Pokój z widokiem na wojnę

Page 1

Redakcja: Waldemar Kumór

Korekta: Danuta Sabała

Projekt graficzny okładki: Ula Pągowska

Przygotowanie zdjęć do druku: Paweł Bajer

Fotoedycja: Waldemar Gorlewski

Źródła zdjęć: Issam Rimawi /Anadolu Agency/Getty Images – okładka; B&EW s 281, 543, 688; Omar Khaled s 660, 666; Nassar Wissam s 662; Biblioteka Narodowa Izraela/Kolekcja kart okolicznościowych s 19, 36; domena publiczna s 98, 133, 192, 196, 309, 335, 604, 618, 627, 632, 637, 643; East News s 440; Maray Jalaa s 679; Kahana Menahem s 695; Bader Hazem s 699; Yonathan Sindel s 738; Ahmad Gharabli s 742; Getty Images s 8; Abid Katib s 598; Marcus Yam s 694, 760; Amir Terkel s 768-769; Government Press Office, Izrael s 31, 53, 134, 141, 165, 219, 227, 238, 252, 312, 313, 316, 323, 340x2, 351, 455, 566; David Eldan s 343; Zoltan Kluger s 92, 109, 111, 199, 225, 242; Eric Matson s 112; Hans Pinn s 132, 154, 176, 230; Hugo Mendelson s 156; Edgar Hirshbain s 182; Mili Gjon s 273; Moshe Milner s 268, 344, 345, 395, 416, 493, 525, 557, 589, 591, 594; David Rubinger s 384; Yaakov Saar s 411, 417, 451, 479; Yossi Roth s 432, 435; Tsvika Israeli s 459, 469; Mark Neyman s. 485; Ziv Koren s. 506; Avi Ohayon s. 509, 517, 532, 545, 554, 645; Matson Collection, Library of Congress s. 66, 75, 78, 79, 121; PAP s. 675, 748; Twitter s. 672x2, 697, 750; Whiting Collection, Library of Congress s. 76, 86, 88; Wikimedia Commons s. 178; Siły Obronne Izraela s. 513, 658, 731; Jón BJÖRGVINSSON s. 590; paffairs sanfrancisco s. 609; Mariusz Arnesen s. 610; DYKT Mohigan s. 612; Personel AIJAC s. 649; Fars Media Corporation s. 654, 655; Israel News Company s. 681; Golasso s. 725; Ambasada USA w Jerozolimie s. 727; ILdemocracy4ever s. 775, 781; Yad Vashem: s. 146.

Mapy i infografiki: Palestineremembered.org – wyklejka; Dirk Vanderwelle, Dartmouth College: s. 59, 61, 83, 116, 125, 174, 232, 258; domena publiczna 563: Palestineremembered.org: s. 188, 253; Phillipe Rekacewicz, Le Monde Diplomatique: s. 247, 248; Foundation for Middle East Peace, Washington DC s: 520; Michał Wastkowski na podstawie map z: domena publiczna s 603,683; Mapa Mapping and Publishing, Tel Awiw s: 306, 338, 380-381, 419, Foundation for Middle East Peace, Washington DC s: 480; Jerusalem Center for Public Affairs: s 596, 639

Na zdjęciu okładkowym Palestyńczyk spiera się z izraelskim pogranicznikiem po zamknięciu przez władze izraelskie szkoły średniej w Nablusie na Zachodnim Brzegu w odpowiedzi na to, że uczniowie rzucali kamieniami w żołnierzy Opracowanie graficzne, skład: Elżbieta Wastkowska, ProDesGraf Redaktor prowadząca: Katarzyna Kubicka

ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa

Copyright © Agora SA, 2023

Copyright © Konstanty Gebert, 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone

Warszawa 2023

ISBN: 978-83-268-4196-5

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Spis treści

Wstęp

ROZDZIAŁ 1. Tańcząc na skorupkach jajek

ROZDZIAŁ 2. Myślę, że Świątynia może zostać odbudowana

ROZDZIAŁ 3. Reszta zależy od was

ROZDZIAŁ 4. Jest pożądane, by obaj zmarli

ROZDZIAŁ 5. Rzeki krwi

ROZDZIAŁ 6. Co ja mam zrobić z milionem Żydów?

ROZDZIAŁ 7. Jakby ich złapał hycel

ROZDZIAŁ 8. Nie mogłem śpiewać tej nocy

ROZDZIAŁ 9. Już nie my będziemy odpowiedzialni

ROZDZIAŁ 10. Pierwsza agresja zbrojna

ROZDZIAŁ 11. Którzy pragną żyć w pokoju

ROZDZIAŁ 12. U Starych Bojowników

ROZDZIAŁ 13. Trzej muszkieterowie

ROZDZIAŁ 14. Ahlan wa-sahlan. Najdłuższa najkrótsza wojna

ROZDZIAŁ 15. Maszynka do mięsa

ROZDZIAŁ 16. Pokój po wsze czasy

ROZDZIAŁ 17. Oczy szeroko zamknięte

ROZDZIAŁ 18. Strząsanie okupacji

ROZDZIAŁ 19. Boga trzeba zabić

ROZDZIAŁ 20. Wolny lud we własnej ziemi

ROZDZIAŁ 21. Duch dżihadu i obojętność wobec śmierci

ROZDZIAŁ 22. Ominąć śmierć

ROZDZIAŁ 23. Nie powrócicie do domu

ROZDZIAŁ 24. Jak żyć z rakietami

ROZDZIAŁ 25. Nie ma różnicy między krwią a krwią

ROZDZIAŁ 26. Szukamy pretekstu, by zrównać Tel Awiw z ziemią

ROZDZIAŁ 27. Każdej śmierci można było zapobiec

ROZDZIAŁ 28. Abu Humus, jak tam twoja dupa?

ROZDZIAŁ 29. Żydzi mają prawo do swojej ziemi, tak jak

Palestyńczycy

ROZDZIAŁ 30. Nie mam innego kraju

Bibliografia

Indeks osobowy

Indeks nazw geograficznych

Indeks instytucji i organizacji

Indeks planów wojskowych, statków i okrętów

Przypisy

Pamięci Małgosi – za wszystko

Wstęp

Jesienią 1947 roku i Żydzi, i Arabowie wstrzymywali oddech. ONZ, po krwawych walkach i politycznych przepychankach, histerycznych odmowach i politycznych zabiegach, wbrew woli rządzącej jeszcze w Palestynie Wielkiej Brytanii, mimo protestów wszystkich państw arabskich oraz przedstawicieli Arabów palestyńskich, przystępowała do debaty nad najbardziej dramatyczną propozycją przedłożoną organizacji w ciągu dwóch lat jej istnienia: podziału Palestyny. Ku zaskoczeniu większości członków Zgromadzenia Ogólnego własna komisja ONZ takie właśnie rozwiązanie uznała za jedyne wyjście z pogłębiającej się krwawej matni.

Równie zaskakujące było to, że wniosek poparły – każde ze swoich odrębnych powodów – i USA, i ZSRR, dwa wrogie sobie atomowe mocarstwa powojennego świata. Ale do przyjęcia wniosku nie wystarczało samo poparcie obu wielkich i ich sojuszników – decyzja o podziale, by była ważna, musiała zapaść większością kwalifikowaną. Tymczasem brytyjski dyplomata Harold Beeley powiedział Dawidowi Horowitzowi z Agencji Żydowskiej: „Aby uzyskać korzystną decyzję, będziecie potrzebowali głosów dwóch trzecich państw członkowskich, a uzyskacie ją tylko wówczas, gdy blok wschodni i USA zjednoczą się i poprą tak samą

decyzję, jak i jej sformułowanie. Nic takiego nigdy się nie zdarzyło, nie może się zdarzyć i nigdy się nie zdarzy” .

Jeden z murali z oczami spoglądającymi na Jerozolimę, palestyńska dzielnica Silwan, październik 2022 r. U góry wzgórza dom wykupiony przez Izraelczyków, nad którym powiewa izraelska flaga.

Zdanie to wypowiadano na temat biegu wypadków na Bliskim Wschodzie tysiące razy. Wypowiadają je z absolutnym uczuciem pewności ludzie, którzy o regionie wiedzą mniej niż nic, oraz

doświadczeni eksperci, którzy na tematyce bliskowschodniej zęby zjedli. A potem jakże często jest tak, że to, co zdarzyć się nie może, jednak się dzieje – i zostajemy z miną taką, jaką zapewne miał Beeley, gdy przewodniczący Zgromadzenia podał wynik głosowania. A potem taniec, śpiew i szał radości u jednych i bunt, gniew i poczucie klęski u drugich. Bliskowschodnie niemożliwości mają bowiem to do siebie, że choć wszystkich zdumiewają po równi, to dla jednych bywają wybawieniem, a dla drugich przekleństwem.

Ta książka jest relacją o takich niemożliwościach. Jest próbą opowiedzenia, jak pomysł polityczny, zrodzony w Paryżu w głowie pewnego wiedeńskiego dziennikarza z Budapesztu, zaowocował, po upływie niemal dokładnie tylu lat, ile sobie jego twórca założył, jedyną spełnioną utopią polityczną XX wieku. Jak z pomysłu stał się ruchem, z ruchu – wspólnotą, a ze wspólnoty – państwem. Jak państwo to przetrwało, mimo że niemal wszyscy byli zgodni, że coś takiego się nigdy wydarzyć nie może; jak nieustannie zaskakuje i siebie samo, i świat. Na dobre i na złe.

Chciałoby się, żeby to była historia radosna. Nie jest. Nie jest dlatego, że droga do spełnienia utopii wiodła nie tylko przez najciemniejszą z przepaści, w jakie kiedykolwiek stoczyła się ludzkość. Także przez cierpienie i krzywdę ludzi, których jedyną winą było to, że żyli w tym jedynym miejscu na ziemi, w którym utopia ta mogła się spełnić – ale dla nich w niej nie było miejsca. Jest to więc nieuchronnie książka o wojnie.

Izrael powstał bowiem w wojnie i – przynajmniej po części –na skutek wojny. W ciągu siedemdziesięciu pięciu lat niepodległości stoczył pięć dużych wojen, a od ponad trzydziestu lat toczy ze zmiennym szczęściem walkę z powstaniem, którego nie udało mu się uśmierzyć do dziś. Przedtem jednak jedna trzecia jego

narodu została zamordowana, a wcześniej jeszcze, gdy utopia była tylko planem i projektem, przemocy nieustannie doświadczała. Nie ma zapewne kraju na świecie, w którym wojna byłaby tak obecna w codziennym życiu, widok uzbrojonych mężczyzn i kobiet na ulicach tak powszechny, a służba wojskowa tak fundamentalnym doświadczeniem w życiu każdego obywatela.

Dlatego też nie jest przesadą powiedzieć, że gdy się mieszka w Izraelu, to się ma pokój z widokiem na wojnę. Widać ją w Izraelu ze wszystkich okien. Z tych, z których, jak na granicy z Gazą czy z Libanem, dosłownie widać działania wroga. Z tych, z których, jak w wielu miejscach wzdłuż byłej „zielonej linii” , widać starcia z Palestyńczykami sprzeciwiającymi się izraelskiej okupacji i mur chroniący Izrael przed palestyńskim terrorem. Widać też z tych wszystkich pozostałych izraelskich okien, z których nie sposób nie zauważyć młodych poborowych i rezerwistów, w mundurach i pod bronią, spieszących do swych wojskowych zadań czy powracających z nich.

Dokładnie ten sam jest widok z okien spoglądających na Izrael. W palestyńskiej dzielnicy Silwan w Jerozolimie w 2022 roku na murach domów spoglądających na zachodnią, żydowską część stolicy wymalowano ogromne oczy. Położona na stoku dzielnica, przylegająca do Starego Miasta i Góry Oliwnej, jest miejscem częstych starć między arabskimi mieszkańcami a Żydami, którzy wykupują w niej domy. Murale z oczami mówiły Izraelczykom: „Widzimy was, jesteśmy czujni” . To samo, tylko w sposób mniej widowiskowy, a zarazem bardziej skuteczny, mówią wszechobecne izraelskie kamery telewizyjne, które monitorują miejsca potencjalnych starć – czyli właściwie cały kraj.

Ta wszechobecność wojny jest tym bardziej zdumiewająca, że naród Izraela, przez poprzednich 1900 lat pozbawiony państwa,

wojen wówczas nie toczył, choć z upiorną regularnością padał ich ofiarą. Gdy Teodor Herzl i pierwsi syjoniści snuli pod koniec XIX wieku plany odbudowy utraconego przed wiekami państwa, powszechnie, także wśród Żydów, uznano ich za oderwanych od rzeczywistości marzycieli. Nie dlatego, że nie przewidzieli, że państwo bez wojny nie powstanie i bez niej nie przetrwa, lecz dlatego, że mało kto przypuszczał, że państwo to w ogóle powstać może. Do dziś nie może się z jego istnieniem pogodzić część sąsiadów. To sprawia, że wojna długo jeszcze zapewne pozostanie dla Izraela sprawą zasadniczą.

W perspektywie bowiem tych sąsiadów, zrozumiałej i uprawnionej, nie było tak, że Żydzi szukali w swej historycznej ojczyźnie schronienia przed przemocą, która ich tropiła. To oni ją zawlekli w zapomniany, lecz spokojny zakątek ziemi i zwrócili przeciwko jego mieszkańcom. Nie ma nic bardziej prawdziwego niż głębokie przekonanie, z jakim i Żydzi, i Arabowie mówią: „Ale my się przecież tylko bronimy” . Jedni i drudzy mają rację. A ci, którzy mają rozstrzygać między nimi, winni pamiętać, że nie jest to wybór między dobrem a złem, lecz – w mądrych słowach Chaima Weizmana – wybór między niesprawiedliwością a niesprawiedliwością jeszcze większą. Ale nawet ci spośród Arabów i Żydów, którzy się z tym sformułowaniem zgodzą, dostrzegając, poza horyzontem własnego cierpienia, także cierpienie cudze, nie dogadają się przecież co do tego, która niesprawiedliwość jest większa.

Nie tylko jednak geopolityczna rzeczywistość sprawiła, że wojna tak głęboko wrosła w izraelskie doświadczenie. Żydzi jak żaden inny naród na świecie wiedzą, że wyobrażalna jest zarówno zagłada ich narodu, jak i ich odbudowanego państwa – przecież i jedno, i drugie się już raz niemal dokonało. Wiedzą więc, że wojnie muszą

się poświęcić z równą starannością i pasją, jak przez wieki oddawali się studiom i modlitwie. Bez tego ich po prostu może nie być. To owa świadomość zapewne sprawiła, że w wojnach nieoczekiwanie zwyciężali, pokonując przeciwników potężniejszych i pewnych zwycięstwa.

Książka ta traktuje o dziejach tych wojen. Ale ta sama świadomość sprawiła, że nie umieli wykorzystać pokoju. Nie ufali, że może być trwały, że nie będzie jedynie przygrywką do wojny następnej. Nie umieli uwierzyć, że przeciwnicy mogą zmęczyć się wojną, że naprawdę mogą chcieć wybrać pokój. Trudno im się zapewne dziwić: zarówno historia, jak i współczesność boleśnie ich nauczyły, że więcej można stracić na zaufaniu niż na nieufności, że lepiej zmarnować szansę pokoju, niż przeoczyć zagrożenie wojną. Bez pokoju Izrael przeżył już trzy czwarte wieku. Przegranej wojny zapewne by nie przeżył.

Dlatego też tytuł książki odnosi się nie tylko do pokojów w izraelskich domach, z których zawsze widać wojnę. Ale także do pokojów, które Izrael przez lata zawierał, a z których każdy zakładał perspektywę wojny kolejnej. Od porozumień o zawieszeniu broni kończących wojnę o niepodległość po kolejne rozejmy w Gazie – są to jedynie umowy o tym, że przestaje się strzelać na chwilę. W to, by strzelać po prostu przestano, nikt –po jednej i po drugiej stronie linii frontu – przecież nie wierzył. Ale zawieszenie broni z Egiptem stało się, po czwartej przegranej przez niego wielkiej wojnie, pokojem trwającym już pół wieku. Pokój z Jordanią, równie trwały, podpisano niemal dwadzieścia lat później. Lecz choć na tych dwóch granicach wojna jest dziś niemal niewyobrażalna, to granice z Gazą, Libanem i Syrią stale płoną, a dalej na wschód Iran co jakiś czas oznajmia, iż zamierza zetrzeć

Izrael z powierzchni ziemi. Trudno się dziwić, że do obietnic pokoju

Izraelczycy podchodzą nieufnie.

Nieufność przerodziła się też w zadufanie, złudną wiarę nie tyle w – jak najbardziej przecież realną – potęgę izraelskiego oręża, ale i w jego zdolność rozstrzygania problemów. Aleksander Macedoński mógł mieczem rozwiązać gordyjski węzeł, ale węzły ze sznura nie odrastają. W realnym zaś świecie każdy przecięty węzeł zrasta się ponownie, zabliźnia, zapętla i otorbia. Gdy w końcu ktoś usiłuje go rozsupłać, końcówki żywego sznura już dawno zniknęły w plątaninie splotów. Wojna niemal nigdy nie jest rozwiązaniem. Czasem jest odpowiedzią na problem, ale i zarazem jest częścią następnego. Książka ta traktuje również o tej nieufności i zadufaniu. Jest kroniką nie tylko wygranych kampanii, lecz i zmarnowanych szans.

A także – czasem – zbrodni. Zbrodnią, niekiedy konieczną, lecz zawsze obarczoną krzywdą i złem, jest zawsze sama wojna. Z tego, że w jej toku dochodzi do czynów przestępczych, nie można czynić automatycznie dowodu złowrogich intencji czy haniebnej natury stron, które by się ich dopuściły. Trzeba patrzeć też, jak reaguje na to strona, w której imieniu zbrodnie bywają popełniane. Czy sprawców potępia i stawia przed sądem, czy też ich czyny usprawiedliwia i kryje. Czy jej wrażliwość moralna wzrasta, czy też tępieje pod wpływem doniesień, że pod jej sztandarem dochodzi do czynów niegodnych. W tej kwestii istniała z początku między Izraelem a jego arabskimi wrogami różnica zasadnicza, która odzwierciedlała nie tyle domniemane różnice charakteru narodowego, ale odmienność podejścia demokracji i dyktatur do własnych win.

Różnica ta na przestrzeni lat zaczęła słabnąć; niekoniecznie niestety dlatego, by po stronie arabskiej doszło

do demokratycznych przemian, lecz dlatego raczej, że Izrael powoli, tak jak przywykł do wojny, zaczął przywykać do tego, że na wojnie dobrzy ludzie mogą czynić złe rzeczy, i nie można, czy wręcz nie należy, się temu przeciwstawiać. Książka ta traktuje nie tylko o zbrodni, jaką jest sama wojna, ale i o tych zbrodniach, których Żydzi padali ofiarą, oraz tych, których byli sprawcami. Nietrudno jednak dostrzec związek między zadufaną ignorancją syjonistycznego hasła „Ziemia bezludna dla ludu bez ziemi” a porażającą czasem ślepotą Izraelczyków na skutki ich własnych działań wobec innych. Dużo jednak trudniej byłoby zaproponować prawdziwsze brzmienie tego hasła, a zwłaszcza już takie, które byłoby dla obu stron konfliktu do przyjęcia. A zwłaszcza –w czarnym świetle Zagłady – wymyślić odmienną od syjonistycznej strategię przetrwania dla Żydów jako narodu.

Jest to książka o wojnach Izraela, pisana głównie na podstawie prac izraelskich autorów oraz moich własnych doświadczeń, odkąd po roku 1989 mogłem tam jeździć. Mam nadzieję, że udało mi się uniknąć tej stronniczości, która wynika z ignorancji lub zaślepienia. Ale nie podchodzę do tematu z wystudiowaną neutralnością. Uważam, że w większości prezentowanych tu konfliktów większość racji była po stronie państwa żydowskiego, a nie jego wrogów. Niektórzy przypiszą to przekonanie temu, że sam jestem Żydem, a więc osobą niezdolną, by uniknąć stronniczości w ich prezentowaniu. Odrzucam takie podejście, bo jest skażone rasizmem, podobnie jak odrzucam jego lustrzane odbicie, adresowane czasem w stosunku do Arabów.

Zarazem jednak widzę, jak ta statystyczna przewaga moralnej zasadności racji Izraela z upływem czasu słabnie. Izrael dziś, a zwłaszcza po dramatycznym zwrocie politycznym z końca 2022 roku, mniej różni się od swoich przeciwników niż w momencie

swego powstania. Sądzę, że większość nieuprzedzonych czytelników dojdzie, po zbadaniu faktów, do wniosków podobnych do moich –ocenę tego powierzam jednak czytelnikom właśnie. Nie zmienia to jednak faktu, że rację mają ci, którzy twierdzą, że przyczyną konfliktu jest samo istnienie Izraela, bo gdyby państwo żydowskie nie powstało, nie doszłoby też do wojen, które następnie toczyło. Chciałbym jedynie, by zastanowili się nad wnioskiem, który z tego nieuchronnie wypływa – i czy by się zgodzili, by wniosek taki odnoszono także do ich własnego państwa. Na przykład Polski.

Ta książka puchła. Powstała najpierw jako Wojna czterdziestoletnia, którą wydałem w Świecie Książki na fali utopijnego przekonania, że wojna ze światem arabskim, jaką Izrael –już jako okrzepłe państwo, a nie powstający lub kilkuletni eksperyment, od 1967 roku – toczy z wrogim mu światem arabskim, zakończy się po jakichś czterdziestu latach pokojem. Mimo koszmaru drugiej intifady byłem przekonany, że skoro większość Palestyńczyków i większość Izraelczyków popiera pomysł dwóch państw żyjących bez wojny obok siebie, to wojna się skończy. Przyjaciele w Izraelu – i Żydzi, i Palestyńczycy – radzili mi tylko, żebym książkę szybko wydał, by do 2007 roku wszyscy o niej zapomnieli.

