Rozdzia£ 1
O gor¥cym estoÑskim ch£opaku
S
molin ciężko westchnął i zgarbił się na ławeczce. Nie odczuwał niczego prócz złości i zmęczenia. Najlepiej by było łyknąć jeszcze browarku i walnąć się spać do południa. – Wadik, kurtka balonik… – odezwał się z udręką w głosie. – I po to grzałeś przez całe miasto, żeby tu na ławeczce ćwierkać o poranku? No dobra, jakoś obadałeś, gdzie pancerka naprawdę leży… I co? Ja doskonale rozumiem: entuzjazm naukowy i te rzeczy… Ale co dalej? Wydobywać pancerkę w tajemnicy… To praktycznie nierealne. To miałoby sens tylko w przypadku, gdyby jakiś porąbany miłośnik starych pojazdów pancernych zaproponował nam za niego milion dolców, ale coś nie widzę chętnych na horyzoncie. Z prawnego punktu widzenia pancerka jest mieniem państwowym, przedmiotem, mania-gienia, o wielkiej wartości historycznej i kulturalnej, a to już całkiem inny artykuł… Bardzo ta bestia pancerka jest wielka. Dlatego też mnie nie interesuje. Ciebie – tak, z naukowego punktu widzenia, rozumiem, chociaż nie jestem inteligentem… 9
Smolin zaciął się i spojrzał uważniej na Kota Uczonego. Jego fizjonomia była bardzo wyrazista: chytra, zagadkowa, płonąca hazardem, a nawet jakby otwartą wyższością. Mimo woli pamięć podsuwała dwa czy trzy przypadki, gdy z dokładnie taką samą miną Wadim przynosił informację, po której kieszenie wszystkich zainteresowanych osób ostro nabierały wagi… – Wasia, mówiąc uczciwie, pancerka mnie również niezbyt interesuje z naukowego punktu widzenia – wycedził Kot Uczony. – Jej wartość naukowa jest bliska zeru, szczególnie w naszych kapitalistycznych czasach. Natomiast to, co z wielką dozą prawdopodobieństwa może się w niej teraz znajdować… Otóż to mnie interesuje znacznie bardziej, zresztą i ciebie też… Podły nastrój i chandra pomalutku ustępowały, Smolin wyprostował się, jednym haustem dopił piwo, które zostało w kanisterku. Jednocześnie i chciał wierzyć w istnienie czegoś takiego, i obawiał się nieuzasadnionych nadziei. – Co jest? – spytał cicho i poważnie. Z torby, mocno przygnieciony teczkami z papierami, wyglądał jeszcze jeden kanisterek z ciemnego plastyku, ale Kot Uczony go nie wyciągał, aczkolwiek zatrzymał na nim wzrok. Odchylił się na dokładnie wymalowane zieloną farbą oparcie ławki i zapatrzywszy się w czyste o brzasku niebo, zaczął pogwizdywać – dość melodyjnie i z wielkim zapałem. Niebawem Smolinowi zaczęło się wydawać, że poznaje motyw: to temat muzyczny z filmu Złoto Mackenny: złoto wabi nas, złoto znów i znów wabi nas… – Do licha, gdzież tam… – powiedział na głos. Spostrzegłszy się, wstał. – Chodźmy do domu, cóż my tu… Wepchnięcie Katki do klatki, otwarcie bramy i wprowadzenie samochodu na podwórko było kwestią kilku minut. Po 10
gospodarsku zamknąwszy bramę i wsunąwszy żelazną sztabę w jej ucha, Smolin wszedł pierwszy do domu. W kuchni nad filiżanką czifiru1 zasiadał Bryła – w pozie wygodnej dla niego, a niezwykłej dla człowieka wolnego, po której ludzie znający się na rzeczy natychmiast poznają garownika ze stażem: w kucki, z dłońmi zwieszonymi z kolan. Obok niego ostrzem do drzwi połyskiwała siekiera ze Smolinowego gospodarstwa. Ujrzawszy przybyłych, Bryła bez pośpiechu wstał i znacząco spojrzał na Wadika. Smolin kiwnął głową, wskazując gościowi schody na pięterko. – Wejdź, ja zaraz… – Z półtorej godziny, nie mniej, koło domu łazili jacyś dwaj smętni – szeptem zameldował Bryła. – To z jednej strony przejdą, to z drugiej, przy parkanie postoją, znowu odejdą… Spadli dopiero wtedy, jak zaczęło świtać. Czerwoniec, nie wyglądali ani na pijanych, ani na nabzykanych: nie chwiali się, nie hałasowali, krążyli wokół jak kot koło śmietany, Katka aż ochrypła… I na mendy też nie wyglądali. – Rozumiem. – Smolin kiwnął głową z roztargnieniem. – No, będziemy przyglądać się dalej, cóż tu można zrobić… Wszedł na górę po lekko skrzypiących schodach i dokładnie zamknął za sobą drzwi. Wadik już rozłożył na stole grubo nabite papierami plastikowe teczki w liczbie trzech i jeszcze jakieś kartki zapisane jego wyrobionym charakterem pisma, pokryte niezrozumiałymi wykresami i cyframi. Co prawda, o piwie nie zapomniał, postawił na stole kanisterek i właśnie przecierał chustką do nosa szklanki z witrynki na ścianie. Czifir (ros.) – w gwarze więziennej bardzo mocny, gęsty, smolisty wywar z czarnej herbaty, działający jak narkotyk (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). 1
