JEDENAŚCIE GODZIN
s n o m i S
Paullina
JEDENAŚCIE GODZIN
Z angielskiego przełożyła Anna Maria Nowak
Tytuá oryginaáu ELEVEN HOURS Redaktor prowadzący Beata Koáodziejska
Redakcja Ewa Witan
Korekta Ewa Grabowska Jadwiga Piller
Copyright © Paullina Simons 1998 Copyright © for the Polish translation by Anna Maria Nowak, Warszawa 2013
ĝwiat KsiąĪki Warszawa 2013 ĝwiat KsiąĪki Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2 KsiĊgarnia internetowa: Fabryka.pl Skáad i áamanie Akces, Warszawa Druk i oprawa POZKAL Dystrybucja Firma KsiĊgarska Olesiejuk sp. z o.o., sp. k.a. 05-850 OĪarów Mazowiecki, ul. PoznaĔska 91 email: hurt@olesiejuk.pl tel. 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl ISBN 978-83-7943-286-8 Nr 90090630
DedykujÄŠ mojemu trzeciemu dziecku
PodziĊkowania
Mam dáug wdziĊcznoĞci wobec Mike’a Johnsona z policji w Plano za jego nieocenione rady i ukazanie mi prawdziwego Īycia; nigdy nie zapomnĊ, jak zajrzaáam do bagaĪnika Twojego wozu, Mike. PodziĊkowania naleĪą siĊ teĪ Bobowi Wyattowi – moje Īycie swój ksztaát zawdziĊcza Twojej wierze we mnie, gdy pisaáam Tully, Czerwone liĞcie, tĊ ksiąĪkĊ i nastĊpne. DziĊkujĊ. Joy Harris – mojej wytrwaáej, ciĊĪko pracującej agentce. I mojemu mĊĪowi – dziĊki Twojemu wyborowi stanowiska redaktora naczelnego Wishbone Books nasza rodzina traÞáa do Teksasu, a ja mogáam napisaü tĊ ksiąĪkĊ. Wreszcie – moim najdroĪszym dzieciom; dziĊkujĊ, Īe dawaliĞcie mamie czas i spokój, gdy na maáym, rozgrzanym jak piec poddaszu pisaáa ksiąĪki.
„Zatem nie wyĞcie mnie tu posáali…” KsiĊga Rodzaju 45,8 Biblia Tysiąclecia, wyd. III, Pallottinum, PoznaĔ – Warszawa 1982
11.45
Didi Wood wysiadáa z samochodu i wáaĞnie száa do centrum handlowego, gdy jej wielki brzuch napiąá siĊ niczym twarda piáka do koszykówki. Dziewiąty miesiąc ciąĪy dawaá siĊ we znaki – Didi skrzywiáa siĊ i zwolniáa kroku, prawie stając; ten skurcz byá wyjątkowo mocny. Oparáa siĊ o drzwiczki auta, jedną rĊką masując brzuch, drugą otaráa pot z czoáa. MoĪe jednak nie powinna siĊ wybieraü po zakupy, ale parĊ dni temu obiecaáa Amandzie klocki z alfabetem, a chciaáa dotrzymaü sáowa. Poza tym potrzebowaáa nowego kremu do twarzy. Didi pomyĞlaáa, Īe cháodne, klimatyzowane sklepy są dziĞ dla niej idealnym miejscem. Nad Dallas nadciągnĊáa fala upaáów, nazywana tu latem, i kobieta zastanawiaáa siĊ, czyby nie pojechaü jednak do biura Richa, aby czas pozostaáy do ich wspólnego lunchu spĊdziü na kanapce w gabinecie mĊĪa, ale postanowiáa zostaü. Nic jej nie bĊdzie, w koĔcu to tylko godzina. Nie mogáa siĊ doczekaü chwili, kiedy siĊ znajdzie w budynku. JuĪ gdy wychodziáa z domu na wizytĊ u lekarza, temperatura przekroczyáa trzydzieĞci stopni. A w radiu ostrzegano przed wychodzeniem na powietrze – zwáaszcza staruszki, dzieci i kobiety w takim stanie jak Didi. Spocona, poczáapaáa ociĊĪale do szklanych drzwi centrum handlowego NorthPark. U Dillarda Þrma Estée Lauder przygotowaáa dla niej specjalną ofertĊ. Didi bynajmniej nie potrzebowaáa kolejnych kosmetyków, ale 11
czyĪ moĪna siĊ oprzeü upominkowi z wielkiego sklepu? Zaproponowano jej gĊsty, czarny tusz do powiek, dwie szminki, których odcieĔ wcale jej nie zachwycaá, próbkĊ perfum, kieszonkową szczotkĊ do wáosów, jakiĞ krem do rąk oraz kosmetyczkĊ. WáaĞnie kosmetyczki potrzebowaáa. Upominek dostawaáo siĊ za darmo – przy zakupie powyĪej 17,50 dolara. Didi pomyĞlaáa, Īe Estée Lauder nie gra uczciwie. ĩaden ich produkt nie kosztowaá 17,50. Och, byáo mnóstwo rzeczy po piĊtnaĞcie dolarów: od szminek – po kredki do oczu i tusze do rzĊs. OczywiĞcie, równie wiele produktów po trzydzieĞci, piĊüdziesiąt czy siedemdziesiąt dwa dolary. Ale nic za 17,50. ĩeby dostaü upominek, Didi wydaáa sto osiem dolarów i siedemdziesiąt piĊü centów – plus podatek. Kupiáa buteleczkĊ kremu Fruition, róĪową szminkĊ na wiosnĊ, choü byá lipiec, i zielonkawoniebieską