W 2008 roku, gdy wydałem Miejsce pod słońcem, już nie byłem tak naiwny. Dopisałem rozdziały opisujące coraz bardziej krwawą rzeczywistość oraz historię tego, co działo się przed 1967 rokiem, żeby czytelnik – a przed nim autor – zrozumiał, dlaczego pokój właściwie nie miał szans. W obecnym wydaniu przybyły rozdziały traktujące o ostatnich piętnastu latach oraz o sprawach z przeszłości, którymi się wcześniej nie zająłem; w sumie stanowią one jedną czwartą książki. Zaś cała reszta materiału została przejrzana, poprawiona i przerobiona, a często dopisywałem obszerne

fragmenty tyczące się spraw, które dopiero teraz z archiwów wyszły na światło dnia.

Nie jest to historia Izraela, którego życie cywilne przedstawiłem jedynie w takim stopniu, w jakim było to niezbędne dla zrozumienia opisywanych w książce wojennych wydarzeń. Jedyne dwa w tej kwestii wyjątki stanowią rozdziały poświęcone sprawie Igala Tumarkina oraz politycznych losów premiera Beniamina Netanjahu. Pierwszy zamieściłem, by pokazać, jak dramatyczne napięcia rozdzierają społeczeństwo izraelskie także od środka, jak w odpowiedzi na fanatyzm religijny rodzi się antyreligijny fanatyzm, co kierowało ręką mordercy Icchaka Rabina – i od kogo Palestyńczycy nauczyli się rzucania kamieniami. Drugi, by pokazać, że żadne społeczeństwo nie jest wolne od groźby faszyzmu. Faszyzm zaś zagraża w równej mierze tym, których wybiera sobie na wrogów, jak i tym, których rzekomo chce przed tymi wrogami chronić.

Nie wszystkie wątki przedstawiłem w sposób równie szczegółowy. Dużo uwagi poświęciłem latom bezpośrednio poprzedzającym powstanie państwa, gdyż jest to okres w Polsce stosunkowo mało opisany. Z kolei działaniami zbrojnymi w wojnie sześciodniowej zająłem się mniej szczegółowo niż późniejszą wojną Jom Kipur – ta druga bowiem jest u nas dużo mniej znana. O dynamice politycznej wśród arabskich przeciwników i wrogów Izraela pisałem jedynie wówczas, gdy było to konieczne dla objaśnienia wydarzeń wojskowych.

Sam jednak nie jestem ani historykiem, ani specem od wojskowości. Jestem dziennikarzem. Książka ta nie pretenduje do miana historycznej monografii wojen wybranego miejsca i czasu. Jest raczej próbą ich dziennikarskiej prezentacji, skupiającej się, czasem wybiórczo, na indywidualnym ludzkim losie, wymownym

szczególe, zdarzeniu, którego sens ujawnił się po latach. Na tym wszystkim, co czyni dramaty obcych ludzi, państw i narodów przedmiotem nieustannego zainteresowania tych, którzy ich zmagania śledzą z oddali.

Książka ukazuje się w 75. rocznicę powstania Izraela. Podobnie jak ludzie w pewnym wieku, także i państwa w pewnym wieku przestają świętować swoje urodziny, bo to już spowszedniało, bo nie wypada. Izrael inaczej: co dziesięć lat – nawet jeśli przypada to na lata niezbyt radosne – wyprawia sobie huczne urodziny, jakby nadal nie mógł uwierzyć, że jest, że istnieje, że trwa. Pisząc ostatni rozdział tej książki, nie mogłem jednak nie myśleć o tym, jak inaczej by się ona kończyła, gdyby – zakładając, że reszta izraelskiej historii by się potoczyła bez zmian – państwo powstało nie w 1948 roku, lecz rok wcześniej. 75. urodziny obchodziłoby wówczas w roku 2022, z rządem szerokiej koalicji od prawa do lewa i – po raz pierwszy w historii państwa – z udziałem partii arabskiej. Wówczas można by świętować nie tylko to, że Izrael istnieje, ale i jaki istnieje. Świętować sukces demokracji, która się uczy na błędach. Szanuje tak swą wewnętrzną różnorodność, jak i niezawisłe sądy, które gwarantują wszystkim równość wobec prawa. Wstęp ten piszę dwa miesiące przed 14 maja 2023 roku –i doprawdy nie wiem, jakie Izrael obchodzić będzie wtedy 75-lecie. Ale wiem, że w tym święcie uczestniczyć będą nie tylko Żydzi w Izraelu i diasporze, ale także przyjaciele żydowskiego państwa. Ci, którzy wraz z Żydami, i tak jak oni, cieszą się z każdej przeżytej dekady. Roku. Dnia. Ale – tak jak Żydzi – nie potrafią przy tym nie myśleć, że miliony ludzi chciałyby móc nie pamiętać o tym święcie. O państwie, które świętuje. A ich najgłębszym pragnieniem jest, żeby tego państwa nie było.

Wielu z nich kieruje się tylko nienawiścią. Tą, która sprawiła, że Herzl musiał Izrael wymyślić, i która miała zniknąć z jego powstaniem, a która przetrwała i Zagładę, i Niepodległość, i ma się dziś dobrze. Spogląda na nas czujnym okiem snajpera. Wyciąga ku nam krzepką dłoń pałkarza. Ale są też – jakże liczni – ci, którzy chcieliby o tym państwie zapomnieć. Nie dlatego, czy nie tylko dlatego, że go nienawidzą, ale dlatego, że jest przyczyną ich krzywdy. To prawda – nie ma państwa, które by nie krzywdziło, a Izrael naprawdę nie gra tu w pierwszej lidze. Ale jeślibyśmy o nich zapomnieli w dniu naszego święta, a ich nieszczęścia, to odmówilibyśmy wierności przeświadczeniu, które legło u podstaw tego, co świętujemy. Przeświadczeniu, że człowiek nie jest skazany na krzywdę. *

Książka ta nie mogłaby powstać bez ogromnej pomocy dziesiątków ludzi, którzy dzielili się ze mną swą wiedzą, doświadczeniami i przemyśleniami. Niektórzy z nich, jak autorzy książek traktujących o sprawach, których ona dotyczy, a wymienionych w bibliografii, nic o tym nie wiedzą. Szczególny dług wdzięczności zaciągnąłem tu u Benny’ego Morrisa, Michaela B. Orena, Howarda Sachara, Uriego Savira, Toma Segeva i zespołu „The Sunday Times” . Dziękuję też redakcji „Gazety Wyborczej” , „Newsweeka” , „Polityki” i „Wprost” za zgodę na wykorzystanie w tekście, we fragmentach lub w całości, korespondencji i komentarzy publikowanych wcześniej na łamach tych pism. Szczególnie zaś jestem wdzięczny redaktorowi tego tomu Waldemarowi Kumórowi za benedyktyński trud włożony w rozsupływanie moich zdań wielokrotnie złożonych, a jednoznacznie pokręconych, prostowanie literówek i wyłapywanie kompromitujących czasem pomyłek. Waldemarowi

Gorlewskiemu zaś, który czuwał nad stroną ilustracyjną książki, za cierpliwe tropienie najlepszych zdjęć, z których nie tylko czytelnicy, ale – bywało – i autor, więcej czasami mogli się dowiedzieć niż z suchego tekstu.

Wśród wielu osób, z którymi dane mi było zetknąć się osobiście, pragnę szczególnie wymienić, w kolejności alfabetycznej, analityka izraelskiego Jossiego Alphera, profesora Szlomo Awineriego z Uniwersytetu Hebrajskiego, bł.p. sędzinę Hadassę Ben-Itto, przewodniczącą Międzynarodowego Stowarzyszenia Prawników Żydowskich, profesora Icchaka Brudnego z Uniwersytetu Hebrajskiego, pisarza Allena Hoffmana z Jerozolimy, mecenasa Uriego Hupperta z Jerozolimy, profesora Menachema Kellnera z uniwersytetu w Hajfie, Mahmouda Khalifę, dawniej szefa palestyńskiego biura prasowego w Gazie, a teraz ambasadora

Autonomii Palestyńskiej w Warszawie, bł.p. Aleksandra Klugmana, dawniej korespondenta „Midrasza” i „Rzeczpospolitej” w Izraelu, biznesmena Zeewa Kowalskiego z Tel Awiwu i jego rodzinę, Macieja Kozłowskiego, dawniej ambasadora RP w Tel Awiwie, dziennikarza palestyńskiego Daouda Kuttaba, Amiego Mehla z izraelskiego MSZ, Hafeza al-Nimera, pierwszego ambasadora

Autonomii Palestyńskiej w Warszawie, profesora Sariego Nusseibe z uniwersytetu Al-Kuds, redaktora Sewera Plockera z „Jedijot Achronot” , Annę i Leona Sfardów z Jerozolimy, Michała Sobelmana, dawniej radcę prasowego ambasady Izraela w Warszawie, polityka palestyńskiego Nabila Shaatha, profesora Jana Szemińskiego z Uniwersytetu Hebrajskiego, Szewacha Weissa, ambasadora Izraela w Warszawie, bł.p. Igala Tumarkina, izraelskiego artystę, Hanię Volovici i jej męża, bł.p. Leona Volovici, z Jerozolimy, polityka

palestyńskiego Zijada Abu Zijada oraz doktora Efraima Zuroffa

z Ośrodka Szymona Wiesenthala w Jerozolimie. Nie muszę dodawać, że za wszelkie błędy tylko ja ponoszę odpowiedzialność.

ROZDZIAŁ 1

Tańcząc na skorupkach jajek

Chcecie założyć państwo bez przelewu krwi? A gdzie to widziano, kiedy? Bez przemocy i bez podstępu, po prostu kupując i sprzedając udziały?” – pisał do Teodora Herzla kilka lat po I Kongresie Syjonistycznym socjolog Ludwik Gumplowicz. W budynku kasyna w szwajcarskiej Bazylei zgromadziło się 29 sierpnia 1897 roku ponad dwustu entuzjastów, którzy uwierzyli w wizję odbudowy państwa żydowskiego w Ziemi Obiecanej. Wyłożył ją rok wcześniej żydowski dziennikarz wiedeńskiej „Neue Freie Presse” Teodor Herzl w niewielkiej książeczce Der Judenstaat. Zebrani w Bazylei w przyjętej uchwale postulowali utworzenie Agencji Żydowskiej zamiast postulowanego pierwotnie przez Herzla Towarzystwa Żydowskiego, w którym Żydzi wykupywać mieli udziały; nie starczyło na to pieniędzy. Zająć się ona miała koordynowaniem działań na rzecz utworzenia w Palestynie żydowskiego „ogniska narodowego” (Heimstätte); terminu „państwo” w rezolucji nie użyto, by nie drażnić sułtana, w skład ziem którego wchodziła Palestyna. Dla Gumplowicza, twórcy austriackiej socjologii, autora koncepcji głoszącej, że państwa powstają drogą podboju, i teoretyka „konfliktu ras” , wizja Herzla była niewybaczalnie naiwna. Autor Der Judenstaat taką krytyką się jednak niezbyt przejmował. „Jeśli dziś chcemy założyć państwo, nie zrobimy tego w sposób, jaki tysiąc lat temu byłby jedyny możliwy – pisał Herzl w przedmowie do swojego dzieła. – Ci Żydzi, którzy zgadzają się

z naszą koncepcją państwa, przystąpią do Towarzystwa, które tym samym będzie upoważnione, by konferować i negocjować z rządami w imieniu naszego narodu. Towarzystwo zostanie więc uznane w swych stosunkach z rządami jako czynnik państwowotwórczy. Uznanie to zaś praktycznie ustanowi państwo” . Ot i wszystko.

Plakat syjonistyczny z początku XX wieku przedstawiający Teodora Herzla i sceny rodzajowe z Ziemi Izraela.

Gdybyż to tylko chciało być takie proste! W Europie było około 10 milionów Żydów, z czego trzy czwarte w Rosji i Galicji. Ogromna większość z nich, udręczona pogromami, dyskryminacją i nędzą, wyjechałaby stamtąd z radością. Ale dokąd? Wszak od prawie dwóch tysiącleci nie mieli swojego państwa, nie mogli „wrócić tam, skąd się wzięli” . W historycznej ojczyźnie Żydów, zacofanej, nędznej i tak zapomnianej, że nawet nie była odrębną prowincją imperium otomańskiego, mieszkało około 400 tysięcy ludzi, w tym nie więcej

niż 25 tysięcy Żydów. Ale wśród Żydów w diasporze byli i ludzie zamożni, chętni zapewne, by wspomóc rodaków, zaś narody państw, gdzie Żydzi mieszkali, niedwuznacznie dawały do zrozumienia, że chętnie by się tych współmieszkańców pozbyły. Słowem, utworzenie żydowskiego państwa w dawnej Palestynie byłoby – uważał Herzl – z korzyścią dla wszystkich. A skoro tak, to powinno powstać. A jak powinno, to powstanie. „W Bazylei –zapisał Herzl wkrótce po I Kongresie w swym dzienniku zdanie, które miało przejść do historii – założyłem państwo żydowskie. Gdybym powiedział to dziś na głos, zostałbym powszechnie wyśmiany. Być może za pięć lat, a na pewno za pięćdziesiąt, dostrzegą to wszyscy” .

Akurat. Pięć lat później niewiele zostało z euforii I Kongresu; nie potwierdziło się żadne z oczekiwań Herzla. Reakcja opinii żydowskiej była dużo słabsza, niż się spodziewał. Wprawdzie na wiecach śpiewano mu z zachwytem, że jest „królem Izraela” , ale jego domniemani poddani nie byli skłonni przenosić się do jego hipotetycznego królestwa ani nawet płacić składek. Gorzej: asymilujący się Żydzi Europy Zachodniej zwalczali syjonizm jako zagrożenie dla ich marzeń: jak mogą twierdzić, że są Niemcami, Francuzami czy Anglikami takimi jak inni, różniącymi się ewentualnie od swoich współobywateli jedynie wyznaniem, jeżeli syjoniści twierdzą, że Żydzi są odrębnym narodem, i dążą do zbudowania odrębnego państwa? Zaś na wschodzie kontynentu żydowska ortodoksja zwalczała syjonizm jako bezbożną herezję –przywrócenie królestwa Dawidowego miało wszak nastąpić dopiero po przyjściu Mesjasza. Ci Żydzi zaś, którzy ani nie chcieli pozostać ortodoksami, ani też się asymilować, swe nadzieje wiązali raczej z powstającymi partiami socjalistycznymi. Twierdziły one, że kwestię żydowską rozwiąże historia, a nie geografia, budowa

socjalizmu, nie budowa państwa. Mesjanizm, świecki lub religijny, upatrywał w syjonizmie wroga.

Nie lepiej wiodło się Herzlowi z mocarstwami. Niemiecki cesarz Wilhelm, pod którego protektoratem Herzl chciał swój Judenstaat budować, zlekceważył syjonistycznego wizjonera. Za to orientacja na Niemcy zraziła do syjonizmu Francję: jeszcze w latach 60. XIX wieku można było w Paryżu usłyszeć głosy, że całe to przedsięwzięcie to niemiecki spisek. Zaś sułtan Abdul Hamid nie był, rzecz jasna, zainteresowany ograniczeniem suwerenności Wielkiej Porty na choćby skrawku i tak kurczącego się imperium. Niepokoiła go także perspektywa napływu do Palestyny rosyjskich Żydów, czyli w jego oczach po prostu Rosjan, infiltratorów z terytorium wrogiego i groźnego sąsiada.

Każdy bezstronny obserwator musiałby uznać, że Herzl, zmarły w 1904 roku, siedem lat po I Kongresie, zabrał ze sobą do grobu także i swe marzenie. Syjonizm wydawał się programem równie pozbawionym perspektyw, co wizje esperantystów. To już pacyfiści, głosiciele powszechnego rozbrojenia narodów, zdawali się mieć większe szanse. Ruch założony przez Herzla dołączył, zdawało się, do długiej listy naiwnych XIX-wiecznych utopii, gdzieś miedzy falansterami a krótkotrwałymi państewkami zakładanymi w koloniach przez awanturników. Pierwsi koloniści żydowscy nie czekali zaś na Herzla, by przybyć do Palestyny: schronili się tam, uciekając z Rosji po pogromach 1881 roku. Większość z czasem jednak powróciła do krajów pochodzenia lub wybrała dalszą emigrację, zrażona niezwykle ciężkimi warunkami życia. Ci, którzy pozostali, żyli w dwóch tuzinach izolowanych kolonii, z reguły na garnuszku paryskiego filantropa barona Rotszylda, przymierając często głodem. Inni marzyli w diasporze o asymilacji lub ucieczce

za morze, do amerykańskiej goldene medina, nie do przyszłego Medinat Israel.

Ale w czterdzieści lat po śmierci Herzla i pół wieku po I Kongresie Syjonistycznym, dokładnie tak, jak przewidział, jego wizja stała się rzeczywistością, choć zupełnie nie tak, jak to sobie wyobrażał, i zupełnie inne czynniki kształtowały dalej losy Izraela. Proroctwo Herzla okazało się więc tylko częściowo prawdziwe. Twórca syjonizmu całkowicie nie przewidział, że to stosunki z Arabami, których istnienia niemal nie dostrzegał, okażą się decydujące dla przyszłości wyśnionego przezeń kraju. W tej –porażającej z dzisiejszego punktu widzenia – ślepocie nie był jednak sam. Nie tylko większość pierwszych przywódców syjonistycznych, ale w ogóle większość ludzi zainteresowanych problemem nie postrzegała Arabów jako gospodarzy ziemi, na której miało powstać żydowskie państwo – nawet jako podmiot polityczny, choćby i potencjalny. Było to zgodne z ówczesnym europejskim myśleniem o kolonialnych „tubylcach” , zdolnych co najwyżej utrudniać dzieło kolonizacji, lecz ani nie władnych, ani nie uprawnionych, by wpływać na jego bieg. Jest rzeczą oczywistą, że ta ślepota nie znajduje dziś moralnego czy pragmatycznego usprawiedliwienia; trudno jednak wyobrazić sobie, jaką właściwie inną strategię mogli syjoniści przyjąć. Głosili hasło: „Ziemia bezludna dla ludu bez ziemi” – lecz gdzie właściwie mogliby znaleźć taką ziemię bezludną? Jeśli naród żydowski miał zbudować swoje państwo, to musiało się to – jak zawsze w historii, i Gumplowicz znowu miał rację – odbyć kosztem innego narodu. Innej opcji nie było. Na początku lat 30. XX wieku Arthur Koestler, jako dziennikarz berlińskiej prasy, towarzyszył niemieckiej wyprawie, która na sterowcu „Graf Zeppelin” badała z powietrza sowiecką Daleką Północ. Zaproponował, by jeśli znajdą dotychczas nieznaną i bezludną

ziemię, zgłosić do niej roszczenia w imieniu żydowskiego ruchu narodowego. Organizatorzy wyprawy wyśmiali go, a potem całkiem już poważnie zabronili wysuwania tak prowokacyjnych pomysłów.

Trafnie natomiast przewidział Herzl, że powstanie państwa żydowskiego zależne będzie od stanowiska mocarstw – bo jak żaden inny kraj na świecie Izrael jest od niego uzależniony i zajmuje zarazem w polityce światowej pozycję całkowicie niewspółmierną do swego rzeczywistego znaczenia. W tym więc sensie podstawowy cel autora Der Judenstaat do dziś nie został osiągnięty: Izrael nie stał się państwem jak inne, a sytuacja Żydów, którzy w wizji twórcy syjonizmu mieli się stać po części zwykłymi obywatelami swego zwykłego państwa, po części zaś zwykłymi obywatelami innych państw, także daleka jest od normy. Nie zniknął też, jak przewidywał Herzl, antysemityzm. Przeciwnie: powstanie Izraela nie tylko nie położyło kresu jego istnieniu, które wywodził on z nienormalnej sytuacji diaspory, lecz dało wrogości wobec Żydów nowy impuls. Dziś bywają znienawidzeni nie dlatego, że nie mają swego państwa, lecz dlatego, że je mają – i stają w obliczu podobnych do tych sprzed stu lat dylematów. Herzl nie przewidział również tego, że Niemcy, w których upatrywał patrona syjonizmu, nie tylko nie podejmą się tej roli, lecz zrealizują próbę wymordowania narodu żydowskiego – i że zbrodnia ta, w której zginąć miał co trzeci Żyd na świecie, walnie się przyczyni do tego, że pozostałe mocarstwa udzielą przyzwolenia na jego powstanie.

Nie tylko sposób, w jaki Izrael w końcu powstał, lecz również i to, jaki powstał, dalece odbiegał od przewidywań założyciela syjonizmu. Na kongresie w Bazylei nie było ani jednego socjalisty i ani jednego rabina – ale to socjaliści Izrael zbudowali, a religia stała się jego cementem i jest dziś w Izraelu stale rosnącą i często

destruktywną siłą. Na kongresie było jedynie siedemnaście

delegatek, pozbawionych zresztą prawa głosu – ale kobiety odegrały w powstaniu Izraela rolę nie mniejszą niż mężczyźni. W takim bilansie niewielkie już znaczenie ma fakt, że w utopijnej

powieści o przyszłym żydowskim państwie, Altneuland, którą Herzl opublikował w 1902 roku, w Izraelu językiem korespondencji jest niemiecki, choć mówi się raczej w jidysz (odrodzenia hebrajszczyzny Herzl, który nią nie władał, także nie przewidział), a Jerozolima przypomina Wiedeń, przeniesiony znad Dunaju w pobliże Jordanu.

