Walczyłam o Patricka

Page 1

Rozdział 1

JAK W BAJCE

Si¿gn¿Ùam po notebooka, Čeby zacz­° prac¿ nad ksi­Čk­. W jednej chwili ogarn¿Ùo mnie ogromne wzruszenie, któremu przez jakiï czas staraÙam si¿ nie poddawa°. Teraz nadeszÙo fal­ emocji, nieustaj­cym strumieniem Ùez, przypominaj­c mi, Če jeszcze stanowczo za maÙo pÙakaÙam. Ta fala mnie zalewa, porywa i w mgnieniu oka przenosi odlegÙ­ przeszÙoï° w czas obecny. Jakieï drobiazgi, okruchy zdarzeÚ krzycz­ w mojej gÙowie i sercu, wydobywaj­c z zakamarków pami¿ci wszystkie sytuacje, kiedy trzymaÙam emocje na wodzy, kiedy uïmiechaÙam si¿ promiennie, cho° mój ïwiat waliÙ si¿ w gruzy, kiedy na zÙ­ wiadomoï° reagowaÙam optymizmem, ïmiej­c si¿ z udawan­ zuchowatoïci­, cho° powinnam byÙa ton­° we Ùzach. Za przywilej piel¿gnowania ukochanej osoby, która odchodzi z tego ïwiata, trzeba zapÙaci° wysok­ cen¿, ale mnie ona nie odstraszyÙa; tego przywileju nie oddaÙabym za Čadn­ cen¿. PowtarzaÙam sobie, Če na pÙacz zostanie mi mnóstwo czasu – póĊniej. Gdy Patrickowi postawiono diagnoz¿, wydawaÙo si¿, Če zostaÙy mu ledwie tygodnie Čycia. Miesi­ce pÙyn¿Ùy, a on ČyÙ. Potem, szcz¿ïliwie, min­Ù nam rok. I to jeszcze nie byÙ koniec... Dwadzieïcia jeden miesi¿cy to bardzo dÙugo, jeïli toczy si¿ bitw¿ o ukochan­ osob¿ z wrogiem takim jak nowotwór. To bardzo dÙugo, kiedy trzeba wci­Č trzyma° fason, nie upaï° na duchu. Teraz stoj¿ po drugiej

9


stronie tej bitwy, wypluta przez los, sama, szukaj­c odpowiedzi na pytanie: jak ja mam dalej Čy°? ar i chÙód. W tym momencie Čyj¿ mi¿dzy Čarem i chÙodem. Pisz¿ te sÙowa w maju 2010 roku, szeï° miesi¿cy po ïmierci Patricka, i wÙaïnie teraz, w tym szczególnym momencie, czuj¿ albo pogard¿ na wspomnienie zÙych chwil w naszym zwi­zku, albo uwielbienie i wdzi¿cznoï° za chwile dobre. ar i chÙód. Jakby pomi¿dzy nimi nie byÙo niczego. Dlatego wÙaïnie w tej chwili martwi¿ si¿, czy moja opowieï° o nas, o nim, b¿dzie dostatecznie obiektywna. ChociaČ tu i ówdzie, chc­c nie chc­c, na pewno dam si¿ ponieï° emocjom, chciaÙabym opowiedzie° w miar¿ dokÙadnie o tym, co si¿ naprawd¿ staÙo, jaki naprawd¿ byÙ Patrick, jaka byÙam ja i kim teraz jestem. Bo, wierzcie mi, jestem dziï innym czÙowiekiem. Zahartowanym przez ogieÚ, do którego mnie wrzucono. Pozbawionym tych wszystkich przyjemnych rzeczy, które chroniÙy mnie przed ïwiatem i przed sam­ sob­. Czuj¿ si¿ opuszczona i trudno mi z tym Čy°. Rozgl­dam si¿ wsz¿dzie za tratw­ ratunkow­, ale nigdzie jej nie znajduj¿. Nie mam kotwicy, trzymaj­cej mnie w jednym miejscu. Ani Čadnych zÙudzeÚ, poprawiaj­cych samopoczucie. Mimo to jestem czÙowiekiem z krwi i koïci, prawdziwym, obolaÙym wprawdzie od zmagania si¿ z coraz bardziej rw­cym strumieniem, który musz¿ pokonywa° sama, bez m¿Ča... ale wci­Č czÙowiekiem prawdziwym. A skoro tak, nie jestem jeszcze caÙkiem bez szans. Oj, niedobrze; nie tak powinna zaczyna° si¿ ksi­Čka, cóČ... chyba akurat mam dziï dzieÚ gniewu, jeden z tych, które mnie co jakiï czas nachodz­, odk­d straciÙam Buddy’ego – mojego Kumpla („Buddy” to od niepami¿tnych czasów przydomek Patricka). A poza tym... chyba jest mi bardzo smutno. MiaÙam nadziej¿, tak s­dz¿, Če moje Čycie z Patrickiem pi¿knie zapakuj¿ i ozdobi¿ urocz­ kokardk­. e tak je zapami¿tam. Patrz­c z dystansu. Jeïli zatem wydam si¿ tutaj nieco zgryĊliwa, prosz¿ to potraktowa° tylko jako prób¿

