Rozdział 1
JAK W BAJCE
Si¿gn¿Ùam po notebooka, Čeby zacz° prac¿ nad ksiČk. W jednej chwili ogarn¿Ùo mnie ogromne wzruszenie, któremu przez jakiï czas staraÙam si¿ nie poddawa°. Teraz nadeszÙo fal emocji, nieustajcym strumieniem Ùez, przypominajc mi, Če jeszcze stanowczo za maÙo pÙakaÙam. Ta fala mnie zalewa, porywa i w mgnieniu oka przenosi odlegÙ przeszÙoï° w czas obecny. Jakieï drobiazgi, okruchy zdarzeÚ krzycz w mojej gÙowie i sercu, wydobywajc z zakamarków pami¿ci wszystkie sytuacje, kiedy trzymaÙam emocje na wodzy, kiedy uïmiechaÙam si¿ promiennie, cho° mój ïwiat waliÙ si¿ w gruzy, kiedy na zÙ wiadomoï° reagowaÙam optymizmem, ïmiejc si¿ z udawan zuchowatoïci, cho° powinnam byÙa ton° we Ùzach. Za przywilej piel¿gnowania ukochanej osoby, która odchodzi z tego ïwiata, trzeba zapÙaci° wysok cen¿, ale mnie ona nie odstraszyÙa; tego przywileju nie oddaÙabym za Čadn cen¿. PowtarzaÙam sobie, Če na pÙacz zostanie mi mnóstwo czasu – póĊniej. Gdy Patrickowi postawiono diagnoz¿, wydawaÙo si¿, Če zostaÙy mu ledwie tygodnie Čycia. Miesice pÙyn¿Ùy, a on ČyÙ. Potem, szcz¿ïliwie, minÙ nam rok. I to jeszcze nie byÙ koniec... Dwadzieïcia jeden miesi¿cy to bardzo dÙugo, jeïli toczy si¿ bitw¿ o ukochan osob¿ z wrogiem takim jak nowotwór. To bardzo dÙugo, kiedy trzeba wciČ trzyma° fason, nie upaï° na duchu. Teraz stoj¿ po drugiej
9
stronie tej bitwy, wypluta przez los, sama, szukajc odpowiedzi na pytanie: jak ja mam dalej Čy°? ar i chÙód. W tym momencie Čyj¿ mi¿dzy Čarem i chÙodem. Pisz¿ te sÙowa w maju 2010 roku, szeï° miesi¿cy po ïmierci Patricka, i wÙaïnie teraz, w tym szczególnym momencie, czuj¿ albo pogard¿ na wspomnienie zÙych chwil w naszym zwizku, albo uwielbienie i wdzi¿cznoï° za chwile dobre. ar i chÙód. Jakby pomi¿dzy nimi nie byÙo niczego. Dlatego wÙaïnie w tej chwili martwi¿ si¿, czy moja opowieï° o nas, o nim, b¿dzie dostatecznie obiektywna. ChociaČ tu i ówdzie, chcc nie chcc, na pewno dam si¿ ponieï° emocjom, chciaÙabym opowiedzie° w miar¿ dokÙadnie o tym, co si¿ naprawd¿ staÙo, jaki naprawd¿ byÙ Patrick, jaka byÙam ja i kim teraz jestem. Bo, wierzcie mi, jestem dziï innym czÙowiekiem. Zahartowanym przez ogieÚ, do którego mnie wrzucono. Pozbawionym tych wszystkich przyjemnych rzeczy, które chroniÙy mnie przed ïwiatem i przed sam sob. Czuj¿ si¿ opuszczona i trudno mi z tym Čy°. Rozgldam si¿ wsz¿dzie za tratw ratunkow, ale nigdzie jej nie znajduj¿. Nie mam kotwicy, trzymajcej mnie w jednym miejscu. Ani Čadnych zÙudzeÚ, poprawiajcych samopoczucie. Mimo to jestem czÙowiekiem