11
Smolin zagłębił się w fotelu. Snu już nie było w ani jednym oku, natomiast dobrze znany hazard przyjemnie połaskotał nerwy. – Wal – nakazał niecierpliwie. Kot Uczony nie bez teatralnych pauz napełnił wysokie szklanki, starannie pilnując, żeby piana nie przelała się na papiery. – A więc zatopiona pancerka i poległe czerwone orły… – zaczął tonem człowieka nawykłego do wykładów. – Najpierw wersja oficjalna… ściślej biorąc, utajniona… dokładniej, obydwie naraz, ponieważ są nierozerwalnie związane… Według wersji oficjalnej, Kutiewanow i towarzyszący mu czerwonoarmista zginęli, zwaliwszy się do rzeki w samochodzie pancernym podczas prób sprzętu wojskowego zdobytego na białych. Według wersji utajnionej, katastrofa zdarzyła się dlatego, że sławny marynarz Bałtyku po pijanemu postanowił przejechać się pancerką, nie potrafił utrzymać kierownicy, skręcił do rzeki i nie zdołał wypłynąć z powodu tegoż alkoholu. W pięćdziesiątym dziewiątym, na czterdziestolecie wyzwolenia Szantarska z rąk kołczakowców, obkom zebrał żyjących weteranów, świadków, uczestników i zobowiązał ich do naskrobania wspomnień. Więc naskrobali – przy czym aż czterech szczerze wspomniało o smutnej przyczynie tragedii, to znaczy wódce. Rzecz jasna, tę część wspomnień nakazano utajnić i uważać za przykrą usterkę… – Ależ wiem o tym – wtrącił Smolin. – A podczas pierestrojki wypłynęła cała prawda i autentyczne wspomnienia bez cięć, tylko kto leniwy, ten nie drukował i nie cytował… Ty gadaj do rzeczy. Kot Uczony, jakby nie słyszał, ciągnął dobrze postawionym głosem z lektorską intonacją: – Tylko że nikt, żywa dusza nie podeszła do tej sprawy z pozycji śledczego. Zresztą nawet nie było powodów, więc nie należy szydzić… Tak więc, Wasia, sprawa jest następująca… Cała 12
ta historia – cała! – opiera się na zeznaniach jednego jedynego świadka: towarzysza Waldego Janisa Nigułowicza, komisarza bohaterskiego pułku, a zarazem naczelnika wydziału specjalnego. Ów towarzysz, będąc jedynym trzeźwym w załodze pancerki, potrafił wszelako wypłynąć i dotrzeć do brzegu. Odrobinę tylko nieładnie wygląda to, że nie próbował wyciągnąć pozostałych… Zresztą, jak głoszą archiwa i annały, jednak próbował, kilka razy uczciwie nurkował, ale był w szoku, łbem o coś uderzył podczas upadku samochodu do rzeki, sił nie miał zupełnie, bał się, że już, już pójdzie na dno, a czasu upłynęło tyle, że pozostali już na pewno się utopili… Tak później tłumaczył i jak się wydaje, jego wyjaśnienia uznano za przekonywające, nigdy niczego mu nie zarzucano… aż do trzydziestego siódmego, ale to już inna historia. Tak więc do tej pory sądzono – i ja sam też tak myślałem – że Walde wskazał niewłaściwe miejsce katastrofy z powodu owego szoku. Pomylił miejsce, bywa, krajobrazy tam są podobne… Jednak teraz, kiedy mamy to właśnie… Otworzył jedną z teczek i pokazał Smolinowi zawartość. Tamten skinął na znak, że zrozumiał, o czym mowa. Były to papiery z Kościejowych sąsieków przełożone do nowych teczek. Prawdę mówiąc, nie wiadomo, po co one były Kościejowi potrzebne: interesujące zestawienie, które kosztowało jakieś pieniądze, ale żaden rarytas, nie unikatowa kolekcja. Zaledwie archiwum trzech pokoleń emigrantów Gładyszewów, rdzennych szantarzan, niewyróżniających się niczym szczególnym. Wówczas, w dziewiętnastym oni całym taborem ugrzęźli w Szantarsku opanowanym przez czerwonych: głowa rodziny, poważny kupiec z małżonką, jego starszy syn, świeżo upieczony inżynier (także z młodą małżonką), młodszy synek gimnazjalista, jeszcze jakieś cioteczki, babcie, rezydentki. W końcu jakimś cudem udało im się koleją dotrzeć do miejsc zajętych przez białych, a stamtąd ruszyć do Harbina, 13