Chciałoby się, z litości dla legendy, pomiąć inne, równie z perspektywy czasu absurdalnie wyglądające jego przewidywania. Ale powieść Herzla, opisująca wyobrażoną podróż do Izraela w roku

1923, w dwadzieścia jeden lat po jej napisaniu pozostaje prorocza –tyle że w sensie negatywnym. Te przewidywania twórcy syjonizmu, które się nie spełniły, wskazują zarazem na nierozwiązane, ale kluczowe problemy żydowskiego państwa. W tym najważniejszy: stosunki z Arabami.

Herzl buduje swoją powieść wokół historii dwóch Europejczyków: wiedeńskiego żydowskiego intelektualisty Friedricha Löwenberga i jego przyjaciela, zamerykanizowanego junkra, którzy w 1902 roku w drodze na odległą wyspę na Pacyfiku zatrzymali się na krótko w Hajfie. Wyjeżdżali zdegustowani nędzą i zacofaniem tego prowincjonalnego tureckiego miasteczka, podobnie jak zdegustowany był sam Herzl po swej krótkiej i nieudanej wizycie w Ziemi Obiecanej, w której pragnął utworzyć państwo żydowskie. Po spędzeniu dwudziestu lat na wyspie Löwenberg z kolegą wracają do Europy ponownie przez Hajfę – i są zdumieni niesamowitym rozkwitem miasta i całego kraju, w którym w ciągu tych lat powstało niepodległe, demokratyczne i spółdzielcze państwo żydowskie, z równymi prawami dla

wszystkich. Kraj jest wieloetniczny, lecz – zgodnie ze słowami jednej z głównych napotkanych postaci, żydowskiego kandydata na jego prezydenta Dawida Litwaka –„nie czynimy różnicy między człowiekiem a człowiekiem. Nie pytamy, do jakiej rasy czy religii należy” . W takim społeczeństwie Arabowie, jak mówi jedyny napotkany przez podróżników Arab Raszid Bej: „Żydzi nas wzbogacili. Dlaczegóż mielibyśmy czuć do nich złość?” . Jest tak dobrze, że państwo nie ma nawet armii.

Powstało ono zaś tak, jak Herzl sobie to zaplanował, po wykupieniu ziemi od sułtana, który pozostaje jego tytularnym suwerenem, jak król brytyjski w części państw Commonwealthu, ale żadni tureccy urzędnicy nie mają w nim władzy. Terytorialnie jest ono większe od dzisiejszego Izraela wraz z Zachodnim Brzegiem czy nawet Synajem: należy doń południowy Liban z Sydonem i Tylem, zaś Kuneitra na Golanie jest jedynie stacją na trasie elektrycznej kolei żelaznej do Stambułu, Wiednia i Berlina. Nowe państwo zawarło też traktaty z europejskimi mocarstwami nadające mu neutralny status, co stanowi skuteczną ochronę przed uwikłaniem w konflikty.

Przybysze znad Pacyfiku trafiają właśnie na kampanię wyborczą, w której wspomniany Dawid Litwak, syn wiedeńskiego domokrążcy, bez wysiłku pokonuje rabina Geyera, religijnego fanatyka, który głosił hasło Izraela tylko dla Żydów. Ale kwestie polityczne czy religijne są w kraju drugorzędne: liczy się przede wszystkim gospodarka, w której spółdzielcze rolnictwo, prekursor kibuców, współistnieje z prywatną przedsiębiorczością w przemyśle, źle widzianą w realnej historii socjalistycznego Izraela aż do rządów Beniamina Netanjahu. Kraj czerpie energię elektryczną z hydroelektrowni na – wciąż niezbudowanym – kanale łączącym Morze Śródziemne z Martwym, stąd elektryczne tramwaje jako

najpopularniejszy środek transportu. Handlem, jak gdzie indziej w krajach Lewantu, zajmują się głównie Ormianie i Grecy.

Choć Jerozolima jest stolicą polityczną, to przemysłowym i handlowym centrum stała się Hajfa, która w niczym nie przypomina zapyziałego miasteczka, jakie podróżnicy odwiedzili dwadzieścia lat wcześniej. Za to w Jerozolimie dumnie wznosi się odbudowana żydowska Świątynia – choć, jak się zdaje, nie na Wzgórzu Świątynnym, gdzie stały w starożytności dwie jej poprzedniczki, a za czasów Herzla, i współcześnie, stoją imponujące meczety. Ale najważniejszym budynkiem stolicy jest Pałac Pokoju, z którego na cały świat płynie przesłanie staro-nowego kraju: że rozwój gospodarczy, który się dokonał za sprawą żydowskiej imigracji, uśmierza konflikty i zwiastuje lepsze jutro dla wszystkich. Herzl nie był jedynym pisarzem, który posłużył się ogranym dziś tropem relacji z podróży do przyszłości, by przedstawić swą wizję Izraela. Do dziś ukazały się setki powieści w różnych językach, w których przyszły Izrael przedstawiany jest jako kwitnące wcielenie marzeń autora – lub też jako katastroficzna wizja tego, co się stało, gdy te marzenia historii udało się zdławić. Herzl nie był nawet pierwszy: w 1892 roku, na dziesięć lat przed Altneulandem, Elhanan Lejb Lewiński, kupiec zbożowy z Zaporoża, opublikował w rosyjskim hebrajskim wydawnictwie Hamelic Dziennik podróży do Ziemi Izraela w roku 5800 w szóstym tysiącleciu. Rok 5800 kalendarza hebrajskiego to 2040 kalendarza gregoriańskiego, więc powieściowy podróżny Lewińskiego wizytuje Izrael ponad sto lat po Löwenbergu Herzla. Zastaje kraj pod wieloma względami podobny do Altneulandu, pod innymi zaś jednak radykalnie odmienny. Należy rzecz jasna pamiętać, że Lewiński nie mógł przewidzieć wizji Herzla, ten zaś, nie znając

hebrajskiego, nie mógł przeczytać powieści Lewińskiego, nawet gdyby o niej usłyszał.

Izrael Lewińskiego, podobnie jak Herzla, jest socjalistyczną republiką o znacznym terytorium: Elhanan Lewiński, powieściowy cicerone i zapewne alter ego autora, odwiedzający Izrael z żoną Jehudit, z braku czasu nie mógł odwiedzić jego ziem leżących z drugiej strony Jordanu, czyli w dzisiejszej Jordanii. Przybywają do Izraela morzem, elektrycznym izraelskim okrętem, przybijają jednak nie do Hajfy, lecz do Aszdod – największej, milionowej izraelskiej metropolii o domach z białego marmuru. Trzeba było istotnie wielkiej wyobraźni, by sobie to wyobrazić: gdy Lewiński pisał swą powieść, Aszdod było arabską wioską, a jeszcze za mandatu brytyjskiego liczyło jedynie 2,5 tysiąca mieszkańców. Dynamiczny rozwój miasta rozpoczął się dopiero w Izraelu i choć do miliona mu daleko i białych marmurów też raczej nie widać, to Aszdod jest dziś głównym izraelskim portem, prześcigając opiewaną przez Herzla Hajfę.

Lecz choć Aszdod było arabską wioską, w Izraelu Lewińskiego Arabów po prostu nie ma. Nie wiadomo, co się z nimi stało: państwo, jak u Herzla, założone zostało pokojowo, drogą wykupu ziemi. I nadal żyje w pokoju, do tego stopnia, że służba wojskowa –bo w kraju, inaczej niż u Herzla, jest armia – została skrócona do jednego roku. Być może jacyś Arabowie zresztą zostali: u Lewińskiego Nablus, wówczas i dziś arabskie miasto, jest żydowski, lecz wśród jego 50 tysięcy mieszkańców są też „cudzoziemcy” .

Izraelska gospodarka jest w pełni samowystarczalna, a do tego innowacyjna: prócz elektrycznych statków produkuje na przykład nad Morzem Martwym cegły z soli, z których zbudowane jest pobliskie Solne Miasto. Nie jest jasne, jak budynki takie znoszą

deszcz, który w końcu pada czasem też i nad Morzem Martwym.

Bo jeśli możliwy jest Izrael bez Arabów, to dlaczego nie nierozpuszczająca się sól? Nie mniejsze wrażenie niż Solne Miasto robi na Lewińskich Jerozolima, gdzie Zachodni Mur Świątyni popadł w ruinę, bo wobec odbudowy żydowskiego państwa nie ma już – inaczej niż w realnym Izraelu – powodu opłakiwać jej upadku. Świątynia nie została jednak odbudowana, bo „nasze zbawienie nie jest jeszcze zupełne” . Zamiast niej na pobliskiej Górze Oliwnej wznosi się obserwatorium astronomiczne, symbol triumfu nauki i nad religią, i nad przeszłością (gdy Lewiński pisał powieść, wznosił się tam, podobnie jak dziś, wielki żydowski cmentarz). Sam Lewiński, inaczej niż Herzl, żadnego triumfu nie zaznał. Bo choć był autorem pierwszej hebrajskiej powieści z przyszłości, to ma jedynie uliczkę w śródmieściu Tel Awiwu; nawet w Aszdocie, który wychwalał, pozostaje nieznany.

To prawda – nie w pełni i nie wiadomo na jak długo. Większość Żydów na świecie ani nie mieszka w państwie żydowskim, ani nie ma takiego zamiaru, a jego istnienie nadal jest zagrożone. W realizacji proroctwa Herzla nie było też nic nieuchronnego: gdyby nie klęska Rommla pod El-Alamejn, wojska niemieckie mogły były dojść do Jerozolimy, Tel Awiwu i Hajfy: do dziś można oglądać w Izraelu pozostałości po okopach, szykowanych latem 1942 roku jako ostatnie linie obrony. Gdyby zaś Hitler, jak planował, pokonał w 1941 roku Stalina przed zimą, to i El-Alamejn nie miałoby z punku widzenia przetrwania narodu żydowskiego większego znaczenia, bo Żydów mogłoby po prostu nie być.

Wreszcie: Herzl nie wymyślił syjonizmu. Nazwę, jako określenie dla politycznego ruchu głoszącego powrót Żydów do ich historycznej ojczyzny, ukuł wiedeński działacz żydowski Natan Birnbaum w roku 1892. Herzl nie wymyślił też i samego powrotu:

pierwsze grupy pionierów pojawiły się w tureckiej Palestynie już na początku lat 80. XIX wieku. Nie wymyślił też i programu: postulat powrotu Żydów wysunęli przed nim w XIX wieku – rzecz zaskakująca w świetle późniejszej wrogości Żydów religijnych oraz marksistów do tej idei – dwaj rabini: Cwi Hirsz Kaliszer z Prus i Jehuda Alkalaj z Serbii, oraz były współpracownik Karola Marksa, żydowski filozof z Niemiec Mojżesz Hess. Rabini uważali, że powrót Żydów do Syjonu będzie pierwszym etapem na drodze do ich zbawienia. Były marksistowski filozof przewidział nawrót antysemityzmu w Europie, który nie pozostawi Żydom innego wyjścia jak emigracja, zaś nadchodzący rozpad imperium otomańskiego stworzy im możliwość zakorzenienia się na nowo w ich dawnej ojczyźnie. Ich pisma jednak, wydawane w niewielkich nakładach i jeszcze mniej czytane, nie wywarły żadnego politycznego efektu.

Podobnie było z innymi prekursorami: pochodzący z Rosji Leo Pinsker dziesięć lat po carskich pogromach wydał w Berlinie po niemiecku książkę Autoemancypacja. Nawoływał w niej, by Żydzi, którzy są gośćmi „wszędzie, a u siebie nigdzie” , zamiast czekać na to, by przesiąknięte antysemityzmem państwa europejskie przyznały im pełnię praw, wyemancypowali się sami, zbiorowo budując nową ojczyznę, w której staną się większością. Tym samym dokona się w nich, twierdził Pinsker, duchowa przemiana, zrzucą jarzmo upokorzeń nałożone przez niewolę i staną się w pełni ludźmi, a nie zastraszoną gromadą. Cele, jakie sobie stawiał Pinsker, były duchowe, nie polityczne – odrodzenie psychologiczne, a nie budowa państwa. Podobnie jak inni po nim nie myślał zresztą o Palestynie; marzyło mu się raczej żydowskie państwo gdzieś w Ameryce Północnej.

Za to wizja odbudowy żydowskiego państwa pojawia się w europejskiej literaturze i publicystyce na długo przed Pinskerem czy Herzlem, i to w kontekstach dla Żydów nieżyczliwych: niemiecki antysemita Joachim Hartwig Hundt-Radowsky proponował w 1821 roku: „Z użyciem kilku tysięcy armat możemy całe to robactwo wygnać przez Turcję” . Jego rówieśnik Karl Wilhelm Friedrich Grattenauer miał podobny pomysł: „Najlepsze rozwiązanie to wysłać ich wszystkich do Ziemi Kanaanu... niech naprawiają drogi, osuszają bagna i pracują z cegłą i zaprawą jak w Egipcie” , o ile oczywiście „Wielki Sułtan ich tam ścierpi” .

Choć takie poglądy były częste na kontynencie europejskim, w Wielkiej Brytanii rozwinął się w XIX wieku nurt chrześcijańskiego syjonizmu, upatrujący w pożądanym powrocie Żydów do Ziemi Obiecanej nie sposób na pozbycie się „robactwa” , lecz naprawienia historycznej krzywdy ich wypędzenia w starożytności i dopełnienia Bożych planów drugiego przyjścia Chrystusa i ostatecznego zbawienia ludzkości. Powieść George Eliot

Daniel Deronda z 1876 roku, której bohater, stary Żyd Mordechaj, opracowuje plan powrotu Żydów do ich historycznej ojczyzny, zawładnęła wyobraźnią całego pokolenia brytyjskiej elity i walnie przyczyniła się do poparcia dla syjonizmu, gdy stał się na początku XX wieku znaczącą ideologią polityczną. Trudno było bowiem wykrzesać z siebie entuzjazm dla Palestyny. Amerykański pisarz Mark Twain, który ją odwiedził jako dziennikarz w roku 1867, pisał, że „pośród wszystkich ziem o żałosnym wyglądzie Palestyna jest księciem... To kraj bez nadziei, nużący i łamiący serce... Palestyna jest pustkowiem i nie daje się pokochać” . Ale kochać ją właśnie chcieli, wbrew wszystkiemu, Miłośnicy Syjonu, Howiwej Cijon, żydowscy entuzjaści z Rosji, którzy zaczęli osiedlać się tam po pogromach roku 1881. Tych „praktycznych syjonistów” ,

przedkładających konkretne działania, choćby i drobne, nad polityczne marzenia, choćby i wzniosłe, było jednak jedynie 20 tysięcy. Kropla w morzu 2,5-milionowej fali emigracji żydowskiej z Rosji, która do wybuchu I wojny światowej dotarła do Ameryki, ziemi, która zaiste sprawiała wrażenie bardziej obiecanej. Pinsker, trochę wbrew własnemu sceptycyzmowi, został ich duchowym przywódcą. Do końca wieku założyli około dwustu lokalnych organizacji, w tym także w Europie Zachodniej, ale głównie w imperium carskim, gdzie nieco ironicznie ich dążenia określano mianem „palestynofilstwa” . Stworzyło to organizacyjne podwaliny ruchu, na którego czele miał wnet stanąć Teodor Herzl. Trudno byłoby jednak także wyobrazić sobie mniej prawdopodobnego przywódcę. Urodzony w 1860 roku w dostatniej, zasymilowanej i świeckiej rodzinie z Budapesztu, szybko zrobił błyskotliwą karierę dziennikarską. Ten wyznawca „fałszywego bożka asymilacji” , jak mówili Miłośnicy Syjonu, zaproponował kiedyś, by wszyscy Żydzi Wiednia, z rabinami na czele, entuzjastycznie dokonali w zbiorowej ceremonii uroczystego aktu konwersji na chrześcijaństwo, pokonując tym samym ostatnią barierę na drodze do asymilacji całkowitej. Pogromy w carskiej Rosji uważał za przejaw nie europejskiego antysemityzmu, lecz orientalnego barbarzyństwa. Z radością powitał propozycję, by zostać korespondentem swej gazety w Paryżu, stolicy ojczyzny praw człowieka, gdzie Żydzi byli bez reszty pełnoprawnymi obywatelami. I tam właśnie, w szczytowym okresie sprawy Dreyfusa, natknął się na tłumy Francuzów demonstrujących na ulicach pod hasłem „Śmierć Żydom!” . Jego świat runął w gruzach. Jeśli jest to możliwe we Francji – uznał – to jest możliwe wszędzie. Od razu, w 1895 roku, usiłował zainteresować swym kształtującym się jeszcze programem barona

de Hirscha i barona Rotszylda, którzy wspierali finansowo palestyńskie kolonie Miłośników Syjonu. Ci jednak odcięli się od jego pomysłów. Uznali, że są one całkowicie nierealistyczne, a rozgłos, jaki Herzl, korzystając ze swych dziennikarskich umiejętności, im nadał, szkodliwy – i dla osiedli w Palestynie, które sułtan mógłby uznać za forpocztę żydowskiej inwazji, i dla bezpieczeństwa Żydów w Europie. Czyż nie to samo, co Herzl, głosili antysemici budujący w Niemczech, Austrii, Francji masowe partie polityczne? Że Żydzi są w swoich społeczeństwach obcymi i winni się wynieść gdzie indziej? Obaj baronowie na pewno nie chcieliby, żeby tak o nich myślano. Herzl odrzucony przez przywódców zwrócił się do mas – Der Judenstaat opublikował rok po nieudanych próbach rozmów z baronami; Rotszyld go nie przyjął, de Hirsch wyśmiał. Zasadnicza nowość jego strategii polegała na tym, że – choć sam uważał się za pisarza i takim pragnął zostać zapamiętany – był w istocie typem nowoczesnego działacza politycznego. Umiał łączyć zakulisowe negocjacje z finansowymi i – później – politycznymi przywódcami z oddziaływaniem na szerokie masy, poprzez prasę, wiece i działalność organizacyjną. Zrozumiał wreszcie, że strategia Miłośników Syjonu i wspierających ich w Palestynie dobroczynnych baronów żydowskich skazana jest na klęskę. Póki osiedlają się nieliczni, jest to ruch bez znaczenia. Jeśli jednak będzie ich więcej, sułtan – suweren w Palestynie – uzna to za zagrożenie dla swojej władzy. Dlatego też żydowski ruch narodowy musi najpierw zyskać polityczną podmiotowość i międzynarodowe poparcie. By tak jednak mogło się stać, ruch ten musi najpierw sam się ukonstytuować. Dlatego też natychmiast, korzystając z zainteresowania, jakie wzbudziła jego książka, przełożona prawie

natychmiast na angielski i francuski, ponownie zaczął kołatać do wrót możnych tego świata.

Ale syjoniści nie byli zachwyceni późnym neofitą, który od razu sięgał po przywództwo. Herzl zachowywał się tak, jakby on to wszystko wymyślił sam. Próżno by w Der Judenstaat szukać odniesień do działalności Howiwej Cijon, do prac Pinskera czy Hessa czy do obecnej w tradycji żydowskiej stałej tęsknoty do Syjonu. „Oczywiste wyjaśnienie – pisze historyk syjonizmu Walther Laqueur – że Herzl po prostu nic o tym nie wiedział, nikomu nie przyszło do głowy” . Postrzegano go jako ambitnego aroganta, bezprawnie przywłaszczającego sobie cudzy dorobek. Ale to właśnie jego wyobcowanie z tradycji żydowskiej, jego nieznajomość drobnych sukcesów i niepowodzeń „praktycznych syjonistów” w Palestynie pozwoliła mu po raz pierwszy dostrzec kwestię żydowską w jej politycznym wymiarze. Jeżeli można krzyczeć „Śmierć Żydom!” i w Paryżu, i w Odessie, to znaczy, że problem, przed którym stają Żydzi i tu, i tam, jest wspólny i wymaga politycznego rozwiązania. „Jesteśmy narodem – jednym narodem” – pisał. No a naród musi, co od Wiosny Ludów w Europie było wiadome, mieć państwo.

Było więc pewnym nieporozumieniem czynienie Herzlowi zarzutu z tego, że nie czytał Pinskera czy Alkalaja. Jego refleksja wyrastała z zupełnie innej tradycji: z ruchów narodowych monarchii habsburskiej, a nie z żydowskiej refleksji religijnej czy społecznej. Już prędzej Garibaldi i Mazzini niż średniowieczny poeta Jehuda Halewi, tęskniący w Hiszpanii do Syjonu, czy Eliezer ben Jehuda, próbujący w Palestynie odrodzić hebrajszczyznę. A to właśnie, że o prawa narodowe Żydów walczy ktoś, kto –wydawałoby się – nie musi się o nie troszczyć, bo jego własny byt jest przecież zapewniony, zyskało mu wnet, mimo początkowych

oporów, uznanie i sympatię Żydów z Rosji takich perspektyw pozbawionych. „Zasadniczo – pisał Chaim Weizman w swej Autobiografii – Der Judenstaat nie zawierał dla nas żadnej nowej idei... Ale sam fakt, że człowiek z Zachodu przychodził do nas bez uprzedzeń, był pociągający” . Masowo zaczęły napływać telegramy poparcia ze strony komórek Miłośników Syjonu. Herzl złapał wiatr w żagle.

I działał z niebywałą wprost energią. Został wiosną 1896 roku przyjęty przez arcyksięcia Badenii, wuja cesarza niemieckiego, który zapewnił go o swej przychylności. Korzystając ze stambulskich koneksji polskiego emigranta Filipa hrabiego Niewlińskiego, udał się następnie do otomańskiej stolicy w nadziei na audiencję u sułtana. Do sułtana nie dotarł, lecz przyjął go i wielki wezyr, i szef dyplomacji otomańskiej, którym złożył propozycję nadania przez

Wysoką Portę prawnego statusu żydowskiej imigracji do Palestyny.