z krwi i koïci, prawdziwym, obolaÙym wprawdzie od zmagania si¿ z coraz bardziej rwcym strumieniem, który musz¿ pokonywa° sama, bez m¿Ča... ale wciČ czÙowiekiem prawdziwym. A skoro tak, nie jestem jeszcze caÙkiem bez szans. Oj, niedobrze; nie tak powinna zaczyna° si¿ ksiČka, cóČ... chyba akurat mam dziï dzieÚ gniewu, jeden z tych, które mnie co jakiï czas nachodz, odkd straciÙam Buddy’ego – mojego Kumpla („Buddy” to od niepami¿tnych czasów przydomek Patricka). A poza tym... chyba jest mi bardzo smutno. MiaÙam nadziej¿, tak sdz¿, Če moje Čycie z Patrickiem pi¿knie zapakuj¿ i ozdobi¿ urocz kokardk. e tak je zapami¿tam. Patrzc z dystansu. Jeïli zatem wydam si¿ tutaj nieco zgryĊliwa, prosz¿ to potraktowa° tylko jako prób¿
10
spojrzenia z dystansu na zdarzenia, które b¿d¿ opisywa°. Jakkolwiek niefortunnie to zabrzmi, zdaj¿ sobie równieČ spraw¿ z tego, Če moja uszczypliwoï° jest teČ prób znieczulenia si¿ na strat¿ ukochanej osoby. PoniewaČ... kiedy mówi¿ o Patricku (tak jak teraz to robi¿)... bardzo za nim t¿skni¿. Okropnie. Ogarnia mnie t¿sknota tak bezbrzeČna, Če nie wiem, czy przeČyj¿ nast¿pn sekund¿. Przepraszam na chwil¿... ... juČ dobrze. Ta sekunda min¿Ùa, przetrwaÙam, wchodz¿ w nast¿pn. W taki oto sposób udaje si¿ nam przejï° przez kolejne chwile zaÙamania w naszym Čalu i smutku. T¿ i nast¿pn, po jednej. Tylko tak. Teraz chc¿ mówi° o nim. O Patricku takim, jaki byÙ tu, na tej ziemi. O moim cudownym m¿ČczyĊnie. Chc¿ o nim opowiedzie°, zanim za bardzo si¿ oddal¿ od naszej historii, zanim zapomn¿, jak naprawd¿ wygldaÙy dwa ostatnie lata naszego wspólnego Čycia. Bo przecieČ w koÚcu zapominamy. Rzeczywiste jest tylko to, czego doïwiadczamy tu i teraz. PóĊniej, w miar¿ upÙywu czasu, staje si¿ jedynie wspomnieniem, opowieïci o tym, co kiedyï si¿ wydarzyÙo.
Statystyka rozwodów. To zabawne, przyznacie, Če tyle si¿ dziï mówi o rozwodach. Biorc ïlub, chcc nie chcc, zdajemy sobie spraw¿, Če nasze maÙČeÚstwo równieČ moČe zakoÚczy° si¿ rozwodem; patrzc na statystyki, mam na to pi¿°dziesit procent szans. Dane statystyczne powiedz nam, ile rozwodów odnotowano wïród par dwudziestolatków, trzydziestolatków i w kolejnych grupach wiekowych; ile wïród par heteroseksualnych, a ile wïród homoseksualnych. W serialach telewizyjnych gÙówne role graj rozwodnicy i rozwódki; rozwody staj si¿ tematem ksiČek, pisanych nierzadko przez osoby rozwiedzione, a takČe waČnych Þlmów fabularnych, Če nie wspomn¿ o tych wszystkich rozwiedzionych, z którymi spotykamy si¿ w codziennym Čyciu, prawda? Prawda.
