Peter Watts
Echopraksja
(fragment)
Pierwotniak
Właściwie cała nauka polega na korelacjach. Nieważne, jak efektywnie opiszemy jedną zmienną za pomocą innej, te równania zawsze będą się opierać na jakiejś czarnej skrzynce. (Św. Herbert ujął to chyba najbardziej zwięźle, stwierdzając, że wszystkie dowody w nieunikniony sposób sprowadzają się do niedowodliwych założeń). Różnica między Nauką a Wiarą polega zatem, ni mniej, ni więcej, tylko na sile predykcyjnej. Wnioski naukowe okazały się lepszymi predyktorami rzeczywistości niż przemyślenia duchowe, przynajmniej w sprawach doczesnych; wygrały nie dlatego, że są prawdziwe, ale dlatego, że działają. Zakon Dwuizbowy stanowi jawną wyrwę w tym spójnym obrazie. Ich metodologie, otwarcie bazujące na wierze, zapuszczają się bez skrupułów w metafizykę, która nie poddaje się empirycznej analizie – a mimo to dają wyniki o znacząco lepszej mocy predykcyjnej od konwencjonalnej nauki. (Jak to robią, tego nie wiadomo; nasza najlepsza wiedza sugeruje jakieś przeprogramowanie płatów skroniowych, wzmacniające ich łączność z Bogiem). Niebezpieczną naiwnością byłoby uznać to za zwycięstwo tradycyjnej religii. Tak nie jest. To zwycięstwo radykalnej sekty liczącej sobie ledwie pół wieku, zwycięstwo odniesione kosztem zburzenia muru między Nauką i Wiarą. Wycofanie się Kościoła ze spraw doczesnych było podstawą odwiecznego zawieszenia broni, które pozwoliło nauce i wierze pokojowo koegzystować do dzisiaj. Niektórzy mogą się cieszyć, że wiara znów idzie w górę na ludzkim spektrum, ale to już nie jest nasza wiara. Jej palec wciąż odwodzi owieczki od bezdusznego empiryzmu świeckiej nauki, ale
mijają dni, w których sprowadzał je w gościnne objęcia Pana Naszego i Zbawcy. „Wewnętrzny wróg: Zakon Dwuizbowy jako zagrożenie dla instytucjonalnej religii w XXI wieku” (poufny raport Papieskiej Akademii Nauk dla Stolicy Apostolskiej).
Wszystkie zwierzęta są pod silną selekcyjną presją, by być tak głupie, jak się tylko da, nie ginąc. Peter Richerson i Robert Boyd Głęboko w sercu oregońskiej pustyni, obłąkany jak prorok Daniel, Brüks otworzył oczy i rozpoczął kolejny dzień wypełniony litanią egzekucji. W nocy mało się wydarzyło. Kilka pułapek po wschodniej stronie straciło łączność z siecią – pewnie znów padł cholerny wzmacniacz sygnału – a większość pozostałych była pusta. W osiemnastce jednak siedział wąż pończosznik. W trzynastce głuszec ostrosterny nerwowo dziobał obiektyw. W czwórce nie działała kamera, ale sądząc po czujnikach masy i termicznych, złapał się tam młody osobnik jaszczurki Scleroporus. W dwudziestce trójce był zając. Brüks nie cierpiał obrabiać zajęcy. Paskudnie śmierdziały, kiedy się je rozcinało, a ostatnio prawie każdego trzeba było rozciąć. Westchnął i zatoczył palcem wskazującym półkole; wideo zniknęły z powłoki namiotu. Zastąpiły je czołówki wiadomości, bez pytania wyświetlające tematy, którymi się wcześniej interesował – pakistański chroniczny problem z zombiakami; pierwsza rocznica zniszczenia Odkupiciela; krótki, smutny nekrolog ostatniej dzikiej rafy koralowej. A od Rho – nic. Kolejny gest i materiał rozświetlił się dyskretną nakładką taktyczną, przesuniętą w stronę podczerwieni – dostępny publicznie i w czasie rzeczywistym obraz satelitarny rezerwatu Prineville. Jego namiot stał pośrodku ekranu, rozmazana żółta smużka: zimna, chrupka powłoka i ciepły, miękki środek. Żadnych porównywalnych ciepłych punktów w zasięgu wzroku. Brüks zadowolony kiwnął głową. Świat cały czas dawał mu spokój. Na zewnątrz, gdy wyszedł, jakieś stworzenie zagrzechotało drobnymi kamieniami i uciekło, niewidzialne w bezbarwnym przedświcie. Oddech skraplał się w powietrzu, pod butami chrupał szron, przydający zapylonemu pustynnemu podłożu odrobiny przelotnego połysku. Jego terenowy