Abdul Hamid propozycji jednak nie przyjął i odpisał swym ministrom: „Gdy moje imperium zostanie podzielone, być może dostaną Palestynę za darmo. Ale dzielić można tylko nasze martwe ciało. Na wiwisekcję się nie zgodzę” . W drodze powrotnej Herzl zatrzymał się w Sofii, gdzie powitały go na dworcu wiwatujące tłumy bułgarskich Żydów. Podobne tłumy czekały nań w Londynie – ale baron Rotszyld ponownie odmówił mu spotkania. Reakcja Herzla była błyskawiczna. W liście do swojego asystenta napisał: „Na taką sytuację jest tylko jedna odpowiedź: natychmiast zorganizujmy nasze masy” . Wnet odbył serię wizyt w ważniejszych ośrodkach ruchu, w tym także w Warszawie, gdzie jednak na 200 tysięcy Żydów było nie więcej niż kilkudziesięciu syjonistów, i to mimo niestrudzonych wysiłków Nachuma Sokołowa, redaktora ważnego pisma hebrajskiego „Ha-Cfira” .

Kongres syjonistyczny, po konsultacjach z organizacjami z Austrii i Niemiec, zamierzano zwołać w Monachium, ale reakcja żydowskiej opinii była wroga. Prasa żydowska w Niemczech potępiła syjonizm jako ruch antypatriotyczny i groźny dla Żydów. Monachijska loża Bnei Brit zmusiła tamtejszą gminę, by odmówiła Herzlowi współpracy. Zaś komitet wykonawczy Stowarzyszenia Rabinów Niemieckich wydał uchwałę, w której uznał, że „działalność tak zwanych syjonistów jest sprzeczna z mesjańską obietnicą judaizmu” , który zarazem „nakazuje wiernym służyć ze wszech sił Ojczyźnie, do której należą” . Rabini wezwali „wszystkich, którym drogie jest dobro judaizmu, by trzymali się z daleka od wspomnianych syjonistycznych działań” . Ton został nadany i odtąd przez długie lata tak właśnie większość religijnych Żydów patrzeć będzie na starania Herzla i jego następców. Kongres trzeba było przenieść do Bazylei: szwajcarscy Żydzi byli mniej wpływowi i gorzej zorganizowani od niemieckich, a rada miejska chętnie wynajęła kasyno – za stosowną opłatą.

Delegaci przybyli z siedemnastu krajów; sześćdziesiąt dziewięć z nich reprezentowało rozmaite organizacje syjonistyczne, pozostali otrzymali indywidualne zaproszenia. Zebranie jednak zbojkotowali Miłośnicy Syjonu z Anglii i Francji; nie przybyła też część reprezentacji rosyjskiej. Jedni mieli Herzlowi za złe zmonopolizowanie przywództwa ruchu, inni wzięli sobie do serca nieprzychylność baronów i wrogość rabinów. W przededniu otwarcia kongresu rozgoryczony Herzl zanotował w dzienniku: „Stoję na czele chudopachołków, żebraków i łowców sensacji... Tylko niektórzy z nich to szczerzy entuzjaści. Jednak nawet i taka armia dokonałaby dzieła, gdyby sukces był na horyzoncie” .

Pierwszym sukcesem było jednak to, że do kongresu w ogóle doszło i że odbył się z zachowaniem stosownej pompy: Herzl zażądał,

by wszyscy delegaci stawili się we frakach. Na galerii tłoczyli się zaproszeni goście i korespondenci z całej Europy. Przebieg kongresu był bacznie obserwowany. „Taniec na skorupkach jaj, i to niewidzialnych” – zapisał w dzienniku Herzl. Istotnie, taniec na skorupkach. Nie można było pozwolić, by przebieg kongresu jeszcze bardziej zraził do syjonizmu jego przeciwników: asymilatorów i ortodoksów. Nie można było narazić się ani carowi – bo nie wypuści, ani sułtanowi – bo nie wpuści. Ale jak mówić o losie Żydów, nie narażając się carowi? I jak o państwie żydowskim, nie wywołując gniewu sułtana?

Kongres otworzył, zmawiając uroczyste błogosławieństwo świąteczne, weteran niemieckiego ruchu syjonistycznego doktor Lippe. Miał przemawiać tylko przez dziesięć minut, ale –inaugurując tym samym tradycję, która odtąd miała prześladować syjonistyczne kongresy – nie potrafił skończyć i Herzl musiał mu w końcu przerwać, samemu sobie udzielając głosu. Jego mowa była majstersztykiem tańca na skorupkach jaj. Turcję zapewnił, że rozumie, iż sułtan zastosowałby restrykcje imigracyjne, gdyby Żydzi chcieli zakraść się do jego państwa podstępem, i obiecał zarazem korzyści finansowe dla otomańskiego państwa w przypadku planowej i legalnej imigracji. Wyraził zrozumienie dla dylematu „niektórych rządów” , które, jeśli będą życzliwe wobec Żydów, narażą się na gniew mas, a jeśli nie, to „wepchną Żydów w objęcia rewolucjonistów” . Wyraził stosowne uznanie dla dotychczasowych wysiłków kolonizacyjnych „w Palestynie i w Argentynie” . Rabinów zapewnił o głębokim poszanowaniu dla tradycji. Nie padło słowo potępienia dla rosyjskiego antysemityzmu. Twórca syjonizmu nie wspomniał też o Arabach, choć wyraził przekonanie, że żydowska imigracja będzie „z korzyścią

dla chrześcijan Wschodu” . Co szczególnie znamienne, autor Der Judenstaat ani razu nie wypowiedział słów „państwo żydowskie” .

Lecz choć Herzl narzucił sobie – graniczącą z hipokryzją –dyplomatyczną autocenzurę, to kilka zasadniczych rzeczy powiedział jednak na głos. „Chcemy położyć kamień węgielny pod gmach, w którym zamieszka kiedyś naród żydowski” . Budowa tego gmachu musi być dziełem samych Żydów; „Tylko naród sam może sobie pomóc, jeśli zaś nie, to pomóc mu nie sposób” . Ale zarazem celu się nie osiągnie inaczej jak poprzez międzynarodowe porozumienie, prawnie zabezpieczone, oparte na prawach, nie na tolerancji: –Zaprawdę, dość mamy doświadczeń z tolerancją i z „ochroną” , która w każdej chwili może zostać odwołana – przekonywał. I wreszcie naiwnością byłoby myśleć, że da się żydowski program narodowy zrealizować jak dotąd metodą małych kroków: „Jeżeli założyć,

Herzl przemawia na I (lub II) Kongresie Syjonistycznym, Bazylea, 1897 (lub 1898) r.

że na świecie jest 9 milionów Żydów, i że byłoby możliwe umieścić w koloniach w Palestynie 10 tysięcy z nich rocznie, to i tak rozwiązanie kwestii żydowskiej zajęłoby dziewięćset lat. To chyba mało realne. Z drugiej strony wiecie, że liczyć na 10 tysięcy osadników rocznie to w obecnych okolicznościach czysta fantastyka” . Podstawowy dylemat syjonizmu został wyłożony wprost.

I nie został rozwiązany. Herzl zapowiedział jedynie, że działalność syjonistyczną koordynować będzie Agencja Żydowska, którą kongres powoła, a same kongresy zwoływane będą co rok. Agencja ta miała odziedziczyć nierozwiązany dylemat: jak przekonać Rosję, by Żydów wypuszczała, sułtana, by ich przyjmował, Żydów, by nie tylko przestali zwalczać syjonizm, lecz by go czynnie popierali, finansując i emigrując, zaś mocarstwa, by uznały w ruchu, który nie wie, jak te cele osiągnąć, reprezentanta narodu – i prawnie się zobowiązały do wspierania jego celów? Lecz choć przemówienie Herzla, czytane po fakcie, musi rozczarowywać, to na zebranych wywarło wpływ elektryzujący. Delegat z Rosji Ben-Ami wspominał wielkie wrażenie, jakie wywarła na nim „wspaniała i wyniosła postać [Herzla], królewskiego zachowania i wyglądu, o głębokich oczach, z których wyczytać było można spokojny majestat i niewyrażony ból” . Szóstka delegatów z Kongresówki uznała kongres za wydarzenie bez precedensu w żydowskiej historii. Zaś delegat z Pragi czeskiej, malarz Gutman, który do Bazylei dotarł na piechotę, mówił potem o uniesieniu, jakie towarzyszyło mu stale już w trakcie tej wędrówki.

Największe jednak oklaski zebrał nie Herzl, lecz jego przyjaciel Max Nordau, austriacki literat i skandalista, który w porywającej mowie nakreślił dramatyczną panoramę nieszczęsnego losu żydowskiego w diasporze. „Nie chodzi tu o zwykłą nędzę, która jest

prawdopodobnie nieodłączną częścią ludzkiej kondycji –przekonywał. – Chodzi o tę szczególną nędzę, której Żydzi doświadczają nie jako istoty ludzkie, lecz jako Żydzi, i od której byliby wolni, gdyby nie byli Żydami” . Na wschodzie jest ona głównie materialna, na zachodzie – moralna, i wynika z faktu, że Żydzi, mimo emancypacji, nie są postrzegani przez narody jako równoprawni obywatele, emancypację na poziomie prawa winna była bowiem poprzedzać „emancypacja na poziomie uczuć” , czyli zmiana antysemickich nastawień. Do tego jednak nie doszło i narody reagują resentymentem na prawo, które każe im odnosić się do Żydów w sposób sprzeczny z tym, co do nich tak naprawdę czują. W nadziei na pełną akceptację Żyd Zachodu oderwał się od swoich pogardzanych przez narody tradycji, nie otrzymał jednak nic w zamian. „Nie ma gruntu pod nogami i nie ma społeczności, do której by należał jako pełnoprawny członek. Ani jego charakter, ani jego intencje nie mogą liczyć na sprawiedliwy osąd chrześcijańskich współobywateli, o ich życzliwości już nie wspominając. Z żydowskimi rodakami stracił kontakt: nieuchronnie czuje, że świat go nienawidzi, i nie znajduje miejsca, w którym mógłby doznać ciepła, którego łaknie” . Grozi mu los marranów. „Ta żydowska rozpacz woła o pomoc – konkludował Nordau. –Znalezienie jej będzie wielkim zadaniem tego kongresu” . Przyjaciel Herzla dokonał psychologicznej analizy – i autoanalizy – pokolenia rozczarowanych asymilatorów. Niektórzy delegaci płakali. Dla wszystkich było jasne, że jedynie syjonizm może być odpowiedzią.

Na samym kongresowym uniesieniu nie da się jednak zbudować ruchu. W odpowiedzi na kongres żydowscy przywódcy religijni, zwłaszcza cadycy, rozpętali gwałtowną antysyjonistyczną kampanię. Działacz syjonistyczny Icchak Nissenbaum, który rok później odwiedził Kongresówkę, wspominał: „Spędziłem w Polsce

miesiąc i żebym nie wiem jak próbował szerzyć idee syjonizmu, wszystko było nadaremno... Polscy Żydzi byli dla mnie źródłem nieustającego zdumienia: z jednej strony trzy razy dziennie modlili się: »Oby oczy nasze ujrzały powrót do Syjonu«, a z drugiej pozostawali głęboko zakorzenieni w antysemickiej Polsce i wyrażali gwałtowny sprzeciw wobec idei powrotu do Syjonu” . Nie lepiej się wiodło syjonistom wśród asymilatorów. „Wszyscy oświeceni Żydzi w naszym kraju do syjonizmu odnosić się będą ze wstrętem – pisał dziennikarz „Przeglądu Tygodnia” . – Jak może obywatel lojalny wobec swego kraju przejąć idee opuszczenia go?” . Głębiej w Rosji było podobnie.

W Niemczech z kolei przeciwko syjonizmowi protestowali asymilatorzy, skłonni uważać, że to może jest dobry pomysł dla pogardzanych Ostjuden, lecz nie dla wyemancypowanych

obywateli cesarstwa. Przemawiając do nich w 1899 roku, Max Nordau przestrzegł proroczo: „Nadejdzie dzień, gdy syjonizm będzie tak samo potrzebny wam, dumnym Niemcom, jak tym nieszczęsnym Ostjuden, których się boicie i których nienawidzicie! Nadejdzie dzień, kiedy i wy też będziecie błagać nas o pomoc i prosić o azyl w kraju, którym teraz gardzicie!... Przestrzegam was przed przyszłością!” .

Herzl zaś nauczył się doceniać wcześniej przezeń lekceważonych nieco Żydów wschodniej Europy. To tam, mimo oporów, ruch syjonistyczny rozwijał się prężniej niż na Zachodzie. Na II Kongresie Syjonistycznym delegatów było o połowę więcej, a Żydów z imperium rosyjskiego – dwukrotnie; w skład ich delegacji weszli wówczas po raz pierwszy przyszli przywódcy: Nachum Sokołow i Chaim Weizman. Ale także z Zachodu przybyły znaczące postaci, w tym naczelny rabin Wielkiej Brytanii i młody rabin reformowany z USA Stephen Wise. Dyskusja po raz pierwszy

tyczyła się losu Żydów nie tylko w diasporze, lecz także w Palestynie. Ruch kolonizatorski stanął tam przed dylematem: władze tureckie wprowadziły restrykcyjne przepisy, czyniące masową imigrację niemożliwą. Zarazem imigracja potajemna była dla Herzla nie do przyjęcia. Mając do wyboru dwie równie niemożliwe do przyjęcia i sprzeczne ze sobą strategie, syjoniści postanowili – jak będą to też czynić w przyszłości – że będą po prostu realizować obie, czyli kontynuować drobną kolonizację i zabiegać o imigrację masową. Rzeczywistość zaś będzie musiała po prostu się do tego dostosować.

Herzl, niezrażony tym wszystkim, kontynuował dyplomatyczne zabiegi. Po II Kongresie został przyjęty przez ministra spraw zagranicznych Niemiec von Bülowa, który niebawem miał zostać kanclerzem. Mimo że spotkanie nie było udane, miesiąc później jak grom z jasnego nieba spadła wiadomość, że gotów jest go przyjąć na audiencji sam kaiser, który akurat bawił z wizytą w Stambule. Herzl roztoczył przed nim wizje korzyści, jakie z protektoratu nad żydowską „Heimatstätte” w Palestynie mogą odnieść Niemcy. Zaintrygowany kaiser obiecał, że zaproponuje sułtanowi nadanie inicjatywie syjonistów ram prawnych. Ponieważ kaiser kontynuował podróż i udawał się do Palestyny, pojechał tam też –jedyny raz w życiu – i Herzl, licząc na ponowną audiencję. Pobyt w Ziemi Obiecanej był dla niego jednak rozczarowaniem. Dokuczał mu brud i prymitywizm warunków życia; jego wrażenia były zapewne podobne do tych, jakie odniósł wcześniej Mark Twain. Lokalni przywódcy żydowscy unikali go z obawy przed reakcją tureckich władz. Jedynie w osiedlu Nes Cijona uradował go widok żydowskich jeźdźców, wywołujący skojarzenia z kowbojami.

W końcu do powtórnej audiencji u kaisera doszło, lecz monarcha był tym razem dużo bardziej wstrzemięźliwy: skończyło się

na komunikacie podkreślającym „życzliwe zainteresowanie” niemieckiego cesarza palestyńskim rolnictwem i rozkwitem imperium otomańskiego. Potem już nic. Na III i na IV Kongresie Syjonistycznym Herzl niewiele miał dobrych wieści do zakomunikowania. Sytuacja finansowa ruchu także była marna: składki nie pokrywały nawet kosztów działalności, a o utworzeniu upragnionego przez Herzla Trustu Kolonialnego nie można było nawet marzyć. Przywódcę ruchu zaczęto krytykować i za autokratyzm, i za niespełnione nadzieje. Wreszcie ku jego rozpaczy na IV Kongresie uaktywniła się w rosyjskiej delegacji lewicowa frakcja, która postulowała, by przyszłe państwo żydowskie było socjalistyczne. Herzl zdegustowany serią niepowodzeń zapisał w maju 1900 roku w dzienniku: „Wymyśliłem sobie stosowne epitafium: Był zbyt dobrego mniemania o Żydach” .

A potem, rok później, przez moment zdawało się, że odwróciła się karta: przyszedł telegram ze Stambułu, że sułtan go przyjmie. Audiencja, do której doszło trzy dni później, trwała aż dwie godziny; sułtan był łaskawy. Herzl tak jak przedtem chciał oczarować kaisera mirażami politycznych korzyści, jakie Niemcy odniosą z popierania syjonizmu, przekonywał Abdula Hamida, że „ogłoszenie rozporządzeń szczególnie korzystnych dla Żydów” (Turcja kilka miesięcy wcześniej ponownie drastycznie ograniczyła żydowską imigrację) przyniesie Wysokiej Porcie korzyści finansowe. Nazajutrz Herzl negocjował z wielkim wezyrem i ministrem finansów restrukturyzację otomańskiego długu zagranicznego. Zasugerował, że trzyletnie jego spłaty mogłoby wziąć na siebie konsorcjum bogatych Żydów, w zamian za co sułtan wyrazi zgodę na prawne gwarancje dla żydowskiego towarzystwa wykupu ziemi w Palestynie. Był przekonany, że mając w ręku coś w rodzaju sułtańskiej obietnicy, nakłoni żydowskich finansistów do poparcia

planu. Spotkać go jednak miało kolejne rozczarowanie: Rotszyldowie nie byli zainteresowani, Montefiore też nie. Mimo to na V Kongresie Syjonistycznym pod koniec roku mówił z zapałem o wielkich nadziejach, które wiąże z rozmowami, jakie odbył w Stambule. Sułtana zaś zwodził; grał na czas.

Aż Abdul Hamid powiedział: „Sprawdzam” . Na początku 1902 roku ponownie wezwał Herzla do Stambułu. Syjonistyczny przywódca zaproponował, by Porta wydała deklarację życzliwości dla Żydów, co na pewno przyczyni się do powstania obiecanego konsorcjum. Porta nie była zainteresowana. Po sześciu miesiącach Herzl pojawił się w Stambule ponownie – i wtedy się okazało, że obie strony grały znaczonymi kartami. Negocjacje z Herzlem służyły otomańskiemu ministerstwu finansów jedynie jako zagrywka w poważniejszych negocjacjach, toczonych w sprawie otomańskiego długu z grupą finansistów francuskich. Trop turecki, tak jak przedtem niemiecki, prowadził donikąd.

I wówczas znów pojawiła się szansa, tym razem w Londynie. Nordau już na I Kongresie mówił, że Anglia jest jedynym krajem Europy nieprzesiąkniętym antysemityzmem; Herzl podzielał tę opinię. Ale rząd brytyjski nie był syjonizmem zainteresowany, a londyńscy Rotszyldowie byli mu wręcz nieprzychylni. Przełom pojawił się wówczas, gdy do Anglii zaczęła coraz liczniej docierać fala emigracji, głównie żydowskiej, z Europy Wschodniej, spowodowana politycznym uciskiem i narastającą nędzą. Zaniepokojone rosnącym zalewem cudzoziemców władze powołały królewską komisję śledczą, by zbadała zjawisko i zaproponowała środki zaradcze. Leopold Greenberg, londyński dziennikarz i syjonista, zaproponował, by komisja wysłuchała też Herzla. Ten chętnie przyjechał, tym bardziej że jednym z członków komisji był lord Nathaniel Rotszyld. Spotkali się przed posiedzeniem: lord

Rotszyld przestrzegł Herzla, że jeśli będzie głosił przed komisją tezy syjonistyczne, to przekona ją jedynie, że Żyd nie może być Anglikiem, jak inni, a jeśli będzie się rozwodził nad nędzą Żydów na wschodzie Europy, to wzmocni stanowisko tych, którzy domagają się – z obawy przed napływem nędzarzy – wprowadzenia dużo bardziej restrykcyjnych przepisów imigracyjnych. Herzl rzecz jasna właśnie chciał mówić o tych dwóch sprawach, przed poruszaniem których Rotszyld go przestrzegał. Jednocześnie ogromnie mu zależało, by zdobyć przychylność lorda do syjonizmu nastawionego bardzo niechętnie – czyż bowiem on sam nie był żywym dowodem na to, że Żyd jak najbardziej Anglikiem może być?

Kartka z życzeniami na żydowski Nowy Rok, wydrukowana w 1901 r w typografii Haltera na Nalewkach w Warszawie, z portretami Teodora Herzla i sułtana Abdula Hamida Nad portretem sułtana znajduje się werset „Serce króla jest w ręku Pana” (Hiob 12:10), a nad portretem Herzla „Niech ci błogosławi Pan z Syjonu” (Ps 128:5)

Herzl postanowił pójść na kompromis. Jeszcze w Der Judenstaat rozpatrywał Argentynę na równi z Palestyną jako obszar możliwej

żydowskiej kolonizacji, a w swym dzienniku zastanawiał się też nad innymi opcjami terytorialnymi: w Afryce, Ameryce czy na Cyprze. Spytał lorda Rotszylda, czy miałby coś przeciwko skierowaniu fali

żydowskiej imigracji na Cypr właśnie lub na Synaj i nadaniu jej obecności tam statusu prawnego. Lord Nathaniel z początku zaproponował Ugandę, ale nie oponował przed innymi miejscami: oba proponowane przez Herzla terytoria również były pod brytyjską kontrolą, więc bez trudu dałoby się tam przenieść obecnych i przyszłych imigrantów żydowskich. Cudzoziemscy nędzarze zniknęliby z ulic Londynu, a ponieważ Żydzi nie twierdzą przecież, że z Cyprem czy Synajem łączy ich narodowa więź, to rozwiązanie takie nie godziłoby w angielskość brytyjskiego żydostwa. Pomysł niewiele się różnił od brytyjskiej emigracji do Kanady czy Australii. Dla Herzla z kolei liczyło się bezpośrednie rozwiązanie rozpaczliwej sytuacji wschodnioeuropejskich Żydów i fakt, że oba terytoria osadnicze były blisko Palestyny. Gdy imperium otomańskie, o czym był głęboko przekonany, wreszcie się rozpadnie, będzie można wykonać następny ruch.

