Droga Legionisty 2

Page 1


NA DOBRY POCZĄTEK…

WSTĘP Cios lewaków i mediów w „prawicowy ekstremizm” po wydarzeniach z Oslo jest mocny, ale oparty na kłamstwie. I to na kłamstwie płytkim, bo „literackie” dzieła zamachowca i zawarty w nich chaos poglądowy są powszechnie znane... Tak – w mózgach ludzi zombie zostanie slogan o „złej prawicy i chrześcijanach”. Ale prawica, chrześcijanie i ludzie z nami idący – będą jeszcze bardziej zdeterminowani by prawdę ukazywać. Walka trwa…i w polityce i w sporcie. Musimy być spokojni, bo jesteśmy po stronie prawdy – będzie dobrze, nie uda im się! Korzystając z resztek wolności – oddaję w Wasze ręce owe opracowanie – 2gi numer zina „Droga Legionisty”. Jakie zmiany? W drugim numerze zina zrezygnowałem z podziału na relacje ze zgód, Legii itd. na rzecz czytelnej chronologii. Reszta po staremu… Na zaprojektowanej przez GP okładce m.in. plecy jednego z korespondentów „DL” – Hubsona (pozdrowienia dla obu…). Zdjęcie racowego pochodzi z Poznania i jest w zasadzie powszechnie znane. A teraz słowem wstępu garść przemyśleń… Na Legii moim zdaniem, mimo bycia „raz na wozie raz pod wozem” stale jest klimatycznie. Kto chce – znajdzie klimaty starego dobrego kibolstwa, tak – nawet w ostatnim sezonie przed Euro 2012... Duch polskiego ruchu kibicowskiego, wychowanie na historiach starych legijnych kiboli są we wielu z nas i żadna pieprzona kamera nie jest w stanie tego zmienić. Pisałem to wiele razy – wróg (System, działacze) punktuje, ale nie oznacza to, że wygrywa. Bo liczą się nie bilansy oraz statystki, ale to co w naszych sercach i to jak czujemy się będąc fanatykami Legii. Jeśli chcemy – możemy żyć własnym życiem. Fakt… główna rozgrywka nie odbywa już w naszych świątyniach, a więc na stadionach…takie prawo „technicznego postępu”. Lecz zasada wilka to zasada wymijania niedogodności… Wilk nie odpuszcza tylko obchodzi zabezpieczenia i nadal jest groźny… Kibole to wilki… Po wielu latach przyjechał do nas kibicowski rywal zza granicy na jakimś tam poziomie – Spartak. Bilans jaki jest – wiadomo, ale Gruzini bądź Turcy co jak co - nie przyszliby sobie we wiadome miejsce… A więc nieco old schoolu, starówkowe wycieczki – „Europy” tu nie było… Co rozumiem przez „Europę”? Masy clownów, cwaniaczków napinaczy, którzy pijani drą mordy w barwach i nikt ich nie zaczepi. W Polsce za to jak ktoś ich zaatakuje to krzyczą, że „my nie firma” albo „policja”… Jak wynika z internetowych komentarzy pospartakowych – fani rywali wypowiadają się w tonie podziwiającym, zaznaczając iż w Warszawie było gorzej (a więc w naszym rozumowaniu lepiej :-) niż nie tylko w Europie Zachodniej, ale i np. w Kijowie… Sprawa jest prosta, to Polacy (w tym Legia Warszawa) cały czas nie dopuszczamy do tego by fani rywala „mieszali się” z gospodarzami pod stadionem…a tak dzieje się np. na derby Moskwy (!), nie mówiąc już o Europie Zachodniej. Polska to bez wątpienia jedną z najlepszych scen… Przed meczem ze Spartakiem pojedynczy gospodarze wyglądający na kumatych chodzili w otoczeniu trzech psów, fakt – przechodzili pod naszymi wejściami, ale na trzech Ruskich przypadło więcej psów, a konwojowani byli bluzgani przez przechodzących obok Legionistów. To nie to samo co wymieszani kibice… Chociaż nie twierdzę równocześnie, że każdy by odpowiednio zareagował… To co działo się wokół meczu ze Spartakiem, a to co dzieje się na Żylecie podczas meczów to dwie inne kwestie… No właśnie, jest druga strona medalu, również dla mnie smutna. Niestety najniższe ceny biletów powodują napływ masy clownów na Żyletę (szczególnie na górny sektor) i trzeba to otwarcie przyznać… Nie chcę obrażać tu nikogo kto wie o co chodzi w młynowych sprawach, ale przyznacie, że reszta – owszem – ma swoje miejsce na Ł3, ale niekoniecznie na naszej trybunie… Niewiadomo czemu podobna trybuna naprzeciwko Żylety jest droższa, a zazwyczaj świeci pustkami… Być może obniżenie cen spowodowałoby przeniesienie części piknikowców na drugą stronę…? Bo powiedzmy sobie szczerze – idea Żylety nie jest taka by przychodził niekumaty tata z niekumatym synem w sandałach i z kręconymi włoskami, szukali swojego miejsca (!), by jedząc hot doga „dopingowali w stylu amerykańskim”… Zresztą, czy napisałem coś nowego? S. przecież gadał z gniazda słynne słowa o tym, że niekoniecznie jest to trybuna dla jakichś pazi… Ja po prostu popieram te słowa i wiem, że jest wielu, którzy popierają, bo taki jest ton rozmów na podwórkach i w barach. Niektórzy mają skłonność do nadinterpretacji i powiedzą, że ktoś chce wprowadzać model „jedynego słusznego wyglądu kibola”, ale to nie prawda… Byle był to kibol, który zna prawdziwą interpretację słowa ultra, którą można odczytać chociażby z naszej flagi „Ultras School’s”. Tata w sandałach i z hot dogiem, anemiczny zamuł brzydzący się jakąkolwiek przemocą… No wybaczcie… Także w dzisiejszej sytuacji są plusy i minusy. Kto szuka tych plusów, na pewno je znajdzie – wystarczy samemu ruszyć dupę i poszukać starego dobrego kibolstwa. A powiem Wam, że namiastka prawdziwych klimatów w dzisiejszych czasach to nie mała satysfakcja… wszak nie chodzi o to by bawić się tylko wtedy gdy jest łatwo, ale by bawić się… do końca. Co do pikników na Żylecie… nie mam pojęcia jak to rozwiązać, nie jest moją rolą pisać tego typu pomysły. Mogę jedynie zaapelować by jak najwięcej niepokornych kiboli przychodziło na mecze! W ten sposób ci, których być nie powinno – zginą w tłumie… O co mi właściwie chodzi? O to by nie odpuszczać…”bo ITI”, „bo wszędzie kamery”, „bo multipleks”, „bo kiedyś to było lepiej” (łatwiej!)… Szukaj – a znajdziesz. Samemu można zorganizować sobie drugi obieg :-). Byle nie rzucał się za bardzo pod te kamery… I grunt w tym by przekaz o prawdziwych zasadach ruchu kibicowskiego docierał do młodzieży wychowanej na multipleksie… Grupy ultras robią co mogą, czego przejawem była m.in. oprawa „Nienawidzimy wszystkich” na wspomnianym meczu ze Spartakiem… Kulturalny Strona internetowa: www.drogalegionisty.fuckpc.com. tata w sandałach powinien wyczuć, że nie chodzi tu bynajmniej o zawodników rywala (chociaż jak Mail redakcji: drogalegionisty@gmail.com. wszystkich to wszystkich :-) i przenieść się spokojnie na inną trybunę… Redaktor naczelny: Ł. Żyleta jest miejscem, w którym potrzebujemy jak najwięcej wolności… Do wyrażania siebie. Mamy Przy numerze pomagali: K.PŻ, F., GP, Rafał, D.(EF), Hubson (FC Płońsk), J., prawo do wolności, piszę to tym bardziej, że partie Z., Gniew (AG), Stefan Mławska Wiara (North Mazowsze), P., Adrian, Mateusz, polityczne szaleją z ustawami na temat imprez Y, Redaktor naczelny zina „Supporters”, Kijus, Norbert, 2 x R., Krzysiek. masowych… Nie można już niemal nic, a pętla jest Wszystkich oraz tych, o których zapomniałem – pozdrawiam! zaciskana. Mam dużą nadzieję, że małą cegiełkę do zachowania starych dobrych klimatów dokładam poprzez ten zin. Życzę Wam wszystkim miłej lektury i zapraszam do dzielenia się opiniami drogą mailową.

Ł.

Strona

2

„DL” zine nr 2


LISTY I OPINIE / SPORT

LISTY I OPINIE O CZERWCOWYM DOKUMENCIE „KIBOL” „Szczerze dziwi mnie postawa wielu osób, które zachęcały do zakupu tygodnika „Gazeta Polska” gdzie ukazał się film dokumentalny pt. „Kibol”. Nie wiem jaki był nakład, ale każda sztuka jest ważna. Czy grupą docelową byli kibice i nacjonaliści, którzy temat znają doskonale z doświadczenia? Nie! Ten film powinna oglądnąć już przysłowiowa (z „DL”) Mariolka z żelazkiem, to my powinniśmy zachęcać te właśnie Mariolki, a nie nas samych do kupienia tego tygodnika. W naszym interesie leży dobre imie kibiców, jak i nacjonalistów dlatego też mam nadzieję, że każdy indywidualnie po zakupieniu "Gazety Polskiej" przyczyni się do promocji dokumentu wśród szarych mas”. K. PŻ PIOTR LISIEWICZ O „DRODZE LEGIONISTY” („GAZETA POLSKA” 20 LIPCA 2011)