motocykl opierał się o powyginaną brzozę, jedną z paru strzegących obozu. Baloniaste opony sflaczały i oklapły. Zdjął z zaimprowizowanego haczyka kubek i filtr, po czym wyszedł na otwartą przestrzeń pokrytą luźnym żwirem. Zaspokoił pragnienie resztkami rachitycznego pustynnego strumienia u podnóża wzgórka, mulistego, leniwego i skazanego na wymarcie w niecały miesiąc. Ale na razie wystarczał, żeby nawodnić jednego dużego ssaka. Po drugiej stronie doliny łagodnie falowało oswojone tornado Dwuizbowców, na tle szarego wschodniego nieba, na którym mimo to wciąż widać było gwiazdy, lodowate, niemrugające i kompletnie pozbawione znaczenia. Nic tam dziś nie ma, poza entropią i tymi samymi wyimaginowanymi kształtami, narzucanymi naturze, odkąd pierwszy raz przyszło jej do głowy zachwycać się niebem. Czternaście lat temu była to inna pustynia. I inna noc. Ale wydawała się taka sama, przynajmniej dopóki nie podniósł wzroku – bo przez parę pozbawiających złudzeń chwil nawet niebo było inne, pozbawione wszelkiej losowości. Niebo, gdzie każda gwiazda świeciła ustawiona w dokładnym szyku, gdzie każdy gwiazdozbiór był idealnym kwadratem, obojętne, jak by wytężać ludzką wyobraźnię. 13 lutego 2082 roku. Noc Pierwszego Kontaktu: 62 tysiące obiektów niewiadomego pochodzenia zacisnęło się wokół świata idealną siatką. A płonąc w atmosferze, krzyczały w całym widmie radiowym. Brüks przypomniał sobie to uczucie: miał wrażenie, że jest świadkiem niebiańskiego zamachu stanu, wysadzenia z siodła kapryśnego boga i przywrócenia porządku. Ta rewolucja trwała tylko kilka sekund. Zdetronizowane gwiazdozbiory odzyskały władzę, gdy tylko zbladły smugi, precyzyjnie wykreślone tarciem w atmosferze. Jednakże cios został zadany. Brüks wiedział. Niebo już nigdy nie będzie takie samo. Tak przynajmniej sądził wówczas. Wszyscy tak myśleli. Cały pieprzony gatunek zjednoczył się w obliczu wspólnego zagrożenia, choć nie wiedział, co to właściwie takiego, i choć nic właściwie nie zagroziło niczemu, może poza ogólnoludzkim zadufaniem. Świat odłożył na bok drobne różnice zdań, sypnął kasą i sklecił najlepszy statek, na jaki było stać XXI wiek. Obsadził go stuprocentowo wymiennymi ludzikami z najnowszymi ulepszeniami w głowach i wysłał kursem zgodnym z najlepszymi domysłami ludzkości, wyposażywszy w rozmówki mówiące „zaprowadźcie nas do waszego przywódcy” w tysiącu języków. Już od ponad dziesięciu lat świat wstrzymywał oddech, czekając na Powtórne Przyjście. Tyle że bis, czy drugi akt, nie nastąpił. Czternaście lat to kupa czasu dla gatunku wychowanego na natychmiastowej nagrodzie. Brüks nigdy nie uważał się za pełnego wiary w szlachetność ludzkiego ducha, mimo to nawet jego zaskoczyło, jak szybko niebo zaczęło wyglądać tak samo jak przedtem, jak szybko na pierwsze strony wróciły małostkowe różnice zdań. Ludzie, uświadomił sobie, są jak żaby – zabierasz im coś z pola widzenia i po prostu o tym zapominają.
Ekspedycja Tezeusza powinna już być daleko poza Plutonem. Jeśli nawet coś tam znaleźli, Brüks o tym nie słyszał. Zresztą miał już potąd czekania. Miał potąd życia w oczekiwaniu, aż pojawią się potwory czy zbawcy ludzkości. Dość miał zabijania istot, dość tego, że sam w środku umierał. Czternaście lat. Żałował, że świat się nie pośpieszył i się nie skończył. *** Ranek poświęcił, jak każdy inny przez ostatnie dwa miesiące, na obchodzenie pułapek i poszturchiwanie złapanych w nie istot, w wątłej nadziei znalezienia jakiegoś kawałka przyrody, który uchował się niepokręcony. O wschodzie słońca niebo już się zdążyło zachmurzyć, zanim motocykl porządnie się naładował. Zostawił go więc i obszedł pułapki piechotą. Było prawie południe, gdy dotarł do zająca i stwierdził, że ktoś już tu przed nim był. Pułapka rozpruta, zawartość opróżniona przez jakiegoś innego drapieżcę, który nie miał nawet na tyle przyzwoitości, by zostawić choć plamy krwi do analizy. Za to w osiemnastce cały czas wił się pończosznik – samiec, jeden z tych brązowych w brązowe plamy, co rozpływają się na tle gruntu. Zaszamotał się w uchwycie Brüksa, zacisnął na przedramieniu jak łuskowata macka; gruczoły zapachowe rozmazały po skórze smrodliwą maź. Brüks, nie licząc na wiele, pobrał parę mikrolitrów krwi, wcisnął je do czytnika kodów genetycznych przy pasie. Czekając, aż urządzonko odprawi czary, pociągnął z manierki. Daleko w głębi pustyni klasztorne tornado napuchło do trzykrotnie większego