„Jeśli uważacie, że oni są tu niechciani – mówił przed komisją o losie żydowskich imigrantów Herzl – to trzeba znaleźć jakieś miejsce, do którego mogą się przenieść, nie stwarzając problemów, z jakimi tu muszą się mierzyć. Te problemy nie pojawią się, jeśli znaleziony zostanie dla nich dom, który prawnie zostanie uznany za żydowski” . „Ja mam czas na negocjacje – dodał – ale mój naród nie. Oni głodują” . Brytyjski minister kolonii Joseph Chamberlain słuchał z zainteresowaniem. Cypr – powiedział – nie wchodzi w grę, ale może Egipt? „Nie – odparł Herzl. – Już tam byliśmy” . Zaproponował okolice Al-Arisz, na granicy z Palestyną. Brytyjczycy po namyśle postanowili sprawę zbadać. Ale to, co w Londynie budziło zainteresowanie, w Kairze wywołało protest. Zarówno brytyjski reprezentant w Egipcie, jak i egipski premier byli przeciwni, co rychło wyszło na jaw podczas rozmów, jakie Herzl przeprowadził z nimi w Kairze. Choć opinie ekspertów były

pozytywne, Kair odrzucił projekt, powołując się na brak wody pitnej. W rzeczywistości ani Egipcjanin, ani Anglik nie życzyli sobie po prostu na swoim terytorium żydowskiej enklawy. Herzl poniósł kolejną klęskę. Był w rozpaczy.

Anglicy nie zakładali jednak rąk. Imigrantów ze wschodu nadal przybywało, a społeczeństwo brytyjskie w równym stopniu im współczuło, co miało ich serdecznie dość. W drodze powrotnej z Kairu Herzl zatrzymał się w kwietniu 1903 roku w Londynie i odbył rozmowy z Chamberlainem. Ten był szczerze zmartwiony kairskim fiaskiem i pragnąc pocieszyć Herzla, zaczął mu opisywać uroki Ugandy, którą odwiedził podczas swych kolonialnych podróży. „Na wybrzeżu jest gorąco, ale w interiorze klimat dla Europejczyków jest znakomity – zachęcał. – Pomyślałem sobie: oto kraj w sam raz dla doktora Herzla. Ale nie, on musi mieć Palestynę, i sprowadzi się tylko tam albo w pobliże” . „Tak, muszę” –odpowiedział Herzl.

Ale zaledwie w miesiąc później w Kiszyniowie doszło do krwawego pogromu: czterdziestu pięciu Żydów zostało zamordowanych, a 1,5 tysiąca żydowskich domów złupiono. Herzl zrozumiał, że los żydostwa rosyjskiego zawisł na włosku i że jakieś miejsce schronienia musi zostać znalezione natychmiast. Napisał do Chamberlaina, że wyśle do Afryki Wschodniej komisję, by zbadała na miejscu sytuację w Ugandzie; odpowiedź z Londynu była zachęcająca. Nordau jednak był bardziej sceptyczny. Herzl przekonywał go, że przecież nie rezygnują z Palestyny jako strategicznego celu, a przyjmując brytyjską ofertę, zaskarbiają sobie dobrą wolę Londynu i zyskują być może kartę przetargową w dalszych rozmowach z sułtanem, któremu będą mogli pokazać, że na jego dobrą wolę nie są skazani. Co najważniejsze zaś, znajdą

tymczasowe rozwiązanie dla dramatycznej sytuacji rosyjskiego żydostwa.

Ta sytuacja zaś pogarszała się coraz bardziej. W czerwcu carski minister spraw wewnętrznych graf von Plehwe praktycznie zabronił prowadzenia w Rosji działalności syjonistycznej. Antysemityzm stał się oficjalną polityką carskiego rządu, który miał nadzieję skierować narastające rewolucyjne wrzenie przeciwko Żydom, a nie przeciwko władzom. Herzl postanowił udać się do Petersburga, by podjąć z władzami próbę negocjacji. W rozmowie z nim von Plehwe stwierdził, że władze wprawdzie nie mają nic przeciwko emigracji „niedającej się zasymilować” części Żydów, lecz represje przeciwko syjonistom spowodował swą działalnością Aszer Ginsberg, znany pod pseudonimem literackim Achad ha-Am – Jeden z Ludu. W swych esejach postulował utworzenie w Palestynie nie państwa, lecz „żydowskiego ośrodka duchowego” , a jako cel syjonizmu upatrywał ponowne rozbudzenie ducha narodowego wśród Żydów na całym świecie, niezależnie od tego, czy zamierzają wyjechać do Palestyny, czy też nie. Ale w Rosji, według Plehwego, rozbudzać można było jedynie rosyjskiego, nie żydowskiego ducha. Działalność Achada ha-Ama była więc wywrotowa – zupełnie jakby mało było już problemów z rewolucyjnymi wichrzycielami. Herzl dostrzegł szansę. Przecież – szczerze tłumaczył Plehwemu –ruch syjonistyczny nie ma z socjalizmem nic wspólnego; on sam był przerażony pojawieniem się na kongresie rosyjskich socjalistów. Mało tego – syjonizm, kierując uwagę Żydów poza granice Rosji, odciąga ich od rewolucyjnej działalności. To samo rozumowanie miał w przyszłości powtórzyć Stalin, by wyjaśnić, ku wielkiemu żalowi lewicowych syjonistów, że syjonizm jest z samej natury reakcyjny i kontrrewolucyjny. Zaintrygowany Plehwe powiedział, że porozmawia o tym z carem.

Być może jakąś rolę we wspólnej antypatii obu do Achada haAma odegrał fakt, że rosyjski syjonista niedawno zmieszał z błotem właśnie opublikowany Altneuland Herzla. Wizja państwa żydowskiego tam przedstawiona – dowodził – wcale nie jest żydowska. Herzl zbyt mało się interesuje Żydami, a zbyt przejmuje się tym, co sobie goje o nich pomyślą. Z odsieczą Herzlowi, który w odróżnieniu od swego polemisty rzeczywiście nie znał hebrajskiego i nie interesował się zbytnio żydowską kulturą, pospieszył Nordau, który z kolei zarzucił krytykowi, że woli nietolerancję od żydowskiej tradycji, i dla dobrej miary dodał, że Achad ha-Am nie jest syjonistą. Gwałtowna polemika zapowiadała już i intensywność, i tematykę sporów, jakie miały głęboko podzielić ruch syjonistyczny w przeszłości. „Czytałem, jak zniszczyłeś Achada ha-Ama – pisał potem do Nordaua bardzo czuły na tle swej literackiej reputacji Herzl. – To zdumiewające, że już musimy toczyć takie bitwy. Jedyne możliwe wyjaśnienie: że już jesteśmy w Państwie Żydowskim, choć niewielu się tego póki co domyśla” .

Zapowiedziana rozmowa Plehwego z carem zakończyła się pierwszym chyba od zwołania I Kongresu całkowitym triumfem Herzla. Wszystkie ograniczenia w działalności syjonistów zostały zniesione. W kolejnej rozmowie z Herzlem Plehwe przyznał, że sytuacja Żydów w Rosji faktycznie jest straszna i że on sam, gdyby był Żydem, byłby przeciwko rządowi. Ale Żydów jest za dużo, a problem jest zbyt wielki i nic się zrobić nie da. Rosja zamierza zasymilować najlepszych – rzucił minister Herzlowi na odchodne – a co do reszty, to popiera utworzenie niepodległego państwa żydowskiego zdolnego wchłonąć miliony. Po raz pierwszy jakieś mocarstwo, choć trudno powiedzieć, na ile poważnie,

wyraziło poparcie dla ostatecznego celu syjonizmu, po serii klęsk w próbach zdobycia choć cienia poparcia dla celów cząstkowych. Herzl wracał na Zachód jak tryumfator; po drodze dziesiątki tysięcy Żydów w Wilnie zgotowały mu gigantyczną owację. Ale zmiana kursu rosyjskiej polityki wobec Żydów okazała się krótkotrwała. Po śmierci Plehwego (zginął rok później w zamachu) wszystko miało wrócić do krwawej normy. Co więcej, wyrażając w imieniu ruchu syjonistycznego poparcie dla antysocjalistycznej polityki Plehwego, Herzl zawarł pakt z diabłem i dalece wykroczył poza swe uprawnienia; poalejsyjoniści nigdy mu tego nie wybaczyli. Gdy tydzień po powrocie z Rosji Herzl stanął na trybunie VI Kongresu, zamiast spodziewanych słów wdzięczności usłyszał od rosyjskich delegatów gorzką krytykę, którą z oburzeniem odrzucił. Przywódca ruchu miał jednak do zakomunikowania delegatom coś jeszcze ważniejszego: zgodę władz brytyjskich na zbadanie możliwości żydowskiej kolonizacji Ugandy. „Syjon to to nie jest i nie będzie – mówił – to jedynie środek doraźny” . Sekundował mu wcześniej sceptyczny Nordau, który ugandyjski projekt określił jednym słowem: Nachtasyl, schronienie na noc, noclegownia. Obaj przekonywali delegatów, by poparli plan.

Na sali na początku zapanował entuzjazm: oto po raz pierwszy jakiś kraj, zamiast przeganiać Żydów, oferuje im kawałek kontrolowanego przez siebie terytorium. Przywódca rosyjskich syjonistów Szmarjahu Lewin wspomina w autobiografii, że zmówił, jak doktor Lippe otwierając I Kongres, błogosławieństwo. Ale klimat wnet się zmienił po wystąpieniu innego wybitnego syjonisty rosyjskiego, Jechiela Czlenowa. „Przepaja nas niewysłowiona radość – zaczął – że wielkie europejskie mocarstwo, po raz pierwszy od zburzenia Świątyni, uznało tą ofertą narodowe

dążenia narodu żydowskiego. Ale wiąże się z tym wielki smutek, że musimy odrzucić tę propozycję, bowiem nasze potrzeby możemy zaspokoić jedynie w Palestynie!” . Na sali wybuchło piekło, padały oskarżenia o zdradę. Do Nordaua podbiegł podekscytowany rosyjski delegat i jął tłumaczyć, że z Palestyny zrezygnować nie można, bo w syjonizmie „chodzi nie o Żydów, lecz o judaizm” . „Judaizm bez Żydów! – odparł tamten. – Znam cię, urocza maseczko. Idź ty z tym zdaniem na kółko spirytualistyczne” . Także i ten spór –czy chodzi o bezpieczeństwo, czy choćby wygodę ludzi, czy też raczej o ideologiczną treść – miał odtąd prześladować ruch syjonistyczny.

W końcu, gdy głosowano nad propozycją skierowania do Ugandy komisji, rezolucja przeszła niewielką tylko większością oddanych głosów. Ruch syjonistyczny po raz pierwszy został głęboko podzielony. Część delegatów opuściła salę i przegłosowała w swoim gronie wniosek odrzucający możliwość jakiegokolwiek kompromisu w kwestii Palestyny. W końcu dla uspokojenia nastrojów przegłosowano, że taka sama jak do Ugandy komisja zostanie skierowana także do Palestyny. Rozłamu to jednak nie powstrzymało. Dwa miesiące później z inicjatywy mieszkającego w Palestynie rosyjskiego syjonisty Menachema Usyszkina w Charkowie zwołano konferencję w obronie Palestyny, która wystosowała do Herzla ultimatum z żądaniem, by zrezygnował z Ugandy i wyrzekł się autorytarnych metod kierowania ruchem. Uczestniczyli w niej głównie syjoniści rosyjscy, a więc ludzie, z myślą o których ugandyjska propozycja powstała. Ale oni od lat związani byli z osiedleńczą działalnością rosyjskich praktycznych syjonistów w Palestynie i odrzucali wszystko, co mogłoby odwieść od niej energię ruchu. Większość była też orientacji lewicowej i nie

mogła Herzlowi wybaczyć paktu z Plehwem. W ich oczach dopuścił się podwójnej zdrady.

W odpowiedzi na zachodzie Europy zaczęli się mobilizować obrońcy Herzla; konflikt zataczał coraz szersze kręgi, a stanowiska zajęte wówczas długo jeszcze w ruchu syjonistycznym sobie pamiętano. Pod koniec roku, na balu chanukowym w Paryżu, do Nordaua, którego poparcie dla projektu ugandyjskiego było skądinąd dość umiarkowane, podszedł 27-letni student Chaim Zelig Lubań, jak się później okazało, psychicznie niezrównoważony. Wyciągnął pistolet i ze słowami: „Śmierć Nordauowi Wschodnioafrykańczykowi!”, wypalił. Chybił, kula trafiła przyjaciela Herzla w nogę. Po raz pierwszy w ruchu syjonistycznym pojawiła się krew żydowska przelana przez Żyda. Herzlowi udało się w końcu w kwietniu 1904 roku załagodzić konflikt. W ferworze walki nie zauważono nawet, że Anglicy w międzyczasie jęli wycofywać się z całego pomysłu: protesty już mieszkających w Ugandzie angielskich kolonistów, przerażonych wizją żydowskiej inwazji, przeważyły szalę. Herzl zapewnił swych krytyków, że ani sam do Ugandy nie pojedzie, ani nie będzie wywierał nacisku na realizację swego pomysłu; komisja w końcu nigdy nie została wysłana. W zamian przywódca ruchu zażądał jednoznacznego opowiedzenia się praktycznych syjonistów, zwolenników kolonizacji drobnymi krokami, za prymatem syjonizmu politycznego, który dąży do uzyskania międzynarodowego uznania dla żydowskiego osadnictwa. On sam –po swej jedynej wizycie – do Palestyny ponownie się nie wybierał, a pomysł osiedlenia tam jeszcze dziesięciu czy stu dziesięciu żydowskich rodzin uważał za stratę czasu. Co to zmieni bez międzynarodowych gwarancji? – pytał. Palestyna nie stanie się przez to ani o cal bardziej żydowska. A co nam dał polityczny

syjonizm? – pytali w odpowiedzi jego krytycy. Oprócz tego, że płacimy składki i chadzamy na zebrania, nasze życie nie odmieniło się o włos. W końcu Komitet Wykonawczy Agencji Żydowskiej przegłosował dla Herzla wotum zaufania. To był już jego ostatni triumf.

Jeszcze pod koniec maja przyjął go w Watykanie Pius X, o co syjonistyczny przywódca od dawna zabiegał. Herzl zauważył, że od początku spotkania papież był poirytowany; być może dlatego, że jego gość nie pocałował przy powitaniu papieskiego pierścienia. Po krótkiej prezentacji przez Herzla celów syjonizmu przywódca Kościoła odpowiedział: „Nie możemy sprzyjać temu ruchowi. Nie możemy uniemożliwić Żydom udawania się do Jerozolimy, lecz popierać ich nigdy nie będziemy mogli. Święta ziemia Jerozolimy została uświęcona życiem Jezusa... Żydzi nie uznali Pana Naszego i dlatego nie możemy uznać narodu żydowskiego” .

Twórca syjonizmu usiłował przekonać papieża, że jego ruch nie zamierza zawładnąć chrześcijańskimi miejscami świętymi; był bowiem przekonany, że niepokój Kościoła budzi właśnie ta kwestia, a nie ruch syjonistyczny jako taki. Już w Der Judenstaat zapewniał, że „co do chrześcijańskich miejsc świętych, można by przystać na formę eksterytorialności zgodnie z prawem międzynarodowym. Utworzymy straż honorową wokół tych miejsc świętych, własnym istnieniem gwarantując spełnienie tego obowiązku” . Pius X nie był jednak zainteresowany gwarancjami. „Albo ci Żydzi, którzy nadal przywiązani są do swej wiary – wyjaśniał cierpliwie gościowi –nadal czekają na Mesjasza, który dla nas już przybył. W takim przypadku zaprzeczają boskości Jezusa i nie możemy im pomóc. Albo udają się do Jerozolimy bez jakiejkolwiek wiary, i wówczas tym bardziej nie możemy być z nimi” . Rozmowa zakończyła się źle:

papież na pożegnanie wygłosił słynne zdanie o księżach i kościołach, które będą na Żydów czekać w Palestynie, „żeby ich wszystkich ochrzcić” . Kolejna klęska.

Dwa miesiące później, 4 lipca 1904 roku, Teodor Herzl zmarł na serce w wieku czterdziestu czterech lat. Jego pogrzeb odbył się w Wiedniu, gdzie chciał być pochowany obok ojca, „do czasu, gdy naród żydowski przeniesie moje szczątki do Palestyny” . Jego ostatniemu życzeniu stało się zadość 16 sierpnia 1949 roku. Został pochowany w Jerozolimie, na wzgórzu noszącym odtąd jego imię.

Zmarł w porę. Ugandyjskie fiasko obnażyło całą daremność jego zabiegów o jakąś formę międzynarodowego uznania żydowskich dążeń: w ostatecznym rozrachunku Żydzi nie mieli nic do zaofiarowania w zamian. Herzl, mistrz public relations i nowoczesnej polityki, z niczego utkał iluzję, za którą poszły tysiące i która zawróciła w głowach wielu politykom, przekonanym, że za całym tym szumem musi się kryć coś konkretnego. Ale wybuch emocji, jaki towarzyszył jego ostatniemu kongresowi, pokazał, że syjonistyczni działacze lepiej rozumieli realia swego ruchu: za gromkimi deklaracjami nie stała realna siła. Herzl obiecał swemu narodowi, że wyprowadzi go z diaspory, lecz w końcu miał mu do zaoferowania jedynie diasporę gdzie indziej.

Zarazem ten wybuch słabości pokazał narodziny siły, której sam Herzl chyba nie doceniał. On nie tylko przekonał swój naród, że wyprowadzi go z diaspory – ale że jest narodem i że ma ojczyznę. Przed nastaniem wieku demokracji przeświadczenie takie nic by Żydom dać nie mogło: ich zbiorowy głos liczył się jeszcze mniej niż głos pozostałych królewskich poddanych. Ale w wieku mas, kartki wyborczej i rewolucyjnego buntu zbiorowość świadoma, że jest zbiorowością, że ma wspólną tożsamość i cel, zdolna jest

wpływać na bieg zdarzeń. Po śmierci swego przywódcy syjoniści mieli przed taką właśnie stanąć próbą.

ROZDZIAŁ 2

Myślę, że Świątynia może zostać

odbudowana

W Jaffie zastałem gorsze wygnanie niż w Płońsku” . Tak po latach

Dawid Grün wspominał swój pierwszy dzień w Palestynie. W 1906 roku 20-letni działacz Poalej Cijon przybył z Płońska do Jaffy. Na brzeg, tak jak innych żydowskich przybyszy, zaniósł go na grzbiecie arabski tragarz – w Jaffie nie było nabrzeży portowych. Arabskie miasto, obok którego trzy lata później miał zostać założony żydowski Tel Awiw, wywarło na młodym syjoniście przygnębiające wrażenie. Kilka godzin później udał się do Petach Tikwy, żydowskiego osiedla założonego jeszcze za czasu pierwszej alii. W Jaffie Żydzi nie byli bezpieczni; napady były częste, a otomańskie władze patrzyły na nie przez palce. Herzl, gdyby jeszcze żył, zgodziłby się zapewne z opinią imigranta z Polski: losy żydowskich osadników potwierdzały jego przekonanie, że nie warto dokładać wysiłków, by odtworzyć na Bliskim Wschodzie sytuację znaną skądinąd, w której Żydzi znów będą nieliczną i narażoną na prześladowania mniejszością. „Ani jednego grosza, ani jednego człowieka dla tego kraju [Palestyny], dopóki nie przyznane zostanie minimum przywilejów i gwarancji” – nawoływał niedługo przed śmiercią. Plany „praktycznych syjonistów” zdawały się jeszcze bardziej nierealne niż geopolityczne rojenia twórcy ruchu.

Sam ruch zaś pogrążał się w kryzysie. Przedsiębiorca z Niemiec Dawid Wolffsohn, prawa ręka Herzla, który na VII Kongresie

Syjonistycznym w Berlinie w 1906 roku wybrany został na jego

następcę, szczerze nie chciał tej funkcji i się do niej nie nadawał. Próbował kontynuować negocjacje z rządem tureckim, proponując w 1907 roku imigrację 50 tysięcy żydowskich rodzin. Stambuł w odpowiedzi zażądał, by syjoniści udzielili Turcji pożyczki w wysokości 26 milionów funtów szterlingów. Wolffsohn zaproponował 2 miliony i Turcy odrzucili ofertę. Gdyby jednak ją przyjęli, Wolffsohn znalazłby się w nie lada kłopocie: dysponował rocznym budżetem w wysokości zaledwie 4 tysięcy funtów, czyli tyle, ile dostatnia rodzina wydawała rocznie na utrzymanie. Zresztą gdyby nawet zgromadził tę nieprawdopodobną sumę, wcale nie jest powiedziane, że znalazłby 50 tysięcy żydowskich rodzin. Imigracja do Palestyny była bowiem więcej niż skromna: na progu I wojny światowej w kraju mieszkało 80 tysięcy Żydów, czyli zaledwie dwa razy więcej niż piętnaście lat wcześniej, gdy zebrał się I Kongres.