kredkĊ do swoich piwnych oczu. Czekając przy kasie, poczuáa, jak brzuch znowu siĊ napina. Przytrzymaáa siĊ lady. – Och! – odezwaáa siĊ ekspedientka. – JuĪ blisko Þnisz? Didi z trudem skinĊáa gáową. – Kiedy poród? Skurcz przeszedá i Didi zerknĊáa na zegarek. – Za jakieĞ dwie godziny – odrzekáa lekko. Widząc przeraĪenie na áadnej buzi dziewczyny, dodaáa: – ĩartowaáam. Pewnie nie ma pani dzieci? Za dwa tygodnie. Tamta odetchnĊáa z ulgą i uĞmiechnĊáa siĊ do klientki. – Ufff... Zgadáa pani, nie mam dzieci. Nie Ğpieszy mi siĊ do tego. Chyba pani nie rodzi? – upewniáa siĊ z nerwowym chichotem. – Nie, skąd – uspokoiáa ją Didi pogodnym tonem, choü wcale nie czuáa siĊ tak pewnie i w duchu popĊdzaáa dziewczynĊ, Īeby siĊ poĞpieszyáa przy tej kasie. Wybieraáa siĊ jeszcze do sklepu FAO Schwarz. – To tylko skurcze przepowiadające. Bolesne, ale gdzie im do prawdziwych. Niech mi pani wierzy, nie umywają siĊ do prawdziwych. Dziewczyna rozeĞmiaáa siĊ nerwowo. 12
– Rany, chyba nigdy nie zdecydujĊ siĊ na dzieci. To wszystko takie przeraĪające: poród, sama ciąĪa. – Podaáa jej paragon. – Nie jest tak Ĩle – odparáa Didi, podpisując rachunek. – NaprawdĊ, to wcale nie takie straszne. Báyskawicznie siĊ zapomina. – Nie wierzĊ. – NaprawdĊ, zapomina siĊ natychmiast. Trzeba. Inaczej Īadna z nas nie zdecydowaáaby siĊ na kolejne dziecko. – CoĞ w tym jest – przyznaáa ekspedientka, przyglądając siĊ twarzy Didi. – Ma pani Ğliczną cerĊ. UĪywa pani jakiegoĞ podkáadu? Didi podsunĊáa jej podpisany rachunek i siĊgnĊáa po kosmetyczkĊ, której dziewczyna nie podaáa. – To chyba juĪ wszystko. DziĊkujĊ. MogĊ dostaü moje rzeczy? – Naturalnie. – Ekspedientka podaáa jej torbĊ. – Powodzenia. Didi odpowiedziaáa uĞmiechem. – Miáego dnia. * W sklepie FAO Schwarz sprzedawczyni o wyglądzie matrony komplementowaáa Īóátą sukienkĊ Didi bez rĊkawów. – Kupiáam w Banana Republic. – Nie wiedziaáam, Īe mają tam ubrania dla ciĊĪarnych – zdziwiáa siĊ sprzedawczyni. – Nie mają. To najwiĊkszy rozmiar. Nienawidziáa okreĞlenia „najwiĊkszy rozmiar”, ale nie zamierzaáa teĪ wstydziü siĊ swych gabarytów. Kobieta podaáa jej torby. – Poradzi sobie pani? – zatroszczyáa siĊ. – Są doĞü ciĊĪkie. – Nic mi nie bĊdzie – uspokoiáa ją Didi. – Mam do przejĞcia tylko parĊ kroków. Cieszyáa siĊ, Īe w NorthPark nie byáo takiego ruchu jak na przykáad w soboty. Nie chciaáaby siĊ przedzieraü przez táumy obáadowana torbami i do tego z brzuchem. W sklepie Coach kupiáa sobie nową skórzaną torebkĊ: brązową, Ğredniej wielkoĞci, przecenioną ze stu dwudziestu dolarów na szeĞü13
dziesiąt. ZaoszczĊdziwszy szeĞüdziesiąt dolarów, poczuáa siĊ rozgrzeszona i wziĊáa do kompletu nowy portfel. – Na kiedy ma pani termin? – spytaáa ekspedientka, pomagając jej pozbieraü paczki. – Za dwa tygodnie – odrzekáa Didi, káadąc rĊce na brzuchu. Musiaáa usiąĞü, gdyĪ dziecko napieraáo na dóá miednicy. Nie ma mowy, on albo ona musi jeszcze tam zostaü przynajmniej dwa tygodnie. W nastĊpny weekend Didi i Rich wybierali siĊ nad jezioro Texoma w Oklahomie. – Zna juĪ pani páeü? PokrĊciáa gáową. – Chcemy mieü niespodziankĊ. – Podziwiam – odpowiedziaáa kobieta. – Ja nie wytrzymaáam. Chciaáam znaü páeü mojej dwójki jeszcze przed ich przyjĞciem na Ğwiat. Mam dwóch cháopców. Didi uĞmiechnĊáa siĊ, podpisując wydruk z rachunku American Express. – To miáe. My mamy dwie dziewczynki. Cieszy siĊ pani, Īe ma synów? – Bardzo – zapewniáa ją ekspedientka. I nim Didi zdąĪyáa coĞ wtrąciü, dodaáa: – Kochane maluchy, ale marzyáa mi siĊ córeczka. MąĪ siĊ nie zgodziá. A gdybyĞmy musieli próbowaü przez dziesiĊü lat? Dwóch cháopców to wystarczająca liczba. A ja nie bĊdĊ siĊ z nim sprzeczaü, w koĔcu to on nas utrzymuje. PracujĊ tylko po to, Īeby dorobiü na wakacje i takie przyjemnoĞci, rozumie pani. Didi uĞmiechnĊáa siĊ i wspóáczująco pokiwaáa gáową. – ChcielibyĞmy, Īeby to byá cháopiec – przyznaáa. – Ale to bez znaczenia. NiezaleĪnie od páci maleĔstwa, na tym koniec. – I tak trzymaü! – poparáa ją sprzedawczyni. Didi parsknĊáa Ğmiechem. – Pewnie cháopcy są cudowni. – Nie, to istne potwory. PiĊcio- i siedmiolatek. DiablĊta w ludzkiej skórze! 14
