Nadia Szagdaj Kroniki Klary Schulz. Zniknięcie Sary Fragmenty rozdziału 4 Był piękny lipcowy poranek. Pociąg powoli zbliżał się do Danzig. Powietrze od jakiegoś czasu zdawało się mieć inny zapach. Czuło się rześkość. Klara obudziła się bardzo wcześnie. O dziwo, dawno się tak nie wyspała. Była coraz bardziej podekscytowana. Nie mogła się doczekać, by znów zobaczyć Danzig, w którym dawno już nie była. Zastanawiało ją, jak bardzo się zmienił. Czy przeobrażał się równie dynamicznie jak Breslau? Ostatni raz była tu jeszcze jako panna. Bernard, tradycjonalista i miłośnik tego, co jest mu już dobrze znane, zabierał ich co roku na trzy tygodnie w góry. Tak, Klara bardzo kochała góry… z dołu. Gdy trzeba było się po nich wspinać, do czego Bernard dość napastliwie ją namawiał, tak że nie potrafiła mu odmówić, nienawidziła ich z całego serca. Szczególnie w środku gorącego lata. W tym roku jednak Bernard zapowiedział, że wspólny wyjazd stoi pod znakiem zapytania. Awansował i nie miał czasu na wypoczynek. Łudziła się, że może uda jej się namówić go na wyjazd nad jezioro, do lasu. Na przykład we wrześniu, nawet z początkiem jesieni. Ale milczała, widząc, jak ciężko pracuje. Wiedziała, że i on marzył o tym, by odpocząć. Jednak na razie było to niemożliwe. Bardzo się starał, by udowodnić, że jest godzien nowego stanowiska. Dlatego postanowiła o nic go nie prosić i poczekać, aż sam zdecyduje o urlopie. I oto znienacka, nieco ponad tydzień temu, nadarzyła jej się okazja, i to na wyjazd do ukochanego Danzig. Pomyślała, że to piękny prezent od losu. – Dzień dobry, Gerti – powiedziała pieszczotliwie do gosposi, która właśnie wróciła z wagonu restauracyjnego, niosąc gorącą kawę. – Dzień dobry, proszę pani. Tam już mówią, że dojeżdżamy. Proszę coś zjeść. Coś porządnego, a nie jak wczoraj. – Oczywiście. Dziękuję za kolację. Śniadaniem też nie pogardzę. – Uśmiechnęła się szeroko i po raz kolejny dzisiejszego poranka wzięła głęboki wdech, by nacieszyć się nowymi zapachami. Po śniadaniu kobiety spakowały to, co zdążyły wyjąć z kufra. Niestety, jedzenia niemal w ogóle nie ubyło. Ale to już nie miało najmniejszego znaczenia. Klarę unosiła sama świadomość rozpoczynającej się przygody. Ciekawość dodawała jej skrzydeł, a żądza wrażeń – nadnaturalnej siły. Gdy pociąg wjechał na Danzig Hauptbahnhof, pierwsza ustawiła się przy wyjściu. Drzwi pociągu otworzyli tłoczący się przy składzie tragarze. Zamachała na dwóch z nich. Szybko wskoczyli po jej bagaż i wynieśli go na peron. Odprawiła ich, wierząc, że szanujący się dżentelmen, jakim musiał być Ian Seth Oldbase, z pewnością przyjdzie po nią ze swoimi „chłopcami od bagażu”. Dworzec Główny w Danzig nie był tak okazały jak w Breslau. Nie było tu potężnych hal peronowych, rozbudowanych podziemi, cukierni i kawiarni czy takiej jak w jej rodzinnym mieście liczby sklepików. Ale był prześliczny. Klarze szczególnie podobała się strzelista wieża zegarowa i wielkie okno w kształcie półkola nad głównym portykiem. Gdy tylko wysiadła, choć jeszcze nie widziała morza, od razu poczuła jego zapach. Wiedziała, że jest tu, w tym mieście i czeka na nią, jak wiele innych, wspaniałych atrakcji. – Zabrałaś kostium plażowy, Gerto? – zapytała przekornie. – Bo jutro, zanim wieczorem wyjedziemy, pójdziemy nad morze. – Ha, dobre sobie – odpowiedziała gosposia. Jak na prawdziwą Bawarkę przystało, chwyciła się pod boki i zaśmiała głośno. Dziwne, bo gdyby zrobiła to Klara, z pewnością obejrzałoby się na nią pół dworca. Natomiast Gertrude przykuła tylko wzrok sprzedawcy lodów, który popatrzył na nią zalotnie. Odpowiedziała mu tym samym. W końcu miała zaledwie dwadzieścia jeden lat i była niebrzydką dziewczyną. Klara pomyślała, że może i gosposia już trochę przywykła do zmiany klimatu i sama na chwilę zapomni o mężu. – To co teraz robimy? – Gerta wyrwała Klarę z chwilowej zadumy. – Czekamy. Pan Oldbase powinien już tu być i pewnie zaraz nas znajdzie. W końcu wie, jak wyglądam.
