CZESC I
ZAMKNIETA ULICA 1. Nadejście tej bursztynowej koperty zburzyło mój spokój, który
był jednak jedynie pozorny. Spędziłem niedzielne popołudnie przyglądając się z niepokojem, jak słońce chowa się za górami. Mimo że mieszkałem w tym domu od czterech miesięcy, nadal urzekał mnie spektakl szczytów Montserrat przyodzianych złotym światłem. Wkrótce miała nadejść noc i na niebie rozbłysną pierwsze gwiazdy. Nie czułem się jednak spełniony – nawet w najmniejszym stopniu. Nagle ogarnęło mnie przeczucie, że mój dotychczasowy świat za chwilę legnie w gruzach, jak gdyby krajobraz o zmierzchu był zwieńczeniem jednego etapu, w którym zakosztowałem pewnej szczęśliwości. Gdy zamykałem okna balkonowe – pomimo czerwca nadal było rześko – powiedziałem sobie w duchu, że to złe przeczucie to tylko zwykła ojcowska obawa: Aina pojechała samochodem z Ingrid, która protestowała od samego ranka, i do tej pory nie wróciły. Ale kiedy wracając do salonu dostrzegłem pod drzwiami kopertę, wiedziałem, że zaczynają się problemy innego rodzaju. Od czasu mojego śledztwa na temat Czwartego królestwa nikt 5
nie kontaktował się ze mną w tak nietypowy sposób. To, że ktoś poczynił wysiłek, by przyjść do mojego domu w niedzielne popołudnie i bez dzwonienia wsunąć pod drzwiami kopertę, było co najmniej niepokojące. Moje imię, pieczołowicie wypisane drukarską czcionką, potwierdzało jedynie to wrażenie. Wziąłem dużą, pożółkłą kopertę między palce, bardziej z obawą niż z ciekawością, i obróciłem ją o 180 stopni, żeby odczytać nadawcę: Alfred Desmestre, antykwariusz ul. de la Força 2, Girona
Otworzyłem ją zaintrygowany, starając się zbytnio jej nie rozedrzeć na wypadek, gdyby zawierała jakieś cenne dokumenty, choć w takim przypadku nie miało sensu, żebym to ja był adresatem. W środku był jedynie plik kserokopii spiętych zszywaczem. Były to artykuły i reportaże z lokalnych gazet z tym samym wspólnym mianownikiem: kradzież antyków w prowincji Girona. Po wiadomości dotyczącej grupy zajmującej się grabieżą romańskich kaplic przeczytałem bez większego zainteresowania kolejną krótką notkę: ZŁODZIEJE, KTÓRZY ZOSTAJĄ NA NOC Santa Coloma de Farners. Autonomiczna policja zatrzymała w zeszły wtorek czterech mężczyzn narodowości włoskiej, którzy po zrabowaniu mebli z wiejskiej rezydencji z XVI wieku, znanej jako Santa Creu, zostali na noc w jednym z pomieszczeń, uznając ją za opuszczoną. Rodzina, do której należała willa, zawiadomiona przez właściciela jednej z górskich restauracji, który spostrzegł samochód – białą furgonetkę – zgłosiła zajęcie posiadłości. Po zatrzymaniu sprawców policja znalazła we 6
wnętrzu furgonetki liczne wartościowe meble, pochodzące z tej wiejskiej rezydencji.