Kiedy Didi wychodziáa ze sklepu, poczuáa sáodką, rozkoszną woĔ. Spojrzaáa na zegarek: dwadzieĞcia po dwunastej. CzterdzieĞci minut do lunchu z Richem. Przypomniaáa sobie wczorajszą káótniĊ i westchnĊáa. Nie. Co prawda, spotykają siĊ za czterdzieĞci minut, ale to nie znaczy, Īe juĪ wtedy coĞ zje. Zacznie siĊ od kontynuacji sprzeczki, wyrzutów i przeprosin, a dopiero potem zamówią i dostaną jedzenie. Podejrzewaáa, Īe minie póátorej godziny, nim lunch wjedzie na stóá. Tyle nie wytrzyma. Miaáa ochotĊ coĞ zjeĞü – i to w przyjemnej atmosferze. Sáodki precel idealnie speániaá te warunki. Skierowaáa siĊ w stronĊ stoiska Freshens Yogurt, gdzie sprzedawano równieĪ precle. Wiedziaáa, Īe moĪe siĊ przemieszczaü tylko na dwa sposoby: wolno i bardzo wolno. DĨwigając ciĊĪar piĊtnastokilogramowego brzucha i toreb peánych zakupów od Dilliarda, FAO Schwarza i Coacha, miaáa wraĪenie, Īe toczy siĊ wyáącznie siáą rozpĊdu, dziĊki której ciaáa, raz puszczone w ruch, dalej siĊ poruszają. ĩaáowaáa, Īe nie jest teraz przedmiotem w stanie spoczynku. – MogĊ prosiü migdaáowy precel? – zwróciáa siĊ do nastolatka za kontuarem. Sáowa padaáy cicho, przerywane zadyszką. – OczywiĞcie. Czy Īyczy sobie pani z polewą? – zapytaá. – Nie, sam precel. Albo dwa – dorzuciáa po sekundzie. – I wodĊ. – Jeden precel dla mamy, drugi dla dziecka – rozlegá siĊ obok niej gáos. Obejrzaáa siĊ w prawo i stanĊáa twarzą w twarz z máodym mĊĪczyzną, który uĞmiechaá siĊ szeroko, przyjaĨnie. Odpowiedziaáa tym samym, ale w wyrazie jego twarzy byáo coĞ, co sprawiáo, Īe jej uĞmiech przygasá. Nieoczekiwanie ĞcisnĊáo ją w doáku, zupeánie jak wiele lat temu – kiedy, jako nastolatka, spotykaáa przystojnego cháopaka i na chwilĊ przestawaáo jej biü serce. Lecz ĞcisnĊáo ją w doáku nie dlatego, Īe ów mĊĪczyzna byá przystojny, a serce na moment przestaáo biü, nie dlatego, Īe zrobiá na niej wraĪenie. Staáo siĊ tak, poniewaĪ spoglądaá na nią z serdecznym uĞmiechem starego znajomego, tymczasem Didi z caáą pewnoĞcią pierwszy raz widziaáa go na oczy. 15
I miaá w sobie coĞ dziwnego, choü nie potraÞáa okreĞliü, na czym to polega. W koĔcu jednak skinĊáa mu gáową. – Nie – odrzekáa. – Jeden dla mnie, drugi dla mĊĪa. Dziecko i tak nie moĪe narzekaü na brak jedzenia. – Ale takie maluchy mają wilczy apetyt – zauwaĪyá nieznajomy. – ĩona niedawno urodziáa synka. – Jak miáo – uciĊáa, odwracając siĊ od niego. – GratulujĊ. – Wie juĪ pani, czy to cháopiec, czy dziewczynka? – spytaá cháopak zza lady, podając jej biaáą papierową torebkĊ z preclami. – Nie, to bez znaczenia – Didi uchyliáa siĊ od odpowiedzi. – Tylko tak siĊ mówi – odezwaá siĊ ten przyjacielski mĊĪczyzna za jej plecami. – Ale to przecieĪ ma olbrzymie znaczenie. Wszyscy chcemy, by urodziáo siĊ dziecko wymarzonej páci. – Wcale nie – odpowiedziaáa, pragnąc, by przestaá ją nagabywaü. – NajwaĪniejsze, Īeby byáo zdrowe. Popatrzyáa na niego kątem oka. ZbliĪaá siĊ do trzydziestki, byá starannie ogolony, schludnie ubrany, szczupáy, Ğredniego wzrostu. Ciemny blondyn, dobrze ostrzyĪone, krótkie wáosy. Zielonkawe albo niebieskie oczy – w sztucznym Ğwietle Didi nie miaáa pewnoĞci, a wolaáa aĪ tak dokáadnie mu siĊ nie przyglądaü. Na biaáą koszulĊ zarzuciá granatową, nylonową lekką kurtkĊ – wiatrówkĊ. Caákiem przystojny. – Ale mąĪ na pewno marzy o synu – podjąá. Nie wie przecieĪ, Īe mam mĊĪa, pomyĞlaáa Didi, lecz zaraz sobie uprzytomniáa, jak sama mówiáa, iĪ jeden precel jest dla mĊĪa. ZezáoĞciáa siĊ na siebie. Dlaczego tak nieprzyjemnie go traktujĊ? – skarciáa siĊ w duchu. Nie doĞü, Īe niegrzecznie, to nie po chrzeĞcijaĔsku. – MąĪ na pewno marzy o synu – powtórzyá tym samym tonem. – Nawet jeĞli, to gáoĞno siĊ nie przyznaje – odparáa szybko Didi. WyjĊáa trzy dolary i zapáaciáa za ciastka. Wypiáa duĪy áyk wody i oddaáa sprzedawcy kubeczek. Nie miaáa 16