rozmiaru niż przed świtem, zasilone ciepłem dnia. Z tej odległości wydawało się brązową nitką, nieistotną smużką dymu – ale podejdź zbyt blisko, a rozrzuci cię na pół doliny. Niecały rok temu ugandańska teokracja pomsty złamała zabezpieczenia wylatującego z Dartmouth transatmosferycznego promu i przepuściła go przez generator wirowy pod Johannesburgiem. Po drugiej stronie wyleciały tylko nity i zęby, mało co poza tym. Czytnik pisnął, poddając się nieśmiało: za dużo artefaktów genetycznych, żeby dać pewny odczyt. Brüks westchnął, niezbyt zdziwiony. Urządzonko było w stanie oznaczyć dowolnego pasożyta wewnętrznego na podstawie odrobinki gówna, zidentyfikować dowolnego nosiciela po minimalnym strzępku czystej tkanki – tylko że w tych czasach coraz trudniej było o czystą tkankę. Zawsze znalazło się w niej coś obcego. Wirusowe DNA, stworzone dla dobra ludzkości, ale zanadto niewybredne, by poprzestać na swoim celu. Geny-markery, stworzone po to, żeby zwierzęta świeciły w ciemności po kontakcie z jakąś trucizną, którą Agencja Ochrony Środowiska przestała
się interesować 50 lat temu. Czy choćby komputery DNA, zbudowane od podstaw do konkretnego zadania, a potem bezmyślnie wdeptane w naturalne genotypy, niczym ślady ubłoconych buciorów na dziewiczej podłodze. W dzisiejszych czasach wyglądało na to, że połowę ziemskich danych technicznych przechowuje się w formie genetycznej. Sekwencjonujesz jakąś przywrę płucną i masz 50/50 szans, czy te geny kodują białka, czy projekty kanalizacji miasta Denver. Ale to nic nie szkodziło. Brüks był niedzisiejszy, był biologiem z czasów, kiedy ludzie potrafili rozpoznać, na co patrzą – no, od samego patrzenia. Sprawdzić łuski szyjne. Policzyć promienie w płetwach, haczyki w główce tasiemca. Patrzeć oczyma, do cholery. Jak ci się popierdzieli, to wiesz, kto za to odpowiada, ty, a nie jakaś durna machina, co nie odróżnia oksydazy cytochromowej od sonetu Szekspira. A jeśli stwór, którego chcesz zidentyfikować, przypadkiem mieszka w środku kogoś innego, to go zabijasz. Rozcinasz nosiciela. I Brüks był w tym dobry. Choć nigdy za tym nie przepadał. Teraz szepnął do swojej najświeższej ofiary: „Pssst, spokojnie... nic nie będzie bolało... obiecuję...” i wrzucił ją do worka z trucizną. Ostatnio coraz częściej łapał się na tym, że mruczy bezsensowne, uspokajające kłamstwa ofiarom, które i tak przecież nie zrozumiałyby, co mówi. Powtarzał sobie, że to dziecinada. Czy przez te miliardy lat, kiedy na tej planecie kręciły się kolejne iteracje życia, jakiś drapieżnik uspokajał swoją ofiarę? Czy jakakolwiek „naturalna” śmierć była kiedykolwiek równie szybka i bezbolesna jak ta, zadawana przez niego dla dobra świata? Mimo to, ciągle trudno było mu znieść, jak te małe, niewyraźne cienie szamocą się i wiją w prześwitującej białej folii, trudno było słuchać cichych stuknięć i posykiwań, gdy proste móżdżki usiłowały posterować nagle i przerażająco nieposłusznym ciałem w stronę jakieś wyimaginowanej ucieczki. Te śmierci miały chociaż jakiś cel, jakiś konstruktywny cel wykraczający poza chorobę lub zabicie przez drapieżnika, jakie miała w zanadrzu natura. Życie i tak było walką o istnienie kosztem innego życia. A biologia walką o zrozumienie życia. Natomiast ten konkretny kawałek biologii, badanie, którego był autorem, dawcą zasad i jedynym wykonawcą – było walką o wykorzystanie biologii, by pomóc tejże badanej populacji. Te śmierci były tak bliskie altruizmu, jak tylko się dało w darwinowskim wszechświecie. – To akurat – powiedział cichy głosik, zawsze odpalający się w takich chwilach – gówno prawda. Ty walczysz tylko o to, żeby wycisnąć ze swojego grantu parę ostatnich publikacji, nim zakręcą kranik z finansowaniem. Nawet gdybyś spisał wszystkie zmiany we wszystkich kladach, jakie zaszły przez ostatnie sto lat i wyliczył straty co do cząsteczki, praktyczny sens jest i tak zerowy. Nikogo to nie obchodzi. Ty walczysz tylko z rzeczywistością. Ten głos przez ostatnie lata stał się nieodłącznym towarzyszem. Pozwalał mu ględzić. – Tak czy owak – mówił mu, kiedy się wygadał – chujowy z nas biolog.