Podczas gdy poziewując przeglądałem resztę wiadomości, zadawałem sobie pytanie, dlaczego antykwariusz przesyła mi to dossier. Co ciekawego mogła zawierać ta dokumentacja dla wysiedlonego Amerykanina, takiego jak ja? Odpowiedź znajdowała się na końcu pliku papierów, gdzie, ku mojemu zdziwieniu, odnalazłem artykuł opublikowany przeze mnie trzy lata temu w gazecie „Santa Monica”. Był to wydruk z wersji internetowej. Niemal o nim zapomniałem: reportaż na trzy strony opowiadający o działaniach grupy, wówczas dopiero co rozbitej, która zajmowała się kradzieżą europejskich relikwii i dzieł sztuki dla milionerów z Zachodniego Wybrzeża. Organizacja działała praktycznie na zlecenie: jej klienci składali zamówienie na konkretne dzieło, jakie pragnęli mieć w swojej rezydencji, a grupa wysyłała swoich członków do Europy we wskazane miejsce, przy czym nie miało znaczenia, czy chodziło o budynki instytucjonalne, muzea czy prywatne domy. Ponowna lektura tamtej pracy, która ściągnęła na mnie pewne groźby – „klienci” nigdy nie przyznali się, że nabyli przedmioty skradzione na zamówienie – przywróciła mi gorzkie wspomnienie czasów, kiedy byłem zrujnowanym dziennikarzem, bliskim rozwodu z matką Ingrid. Stan mojego bieżącego konta nadal oscylował w granicach absolutnego zera – przede wszystkim dlatego, że nie spłaciłem jeszcze hipoteki domu w Santa Monica, który pewnego dnia będzie należał do mojej córki; odkąd jednak w Barcelonie poznałem Ainę, cieszyłem się spokojem, który kazał mi traktować pieniądze jako mały problem. I ten spokój miał się wkrótce rozpaść na drobne kawałki, z czego jeszcze nie zdawałem sobie sprawy. 7
Niespodzianka na końcu pliku papierów na powrót przywiodła mnie do Europy i tajemniczego antykwariusza. Znalazłem banknot o nominale 200 euro, przypięty z boku spinaczem, razem z malutką, odręczną notką: Oczekuję Pana jutro, w poniedziałek, pod adresem nadawcy. Ten banknot jest na pokrycie kosztów przejazdu i wynagrodzenie poświęconego przez Pana czasu.
Rozłożyłem żółty banknot i spojrzałem na niego z podejrzliwym zdumieniem. Antykwariusz nie zostawił swojego numeru telefonu ani adresu mailowego, żebym mógł potwierdzić mu swoje przybycie. Być może domyślił się, że 200 euro było wystarczającym bodźcem dla dziennikarza, który ogłaszał się w ogłoszeniach drobnych jako tłumacz. W każdym razie, jeśli chodziło o konsultację w sprawie skradzionych dzieł sztuki – choć nie byłem w tym żadnym specjalistą – wystarczyło wyjść następnego dnia wczesnym rankiem, aby w południe być z powrotem. Składając banknot i chowając go do portfela miałem wrażenie, że zawieram z Alfredem Desmestre niepisaną umowę na zlecenie, o którym nic mi nie wiadomo. Gdybym wówczas wiedział, że byłem o włos od zamieszania się w tak straszliwą aferę, natychmiast schowałbym z powrotem do koperty banknot razem z dokumentacją i odesłałbym ją kurierem do jej nadawcy.
* * * Pisk opon oznajmił mi, że moje dwie miłości właśnie dotarły. I wyglądało na to, że wycieczka do Barcelony nie poszła tak dobrze, jak powinna, ponieważ Ingrid przeszła przez salon 8
wściekła i bez przywitania wspięła się po schodach do swojego pokoju. Kilka sekund później drzwi na piętrze zamknęły się z hukiem. Za nią pojawiła się Aina, moja partnerka, od kiedy zamieszkałem w tym kraju – ze łzami w oczach. Usiadła naprzeciw mnie przy stole, na którym spoczywała koperta, i z łokciami opartymi o drewno posłała mi oskarżycielskie spojrzenie. – Ktoś musi wychować tę dzikuskę – wykrzyknęła. – Ma raptem czternaście lat, a uważa, że wszystko jej wolno. Domagała się, bym pozwoliła jej zostać tej nocy w Barcelonie tylko dlatego, że poznała jakiegoś typa w kawiarni, gdzie jadłyśmy podwieczorek. Podróż powrotna była piekłem! Tak waliła pięściami w deskę rozdzielczą, że o mało się nie zabiłyśmy. – Ty także masz silny charakter – powiedziałem, starając się nieco usprawiedliwić Ingrid, co jeszcze bardziej rozwścieczyło Ainę. – Leo, potraktuj poważnie to ostrzeżenie: albo sprowadzisz tę gówniarę do pionu, albo ja się stąd wynoszę. Domyślam się, że tego właśnie chce.