juĪ jak go nieĞü. Wrzuciwszy resztĊ do portmonetki, odezwaáa siĊ przyjaĨnie: – Miáego dnia. – Nawzajem – odrzeká cháopak za ladą. Wyszáa ze sklepu, a mĊĪczyzna za nią. Didi usiáowaáa przyĞpieszyü kroku, lecz nie mogáa. Zrównaá siĊ z nią i spytaá: – Pomóc pani nieĞü te torby? Wyglądają na ciĊĪkie. Ponownie spróbowaáa iĞü szybciej. CzyĪby wyglądaáa, jakby siĊ sáaniaáa? – Nie, wcale nie są takie ciĊĪkie – uspokoiáa jego i siebie. – Ale dziĊkujĊ. Miáego dnia, do widzenia. – Na pewno? ChĊtnie pomogĊ. I tak nie jestem szczególnie zajĊty. Sáowo. Próbowaáa mu siĊ nie przyglądaü; jej serce Ğciskaá niepokój. Nie, skarciáa siĊ w duchu, zachowujĊ siĊ jak histeryczka. ZauwaĪyáa sklep Warner Bros. – PoradzĊ sobie – zapewniáa i odsunĊáa siĊ od mĊĪczyzny. – Ale dziĊkujĊ za troskĊ. Nie oglądając siĊ, ruszyáa do sklepu, lecz lĊk nie ustĊpowaá. Przeszáa do dziaáu dzieciĊcego. Odstawiáa torby, nadgryzáa precel i zaczĊáa siĊ rozglądaü. Nagle straciáa ochotĊ na zakupy i jedzenie. Postanowiáa zadzwoniü do Richa i wyjĊáa z torebki telefon komórkowy. Aparat byá uszkodzony, brakowaáo klawisza z siódemką, który wygryzáa maáa Reenie w czasie jednej z weekendowych podróĪy nad jezioro Texoma. Czas kupiü nowy. Co takiego – oprócz szerokiego uĞmiechu – uderzyáo ją u tego mĊĪczyzny? Zachowywaá siĊ, jakby doskonale znaá Didi, ale nie to wzbudziáo jej podejrzliwoĞü. CoĞ innego. Miaáa ochotĊ siĊ przeĪegnaü. – Co ciĊ opĊtaáo? – szepnĊáa do siebie, uwaĪnie siĊ przyglądając bluzkom. – Dlaczego jesteĞ taka podejrzliwa? PrzecieĪ on tylko chciaá ci pomóc. 17
MąĪ nie odbieraá. Jak zwykle. Odezwaáa siĊ automatyczna sekretarka. – To ja – powiedziaáa Didi po sygnale. – DzwoniĊ z centrum handlowego, liczyáam, Īe moĪe uda nam siĊ wczeĞniej spotkaü. – Umilkáa, walcząc z pokusą, by siĊ nie obejrzeü. – NiewaĪne. Spotkamy siĊ o pierwszej, tak jak siĊ umawialiĞmy. Pa! WziĊáa bluzki dla dziewczynek i skierowaáa siĊ do kas. Natychmiast go zauwaĪyáa. Staá przy zegarkach z Tweetym. Wyglądaá, jakby zupeánie o niej zapomniaá. Przy kasie Didi wyjĊáa gotówkĊ, Īeby szybciej skoĔczyü transakcjĊ. – Spójrz, Linda! – zawoáaáa kasjerka do koleĪanki. – To siĊ nazywa ciąĪa – zwróciáa siĊ do klientki. – Owszem – odparáa Didi, starając siĊ mile uĞmiechnąü. – Bardzo siĊ ĞpieszĊ, wiĊc... PoáoĪyáa na blacie dwie dwudziestki, ale pieniądze nie zrobiáy wraĪenia na dziewczynie. – Na kiedy ma pani termin? – spytaáa Linda, ciepáo patrząc na Didi. – Za parĊ tygodni. Przygryzáa wargĊ. Kasjerka chyba z premedytacją tak wolno przesuwaáa czytnikiem po koszulkach. Didi najchĊtniej wyszáaby, nie páacąc, ale nie chciaáa, Īeby mĊĪczyzna sobie pomyĞlaá, Īe jest zdenerwowana albo Īe siĊ Ğpieszy. Niech mu siĊ wydaje, Īe równieĪ o nim zapomniaáa. – Wie juĪ pani, czy to cháopiec, czy dziewczynka? – dociekaáa Linda. – Nie mam pojĊcia. – I nie chce pani wiedzieü? – Nie, niezbyt. Didi zaczĊáa stukaü w blat, ale miaáa krótkie paznokcie i nie udaáo jej siĊ osiągnąü zamierzonego efektu. – Ja chyba nie wytrzymaáabym z ciekawoĞci – ciągnĊáa Linda. 18
Didi tak daleko posunĊáa banknoty, Īe sfrunĊáy na podáogĊ. – Pani pieniądze! – zawoáaáa dziewczyna przy kasie i z niewyjaĞnionych powodów bardzo ją to rozbawiáo. Linda teĪ zaczĊáa chichotaü. Didi próbowaáa siĊ uĞmiechnąü. Nagle poczuáa, Īe ktoĞ za nią staje i ogarnąá ją strach. Zmusiáa siĊ, by spojrzeü za siebie. Starszy, siwy mĊĪczyzna w garniturze uprzejmie skinąá jej gáową. Máody czáowiek w nylonowej kurtce nadal staá przy Tweetym. Didi od razu ulĪyáo, skarciáa siĊ za swoją gáupotĊ. Linda podeszáa obsáuĪyü starszego klienta, kasjerka Didi szukaáa torebki na koszulki. – Páaci pani dwadzieĞcia osiem siedemnaĞcie – oznajmiáa pogodnie. – Daáa mi pani dwudziestkĊ? – Przepraszam, ale dwie dwudziestki spadáy mi na podáogĊ, jeĞli to nie byáby káopot... – SkądĪe. Dwie dwudziestki. Dziewczyna schyliáa siĊ i podniosáa banknoty. Wystukaáa na kasie czterdzieĞci. – NaleĪy siĊ pani jedenaĞcie, osiemdziesiąt trzy – powiedziaáa, wyjmując pieniądze z szußadki. – Tak jest do dwudziestu dziewiĊciu – odliczaáa, podając Didi bilon i banknoty. – TrzydzieĞci. Dwie piątki to czterdzieĞci. Didi nie zapanowaáa nad sobą i wyrwaáa jej pieniądze. – DziĊkujĊ. Miáego dnia! – Nawzajem. Powodzenia przy porodzie i w ogóle! – krzyknĊáa jeszcze za nią kasjerka. Didi tylko siĊ skrzywiáa. Wyszáa ze sklepu Warner Bros, sama nie wiedząc, co robiü. Rozejrzaáa siĊ wkoáo. MĊĪczyzny ani widu, ani sáychu. MoĪe wróciü do samochodu? Tak, to najlepsze rozwiązanie. Nie, chwileczkĊ. Musi jeszcze wpaĞü na moment do sklepu z bielizną Victoria’s Secret. ZerknĊáa przez ramiĊ, upewniając siĊ, czy tamten jej nie Ğledzi. 19
Co mnie opĊtaáo? – pomyĞlaáa. PrzecieĪ sprawiaá wraĪenie zupeánie normalnego, miáego faceta. ParĊ dni temu wraz z przyjacióáką robiáa zakupy w centrum handlowym Collin Creek i tam bardzo podobny mĊĪczyzna zaproponowaá jej pomoc w dĨwiganiu zakupów. WáaĞciwie nawet nie zaproponowaá, po prostu wziąá torby ze sáowami: „ZaniosĊ je pani”. Didi podziĊkowaáa mu, wsiadáa do samochodu i razem z Penny pojechaáy do kina. Padaáo i przyjacióáka byáa pod wraĪeniem miáego gestu nieznajomego. To wspomnienie podniosáo Didi na duchu. Weszáa do sklepu. – DzieĔ dobry, czym mogĊ sáuĪyü? ZbliĪyáa siĊ do niej áadna, szczupáa ekspedientka. W ciąĪy Didi zawsze dostrzegaáa szczupáoĞü innych kobiet. Zwáaszcza w sklepie z bielizną. Czuáa siĊ niewyraĨnie, ilekroü musiaáa prosiü o peniuar czy komplet w najwiĊkszym rozmiarze. Sprzedawczynie zazwyczaj musiaáy przynosiü je z zaplecza. Czasem oddelegowywaáy do tego koleĪanki, prosząc donoĞnym gáosem: – Janice, mogáabyĞ sprawdziü, czy mamy jeszcze duĪe rozmiary tego czerwonego satynowego kompletu? Zadowolona, Īe w sklepie nie byáo innych klientek, Didi poprosiáa o coĞ seksownego z jedwabiu na pobyt w szpitalu. – Mam coĞ, co idealnie siĊ dla pani nada – oznajmiáa ekspedientka. – Kiedy pani rodzi? – W poniedziaáek – odpowiedziaáa Didi. – Czyli dziĞ? – Dziewczyna szeroko otworzyáa oczy. – MoĪe nie dziĞ – wyjaĞniáa beztroskim tonem – ale chciaáabym, Īeby dziecko przyszáo na Ğwiat w poniedziaáek. – To pani szczĊĞliwy dzieĔ? Didi skinĊáa gáową twierdząco. – Chyba tak. Sama urodziáam siĊ w poniedziaáek, drugą córkĊ wydaáam na Ğwiat takĪe w poniedziaáek, a poród byá bardzo lekki. Znacznie lĪejszy od pierwszego, który zacząá siĊ w sobotĊ. – MoĪe dlatego, Īe byá drugi – zauwaĪyáa dziewczyna. 20
– Najprawdopodobniej tak. Ale poniedziaáek to i tak mój szczĊĞliwy dzieĔ. – Oby tylko poród nie wypadá dzisiaj. PokaĪĊ pani, co mogáoby siĊ dla pani nadawaü. Dziewczyna miaáa áadne, rude wáosy. Didi zastanawiaáa siĊ, czy to naturalny kolor. Sama szczyciáa siĊ tym, Īe nigdy nie farbowaáa swoich ciemnych wáosów ani nie robiáa pasemek. Nie musiaáa siĊ teĪ bardzo malowaü, choü kupowaáa duĪo kosmetyków. UwaĪaáa, Īe dobrze siĊ czuje we wáasnej skórze. Ekspedientka musiaáa dostrzec jej spojrzenie, bo z uĞmiechem dotknĊáa fryzury i powiedziaáa: – Genialna farba. Podoba siĊ pani? – PrzeĞliczna. Wyglądają bardzo naturalnie – odparáa Didi z uĞmiechem, zadowolona. – Ma pani piĊkne wáosy. Ale czy nie jest trudno sobie radziü z takimi dáugimi? Zwáaszcza w ten upaá i na dodatek w ciąĪy? – Nie jest tak Ĩle. – Didi odsunĊáa za ucho brązowy kosmyk. – Nie krĊcą siĊ, wiĊc nie wymagają wielkich zachodów. I za nic nie mogĊ ich obciąü: mąĪ uwielbia dáugie wáosy. Dziewczyna znalazáa jedwabny szlafroczek w kolorze burgunda, do tego dobraáa haleczkĊ, majtki i stanik. Didi Ğwietnie wyglądaáa w tym komplecie, chociaĪ halka nieco