I choć przyznanie się do winy przychodziło mu łatwo, do wstydu nie był w stanie się zmusić. *** Zanim wrócił do obozu, wąż przestał być wężem. Rozciągnął na płycie sekcyjnej miękkie, bezwładne szczątki. Cztery sekundy ze skaserem i wąż był wypatroszony od szyi po kloakę; kolejne dwadzieścia i przewód pokarmowy oraz układ oddechowy zachlupotały w oddzielnych szkiełkach zegarowych. Największe obłożenie pasożytami będzie w jelicie – Brüks wetknął przewód pokarmowy pod mikroskop i zabrał się do pracy. Dwadzieścia minut później, gdy ledwo do połowy skatalogował bandę przywr i tasiemców, gdzieś daleko coś wybuchło. W każdym razie tak to brzmiało – ciche, stłumione łummmf odległej amunicji artyleryjskiej. Brüks oderwał się od pracy, przepatrzył pustynię pomiędzy sękatymi, rachitycznymi gałęziami. Nic. Nic. N... Zaraz, zaraz. Klasztor. Złapał wiszące na motorze gogle i powiększył obraz. Pierwszą rzeczą, która zwróciła uwagę, było tornado... ...Coś mocno się kręci jak na tę porę dnia... ...ale trochę po prawej, tuż nad samym klasztorem, wił się, dryfował i rozpraszał w słabnącym świetle kłąb brązowego dymu. Budynek nie wyglądał jednak na uszkodzony. Przynajmniej żadna z widocznych ścian. Co oni tam wyrabiają? Oficjalnie – fizykę. Kosmologię. Wysokoenergetyczne rzeczy. Ale podobno tylko teoretycznie – o ile Brüks wiedział, Zakon Dwuizbowców nie zajmował się doświadczeniami. Jasne, w dzisiejszych czasach mało kto się zajmował. To maszyny przepatrywały niebo, maszyny sondowały przestrzenie między atomami, maszyny stawiały pytania i projektowały doświadczenia znajdujące na nie odpowiedź. Mięsu najwyraźniej zostało tylko gapić się we własny pępek – siedzieć na pustyni i kontemplować podane przez maszyny odpowiedzi. Choć większość nadal wolała nazywać to „analizą”. Umysł zbiorowy gadający językami – podobno tak to Dwuizbowcy robili. Mieli w głowie jakieś biologiczne radio, wspólne ciało modzelowate – elektrony podrygujące w mikrotubulach, coś tam ze splątaniem kwantowym. Wszystko w stu procentach organiczne, żeby obejść zakaz tworzenia interfejsów ciało-ciało. Taki kurek, na żądanie zlewający wiele umysłów w jeden. Płynęli wtedy
razem, krzycząc w ekstazie, tarzając się po podłodze i zawodząc, podczas gdy akolici wszystko notowali. I tym właśnie sposobem udało im się od nowa napisać teorię Amplituhedrona. Mówiono, że całe to mambo-dżambo ma jakieś racjonalne wytłumaczenie. Wzmocniona ponad wszelką miarę zdolność lewej półkuli do rozpoznawania wzorców; ten usiany błędami białkowy soft, sprawiający, że widzimy twarze w chmurach, albo gniew Boży w gradobiciu, podkręcony, ustawiony na cienkiej linii między odkryciem i pareidolią*. Mówiono, że na tym ostrzu brzytwy roi się od nowych odkryć i przemyśleń, wzorców, które tylko Dwuizbowcy są w stanie odróżnić od halucynacji. Tak przynajmniej głosiła oficjalna legenda. Brüks miał to za zbiór pierdół. No, ale z Noblami nie dało się dyskutować. Może jednak mieli tam jakiś akcelerator cząstek. Musieli w końcu robić coś, co zżera masę energii – kto by używał przemysłowego generatora wirowego do zasilania AGD. Zza pleców doleciał go metaliczny szczęk przesuwanych narzędzi. Brüks się obrócił. Skasery leżały na ziemi. Na stole nad nimi wypatroszony wąż patrzył na niego odwrócony do góry nogami na płycie, trzepocząc rozwidlonym językiem. Nerwy, powiedział sobie Brüks. Truchło zadygotało na plecach, jakby przez rozcięty brzuch wiało mu zimnem. Po obu stronach rany zafalowały fałdy tkanek, powolną, perystaltyczną falą wzdłuż ciała. Reakcja galwaniczna. Nic więcej. Głowa węża wysunęła się nad brzeg misy sekcyjnej. Szkliste, niemrugające oczy rozejrzały się. Język, czerwono-czarny, czarno-czerwony, posmakował powietrza. Wąż wypełzł z misy. Łatwo mu nie przyszło. Cały czas usiłował przetoczyć się i pełznąć na brzuchu, ale nie miał brzucha, już nie. Brzuszne łuski, którymi by się odpychał, i mięśnie pod spodem, wszystkie były rozcięte. Zatem od czasu do czasu udawało mu się pół obrotu, nie wychodziło, musiał więc zadowolić się pełzaniem na grzbiecie – oczy wytrzeszczone, język falujący, jama brzuszna pusta.