11
A s jeszcze dzieci rozwiedzionych rodziców, ksiČki napisane przez dorosÙe dzieci rozwodników, sÙuČce nast¿pnie za scenariusze Þlmów, s dzieci mieszkajce raz z jednym, raz z drugim rodzicem, a niekiedy nawet porywane przez jednego rodzica. Jak wida°, informacji o tym, co si¿ dzieje, kiedy zwizek si¿ rozpada, mamy aČ nadto. Nikt jednak nie mówi o tym, co si¿ dzieje, kiedy maÙČonkowie Čyj w udanym zwizku. Co si¿ dzieje, kiedy pozostaj par? Jeïli kiedykolwiek byÙo to tematem jakiejï wielkiej, powaČnej debaty, najwyraĊniej umkn¿Ùa ona mojej uwadze. Na pytanie: co si¿ dzieje, gdy maÙČeÚstwo si¿ udaje, mamy krótk odpowiedĊ – pokochali si¿, pobrali, a potem Čyli dÙugo i szcz¿ïliwie. Szcz¿ïciarze. Tak bywa w bajkach. Ale nie Čyjemy w bajce, nieprawdaČ? Nikt teČ nie komentuje sÙów koÚczcych tradycyjn przysi¿g¿ maÙČeÚsk: „Če ci¿ nie opuszcz¿ aČ do ïmierci” albo „dopóki ïmier° nas nie rozÙczy”. Nie zastanawia si¿, co one znacz, co naprawd¿ znacz. Z niejakim rozbawieniem zauwaČyÙam, Če dziï wiele osób zastpiÙo te sÙowa innymi: „dopóki b¿dziemy Čyli” albo „przez wszystkie dni naszego Čycia”. Zgadzam si¿, Če sÙowo „ïmier°” brzmi nieco zÙowieszczo w tak radosnej chwili, jednak w obu zast¿pczych wariantach widz¿ mnóstwo nieïcisÙoïci i luk. Chodzi mi o to, Če maÙČonka, którego si¿ wykopaÙo z domu, moČna wciČ kocha°. W 2003 roku mi¿dzy Patrickiem i mn zacz¿Ùo si¿ psu°, w koÚcu sprawy zaszÙy tak daleko, Če wyprowadziÙam si¿ z domu – na rok. Nie miaÙam jednak wtedy Čadnych wtpliwoïci, Če b¿d¿ go bezgranicznie kochaÙa do koÚca naszych dni, mimo Če wciČ zamierzaÙam da° mu kopa w tyÙek, jeïli w naszym zwizku nic si¿ nie zmieni. (Na szcz¿ïcie si¿ zmieniÙo). gmia° mi si¿ chce, gdy sÙysz¿ kolejny wariant zakoÚczenia przysi¿gi: „przez caÙ wiecznoï°” (serio, naprawd¿ moČna to komuï obieca°?), i jeszcze jeden, gwarantujcy wr¿cz bezpieczn drog¿ odwrotu: „cokolwiek Čycie nam przyniesie”. To rozumiem! Tutaj przynajmniej spraw¿ stawia si¿ uczciwie. Kto by chciaÙ tkwi° w nieudanym maÙČeÚstwie.
12
„ e ci¿ nie opuszcz¿ aČ do ïmierci”. To ïlubowaliïmy sobie z Patrickiem w naszej przysi¿dze maÙČeÚskiej. Wczeïniej zadbaÙam o to, aby z jej tekstu znikÙa obietnica „poszanowania i posÙuszeÚstwa” (m¿Čowi). „ e ci¿ nie opuszcz¿ aČ do ïmierci” jakoï nie zwróciÙo mojej uwagi. CóČ, miaÙam wówczas osiemnaïcie lat. WiedziaÙam, rzecz jasna, Če ïmier° istnieje, ale dla mnie to byÙa czysta abstrakcja, coï, co zdarzy si¿ w bardzo, bardzo odlegÙej przyszÙoïci. Tak odlegÙej, Če nie ma powodu zaprzta° sobie tym gÙowy. glubu udzieliÙ nam najwspanialszy z ksi¿Čy, ojciec Welch, przyjaciel rodziny Swayze. Mama Patricka, Patsy, twierdziÙa, Če ma odlotowe poczucie humoru, które zaprezentowaÙ dawno temu podczas wspólnego przygotowywania jakiegoï musicalu. Patsy opowiadaÙa nam, jak to któregoï dnia przybiegÙ do niej ojciec Welch, wielce podekscytowany. – SÙuchaj, Patsy. Mam wspaniaÙy pomysÙ na