LETNIE TRANSFERY LEGII WARSZAWA PRZYSZLI: Michał Żewłakow (wolny zawodnik): pierwszy transfer tego lata, od razu dość głośny. Liczymy na jego umiejętności, doświadczenie oraz charyzmę. Kumpel Boruca to możliwe, że ma jaja :-). Oby nie strzelał goli samobójczych jak w sparingach i nie skończył jak „powrót” w wykonaniu Mięciela i innych old boyów. Kosecki (ŁKS Łódź): powrót młodego napastnika, jak nie teraz to kiedy ma stać się gwiazdą polskiej Ekstraklasy? Oby strzelał… Ciekawy byłby duet z Kucharczykiem gdyby się zgrali i dawali Legii punkty. Na to liczę. Ljuboja (wolny zawodnik): przychodzi jako doświadczony napastnik, grający w niezłych klubach. A od takiego wymaga się wzięcia odpowiedzialności za strzelanie goli i tylko to się liczy przy tym transferze. Ohayon (wolny zawodnik): Cyrk związany z żydem trwał i trwał. Ohayon ostatecznie związał się z Legią rocznym kontraktem z możliwością przedłużenia o 2 lata. Wbrew temu co kilka dni wstecz mówił Jóźwiak… Nadążacie za newsami z tego klubu? Dodam, że Izraelczyk nie jest zgłoszony do Ligi Europejskiej, bo nie starczyło czasu. Kuciak (FC Vaslui): po licznych zawirowaniach i kłótniach z jego klubem – podpisał na początku sierpnia kontrakt na Łazienkowskiej. Co za tym idzie stał się konkurencją dla Wojtka Skaby. I po meczu ze Spartakiem w Moskwie ma niezłe, mimo wpuszczenia dwóch goli recenzje. Machnowskij (koniec wypożyczenia): bramkarz, który nie odegra żadnej roli w CWKS. Nie przeszedł testów na ukraińskiej wsi. ODESZLI: Cabral (koniec wypożyczenia): „pomocnik z Argentyny” – to rodziło nadzieję. I na nadziei się skończyło… Mieszka w kraju mafii, a w rozmowie z kibicami CWKS najbardziej obsrany. Argentyńska mafia jest przereklamowana, albo Legia od niej groźniejsza :-). Chinyama (koniec kontraktu): nareszcie! I tyle… Mezenga (koniec wypożyczenia, Crvena Zvezda): pozostawił po sobie piosenkę: „nie strzela bramek, dupa mu pęka”. A to wiele mówi. Ale jako, że w owej piosnce jest również wątek rasowy – pozostaje moim ulubionym kolorowym :-). Przynajmniej po coś się przydał. Ogbuke (koniec wypożyczenia): komu on był potrzebny… jeden z wielu, których nie zapamiętamy. Szałachowski (koniec kontraktu, ŁKS Łódź): szkoda chłopa. Dla mnie to taki biały Manu (a to oznacza, że mógłby być za murzyna)… teraz nowy gracz ŁKS wypowiedział się dla weszlo.com, miałem nie cytować rzeczy od nich, ale tutaj w pełni zgadzam się ze zdaniem Szałacha: „Ostatnie pół roku z trenerem Skorżą było kompletnym nieporozumieniem. Nawet, jak w jednym meczu zdobywałem bramkę, to w następnym siadałem na ławce. Skorży nie wspominam zbyt dobrze. W klubie mieli straszne parcie na obcokrajowców. Ściągali ich za naprawdę duże pieniądze i miały być to wielkie gwiazdy. Na początku sezonu każdemu, zwykłemu zawodnikowi, w tym mnie, ciężko było zdobyć zaufanie Skorży, bo on faworyzował obcokrajowców. Piłkarzom z zagranicy znacznie częściej i chętniej dawał szansę. To było z jego strony nie fair" – odrzucajac nawet wszelkie uprzedzenia do kogokolwiek, to jest po prostu fakt! Szałach potrafi dużo więcej od Cabrali, Mezeng i innych tego typu dziwaków, nawet jak wszedł, namieszał, strzelił – potem siadał na ławie! Dla mnie Sebastian zostanie jednym z najbardziej zmarnowanych talentów w Legii ostatniego czasu. Fakt – w dużej mierze przez kontuzje. Kelhar (Ankaragücü Ankara): oj dużo było z jego strony gadania, że zakochany jest w Legii i jej kibicach. Ale nie mieliśmy z niego żadnego pożytku. Idioci podpisali z nim 2,5 roczny kontrakt, który jednak został rozwiązany. To teraz Kelhar może mówić, że kocha Ankaragücü Ankara… cokolwiek to jest. Ł.

Strona

3

„DL” zine nr 2


PUBLICYSTYKA KIBOLSKA

PODJĘCIA WALKI NIE BĘDZIEMY ŻAŁOWAĆ! Patrząc wstecz na Kopenhagę (przy okazji odświeżenia wspomnień z tego wyjazdu), na resztę konfliktu z ITI i na fakt, iż udało się go wygrać – jestem pełen podziwu dla legijnej braci. I w dupie mam nieskromność i fakt, iż to właśnie mój ukochany klub. Naprawdę…co oni tu odpierdalali to koniec: Widelec, Kopenhaga, zakazy, kłamstwa, prowokacje, cenzura, inwigilacja… a mimo to przetrwaliśmy. Dżihad Legia powinien być przykładem dla tych, którzy dzisiaj wyłamują się z protestu przeciwko rządowi Tuska i dać im do myślenia. Można wszystko. Tylko trzeba być twardym, konsekwentnym i w pewnych kluczowych kwestiach bezkompromisowym! Nikt nie mówił, że będzie lekko i uwierzcie – przy Łazienkowskiej 3 nie było lecz daliśmy radę i dzisiaj wspominamy walkę z okupantem z pewnego rodzaju sentymentem. A w międzyczasie i potem było prawdziwe ultra: Bełchatów, Bydgoszcz itp. – a nie teatr i jaranie się ilością opraw na sezon. Jakiś czas po Kopenhadze, poznaję w specjalu (na Śląsk Wrocław) Legionistę, który po meczu w Danii siedział w tamtejszym więzieniu. Uśmiech od ucha do ucha, wesołe doświadczenia z tamtejszej celi (desery, play station, nieodebrana przez służby chusta White Patriots, wyszedł bogatszy w $ niż wszedł itd. :-), traktowanie odsiadki jak przygody i naturalnego przejawu poświęcenia dla Legii. Gdyby z działaczami szło się dogadać o bilety – kolo by nie siedział. Gdyby… Ale wspomnienia są pozytywne. Warto przetrwać mniejszy lub większy horror. Bo jest satysfakcja – byłem, widziałem, walczyłem – w końcu (Legia) wygrałem, nie ugiąłem się – w dupie was mam i bawie się dalej! Z ekipką, z którą jechałem na Broendby jesteśmy do dzisiaj zgodni – ciekawa, sympatyczna przygoda na kibicowskim froncie. Wracamy do tego chętnie i z uśmiechem. Wasza (ITI, rządu, policji..) nienawiść powoduje, że jesteśmy jeszcze silniejsi i bardziej doświadczeni. Parafrazując pewien stary utwór hip hopowy – Tusku, wykończyć nie uda ci się wszystkich dobrych graczy… A my cierpmy bracia, bo następnym pokoleniom nie będziemy musieli tłumaczyć co jest symbolem ultra spontanu i wygranej walki. Legia Warszawa! Bo Legii Warszawa w imię zasad chciało się podjąć rękawice z teoretycznie silniejszym. Dlatego też trudno już mi wyrazić w słowach czym jest dla mnie Legia…Czym powinna być i jest dla nas. Duma i Sława – to znane hasło chyba najlepiej to oddaje. Kiedy ruch ultras (w polskim, mylnym rozumieniu) kiełkował w kraju nad Wisłą – CWKS wyznaczał trendy: własna kolorowa gazeta z piszącymi tam kibolami, Wielka Flaga, pierwsza kartoniada itd… Teraz ciężko jest czymś zaskoczyć, ale w innym sensie pokazujemy klasę – pokazując, że z okupantem trzeba walczyć do końca! A już na bank dłużej niż się większości ekip w kraju wydaje. Rząd nie ustąpi tak łatwo – potrzebna jest współpraca. Potrzebne jest prawdziwe zrozumienie o co w tym wszystkim chodzi! A nasz przeciwnik to wyjątkowe szuje. Pamiętajmy – politycy, rządy, a szczególnie ci liżący dupę „Europie” (a więc tak naprawdę antyeuropejskiej UE) to hipokryci, przed którymi honor nie powinien pozwolić nam się uginać i ugrzeczniać. Dobitny jest przykład Serbi i tamtejszych ultras. Jak w relacji z Bałkańskiej Przygody’ 2011 napisał w TMK+ J.: „Serbski rząd stara się zbliżyć do Europy zachodniej i wszelkiej maści "ekstremiści" tacy jak radykalni prawicowi fanatycy, są już niemile widziani. Kibice byli potrzebni tylko wtedy, gdy w wojnie z Chorwatami trzeba było przelewać krew za Serbię". Otóż to – taka jest prawda o walce z „niepoprawnością” i „niegrzecznością”. A potem przychodzi czas gdy kraj potrzebuje właśnie takich ludzi i znowu jest „o jeju”… Ale o czym my mówimy bracia skoro „w pogoni za Europą” „serbskie” władze zapomniały o swoich rodakach w okupowanym dziś Kosovie i pomoc dla tamtejszych Serbów organizują fanatycy Crvenej Zvezdy?! Donald dla „Europy” też zrobi wszystko… Dżihad trwa. Ł.