* Pareidolia – zjawisko dostrzegania znanych kształtów (szczególnie ludzkich twarzy) w przypadkowych obiektach (przyp. tłum). Dotarł na krawędź stołu. Zawahał się, spadł na ziemię. Brüks zmiażdżył mu głowę butem. Wdeptał z całej siły w kamienistą glebę, aż nie zostało nic poza wilgotnym, lepkim kleksem. Reszta stworzenia wiła się, mięśnie dygotały do rytmu nerwów zatkanych szumem pozbawionym sygnału. Ale przynajmniej nie zostało nic, co mogłoby – chwała Bogu – czuć.
Gady ogólnie były dość odporne. Brüks nieraz znajdował grzechotniki na szosie, o godziny od najbliższego auta, ze zmiażdżonym kręgosłupem, połamanymi kłami, głową rozbitą na krwawą miazgę – ale nadal się ruszały, nadal pełzły do rowu. Worek do zatruwania miał nie pozwolić na tak długie cierpienie. Obracał przeciwko zwierzęciu jego własny metabolizm, pozwalając płucom i naczyniom włosowatym dostarczyć truciznę do każdej komórki każdej tkanki, sprowadzając szybką, bezbolesną i – na ogół – całkowitą śmierć, taką, że nie budził się i nie patrzył, kurwa, na ciebie, i nie próbował uciec, godzinę po tym, jak wyskrobało mu się wnętrzności. Naturalnie, na świecie były teraz zombiaki. Albo na przykład wampiry. Ale XXI-wieczni nieumarli byli wyłącznie ludźmi. Nie było sensu budować zombie-węża. To musiał być jakiś kolejny produkt zanieczyszczenia – jakaś przypadkowa modyfikacja genetyczna wyłączająca receptory nerwów ruchowych i pewnie odpalająca jakiś zabłąkany ciąg poleceń motorycznych. Musiał. Ale i tak. Naprawdę miał nadzieję, że tu, na pustyni, będzie mu łatwiej radzić sobie z duchami. *** Po pierwsze, tutaj było ich o wiele mniej. Po drugie, żaden nie był człowiekiem. Czasem ubolewał, że nawet w połowie tak samo nie żałuje tych tysięcy ludzi, których zabił. Oczywiście, biologia ten podwójny standard również tłumaczyła. Z żadną z ludzkich ofiar nie musiał stanąć twarzą w twarz, kiedy umierała, i patrzeć jej w oczy. Nie było go tam. Serce miało krótki zasięg. Jego świadomość winy malała wykładniczo z odległością; a uczynki Daniela Brüksa oddzielało od ich konsekwencji tyle zawiłych granic, że i same wyrzuty sumienia stawały się czysto teoretyczne. Poza tym, prawie nie działał sam – wina rozkładała się na cały zespół. A ich pobudki, przynajmniej pobudki, były chwalebne. Nikt zresztą ich nie oskarżył, w zasadzie, nie na głos. Nie na początku. Nie osądza się bezmyślnego młotka wykorzystanego, żeby rozbić komuś głowę. Dzieło Brüksa sprzeniewierzyli inni, żądni krwi; to oni byli winni, nie on. Jednakże owi zbrodniarze pozostali nieuchwytni i nieukarani, a tak wielu ludzi mentalnie potrzebowało jakiegoś zamknięcia sprawy. A od pytania „jak oni mogli” do „jak mogłeś im pozwolić” było dużo bliżej, niż Brüks sobie wyobrażał. Ale nikt nigdy mu żadnych zarzutów nie postawił. Nawet profesury go nie pozbawili. Jak się okazało, pary wystarczyło tylko na to, by zasugerować, że jest na kampusie niezbyt mile widziany. Za to przyroda – przyroda zawsze go mile widziała. Przyroda nie osądzała, nie interesowała się złem, dobrem, winą, niewinnością. Obchodziło ją tylko, czy coś działa, czy nie. Przyjmowała
wszystkich z tą samą egalitarną obojętnością. Trzeba było po prostu grać zgodnie z jej regułami i nie spodziewać się łaski, jeśli coś pójdzie nie tak. A zatem Dan Brüks poprosił o urlop naukowy, złożył plan badań i wyjechał w teren. Zostawił swoje drony do pobierania próbek i sztuczne owady, nie spakował żadnych autonomicznych urządzeń, które drwiłyby z przestarzałej ludzkiej pracy. Parę osób z ulgą patrzyło, jak się pakuje; inni wbili wzrok w niebo. Ich też pożegnał. Drodzy koledzy wybaczą albo nie wybaczą. Obcy wrócą albo nie wrócą. Ale Przyroda nigdy go nie odtrąci. A pustyń nie brakowało nawet w świecie, gdzie każdy skrawek naturalnego