10


spojrzenia z dystansu na zdarzenia, które b¿d¿ opisywa°. Jakkolwiek niefortunnie to zabrzmi, zdaj¿ sobie równieČ spraw¿ z tego, Če moja uszczypliwoï° jest teČ prób­ znieczulenia si¿ na strat¿ ukochanej osoby. PoniewaČ... kiedy mówi¿ o Patricku (tak jak teraz to robi¿)... bardzo za nim t¿skni¿. Okropnie. Ogarnia mnie t¿sknota tak bezbrzeČna, Če nie wiem, czy przeČyj¿ nast¿pn­ sekund¿. Przepraszam na chwil¿... ... juČ dobrze. Ta sekunda min¿Ùa, przetrwaÙam, wchodz¿ w nast¿pn­. W taki oto sposób udaje si¿ nam przejï° przez kolejne chwile zaÙamania w naszym Čalu i smutku. T¿ i nast¿pn­, po jednej. Tylko tak. Teraz chc¿ mówi° o nim. O Patricku takim, jaki byÙ tu, na tej ziemi. O moim cudownym m¿ČczyĊnie. Chc¿ o nim opowiedzie°, zanim za bardzo si¿ oddal¿ od naszej historii, zanim zapomn¿, jak naprawd¿ wygl­daÙy dwa ostatnie lata naszego wspólnego Čycia. Bo przecieČ w koÚcu zapominamy. Rzeczywiste jest tylko to, czego doïwiadczamy tu i teraz. PóĊniej, w miar¿ upÙywu czasu, staje si¿ jedynie wspomnieniem, opowieïci­ o tym, co kiedyï si¿ wydarzyÙo.

Statystyka rozwodów. To zabawne, przyznacie, Če tyle si¿ dziï mówi o rozwodach. Bior­c ïlub, chc­c nie chc­c, zdajemy sobie spraw¿, Če nasze maÙČeÚstwo równieČ moČe zakoÚczy° si¿ rozwodem; patrz­c na statystyki, mam na to pi¿°dziesi­t procent szans. Dane statystyczne powiedz­ nam, ile rozwodów odnotowano wïród par dwudziestolatków, trzydziestolatków i w kolejnych grupach wiekowych; ile wïród par heteroseksualnych, a ile wïród homoseksualnych. W serialach telewizyjnych gÙówne role graj­ rozwodnicy i rozwódki; rozwody staj­ si¿ tematem ksi­Ček, pisanych nierzadko przez osoby rozwiedzione, a takČe waČnych Þlmów fabularnych, Če nie wspomn¿ o tych wszystkich rozwiedzionych, z którymi spotykamy si¿ w codziennym Čyciu, prawda? Prawda.