2. Obudziłem się przed świtem. Być może ze względu na wielką
kłótnię z Ainą tuż przed pójściem do łóżka mój sen był płytki i otworzyłem oczy niedługo po piątej rano. Przewróciłem się parę razy na łóżku, ale nie udało mi się ponownie zasnąć. Leżałem długą godzinę, podczas gdy ciemność ustępowała pola rozpływającemu się światłu brzasku. Rozmyślałem nad tym, co zostawiłem za sobą po drugiej stronie oceanu. Niewątpliwie nie utrzymywałem żadnych kontaktów z moją byłą żoną, która zrezygnowała z wychowywania swojej własnej córki, ale ziemia, 9
na której człowiek się wychował, zawsze w pewien sposób dodaje mu pewności. Chociaż mój ojciec wrócił do swojej rodzinnej Barcelony, kiedy ja byłem jeszcze dzieckiem – prosił mnie, abym nie próbował się z nim kontaktować – dla mnie ten świat nadal był obcy. Poświęciłem sześć miesięcy na naukę języka i obecnie byłem wspaniałym, zdeklasowanym Amerykaninem, który może jedynie aspirować do udzielania lekcji angielskiego w drugorzędnej szkole językowej. Porzuciłem moje narzekania, aby poprzyglądać się Ainie w pierwszym świetle poranka. Burza jej kręconych włosów rozsypywała się po poduszce niczym morze złotych fal. Byłem starszy od niej o nieco ponad dziesięć lat, ale zdawało się, że było jej ze mną dobrze: facet bez przeszłości godnej wspominania i z przyszłością raczej niepewną. Choćby tylko z tego powodu zasługiwała na moją miłość. Złożyłem pocałunek na jej czole, po czym wstałem z łóżka i w szlafroku udałem się na piętro. W moich uszach nadal odbijał się echem huk trzaskających drzwi Ingrid z poprzedniej nocy. Gdy jednak zobaczyłem, jak słodko śpi w swoim łóżku, wydała mi się istotą, która nie skrzywdziłaby nawet muchy. Gładkie blond włosy, jak te u jej matki, odsłaniały pełen piegów policzek, podczas gdy delikatnie poruszała ustami przez sen. Wyszedłem z pokoju z przeczuciem – a może było to tylko okłamywanie samego siebie – że zostawiam dom w należytym porządku i bez większego strachu mogę jechać do Girony.
* * * Już od ponad godziny siedziałem za kierownicą, kiedy na horyzoncie zaczęła rysować się sylwetka miasta, ze swoją masywną 10
katedrą na brzegu rzeki. Aby uwydatnić jeszcze bardziej ten obraz, w moim radiu rozbrzmiewał John Dowland, kompozytor i lutnista renesansu, który grał dla Jakuba I Stuarta. Ten melancholijny z wyboru artysta, który zatytułował jedno ze swoich dzieł Zawsze Dowland, zawsze smutny – zdołał zdobyć popularność w swojej epoce i przekazać potomności nieco ponad osiemdziesiąt pieśni, które sam wykonywał akompaniując sobie na lutni, i kilka utworów instrumentalnych. Sprytny trubadur, który z pewnością omamił swoim muzycznym zawodzeniem niejedną kobietę. W czasie długich nocy nauki w Berkley kompulsywnie słuchałem jego pawan i hymnów pogrzebowych. Ostatnio odkryłem go na nowo, kiedy otrzymałem w prezencie od Ainy, na moje 42. urodziny, niezwykłą wersję Stinga, zatytułowaną Pieśni z labiryntu. Podczas gdy wjeżdżając do Girony słuchałem płyty, powiedziałem sobie, że wokalista The Police posiada wyjątkowe zdolności głosowe, ale nie potrafiłem powiedzieć, czy ta wersja mi się podoba. Przy niektórych piosenkach odnosiłem wrażenie, że był to bardziej Sting niż Dowland. Ten muzyczny dylemat rozwiał się, gdy zostawiłem starego seata ibizę na parkingu w centrum miasta. Wziąłem kwitek parkingowy i zarzuciłem bawełnianą marynarkę, by stawić się przed antykwariuszem, który wynajmował moje usługi za 200 euro. Zanim dotarłem do Rambli, która prowadzi na Stare Miasto, gdzie kiedyś znajdowała się dzielnica żydowska, zatrzymałem się na moście na rzece Onyar. Panorama kolorowych domów, które odbijały się w lustrze wody, na nowo przywiodła mi melancholię Dowlanda. Partery lizane wilgocią opowiadały o czasach, kiedy bieg rzeki zapewne stwarzał zagrożenie dla tych budowli o dekadenckiej urodzie. Porzuciwszy widok z mostu, podążyłem przed siebie między zamkniętymi o tej wczesnej porze kawiarenkami i sklepikami. Rambla przechodziła w uliczkę, która skręcała w prawo, w stronę 11