HARD BASS ZGODNY Z DUCHEM ULTRA W rytmie coraz popularniejszego hard bassa ruszyły nowe rozgrywki ligowe :-). Pozostając przy tym „tańcu”, o którym artykuł napisała nawet „Gazeta Polska” (136 tysięcy nakładu to dziś nie mało…) z 20 lipca, to - spokojnie panowie z tym sceptycyzmem. Owszem – nie musimy przecież niczego powielać na siłę (chociaż uwierzcie – gdy jeszcze Jaga nie hard bassowała – na spotkaniach warszawskich legijnych nacjonalistów miały miejsce pierwsze skromne hard bassy :-). Ale na zjawisko hard bassu należy patrzeć nieco inaczej. Moje optymistyczne podejście jest po pierwsze związane z antylewackim (chociaż bez wyraźnych znaków zewnętrznych :-) przesłaniem tej zabawy. Po drugie: z integracją lokalnych ekipek w Polsce. Po trzecie: z zaszczepianiem takiego pozytywnego wariactwa w małolatach. Po czwarte: w czasie kiedy Donald Tusk i jego ludzie chcą wszystkiego zabronić, młodzież wychodzi na ulice i gra -ludziom zombie- na nosach. Po piąte: sprawa samego ruchu ultras. Tu rozwińmy. Przez jakiś czas szedł on w stronę zachodnioniemiecką, co mnie osobiście napawa obrzydzeniem. A tu znowu kibole zakładają kominiarki, biegają po miastach i sieją (pozytywny acz nieco wariacki) zamęt. Conajmniej pięć powodów, dla których hard bass to zdrowy głos młodzieży z naszej części Europy… Ten styl, który pokazał m.in. ŁKS na fecie z okazji awansu do Ekstraklasy to prawdziwy styl ultra (a nie np. Wisła – byle grzecznie, te ich Mistrzostwo Polski było tak bezbarwne, że nie wiem czy by mnie coś takiego cieszyło w przypadku CWKS – my mieliśmy chociaż słynną murawę w Bydgoszczy i poczułem dzięki temu ten Puchar :-). Życzyłoby się aby prawdziwy styl ultra miał miejsce w jak największej ilości miast, bo tylko wtedy nasza scena będzie na poziomie. Tylko wtedy jest prawdziwa i zgodna z duchem ultra. Tylko wtedy rywalizacja ma sens gdy wiesz, że po drugiej stronie płotu siedzą także kolesie ze spontanem w sercu – tacy, po których nie wiadomo czego się spodziewać. Kiedy kibicowska brać robi się przewidywalna, coś ginie… To, że Lech wybiegł w Bydgoszczy to oznaka tego, iż w sumie nie miał wyboru – po murawie hasali Legioniści, a więc teatr jaki do końca rzutów karnych tworzyli – musiał się w końcu skończyć, bo całkowita pasywność byłaby kompromitacją. A tak to uratowali moim zdaniem część twarzy, mimo iż nic się wielkiego nie stało, a już na bank nie tyle by przez dwa miesiące bębniły o tym wszelkie media. Hard bassy to namiastka takiej dzikości, którą być może ludzie przeniosą na współczesne trybuny. Albo inaczej – dzięki której (oczywiście nie tylko, a też) nie zapomnimy, iż jesteśmy wariatami, a nie publiką teatralną :-). Także wyrzuć to z siebie bracie i w czasach systemowego uścisku nie tłum w sobie emocji. Ł.

TO CO POTRAFISZ – DAJ SWOJEMU KLUBOWI …Barwy w górze, głośny śpiew. Rytmiczne klaskanie tysięcy rąk. Emocja, spontan. Adrenalina. Eksplozja szczęścia po strzelonej bramce, jęk zawodu i tradycyjne „kuuurwaaaa!!!”, gdy coś nie wyjdzie. Dla wielu z nas zwyczajna rzecz, towarzysząca każdemu spektaklowi pt piłka nożna. Głośny gwizd, ewentualnie bluzg gdy główny odgwiżdże nie tak, jakbyśmy chcieli. 90 minut tylko dla nas, wariatów, dla których futbol, to coś więcej niż tylko mecz piłkarski. Ile uczucia, emocji, czasem zawodu, czasem dumy z odniesionego zwycięstwa swojej drużyny. Ile wkładanego serca, by zedrzeć mordę ku chwale swojej drużyny i swoich Barw. Dla niektórych sens życia, dla innych chwilowa rozrywka… Gwizdek kończący spotkanie, tłum wylewa się ze stadionu na ulicę. Dla jednych nic się nie zmienia, inni wracają do normalnego, zwyczajnego życia. No właśnie… Bycie kibicem nie oznacza, że szalik zakładasz tylko w dniu meczu. Nie jesteś nim tylko na czas piłkarskiego pojedynku. Jeśli chcesz przychodzić na mecze, bo akurat lokalna drużyna jest „na fali”, nie przychodź w ogóle.

Strona

4

„DL” zine nr 2


PUBLICYSTYKA KIBOLSKA Jeśli interesujesz się tylko super gwiazdami, znajdź sobie jakiś bogaty zagraniczny klub i jemu przelewaj swoje uwielbienie. Jeśli oczekujesz wielkich spektakli i najwyższego poziomu piłkarskiego, skup się na rozgrywkach Ligi (najbogatszych) Mistrzów. Bo w naszej lidze tego nie znajdziesz. Jeśli jesteś typem gościa, który „ma ich w dupie”, bo przegrali dwa mecze z rzędu, nie przychodź na trybuny. Nie przychodź, bo nie wiesz nic o wierności. Kibicem jest się cały czas, nie tylko w dniu meczu. 7 dni w tygodniu, 24 h/ dobę. W każdej chwili jesteś związany ze swoim Klubem i nie mówię tu o piłkarzach, ani o innych pracownikach. Klub, to przede wszystkim ludzie z trybun, którzy niezmiennie od lat wspierają swoje Barwy na wszelki możliwy sposób. Oni byli tutaj, są teraz i będą dalej, niezależnie od wyników i poziomu ligi, w której będzie grać jedenastka. Jeśli tego nie rozumiesz, to znaczy że nie jesteś prawdziwym kibicem. Każdy z nas powinien dać coś od siebie. Odrobinę poświęcenia, wysiłku aby to, co jest dla nas ważne, stało się ważne dla innych. Każdy z nas posiada jakieś predyspozycje, umiejętności dzięki którym może rozsławiać nasz Klub. Jeżeli masz zdolności organizacyjne, zajmij się ogarnięciem jakiejś imprezy, czy to dla dzieciaków z lokalnej szkoły, czy z domów dziecka. Ważne, aby ludzie dookoła dostrzegli, że kibole to nie tylko stereotyp – wyświechtany i dziurawy jak sito, obleczony w kłamstwa mediów. Jeśli masz talent do malowania – ozdabiaj brudne, szare miejsca wrzutami w Barwach naszego Klubu. Im bardziej dopracowane – tym lepiej. Niech ludzie widzą, że fanatyzm piłkarski to również artyzm. Jeśli jarają Cię klimaty ultras i wiesz, że mógłbyś pomóc przy tworzeniu opraw, spróbuj nawiązać kontakt z odpowiedzialną za to grupą. Jeśli jesteś wysportowany, ćwicz na sali treningowej, wylewaj pot, bo być może Twój wysiłek kiedyś będzie potrzebny w obronie naszych Barw. Jeśli czujesz, że słowem pisanym możesz się przeciwstawić medialnym kłamstwom, pisz felietony i staraj się je publikować. Im więcej ludzi je przeczyta, tym więcej pozna prawdę. Możliwości jest wiele, wszystko zależy od indywidualnych predyspozycji. Jeśli myślisz, że nie masz talentów, w żadnej z opisanych kwestii i nie wiesz jak mógłbyś pomóc ukochanej drużynie, skup się na głośnym dopingu. To każdy potrafi, wystarczy chcieć. I nie siedź na dupie, bo wszyscy wokół też siedzą. Wstań i na stojąco śpiewaj najgłośniej jak potrafisz. Gwarantuję, że tylko kwestią czasu będzie, gdy inni pójdą w Twoje ślady. Nie od święta, a na co dzień. Non stop, zawsze za Barwami. Szacunek zdobywa się poprzez wierność. Nie odwracaj się od swoich w chwili ich słabości, a kiedyś ktoś nie odwróci się od Ciebie. „…Nawet w ogień, zawsze za Barwami…” Z.

TRYBUNY ZAWSZE BYŁY POLITYCZNE Pamiętam doskonale swoją młodość i okres dojrzewania, kiedy to zaczęła się kształtować moja świadomość polityczna, oraz ogólne spojrzenie na rzeczywistość. Na podstawie własnych obserwacji otaczającej rzeczywistości wyciągnąłem wnioski, z czym młody chłopak powinien się identyfikować, a co z codziennych spraw powinien krytykować. W czasach świeżo po „upadku” komunizmu polska rzeczywistość prezentowała się w nieciekawych perspektywach. Głęboko osadzona post-socjalistyczna mentalność ludzi, przez długie lata wyryta w głowach wielu, zwłaszcza starszych obywateli spośród tych których znałem, przy jednoczesnym agresywnym kapitalizmie, dającym szanse tylko wybranym, sprawiała, że młody chłopak jakim wtedy byłem zaczął się buntować przeciwko obrazom znanym z codziennego życia. Jakoś nie potrafiłem zrozumieć, jak ktoś kto doświadczył tyle zła ze strony komunizmu, mając w pamięci Katyń, stan wojenny, ZOMO, Zbigniewa Godlewskiego i innych, bezimiennych, skatowanych w więziennych celach przez czerwonych oprawców, może oddawać głos na partię polityczną jednoznacznie opowiadająca się za socjalistycznym pseudo-dobrobytem. Komunizm się nie sprawdził, a żniwo które pochłonęło wiele istnień Polaków o patriotycznych przekonaniach, było dla mnie piętnem nie do zniesienia. Jak pomyślę, ile Polska mogłaby osiągnąć, gdyby nie „opieka” ZSRR, serce mi pęka z żalu. Narzucona na siłę sowiecka agresja, represje w stosunku do polskich Patriotów, cenzura, jebane kartki żywnościowe, zmuszające społeczeństwo do kombinowania aby przeżyć kolejny miesiąc. Do tego pustki na sklepowych półkach i walka z wszelkimi objawami patriotyzmu w sercach Polaków. Wszystko to sprawiło, że znienawidziłem tamten system „jedynej słusznej władzy” z całego serca i do dziś nic się w tej kwestii nie zmieniło. Wkurwia mnie strasznie, gdy słyszę z ust spotykanych ludzi, że „kiedyś to lepiej się żyło”, bo każdy np. miał pracę. Owszem, ale oprócz pracy mieliśmy jeszcze te wszystkie rzeczy, które opisałem powyżej – w gratisie od przyjaciół moskali. SB, NKWD, UB, ZOMO…Mało? No to dalej – Katyń, krwawe pacyfikacje strajków, stan wojenny, cenzura, godzina policyjna, konfidenctwo, czołgi na ulicach, strzały do robotników… Jeśli komuś się wydaje, że można o tym wszystkim zapomnieć, to jest w wielkim błędzie. I żadne piękne hasła i slogany nie przykryją tych lat i wydarzeń, spływających polską krwią… Wszystko to sprawiło, że moja świadomość polityczna jednoznacznie ukierunkowała mnie w stronę patriotyzmu i w tej kwestii również nic się nie zmieniło do dziś. Bardzo modne ostatnio stało się hasełko, że stadiony piłkarskie to nie miejsce na politykę – oczywistym jest, że cała ta heca z cenzurowaniem transparentów i kibicowskich flag ma wiele wspólnego ze zbliżającym się komercyjnym „Euro 2012”. Ktoś bardzo chce pięknie wypaść i pokazać się jak na „Europę” przystało. Jest jednak jeden szkopuł w tym wszystkim – polskie stadiony ZAWSZE były polityczne. W czasach komuny kibice byli motorem napędowym wielu zdarzeń na ulicach miast, opór wobec znienawidzonego ZOMO, oraz ustroju politycznego, który niszczył Polskę na wszelkie możliwe sposoby. Gdańsk, Warszawa, Wrocław i wiele innych miast dawały jasno znać, po której stronie politycznej barykady się opowiadają. Okrzyki „już niedługo zamiast liści będą wisieć komuniści”, napisy na murach, wielokrotne przejawy patriotyzmu na trybunach – wszystko to jasno wskazuje, że polscy kibice NIE CHCĄ być tylko obserwatorami przeciętnego poziomu widowisk sportowych. Trybuny naszych stadionów, to ostatnie niezależne miejsca, gdzie ludzie w dalszym ciągu pragną opowiedzieć się przeciwko tym rzeczom, które niekoniecznie w rządach polityków im się podobają. Choć niestety siłą narzucana cenzura ma za zadanie uciszyć tych niepokornych. Represje w stosunku do fanów za głośne wyrażanie zdania niewiele ma wspólnego z demokracją, którą czołowi politycy w naszym kraju tak się szczycą. Dzisiejsze trybuny jednoznacznie opowiedziały się przeciwko przedstawianiu środowisk piłkarskich, jako głównego problemu polskiego społeczeństwa; jest wiele innych, poważniejszych spraw, którymi powinien zająć się rząd, zamiast zamiatać niewygodną tematykę pod dywan i robić z „kiboli” główny powód do zmartwień dla polskiego społeczeństwa. I wbrew temu, co próbują wmówić społeczeństwu media, piłkarscy kibice to nie bezrozumna masa ogarnięta rządzą zniszczenia, tylko świadomi politycznie obywatele, równorzędni z innymi zwykłymi ludźmi i tak jak pozostali obywatele mają swoje zdanie, oraz swój światopogląd, którego nikt nie powinien im zabraniać. STOP CENZURZE NA STADIONACH !!! PIŁKA NOŻNA DLA KIBICÓW !!! Z.