11


A s­ jeszcze dzieci rozwiedzionych rodziców, ksi­Čki napisane przez dorosÙe dzieci rozwodników, sÙuČ­ce nast¿pnie za scenariusze Þlmów, s­ dzieci mieszkaj­ce raz z jednym, raz z drugim rodzicem, a niekiedy nawet porywane przez jednego rodzica. Jak wida°, informacji o tym, co si¿ dzieje, kiedy zwi­zek si¿ rozpada, mamy aČ nadto. Nikt jednak nie mówi o tym, co si¿ dzieje, kiedy maÙČonkowie Čyj­ w udanym zwi­zku. Co si¿ dzieje, kiedy pozostaj­ par­? Jeïli kiedykolwiek byÙo to tematem jakiejï wielkiej, powaČnej debaty, najwyraĊniej umkn¿Ùa ona mojej uwadze. Na pytanie: co si¿ dzieje, gdy maÙČeÚstwo si¿ udaje, mamy krótk­ odpowiedĊ – pokochali si¿, pobrali, a potem Čyli dÙugo i szcz¿ïliwie. Szcz¿ïciarze. Tak bywa w bajkach. Ale nie Čyjemy w bajce, nieprawdaČ? Nikt teČ nie komentuje sÙów koÚcz­cych tradycyjn­ przysi¿g¿ maÙČeÚsk­: „Če ci¿ nie opuszcz¿ aČ do ïmierci” albo „dopóki ïmier° nas nie rozÙ­czy”. Nie zastanawia si¿, co one znacz­, co naprawd¿ znacz­. Z niejakim rozbawieniem zauwaČyÙam, Če dziï wiele osób zast­piÙo te sÙowa innymi: „dopóki b¿dziemy Čyli” albo „przez wszystkie dni naszego Čycia”. Zgadzam si¿, Če sÙowo „ïmier°” brzmi nieco zÙowieszczo w tak radosnej chwili, jednak w obu zast¿pczych wariantach widz¿ mnóstwo nieïcisÙoïci i luk. Chodzi mi o to, Če maÙČonka, którego si¿ wykopaÙo z domu, moČna wci­Č kocha°. W 2003 roku mi¿dzy Patrickiem i mn­ zacz¿Ùo si¿ psu°, w koÚcu sprawy zaszÙy tak daleko, Če wyprowadziÙam si¿ z domu – na rok. Nie miaÙam jednak wtedy Čadnych w­tpliwoïci, Če b¿d¿ go bezgranicznie kochaÙa do koÚca naszych dni, mimo Če wci­Č zamierzaÙam da° mu kopa w tyÙek, jeïli w naszym zwi­zku nic si¿ nie zmieni. (Na szcz¿ïcie si¿ zmieniÙo). gmia° mi si¿ chce, gdy sÙysz¿ kolejny wariant zakoÚczenia przysi¿gi: „przez caÙ­ wiecznoï°” (serio, naprawd¿ moČna to komuï obieca°?), i jeszcze jeden, gwarantuj­cy wr¿cz bezpieczn­ drog¿ odwrotu: „cokolwiek Čycie nam przyniesie”. To rozumiem! Tutaj przynajmniej spraw¿ stawia si¿ uczciwie. Kto by chciaÙ tkwi° w nieudanym maÙČeÚstwie.

12


„ e ci¿ nie opuszcz¿ aČ do ïmierci”. To ïlubowaliïmy sobie z Patrickiem w naszej przysi¿dze maÙČeÚskiej. Wczeïniej zadbaÙam o to, aby z jej tekstu znikÙa obietnica „poszanowania i posÙuszeÚstwa” (m¿Čowi). „ e ci¿ nie opuszcz¿ aČ do ïmierci” jakoï nie zwróciÙo mojej uwagi. CóČ, miaÙam wówczas osiemnaïcie lat. WiedziaÙam, rzecz jasna, Če ïmier° istnieje, ale dla mnie to byÙa czysta abstrakcja, coï, co zdarzy si¿ w bardzo, bardzo odlegÙej przyszÙoïci. Tak odlegÙej, Če nie ma powodu zaprz­ta° sobie tym gÙowy. glubu udzieliÙ nam najwspanialszy z ksi¿Čy, ojciec Welch, przyjaciel rodziny Swayze. Mama Patricka, Patsy, twierdziÙa, Če ma odlotowe poczucie humoru, które zaprezentowaÙ dawno temu podczas wspólnego przygotowywania jakiegoï musicalu. Patsy opowiadaÙa nam, jak to któregoï dnia przybiegÙ do niej ojciec Welch, wielce podekscytowany. – SÙuchaj, Patsy. Mam wspaniaÙy pomysÙ na spektakl! – wykrzykn­Ù od progu. – Na scen¿ wchodzi elegancka dama w fantastycznej sukni balowej. Po czym siada na krzeïle, zadzieraj­c sukni¿ jak jakaï wieïniaczka, i zaczyna skuba° kur¿! Co ty na to, prawda, Če ïwietny pomysÙ? – Rzeczywiïcie, ïwietny – odparÙam, patrz­c na Patricka z kamienn­ twarz­. Ojciec Welch byÙ wspaniaÙy. Podczas rozmowy z nim, niezb¿dnej, jak si¿ okazaÙo, przed ïlubem w obrz­dku katolickim, starannie unikaÙam odpowiedzi „tak” na pytania o przyj¿cie wiary katolickiej, wychowanie w tej wierze dzieci oraz o powstrzymanie si¿ od przyjmowania ïrodków antykoncepcyjnych. Widz­c, Če nic ode mnie nie wyci­gnie, w koÚcu machn­Ù na to r¿k­ i w stosownym formularzu powpisywaÙ „tak”, „tak”, „tak”, zapewniaj­c mnie, Če to tylko formalnoï° bez Čadnego znaczenia, poniewaČ w ci­gu kilku lat pytania si¿ zmieni­. Swoj­ drog­, zabawna wydaje mi si¿ dziï ta moja uczciwoï° i szczeroï°, które nie pozwoliÙy na udzielenie odpowiedzi twierdz­cych, a jednoczeïnie pozwoliÙy ani sÙowem nie wspomnie° o tym, Če w zasadzie nie wierz¿ w instytucj¿ maÙČeÚstwa. Co wi¿cej, jestem przy-