wejścia do dzielnicy żydowskiej, która wyglądała na nienagannie odrestaurowaną. Zagłębiłem się w ulicę de la Força, która niegdyś była pewnie główną arterią dzielnicy żydowskiej, a gdzie obecnie znajdował się sklepik antykwariusza. Być może dotarłem za wcześnie, gdyż wszystkie sklepy były pozamykane; jednak romantyzm tej ulicy, otoczonej z obu stron dostojnymi budynkami, sprawił, że zapomniałem o tym, co mnie tu sprowadziło. Gdy dotarłem do końca uliczki, zorientowałem się, że nie zwróciłem uwagi na numer podany przez antykwariusza. To spowodowało, że musiałem ponownie zejść w dół ulicy, w międzyczasie ciekawsko przyglądając się wystawom. Przeszedłem koło Muzeum Historii Żydów, z księgarnią również poświęconą kulturze hebrajskiej. W czasie gdy zastanawiałem się, czy w mieście ostały się rodziny żydowskie, dotarłem do numeru 2. Szyld faktycznie odpowiadał sklepowi z antykami, jednak witryna była zasłonięta brezentową tkaniną, jak gdyby lokal był w remoncie. Zadzwoniłem do drzwi bez większego przekonania, że uda mi się kogokolwiek zastać; w końcu nie było jeszcze dziesiątej rano, ale kilka sekund później otworzyły się boczne drzwi. Gdy ujrzałem człowieka o śniadej cerze i orlim nosie, w sztruksowej marynarce na opadających ramionach, miałem pewność, że znalazłem się naprzeciw Alfreda Desmestre. Chociaż mógł mieć niewiele ponad pięćdziesiąt lat, jego zmęczony, aczkolwiek przenikliwy wzrok mówił mi, że jest to ktoś przyzwyczajony do natychmiastowego oszacowywania wartości przedmiotów. I w tamtym momencie mnie również taksował wzrokiem. – Jeśli to pan jest Leo Vidalem – powiedział miękkim, dźwięcznym głosem – to zadzwonił pan do właściwych drzwi. – Mam nadzieję, że nie przyszedłem zbyt wcześnie – wytłumaczyłem się. – Prawda jest taka, że chciałbym wrócić przed południem. 12
– Obawiam się, że to będzie niemożliwe – odparł antykwariusz. To stwierdzenie mnie rozdrażniło i mój rozmówca natychmiast to dostrzegł, gdyż pospiesznie dodał: – Chciałem powiedzieć, o ile interesuje pana zlecenie, rzecz jasna. To co pan zarobił, uznałem za zwykłą rekompensatę za podróż; później porozmawiamy o liczbach. – Myślę, że zanim dowiem się, o co dokładnie chodzi, jest przedwcześnie, by rozmawiać o liczbach. Jest bardzo prawdopodobne, że nie jestem odpowiednią osobą do… – Ujmę to lepiej – przerwał mi Desmestre. – Będziemy rozmawiać o jednej liczbie. Ma tylko cztery cyfry, ale jeśli dodamy do niej dalsze trzy, możemy zarobić fortunę. – Możemy? – powtórzyłem, żałując już, że przybyłem na spotkanie z tym wizjonerem. – To właśnie powiedziałem: pan i ja możemy zbić małą fortunę, jeśli pociągniemy za właściwy sznurek. – Na pana miejscu nie używałbym liczby mnogiej, nie wiedząc jeszcze, czy ta sprawa w ogóle mnie interesuje – rzekłem, przyjmując pozycję obronną. – Zainteresuje pana, niech pan w to nie wątpi. Antykwariusz zakończył te słowa wkładając ręce w kieszenie i jednocześnie marszcząc delikatnie swoje siwe brwi. Wyglądem przypominał szczwanego lisa. Wnioskując po kanciastych rysach jego twarzy, prawdopodobnie wywodził się z rodziny żydowskiej, tak jak ja. – Zobaczymy – odparłem. – Najlepiej, jeśli od razu postawimy sprawę jasno i wyjaśnimy sobie, o co w tym wszystkim chodzi. – Zgadzam się z panem, ale pozwoli pan, że najpierw pokażę mu kawałek dzielnicy. Zanim przejdziemy do interesów, dobrze zrobi nam spacer. 13