siĊ opinaáa na brzuchu. Pozostawaáo Īywiü nadziejĊ, Īe ten kiedyĞ wreszcie zniknie. – WezmĊ to – oznajmiáa, wychodząc z przymierzalni. Ze Ğrodka sklepu zlustrowaáa wzrokiem otoczenie. Serce zabiáo jej szybciej, kiedy przez moment sądziáa, Īe dostrzega plecy mĊĪczyzny. DuĪe liĞcie zasáaniaáy osobĊ siedzącą na áawce, wiĊc trudno byáo stwierdziü, czy to na pewno on. Odwróciáa siĊ do kasy. – CoĞ pani mówiáa? – spytaáa z roztargnieniem. – Wie juĪ pani, co to bĊdzie? Didi uĞmiechnĊáa siĊ lekko. – Liczymy na cháopca – zwierzyáa siĊ dziewczynie. – Ale nie wiemy. – Na dwoje babka wróĪyáa? 21
– Mój mąĪ nie ma wątpliwoĞci. Caáymi tygodniami nosiá swoje „szczĊĞliwe” czerwone skarpetki. Jego zdaniem prawdopodobieĔstwo wzrosáo do siedemdziesiĊciu piĊciu procent. – Czerwone skarpetki? – Ekspedientka popatrzyáa na nią jak na wariatkĊ. – To nie mnie odbiáo – táumaczyáa Didi. – Te same skarpetki wkáada, gdy grają Kowboje. Raz, gdy je miaá na nogach, zdobyli puchar Super Bowl i od tamtej pory co niedzielĊ nosi czerwone skarpetki. Zdaje siĊ, Īe od tamtego zwyciĊstwa równieĪ ani razu ich nie upraá. – Ojej! – westchnĊáa sprzedawczyni, podając jej rachunek do podpisania. – Mam nadziejĊ, Īe w niedziele nie siedzi pani przy mĊĪu. – Jestem futbolową wdową – odparáa Didi, choü wcale tak nie byáo. Zabrzmiaáo to po prostu dowcipnie, ale i tak Īaáowaáa, Īe to powiedziaáa. Przepadaáa za futbolem i starali siĊ wspólnie oglądaü mecze. Za to, mówiąc o czerwonych skarpetkach, nie káamaáa. Rich wierzyá w nie, nawet kiedy Kowboje przegrali. – PomyĞl, jak by dostali w skórĊ, gdybym ich nie miaá na nogach – argumentowaá, gdy Didi podawaáa w wątpliwoĞü czarodziejską moc skarpetkowego talizmanu. Na to juĪ nie znalazáa odpowiedzi. – Powodzenia. – Dziewczyna potrząsnĊáa rudą grzywą. – ĩyczĊ pani cháopca i lekkiego porodu. – DziĊkujĊ. – Didi siĊ uĞmiechnĊáa. – Miáego dnia. – I niech pani siedzi w domu! – zawoáaáa za nią ekspedientka. – Ten upaá jest zabójczy! – Spokojna gáowa. Wyszáa ze sklepu i spojrzaáa na zegarek. Za piĊü pierwsza. Czas na spotkanie z Richem. Przy odrobinie szczĊĞcia spóĨni siĊ jedynie dziesiĊü minut, ale pewnie uroĞnie to do kwadransa. Wzrokiem przeczesaáa sklepy. Zaledwie garstka klientów. Wielkie nieba, czy wszystkie kobiety zachowują siĊ tak paranoicznie przed rozwią22
zaniem? – zastanawiaáa siĊ Didi. Niech no tylko opowie o tym Richowi! Obáadowana zakupami wróciáa do Dillarda, ruszyáa w lewo, mijając Freshens, potem skrĊciáa w prawo i wyszáa na zewnątrz. Na dworze panowaá potworny upaá, sáoĔce paliáo niemiáosiernie. Po kilkunastu krokach Didi zaczĊáo siĊ krĊciü w gáowie. Modliáa siĊ, by dotrzeü do samochodu i nie zemdleü. Postawiáa zakupy na chodniku i rozejrzaáa siĊ po parkingu, zastanawiając siĊ, gdzie stoi jej wóz. Wolno wyjĊáa z duĪej torby mniejsze opakowanie z preclem i skubnĊáa kawaáek ciastka. PrzeĪuwaáa je powoli. ZerknĊáa na godzinĊ: juĪ dziesiĊü po pierwszej. Postanowiáa wziąü siĊ w garĞü, chwyciáa trzy reklamówki w jedną rĊkĊ, trzy w drugą i z torbą przewieszoną przez ramiĊ ruszyáa chwiejnym krokiem. Czy naprawdĊ musiaáa kupowaü te drewniane klocki? Zmagaáa siĊ z pakunkami, co chwilĊ je odstawiaáa i ocieraáa pot z czoáa, Īaáując, Īe nie spiĊáa wáosów. Przeszáa parĊ kroków, ale nigdzie nie dostrzegáa swego minivana. Postawiáa reklamówki na ziemi, gáoĞno wciągnĊáa powietrze, licząc, Īe dziĊki temu lepiej siĊ poczuje, i zaczĊáa przegrzebywaü torbĊ. Znalazáa kluczyki i nacisnĊáa guzik alarmu, Īeby auto „daáo gáos”. Tymczasem zamiast wycia alarmu usáyszaáa dĨwiĊk zwalniającej siĊ blokady drzwi. Spojrzaáa w prawo i zobaczyáa swój biaáy samochód. NacisnĊáa nie ten guzik. DziĊki Bogu! UszczĊĞliwiona Didi wrzuciáa kluczyki do torebki i schyliáa siĊ po rzeczy. Wtedy za plecami usáyszaáa gáos: – Nie powinna pani dĨwigaü tych ciĊĪkich toreb. MoĪe pani zaszkodziü dziecku.