13


gotowana na to, Če moje moČe si¿ zakoÚczy° tak jak inne odnotowane w statystykach rozwodów. I nie widz¿ w tym nic zÙego. PomysÙ ïlubu pojawiÙ si¿ zupeÙnie nieoczekiwanie. ChociaČ w odróČnieniu od Patricka, ja czasami mówiÙam o maÙČeÚstwie. Rozmawialiïmy o przyszÙoïci, to prawda, ale gÙównie w kontekïcie taÚca – jaki rodzaj taÚca interesuje nas najbardziej, gdzie chcielibyïmy taÚczy° i z kim. Ja chciaÙam po prostu taÚczy°. Patrick chciaÙ taÚczy° ze mn­. I to wzbudzaÙo mój niepokój. Od dziewi¿ciu miesi¿cy mieszkaliïmy razem w Nowym Jorku. Nasze malutkie mieszkanie z jedn­ sypialni­, pomalowane na ciemny ČóÙtozÙoty kolor, znajdowaÙo si¿ w typowym dla tego miasta budynku z fasad­ wyÙoČon­ brunatnym piaskowcem. WÙaïnie wróciÙam z wyjazdowych wyst¿pów tanecznego spektaklu w Houston, gdzie, korzystaj­c z okazji, wpadÙam na kilka dni do rodziców. Któregoï dnia podczas babskiej rozmowy z mam­ moja rodzicielka, z natury bardzo liberalna i pozbawiona jakichkolwiek uprzedzeÚ, zaskoczyÙa mnie argumentem godnym rasowego konserwatysty. „Wiesz... prawd¿ powiedziawszy, Čyj­c bez ïlubu, ty i Buddy tylko bawicie si¿ w dom”. Jaaasne, i w zwi­zku z tym... Tamtego dnia, juČ w Nowym Jorku, popeÙniÙam fatalny bÙ­d, powtarzaj­c t¿ rozmow¿ Patrickowi. ZachowaÙ si¿ tak... jakby go z lekka zamurowaÙo. Trzy dni póĊniej w samym ïrodku walki na Ùaskotki, któr­ toczyliïmy z zapaÙem na naszym ÙóČku bardziej przypominaj­cym sprz¿t polowy niČ solidny sypialniany mebel, Patrick nagle obj­Ù mnie i przytuliÙ. – Co jest? – spytaÙam zaciekawiona. – A moČe byïmy to zrobili? – odparÙ, oblewaj­c si¿ rumieÚcem. – MoČe byïmy si¿ pobrali? ZamarÙam. – Taaak, wÙaïciwie... chyba moglibyïmy si¿ pobra° – wydukaÙam, mamrocz­c coï niezdarnie o dÙugich zar¿czynach, Čeby zyska° troch¿ czasu. Na miÙoï° bosk­, dopiero dziewi¿° miesi¿cy temu wyprowadziÙam si¿ od rodziców! Nie byÙam jeszcze gotowa