KIBOL – NIE PATOLOG! Wielu kibiców to ludzie zaradni życiowo, co jest często wynikiem naturalnej dla nas otwartości. Poprzez ciągły kontakt z ludźmi, towarzyszącą nam adrenalinę – inne sytuacje życiowe ją wywołujące, przyjmujemy delikatniej niż osoba zamknięta na co dzień w 4 ścianach. Potrafimy się komunikować, działać w stresie, nie uciekać od problemów tylko je rozwiązywać i rozwijać się. Mimo wszystko i tak w autobusie jakaś baba pokaże Was palcem i powie do koleżanki „zobacz jak on wygląda, łysa głowa, drechy…pewnie jest zerem”… Stereotyp, małe pojęcie… Mała wyobraźnia ludzi, która jest wynikiem zamykania się w mass mediach proponujących to co lekkie i przyjemne. Inteligentna osoba w dresach wykracza poza wyobrażenie Grażyny… Ale to tylko opakowanie, w środku kibol jest jednym z najwartościowszych obywateli. Naiwność człowieka zmniejsza się wraz z jego dojrzewaniem. Po kolei odchodzą w niepamięć wszystkie wyidealizowane, wymarzone stany życiowe. Okazują się mrzonką. Jest tak z kobietami, pracą czy po prostu całą egzystencją. Wiadomo – życie weryfikuje nasze o nim wyobrażenia, kształtuje się świadomość, doświadczenie jest każdego dnia większe. „Zobaczysz błysk w jej oczach, pokaże dekold – nie będziesz spał po nocach. W sekundę… czule szepnie, że kocha – o połowę majątku upomni się jej adwokat”…jak rymował Parias. Powszechność… Mało jest na tym świecie rzeczy godnych całkowitego poświęcenia, dających tyle radości co futbol, sport i jakiegoś typu aktywność na ulicy… To co proponuje świat oficjalny jest nie do przyjęcia i tak skurwiałe, że opierając swoje nastroje o kwestie przyziemne typu praca, „kariera” (jak nasza Grażynka) można się szybko wpędzić w depresję. „Musisz swoje życie kochać”… jak rymował D37, ale i musimy trzymać się zasad gdyż jakaś karierowiczka też pewnie kocha kasę, karierę i firmowe bankieciki (a więc swoje życie…), a że przy tym żyje na -drugim biegunie- od matki natury, nie szanuje prawdziwych wartości, to już inna kwestia… Ona tego drugiego dna, bogactwa duchowego po prostu nie dostrzega… Widzi tylko te dresy i łysą głowę.

Strona

5

„DL” zine nr 2


PUBLICYSTYKA KIBOLSKA Czerpanie radości z rzeczy niematerialnych da Wam pewnego rodzaju nieśmiertelność, „nawet śmierć strawić Cię nie zdoła” kiedy masz punkt zaczepienia i coś co zawsze na Ciebie czeka i równocześnie to uwielbiasz. Niektórzy na przykład się nudzą – ja nie znam tego słowa… Jak nie mecz, trening czy spędzanie czasu z kobietą/ kolegami to otwieram Worda i ogarniam teksty na strony internetowe. To z kolei związane jest z byciem na bieżąco, a więc przeglądaniem mediów wielu rodzajów itp. Zawsze jest co robić… I wiem na pewno, że ktoś z zupełnie innymi pasjami niż piszący ten tekst ma podobnie – niemal żadna (bo nigdy nie mów nigdy…) sytuacja nie jest w stanie załamać... Bo będzie lepiej, jest co robić, co kontynuować… Coś czeka. Życie ma sens. My nie musimy wić się po łóżku do 15:00, oglądając z nudów TVN i ich „rozrywkę” dla mas… My działamy, rozwijamy się… Naprawdę to co robimy jest warte wierności, bo w życiu jest różnie… Jeśli kibicujesz jakiejś drużynie, uprawiasz jakiś sport, masz jakąś kapelę czy inny skład – trzymaj się tego, bo to jest prócz kilku wyjątków zależne od Ciebie… Waląca rogi kobieta, cięcia w firmie, brak kasy… Gdy coś takiego spotyka człowieka bez pasji to dramat jest bliski… Pozostając przy kwestii postrzegania nas i stereotypów… Niestety złą opinię robią nam patolodzy, którzy gadają głupoty do ludzi starszych w autobusach albo całe ich kibicowanie polega na jak najgłośniejszym „kurwa” podczas pijanej podróży na mecz (najczęściej u siebie). A gdzie ta mniej wygodna strona kibicowania, trochę poświęcenia? Zarwania nocy… czy to z puszką w ręku czy też z ręką owiniętą bandażem… Gałęzi aktywności kibicowskiej jest wiele. Etap podniecenia autobusowym śpiewem sądziłem, że powinien minąć w okresie dojrzewania… Dla niektórych niestety czas się zatrzymuje. Z takimi ludźmi jesteśmy utożsamiani, a tą drugą stronę kibolskiej braci dostrzega niewielu. Co nie znaczy, że nikt… Nie tak dawno docenił fanatyków Legii gen. Zbigniew Ścibor- Rylski podczas obchodów Powstania Warszawskiego… I myślę, że zastrzyk dumy jaki wszczepił w legijne serce podczas tych kilku minut starczy na lata Grażynkowo TVNowskiej propagandy… Przetrwamy kiedy sami na to –na satysfakcję- zapracujemy… Ł.