środowiska był oblężoną twierdzą. Rosły niczym powolny nowotwór, od stu lat, może i dłużej. Daniel Brüks postanowił zatem pojechać na gościnną pustynię i zabijać wszystko, co się nawinie. *** Otworzył oczy i dostrzegł łagodny czerwony blask spanikowanych urządzeń. Kiedy spał, zdechła jedna trzecia sieci. Pięć kolejnych pułapek zniknęło na jego oczach – nagle padła stacja przekaźnikowa. Chwilę potem piknęła nieśmiało dwudziestka dwójka – ciepły obiekt, wielki, może i kalibru człowieka – po czym też przepadła. Brüks, obudzony w jednej chwili, zajrzał do logów. Sieć padała od zachodu na wschód, każdy węzeł jak kolejne, nieregularne, mroczne stąpnięcie przez dolinę. Kogoś, kto idzie prosto po niego. Otworzył satelitarny widok termiczny. Wzdłuż północnej granicy widać było szczątki dawnej szosy nr 380, z popękanego asfaltu sączyło się wczorajsze, nieświeże ciepło słońca. Półprzezroczyste prądy termiczne i mikroklimatyczne ogniska ciepła, niknące od zapadnięcia nocy, migotały na granicy widoczności. Poza tym nic, tylko żółty nimb jego własnego namiotu pośrodku sceny. Dwudziestka jedynka zameldowała nagłe ciepło i zniknęła. Pomiędzy pułapkami tu i ówdzie były kamery. Brüks niespecjalnie ich używał: dostał je w pakiecie. Jedna stała na wzmacniaczu sygnału, który przypadkiem był na wprost dziewiętnastki. Podłączył się do niej – StarlAmp odmalował nocną pustynię w błękicie i bieli, surrealistyczny, pełen kontrastu księżycowy krajobraz. Brüks przesunął widok... ...i omal tego nie przegapił – śladowego poruszenia z prawego skraju obrazu, rozmazanego na podkręconym obrazie. Coś poruszającego się szybciej, niż miał prawo człowiek. Kamera padła, zanim dziewiętnastka w ogóle poczuła ciepło.
Zniknął i wzmacniacz. Padło naraz kilkanaście strumieni wideo. Brüks prawie nie zwrócił na to uwagi. Wpatrywał się w tę ostatnią stop-klatkę, czując, jak kurczy mu się żołądek, a kiszki zamarzają. Szybsze niż człowiek. I o wiele mniej ludzkie. I o wiele zimniejsze w środku. Czujniki nie były oczywiście na tyle dokładne, żeby zarejestrować tę zmianę. Żeby zobaczyć prawdę na podstawie termowizji, trzeba by temu obiektowi zajrzeć do głowy i porządnie zmrużyć oczy, by widzieć różnice rzędu może dziesiątych stopnia. Spojrzeć na hipokamp – od razu widać, że ciemny. Posłuchać kory przedczołowej, usłyszeć, że milczy. Potem może dostrzegłoby się całe to dodatkowe okablowanie, na siłę wyhodowane siatki neuronów łączące śródmózgowie z pierwszorzędową korą ruchową, ekspresowe drogi obchodzące tylny zakręt obręczy – i dodatkowe sploty obrastające ścieżki wzrokowe jak nowotwory, niestrudzenie wypatrujące charakterystycznych neuronowych sygnatur „szukaj i zniszcz”. O wiele łatwiej zauważyłoby się to w paśmie widzialnym – jedno spojrzenie w oczy i już wiesz, że stamtąd nic nie patrzy. Oczywiście, gdybyś dał mu podejść tak blisko, już byś nie żył. Nie zostawiłby czasu na błagania. Nawet by ich nie zrozumiał. Po prostu by cię zabił, gdyby taki miał rozkaz, i to skuteczniej niż jakakolwiek inna świadoma istota, bo nic by mu w tym nie przeszkadzało: żadnych wątpliwości, żadnych zatrzymanych ciosów, żadnej zżerającej tony glukozy samoświadomości. Ograniczony do czysto gadziego umysłu i skupiony na zadaniu. Został niecały kilometr. Nagle coś się Brüksowi w środku rozszczepiło. Jedna połówka zakryła uszy dłońmi i wszystkiemu zaprzeczyła – o co kurwa chodzi czemu ktoś miałby to musi być jakaś pomyłka – druga natomiast przypomniała sobie ogólnoludzkie upodobanie do kozłów ofiarnych, tysiące, które zginęły dzięki durnemu, staremu Brüksowi, co nie zamyka drzwi, oraz szanse, że co najmniej jedna z tych ofiar zostawiła po sobie jakąś rodzinę z kasą pozwalającą puścić jego śladem wojskowego zombiaka. Jak mogli. Jak mogłeś im pozwolić... Terenowy