I była to inna imigracja, niż przewidywał Herzl. Składali się na nią przede wszystkim Żydzi rosyjscy uciekający przed kolejnymi pogromami lub – jak Dawid Grün z Płońska, który po zrobieniu alii zmienił nazwisko na Ben Gurion – nacjonalistyczni idealiści, z reguły o socjalistycznych poglądach. Pierwsza alija z lat 80. XIX wieku zakładała moszawy, wioski, w których ziemia pozostawała własnością prywatną, na której pracowali głównie arabscy robotnicy rolni, a o ekonomicznym przetrwaniu osiedla decydowała pomoc żydowskich filantropów jak Montefiore czy Rotszyld. Druga alija, z lat poprzedzających I wojnę, przeciwnie: zakładała komuny, wkrótce nazwane kibucami, i dążyła do przekształcenia narodu żydowskiego poprzez pracę na roli. Europejscy przybysze, z reguły całkowicie nieprzygotowani do ciężkich palestyńskich warunków (zdarzało się, że – ku osłupieniu Arabów – usiłowali zaprzęgać

wielbłądy do wozów), z doktryny „podboju” pracy fizycznej uczynili niemal świecki sakrament. Jakby tego było mało, oddani byli bez reszty idei, która wydawała się jeszcze bardziej utopijna: odrodzeniu języka hebrajskiego, zapoczątkowanemu pod koniec poprzedniego wieku przez Eliezera ben Jehudę. Wielu składało ślubowanie, że w Erec Israel mówić będą jedynie po hebrajsku, którym z reguły władali słabo. Skazywali się tym samym na ogromne trudności w komunikacji z wyrastającymi już w hebrajskojęzycznym środowisku swoimi dziećmi – o ile dożywali ich narodzin i o ile samym dzieciom udawało się przeżyć. Ciężka praca, spiekota, nędza i malaria zgarniały obfite żniwo.

Zaś „podbój pracy żydowskiej” stał się – obok wykupu arabskiej ziemi, często od arabskich obszarników obojętnych na los dzierżawców – jedną z przyczyn konfliktu między syjonistami a Arabami, dla których taki „podbój” oznaczał z reguły utratę źródeł utrzymania. Ten zaś nowy konflikt nakładał się na wcześniejszy, nacechowany lekceważeniem i pogardą, stosunek większości muzułmanów do bezbronnych żydowskich giaurów „starego jiszuwu” – czyli dotychczasowych żydowskich mieszkańców Palestyny, żyjących głównie z zamorskiej jałmużny. Wprawdzie –inaczej niż w świecie chrześcijańskim – pogromy były w imperium otomańskim czymś nieznanym, lecz Żydów (i chrześcijan) obowiązywał status dhimmich, obywateli drugiej kategorii, tolerowanych jako „narody Księgi” (islam uznaje i Mojżesza, i Jezusa za proroków), lecz pozbawionych części praw przysługujących muzułmanom i w sposób naturalny im podporządkowanym.

Przy tym chrześcijanie od połowy XIX wieku byli objęci ochroną zachodnich mocarstw, lecz te rozciągały ją niechętnie na swych mieszkających w imperium otomańskim żydowskich obywateli,

a już niemal wcale nie na Żydów, otomańskich poddanych. Ochrona ta była jednak bardzo potrzebna nie tyle, by zapobiegać religijnym czy narodowym prześladowaniom, które były rzadkie, lecz po to, by było się do kogo odwołać przeciwko pospolitym rabusiom, jakich w Palestynie było mnóstwo, i którzy łupili, kogo mogli –a Żydzi bardziej od innych poddanych sułtana byli bezbronni. W tej kwestii niewiele się zmieniło od czasu Jehudy Halewiego, wielkiego poety żydowskiego z Hiszpanii, który trawiony tęsknotą za Syjonem przybył w 1141 roku do Palestyny, by – jak głosi legenda unieśmiertelniona przez Heinricha Heinego w Romanzero –zostać pierwszej nocy zabitym przez arabskich rozbójników. Wreszcie świeckie, europejskie obyczaje, zwłaszcza drugiej alii, budziły zgorszenie zarówno Arabów, jak i muzułmanów, zarówno chrześcijan, jak i Żydów ze starego jiszuwu. Emancypacja kobiet, lekceważenie praktyk religijnych, obsesja pracy na roli, w połączeniu z europejskim strojem i obyczajem, czyniły syjonistycznych imigrantów obcym ciałem w tradycyjnym lewantyńskim społeczeństwie. Konflikt był nieuchronny.

Z początku nie przybierał wymiaru politycznego, o zbrojnym nie wspominając. Świadomość narodowa Arabów była jeszcze na początku XX wieku zbyt słaba, a pomysł, że Żydzi mogą być samodzielnym czynnikiem politycznym, zbyt egzotyczny, by Arabowie myśleli o konsekwencjach ruchu syjonistycznego w tych kategoriach. „Któż mógłby podważyć prawa Żydów w Palestynie? Dobry Boże, przecież historycznie to jest wasz kraj” –pisał jeszcze w 1899 roku muzułmański dygnitarz z Jerozolimy Jusuf Dija al-Chalidi do naczelnego rabina Francji Zadoka Kahna. Idea syjonistyczna jego zdaniem była „całkowicie naturalna, dobra i sprawiedliwa” . W praktyce jednak grozi ona konfliktem, twierdził Al-Chalidi – i dlatego, „dla spokoju Żydów w imperium

otomańskim, ruch syjonistyczny winien zostać wstrzymany” . Ale zaledwie kilka lat później, w 1905 roku, Nadżib Azuri, arabski emigrant w Paryżu, wydał tam swoją programową pracę Le réveil de la nation Arabe (Przebudzenie narodu arabskiego). „Dwa znaczące zjawiska, o tym samym charakterze, lecz całkowicie przeciwstawne, ujawniają się obecnie w Turcji azjatyckiej – pisał. –Są to: przebudzenie narodu arabskiego i podskórna próba Żydów odbudowy na znaczną skalę starożytnego królestwa Izraela. Ruchy te skazane są na stałą walkę aż do zwycięstwa któregoś z nich” . Książka Azuriego, bardzo czytana na Bliskim Wschodzie, tyleż opisywała arabskie przebudzenie narodowe, co stymulowała jego rozwój. Gdy zaś w 1908 roku ruch Młodych Turków przeprowadził w Stambule zamach stanu, a następnie przywrócił zawieszoną od trzydziestu lat konstytucję i rozpisał wybory, arabski nacjonalizm mógł rozkwitnąć w pełni. Jego głównym celem było uniezależnienie się od tureckiej dominacji; ale w Palestynie, zgodnie z proroctwem Azuriego, niemal od początku podjął też walkę z żydowskim ruchem narodowym – syjonizmem. Wydawca wychodzącego w Hajfie arabskiego pisma „Karmil” (Karmel), chrześcijanin Nadżib al-Churi Nassar, w 1911 roku opublikował Al-Sihunija (Syjonizm), pierwszą książkę po arabsku na temat żydowskiego ruchu. Twierdził w niej, że celem Żydów jest zawładnięcie Palestyną, a być może całym imperium otomańskim. I ostrzegał, że mogą to osiągnąć dzięki swemu bogactwu oraz poparciu wielkich mocarstw. W tym samym roku inna arabska gazeta, ukazująca się w Jaffie „Al-Filastin” (Palestyna), uznała syjonizm za „zwiastuna naszego przyszłego wygnania z naszej ojczyzny, pozostawienia naszych domów i dobytku” . Te kasandryczne przestrogi, choć z perspektywy czasu prorocze, wówczas były mocno na wyrost. Nikt w ruchu syjonistycznym nie

oczekiwał, że ewentualne państwo żydowskie może powstać

wcześniej niż za kilka pokoleń. Bogaci Żydzi, a tym bardziej wielkie mocarstwa, nie popierali syjonizmu, o czym Herzl i Wolffsohn wiedzieli aż nadto dobrze. Nikt też wówczas nie planował wysiedlania Arabów. Przeciwnie: w pierwszej syjonistycznej publikacji poświęconej kwestii arabskiej – Ukrytym zagadnieniu

Icchaka Epsteina, opublikowanym w 1907 roku tekście odczytu wygłoszonego dwa lata wcześniej w Bazylei – wzywa się do współpracy z Arabami. „Podczas gdy my czujemy głęboką miłość do ziemi przodków, zapominamy, że naród dziś ją zamieszkujący ma wrażliwe serce i duszę przepełnioną miłością” –pisał Epstein. Wtórował mu ideolog ruchu Menachem Usyszkin: „Arabowie żyją w niezrównanym pokoju i przyjaźni z Żydami i bez zastrzeżeń uznają prawa Żydów do Palestyny” . Rychło miało się okazać, że obaj mylą się głęboko tak w odniesieniu do Arabów, jak i do własnych ziomków, i że rację miał raczej Azuri.

Napady na osiedla żydowskie zaczęły się nasilać w okresie poprzedzającym I wojnę. W odpowiedzi w 1908 roku powstała organizacja Ha-Szomer (Strażnik), której członkowie za opłatą chronili żydowskie mienie. Napastnicy kierowali się głównie motywami kryminalnymi, zaś szomrowie byli przekonani, że stoją na straży żydowskiego interesu narodowego, i wobec Arabów często zachowywali się prowokacyjnie; domagali się też zatrudniania w osiedlach wyłącznie Żydów. W końcu Rehowot, jedno z chronionych przez nich osiedli, zrezygnowało w 1913 roku z ich usług, uznawszy, że przynoszą one więcej szkody niż pożytku. Generalnie jednak sprzeciw Arabów wobec syjonizmu przybierał raczej polityczny kształt; palestyńscy notable zresztą nie uważali, by z arabskimi chłopami czy beduińskimi rabusiami łączyło ich coś więcej niż z przybyszami zza morza. Protestowali głównie przeciwko

sprzedaży Żydom ziemi: w 1911 roku 150 notabli wystosowało w tej sprawie petycję do parlamentu w Stambule, gdzie zasiadali mocno antysyjonistycznie nastawieni palestyńscy posłowie. Mimo częściowej skuteczności ich zabiegów, które doprowadziły do ograniczeń imigracji i zakupów ziemi, nadal powstawały jednak nowe osiedla.

Także i syjoniści nie ustawali w zabiegach wobec władz tureckich, jednakowo zresztą nieprzychylnie nastawionych i do arabskiego, i do żydowskiego ruchu narodowego. W 1911 roku, podczas krótkiej włosko-tureckiej wojny o Libię, Cyrenajkę i Dodekanez, wygranej przez Rzym, finansowana przez syjonistów prasa w Turcji entuzjastyczne poparła Stambuł. To spowodowało zniesienie wcześniejszych restrykcji; europejscy syjoniści jednak zaprotestowali przeciwko tej postawie. Zwiastowało to wewnętrzne konflikty, które miały ujawnić się w ruchu po wybuchu I wojny światowej; na arenie międzynarodowej był to jednak epizod bez znaczenia. Podobnie bez znaczenia był na tej arenie cały ruch: Niemcy nie wykazywały zainteresowania zabiegami syjonistów o zbliżenie, ale wystarczyły one, by londyński „Times” ostrzegł czytelników przed żydowską germanofilią. Ta zaś wywoływała konflikty w samej Palestynie: próba wprowadzenia niemieckiego jako języka wykładowego w prestiżowym Technionie w Hajfie doprowadziła w 1913 roku do demonstracji zwolenników hebrajskiego, którą rozpędziła lekko zdziwiona turecka policja. Francję syjoniści raczej ignorowali, głównie z braku kontaktów w sferach rządowych. Na kontaktach z Londynem nadal ciążyło dziedzictwo odrzuconego planu ugandyjskiego. Rosja skłonna była poprzeć syjonistyczną emigrację, lecz za cenę zaprzestania przez syjonistów działalności politycznej wewnątrz carskiego imperium, co dla tamtejszych działaczy, sprzymierzonych z radykalnymi demokratami

i socjalistami potępiającymi carski antysemityzm, było nie do przyjęcia. W dawnej Kongresówce zorganizowane wspólnie przez syjonistów i Bund żydowskie poparcie dla kandydata PPS w wyborach do Dumy 1906 roku spowodowało klęskę jego endeckiego rywala i doprowadziło do nasilenia antysemickich wystąpień. Bilans polityczny ruchu przedstawiał się więc mizernie.

Nie lepiej było w polityce wewnętrznej syjonistów. W ruchu narastał konflikt między rosyjskimi syjonistami a Wolffsohnem, który kontynuował wobec nich politykę zapoczątkowaną przez Herzla. Na X Kongresie w 1911 roku, znów w Bazylei, przewodniczący podał się do dymisji; wraz z nim odszedł Nordau. Choć nowym przewodniczącym ponownie został Żyd niemiecki, botanik Otto Warburg, w komitecie wykonawczym większość uzyskali Rosjanie; także z Rosji pochodzili dwaj czołowi ideolodzy ruchu: mówca Szmarjahu Lewin i publicysta Nachum Sokołow. „Syjoniści praktyczni” przejęli kierownictwo. I mieli się czym pochwalić: w Palestynie Żydzi, choć nadal nieliczni, stanowili już w 1914 roku większy odsetek ludności niż w jakimkolwiek innym kraju świata. Większy procent z nich niż gdzie indziej był zaangażowany w pracy wytwórczej, a renesans hebrajskiego stał się niepodważalnym faktem. Co więcej, ruch syjonistyczny rozpowszechnił się po całym świecie, z wyspami Fidżi i maleńkimi mieścinami w Egipcie włącznie. Zaczęli go popierać rabini –we Włoszech niemal wszyscy. Coraz bardziej był też aktywny w Ameryce Północnej, zwłaszcza w Kanadzie, gdzie działały w 1914 roku już trzydzieści trzy lokalne oddziały, cieszące się sympatią tamtejszej żydowskiej prasy. Marzenie Teodora Herzla, choć w postaci, której twórca ruchu by nie pochwalił, powoli stawało się w świecie żydowskim polityczną rzeczywistością. Ale rzeczywistość ta zawisła w próżni: mocarstwa nadal były obojętne. A skoro nic

nie wskazywało na to, by ich polityka miała się zmienić, to pozostawało mieć nadzieję, że zmieni się mapa polityczna świata. Umożliwił to Gawriło Princip, zabijając w sierpniu 1914 roku w Sarajewie austriackiego następcę tronu.

Na początku nic jednak nie wskazywało, by wybuch konfliktu światowego miał wpłynąć na sytuację ruchu syjonistycznego inaczej, niż pogłębiając jeszcze podziały w jego łonie. Siedziba ruchu mieściła się w Berlinie, jego przewodniczący i jeszcze jeden członek komitetu wykonawczego mieli niemieckie obywatelstwo, trzeci był poddanym Habsburgów. Ale trzej pozostali byli poddanymi cara. Linia frontu podzieliła więc komitet na pół. Był to jednak jedynie pozór: rosyjscy Żydzi nienawidzili caratu, choć oczywiście nie mogli poprzeć publicznie jego wrogów, walczących nie tyle z caratem, co z samą Rosją. W Berlinie niemieccy syjoniści entuzjastycznie poparli wojnę z ententą: „Wiemy, że nasze interesy leżą wyłącznie po stronie Niemiec” – pisał tuż po wybuchu wojny ich organ „Jüdische Rundschau” . Władze niemieckie życzliwie odpowiedziały na to poparcie i zgodziły się na utworzenie już w sierpniu 1914 roku żydowskiego – i zdominowanego przez syjonistów – Komitetu Wyzwolenia Żydostwa Rosyjskiego. Wkrótce jednak, gdy po kampanii w Galicji Petersburg zarządził masową deportację tamtejszych Żydów, uznanych zbiorowo –między innymi wskutek utworzenia berlińskiego Komitetu, choć jego nazwę zmieniono na mniej jednoznaczną: Komitet do spraw Wschodu – za stronników wroga. Brutalna deportacja setek tysięcy ludzi dodatkowo nasiliła jeszcze ich antyrosyjskie nastawienie; ci, którym udało się zostać, często witali żołnierzy austriackich i niemieckich jako wyzwolicieli. Ich oczekiwania, i oczekiwania niemieckich syjonistów, nie zostały jednak spełnione. Ze zrozumiałych względów Berlin większe nadzieje wiązał

z antyrosyjską aktywnością nie Żydów, ale Polaków – a ci byli wrogo nastawieni do żydowskiej aktywności politycznej. Działalność Komitetu rychło została zredukowana do wymiarów czysto charytatywnych, lecz pozostała po nim legenda o rzekomych żydowskich próbach utworzenia pod niemieckim patronatem „Judeopolonii” , która nawet jeszcze dziś potrafi czasem wypłynąć w polsko-żydowskich sporach.

Patriotycznemu zrywowi niemieckiego żydostwa towarzyszyły podobne, lecz z powodów oczywistych antyniemieckie wybuchy entuzjazmu wojennego wśród Żydów Francji i Wielkiej Brytanii. Z kolei przystąpienie Turcji w listopadzie do wojny po stronie mocarstw centralnych sprawiło, że kluczowy dla syjonistów los jiszuwu stał się zakładnikiem konfliktu. W tej sytuacji komitet wykonawczy ruchu syjonistycznego przeniósł się w grudniu z Berlina do neutralnej Kopenhagi, a sam ruch ogłosił neutralność w konflikcie. Z taką decyzją nie zgadzał się jednak chemik Chaim Weizman, mieszkający w Anglii pochodzący z Rosji czołowy działacz ruchu. Już w październiku pisał do Szmarjahu Lewina: „Jak tylko sytuacja się trochę wyjaśni, powinniśmy szczerze porozmawiać z Anglią i Francją na temat nienormalnej sytuacji Żydów... Jest w interesie państw walczących teraz w obronie małych narodów [bezpośrednim powodem przystąpienia Wielkiej Brytanii do wojny było pogwałcenie przez Niemcy neutralności Belgii] zapewnienie narodowi żydowskiemu prawa do istnienia. Teraz narody Wielkiej Brytanii, Francji i Ameryki nas zrozumieją...

Siła moralna naszych roszczeń będzie nieodparta; warunki polityczne sprzyjać będą realizacji naszych ideałów” .

Wydawało się, że Weizman ma rację. Tradycyjnie Wielka

Brytania popierała imperium otomańskie, by przeciwstawić się –jak podczas wojny krymskiej – rosyjskim zakusom oraz żeby

powstrzymać – aktywne od czasu wyprawy Napoleona na Egipt –bliskowschodnie aspiracje Francji. Ale teraz Londyn, Petersburg i Paryż wspólnie walczyły z Turcją, sojuszniczką Niemiec. Nie wygasiło to, rzecz jasna, rywalizacji między sojusznikami, ale sprawiło, że Londyn nie popierał już integralności terytorialnej otomańskiego imperium. Minister poczt w rządzie lorda Asquitha Herbert Samuel, pierwszy w historii Żyd członek gabinetu brytyjskiego (premier Benjamin Disraeli w XIX wieku był konwertytą na chrześcijaństwo), zapisał, że wkrótce po przystąpieniu Turcji do wojny Lloyd George, minister spraw zagranicznych, powiedział mu, iż „bardzo pragnie ustanowienia w Palestynie Państwa Żydowskiego” . Kilka dni później, w rozmowie z sir George’em Edwardem Greyem, zastępca Lloyda George’a Samuel wyraził przypuszczenie, że po zwycięstwie nad Turkami

„rywalizacja mocarstw europejskich uczyniłaby przyznanie któremukolwiek z nich Palestyny czymś trudnym” . I zasugerował, że „być może powstałaby wówczas możliwość spełnienia odwiecznych dążeń narodu żydowskiego i ustanowienia tam żydowskiego państwa” .

Ale syjoniści nie byli dla Anglików głównymi rozmówcami w kwestii Bliskiego Wschodu. Jeszcze przed wybuchem wojny wywiad brytyjski nawiązał bliskie kontakty z antyturecko nastawionym emirem Husajnem ibn Alim, szarifem Mekki. Jego syn Abdullah odbył na początku 1914 roku w rządzonym przez Brytyjczyków Kairze rozmowy z Ronaldem Storrsem, zastępcą brytyjskiego namiestnika lorda Horatia Herberta Kitchenera, w sprawie ewentualnych dostaw brytyjskiej broni, która miałaby posłużyć „do obrony przed Turkami” . Młodoturecka rewolucja zintensyfikowała dążenia emancypacyjne Arabów, zaś szarif najświętszego miejsca islamu mógł liczyć w ewentualnej walce

z nimi na autorytet swego urzędu, tym ważniejszy, że sułtan był zarazem kalifem, a więc nie tylko monarchą otomańskiego imperium, lecz i zwierzchnikiem duchowym wszystkich muzułmanów świata. Brytyjczycy najpierw udzielili Abdullahowi odpowiedzi wymijającej. Ale już we wrześniu, a więc gdy ważyły się losy udziału Turcji w wojnie, lord Kitchener (został już ministrem wojny) zażądał w telegramie do Storrsa, by wybadał Abdullaha, czy jeśli Stambuł opowie się za Berlinem, „on i jego ojciec oraz Arabowie Hidżazu będą z nami czy przeciwko nam” . W kolejnym telegramie Kitchener zawarł przesłanie skierowane już bezpośrednio do Husajna: „Może się zdarzyć, że prawdziwa rasa arabska obejmie kalifat w Mekce czy Medynie, i tak z Bożą pomocą wyniknie dobro z całego dziejącego się teraz zła. Dobrze by było, by Wasza Wysokość zechciała przekazać swym zwolennikom i wiernym, których spotkać można na całym świecie w każdym kraju, dobre wieści o wolności Arabów i świcie słońca nad Arabią” . Trudno w tym momencie mówić jeszcze o dwulicowości polityki brytyjskiej, choć luźne plany Lloyda George’a i Kitchenera były oczywiście ze sobą zupełnie sprzeczne. Polityka brytyjska, w obliczu całkowicie zmienionej sytuacji międzynarodowej, powstawała właściwie dopiero na nowo, i to w wielu niezależnych od siebie ośrodkach równocześnie. Brytyjczycy działali poniekąd po omacku, błędnie interpretując często rzeczywistość zastaną (powszechne poparcie Żydów dla syjonistów, i syjonistów dla Niemiec, przyjmowali na przykład na ogół za pewnik), jak i nie doceniając konsekwencji swych wyborów (odrodzenie kalifatu w Mekce zagroziłoby i brytyjskiemu panowaniu w Egipcie, i planom ekspansji brytyjskiej w tureckiej jeszcze Mezopotamii). Ale nowa sytuacja międzynarodowa otwierała przed syjonistami nowe perspektywy; oni sami zaś nie zdawali sobie sprawy, jak bardzo.