spektakl! – wykrzyknÙ od progu. – Na scen¿ wchodzi elegancka dama w fantastycznej sukni balowej. Po czym siada na krzeïle, zadzierajc sukni¿ jak jakaï wieïniaczka, i zaczyna skuba° kur¿! Co ty na to, prawda, Če ïwietny pomysÙ? – Rzeczywiïcie, ïwietny – odparÙam, patrzc na Patricka z kamienn twarz. Ojciec Welch byÙ wspaniaÙy. Podczas rozmowy z nim, niezb¿dnej, jak si¿ okazaÙo, przed ïlubem w obrzdku katolickim, starannie unikaÙam odpowiedzi „tak” na pytania o przyj¿cie wiary katolickiej, wychowanie w tej wierze dzieci oraz o powstrzymanie si¿ od przyjmowania ïrodków antykoncepcyjnych. Widzc, Če nic ode mnie nie wycignie, w koÚcu machnÙ na to r¿k i w stosownym formularzu powpisywaÙ „tak”, „tak”, „tak”, zapewniajc mnie, Če to tylko formalnoï° bez Čadnego znaczenia, poniewaČ w cigu kilku lat pytania si¿ zmieni. Swoj drog, zabawna wydaje mi si¿ dziï ta moja uczciwoï° i szczeroï°, które nie pozwoliÙy na udzielenie odpowiedzi twierdzcych, a jednoczeïnie pozwoliÙy ani sÙowem nie wspomnie° o tym, Če w zasadzie nie wierz¿ w instytucj¿ maÙČeÚstwa. Co wi¿cej, jestem przy-
13
gotowana na to, Če moje moČe si¿ zakoÚczy° tak jak inne odnotowane w statystykach rozwodów. I nie widz¿ w tym nic zÙego. PomysÙ ïlubu pojawiÙ si¿ zupeÙnie nieoczekiwanie. ChociaČ w odróČnieniu od Patricka, ja czasami mówiÙam o maÙČeÚstwie. Rozmawialiïmy o przyszÙoïci, to prawda, ale gÙównie w kontekïcie taÚca – jaki rodzaj taÚca interesuje nas najbardziej, gdzie chcielibyïmy taÚczy° i z kim. Ja chciaÙam po prostu taÚczy°. Patrick chciaÙ taÚczy° ze mn. I to wzbudzaÙo mój niepokój. Od dziewi¿ciu miesi¿cy mieszkaliïmy razem w Nowym Jorku. Nasze malutkie mieszkanie z jedn sypialni, pomalowane na ciemny ČóÙtozÙoty kolor, znajdowaÙo si¿ w typowym dla tego miasta budynku z fasad wyÙoČon brunatnym piaskowcem. WÙaïnie wróciÙam z wyjazdowych wyst¿pów tanecznego spektaklu w Houston, gdzie, korzystajc z okazji, wpadÙam na kilka dni do rodziców. Któregoï dnia podczas babskiej rozmowy z mam moja rodzicielka, z natury bardzo liberalna i pozbawiona jakichkolwiek uprzedzeÚ, zaskoczyÙa mnie argumentem godnym rasowego konserwatysty. „Wiesz... prawd¿ powiedziawszy, Čyjc bez ïlubu, ty i Buddy tylko bawicie si¿ w dom”. Jaaasne, i w zwizku z tym... Tamtego dnia, juČ w Nowym Jorku, popeÙniÙam fatalny bÙd, powtarzajc t¿ rozmow¿ Patrickowi. ZachowaÙ si¿ tak... jakby go z lekka zamurowaÙo. Trzy dni póĊniej w samym ïrodku walki na Ùaskotki, któr toczyliïmy z zapaÙem na naszym ÙóČku bardziej przypominajcym sprz¿t polowy niČ solidny sypialniany mebel, Patrick nagle objÙ mnie i przytuliÙ. – Co jest? – spytaÙam zaciekawiona. – A moČe byïmy to zrobili? – odparÙ, oblewajc si¿ rumieÚcem. – MoČe byïmy si¿ pobrali? ZamarÙam. – Taaak, wÙaïciwie... chyba moglibyïmy si¿ pobra° – wydukaÙam, mamroczc coï niezdarnie o dÙugich zar¿czynach, Čeby zyska° troch¿ czasu. Na miÙoï° bosk, dopiero dziewi¿° miesi¿cy temu wyprowadziÙam si¿ od rodziców! Nie byÙam jeszcze gotowa