Obie przysiadły na ławeczce, koło której tragarze pozostawili ich kufer. Rozejrzały się. Wokół panowało podobne zamieszanie jak na Hauptbahnhof w Breslau. Tu jednak wydawało się ono o tyle większe, o ile mniejszy był miejscowy dworzec. Ludzie witali się ze sobą, przekrzykiwali nawzajem, przytulali, odnajdywali w tłumie. Było tu też sporo naganiaczy rozdających ulotki reklamowe hoteli i pensjonatów, a nawet prywatnych kwater. Kilka kramików z jedzeniem i piciem przeżywało teraz prawdziwe oblężenie, podobnie jak dworcowa toaleta. – Trzymaj mocno bagaże. Z pewnością pełno tu złodziei – powiedziała do Gerty, nie odwracając wzroku od nerwowo rozglądającego się podrostka, wyraźnie dającego znaki innemu, w drugiej części hali dworcowej. Klara odruchowo położyła rękę na wieku kufra, choć złodzieje i tak pewnie by go nie unieśli. Po jakimś czasie tłum nieco się przerzedził. Większość pasażerów zniknęła, okrzyki i nawoływania ucichły. Dwóch potencjalnych złodziejaszków też już nie było. Odeszli za samotną starszą kobietą ubraną w drogą jedwabną suknię. W hali pozostali tylko nieliczni pasażerowie, także zapewne czekający na swoich bliskich. – Nie lubię, gdy ktoś się spóźnia na umówione spotkanie – powiedziała Klara, jakby trochę do siebie. Tak trudno było jej przyznać przed samą sobą, że spotkanie wcale nie było do końca umówione. To ona spodziewała się parady powitalnej dla najpiękniejszej modelki w całych Niemczech. Tymczasem przez ten tydzień nie dostała nawet odpowiedzi. Ale tak bardzo chciała wierzyć w to (zupełnie przecież niewiarygodne) zaproszenie, że pominęła ten drobiazg, okłamując Bernarda, że wszystko jest dopięte na ostatni guzik. – Trudno, czekamy – odparła Gerta. Cała ta sytuacja jakby jej nie wzruszała. Wciąż rzucała ukradkowe spojrzenia w stronę sprzedawcy lodów. Po pół godzinie na dworcu zrobiło się niemal całkiem pusto. Gerta znudziła się lodziarzem i teraz patrzyła tępo w podłogę dworcowej hali. Kilku tragarzy, którym nie udało się znaleźć okazji na zarobek, stało w kącie sali, z nadzieją spoglądając na kobiety siedzące na ławeczce. W Klarze z kolei narastała niepohamowana wściekłość. Myśli i emocje kotłowały się w jej głowie jak żmije w gnieździe. Czas dłużył się niemiłosiernie. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że cała ta sytuacja nie jest do końca normalna. Najpierw dostaje list o treści tak słodkiej jak nektar, a potem jego autor nie zjawia się po nią na dworcu. Choć przecież zapewniał, że nie może przestać o niej myśleć. Tak, to jego słowa! A jeśli zapomniał? Tak. Jeśli zapomniał, to zdjęcia może sobie podarować. Ona, Klara Schulz, z pewnością nie będzie mu pozować. W przeciwieństwie do swojej tymczasowej przyzwoitki nie zapomniała o stroju kąpielowym i teraz, w porywie gniewu, zamierzała spędzić dwa dni nad morzem, ciesząc się niepowtarzalnym klimatem Danzig. Pan Oldbase może sobie co najwyżej zatrzymać na pamiątkę jej autoportret. W końcu kupił go w szlachetnym celu. Ale przecież… ludzie szlachetni nie postępują tak ze swoimi gośćmi! Nie zostawiają ich na pastwę losu tudzież dorożkarzy w obcym mieście. A co jeśli… – A co jeśli umarł? – pomyślała