gdzie rodzina osiadła na ćwierć wieku. W czterdziestym szóstym młodsi Gładyszewowie z żonami i zrodzonym na emigracji potomstwem wrócili do ZSRR i zapuścili korzenie, tym razem we Władywostoku. Jak Smolin pamiętał, obaj bracia dawno pomarli, a spadkobiercy postąpili tak, jak wielu w ich sytuacji: bez szczególnych wyrzutów sumienia sprzedali archiwum hurtem jakiemuś władywostockiemu spekulantowi, a ten w ramach turystyki handlowej na Syberii przywiózł je do Szantarska i za bezcen opchnął Kościejowi. Niczego nadzwyczajnego tam nie było: pół setki fotografii, rozmaite dokumenty, chińskie kontrakty ślubne, które również emigranci rosyjscy byli obowiązani załatwiać zgodnie z przepisami, zaświadczenia, świadectwa, pozwolenia, listy i kartki z życzeniami oraz podobny chłam, który wiele osób gromadzi w ukrytych kącikach, drobne przedrewolucyjne bawidełka (figurki z brązu, szklane suszki, naparstki, nożyczki), kilka książek, bynajmniej nie rzadkich, para grubych brulionów (kupiec patriarcha wyraźnie próbował z nudów napisać coś w rodzaju pamiętnika). Jednym słowem, jakieś pieniądze, oczywiście, zarobić można, rozprzedając ten zleżały towar na sztuki albo puszczając na drobną wymianę, ale sumy wyjdą śmieszne… Jeszcze gdy porządkował spadek po Kościeju, Smolin był nieco zdziwiony, po co było staremu potrzebne trzymanie tego chłamu w skrytce razem z prawdziwymi kosztownościami, ale Kościeja już zapytać nie można, więc szybko machnął na to ręką, nie zamierzając łamać sobie głowy głupstwami. – Wiesz, co jest najśmieszniejsze? – spytał Kot Uczony. – Gdyby w papierach była sławetna mapa ze skarbem na kształt tej, którą miał kapitan Flint, to jej, oczywiście, za nic w świecie nie puściliby w obrót za kopiejki, zatrzymaliby z czystej ciekawości, na wszelki wypadek… Ale właśnie w tym sęk, że znaleźć rozwiązanie mógł tylko tutejszy, ten, kto nieźle zna szantarską historię… 14
– Wadik, błagam, nie ciągnij kota za jaja – jęknął Smolin. – Lubisz efekty, wiem, ale mamy swoje lata i już nie jesteśmy młodymi poszukiwaczami skarbów z książki dla dzieci… Do rzeczy. Wystarczająco mnie zaintrygowałeś, w porządku, pękam z ciekawości… Co tam jeszcze masz? – No dobrze, proszę. – Kot Uczony nabrał powagi. – A więc… Aha, pewne szczegóły, w które z pewnością nie wnikałeś… Pamiętasz, czym zajmowali się Gładyszewowie na emigracji? – Synowie byli inżynierami. To znaczy jeden przyjechał do Mandżurii już z dyplomem, a młodszy po gimnazjum coś ukończył i również został inżynierem. – A patriarcha? To znaczy kupiec? – Pojęcia nie mam. Nie interesowałem się. No, znowu kupiectwem się zajął, na pewno… – Nic podobnego. Głowa rodu Kuźma Fiedotycz dosłownie pół roku po tym, jak rodzina zamieszkała w Harbinie, mówiąc podniośle, zwrócił się ku Panu naszemu. Został mnichem. Jak najbardziej prawdziwym, postrzyżonym według wszelkich kanonów. I jako mnich zmarł w czterdziestym pierwszym. To bardzo ważny szczegół… Zresztą czytaj. Podał Smolinowi niewielką grubą książkę w twardej oprawie w kolorze marmuru, jak to było modne w dawnych czasach. Nie czekając na wyjaśnienia, Smolin otworzył ją na zakładce i po aprobującym skłonie głowy przyjaciela zrozumiał, że trafił. Równiutkie linijki, zrudziały atrament, ortografia, rozumie się, nie „czerwona” – wszędzie twardy znak na końcu słów, „jacie”, a nawet gdzieniegdzie niewprawne oko momentalnie odnalazło całkiem naturalną „fitę”2. Aczkolwiek data u góry kartki – dwudziesty piąty września trzydziestego Jać, fita – litery alfabetu rosyjskiego, których zaprzestano używać po reformie języka w 1918 roku. 2
15