10 grudnia 1914 roku Chaim Weizman spotkał się z Herbertem Samuelem. Całkowicie nieświadomy nowych, dalekosiężnych planów Londynu syjonistyczny przywódca najpierw odmalował przed brytyjskim ministrem żałosny obraz położenia Żydów na całym świecie, w tym zwłaszcza w sprzymierzonej z Wielką Brytanią Rosji. Był przekonany, że Samuel, podobnie jak cały brytyjski establishment żydowski, był nastawiony antysyjonistycznie, i nie chciał uchodzić w oczach ministra za nieodpowiedzialnego radykała. Oznajmił jedynie, że Żydom potrzebne jest „miejsce, choćby i małe, w którym stanowiliby znaczącą część ludności. Na przykład coś w rodzaju Monako, tyle że z uniwersytetem zamiast kasyna” . Brytyjskiego ministra, który był świeżo po rozmowach z Lloydem George’em i Greyem, zatkało. Te plany – odpowiedział swemu rozmówcy – są „zbyt skromne” .

„W Palestynie – dodał – trzeba będzie dokonać rzeczy wielkich” . Teraz to Weizmana zatkało. „W jaki sposób plany pana Samuela są ambitniejsze od moich?” – zapytał. „Wolałbym nie wchodzić w dyskusję na temat moich planów – odparł brytyjski minister. –Ale sugeruję, że Żydzi będą także musieli zbudować linie kolejowe, porty, uniwersytet, sieć szkół... Myślę też, że Świątynia może zostać odbudowana... Te myśli chodzą także po głowie moich kolegów z gabinetu” . Weizmana taka wizja najwyraźniej przerosła. Zakończył rozmowę, dziękując ministrowi za wysiłki rządu w poparciu planów „rozwoju kultury żydowskiej” w Palestynie.

Tymczasem w Palestynie zagrożona była nie tylko kultura żydowska, ale samo przetrwanie jiszuwu. Wszystko z powodu dość paradoksalnego zbiegu wydarzeń. Nowo mianowany turecki wojskowy gubernator Wielkiej Syrii, minister marynarki Dżemal Pasza był świadom niepodległościowych dążeń Arabów – rząd turecki zamierzał pozbyć się emira Husajna przed końcem wojny,

a od razu przystąpił, w tym i w Palestynie, do brutalnych represji wobec podejrzanych o arabski nacjonalizm. Z kolei świadomość tych tureckich zamiarów sprawiła, że Husajn nawiązał kontakty z Anglikami. By zrównoważyć wpływ, jaki represje musiały wywrzeć na arabską opinię publiczną, Dżemal Pasza nie mniej brutalnie zaczął więc prześladować Żydów. Działalność syjonistyczna została zakazana; za członkostwo w Ha-Szomer groziła śmierć. Żydzi, którzy odmawiali przyjęcia otomańskiego obywatelstwa, byli deportowani do Egiptu na pokładzie okrętów pod neutralną wtedy jeszcze amerykańską banderą. Tych, którzy mieli (bądź przyjęli) obywatelstwo, brano do armii do batalionów pracy. Ich rodziny były internowane: z Tel Awiwu deportowano wszystkich Żydów, a ich domy złupili arabscy sąsiedzi. Mimo to wielu lokalnych działaczy syjonistycznych uznało, że nie ma innego wyboru niż poparcie Turcji. Znaczną rolę w tym odegrał fakt, że większość imigrantów pochodziła ze znienawidzonej przez nich Rosji, a Turcja była sojuszniczką walczących z carem Niemiec i sama miała wnet rozpocząć ofensywę przeciw Rosji na Kaukazie. Podobnie w połowie XIX wieku rozumował Adam Mickiewicz, gdy podczas wojny krymskiej tworzył w Stambule Legion Polski, a w planach miał także powołanie sprzymierzonego Legionu Żydowskiego. Dawid Ben Gurion, który zaraz po przybyciu do Palestyny przyjął otomańskie obywatelstwo, a następnie w Stambule rozpoczął studia prawnicze, zgłosił się na ochotnika do armii. Gdy jego zgłoszenie, podobnie jak zgłoszenia wielu innych Żydów, zostało odrzucone (rząd turecki nie chciał widzieć Żydów pod bronią, lecz jedynie w batalionach pracy), zaczął tworzyć żydowską samoobronę, która miała walczyć po stronie Turcji. Dżemal Pasza dopatrzył się w tym jednak antytureckiego spisku: samoobrona została rozbita, a Ben Gurion

aresztowany i skazany na deportację. We wspomnieniach opisał, jak to w więzieniu w Jerozolimie spotkał Ihię Efendiego, znajomego z czasów stambulskich, którego osadzono za arabską działalność narodową. „Co tu robisz” – spytał Ihia. „Wyrzucają mnie z mojego kraju” – odparł Ben Gurion. „Jako twojemu przyjacielowi jest mi bardzo przykro – odpowiedział mu tamten. – Jako Arab jednak bardzo się z tego cieszę” .

Ben Guriona deportowano do Aleksandrii, gdzie dołączył do kilkunastotysięcznej rzeszy żydowskich uchodźców, którzy w strasznych warunkach wegetowali w Egipcie. Przez moment, w styczniu 1915 roku, wydawało się, że Turcy, przed którymi uciekli, wnet ich dogonią; Dżemal Pasza rozpoczął nieoczekiwaną ofensywę, którą Anglikom udało się z trudem powstrzymać dopiero na Kanale Sueskim. Tureckie zagrożenie jednak nie zniknęło i Brytyjczycy musieli utrzymywać w Egipcie znaczne siły, by mu się przeciwstawić. To zaś sprawiło, że władze wojskowe zareagowały wreszcie życzliwiej na propozycję utworzenia żydowskiego batalionu, którą wysunęli wczesną wiosną przebywający w Aleksandrii dwaj rosyjscy syjoniści: Włodzimierz Żabotyński i Josef Trumpeldor. Żabotyński, wybitny publicysta, intelektualista i tłumacz, miał za sobą działalność w żydowskiej samoobronie w Odessie. Trumpeldor był zaś weteranem wojny japońskorosyjskiej, na której utracił ramię, dostał wiele odznaczeń; był jednym z pierwszych żydowskich oficerów w armii carskiej. Powstanie batalionu odwlekało się jednak ze względów formalnych – większość ochotników było poddanymi rosyjskimi, od których nie można było odbierać obowiązującej w armii brytyjskiej przysięgi na wierność królowi, wielu też odmawiało walki u boku Rosji, zwłaszcza w sytuacji, w której – na froncie europejskim – mogliby mieć przeciwko sobie Żydów w niemieckich czy austriackich

uniformach. Z kolei dowództwo brytyjskie wątpiło, czy Żydzi w ogóle nadają się na żołnierzy.

r

W końcu znaleziono salomonowe rozwiązanie. Sześciuset pięćdziesięciu żydowskich ochotników wcielono nie do armii regularnej, lecz do pomocniczego batalionu transportowego mulników – i skierowano przeciw Turkom, na świeżo otwarty front pod Gallipoli. Rozpoczęta 25 kwietnia aliancka ofensywa na ten półwysep oddzielający Morze Śródziemne od morza Marmara miała otworzyć aliantom drogę do Stambułu. Zakończyła się katastrofą i korpus ekspedycyjny trzeba było ewakuować. Wśród ponad 200 tysięcy brytyjskich zabitych lub rannych znalazła się jedna czwarta żydowskiego batalionu. Wielu pozostałych usiłowało się zaciągnąć do armii brytyjskiej. Żabotyński i Trumpeldor udali się do Londynu, by zabiegać o utworzenie w jej składzie Legionu

Włodzimierz Żabotyński w mundurze Legionu Żydowskiego, 1918

Żydowskiego. Nikt jednak nie chciał ich słuchać, nawet komitet wykonawczy ruchu syjonistycznego, który obstawał przy polityce żydowskiej neutralności. „Nie sposób niemal opisać trudności i rozczarowań, które Żabotyńskiego spotykały – napisał we wspomnieniach Weizman, jeden z nielicznych, którzy udzielili mu poparcia. – Syjonistyczny Komitet Wykonawczy był oczywiście przeciwko niemu, zaś Żydzi niesyjoniści upatrywali w nim zły omen” .

Żydowscy przeciwnicy syjonizmu nie przestali bowiem upatrywać w ruchu syjonistycznym zagrożenia dla swej pozycji jako zasymilowanych członków demokratycznego społeczeństwa; byli zarazem przekonani, że – jako iż plany syjonistów są nierealne, a jedyną ich konsekwencją może być wzrost antysemityzmu i w Europie, i w imperium otomańskim – syjonizm jest po prostu dla Żydów szkodliwy. Powołany przez Board of Deputies, zarząd naczelny brytyjskich organizacji żydowskich, Wspólny Komitet do spraw Zagranicznych, zajmował wobec syjonizmu stanowisko niezwykle krytyczne i upowszechniał je w kręgach władzy. Ważną rolę odegrał w nim Lucjan Wolf, pochodzący z Galicji dziennikarz żydowski i współpracownik Foreign Office, który po wojnie, podczas konferencji pokojowej w Paryżu, miał się stać także głównym oponentem Romana Dmowskiego i jego Komitetu Narodowego Polskiego. Wolf był zdania, że działalność syjonistów odwraca uwagę opinii światowej, a zwłaszcza brytyjskiego rządu, od sprawy, która w jego oczach była centralna: tragicznego położenia Żydów w Rosji. Obawiał się, że rząd rosyjski uzna, że kwestię żydowską da się jedynie rozwiązać poza granicami imperium, a jeśli uzyska w tym poparcie pozostałych aliantów, to wszelkie próby nacisku na Petersburg, by powstrzymał swą antysemicką politykę, pozostaną daremne. Od wybuchu wojny

Wolf bombardował rząd brytyjski pismami, w których dowodził, że syjoniści oszukują, twierdząc, że reprezentują żydowską opinię, a ich działalność jest w istocie sprzeczna z brytyjskimi interesami. Jeszcze w 1915 roku Foreign Office zapewniało go, że kwestia palestyńska „nie jest rozpatrywana ani formalnie, ani nieformalnie” . Wolf miał sojuszników w samym rządzie. Edwin Samuel Montagu, sekretarz do spraw Indii i drugi po Samuelu żydowski członek brytyjskiego gabinetu, także był nastawiony bardzo antysyjonistycznie. Na jednym z posiedzeń rządu, na którym Lloyd George mówił o swych planach urządzenia czegoś w rodzaju państwa żydowskiego w Palestynie po wojnie, Montagu wybuchnął. „Jestem żydowskim Anglikiem – oznajmił – i całe życie usiłowałem wydostać się z getta, a pan chce mnie tam znowu zapędzić!” . Podobne poglądy reprezentowali też dwaj najważniejsi przywódcy żydostwa brytyjskiego: przewodniczący Board of Deputies David Alexander i prezes Anglo-Jewish Association, wielki filantrop Claude baron Montefiore. Ale paradoksalnie brytyjski establishment nie tylko ich nie poparł, ale przywiązywał do roli syjonistów, w których upatrywał reprezentację światowego żydostwa, większą wagę, niż sami syjoniści skłonni byli sobie przyznać. Było to już widać podczas spotkania Samuel – Weizman w grudniu 1914 roku. W marcu 1916 roku Mark Sykes, emisariusz brytyjskiego rządu na rozmowy z Francją i Rosją w sprawie przyszłości Bliskiego Wschodu, depeszował z Petersburga: „Moim zdaniem syjoniści stanowią klucz do sytuacji – problem w tym, jak ich zaspokoić – jeśli »wielkie żydostwo« będzie przeciwko nam, to nie ma szans na załatwienie tej sprawy [tj. zwycięskie zakończenie wojny]... Jeśli syjoniści uznają, że nasza oferta jest wystarczająco dobra, to będą chcieli, byśmy zwyciężyli” .

Z tej postawy wynikały jednak dość logiczne – i nieprzyjemne –konsekwencje. Jeśli Żydzi stanowią „światowe żydostwo” , a syjoniści ich reprezentują, i są proniemieccy, to na Żydach w krajach alianckich ciążył, z punktu widzenia Londynu, obowiązek wpłynięcia na to nastawienie. Założenie o syjonistycznych – a więc jakoby żydowskich po prostu – sympatiach dla Berlina rząd brytyjski przyjmował za pewnik. W oficjalnym podręczniku historii brytyjskiej polityki zagranicznej początków wieku czytamy: „Do 1916 roku syjoniści działali na rzecz brytyjskiego zwycięstwa. Przyczyny były oczywiste. Tradycyjne pogromy w Rosji przed wojną i zbiorowe wygnanie Żydów z Galicji przez wojska rosyjskie w latach 1914-1915, na mocy standardowego założenia, że wszyscy Żydzi to niemieccy szpiedzy, wystarczyły, by przekonać każdego Żyda w Rosji, Niemczech czy Ameryce, że jedyne zbawienie leży w zwycięstwie mocarstw centralnych” . Miesiąc po depeszy Sykesa Wolf został wezwany do Foreign Office, gdzie przedstawiono mu takie właśnie żądanie. Wściekły odpowiedział: „Dostrzegam tu milczące założenie o [żydowskiej] solidarności wykraczającej poza tożsamość konfesyjną... To założenie znajduje [wprawdzie] niewielkie potwierdzenie w szkodliwych i nieprzemyślanych doktrynach skrajnych syjonistów, jest niemniej jednak błędne... Żydzi są społecznością wyznaniową, ale absolutnie nie mają międzynarodowej organizacji, czy to dla celów wyznaniowych, czy politycznych”[1] .

Berlin jednak niezbyt chętnie reagował na rzekomo proniemieckie dążenia syjonistów. Wprawdzie w listopadzie 1915 roku rząd wydał swym placówkom w imperium otomańskim dyrektywę stwierdzającą przychylność Niemiec dla żydowskich dążeń w Palestynie, ale pozostała ona poufna i nie przyniosła konkretnych rezultatów. Powołanie w 1917 roku w Berlinie

prosyjonistycznego komitetu, który miał wpływać na politykę rządową, także niewiele przyniosło. Przebywając z wizytą w Berlinie w sierpniu 1917 roku, Dżemal Pasza oznajmił, że wrogi jest idei żydowskiej Palestyny, gdyż musi brać pod uwagę postawę palestyńskich Arabów. Jak się wydaje, dla rządu niemieckiego (który nie interweniował w Stambule nawet podczas ludobójstwa Ormian, którego Niemcy były świadome) stanowisko sojusznika przesądziło sprawę.

Ale także i w innych państwach ruch syjonistyczny na początku nie czynił wielkich postępów. W neutralnych USA proniemieccy asymilatorzy z American Jewish Committee oraz Bund byli zdecydowanie wrodzy – ale presja społeczna mas żydowskich, coraz bardziej podatnych na wizję odrodzenia Palestyny, zmusiła ich do częściowej zmiany stanowiska. Dawid Ben Gurion, przybyły w 1915 roku do Stanów z Aleksandrii, miał w ruchu syjonistycznym pełne ręce roboty. Zaś sędzia Sądu Najwyższego Louis Brandeis był aktywnym zwolennikiem ruchu – i przyjacielem prezydenta Woodrowa Wilsona. Mimo to nie udało mu się nakłonić go, nawet po przystąpieniu USA do wojny (przeciwko Niemcom, nie przeciwko Turcji), do publicznego poparcia syjonistycznych dążeń. We Francji rosyjski syjonista Nachum Sokołow uzyskał za to w czerwcu 1917 roku od Jules’a Cambona, dyrektora generalnego MSZ, deklarację, w której Paryż stwierdził, że „nie może nie czuć sympatii” dla sprawy syjonistycznej – choć nie zobowiązywał się do niczego konkretnego. To było oczywiście dużo więcej niż nic –ale też syjoniści nie byli jedynymi, którym alianci czynili bliskowschodnie obietnice bez pokrycia.

Kampania dardanelska była nie tylko największą aliancką klęską na Bliskim Wschodzie. Była także pierwszą bitwą w historii, w której starły się ze sobą oddziały żydowskie: mulnicy

Trumpeldora, i arabskie, bowiem po stronie tureckiej walczyły między innymi pułki z bliskowschodniego poboru. W jednym z nich służył urodzony w Mosulu 25-letni porucznik Mohamed Szarif al-Faruki, który jesienią 1915 roku zdezerterował i oddał się w ręce Brytyjczyków. Być może Al-Farukim powodowała obawa o własny los – został do Gallipoli odkomenderowany z Damaszku; pułk, w którym tam służył, pozostał jednak na miejscu. Turcy z reguły przenosili na niebezpieczne odcinki frontu – a Dardanele były takim odcinkiem – oficerów podejrzewanych o nielojalność, zaś Al-Faruki był w Damaszku członkiem tajnego arabskiego sprzysiężenia Al-Ahd. Nie jest jasne, ile Turcy wiedzieli o jego działalności. Anglikom za to opowiedział o niej chętnie; zdradził w końcu Turcję, a nie arabski ruch narodowy, któremu złożył potajemnie przysięgę na wierność. Arabska konspiracja była mocno reprezentowana w trzech stacjonujących wokół Damaszku dywizjach – spiskowców odwiedził w marcu 1915 roku syn emira Husajna Fajsal, brat Abdullaha, który w Kairze nawiązał kontakty z Anglikami. Sprzysiężeni powiedzieli mu, że zbuntują się przeciw Turcji i poprą Brytyjczyków. Warunek: Londyn obieca Arabom niepodległość. W przeciwnym wypadku wolą nadal być rządzeni przez muzułmańskich Turków niż chrześcijańskich Europejczyków. Tym bardziej że w 1915 roku nadal wyglądało na to, że sprzymierzone z Turcją Niemcy wygrają wojnę w Europie.

Sprzysiężeni Arabowie zakreślili granice państwa obejmującego niemal wszystkie ziemie arabskie w Azji, którego niepodległości emir Husajn winien – jako jego przyszły monarcha – domagać się od Londynu. Fajsal dokument ten przekazał ojcu w Mekce, ten zaś latem 1915 roku przesłał roszczenia w tajnym telegramie do Kairu.

Nastąpiła wymiana korespondencji – po pięć listów z każdej strony. Część zaginęła w okresie powojennym, inne podlegają do dziś

rozbieżnym interpretacjom. Fajsal żądał, by Anglicy uznali w nim kalifa, czyli zwierzchnika wszystkich muzułmanów. Na to –po konsultacjach w Londynie – nie zgodziły się władze brytyjskich Indii, zaniepokojone możliwością muzułmańskiej irredenty.

Brytyjczycy nie godzili się też na tytuł „króla Arabów” i zaakceptowali jedynie Fajsala jako króla Hidżazu. Główną jednak kwestią sporną było terytorium przyszłego państwa. Husajn najpierw zgłosił, zgodnie z ustaleniami z Damaszku, roszczenia do wszystkich ziem leżących między Morzem Czerwonym, Egiptem, Morzem Śródziemnym, wschodnią Anatolią i Zatoką Perską. W zamian za brytyjskie gwarancje obiecał zaś wzniecić do końca 1916 roku antytureckie powstanie w Syrii, gdzie na rozkaz czekali jego arabscy spiskowcy. Tak właśnie wyglądała sytuacja, gdy porucznik Al-Faruki zgłosił się do Brytyjczyków pod Gallipoli. Oznajmił, że jest emisariuszem Al-Ahd, i zawiadomił, że Londyn ma jedynie kilka tygodni na przyjęcie żądań Husajna – w przeciwnym razie arabskie powstanie nie wybuchnie.

Dla brytyjskiego wywiadu rewelacje młodego oficera były sensacją. Potwierdzały one wiarygodność listów Husajna, objętych dotąd ścisłą tajemnicą, lecz nie traktowanych zbyt poważnie. Teraz wywiad zmienił zdanie, a Londyn nakazał negocjować. Po dalszej wymianie listów Henry McMahon, następca Kitchenera na stanowisku namiestnika Egiptu, zgodził się w kluczowym liście nr 4 z 24 października 1915 roku na przyszłe panowanie Husajna na większości tych ziem, z zastrzeżeniem, że wyłączone z nich będą terytoria „nie w pełni arabskie” . List nr 4 wylicza te terytoria: leżące w dzisiejszej Turcji prowincje Mersin i Aleksandretta (dziś Iskenerun) oraz „części Syrii leżące na zachód od dystryktów Damaszku, Homs, Hamy i Aleppo” . List nie precyzował, jak daleko na południe mają się rozciągać wyłączone obszary syryjskie, a więc

nie przesądzał, czy obejmują one także Palestynę. Nie jest jasne, co McMahon miał na myśli. Czy dorozumiewał, że Palestyna – nie mniej niż jednoznacznie wyłączony Liban jako „nie w pełni arabska” – wykluczona jest w sposób oczywisty? Czy też było to po prostu nieprecyzyjne słownictwo?