motocykl zasyczał pod nim, nadymając koła. Kabel zasilania na moment wytrącił go z równowagi, po czym wyskoczył z gniazdka. Rzucił się w przerwę między drzewami, zjechał po osypisku, tańcząc na boki: uderzył w podnóże stoku i nagle pustynia zawirowała wokół, śliska, pozbawiona tarcia. Omal się nie wywrócił przez ten strumień. Usiłował odzyskać sterowanie na kręcącym się motorze, te magiczne gąbczaste opony utrzymały go jednak w pionie. Puścił się pełnym gazem po spękanym dnie doliny. Zarośla bylicy czepiały się go, gdy przejeżdżał. Przeklinał własną ślepotę: dzisiaj nawet szanujący się dyplomant nie zapuściłby się w takie miejsce bez grzechotnikowych receptorów w
oczach. Brüks był jednak starym facetem, zwyklakiem, ślepym w ciemności. Bał się nawet zapalić czołówkę. Toczył się więc przez noc, przebijając się przez wyschnięte krzaki, podskakując na niewidocznych występach skalnych. Zagrzebał jedną ręką w sakwach motoru, wyciągnął gogle, założył na oczy. Pojawiła się pustynia, zielona i ziarnista. 02:47 – powiedziały gogle w narożniku pola widzenia. Trzy godziny do wschodu słońca. Próbował się dobić do swojej sieci, ale jeśli nawet coś z niej przetrwało, było poza zasięgiem. Ciekawe, czy zombiak już dotarł do obozu. Ciekawe, jak niewiele brakowało, żeby go złapał. Już nieważne. Już mnie nie dopadniesz, skurwysynu. Nie na piechotę. Choćby i nieumarły. Możesz mnie cmoknąć na pożegnanie. Po czym sprawdził wskaźnik ładowania i znów wszystko mu opadło. Zachmurzenie. Stary akumulator, rok po dacie ważności. Od miesiąca nieczyszczona płachta ładująca. Motor miał prądu może na dziesięć kilometrów. Góra piętnaście. Zahamował i zawrócił, tryskając ziemią. Ciągnął się za nim jego własny ślad, nie do pomylenia: kreska poranionej chwilowo pustyni – połamane rośliny, rozjeżdżone spękania w dnie wyschniętego przedwiecznego jeziora. Uciekał, ale ukryć się nie mógł. Jeśli zostanie w dolinie, będą go mogli wytropić. A kto właściwie? Przełączył się ze StarlAmpa na podczerwień, powiększył. To. Mała gorąca iskierka podskoczyła na dalekiej pochyłości, dokładnie tam, gdzie powinien być jego obóz. Tylko bliżej. I szybko się zbliżała. Biegać to coś umiało. Brüks skierował motocykl z powrotem i wrzucił bieg. Mało brakowało, żeby przeoczył drugą iskierkę sunącą przez pole widzenia, taka była słaba. Trzecią już dostrzegł wystarczająco wyraźnie. I czwartą. Zbyt daleko, żeby w podczerwieni odróżnić kształt, ale wszystkie miały ludzką temperaturę. I wszystkie się zbliżały. Pięć, sześć, siedem... Jasna cholera. Szły tyralierą przez dolinę, jak okiem sięgnąć. Co ja takiego zrobiłem, co ja zrobiłem, nie wiedzą, że to był przypadek? Zresztą, Jezus, to nawet nie byłem ja, ja nikogo nie zabiłem, ja tylko... nie zamknąłem drzwi... Dziesięć kilometrów. I dopadną go jak wygłodniałe wilki. Motor wyrwał naprzód. Brüks wywołał 911 – nic. ConSensus działał, ale był głuchy na jego prośby. Jakimś sposobem mógł przeglądać, ale nie wysyłać. A prześladowców dalej nie było widać
na satelitarnym obrazie termicznym – dla satelitarnych oczu był tu sam, z mikroklimatem i klasztorem. Klasztor. U nich będzie działać sieć. Pomogą. A w najgorszym razie: Dwuizbowcy mieszkają w zamkniętym budynku. Wszystko jest lepsze, niż uciekać na golasa przez pustynię. Kierował się na tornado. Wiło się we wzmocnionym polu widzenia jak odległy, uwiązany do ziemi zielony potwór. Jego huk niósł się po pustyni jak zawsze, słaby, ale wszechobecny. Brüks przez chwilę słyszał w nim coś dziwnego. W goglach pojawił się klasztor, skulony w cieniu obok wielkiego generatora. Na tle niskich tarasowych pięter płonęły miliony punktowych światełek, aż boleśnie jasnych. Trzecia w nocy i wszędzie się pali. Już nie taki słaby – wir szumiał teraz jak ocean, z każdym