jest mocno przygnębiona moim wyjazdem

32

TAY: …tjaaa… ona jest przygnębiona

JA : eee co to ma niby znaczyć???

TAY: tak tylko mówię dopiero co przeżyłaś zerwanie i teraz spędzasz święta sama może powinnam sprawdzić jak TY się czujesz??

JA : po pierwsze to było chamskie nie musisz nic sprawdzać bo nic mi nie jest już nigdy z nikim się nie umówię więc już nigdy nie będę taka przybita wszystko jest dobrze

TAY: uwielbiam twoje zdrowe nastawienie

JA : może i nie do końca jest zdrowe ale chcesz powiedzieć że się mylę?

TAY: a nie??

na świecie jest mnóstwo dobrych i fajnych dziewczyn tylko musisz ich poszukać

JA : nie chcę nikogo szukać

chcę zwinąć się w kłębek i umrzeć

TAY: :(

lepiej tego nie rób ale kiedy następnym razem znajdziesz sobie dziewczynę nie zostaw mnie na lodzie

Czuję ściskanie w sercu, gdy czytam jej wiadomość, bo wiem, że ma rację.

33

Wyjeżdżając z Queens późnym latem na uczelnie, byłyśmy w stałym kontakcie. Wysłała mi zdjęcia ściany za swoim podwójnym łóżkiem wyklejonej naszymi fotkami zdobionymi polaroidem. Ja wysłałam jej fotki kampusu, żeby mogła wyobrazić sobie, że jest tu ze mną, a także zrzuty ekranu z planem zajęć, żebyśmy mogły dostosować do niego nasze pogaduchy na FaceTimie.

A potem poznałam Sadie.

JA : wiem że jestem okropna

już zawsze będzie mi przykro z tego powodu jestem beznadziejna!

TAY: nie o to mi chodziło

JA : bez znaczenia

już nigdy cię nie porzucę

bo już nigdy się z nikim nie umówię

TAY: nigdy się z nikim nie umówisz taa jasne a jeśli poznasz kogoś w Waszyngtonie

JA : mieszka tu 700 tysięcy kogosiów

TAY: nie to miałam na myśli

i nie mów że właśnie przed chwilą wyguglowałaś liczbę mieszkańców miasta

JA : no jasne czy możemy już o tym nie rozmawiać po prostu zajrzyj i sprawdź jak się miewa moja matka okej?

TAY: pójdę z nią na kawę czy coś w tym stylu

34

JA : świetny pomysł

tylko upewnij się że dostanie do niej owsiane mleko ma nietolerancję laktozy lmao

TAY: ooo troszczysz się o nią jakie to słodkie

JA : troszczę się wyłącznie o jej kupę!

TAY: jesteś obrzydliwa

JA : chyba ty

TAY: kocham cię

baw się dobrze śpiąc w tym seks lochu

* chciałam napisać sypialni

JA : akurat

Po chwili Taylor wysyła emotkę z uniesionym kciukiem, co oznacza, że nasza rozmowa dobiegła końca.

Tej nocy śpię na narzucie przykrywającej moje nowe łóżko, choć jest zimno jak w psiarni. Zwijam się w kłębek, starając się nie myśleć o pięćdziesięcioletnich demonach seksu nawiedzających ten pokój i usiłując skupić się wyłącznie na tym, że tak naprawdę nigdy niczego nie dotykamy, ponieważ od każdej osoby i powierzchni, do których chcemy się zbliżyć, oddziela nas co najmniej jeden atom.

To by oznaczało, że właściwie unoszę się nad łóżkiem. Łóżkiem, które nie wie, kim jest Sadie, i ma to gdzieś.

Jakimś cudem pomimo demonów seksu i zimna udaje mi się zasnąć.

Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.