Brytyjczyk dołączył też dodatkowe zastrzeżenia. Stwierdził, że w roponośnych prowincjach Bagdadu i Basry Husajn będzie musiał uznać, że „pozycja i interesy Wielkiej Brytanii” wymagać będą „szczególnych rozstrzygnięć administracyjnych” , w Hidżazie Londyn będzie jedynym gwarantem bezpieczeństwa miejsc świętych, zaś istniejące traktaty z rozmaitymi arabskimi przywódcami na terenie całego przyszłego państwa nadal będą obowiązywać. Co więcej, Anglia zastrzegała sobie prawo doradztwa w kwestii „najwłaściwszej formy rządów” w królestwie, to zaś wyglądało na prawo politycznego weta. Wreszcie list stwierdzał, że obietnice w nim zawarte i tak nie będą obowiązywać wszędzie tam, gdzie jego sojuszniczka Francja mogłaby mieć swoje interesy. W sumie więc Londyn, formalnie deklarując gotowość poparcia arabskiej niepodległości, oferował Husajnowi formę niemal całkowicie wypłukaną z treści. Emir Mekki wprawdzie odmówił przyjęcia brytyjskich poprawek, ale jedynie tę ostatnią odrzucił w całości. I uznał, że precyzyjne określenie granic przyszłego państwa może poczekać do końca wojny. Zaś jego syn Fajsal, gdy dowiedział się, że kluczową rolę w całej sprawie odegrał Al-Faruki, napisał w liście do ojca, że wcale go nie zna.

Przybliżone granice państwa arabskiego, obiecanego emirowi Husajnowi przez sir Henry’ego McMahona.

Do dziś trwa spór, co w końcu zostało w tej korespondencji obiecane. Brytyjczycy za wiążący uznali list nr 4 McMahona, wyliczający ich zastrzeżenia i poprawki, Arabowie – odpowiedź emira, który je odrzucił (choć z różnym stopniem stanowczości). Tak czy inaczej, obiecane powstanie w Syrii nie wybuchło, a Londyn uznał się za zwolniony z wszelkich zobowiązań. Nie rezygnując jednak z prób zorganizowania na tureckim zapleczu arabskiej dywersji, skierował na dwór Husajna młodego agenta wywiadu T.E. Lawrence’a. Jednocześnie podjął negocjacje z Francją na temat powojennego podziału Bliskiego Wschodu. Negocjacje wymusiła Rosja, która od wiosny 1915 roku i odparcia tureckiej ofensywy na Kaukazie domagała się gwarancji, że zgodnie z odwiecznym celem carskiej dyplomacji przypadną jej w udziale Bosfor i Dardanele. Sojuszniczce, zwłaszcza po brytyjskiej klęsce pod Gallipoli, trudno było odmówić, tym bardziej że zachodni alianci stale się obawiali, że Petersburg zawrze oddzielny pokój z mocarstwami centralnymi. A skoro kawałek Turcji miał przypaść Rosji z gwarancją Anglii i Francji, to nie sposób było się spodziewać, że gwaranci nie zadbają też i o swoje interesy. 3 stycznia 1916 roku, a więc równo na rok przed wygaśnięciem terminu, do którego miało wybuchnąć obiecane przez Husajna powstanie w Syrii, Anglia i Francja podpisały porozumienie o powojennym rozbiorze tureckich ziem arabskich, całkowicie sprzeczne z obietnicami danymi emirowi Mekki. Układ, zwany od nazwisk sygnatariuszy (Marka Sykesa, którego depesza była już cytowana, oraz François Georges-Picota,

pierwszego sekretarza ambasady francuskiej w Londynie)

porozumieniem Sykes-Picot, przewidywał, że cała Mezopotamia objęta będzie bezpośrednią kontrolą Londynu, zaś Lewant – od Akry w głąb Turcji – podlegać będzie bezpośrednio Paryżowi. Powstać miały też dwa „niepodległe państwa arabskie” , jedno – od Persji po Egipt – pod brytyjską, a drugie – od Damaszku po Tygrys – pod francuską kuratelą. Palestyna miała zostać umiędzynarodowiona, lecz Hajfa podlegać miała wyłącznie Wielkiej Brytanii. Trzeba jednak uczciwie stwierdzić, że Londyn, który tak wiarołomnie zignorował obietnice dane Husajnowi, wcale nie zamierzał bardziej dotrzymać słowa danego Francji, ta zaś również nie zrezygnowała z własnych aspiracji i planów. Słowem, na Bliskim Wschodzie wszystko jeszcze mogło się zdarzyć – i zdarzyło się. Nieoczekiwanie dla wszystkich kapitanowi Lawrence’owi udało się wzniecić w Hidżazie niezwykle skuteczną arabską rewoltę. 6 lipca 1917 roku jego arabskie oddziały zajęły port Akaba nad Morzem Czerwonym, kończąc wyzwolenie Półwyspu Arabskiego. Droga do Palestyny i Syrii stanęła otworem. W Mezopotamii zaś były już brytyjskie wojska; Bagdad zdobyły w marcu. Francja w bliskowschodniej kampanii była militarnie nieobecna. Stało się jasne, że to Brytyjczycy będą, po zwycięstwie, decydować o nowej politycznej mapie tej części świata.

Przybliżone granice stref wpływów na Bliskim Wschodzie przewidzianych w porozumieniu Sykes-Picot.

Brytyjczycy oraz ich arabscy sojusznicy ufali w obietnice dane

Husajnowi; z aspiracjami rozpalonymi przez militarne sukcesy oczekiwali na rozwój wypadków. Walnie do tego przyczynił się

Lawrence, który sam siebie postrzegał nie tylko jako wykonawcę rozkazów sztabu, ale jako jednego z głównych rozgrywających. W Siedmiu filarach mądrości pisał: „Zamierzałem utworzyć nowe państwo, przywrócić światu utracony czynnik wpływu, dać 20 milionom Semitów [tj. Arabów] fundament, na którym mogliby budować wyśniony pałac swych narodowych myśli” . Ale wyśniony pałac miał mieć brytyjskich zarządców: Sykes zaprojektował mu flagę, a Lawrence znaczki pocztowe, które kazał od razu wydrukować, choć w pałacu nie działała poczta. Twórca arabskiej rewolty był świadomy złudzeń, jakie wzbudził, i w Siedmiu filarach mądrości pisał: „Wiedza o planach, jakie prowadziłem sekretnie, niszczyła całą moją pewność siebie” . Zaś dowódca armii egipskiej

Francis Reginald Wingate napisał wprost: „Było mi wygodnie, i jak sądzę było wygodnie wszystkim nam, wytworzyć wśród przywódców Ruchu Arabskiego takie wrażenie” . Obiecana im niepodległość zbudowana była nie na fundamentach, o których roił Lawrence, lecz na piasku. Na piasku arabskiej pustyni, do którego prawa rościli sobie inni.

Najważniejszym spośród nich był rzecz jasna rząd brytyjski, kierowany od grudnia 1916 roku przez Lloyda George’a, ministra spraw zagranicznych w poprzednim rządzie premiera Asquitha, którego obalił. Nie była to jedynie parlamentarna roszada: konserwatystę zastąpił liberał, rozkochany w Biblii hebrajskiej, którą znał – jak sam twierdził – lepiej niż Ewangelie, w dodatku wywodzący się z rodziny protestanckich fundamentalistów, dla których Biblia była dosłownym słowem Bożym. „Od matki –wspominał – zaczerpnąłem pogląd, że chrześcijańska religia i cywilizacja zaciągnęła w judaizmie niezmierny dług, haniebnie źle spłacony” . Z dziesięciu członków jego ścisłego gabinetu wojennego siedmiu zostało wychowanych podobnie. Ich entuzjazm dla

dziejów biblijnych i znajomość żydowskiej historii mieściła się w tradycji chrześcijańskiego syjonizmu, popularnego w Wielkiej Brytanii od XVIII wieku. Chrześcijańscy syjoniści popierali powrót Żydów do swej historycznej ojczyzny jako warunek ich ostatecznego nawrócenia na chrześcijaństwo i ponownego przyjścia Chrystusa. Uważali, że Anglia, „kraj arcychrześcijański” , winna im w tym dopomóc. Wreszcie jako Walijczyk dumny z historii swego podbitego przez Anglików narodu Lloyd George sympatyzował z narodem żydowskim, który także padł ofiarą przemocy potężnych sąsiadów. W 1906 roku spotkał się po raz pierwszy w Londynie z Weizmanem, który wyłożył mu wówczas zasady programowe syjonizmu. Brytyjczyk spytał, dlaczego ten cel narodowy ma być realizowany akurat w Palestynie. „Bo my mieliśmy Jerozolimę, gdy Londyn był jeszcze bagnem” – odparł Weizman. „Zrozumiałem wówczas wyjątkowość żydowskiego patriotyzmu” – powiedział późniejszy premier swej biografce.

Pierwszą decyzją Lloyda George’a jako premiera było wydanie rozkazu armii brytyjskiej w Egipcie, by przystąpiła do ofensywy w Palestynie. Od nieudanego wypadu Dżamala Paszy front był tam stabilny, a sztab generalny przeciwny był bliskowschodnim operacjom, przekonany, że los wojny rozstrzygnie się w Europie. Minister wojny lord Kitchener był przeciwny zdobywaniu Palestyny, która jego zdaniem była Wielkiej Brytanii do niczego niepotrzebna. Ale Kitchener zginął w 1915 roku i choć jego następca uważał podobnie, to Lloyd George był w tej kwestii całkowicie innego zdania. Wymogi wojny jednak sprawiły, że ofensywa brytyjska pod dowództwem generała Edmunda Allenby’ego mogła ruszyć dopiero jesienią 1917 roku. Wspierała ją po stronie tureckiej bardzo skuteczna żydowska siatka wywiadowcza „Nili” . Została ona jednak później przez Turków rozbita, a jej członkowie straceni.

W grudniu jednak, po początkowych niepowodzeniach, wojska brytyjskie stanęły na przedpolach Jerozolimy. Ale wówczas było już jasne, że nie będzie to kampania taka jak inne. 2 listopada rząd Lloyda George’a wydał bowiem – w postaci listu do lorda Lionela Waltera Rothschilda, prezesa Brytyjskiej Federacji Syjonistycznej –deklarację polityczną określającą brytyjskie cele w Palestynie, a zwana od nazwiska jej sygnatariusza ministra spraw zagranicznych Arthura Jamesa Balfoura deklaracją Balfoura. Londyński „Times” opublikował ją tydzień później. Głosiła ona:

„Z wielką przyjemnością przekazuję Panu w imieniu rządu Jego Królewskiej Mości następującą deklarację sympatii z żydowskimi aspiracjami syjonistycznymi, która została przedłożona Gabinetowi i przezeń przyjęta. Rząd Jego Królewskiej Mości życzliwie spogląda na ustanowienie w Palestynie ogniska narodowego [national home] dla narodu żydowskiego i dołoży najlepszych starań, by ułatwić osiągnięcie tego celu, przy jasnym zrozumieniu, że nie zostanie uczynione nic, co mogłoby uszczuplić obywatelskie i religijne prawa istniejących w Palestynie społeczności nieżydowskich czy też prawa i status polityczny Żydów w jakimkolwiek innym kraju” .

Dwadzieścia lat po I Kongresie Syjonistycznym najważniejszy cel Herzla – uzyskanie dla osadnictwa żydowskiego w Palestynie międzynarodowych gwarancji – został spełniony. Nie była to wprawdzie pokojowo wynegocjowana Karta, o której marzył, bo deklarację wydało tylko jedno państwo, a dla jej realizacji konieczne było, by państwo to wygrało wojnę, ale tak czy owak przełom się dokonał. Zaś nazwisko adresata i jego funkcja byłoby dla twórcy syjonizmu, który bezskutecznie usiłował przekonać do swych planów brytyjskich Rotszyldów, dodatkowym źródłem ogromnej satysfakcji. Deklaracja nie wspominała o żydowskim

państwie, ale także Herzl nie wierzył, by cel taki był osiągalny na krótką i średnią metę. Ale i tak, jak cierpko zauważył Artur Koestler, była to „obietnica jednego narodu, by dać drugiemu terytorium trzeciego” – nawiązując do złośliwej definicji syjonisty jako Żyda, który za pieniądze drugiego Żyda wysyła trzeciego Żyda do Palestyny.

Prace na deklaracją rozpoczęły się wkrótce po objęciu przez Lloyda George’a urzędu premiera. W przygotowaniu ostatecznego tekstu odegrali znaczną rolę Sykes i Weizman, lecz kontakty nawiązywały się niemal przypadkowo. Sykes dowiedział się o istnieniu Weizmana na początku 1917 roku, podczas towarzyskiej rozmowy z Jamesem Rothschildem o koniach, i nawiązał z nim kontakt. To od niego syjonistyczny działacz dowiedział się o przewidywanym w porozumieniu Sykes-Picot umiędzynarodowieniu Palestyny i zgłosił wobec niego sprzeciw z przyjemnością przez Anglika przyjęty. Z kolei Sokołow spotkał się w Rzymie z nowym papieżem Benedyktem XII, który miał wobec syjonistycznego projektu stosunek mniej wrogi niż poprzednik. Wprawdzie zastrzegł, że Jerozolima, Betlejem, Nazaret, Tyberiada i Jerycho winny stać się „obszarami zastrzeżonymi” , a więc wyłączonymi spod ewentualnej żydowskiej kontroli, to zapewnił syjonistycznego działacza: „będziemy dobrymi sąsiadami” . W Wielkiej Brytanii, po publicznej polemice na łamach prasy, antysyjoniści ze Wspólnego Komitetu musieli wycofać swój sprzeciw wobec idei żydowskiej Palestyny. Ich wpływy były jednak wystarczające, by we wstępnej wersji deklaracji słowa o „żydowskim państwie” zastąpiono zwrotem o „ognisku narodowym” , i to nawet nie the national home, lecz a national home, co sugerowało, że takich „ognisk” może być więcej. Jeszcze we wrześniu Edward Montagu przekonywał, że nie może właściwie

reprezentować Wielkiej Brytanii w Indiach, jeśli jego rząd twierdzi, że jego ojczyzna jest na terytorium tureckim. Wszystko to była jednak walka opóźniająca – premier chciał deklaracji. I chciał Jerozolimy – generał Allenby obiecał mu ją na Gwiazdkę. O deklaracji premier decydował sam i sam ją sobie sprezentował. „Właściwie – uważa wybitny historyk brytyjski Christopher Sykes, syn dyplomaty Marka – nikt nie wie, dlaczego deklaracja została uchwalona” . Lloyd George we wspomnieniach pisze, że powody były dwa: wdzięczność wobec Chaima Weizmana, którego nowa technologia uzyskiwania acetonu oddała nieocenione usługi brytyjskiemu przemysłowi wojennemu, oraz chęć wywarcia pozytywnego wpływu na postawę Żydów z krajów neutralnych. Te argumenty nie przekonują: mocarstwa nie podejmują takich decyzji, by odwdzięczyć się jednemu człowiekowi; zresztą w wypadku jej nieuchwalenia Weizman nie mógłby przecież swej technologii wycofać. Sam Weizman tę koncepcję wykpił jako przejaw wiary w magiczną „lampę Aladyna” . Zaś Brytyjczycy nie mogli nie wiedzieć, że znacznie przeceniają wpływy syjonistów wśród Żydów, a samych Żydów – na świecie. Jesienią 1917 roku żadne liczące się państwo nie było zresztą już neutralne: USA wcześniej przystąpiły do wojny. Za to deklaracja z całą pewnością zrazić musiała do Brytyjczyków Arabów w sytuacji, gdy losy wojny na Bliskim Wschodzie zależały także od ich poparcia. Z kolei historyk Jill Hamilton główną rolę przypisuje osobistym prosyjonistycznym sympatiom Lloyda George’a i jego gabinetu, wynikającym z religijnych przekonań jego członków, i ten argument wydaje się bardziej przekonujący, choć niewystarczający.

Inny historyk brytyjski, Mark Levene, jest jednak zdania, że istotnie chodziło o wywarcie wpływu na postawę opinii żydowskiej, lecz nie w krajach neutralnych, ale w Rosji. Rewolucja

październikowa głosiła hasło jednostronnego pokoju i odrzucała tajne traktaty – ujawnienie przez bolszewików tekstu porozumienia Sykes-Picot wywołało spore skonsternowanie w Londynie i Paryżu. Brytyjczycy byli przekonani, że rewolucja to „żydowska robota” .

Lloyd George pisał we wspomnieniach, że „uważano, iż jeśli Wielka Brytania ogłosi spełnienie syjonistycznych celów w Palestynie... efektem będzie przyciągnięcie żydostwa rosyjskiego do sprawy ententy” . Wobec wrogiego stosunku komunistów do syjonizmu, który uznali za drobnomieszczański nacjonalizm, pogląd taki wydawać się musi groteskowy – ale istotnie syjoniści byli główną siłą rosyjskiego żydostwa, zdobywając na Kongresie RosyjskoŻydowskim 57 procent głosów. Było to jednak już na początku 1918 roku, po tym jak deklaracja Balfoura niewątpliwie zwiększyła prestiż ruchu syjonistycznego. Sam Aleksander Kiereński uważał, że „99 procent rosyjskich Żydów było przeciwko bolszewikom... i choć wśród bolszewickich przywódców można znaleźć wielu Żydów, to są to renegaci... niereprezentujący już rosyjskiego żydostwa” . Ale idea, że za bolszewikami stoją Żydzi, była na Zachodzie dość powszechna, zaś rachuba, że Palestyna jest ceną, jaką warto zapłacić za pozostanie Rosji w wojnie, była sensowna –o ile jej przesłanki byłyby prawdziwe.

Arabowie byli najpierw nieco zaskoczeni, zaś Anglicy taką reakcją zbytnio się nie przejmowali. Dopiero dwa miesiące po ogłoszeniu deklaracji wysłali do emira Husajna oficera łącznikowego, który zapewnił arabskiego przywódcę, że „osadnictwo żydowskie w Palestynie zostanie dopuszczone tylko w takim stopniu, jaki będzie zgodny z polityczną i ekonomiczną wolnością ludności arabskiej” . Było to stwierdzenie nieuczciwe: deklaracja Balfoura niczego takiego nie obiecywała, zaś Arabowie nie byli w niej nawet wymienieni z nazwy. Emir powtórzył, że Arabowie nie oddadzą

suwerenności w Palestynie ani Brytyjczykom, ani Żydom. Ale w ukazującym się w Mekce oficjalnym dzienniku „Al-Kibla” Husajn wezwał Arabów palestyńskich, by odpowiednio wykorzystali spodziewaną żydowską imigrację, która swą „energią i pracą... ulepszy i rozwinie kraj z korzyścią dla arabskich mieszkańców” . Emir najwyraźniej spodziewał się, że przybywający do Palestyny Żydzi staną się jego poddanymi.

Kapitulacja Jerozolimy, 9 grudnia 1919 r Burmistrz Selim al-Husajni (piąty z prawej) usiłuje poddać miasto dwóm brytyjskim sierżantom

Ale najpierw trzeba było pokonać obecnych jeszcze na Bliskim wschodzie Turków. W sierpniu Brytyjczycy wrazili wreszcie zgodę na powstanie pierwszego regularnego żydowskiego oddziału wojskowego. Zabiegi Żabotyńskiego odniosły skutek, bo uzyskał też gwarancje, że oddział ten – 38. batalion fizylierów – skierowany zostanie jedynie do Palestyny. We wrześniu wojska Fajsala zajęły Damaszek, gdzie wywieszono arabską flagę – obietnica powstania została poniekąd spełniona, choć niemal z rocznym opóźnieniem.

Nazajutrz jednak do stolicy Syrii wkroczyły wojska brytyjskie. Armia Fajsala ruszyła dalej i kilka dni później zdobyła Bejrut, do którego nazajutrz wkroczyły z kolei wojska francuskie.

Kontrolowana jeszcze przez Turków Palestyna była izolowana. 10 grudnia w obliczu przeważających sił brytyjskich Turcy wycofali się z Jerozolimy bez walki. Następnego dnia rano burmistrz miasta udał się pod białą flagą, by skapitulować, lecz długo nie znajdował chętnych, by kapitulację przyjęli. Dwaj napotkani na przedpolach brytyjscy podoficerowie, którzy zgubili drogę, oraz spotkany następnie sierżant stwierdzili, że przyjmowanie kapitulacji nie wchodzi w skład ich obowiązków, a grupa oficerów artylerii zbyt była zajęta debatą o zasięgu tureckich dział, by zawracać sobie głowę skonfundowanym cywilem. W końcu burmistrzowi sprowadzono dowódcę dywizji, który wreszcie przyjął klucze od miasta. Nieszczęsny burmistrz zaś mocno się przeziębił i wkrótce zmarł. Allenby, inaczej niż kaiser Wilhelm, wkroczył do Jerozolimy na piechotę – konia prowadził za uzdę. Przypadek sprawił, że był to pierwszy dzień Chanuki, żydowskiego święta upamiętniającego uwolnienie przez biblijnych Machabeuszy Jerozolimy z rąk Syryjczyków. Wielka Brytania, która ogłosiła, że popiera utworzenie w Palestynie żydowskiego ogniska narodowego, mogła teraz swe zamiary wprowadzić w życie.

Przypisy

[1] C .J. Lowe, M.L . Dockrill, The Mirage of Power: British Foreign Policies, 1902-1922; Londyn 1972, ii, 228. Cyt . w: Mark Levene: War, Jews and the New Europe: The Diplomacy of Lucien Wolf; Londyn 1992, Oxford University Press, s. 129, przyp. 5.

Brytyjska mapa Palestyny mandatowej z 1946 r., na której wytyczono w 1949 r. przebieg izraelsko-jordańskiej linii zawieszenia ognia. Fragmenty mapy reprodukowano na s. 188 i 253.

Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.