14
na przeprowadzk¿ z jednego domu do drugiego. ZamierzaÙam zwiedza°, poznawa° ludzi, coï robi°! Chc¿ taÚczy°! Po co mi ïlub, skoro nawet nie wierzyÙam w maÙČeÚstwo, to po pierwsze. Owszem, planowaÙam ponownie rozwaČy° moje stanowisko w tej sprawie – za jakieï dwanaïcie lat, tak mniej wi¿cej okoÙo trzydziestki. – Kiedy? – spytaÙ, coraz bardziej zapalajc si¿ do pomysÙu. – Jak myïlisz, kiedy moglibyïmy si¿ pobra°? – Oho, on juČ nie tylko zapaliÙ si¿ na dobre, ale chciaÙ dobi° targu natychmiast, tu i teraz. – Nooo, nie wiem... a co powiedziaÙbyï... na przyszÙ jesieÚ? – Czyli za póÙtora roku. B¿d¿ miaÙa mnóstwo czasu, Čeby wymyïli° jakï sensown drog¿ odwrotu. Patrick patrzyÙ na mnie, posmutniaÙy. WygldaÙ, jakby dostaÙ ïmiertelny cios. – UwaČasz, Če to zÙe rozwizanie? – broniÙam si¿. – Dlaczego? Dlaczego... – spytaÙam juČ Ùagodniejszym tonem. – Powiedz, co sobie pomyïlaÙeï? Marzenie ïci¿tej gÙowy, wiadomo Če nie powie... – Myïl¿, Če jeïli mamy si¿ pobra°, to najlepiej od razu. Na przykÙad w przyszÙym miesicu – powiedziaÙ z przekonaniem w gÙosie. I spojrzaÙ mi z niepokojem prosto w oczy, czekajc na reakcj¿. Zgadnijcie, na czyim stan¿Ùo?
Tyle nas róČniÙo, a jednak byliïmy tak podobni do siebie. MiaÙam czternaïcie lat, kiedy pierwszy raz zwróciÙam uwag¿ na Patricka. ByÙo to w Houston Music Theater, gdzie szkoÙa taÚca prowadzona przez jego mam¿ poÙczyÙa si¿ z grup teatraln, do której wówczas naleČaÙam. Jego po prostu nie daÙo si¿ nie zauwaČy°. Opalony, ïwietnie zbudowany, Če o obezwÙadniajcym uïmiechu nie wspomn¿. MiaÙ reputacj¿ pogromcy dziewczyÚskich serc, istnego Casanovy, i niezwykle wysokie mniemanie o sobie. Z opowieïci o jego podbojach i rozbuchanym ego znali go nawet ci, którzy nigdy si¿ z nim nie zetkn¿li. Nie wzbudziÙ mojej
15
sympatii, a juČ zupeÙnie si¿ pogrČyÙ w moich oczach podczas naszego pierwszego osobistego kontaktu. Pewnego dnia, mijajc mnie w drzwiach teatru, wycignÙ r¿k¿ i bezczelnie uszczypnÙ mnie w poïladek. „Czeï°, ïlicznotko!” – zawoÙaÙ przyjacielsko i Ùobuzersko zarazem. „O rany, co za typ!” – westchn¿Ùam. ZmierzyÙam go lodowatym spojrzeniem i poszÙam dalej. NaleČ¿ do osób, które maj bogate Čycie wewn¿trzne, natomiast na zewntrz s do bólu nieïmiaÙe. Przebywanie wïród ludzi byÙo dla mnie prawdziw udr¿k. MaÙo tego, Če nie potraÞÙam z nikim porozmawia°, to jeszcze nie miaÙam bladego poj¿cia, jak to si¿ robi. SÙowa „nieïmiaÙa” uČywam troch¿ na wyrost, nie lubi¿ go, poniewaČ oznacza, Če zachowuj¿ si¿ tak zawsze, bez wzgl¿du na sytuacj¿, a to nieprawda. W znajomym otoczeniu onieïmielenie mijaÙo jak r¿k odjÙ. Nieustannie zastanawiaÙam si¿, jak to jest, Če w domu potraÞ¿ szale° z bra°mi równie haÙaïliwie i bez umiaru jak oni, a w szkole siedz¿ cicho jak myszka ze wzrokiem wbitym w podÙog¿, nie podnoszc ani gÙowy, ani r¿ki. ByÙam wyobcowana ze spoÙecznoïci do tego stopnia, Če zanim przeszÙam