głośno. – Słucham? – Gerta nawet nie drgnęła. Ona też musiała myśleć o czymś intensywnie. Jej pytanie wcale nie wyrażało zainteresowania. – Nic takiego, głośno myślę – wyjaśniła Klara. – Moim zdaniem to on nie umarł, tylko pracuje. – Wyglądało na to, że Gerta jednak myślała o tym samym. – Niektórzy nie mają wakacji – dodała kwaśno. – Cóż, to możliwe. W takim razie pójdziemy do Grand-Hotel Reichshof, rozpakujemy się, a potem odwiedzimy pracusia w jego atelier – zmusiła się do uśmiechu. Kiwnęła na tragarzy i nie oglądając się za siebie, ruszyła szybkim krokiem w stronę hotelu. (…) Kobiety wróciły do hotelu tramwajem, w który wsiadły na Holzmarkt, i podjechały do Reichshof. Obie były pod wrażeniem przejażdżki po tym pięknym mieście. Wewnątrz tramwaju
dało się słyszeć turystów rozmawiających w różnych językach. Wtedy po raz ostatni Klara poczuła się jak na wakacjach. W hotelu Klara poleciła Gercie położyć się. Sama także usiłowała zasnąć, choć w rezultacie tylko drzemała, co chwilę otwierając nerwowo oczy i przewracając się z boku na bok. Zeszły na dół na kolację i kolejną filiżankę kawy dla otuchy. Potem pani kazała wyjąć ciemniejsze suknie, by nie rzucały się w oczy. Wyszły i znów skierowały się ku Karpfenseigen. Już raz przebyta droga nie była tak niepokojąca jak poprzednio. Poza tym teraz zdawała się zdecydowanie krótsza. Gdy doszły na miejsce, pomarańczowe słońce zdążyło skryć się za horyzont. Nastawał zmierzch. Okrył wodę w Motławie filetowym całunem. Łodzie sennie kołysały się na rzece, skrzypiąc i obijając się o siebie. Uboga ludność chowała się do swoich domów, by zasiąść do późnej, skromnej kolacji. Ciszę przeszywał tylko co jakiś czas krzyk mew śledzących wypływające na wieczorne połowy łodzie. Życie nocne Danzig skupiało się teraz na Langgasse, gdzie otwarte do późnych godzin nocnych szynki wprost pękały w szwach. Klara odczekała jeszcze pół godziny i zdecydowała, że dłużej nie wytrzyma. Musiała się dowiedzieć, czy faktycznie ktoś chciał ją ośmieszyć. Przeszły ulicą Karpfenseigen pod numer trzy. Stanęły pod wejściem do domu, starając się wyglądać naturalnie i nie budzić podejrzeń. – Nie ma nikogo? – detektyw szepnęła jakby do siebie. Obie kobiety rozejrzały się uważnie. W zasięgu wzroku nie było żywej duszy. Powietrze zaczynało się schładzać. Klara wzięła głęboki oddech, zaciągając się przy tym zapachem wody i wątpliwie przyjemną wonią ryb. – No to do dzieła – szepnęła i nacisnęła klamkę. Drzwi były zamknięte. Mogła się tego spodziewać. Popchnęła mocniej i oceniła je jako mało solidne. W momencie uderzenia w dolnej części framugi odeszły na około centymetr. Domyśliła się też, że nie są zaryglowane, a jedynym zabezpieczeniem do pokonania jest zamek w klamce. Kucnęła i przyłożyła oko do dziurki. Światło było jednak zbyt słabe, by cokolwiek dostrzec. – Nie wiem, może się uda… – mruknęła i wyjęła dwie wsuwki do włosów z wysoko upiętego koka. Przydepnęła jedną z nich, kładąc ją na brzegu schodka. Drugą stopą delikatnie nastąpiła na wysuniętą część spinki, by jej nie złamać, i wygięła ozdobę, tworząc z niej haczyk. Potem włożyła obie wsuwki do zamka i zaczęła szukać oporu. Najpierw za wszelką ceną