14


na przeprowadzk¿ z jednego domu do drugiego. ZamierzaÙam zwiedza°, poznawa° ludzi, coï robi°! Chc¿ taÚczy°! Po co mi ïlub, skoro nawet nie wierzyÙam w maÙČeÚstwo, to po pierwsze. Owszem, planowaÙam ponownie rozwaČy° moje stanowisko w tej sprawie – za jakieï dwanaïcie lat, tak mniej wi¿cej okoÙo trzydziestki. – Kiedy? – spytaÙ, coraz bardziej zapalaj­c si¿ do pomysÙu. – Jak myïlisz, kiedy moglibyïmy si¿ pobra°? – Oho, on juČ nie tylko zapaliÙ si¿ na dobre, ale chciaÙ dobi° targu natychmiast, tu i teraz. – Nooo, nie wiem... a co powiedziaÙbyï... na przyszÙ­ jesieÚ? – Czyli za póÙtora roku. B¿d¿ miaÙa mnóstwo czasu, Čeby wymyïli° jak­ï sensown­ drog¿ odwrotu. Patrick patrzyÙ na mnie, posmutniaÙy. Wygl­daÙ, jakby dostaÙ ïmiertelny cios. – UwaČasz, Če to zÙe rozwi­zanie? – broniÙam si¿. – Dlaczego? Dlaczego... – spytaÙam juČ Ùagodniejszym tonem. – Powiedz, co sobie pomyïlaÙeï? Marzenie ïci¿tej gÙowy, wiadomo Če nie powie... – Myïl¿, Če jeïli mamy si¿ pobra°, to najlepiej od razu. Na przykÙad w przyszÙym miesi­cu – powiedziaÙ z przekonaniem w gÙosie. I spojrzaÙ mi z niepokojem prosto w oczy, czekaj­c na reakcj¿. Zgadnijcie, na czyim stan¿Ùo?

Tyle nas róČniÙo, a jednak byliïmy tak podobni do siebie. MiaÙam czternaïcie lat, kiedy pierwszy raz zwróciÙam uwag¿ na Patricka. ByÙo to w Houston Music Theater, gdzie szkoÙa taÚca prowadzona przez jego mam¿ poÙ­czyÙa si¿ z grup­ teatraln­, do której wówczas naleČaÙam. Jego po prostu nie daÙo si¿ nie zauwaČy°. Opalony, ïwietnie zbudowany, Če o obezwÙadniaj­cym uïmiechu nie wspomn¿. MiaÙ reputacj¿ pogromcy dziewczyÚskich serc, istnego Casanovy, i niezwykle wysokie mniemanie o sobie. Z opowieïci o jego podbojach i rozbuchanym ego znali go nawet ci, którzy nigdy si¿ z nim nie zetkn¿li. Nie wzbudziÙ mojej

15


sympatii, a juČ zupeÙnie si¿ pogr­ČyÙ w moich oczach podczas naszego pierwszego osobistego kontaktu. Pewnego dnia, mijaj­c mnie w drzwiach teatru, wyci­gn­Ù r¿k¿ i bezczelnie uszczypn­Ù mnie w poïladek. „Czeï°, ïlicznotko!” – zawoÙaÙ przyjacielsko i Ùobuzersko zarazem. „O rany, co za typ!” – westchn¿Ùam. ZmierzyÙam go lodowatym spojrzeniem i poszÙam dalej. NaleČ¿ do osób, które maj­ bogate Čycie wewn¿trzne, natomiast na zewn­trz s­ do bólu nieïmiaÙe. Przebywanie wïród ludzi byÙo dla mnie prawdziw­ udr¿k­. MaÙo tego, Če nie potraÞÙam z nikim porozmawia°, to jeszcze nie miaÙam bladego poj¿cia, jak to si¿ robi. SÙowa „nieïmiaÙa” uČywam troch¿ na wyrost, nie lubi¿ go, poniewaČ oznacza, Če zachowuj¿ si¿ tak zawsze, bez wzgl¿du na sytuacj¿, a to nieprawda. W znajomym otoczeniu onieïmielenie mijaÙo jak r¿k­ odj­Ù. Nieustannie zastanawiaÙam si¿, jak to jest, Če w domu potraÞ¿ szale° z bra°mi równie haÙaïliwie i bez umiaru jak oni, a w szkole siedz¿ cicho jak myszka ze wzrokiem wbitym w podÙog¿, nie podnosz­c ani gÙowy, ani r¿ki. ByÙam wyobcowana ze spoÙecznoïci do tego stopnia, Če zanim przeszÙam przez pomieszczenie w obecnoïci innych ludzi, dÙugo planowaÙam drog¿ z punktu A do punktu B, kreïl­c w myïlach stosowny schemat. Przysi¿gam, tak byÙo; nie zrobiÙam kroku, dopóki nie wymyïliÙam, jak przemkn­° prawie niewidzialnie, nie zwracaj­c na siebie uwagi nikogo, kto chciaÙby na mnie spojrze° czy – o zgrozo – zagada°. Powiedzie°, Če byÙam przezroczysta, to za maÙo – staÙam si¿ ekspertem od przezroczystoïci, wybitnym praktykiem w tej dziedzinie. Opanowa° t¿ sztuk¿ na poziomie mistrzowskim stanowiÙo nie lada wyzwanie dla takiego jak ja bladego wówczas chudzielca z jasn­, g¿st­ czupryn­ o niespotykanym biaÙym odcieniu. I ta oto chorobliwie nieïmiaÙa dziewczyna po wejïciu na scen¿ zmieniaÙa si¿ nie do poznania: otwarta, tryskaj­ca energi­, czuÙa, Če wÙaïnie z tego miejsca potraÞ nawi­za° dialog z publicznoïci­, poruszy° ludzi do gÙ¿bi. Buddy natomiast byÙ typem stadnym, chÙopakiem niezwykle towarzyskim. Wyprostowany jak struna, z pod-