siódmego roku. Były kupiec, jak wielu, bolszewickich nowości nie przyjął kategorycznie… Prawie połowę kartki zajmował starannie po całym obwodzie przyklejony wycinek z gazety. „Komisarze znowu się żrą, to niczym jakobini, to jak szczury w wiadrze”. To nagłówek, z którego od razu staje się jasne, że gazeta, oczywiście, jest emigracyjna, kto mógłby sobie pozwolić na taką swobodę wyrażeń. Ale co tam… Kolejne rozstrzelania w Moskwie… Skrywana złośliwa satysfakcja autora, że komuniści zaczęli likwidować się nawzajem… Długa lista. A jedno nazwisko starannie, równiutko podkreślone odrobinę wyblakłym czerwonym ołówkiem: „…kombryg3 Walde, zarząd polityczny Leningradzkiego Okręgu Wojskowego”. Smolin przeszedł do tekstu pisanego odręcznie. „Opatrzność Bożą śmiertelnicy uzmysławiają sobie nie od razu, niektórzy zapewne nigdy, ale ten, kto miał szczęście przypaść do źródła mądrości Bożej, wcześniej lub później dostrzega drogi Stwórcy. Gdy idzie o mnie, pokornego, to nie przestaję głosić chwały Pana za to, że przewidział dla mnie obecną ścieżkę. Onego czasu w na poły zapomnianym Szantarsku (a ściślej: w Kuźminie) napełniała mnie luta złość wobec grabieżców, którzy mnie ograbili i bili, długo jeszcze, tygodniami i miesiącami słałem przekleństwa pod adresem zarówno marynarza, pokrytego tatuażami niczym aborygen z Alaski, jak i Czuchońca z wygoloną aktorską gębą, a nawet trzeciego, pionka, najniższego stopniem z czerwoną gwiazdą na czole. W tamtym czasie, na brzegu rzeki, w przycichłym w przygnębieniu Kuźminie wydawało mi się, gdy w bezsilnej złości patrzyłem w ślad za oddalającym się żelaznym pudłem, że życie skończyło się Kombryg (ros. kombrig, komandir brigady) – dowódca brygady, ranga w Armii Czerwonej, odpowiednik generała brygady. 3
16
ostatecznie i bezpowrotnie. Panie Boże najmiłościwszy! Jaki byłem niemądry, wyrachowany i zwierzęcy, kiedy upatrywałem końca życia w tym, że trzeba było się rozstać z trzydziestoma funtami złota i kosztowności! Jaki byłem ślepy, ułomny i ubogi duchem! Sakwojaż z oszczędnościami wydawał mi się najwyższą wartością życiową… Chwała Bogu, przejrzeć na oczy udało mi się bardzo szybko, natomiast zrozumieć plany Stwórcy i majestatyczną, niepowstrzymaną pracę młynów Bożych, które mielą wolno, ale dokładnie, dopiero po wielu latach. Kim bym był w Harbinie, gdybym nie stracił zabranego przez czerwonych sakwojażu i przybył tu jako bogacz? Nie ma najmniejszych wątpliwości, że dysponując pokaźnym kapitalikiem, bardzo szybko stałbym się wspólnikiem Piotra Fomicza i w jego tworzonym domu handlowym wszystko bym zainwestował… I znowu nie ma wątpliwości, że przy takim obrocie sprawy wraz z Piotrem Fomiczem, Nikanorem Lialinem i Chińczykiem Pao Hungiem zostałbym zamordowany przez mandżurskich bandytów podczas niezapomnianej rzezi w głównej rezydencji domu handlowego. I gdyby nawet się zdarzyło, że wtedy bym ocalał, to i tak czekałby mnie los biedaka Szachworostowa – ocaleć to on ocalał, ale przedsiębiorstwo z pogromu się nie podźwignęło i w kilka miesięcy zmarniało, a później Japońce je dobiły i teraz Szachworostow jest na łaskawym chlebie naszego monasteru. Był, był w obrabowaniu mnie przez bolszewików palec Boży! Jakże inaczej, jeśli ja sam, znalazłszy świętą drogę, który to już rok pokornie i rzetelnie pełnię służbę monasterską, a synkowie, którzy stali się nie spadkobiercami kupca milionera, ale biedakami, mogącymi polegać tylko na otwartych głowach i złotych rękach, zostali mądrymi inżynierami, stanęli na nogi dzięki nieustannej własnej pracy, a nie tatusiowemu kapitałowi czy odcinaniu kuponów lub dzieleniu dywidend. Dziękuję Ci Boże o każdej godzinie!”. 17
– To chyba wystarczy – odezwał się Kot Uczony, który czujnie śledził biegający po linijkach wzrok Smolina. – No jak, teraz rozumiesz? Kutiewanow, Walde, sakwojaż, kupiec, wieś Kuźmino, które do tej pory szczęśliwie w tym samym punkcie geograficznym się znajduje… Oni nie po pijaku wyjechali na przejażdżkę. Jechali do Kuźmina, gdzie też i wydarli kupcowi wszystko, co zdobył pracą ponad siły. Sakwojaż. Trzydzieści funtów złota i kosztowności… To znaczy przeszło dwanaście kilogramów… Do Smolina dopiero teraz zaczynało pomalutku docierać, jak do osławionej żyrafy. Myśli plątały się i skakały. W całkowitym pomieszaniu uczuć obrócił w dłoniach dziennik, położył go na stole, znowu wziął… Spytał w osłupieniu: – Więc oni co, dokonali ekspropriacji kupca? – A co, czy jest