starała się cokolwiek zobaczyć. Ale było to nierealne, więc zamknęła oczy i zdała się na swój słuch i zmysł dotyku. Trochę trwało, zanim usłyszała charakterystyczny szczęk. Drzwi ustąpiły, a Gerta spojrzała na nią z niedowierzaniem. Klara wstała i rozmasowała naciągnięte mięśnie przy piszczelach. – Tatuś mnie nauczył – wyszeptała dumna z siebie, przytykając przy tym palec do ust na znak absolutnej ciszy. Weszły do sieni. Od razu uderzył w nie potworny smród. – Nie żyje, mówiłam – sapnęła Gerta, zasłaniając usta i nos rękawem sukni. – Cśśś – Klara uciszyła ją, marszcząc przy tym czoło. – To nie jest smród zwłok – zauważyła. Uniosła głowę i chwilę nasłuchiwała. Sama osłoniła nos przed nieznośnym odorem. W panującym w domu mroku, do którego wzrok nie miał jeszcze czasu się przyzwyczaić, mogło się kryć niebezpieczeństwo. Po dłuższej chwili jednak zaryzykowała i postanowiła wejść w głąb mieszkania. Gerta ruszyła za nią. W budynku nie było elektryczności. Ale nawet gdyby znalazły kontakt, nie włączyłyby przecież światła, choćby po to, by nie wzbudzać podejrzeń sąsiadów. Z sieni przeszły do kuchni. Na tle jeszcze jasnego okna dało się dostrzec smukły kształt. – Świeca – szepnęła Klara. – A jak ktoś zauważy? – Gerta nadal trzymała rękę przy nosie. – Musimy zaryzykować i zobaczyć, co tak cuchnie. – Trup, na pewno. – Nie. Klara ruszyła w stronę szafek kuchennych. Otwierała je kolejno, szukając zapałek. Starała się poruszać jak najciszej. Ćwiczenia z ojcem nie poszły na marne. Przez ostatnie miesiące zabierali ze
sobą Fritza do Scheitniger Park. Wykonywanie tych samych, czasem nudnych zadań z dzieckiem nabrało nowego, nieznanego dotąd smaku. Klara w końcu nie była tylko uczniem. Stała się też nauczycielem, niemal wzorem do naśladowania. Teraz unosiła się na palcach, wodząc na oślep dłońmi po zakurzonych półkach. Przymknęła oczy, starając się nie rozpraszać. W pewnej chwili natrafiła na pudełko, okrągłe, nieco chropowate. Wyjęła je z szafki i potrząsnęła delikatnie przy uchu. Wewnątrz wyraźnie przesypały się zapałki. Cichuteńko podeszła do okna i wstrzymując po raz kolejny oddech, zasunęła zasłony. Zaszeleściły, a Klara poczuła zimny pot na czole. Rozejrzała się, ale niewiele to dało. Zestawiła świecę z parapetu na podłogę. Przeciągnęła zapałką po drasce, a płomień rozświetlił nieco kuchnię, nadając jej odcień ochry. Mdły kolor jeszcze bardziej przypominał o koszmarnym, cuchnącym czymś, co prawdopodobnie znajdowało się w pokoju obok. Klara kiwnęła na Gertę. Przeniosła świecę w kierunku drzwi do, jak przypuszczała, głównej izby i postawiła ją w progu. Tu odór stał się faktycznie odrażający. Obie odruchowo otworzyły szeroko usta, starając się zapomnieć, że nos służy do oddychania. Rozejrzały się. Na ścianach wisiało mnóstwo zdjęć, od nadmorskich krajobrazów, przez portrety, do śmiałych aktów. Poza tym wystrój był raczej ascetyczny. Doszukując się źródła obrzydliwego fetoru, na tle okna dostrzegły kolejny kształt. Zmartwiały i oblał je zimny pot na samą myśl o tym, w co się wpakowały. W bladym świetle gasnącego dnia, pomiędzy zlewającymi się ze ścianą liniami okiennej framugi, ujrzały sylwetkę człowieka.