ZAGŁĘBIE 1906 SOSNOWIEC – POCZĄTEK… W ostatnim czasie u naszych przyjaciół z Sosnowca nastąpiły spore zmiany zarówno pod względem kibicowskim jak i piłkarskim. Jak pewnie większość z Was wie od tego sezonu zaczęła funkcjonować zupełnie nowa drużyna, czysto kibicowska inicjatywa, czyli Zagłębie 1906 Sosnowiec. Podobne drużyny założone przez kibiców powstały także w Łęcznej (zmiana nazwy pierwotnej drużyny na „Bogdanka”) oraz w Wodzisławiu gdzie Odra upadła i kibice tworzą ją na nowo od C-klasy. Drużyna z Sosnowca jest o tyle kontrowersyjna, że powstała mimo gry w II lidze zachodniej Zagłębia Sosnowiec. Dlaczego mimo to kibice zdecydowali się założyć ten klub? Czy to w rozmowach z bardziej zaangażowanymi osobami czy choćby w internecie można znaleźć bardzo proste wyjaśnienie. Jest to całkowity marazm jaki panuje w ZS, brak perspektyw na rozwój, brak pomysłu i być może przede wszystkim jakiegokolwiek porozumienia zarządu z kibicami. Inicjatywy fanów były ignorowane lub blokowane. Choć klub dostawał od miasta pieniądze to nie dawały one żadnego efektu prócz wegetacji w trzeciej lidze. Zagłębiacy doszli do wnioski, że nie ma szans aby z tym zarządem/ działaczami Zagłębie spotkało coś dobrego, a najlepszym rozwiązaniem jakie znaleźli było powstanie zupełnie nowej drużyny z jasnymi celami, pomysłami i z ludźmi którym najbardziej zależy na Zagłębiu Sosnowiec – kibicami. Trudno się jednak dziwić odczuciom wielu sosnowiczan, którzy mają naprawdę różne podejście do tej inicjatywy. Są na pewno tacy, którzy nie zamierzają chodzić na Z1906S, słyszałem od znajomego, że on to już nie będzie chodził nigdzie (choć to raczej forma żartu), niektórzy oglądają piłkarzy obu klubów, a część kibiców uczęszcza tylko na mecze odbywające się na Zagórzu. Na pewno ciekawe jest odczucie pewnej sosnowiczanki po meczu z ROW’em Rybnik, gdzie kibice gości śpiewali o prawdziwym Zagłębiu tylko w B-klasie. Opowiadała mi, że czuła się trochę jak zdrajca siedząc na Ludowym gdy część widowni próbowała dopingować. Życie jednak szybko zweryfikowało tą sytuację, bo z każdym meczem Stadion Ludowy coraz bardziej świeci pustkami, a próby dopingu są coraz rzadsze i gorsze. Na pewno wpływ na to ma postawa piłkarzy, którzy zdążyli już przegrać w lidze 4 mecze z rzędu. Mi osobiście trudno jest się z tego cieszyć i żal trochę perspektywy kilku lat bez spotkania na obiekcie, który tak lubię. Za to naprawdę napawać może optymizmem start Zagłębia 1906 Sosnowiec i wcale nie chodzi mi o bardzo dobry piłkarsko początek! Fakt jest jeden, główna ekipa Zagłębia dopinguje nową drużynę i tylko tam wywieszane są flagi i organizowane wyjazdy. Po zapewne wielu formalnościach niezbędnych do stworzenia nowej drużyny odbył się nabór, gdzie mógł zgłosić się każdy kto czuł się na siłach. Potem były pierwsze sparingi no i pierwszy oficjalny mecz w Pucharze Polski ze Źródłem Kromołów, wygrany. Już na zdjęciach wyglądało to bardzo obiecująco, więc pierwszego meczu w lidze nie mogłem ominąć. W niedzielę 28 sierpnia 2011 o godz. 17:00, Zagłębie 1906 Sosnowiec podejmowało u siebie Górę Siewierską. Ze znajomymi spotkaliśmy się pod stadionem, tam nieduża kolejka do wejścia. Bilet –cegiełka to koszt tylko 2 zł, można oczywiście zapłacić więcej wspomagając w ten sposób drużynę. Na miejscu bardzo przyjemna atmosfera, co warto podkreślić bardzo dużo małych dzieci, dla których był przygotowany dmuchany zamek do zabawy (był też na innych spotkaniach). Obiekt wypełniony – pozwolenie na udział niespełna tysiąca osób w całej imprezie. Można było znaleźć stoisko z gadżetami Zagłębia, vlepkami, był też grill i możliwość kupienia czegoś do picia. Z jednej strony czuć atmosferę lekkiego pikniku, festynu, zwłaszcza przy tak ładnej pogodzie. Co jest w tym wypadku na duży plus, bo powinno to zachęcić mieszkańców Sosnowca do spędzania niedziel na stadionie na Zagórzu, a duża ilość bawiących się dzieci będzie kiedyś przecież stanowić o sile kibicowskiej Zagłębia. Z drugiej jednak strony widać, że ekipa nie odpuszcza meczów Z1906S, w doping młyn angażuje się na 100% i mimo, że nie ma przeciwnika wokalnego to każdy zdaje sobie sprawę, że w ten sposób musi pomóc piłkarzom w zdobywaniu kolejnych punktów. Czyli atmosferę można podsumować bardzo pozytywnie, z jednej strony jest sympatycznie, a z drugiej kibicowski klimat jest na trybunie obecny. Na meczu z Górą była przygotowana oprawa, transparent w barwach i z hasłem „SŁUSZNOŚC IDEI ZALEŻY OD JAKOŚCI A NIE ILOŚCI JEJ WYZNAWCÓW” oraz flagowisko, które zajęło dosłownie całą trybunę. Doping był naprawdę niezły, a piłkarze strzelili 3 bramki więcej od przeciwników, choć poziom piłkarski jak to w B-klasie. Idealnie i z humorem pokazuje to dialog piłkarza Góry z sędzią: „- Ty umiesz sędziować!? – Gdybym ja umiał sędziować a Ty grać to byśmy się tu dziś nie spotkali.” :-). Na pewno woli walki im odmówić nie można co było aż nadto widoczne. Być może to tylko wrażenie, bo stadion mniejszy i w ogóle bliżej do zawodników, ale jeżdżąc za Legią nie słyszałem nigdy, żeby tak głośno krzyknęli w naszą stronę jak piłkarze Zagłębia odpowiadając „kto wygrał mecz”. Czuć, że Ci wszyscy ludzie się tam po prostu dobrze znają, że coś ich łączy, kibiców, piłkarzy, sztab i dzieciaki podające piłki i zbierające serpentyny. Inauguracja ligi była bardzo udana, wygrana 4:1, dobry doping, fajna oprawa, dużo ludzi, wszystko super. Dlatego byłem strasznie ciekaw jak wypadnie mecz w środę 31.08.2011, zaległy, z Górnikiem Sosnowiec. Ciśnienie oczywiście było niesamowite, w końcu to derby, a one się rządzą swoimi prawami heheh. Jadąc autobusem było widać kolejkę do wejścia i od razu pomyślałem „jest nieźle”. Nasz skład jest ten sam plus jeszcze 2 osoby nie za bardzo związane z kibicowaniem, które jak je przekonywałem na pewno nie spędzą nigdzie lepiej tego po południa niż oglądając ze mną mecz o mistrzostwo B-klasy :-). Najważniejsze, że nikt nie żałował, kibiców trochę mniej, ale też dużo dłużej ludzie się na stadion schodzili – środek tygodnia. Tym razem bez oprawy za to z naprawdę dobrym dopingiem i moją ulubioną flagą czyli dużą, białą „Zagłębie Sosnowiec”. Trochę zaczynaliśmy się martwić, bo do przerwy było bez bramek, a 3 dni wcześniej było już ze 3:0 dla nas. Po kupieniu sporej ilość vlepek o naszej ulubionej gazecie zwanej wybiórczą udaliśmy się do młyna no i jasne jest, że to właśnie zaważyło na losach meczu, bo Zagłębie szybko strzeliło 2 bramki i zdobyło 3 punkty. Po meczu udaliśmy się do znajomej, gdzie oprócz wygranej były jeszcze inne powody do świętowania, choć może niekoniecznie kibicowsko - piłkarskie. Sezon ruszył, początek jak najbardziej udany, wygrana w PP, 2 wygrane w lidze no i przede wszystkim pełny stadion. Całe przedsięwzięcie wystartowało bardzo dobrze i oby było coraz lepiej. Mimo wielu zmian jest to to samo Zagłębie Sosnowiec, które znamy, z tymi samymi ludźmi i tym samym klimatem, a że piłkarze muszą biegać teraz po nierównym boisku? Trudno. Jeśli ktoś się jeszcze zastanawia czy warto się pofatygować na B-klasę to odpowiedź jest jedna: tak! Warto wspierać naszych braci z Sosnowca w tej inicjatywie to raz, a dwa na Zagórzu jest po prostu bardzo dobrze. Powodzenia! Za rok koniecznie awans. Nasza B-klasa jest lepsza niż Ekstraklasa! Kijus - Legia