inne wyjaśnienie? Wszystko wyłożone nader jasno. – Ale to mogło być podczas innego wyjazdu… – Smolin próbował myśleć logicznie. – A takiego wała! – triumfalnie zawołał Kot Uczony. – Ten historyczny wyjazd jest udokumentowany w najdrobniejszych szczegółach! Ze wszystkimi znanymi otoczeniu detalami… We wspomnieniach weteranów mówi się wprost: Kutiewanow i dwaj inni pojechali po raz pierwszy. Samochodem pancernym, dopiero co wyremontowanym w warsztatach kolejowych. Wyjazd był pierwszy i jedyny. Być może, bałtyjczyk łyknął sobie kapkę. Bardzo możliwe. Ale do Kuźmina zdecydowanie ruszyli w określonym celu. Tam i dzisiaj od granicy Szantarska jest ze siedem kilometrów, a w tamtym czasie, kiedy prawy brzeg jeszcze nie był zabudowany, było jak nic piętnaście. Chcesz powiedzieć, że całkiem przypadkowo odmachali taki kawał drogi, a wjechawszy do wsi, zapytali pierwszego napotkanego: „Towarzyszu, uwolniony od pańszczyzny wieśniaku, czy nie powiecie, kto tu u was przechowuje złoto 18
i kamyczki w dużych ilościach?”. A wieśniak, prosta dusza, pokazał im domek, w którym gnieździł się spóźniony na ostatni kołczakowski eszelon Gładyszew z dziećmi i domownikami? Proszę cię, jakoś to w żaden sposób się nie układa w „przypadkowość”. Wyjechali z Szantarska, w określonym kierunku przejechali piętnaście kilometrów przez pustkowie, gdzie tylko chłopi furmankami zwykle truchtali, wpadli do maleńkiej wioski i prędko stamtąd zniknęli z piętnastoma kilogramami zdobyczy… Takie rzeczy zdarzają się wyłącznie po naprowadzeniu. Walde był w służbach, widocznie TW mu przekazali… Wtedy w Szantarsku czerwoni siedzieli już od półtora miesiąca, był czas obrosnąć agenturą i jak zwykle przeczesać miasto i okolice w poszukiwaniu zarówno „byłych”, jak też broni i kosztowności… Szli naprowadzeni, bez wątpienia. No, teraz sam możesz zrekonstruować, co było dalej. – Zaczekaj – powiedział Smolin, wciąż jeszcze niezdolny do przywrócenia ładu w myślach – zaczekaj… W porządku, będziemy rekonstruować…. Wzięli sakwojaż, dwanaście kilogramów… Monety czy złoty kruszec. Gładyszew miał również udział w kopalni. Pojechali z powrotem do Szantarska… I tu pancerka zwaliła się do wody, wypłynął jeden Walde… – Bez sakwojaża. Żadnego takiego sakwojaża nie odnotowali ani weterani, ani historycy, ani ci, którzy ich spotkali po drodze – jakiś patrol CzON4. Sakwojaż z historii świata wypadł szybko i pewnie. A Walde na dodatek wskazał niewłaściwe miejsce katastrofy… Co to wszystko znaczy z punktu widzenia powieści przygodowej? Przyłóż i porównaj chrzan z palcem… Smolin zastanawiał się – ciężko, wolno, ale zdaje się, że wreszcie namacał nitkę: CzON (ros. Czasti osobogo naznaczenia) – oddziały wojskowo-partyjne tworzone w latach 1917–1925 przez zakładowe organizacje partyjne. 4
19
– Wadka, a niech cię… – załamał mu się głos. – On co, wykończył ich? I zepchnął pancerkę do rzeki… Ale wcale nie tam, gdzie później wskazywał? – Osobiście innej interpretacji zdarzeń po prostu nie widzę – oświadczył Kot Uczony tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Tylko ta wersja wyjaśnia absolutnie wszystko. Dwanaście kilogramów złota i kamyczków – to, rozumiesz, jest coś. Każdemu w główce może się zakręcić, szczególnie w tamtych złych czasach, szczególnie człowiekowi, który przywykł bez drżenia ręki przelewać krew. Towarzysza zaklinowało na nowo. I na pewno ich stuknął. A co, trudno zastrzelić ludzi, którzy ci ufają i o nic takiego nie podejrzewają? Łatwizna… Wiesz, kim Walde był dawniej, za caratu? Rybak z dziada pradziada z wyspy Saaremaa. Znaczy, że pływać umiał doskonale. A wiesz, kim był przed rewolucją podczas pierwszej światowej? Służył w oddziale samochodów pancernych. Znaczy, że potrafił kierować pancerką. Zastrzelił Kutiewanowa i bezimiennego czerwonoarmistę, po czym skierował samochód do rzeki… A miejsce wskazał inne. Zrobił sobie zaskórniaka. – Zaskórniaka? – machinalnie powtórzył Smolin. – Myślisz… Myślisz, że sakwojaż wciąż jeszcze tam jest? – Dziewięćdziesiąt dziewięć procent – odparł Kot Uczony cicho i zdecydowanie. – Jeden procent zostawiam na jakiegoś przypadkowego płetwonurka, który natknął się na pancerkę i gwizdnął sakwojaż, dlatego też sprawa się nie wydała. Ale to cieniutki jeden procent… Natomiast dziewięćdziesiąt dziewięć za tym, że złoto wciąż tam leży. – Załóżmy, załóżmy, że ich stuknął… I sakwojaża nie wziął ze sobą… – Nie mógł wziąć. W żaden sposób. Wyobrażasz sobie coś takiego? Wiejską drogą wlecze się towarzysz komisarz z ciężkim sakwojażem. „Towarzyszy uratować nie mogłem, ale 20