12.58
Richard Wood ustawiá swojego pontiaca bonneville na parkingu przy restauracji Laredo Grill i rozejrzaá siĊ za minivanem Didi. Nie byáo go. Zerknąá na zegarek: okazaáo siĊ, Īe dochodzi pierwsza i przyjechaá przed czasem. Zostaá w samochodzie, sáuchając páyty Bad Company. Didi powtarzaáa, Īe dla Richa czas zatrzymaá siĊ w latach siedemdziesiątych, ale jej mąĪ uwaĪaá to za komplement. Samochodowy zegarek wskazywaá siedemnaĞcie po pierwszej, kiedy Rich postanowiá rozejrzeü siĊ za Īoną w restauracji. MoĪe zaparkowaáa gdzie indziej. Zacząá siĊ Ğpieszyü. Dlaczego zapomniaá, Īe Didi czasem zostawia wóz na pobliskim parkingu przy Olive Garden, leĪącym bliĪej wjazdu na autostradĊ, którą wracają do domu?
13.20
Didi chciaáa coĞ powiedzieü, ale nie mogáa wydobyü z siebie gáosu. Serce dudniáo jej w piersi. Nie musiaáa siĊ odwracaü. Poznaáa ów gáos: to mĊĪczyzna w wiatrówce. Poczuáa mdáoĞci. – Sáyszaáa mnie pani? – odezwaá siĊ ponownie. – Nie powinna pani dĨwigaü takich ciĊĪkich toreb. To moĪe zaszkodziü dziecku. Didi siĊ odwróciáa. Staáa twarzą w twarz z mĊĪczyzną, który teraz trzymaá rĊce w kieszeni. Temperatura przekraczaáa czterdzieĞci stopni, a ten chodziá w kurtce. W cháodnym wnĊtrzu sklepu nie zauwaĪaáo siĊ, jak bardzo jest ona nie na miejscu, ale na rozpalonym od sáoĔca parkingu – natychmiast. Patrzyáa mu prosto w oczy, nie odwracając wzroku. Zadarty nos sprawiaá, Īe mĊĪczyzna wyglądaá na rozdraĪnionego, jakby za dáugo czekaá na autobus. Podniesione kąciki ust udawaáy uĞmiech, choü bardziej przypominaáo to grymas, jak gdyby zmuszaá napiĊte wargi do zbliĪenia siĊ ku oczom, których nie oĪywiaáy iskierki rozbawienia. Byáy niebieskie, bardzo zimne i brakowaáo w nich czegoĞ waĪnego. Wyraz oczu – podobnie jak wiatrówka zarzucona na biaáą koszulĊ – nie pasowaá do parkingu przed centrum handlowym w upalny letni dzieĔ. Didi Ğciskaáa torby, mĊĪczyzna przesuwaá spojrzenie po kaĪdej z nich. Próbowaáa siĊ skupiü, ale zamiast jego twarzy widziaáa jedynie ciemne punkciki. 25
Czekaj, poczekaj, powtarzaáa w duchu, zmuszając siĊ do koncentracji. MyĞl! MoĪe nie jest tak Ĩle. MoĪe faktycznie chodzi mu tylko o te ciĊĪkie torby. PamiĊtasz? To samo powiedziaá w Ğrodku. Ale teraz w jego gáosie pojawiáa siĊ sroga nuta, jakby ją osądzaá. Didi aĪ nadto dobrze znaáa ten potĊpiający ton. Kiedy odwiedzaáa ich teĞciowa – niech Bóg ma ją w swej opiece – spoglądaáa na synową i mówiáa: – Za maáo jesz, Didi. Identyczny ton – ale Barbara byáa matką jej mĊĪa, podczas gdy tego mĊĪczyzny Didi zupeánie nie znaáa i wyszedá za nią ze sklepu. Momencik. Kto powiedziaá, Īe za nią? MoĪe wcale za nią nie szedá. MoĪe po prostu zaparkowaá w pobliĪu samochód i wáaĞnie wracaá do domu? Milczaáa zbyt dáugo. Próbowaáa przeáknąü ĞlinĊ, ale zascháo jej w gardle, a serce jej biáo za szybko. – Nie musi mi pan pomagaü. Zaraz wsiądĊ... – urwaáa, Īaáując, Īe w ogóle zaczĊáa to mówiü. UgryĨ siĊ w jĊzyk, kretynko! Po co ma wiedzieü, Īe stoją przy jej wozie? – Bardzo chĊtnie pomogĊ pani wsiąĞü do mojego samochodu – oĞwiadczyá mĊĪczyzna. Zabrakáo jej tchu. Otworzyáa usta, by záapaü powietrze. – Ale ja nie chcĊ – dobyáa wreszcie gáosu. – Umówiáam siĊ z mĊĪem na lunch. Kolana siĊ pod nią ugiĊáy; oparáa siĊ o samochód. MĊĪczyzna rozciągnąá usta w uĞmiechu, odsáaniając zĊby. – Zdaje siĊ, Īe dziĞ zje lunch samotnie. Didi w panice rozglądaáa siĊ za jakąĞ matką z dzieckiem czy starszym maáĪeĔstwem albo mĊĪczyzną kupującym prezent dla Īony. Dlaczego ilekroü musi poprawiü bieliznĊ albo podrapaü siĊ po udzie, po parkingu krĊcą siĊ táumy kupujących, a teraz, gdy rozpaczliwie potrzebuje obecnoĞci jakiegoĞ czáowieka, nikogo nie ma? Dlaczego? Pech. 26
Nie. To karma, pomyĞlaáa, przypominając sobie wczorajszą káótniĊ z Richem. Oto wytáumaczenie. Czy to moja karma? – zastanawiaáa siĊ gorączkowo. Ten máody facet, który mi grozi i straszy mnie dziwnym zachowaniem i spojrzeniem? Chciaáa siĊ odezwaü, ale nie dopuĞciá jej do gáosu. – Ciii – powiedziaá. – Niech siĊ pani nie przejmuje. Pojedziemy na maáą wycieczkĊ. PotrząsnĊáa gáową. – Nie mogĊ. – Owszem, moĪe pani. ProszĊ. MuszĊ nalegaü – dodaá. Staá bardzo blisko, miĊdzy samochodami, naruszając strefĊ prywatnoĞci Didi. Kolana nadal jej siĊ trzĊsáy. Rozglądaáa siĊ dokoáa. Báagam, niech ktoĞ tĊdy przejdzie, wysiądzie z samochodu, wszystko jedno – byle tylko nas zauwaĪyá. Báagam!