Strona

6

„DL” zine nr 2


WYWIAD

„(…) Nadal uczę się jak to wszystko składać (…)” WYWIAD – „SUPPORTERS ZINE” W sierpniu 2011 światło dzienne ujrzał drugi numer zina kibicowskiego „Supporters”. Ma on aż 192 strony i kosztuje tylko 15 zł, a znajdziemy tam naprawdę masę informacji z całego sezonu 2010/2011. Ekipy piłkarskie – te bardziej i mniej znane, różne ligi, trochę zagranicy, fanatycy speedwaya… Siłą zina jest na pewno ładne wydanie, a także ogrom infa! Minusy też ma, ale o nich postanowiłem porozmawiać z samym redaktorem naczelnym i przedstawić Wam w formie rozmowy-wywiadu! Życzymy miłej lektury i zachęcamy do wspierania polskiej prasy kibicowskiej. A nawet nie tylko do wspierania, ale i jej tworzenia! Ł. Ł – „DL”: Na początek przedstaw swojego zina czytelnikom. Ile wyszło numerów? Kiedy ukazał się ostatni? Ile miały stron? Redaktor Naczelny: Dotychczas ukazały się dwa numery. Pierwszy numer to podsumowanie sezonu 2009/2010. Drugi numer to zaś podsumowanie sezonu 2010/2011 na aż 192 stronach (w tym 1, 5 strony reklam). Ostatni numer światło dzienne ujrzał na początku sierpnia tego roku. Oba numery to same relacje i opisy z trybun. W nr 3 więcej będzie miejsca do zagospodarowania, a mniej materiału statystycznego, a więc i jakieś ciekawe publikacje na pewno się tam znajdą… Ł: Jaka jest forma sprzedaży zina? Gdzie można go kupić i za jaką kasę? Czy istnieje sztywny nakład? RN: Sprzedaż głównie po forach. Sporo pomagają chłopaki, którzy ślą relacje. Gdzie kupić? Przy nr 2 podałem numer konta oraz adres mailowy, każdy, kto przelał kasę (poza allegro) pismo dostał, zero reklamacji, że kogoś oszukano itd. Jednak większość ludzi nabywa go na allegro. Cena? Nr 1 dużo mniejszy więc kosztował 12 zł. Nr 2 był praktycznie 2 razy większy więc i cena lekko podskoczyła do „niebotycznych” 15zł. Chcę w kolejnych numerach pozostać przy stałej formie oraz liczbie stron – co by pozostawiło stałą cenę. Nakład? Pierwszy numer to dość eksperymentalny numer i troszkę przeszarżowałem, więc nr 2 poszedł w mniejszym nakładzie. Pierwszy rzut to 100 sztuk, drugi to dodrukowane 50. Sporo zależy od wewnętrznego budżetu... Ł: „Supporters” składa się z relacji z meczów wielu ekip. W jaki sposób pozyskujesz relacje? Czy tak jak w starych zinkach masz korespondentów czy też kopiujesz info z internetu? Czy jest jakaś statystyka opisowa, która napisana jest specjalnie do Twojego zina czy to może zbiór danych z sieci? RN: Wszystkie relacje ślą ludzie, z którymi na bieżąco koresponduję. Czasem zdarzy się, że ktoś zarobiony i zabiegany poprosi o skompletowanie jego relacji z jakiegoś forum lub stronki. Ja kopiuje - on poprawia, ewentualnie coś dopisuje. Bardzo wiele relacji chłopaki piszą na potrzeby magazynu, ale są i takie, które znajdziemy w sieci, nie wszyscy potrafią napisać długą relację albo ciężko coś dopisać ponad to, co mamy już w oficjalnej relacji. Ł: Spytam wprost, nie sądzisz, że nieco zmarnowałeś potencjał? Chyba jedyny zin ogólnopolski, bardzo ładnie wydany – a treść wrzucona jak popadnie? Bez dat, bez równych odstępów, bez przejrzystości? Moim zdaniem graficznie „Supportersa” można by kilkukrotnie poprawić i wcale nie chodzi mi o „równanie do TMK” tylko o równanie do najlepszych zinów z lat 90tych… RN: Hmm ja to ogarniam prawie sam i nadal uczę się jak to wszystko składać. Numer 1 miał swoje plusy, miał minusy - nr 2 tak samo. Staram się błędy poprawiać, ale czasem wychodzi odwrotnie... W nr 2 starałem się powrzucać to ligami, a wyszedł misz masz. Kilka pomysłów na usprawnienie wprawdzie jest… zobaczymy, co z tego wyjdzie.. Co do grafiki to składaki i galerię ogarniają graficy i dla nich to też nowość. Jak zobaczyliśmy efekt też nie byliśmy z niego zadowoleni. Teraz będzie kolor, mamy za sobą kolejny numer - wiemy, co poprawić. Nie chcę się też non stop usprawiedliwiać, że to tylko 2 numery, ale np. koleżka z „Ultry” (stary dobry zin ze Śląska) stwierdził, że na dobre ogarnął te kwestie dopiero przy numerach 3-4. Zobaczymy więc, co będzie dalej z „Supportersem”. Ł: Oczywiście życzę powodzenia w ogarnianiu… A, co do tego, że „Ultra” to stary zin – zależy dla kogo… Dla mnie stary zin to „Ultrasi”, „Ultras Fan’s”… lata 90te…Jako dzieciak sięgałem po te klasyki. Nie tylko dlatego, że były ładne tylko dlatego, że widać było spory wkład autora. Moim zdaniem, jeśli nawet masz statystyki opisowe – powinieneś ingerować graficznie i podzielić to jakoś. No, ale poczekam cierpliwie na nowy numer :-). Żeby nie było tak negatywnie… czuje się dobrze, kiedy mogę wziąć do ręki zinka i go poczytać także fajnie, że Ci się chce. Jakie masz pomysły jeśli chodzi o treść na kolejny numer? RN: Wiadomo, że „Ultra” to nie najnowszy zin, ale od niego zaczynałem przygodę z kolekcjonowaniem magazynów i korespondencją, i jakiś taki sentyment pozostał. Ja jak na kolekcjonerkę niedługo siedzę w tym… Wynika to głównie z bardzo ograniczonej dostępności... Zgodzę się, że niewiele jest mojej widocznej ingerencji w magazyn, ale wynika to z tego, że jak wspomniałem nadal szkolę się w sprawach graficznych, a miejsca na publicystykę na razie nie było... Mogę tylko zapewnić, że praca nad zinem nie polega na „kopiuj” „wklej”. Czasem poprawienie kilku stron relacji zajmuje i po 2-3 godziny, do tego czasem samemu trzeba usiąść do grafik i poukładać na stronie, powiększyć, pomniejszyć. Nie wspomnę o pościgu za niektórymi w sprawie przesłania relacji czy fotek. Na nr 3 zbieram ludzi, którzy ogarną to pod kątem literówek czy stylistyki – po sprawdzeniu po raz 10ty relacji człowiek nie widzi swoich błędów… A co do pomysłów na nowy numer. Jest ich sporo. Nadal podstawą będą relacje z meczów ekip z Polski. Będzie też trochę zagranicznych ekip. Na pewno pojawi się w końcu publicystyka. Całą resztę zobaczysz za kilka miesięcy. Ł: Jakie są Twoje ulubione ziny papierowe i dlaczego? RN: Ulubione? Oczywiście „Ultra”, sporo czasu spędziłem nad „Legionem” i nie wynika to z lizusostwa, ale widać, że dokładałeś wiele starań i poruszałeś sporo tematów, które mnie prywatnie interesują... Inne ziny, hmm „Zin Zinów”, bardzo, bardzooo chętnie wracam do „Fan Śląska” czy „Polish Hool”s”. Ł: Na koniec. Co sądzisz o magazynie „To My Kibice”? Uważasz go jako wydawca zina za coś negatywnego, a może wręcz przeciwnie? RN: Dlaczego miałby być negatywny odbiór? Są relacje, są opisy, publicystyka - można poczytać, czasem zdarzy się jakaś wpadka, ale któż się nie myli? Minusem jest na pewno sporo reklam czy fotek – ja np. wysoko cenię sobie treść. Jednak po TMK widać zmianę czasów, klimatu od lat 90tych, co jest w sumie naturalne. Jednak jest to styl wypracowany przez lata. Jak widzisz superlatywów tu nie ma, bo na pewno wyżej cenię jednak wydawnictwa z lat 90tych… Ł: Dzięki za rozmowę i powodzenia w składaniu trzeciego numeru zina „Supporters”. Dbajmy o jakość podziemia… A Wy szukajcie aukcji z opisywanym zinkiem…

Rozmowa przeprowadzona 27 sierpnia 2011.

Strona

7

„DL” zine nr 2


WSPOMNIENIA KIBICA

LEGIA WARSZAWA 1-1 BESIKTAS STAMBUŁ 15.10.1996 (Puchar UEFA, Warszawa) Tak jak co dzień, już od dłuższego czasu, gdy mam wolną chwilkę odpalam kompa i przeglądam e-zina „Drogę Legionisty”. Przed spotkaniem z Turkami moim oczom ukazują się wspomnienia z meczu, który jest dla mnie osobiście czymś więcej, niż tylko starym meczem z przeszłości. 15.10.1996r. Legia WarszawaBesiktas Stambuł. Mój debiut na trybunie i początek czegoś zupełnie nowego w moim życiu. Miałem wtedy piętnaście lat, interesowałem się piłka nożną. Śledziłem wyniki Legii, wertowałem tabelę. Ale ciągle jeszcze „oglądałem” Legię w telewizji, jeśli oczywiście była transmisja. Nie ma co ukrywać, byłem wtedy małolatem i nie było łatwo przekonać moich rodziców do puszczenia mnie na mecz. Zwłaszcza, że stadiony z tamtych lat i obecnie, to zupełnie inny świat. I nie chodzi mi tylko o infrastrukturę, a o możliwości i klimat. Bardzo pomógł mi mój cioteczny brat; sam był już na paru meczach (zresztą chodzi do dziś ) – pozdro Piter ! Tak, jak było umówione, braciak podjechał z koleżką samochodem (za cholerę nie pamiętam jakim!), zapakowałem się do niego, ściskając w ręku szalik z napisem „Legia Mistrz”. Moi rodzice pozwolili mi pojechać tylko pod warunkiem, że pojedziemy samochodem, pod czujną opieką starszego o cztery lata brata. No i pojechaliśmy, tyle że nie do Warszawy, a do Grodziska Mazowieckiego na dworzec PKP, bo okazało się że ten kumpel braciaka nie może z nami jechać. Pociąg właśnie podjeżdżał, nie było czasu kupić biletu, bo trzeba się było wpierdzielać do wagonu. A ja w momencie kiedy zobaczyłem co jest grane, poczułem pierwszą tego dnia adrenalinę. To był fart, bo tym samym pociągiem jechali Legioniści z Żyrardowa, chyba Skierniewic i innych miejsc. Faktem jest to, że jeszcze nie ruszyliśmy, a już ktoś zarzucił „ Ceeeeeee….Ceeeee..Ceeee Wuuuu… Kaaaaa…”. Poszły ciary. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to dopiero początek. Na każdej praktycznie stacji dosiadali się kolejni fani, po drodze wyleciały przez okno wszystkie jarzeniówki , a stare baby chowały się po przedziałach… Dla takiego szczyla jakim wtedy byłem, to było coś! Rządziliśmy i nikt nie miał co do tego wątpliwości. Podróż skończyła się na Zachodnim, szliśmy tunelami ze śpiewem, a ja po raz pierwszy w życiu zobaczyłem na własne oczy szpaler prewencji w pełnym rynsztunku… Potem był jakiś miejski autobus, kolejni fani i kolejne śpiewy. Darłem ryja ze wszystkimi i naprawdę sprawiało mi to frajdę. Kiedy wysypaliśmy się przy Rozbracie i zobaczyłem morze fanów, jupitery starego stadionu i kolejki wokół kas wiedziałem, że uczestniczę w czymś niesamowitym. Pierwszy problem pojawił się, gdy brat oznajmił mi, że musimy kupić bilety. Ludzi do kas w chuj, coraz bliżej do meczu, kiepska perspektywa. Piotrek wziął ode mnie kasiorę, kazał mi zaczekać i pokręcił się trochę pod stadionem. Wrócił ze szczęśliwą miną i powiedział, że udało mu się kupić… jeden bilet - od konika. Wydygałem. Bałem się, że mnie zostawi pod stadionem i sam pójdzie… Emocji już i tak było sporo. Ale nie poszedł!!! Przedarł bilet na pół, dał mi jedną część i po odstaniu w zajebistym tłoku, powoli przysuwaliśmy się do bramek. Potem szybka akcja, porządkowy zarobił parę groszy (takie były czasy!!!), a my byliśmy po drugiej stronie. Jeszcze tylko „stań w rozkroku, tyłem” i małe wiskanko czy nie wnoszę przypadkiem bomby atomowej. A potem… Zobaczyłem coś, co sprawiło, że do domu wróciłem zupełnie innym chłopakiem. Tysiące ludzi w Barwach. Głośny śpiew, machanie szalikami. Barwy w górze i „Mistrzem Polski jest Legia”. Rytmiczne klaskanie, spontan, emocja i maksimum adrenaliny. I widok płotu, którego mi osobiście ze starego stadionu najbardziej brakuje. Płotu, obwieszonego flagami i bardzo często ludźmi. Gdy zaczął się sam mecz, przyznaję że po części spoglądałem na boisko, a po części na trybuny. Obserwowałem, napawałem się widokiem fanatyków, wariatów na maksa zakręconych i zakochanych w Legii Warszawa. Tej wielkiej Legii, która tego dnia naprawdę stała się częścią mnie. Pamiętam bezkompromisowe „sędzia chuj”, gdy gwizdnął coś nie w tą stronę, pamiętam „wyjazd, kurwa wyjazd !!!” - to do piłkarzy, bo pojawiała się szansa na zdobycie gola. I kiedy gdzieś około 20 minuty niejaki Sokołowski strzelił na 1:0, stadion oszalał. Stałem wtedy pod flagą „Wild Boys” i kiedy po bramce w tym sektorze chłopaki zaczęli odpalać race, odpłynąłem. Pierwszy raz w życiu zobaczyłem te świecidełka i tę magiczną aurę, mgłę otulającą trybuny. Zakochałem się w tym widoku i do dziś sprawia mi on ogromną frajdę, jeśli komuś się jeszcze udaje coś odpalić. Nigdy nie zapomnę widoku ludzi rzucających się na ten zielony, kilkumetrowy płot. Pamiętam widok kilkuset osób, wiszących na jego kratach, balansujących tak, że płot cały chodził. Dzikość!!! Zajebiście to wyglądało, później mi też zdarzyło tak się bawić niejednokrotnie. Sam mecz i późniejszy jego przebieg odeszły na dalszy plan. Byłem szczęśliwy, przeżyłem coś niesamowitego, coś, co spokojnie mogę powiedzieć, że zmieniło moje życie. Od tamtej pory minęło już trochę czasu, lat mam już ponad trzydzieści. To że wciąż przychodzę na Łazienkowską oznacza, że kibolkę można naprawdę pokochać. I chociaż wiem, że są inni, bardziej ode mnie zaangażowani w sprawy i życie kibicowskie, cieszę się, że mogłem to przeżyć, że mogłem to zobaczyć. Dziś młodzi nie mają już szansy poczuć tego starego, polskiego kibolskiego klimatu. Stadiony i ich dzikość, coraz częściej zostają pozbawiane swojej tożsamości. I naprawdę, to że mogę się odlać w ”europejskiej” toalecie, a nie w toi-toi-u i zamiast kiełbasy z musztardą kupić pizzę jaką chcę, nie jest mi w stanie tego zastąpić. Z.