16


niesion­ gÙow­, kroczyÙ pewny siebie, ïwiadomy sympatii tÙumów. I bardzo zadowolony ze swojej popularnoïci. Ja wówczas trzymaÙam z podobnymi do siebie – dÙugowÙosymi, nieumiej­cymi dostosowa° si¿ do otoczenia °punami. Naturaln­ kolej­ rzeczy jedynymi moimi przyjacióÙmi byli ludzie równie wyobcowani jak ja. Kryliïmy swoje twarze za dymem papierosowym, za marych­ i nasz­ odmiennoïci­. Mi¿dzy nimi czuÙam si¿ niewidzialna, a poza tym fajnie byÙo by° na haju. Nie byÙam ideaÙem amerykaÚskiej dziewczyny. W przeciwieÚstwie do mnie Buddy wygl­daÙ jak ideaÙ amerykaÚskiego chÙopca: czyïciutki, zadbany, poukÙadany, wolny od naÙogów wspaniaÙy sportowiec. Jak na mój gust, byÙ nawet... zbyt doskonaÙy. Nie chc¿ przez to powiedzie°, Če wÙaïnie za to go nie lubiÙam, bo nigdy pochopnie nie os­dzam ludzi. A jeïli juČ to robi¿, to z duČym przedziaÙem tolerancji. Opisuj¿ po prostu swoje obserwacje. WÙaïciwie to mi go byÙo Čal. Bo mimo perfekcyjnego wygl­du, a moČe wÙaïnie dlatego, on teČ nie pasowaÙ do otoczenia. Zalet­ przezroczystoïci i maÙomównoïci jest niczym nieskr¿powana moČliwoï° obserwowania; kiedy wszyscy dookoÙa coï robi­ albo rozmawiaj­ – ty patrzysz. Obserwujesz ze zrozumieniem (strzeČcie si¿ milcz­cych i przezroczystych!). Zaczynasz dostrzega° rzeczy umykaj­ce uwadze innych. Jako osoba chorobliwie nieïmiaÙa od razu zauwaČaÙam u innych ból i cierpienie, cho° nigdy nie rozpowiadaÙam o swoich obserwacjach. Buddy uïmiechaÙ si¿ niemal na zawoÙanie, a ja pod tym uïmiechem widziaÙam pewn­ nerwowoï°. Jego zuchowatoï° skrywaÙa ból, z którego nawet on sam nie do koÚca zdawaÙ sobie spraw¿ (to mówi¿ ja jako czternastolatka). Pod jego niezdarnym droczeniem si¿ i gadk­ szmatk­ wyczuwaÙam wielk­ niepewnoï° i potrzeb¿ kontaktu z drugim czÙowiekiem. Jedno wiedziaÙam na pewno... To nie jest facet w moim typie. A póĊniej, kiedy z grupy teatralnej przeniosÙam si¿ na staÙe do szkoÙy taÚca mamy Patricka, on zaproponowaÙ mi randk¿. ZgodziÙam si¿, rzecz jasna.

17


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.