13.25
Didi nie byáo w restauracji. Rich uwaĪaá, Īe nie ma bardziej Īaáosnego widoku nad mĊĪa czekającego na spóĨniającą siĊ ĪonĊ. ZaĪenowany poprawiá krawat i uĞmiechnąá siĊ przyjaĨnie do hostessy. W koĔcu zadzwoniá do biura, wysáuchaá informacji Didi nagranej o wpóá do pierwszej – pytaáa, czy nie mogliby siĊ wczeĞniej spotkaü. Nie podobaá mu siĊ jej gáos; brzmiaáo w nim dziwne napiĊcie, mówiáa jakby piskliwie. Sama proĞba teĪ byáa nietypowa. Rich i Didi znali siĊ od dziesiĊciu lat i do tej pory ani razu nie zdarzyáo siĊ, by Īona zatelefonowaáa ze sklepu, prosząc o przesuniĊcie spotkania na wczeĞniejszą porĊ. Na póĨniej – owszem. „Kochanie, spóĨniĊ siĊ parĊ minut”. „Kochanie, utknĊáam w kolejce”. „Kochanie, muszĊ jeszcze wpaĞü w jedno miejsce”. Tak, tak, tak. Ale nigdy: „Kochanie, czy moĪemy siĊ spotkaü wczeĞniej?”. Gdyby siedziaáa teraz w Laredo Grill, mógáby sobie z tego poĪartowaü. Ale nie siedziaáa. Rich wiedziaá, Īe miĊdzy centrum handlowym a restauracją czyhaáo wiele pokus. ĩona mogáa wpaĞü do ksiĊgarni albo sklepu z páytami. Albo do magazynu z wyposaĪeniem domowym. 28
Odczekaá trochĊ i ponownie zadzwoniá do pracy. Nie byáo Īadnej nowej wiadomoĞci od Didi z wyjątkiem telefonu o wpóá do pierwszej. Gdyby gdzieĞ wpadáa, odezwaáaby siĊ juĪ do niego. CzĊsto siĊ spóĨniaáa, ale zawsze uprzedzaáa o tym Richa. O wpóá do drugiej zerknąá na zegarek. Miejsce gáodu zająá coraz silniejszy niepokój. Póá godziny – to zbyt dáugo, nawet na najdáuĪszą kolejkĊ. Wystukaá numer jej telefonu komórkowego. Po siódmym sygnale denerwujący mĊski gáos poinformowaá go, Īe abonent jest niedostĊpny. Rich zastanawiaá siĊ, czy w ramach zemsty za wczorajszą káótniĊ Didi postanowiáa mu udowodniü, Īe wystarczy niewielkie spóĨnienie, by szalaá z niepokoju. MoĪe w ten sposób odpáaca mu piĊknym za nadobne, pomyĞlaá rozdraĪniony, co póá minuty spoglądając na zegarek. Gardáo coraz bardziej mu siĊ Ğciskaáo. To nie w porządku, Īe Didi tak siĊ spóĨnia. Jest na Þniszu ciąĪy. Na pewno wie, Īe bĊdzie siĊ denerwowaá, czy nie zaczĊáa rodziü albo nie miaáa wypadku. Po raz trzeci odsáuchaá informacji nagranej o wpóá do pierwszej: „To ja – mówiáa Didi. – DzwoniĊ z centrum handlowego, liczyáam, Īe moĪe uda nam siĊ wczeĞniej spotkaü. – Pauza. – NiewaĪne. Spotkamy siĊ o pierwszej, tak jak siĊ umawialiĞmy. Pa!”. Wysáuchaá jeszcze raz, próbując odczytaü znaczenie owej pauzy. Co takiego brzmiaáo w gáosie Īony?
13.30
Po policzkach Didi spáywaá pot. W kaĪdym razie liczyáa, Īe to pot, a nie ázy. Nie chciaáa páakaü przy tym czáowieku. – Niech pan posáucha – szepnĊáa. – ProszĊ... Wytará jej twarz. Stará ázy z jej policzków. – Pojedzie pani ze mną na wycieczkĊ. Gdzie są kluczyki? Gdzie siĊ podziaáy? Gdzie je wrzuciáa? Niech to szlag: do torby! I co ma niby zrobiü? „Niech pan chwilĊ poczeka, tylko poszukam w torebce. Jeden momencik, tylko wyciągnĊ kluczyki...”. I co potem? Wáączy alarm? To przekleĔstwo parkingów, ulic, miejskiego Īycia? Niczego bardziej nie ignorowano, jak wycia alarmów samochodowych. Co sobie wtedy myĞlimy? Niech ten baáwan wreszcie znajdzie kluczyki i wyáączy tego wyjca! A mimo to Īaáowaáa, Īe nie trzyma w rĊku kluczyków. Uruchomiáaby alarm, spáoszyáa mĊĪczyznĊ, wskoczyáa do Ğrodka, zablokowaáa zamki i odjechaáa. Oparáa siĊ o samochód i ciĊĪko dysząc, usiáowaáa zapanowaü nad drĪeniem kolan. Napastnik przysunąá siĊ i lekko napará na nią ciaáem. – Wszystko bĊdzie dobrze. Mój samochód stoi niedaleko. Didi wiedziaáa, Īe w tym stanie nigdzie nie dojdzie; bez oparcia runĊáaby na ziemiĊ. – Dobrze – odrzekáa, pociągając nosem. – MoĪe pan wziąü zakupy? 30