przez pomieszczenie w obecnoïci innych ludzi, dÙugo planowaÙam drog¿ z punktu A do punktu B, kreïlc w myïlach stosowny schemat. Przysi¿gam, tak byÙo; nie zrobiÙam kroku, dopóki nie wymyïliÙam, jak przemkn° prawie niewidzialnie, nie zwracajc na siebie uwagi nikogo, kto chciaÙby na mnie spojrze° czy – o zgrozo – zagada°. Powiedzie°, Če byÙam przezroczysta, to za maÙo – staÙam si¿ ekspertem od przezroczystoïci, wybitnym praktykiem w tej dziedzinie. Opanowa° t¿ sztuk¿ na poziomie mistrzowskim stanowiÙo nie lada wyzwanie dla takiego jak ja bladego wówczas chudzielca z jasn, g¿st czupryn o niespotykanym biaÙym odcieniu. I ta oto chorobliwie nieïmiaÙa dziewczyna po wejïciu na scen¿ zmieniaÙa si¿ nie do poznania: otwarta, tryskajca energi, czuÙa, Če wÙaïnie z tego miejsca potraÞ nawiza° dialog z publicznoïci, poruszy° ludzi do gÙ¿bi. Buddy natomiast byÙ typem stadnym, chÙopakiem niezwykle towarzyskim. Wyprostowany jak struna, z pod-
16
niesion gÙow, kroczyÙ pewny siebie, ïwiadomy sympatii tÙumów. I bardzo zadowolony ze swojej popularnoïci. Ja wówczas trzymaÙam z podobnymi do siebie – dÙugowÙosymi, nieumiejcymi dostosowa° si¿ do otoczenia °punami. Naturaln kolej rzeczy jedynymi moimi przyjacióÙmi byli ludzie równie wyobcowani jak ja. Kryliïmy swoje twarze za dymem papierosowym, za marych i nasz odmiennoïci. Mi¿dzy nimi czuÙam si¿ niewidzialna, a poza tym fajnie byÙo by° na haju. Nie byÙam ideaÙem amerykaÚskiej dziewczyny. W przeciwieÚstwie do mnie Buddy wygldaÙ jak ideaÙ amerykaÚskiego chÙopca: czyïciutki, zadbany, poukÙadany, wolny od naÙogów wspaniaÙy sportowiec. Jak na mój gust, byÙ nawet... zbyt doskonaÙy. Nie chc¿ przez to powiedzie°, Če wÙaïnie za to go nie lubiÙam, bo nigdy pochopnie nie osdzam ludzi. A jeïli juČ to robi¿, to z duČym przedziaÙem tolerancji. Opisuj¿ po prostu swoje obserwacje. WÙaïciwie to mi go byÙo Čal. Bo mimo perfekcyjnego wygldu, a moČe wÙaïnie dlatego, on teČ nie pasowaÙ do otoczenia. Zalet przezroczystoïci i maÙomównoïci jest niczym nieskr¿powana moČliwoï° obserwowania; kiedy wszyscy dookoÙa coï robi albo rozmawiaj – ty patrzysz. Obserwujesz ze zrozumieniem (strzeČcie si¿ milczcych i przezroczystych!). Zaczynasz dostrzega° rzeczy umykajce uwadze innych. Jako osoba chorobliwie nieïmiaÙa od razu zauwaČaÙam u innych ból i cierpienie, cho° nigdy nie rozpowiadaÙam o swoich obserwacjach. Buddy uïmiechaÙ si¿ niemal na zawoÙanie, a ja pod tym uïmiechem widziaÙam pewn nerwowoï°. Jego zuchowatoï° skrywaÙa ból, z którego nawet on sam nie do koÚca zdawaÙ sobie spraw¿ (to mówi¿ ja jako czternastolatka). Pod jego niezdarnym droczeniem si¿ i gadk szmatk wyczuwaÙam wielk niepewnoï° i potrzeb¿ kontaktu z drugim czÙowiekiem. Jedno wiedziaÙam na pewno... To nie jest facet w moim typie. A póĊniej, kiedy z grupy teatralnej przeniosÙam si¿ na staÙe do szkoÙy taÚca mamy Patricka, on zaproponowaÙ mi randk¿. ZgodziÙam si¿, rzecz jasna.
17