sakwojaż zdążyłem wyciągnąć…”. To niemożliwe. Momentalnie zaczęłyby się pytania, poszłyby słuchy i plotki… Najmocniejszy argument to niewłaściwe miejsce awarii, które wskazał komisarz. Sakwojaż pozostał cały we właściwym! – Czekaj, czekaj… A przecież mógł się obawiać, że zostaną ujawnione trupy z ranami postrzałowymi i że zostanie oskarżony… – A jaki… by go oskarżył! Ileż to roboty upleść przekonującą bajeczkę? Zatrzymali się za potrzebą, a tu niedobici białogwardyjscy bandyci zaczęli walić z pobliskiej gęstwiny, Kutiewanow i czerwonoarmista polegli, a Walde ostrzeliwał się… Kto by miał wykonywać ekspertyzę balistyczną i inne mędrkowate badania? W Szantarsku, w tamtych czasach?! Kto by podejrzewał komisarza pułkowego i funkcjonariusza specsłużb, który cysternę krwi przelał dla rewolucji światowej… No nie, w moim najgłębszym przekonaniu to, że pancerka pozostaje w rzece, właśnie jest przekonującym dowodem, że Walde uczynił ją swojego rodzaju sejfem… Zresztą bardzo pewnym. Zabrać sakwojaż ze sobą, zakopać pod charakterystyczną sosną? Bzdura. Zbyt ryzykowne. Pancerka na dnie rzeki – najlepszy schowek. Po kilku dniach, jak wszystko minie i emocje opadną, można wziąć konika, najspokojniej w świecie samotnie wyjechać – że niby na spotkanie z tajną agenturą – zanurkować, wydobyć skarb, spokojniutko przełożyć do żołnierskiego worka i wywieźć do miasta. Tyle. Nagle wzbogacił się Czuchoniec5, nikt nic nie wie, nikomu nic nie trzeba tłumaczyć. – No, a jeśli on jednak… – Wydobył później? Wasia, znasz szczegółowo jego biografię? – Nie mam pojęcia. 5
Czuchoniec (ros.) – lekceważące przezwisko Finów.
21
– Ech, ty – z uśmiechem zaczął Kot Uczony. – Nie interesujesz się bohaterami rewolucji i ofiarami terroru stalinowskiego… W tym cały cymes, że wyrwali go stąd nagle. Pancerka utonęła szóstego, a już ósmego towarzysza Waldego w Szantarsku nie było. Jego biografia została opracowana w najdrobniejszych szczegółach – na fali objawień w czasie pierestrojki i powszechnego płaczu nad ofiarami „suchorękiego paranoika”… Później poczytasz. Ósmego rano przyszła depesza z Moskwy, dokładnie jak w starym szlagierze: dostał rozkaz – na zachód… Towarzyszowi Waldemu polecono, aby pierwszym pociągiem wyjechał na polski front. W tamtych czasach takie rzeczy działy się na porządku dziennym, nie było dyskusji i trzeba było wykonać natychmiast. Jeśli masz ręce i nogi całe i nie leżysz śmiertelnie chory – bądź łaskaw podporządkować się woli partii. Dowodu na wymeldowanie nie trzeba składać, papierowej biurokracji nie potrzeba, bagażu nie ma… Spluwę do kabury, nogi za pas – i na dworzec. Więc wyjechał. A później jak wielu innych zaczął wędrować po świecie: ambasady w Afganistanie, Warszawie, Sztokholmie i Pekinie, później jako politruk6 w armii, następnie walka z trockistami, kolektywizacja, inne przyjemności… Zakręciło naszym komisarzem i już nigdy nie znalazł czasu, żeby zahaczyć o Szantarsk… Sprawdzałem najdokładniej. Nigdy więcej tu nie wrócił. Warto byłoby wiedzieć, co mu chodziło po głowie, jakie budziły się wspomnienia, jakie gryzły współczucia… Aczkolwiek osobiście w najmniejszym stopniu mi go nie żal, cóż go żałować, gnidę czuchońską… – Kot Uczony nawet cmoknął z zadowolenia. – Nieźle, co? Pamiętać przez wszystkie te lata, że na dnie leży dwanaście kilo złota i kosztowności, i nie mieć możliwości tam wrócić… Och, jak go musiało skręcać… No, później trochę się uspokoił, 6
Politruk (ros. politiczeskij rukowoditiel) – oficer polityczny.