POLSKA 0-0 ANGLIA 8.09.1999 (Eliminacje do Euro 2000, Warszawa) W wakacje odbyło się losowanie eliminacyjne grup MŚ 2014… Wypadło na to, że przeciwnikami naszej narodowej reprezentacji będą: Czarnogóra, Ukraina, Mołdawia, San Marino oraz… Anglia! Od razu w mediach pojawiły się komentarze, że jaki to pech, że znowu Anglicy, że „grupa śmierci”, oraz że los spłatał nam figla po raz kolejny. Taaak, najlepiej usiądźcie i się rozpłaczcie, bo znowu wielka Anglia nie da nam szans. I chyba tylko kibice ucieszyli się z takiego obrotu sprawy. Będę subiektywny – nie lubię angoli. I nie dlatego, że wygrali z nami prawie wszystko, co mogli wygrać. Potrafię zrozumieć, że ktoś może być piłkarsko lepszy od mojej drużyny. Nie lubię chłopaczków z Wysp za ich zarozumiałość – bijącą od nich pyszałkowatość, pewność siebie i arogancję, będącą chyba ich narodową przywarą, błędnie przez nich samych określaną jako „duma”. Za to, że ilekroć przyjdzie im się zmierzyć z Biało-Czerwonymi, już z założenia przed meczem są pewni tego, że powiozą nas 3:0. Fakt, to u nich narodziła się piłka nożna i wiadomo, że również Anglicy stworzyli ruch hooligans, jak również zaprezentowali światu zupełnie inny styl kibicowania jako sposób na życie. Swojego czasu niejedna osoba „odczuła”, że Wyspiarze prezentują swoistą jakość, w tym co robią. Ale nie oznacza to, że mają z pogardą patrzeć na naszych chłopaków. I absolutnie nie sądzę, żeby Polacy byli od Anglików gorsi. Ilekroć słyszę „Anglia”, to zawsze wracam pamięcią do meczu w Warszawie, na stadionie Legii, we wrześniu 1999 roku. Byłem wtedy jeszcze małolatem, ale swoje odczucia w stosunku do tamtego rywala miałem już ukierunkowane odpowiednio. Pamiętam, że chociaż mecz zaczynał się jakoś ok. godziny dwudziestej, to ja już od szesnastej byłem w okolicach Rozbratu, kombinując jak tu zdobyć bilet. Umówiłem się wtedy z koleżką, który podobnie jak ja przez życie szedł po prawej stronie. Razem udało się nam uzbierać trochę lepiej jak 50 zł – biletów w kasach z tego co pamiętam, to chyba już nie było, zresztą i tak nie stać nas było na ich zakup, a chcieliśmy obydwaj dostać się na stadion. Najtańsze wejściówki na Zakole kosztowały wtedy 80 zł (dwanaście lat temu !!!), co i dziś wcale nie jest kwotą małą. Swoją drogą, ciekawe jakie ceny będą obowiązywać na ten mecz, który jest jeszcze przed nami… Pamiętam, że po raz pierwszy w życiu widziałem „odcięty” dostęp do stadionu – żeby się dostać pod trybuny, trzeba było pokonać specjalnie na tę okazję utworzone bramki - jedną niedaleko za schodkami przy Rozbracie, drugą po przeciwnej stronie. Niestety, nie było to możliwe bez biletu, którego nie posiadałem. Im bliżej do meczu, tym bardziej nerwowo. Pamiętam że były ganianki z mundurowymi, jakąś awanturę pod wspomnianymi „bramkami”, ogólnie podekscytowanie meczem i jego otoczką. Dużo się słyszało z luźnych rozmów pod stadionem, że Polacy „dali radę” na mieście. Że Anglicy, a przynajmniej część z nich – niezależnie od wyniku meczu nie będą miło wspominać wycieczki do Polski i zwiedzania Warszawy. Okazało się to prawdą. Zdjęcia z netu obok.

Strona

8

„DL” zine nr 2


WSPOMNIENIA KIBICA Czasu było coraz mniej, razem z ”R” rozpaczliwie szukaliśmy wyjścia z tej patowej sytuacji. W pewnym momencie podbił do nas koleś i oznajmił, że ma bilety do sprzedania. Kurwa, pasuje! Odeszliśmy na bok, chłopaczyna wyciągnął „bilety”, na które nie nabrała by się nawet moja babcia. Śmierdziały podróbą na kilometr, ale taka podróbą, że szkoda było wydawać kasy nawet na próbę wejścia na nie. Wkurwieni, że czasu coraz mniej, a koleś zawraca dupę pierdołami, poszliśmy szukać szczęścia dalej. I wtedy podszedł do nas starszy gość i powiedział, że on też ma bilety na handel. Nauczeni doświadczeniem, zanim odeszliśmy na bok, padło hasło „pokaż!”. No i pokazał –oryginał! Chociaż krew się zagotowała z emocji, nie daliśmy tego po sobie pokazać. „Ile?” - pięć minut do meczu, ciśnienie ogromne. Pada cena sześć dych za sztukę (bileciki na Zakole – o wartości 80 zł każdy). Krótka gadka, negocjacja i kupujemy…. dwa bilety za pięć dych!!! Jeszcze tylko odstanie swojego w kolejce i jest, jesteśmy na trybunie za bramką. Ludzi masa, stadion praktycznie pełny. Niestety nie dane nam było odśpiewać ze wszystkimi „Mazurka Dąbrowskiego” – w czasie gdy Polacy na trybunach śpiewali Hymn Polski, a na Żylecie została zaprezentowana oprawa w biało-czerwonych barwach, my prowadziliśmy opisane wcześniej negocjacje. Trudno, widocznie tak już musi być, że nie wszystko można mieć. A winę za to ponosi w ogromnym stopniu chore windowanie cen biletów, na które stać tylko nielicznych, niekoniecznie prawdziwych kibiców. Przebiegu samego meczu nie pamiętam – dwanaście lat to kawał czasu, a pamięć ludzka bywa zawodna. Ważne, że nie przegrali i choć wynik był remisowy 0:0, to i tak byłem z Polaków dumny. A nie przegraliśmy tego dnia ani piłkarsko, ani kibicowsko. Za jakiś czas przyjdzie nam znowu spotkać się z chłopaczkami z Wysp – zarówno na boisku, jak i na trybunach. Mam nadzieję, że Polacy wyleczą zarozumialców z ich przekonania o własnej doskonałości i dane im będzie poznać nową jakość z Polski. Do zobaczenia wkrótce! Z.