obrotem kół motocykla niedostrzegalnie głośniej. Już nie był uwiązany horyzontu. StarlAmp zamieniał go w słup ognia, dość wielki, żeby podtrzymać niebo albo je rozpruć. Brüks wyciągnął szyję – jeszcze kilometr, a wydaje się, że ten lejek już się pochyla nad nim – jeszcze sekunda, a się oderwie i walnie z powrotem, tutaj, tutaj, albo, kurwa tutaj, jak palec jakiegoś rozjuszonego boga, a tam gdzie uderzy, rozedrze świat na strzępy. Trzymał się kursu, choć to monstrum przed nim nie mogło być przecież zrobione z powietrza i wilgoci, no nie, nie z czegoś tak... miękkiego. To musiało być coś innego, jakiś obłąkańczy, starotestamentowy horyzont zdarzeń, miażdżący prawa fizyki. Łapał światło klasztoru, chwytał je, siekał na strzępy i skręcał ze wszystkim, co mu wpadło w szpony. Jakaś mała, roztrzęsiona istotka wewnątrz Brüksa błagała go, żeby zawrócił, bo ona wie, że stwory, które go ścigają, nie są od tego gorsze – obojętne, co to za jedne, są tylko wielkości ludzi, a to, to jest czysty gniew Boży. Potem jednak ten przerażony głosik odezwał się jeszcze raz, tym razem z sensownym pytaniem: Czemu to leci na pełnym gazie? Nie powinno tak być. Generatory wirowe nigdy się nie zatrzymywały, fakt, ale w nocy, w chłodniejszym powietrzu słabły, rozpraszały się i chodziły na biegu jałowym, póki słońce nie przywróciło im pełni mocy. Takiej wielkości wir, na takiej mocy, tak późno w nocy – właściwie musiał pobierać prawie tyle samo energii, ile generował. Z chłodnic musiało mu buchać niemal stustopniową parą – a Brüks był już na tyle blisko, żeby usłyszeć w tym wyciu silnika odrzutowego coś jeszcze, cichutkie kontrapunktowe poskrzypywanie, jakby wielkich metalowych łopat wyginających się poza znamionową tolerancję... Światła klasztoru zgasły.
Chwilę trwało, zanim gogle podkręciły czułość, ale dzięki tej chwili czystej, olśniewającej ciemności Daniel Brüks wreszcie dojrzał, jakim jest durniem. Po raz pierwszy dostrzegł punktowe światełka także przed sobą, zbliżające się również ze wschodu. Dostrzegł siły potężne na tyle, by hackować satelity obserwacyjne na geostacjonarce, ale jakimś sposobem niezdolne, by zrobić to samo z siecią jego wiekowych Telonicsów. Zobaczył wojskowy automat, bezlitosny jak rekin i szybki jak nadprzewodnik, zdradzający swoją obecność z wielu kilometrów, choć mógłby z łatwością uniknąć jego pułapek i zabić go we śnie. Zobaczył samego siebie z wysoka, plączącego się po cudzej planszy do gry. Złapanego w sieć, która zacisnęła się wokół niego, ale nie na nim. Oni nie mieli pojęcia, że ja tu jestem. Atakują Dwuizbowców. Zahamował. Klasztor majaczył pięćdziesiąt metrów przed nim, niski i czarny na tle gwiazd. Wszystkie okna gwałtownie powybijane, wszystkie wejścia nagle ciemne; górował nad krajobrazem, jakby się z niego wyłonił, jak wypiętrzenie głębokich skalnych warstw nad powierzchnię świata. Tornado ciemniało za nim jak wirujące pęknięcie w czasoprzestrzeni, ledwie sto metrów dalej. Świat wypełniał odgłos jego furii. W ciemności ze wszystkich stron zbliżały się świeczki. 03:13, przypomniały mu gogle. Niecałą godzinę temu jeszcze spał. To stanowczo za krótko, żeby pogodzić się z własną śmiercią. JESTEŚ W NIEBEZPIECZEŃSTWIE, podpowiedziały uprzejmie gogle. Brüks zamrugał. Czerwone literki nie zniknęły, widział je kątem oka tam, gdzie powinien być zegar. WCHODŹ NO. JEST OTWARTE. Spojrzał przez ten wiersz poleceń, przesunął wzrokiem po pociemniałych fasadach klasztoru. O, tu, na parterze, tuż na lewo od szerokich schodów ozdabiających główne wejście. Szczelina, ledwo mieszcząca człowieka. Płonęło w niej coś o temperaturze ciała. Miało ręce i nogi. Zamachało. NO RUSZ DUPĘ BRÜKS TY EGOCENTRYCZNY KRETYNIE ZAMYKAM WEJŚCIE ZA: 15S... 14S... 13... Brüks ruszył dupę egocentrycznego kretyna.