Cristóbal Balenciaga. Mistrz nas wszystkich Mary Blume 1. Starannie wyreżyserowane pokazy zimowych i wiosennych kolekcji odbywały się mniej więcej w takim samym porządku, jak u innych projektantów, lecz jedynie u Balenciagi popielnice, do których goście strzepywali papierosy, zrobione były z ciężkiego marmuru. Najpierw pokazywano kostiumy i sukienki dzienne, później stroje wieczorowe – z rosnącą elegancją, aż do niemalże przesadnego luksusu. Dior napisał w swoich wspomnieniach, że aby utrzymać uwagę gości w czasie całego godzinnego pokazu, w połowie demonstrował jakiś nowy, szokujący projekt: „Nazywa się je «Trafalgarami», to one lądują na okładkach lub całych stronach magazynów”. U Balenciagi „Trafalgarem” mogła być błyszcząca kurtka torreadora czy odczepiane rękawy z rozkloszowanym mankietem. Pokaz zamykała zwykle suknia ślubna do ziemi, prezentowana przez modelkę wyglądającą jak najmłodziej i najniewinniej. A na koniec projektant wychodził, żeby się ukłonić (choć Balenciaga nigdy tego nie robił). Przed przybyciem gości utarczki vendeuses, walczących o najlepsze miejsca dla swoich klientów, zdążyły już ucichnąć. Premiers wysłuchali ostatnich uwag Balenciagi (la manga!), a pracownicy, którzy obejrzeli zeszłego wieczora próbę pokazu, wytypowali, które modele będą cieszyły się największą popularnością. Nerwy Balenciagi są w opłakanym stanie. I wreszcie wymaszerowują modelki – zdystansowane i opanowane, ubrane w najelegantsze stroje w całym Paryżu. Powolnym ruchem pokazują wydrukowane na karteczce numery modeli, czasem wkładają je do kieszeni, jak gdyby sugerując, że nie o sprzedaż tu chodzi. Mówi się o nich, że są najbrzydszymi modelkami w mieście. Zastanawia mnie ta opinia, ponieważ rozmawiałam z modelkami Balenciagi z lat trzydziestych, pięćdziesiątych i sześćdziesiątych i wszystkie są bardzo przystojne, nawet teraz. Owszem, niektóre angażowano dlatego, że przypominały którąś ważną klientkę (Givenchy mawiał o jednej, że ma twarz jak księżyc w pełni). Opinia o dziwacznych modelkach wzięła się prawdopodobnie z dominującego wpływu Colette, która prezentowała ubrania przez blisko dwadzieścia lat; kiedy gwałtownym ruchem odsuwała zasłonę i wkraczała do salonu, pierwsza ukazywała się jej charakterystyczna wystająca szczęka. „Była bardzo szykowna i charyzmatyczna – mówiła Florette. – Chodziła krokiem grenadiera, jak gdyby chciała wszystkich pozabijać. A jak zatrzymywała się przed klientami! Można się było przestraszyć. Biedactwo, była po uszy zakochana w monsieur Balenciadze, robiła, co tylko mogła…”. Projektant zachowywał dystans w stosunku do vendeuses, a z innymi pracownikami wiecznie się o coś awanturował. Tymczasem dla modelek był nadzwyczaj miły. „Jeżeli któraś
dziewczyna zachorowała, wysyłał koszyk od «Fauchona»” – opowiadała Danielle Slavik, modelka z lat sześćdziesiątych. Praca była nudna i źle opłacana. Dziewczyny musiały przychodzić na dziewiątą i czekać w dwuosobowych cabines na dwugodzinny pokaz o trzeciej. Wcześniej mogły wziąć udział w stresującej przymiarce z monsieur Balenciagą, która potrafiła trwać godzinami, albo zostać poproszone przez vendeuses, żeby zademonstrowały strój klientce. Zwykle jednak siedziały i czekały, stawiając sobie horoskopy i robiąc na szydełku. „Nauczyły mnie dziergać” – zdradziła Florette. 2. Gdy kolekcje były gotowe, najpierw oglądała je prasa i kupcy, a potem prywatne klientki. Salon pokazowy pomalowany był na neutralną biel i wyłożony szarymi dywanami; bez problemu mieścił około trzydziestu osób, ale podczas pokazów był wypełniony ponad miarę gośćmi siedzącymi na niewygodnych złotych krzesełkach, które projektanci wypożyczali tuzinami z hotelu „Chatillon”. Obecność kupców reprezentujących międzynarodowych producentów ubrań i domy handlowe była zarazem najmniej pożądana i najbardziej korzystna: jedynie u Balenciagi w ramach opłaty za wstęp byli zobligowani kupić dwa stroje po cenie znacznie wyższej niż płacili prywatni nabywcy. Lecz podczas gdy u Balenciagi ubrania te były wykonywane z dobrego materiału, to w innych domach mody – z muślinu albo w ogóle sprzedawane w formie papierowego wykroju. Poza tym projektant osobiście sprawdzał wykonanie każdego z nich przed wysłaniem. Zamówionym strojom brakowało tylko jednej rzeczy: metki Balenciagi. Metką, na przykład „Balenciaga dla Saks Fifth Avenue”, opatrywano je dopiero wtedy, gdy projekt został skopiowany, zazwyczaj w tańszym materiale. Same pieniądze od kupców pokrywały koszty kolekcji i pokazu. Dochody od prywatnych nabywców były czystym zyskiem. Według „Women’s Wear Daily” z 1 sierpnia 1959 roku Balenciaga miał największe dochody netto w całej haute couture. Niektórzy handlowcy mieli elegancję i dobre maniery. Inni, w białych krawatach i z pierścieniami na małych palcach, byli wprawnymi złodziejami i podczas pokazu pospiesznie szkicowali detale. „Nie było to przyjemne, ale musieliśmy zabierać papier – wspominała Florette. – W zasłonie był specjalny otwór, przez który Balenciaga zawsze wyglądał. Widział absolutnie wszystko”. „Najgorsi byli Włosi – opowiadała Odette. – Posyłali po coś tylko po to, żeby zostać z suknią sami. Kupcy? To byli zwykli plagiatorzy”.
Przełożyła Marta Kitowska