22
oczywiście, tym bardziej że wszedł do czerwonej elity… Ale mimo wszystko musiało go skręcać, nie ma wątpliwości… Tak elegancko było wszystko pomyślane, bez przegranej – a tu masz… – Zaczekaj – powiedział Smolin – a nie mogło do złotka dobrać się NKWD? Przecież w trzydziestym siódmym jemu właśnie przypisali zabójstwo Kutiewanowa, to znaczy, że mogli przesłuchać, wytrząść prawdę i posłać ludzi po cichutku… – Możliwe, ale czysto teoretycznie. Wszystkie okoliczności jego niesławnej śmierci również są szczegółowo opisane w pracach z lat pierestrojki – na podstawie dokumentacji z procesów i wspomnień nierozstrzelanych. Wzięli go i dostał kulkę w najgorszym czasie trzydziestego siódmego, kiedy łomotał konwejer: szybciutko wydobyć zeznania, szybciutko skazać, szybciutko wykonać wyrok. W tym procesie szła cała grupa, coś tam w związku z Tuchaczewskim… Wzięli ich gromadą, gromadą tłukli, gromadą rozstrzelali. W najkrótszym terminie. Żadnego tam indywidualnego rozpracowania i długich psychologicznych gier. Wyszedł znakomity surrealizm, jeśli się zastanowić. Śledczy, który prowadził jego sprawę, pewnie grzebnął w biografii i wypatrzywszy incydent z pancerką, ogromnie się ucieszył: aha, tu nawet nie potrzeba się długo zastanawiać, nie potrzeba nic wymyślać. Tonął razem z bohaterskim dowódcą pułku, wypłynął sam? Znaczy, że wykonując zadanie trockistów – tak, nawiasem mówiąc, jest w aktach – załatwił Kutiewanowa. Precedensy są znane. I nikt nie miał pojęcia, że wymyślone naprędce oskarżenie, oto jaki paradoks, było w tym konkretnym przypadku najczystszą prawdą… Śledczego, à propos, też rozstrzelali, gdy przyszedł Ławrientij Pałycz i zaczął czyścić organy z wszelkiego gówna… Co? – Zaczekaj chwilę – przerwał mu Smolin, wyjrzawszy przez okno. – To najwyraźniej po naszą duszę… 23
Przed furtką stał milicyjny „uazik” i dzielne siły ochrony porządku prawnego w liczbie jednego młodego sierżanta właśnie zaglądały przez płot do ogródka. – Ciekawe rzeczy – Smolin wycedził przez zęby. – Jakby nic takiego nie powinno się zdarzyć, ale kto ich wie… Dobra, na widoku niczego nagannego, zresztą i podstaw do przeszukania jak gdyby nie ma. Siedź, pójdę i zobaczę. Prędko zszedł na parter. Bryła wyglądał z udostępnionego mu pokoiku z czujnie filozoficzną miną starego łagiernego wygi, który przywykł w każdej chwili spodziewać się od życia najgorszego albo nieoczekiwanego. – Schowaj się – z cicha nakazał mu Smolin. – Po twoich ogonach nie mogli wpaść? – Nie zostawiłem żadnych ogonów… – Nic przy sobie nie masz takiego? – Nic, od czego nie można się wykręcić… – No, fajnie. Pójdę i popatrzę, czemu zawdzięczamy taką wizytę… Odpychając nogą Katkę, która za wszelką cenę usiłowała przedrzeć się z nim do ogródka, przecisnął się przez furteczkę ze spokojną miną skrajnie uczciwego obywatela, w nic sprzecznego z prawem niezamieszanego: drapiąc się po brzuchu pod T-shirtem, głupio się uśmiechał i w ogóle był na luzie. Wymienili kilka słów. Wrócił do samochodu po prawo jazdy – dokument w danym przypadku wystarczająco zaświadczający tożsamość. Przechyliwszy się przez lichy płotek, podpisał się tam, gdzie wskazano, i wrócił do domu niczym niezatroskany. – Głupstwo – rzucił Bryle, który wyjrzał od siebie. – Wzywają na świadka i z góry wiadomo że nie we własnej sprawie, jakiej zresztą nie ma. 24
Wróciwszy na pięterko, nalał sobie pełną szklankę piwka i z wielkim smakiem wypił do dna. Zaklął przez zęby: – Sssuki, wiecznie teraz nerwy będą szarpać… – Co tam? – A głupstwo. Każą jutro stawić się na świadka u oficera dochodzeniowego Kijaszki. To na pewno z powodu Goszy, żeby tak jeża urodził pod włos… No tak, adres się zgadza… Dobra, to załatwimy… – Usiadł w fotelu i mocno potarł dłońmi twarz. – Kurna, dadzą kiedyś normalnie pracować… A więc… Co mamy? Jest szansa, że sakwojaż z jego apetyczną zawartością spoczywa na dnie Szantary… – Olbrzymia szansa! – Przyjmijmy, że to po prostu szansa. – Smolin zasępił się. – Żeby później w razie czego nie było przykro, jeśli będzie pudło… Więc, co? Więc potrzebna jest łódka i stosowny aparacik… – Z Feldmarszałkiem w jeden dzień załatwimy. Nic wielkiego, w mig zdobędziemy. Popływamy spokojniutko jak wędkarze, zresztą i sprzęt do nurkowania nikogo na rzece nie dziwi, sam wiesz, że ja z tym nieźle… – Wiem – mruknął ponuro Smolin. – Wiadomo, jesteś naszym ichtianderem7… Zresztą dla takiej sprawy sam też zanurkuję. – Ty nurkowałeś może ze dwa razy – Cztery. Jakieś doświadczenie mam. Sam wlezę – powiedział stanowczo. – Jeśli znajdziemy, sam wlezę. Od dzieciństwa słucham o tej pieprzonej pancerce, od pionierskiego jasnego dzieciństwa. Nawet wypracowanie napisałem w piątej klasie na którąś rocznicę, pamiętam jak dziś. – Myślisz, że warto? 7
Ichtiander – „człowiek-ryba”, wymyślona postać z powieści A. Bielajewa.
25
– Warto. To nie Bóg wie jaki wyczyn, w razie czego ubezpieczycie… Muszę ją zobaczyć sam, rozumiesz? Historyczną pancerkę. – No dobra, dobra. Tylko widzisz, Wasia… Tym razem dzielimy równo. Musisz przyznać, że sytuacja tego wymaga. Teraz nie ty kierujesz i organizujesz, odpalając nam procencik, ale ja, ściśle biorąc, wykopałem sam jeden. – Cenię twoją szlachetność. – Smolin kiwnął głową. – Mógłbyś sam szukać, nikomu nie ujawniając… – Przecież jesteśmy starą drużyną. – Kot Uczony uśmiechnął się. – Jeśli zaczniemy słoninkę po kątach rozwłóczyć i żreć w pojedynkę… Wasia, ale jakby nie było, sprawa jest taka, że wymaga doli. – Ależ proszę bardzo. – Smolin powiedział to szczerze. – Czy ja się sprzeciwiam?! Wszystkim po równo, jeśli taka specyfika… Ja pogadam ze smerfami i skoczę do Priediwińska po wykopki, wy zaś tymczasem szykujcie łódkę i aparat. A wiesz co? – Co? – Znajdziemy pancerkę. – Mam nadzieję… – Nie, Wadik, ty mnie nie zrozumiałeś. Czy jest tam sakwojaż, czy nie, to jeśli znajdziemy pancerkę – a swoją drogą, gdzieżby się miała podziać z rzeki? – znajdziemy ją szeroko i głośno, z wielkim hałasem, z sensacjami łasej na podobne niespodzianki bulwarowej prasy, z kamerami TV i całym tym cyrkiem… Kumasz? – A po co? – Coś mi na starość zachciało się reklamy, rozgłosu i innych nieuchwytnych merkantylności. Wyobrażasz sobie nagłówki? Szlachetni przywracacze... – Smolin spoważniał. – Słuchaj, tyś to wszystko – kiwnął w stronę rozsypanych na stole papierów – przestudiował? 26
– Absolutnie. – O sakwojażu tylko tu jest wspomniane? – Tak i nigdzie więcej. – Panie, wybacz – Smolin burknął, starannie wydzierając stronicę i skręcając z niej coś na kształt rożka. – Ostatecznie, nie taki to unikat naukowy i kulturalny, żebyśmy przeżywali. Tak więc bez niepotrzebnej wrażliwości, przecież nie jesteśmy inteligentami… Pstryknął zapalniczką i zbliżył płomyk do górnego brzegu rożka, trzymając go pionowo. Wyschnięty przez ponad sześćdziesiąt lat papier zajął się momentalnie wysokim, bezdymnym płomieniem, który z początku buchnął tak mocno, że Smolin musiał się odchylić. Szybko znikły brązowe „jacie” i „jery”, znikały linijki pokutnych rozmyślań. Gdy płomień zbliżył się do palców, upuścił gorejący ostatek do popielniczki, po czym zmiażdżył popiół spodem zapalniczki. Nie było ani wyrzutów sumienia, ani dylematów moralnych, nie czuł się ani przestępcą, ani wyrodkiem. Skarby – pozostały na dnie czy nie – były, ściśle biorąc, niczyje. Właściciel odszedł z tego świata dawno, jego synowie również, zaś spadkobiercy sprzedawali rodzinne papiery całkowicie dobrowolnie, trzeźwi i świadomi. W końcu czysty przypadek zrządził, że zapiski trafiły do jedynego miejsca na ziemi, gdzie mogły być zrozumiane. Państwo zaś, któremu zgodnie z prawem należy oddawać pewną część… Będziemy cyniczni: to państwo swoich obywateli miało na różne sposoby tyle razy gdzieś, że można razik odpłacić mu tą samą monetą. – Błogo – oświadczył Kot Uczony, który przyglądał się jego zabawom z ogniem, zapewne ogarnięty tymi samymi myślami. – Tylko nie należy zapalać się przed czasem – burknął Smolin ponuro – żeby nie przeżywać, gdyby coś. Będziemy 27
uważać, że złotko mogli wyjąć enkawudziści albo po prostu przypadkowi szczęściarze ze trzydzieści lat temu… – Dobrze – Kot Uczony z łatwością się zgodził. – Będziemy pesymistami, czy to trudne… – No, oczywiście – podsumował Smolin. – Pesymistom łatwiej się żyje, mówię ci. Jeśli z góry nie oczekujesz niczego dobrego, to nie przeżywasz rozczarowań…