TĘSKNOTA ZA DAWNYMI TRYBUNAMI Znakiem naszych czasów stało się ugrzecznianie trybun na stadionach. Ogólna nagonka medialno-policyjno-rządowa sprowadza się do wymiany publiczności, z piłkarskich fanatyków na spokojnych obserwatorów widowiska sportowego. Każdy, kto chodzi dzisiaj na mecze, czy jeździ na wyjazdy, wie jak to naprawdę wygląda. Modern football zabija emocje, niszcząc tych, którzy w piłkarskim meczu widzą coś więcej, niż tylko 90 minut biegania „gwiazd” piłkarskich „światowego” formatu. Wielu chłopaków, którzy swoją przygodę z uczęszczaniem na mecze zaczynali w latach 90-tych lub wcześniej, z tęsknotą wspominają stary klimat praktycznie każdego polskiego stadionu. Emocje, zajawkę, adrenalinę, spontan. Wszystko to często dziś jest zminimalizowane do zera, przez tych, „co wiedzą lepiej”. Próba ograniczenia fanów do bezpłciowych, wykastrowanych i posłusznych wszystkim nakazom i zakazom, grzecznie klaszczącym w łapki fanom piłki nożnej bardzo przeciętnego poziomu, trwa w najlepsze. Na szczęście- to do tych, którym taki chory obraz naszych trybun uroił się w głowach- nie złożyliśmy jeszcze swoich szali. Walka trwa ! Proponujecie nam popcorn, chcecie żebyśmy grzecznie siedzieli i słodko klaskali, gdy panom piłkarzom uda się zdobyć gola. Żebyśmy nie używali brzydkich słów, nie wieszali obraźliwych transparentów. Żeby na naszych szalikach nie było celtyckich krzyży, ani żadnych innych „zakazanych” symboli. Nie chcecie widzieć, niczego, co psułoby piękny wizerunek nowoczesnych „europejskich” stadionów, pozbawionych tożsamości i wyprutych z prawdziwych emocji. Chcecie, abyśmy byli posłusznym, bezbarwnym tłumem, który łatwo będziecie kontrolować. Chcecie, żebyśmy na naszych stadionach byli tylko tłem… Odpowiedź z naszej strony może być tylko jedna – TAKI CHUJ !!! Nie jesteśmy Waszymi pieskami, nie będziecie ciągać nas na swej smyczy, według własnego widzimisię. Jesteśmy głosem ulicy, nazywamy rzeczy po imieniu, nie tak, jakbyście chcieli to widzieć. Dla nas albo ktoś jest w porządku i zasługuje swoimi postawami na nasz szacunek, albo… nie jest i chuj mu za to na imię. Dziś mam zadaszony stadion i nie leci mi deszcz na głowę. No, fajnie… Ale ja pamiętam mecz, bodajże z Wisłą Kraków, gdzieś pod koniec lat 90-tych, gdy deszcz tak dopierdalał, że nie było fragmentu suchego ubrania na moim ciele. Pamiętam również, że na tym meczu rozebrało się do pasa prawie pół Żylety, i wszyscy zajebiście się bawili, mimo że był ziąb. Czy pamiętałbym te wspomnienia, gdyby mi wtedy na łeb nie padało? Dziś mam na trybunie nowe toalety, zamiast śmierdzących toi-toi-ów, nie mam za to płotu, ani banerów reklamowych, na których zawsze wisiało pełno ludzi. I mam coraz mnie rac, które sprawiły, że zakochałem się w kibicowskim stylu życia… Dziękuję wam, za pustkę w sercu moim… Tęsknię za tym klimatem starych stadionów. Za chłopakami, których wtedy znałem, za szalikami, niepokornymi spojrzeniami. Za Skinheadami, których dziś na trybunach jest coraz mniej. Za hasłami, których nic nie było w stanie uciszyć. Za niezależnym głosem, który również dziś broni się przed waszymi próbami kontroli. Tęsknię za szybkimi, ciętymi ripostami, adekwatnymi do aktualnych wydarzeń, które szczerze mówiąc jarały mnie bardziej, niż śpiewanie przez dwadzieścia minut jednej piosenki. Kibole, których sami wykreowaliście poprzez medialne ataki, nie są waszymi marionetkami, nie będziemy tańczyć jak nam zagracie. Kibicowanie, to nie tylko chodzenie na mecze, to cały styl życia. To zasady, których się nie łamie, to Koledzy których się nie zostawia w potrzebie. To lekcja patriotyzmu, również tego lokalnego. To szacunek, to wierność, to bezinteresowna miłość. Potraficie to zrozumieć? Więc pytam się was, ewangeliści „nowoczesnych” trybun, co możecie nam zaproponować w zamian? Głuchą ciszę zbywam milczeniem… Do zobaczenia na trybunach !!! PS: Na załączonym skanie widoczny pewien kontrast. Wycinek pochodzi z roku 1995! Na zdjęciu ujęcie z derby Stolicy 2000/2001 i chuligani Legii. Fotka chyba też pochodzi z prasy. Z.

Strona

9

„DL” zine nr 2


RELACJE

UNION BERLIN 1-0 POGOŃ SZCZECIN 28.06.11 (Mecz towarzyski, Niemcy - Berlin) Wreszcie odbył się pierwszy od jakiegoś czasu normalny mecz. 28 czerwca Pogoń Szczecin grała sparing w Berlinie ze znanym Unionem. Wprawdzie Union do piłkarskich potęg nie należy, ale jakoś jest kojarzony jako niby lepszy kibicowsko od Herthy itp., przynajmniej taki krąży w Polsce stereotyp. Jako, że Portowcy często za granicę nie mają okazji jeździć, a w Polsce szaleje Donek – kilka stów braci wspomaganych Legionistami udało się za zachodnią granicę! Oczywiście było wiadomo, że coś wisi na włosku i faktycznie coś tam się działo, myślę, że -wyjazd w starym dobrym stylu- to dobre określenie tej eskapady. Ale o szczegółach opowie Wam korespondent „DL”, który właśnie wrócił od szczecińskich ziomków. Dodam tylko wyprzedzając fakty, iż jeśli chodzi o grupę goszczącą mojego korespondenta to jeden z nich obiecał mi egzotyczny wyjazd za Pogonią, w starym stylu pociagiem rejsowym na co cały czas liczę :-). Pozdrowienia dla Portowców. Ł. Przerwa międzysezonowa dla kibola to czas nieciekawy. W TV pierdolenie nieustanne o walce ze złem wcielonym czyli namikibicami, a mając w perspektywie zakaz wyjazdowy na całą następną rundę postanowiłem odciąć się od tych wszystkich dywagacji i zrobić to co do kibola należy czyli wybrać się na mecz. Tradycyjnie już zostałem wspaniale przyjęty oraz ugoszczony przez chłopaków z FC Police (serdecznie pozdrawiam! ,,zachować się umie to i obiad dostanie" ;) ) Tak się pięknie złożyło, że w dogodnym dla mnie terminie zaprzyjaźnieni z nami Portowcy grali ciekawy mecz sparingowy w Berlinie. Wiele razy rozkminiana była opcja wyjazdów zagranicznych w wykonaniu granatowo-bordowych i chociaż mecz był rozgrywany o przysłowiową pietruchę to z pewnością nasi bracia stanęli na wysokości zadania. Jak na zachodnie standardy i berlińskie warunki trafiliśmy nieźle, gdyż mniej popularny Union w przeciwieństwie do Herthy grającej na stadionie olimpijskim posiada całkiem nieźle zorganizowaną grupę kibiców, włącznie z amatorami mocniejszych wrażeń, czego niestety zweryfikować się jednak nie udało. Mecz rozgrywany był, jak to na sparing wakacyjny przystało, w tygodniu- padło na wtorek (piszący tekst do Portowego Miasta zawitał już w niedzielę, jednak ze względu na promowanie zdrowego trybu życia przez naczelnego „DL” odpuszczę sobie lepiej opis niedzielnego wieczoru oraz poniedziałku :-), co jednak nie przeszkodziło dość licznej grupie kibiców zjawić się tego dnia w stolicy naszych zachodnich sąsiadów. Na moje skromne oko było nas około 800 osób, jednak po kolei... Jeszcze przed samym wyjazdem rozważaliśmy opcję wyjazdu pociągowego, jednak zgodnie z zaleceniami wybraliśmy się autami. Umówiona zbiórka zaplanowana była na godzinę 15 i większa część udała się na nią o czasie, co w wykonaniu szczecińskich nie zawsze się zdarza ;-). Warto dodać, że kawał dobrej roboty tego dnia odwalili chłopaki z FC Berlin – zarówno od strony logistycznej zaplanowali zbiórkę oraz przejazd jak i po meczu pomagali tym, których wiadome służby zażyczyły sobie widzieć w swoich przybytkach... Do ostatniej chwili wyjazdu z ręką na sercu mogę się przyznać, że dość lekceważąco podchodziłem do kwestii niemieckiej policji, co jednak szybko zostało zweryfikowane po ich gestapowskich metodach działania - no cóż, podróże kształcą... Głównym środkiem transportu jak już wspomniałem były samochody, toteż w godzinach południowych na niemieckiej autostradzie kolumny szczecińskich samochodów nie były dla nas zbytnim zaskoczeniem. Nasza ekipa samochodowa liczyła 5 osób. Na trasie standardowe śmiechy - sporo przygód z pirotechniką włącznie (drogi panie z karbrioleta- fajerwerki są bezpieczne!;) ). Po około 2,5 godziny dotarliśmy na tzw. parking przed stadionem. Czy jednak był on pod stadionem to jednak można mieć wątpliwości, ponieważ sam obiekt oddalony był o dobre 20 minut marszu w asyście policji. Po spacerze berlińskimi ulicami wreszcie udaje nam się dostać pod sektor gości. No i w tym miejscu można rzec, że sytuacja wziąta żywcem z polskich stadionów. Prowokacja psów, gazowanie, pałowanie - witamy w nowej lepszej Europie, gdzie za krzywe spojrzenie na policjanta masz niemal gwarantowany wpierdol, tylko za to, że jeździsz po świecie za swoją ukochaną drużyną! Sytuacja się przeciągała dość długo i ostatecznie ostatnie osoby wpuszczone zostały na początku drugiej połowy. Doping tego dnia stał na dość niezłym poziomie, jednak słoneczna aura oraz wypite browary dawały znać dość mocno o sobie. Na płocie jako główna zawisła białoczerwona reprezentacyjna flaga Pogoni, a na niej transparent ,,Fuck Euro"- nic dodać nic ująć. Komentarz niech każdy pozostawi dla siebie, a tłem niech będą spontanicznie odpalone race oraz kibolskie pogo. To ostatnie było dość nowatorskie - po dwóch stronach podzielonego na pół sektora zaczęliśmy uskuteczniać dość widowiskowe walki, z parterem i butami włącznie, co na filmach wygląda dość nieźle, oczywiście o tym dziennikarze pewnej gazety nie omieszkali się zapomnieć i napisali, że kibole Pogoni… bili się między sobą na obcym stadionie. Gratuluję pomysłowości. Jeśli drogi redaktorze w jakiś cudowny sposób dotrzesz do tego tekstu pozwolę sobie napisać specjalnie dla Ciebie kilka słów: zejdź na ziemie, zaczerpnij świeżego powietrza i odpuść sobie szukania dziury w całym. Nie obyło się bez wrzutów na Niemców oraz niejakiego Donalda T. znanego i nielubianego wymachiwacza szlaufem. Wraz z ostatnim gwizdkiem podziękowania dla piłkarzy za podejście pod sektor, kilka okrzyków mobilizujących do walki i powrót do domu. Niestety do końca nie było tak jak sobie to zaplanowaliśmy. Jeszcze przed samym opuszczeniem sektora zorganizowaliśmy się w zwarty szereg, co by policja nie mogłą wyłapać tych, którzy przed meczem wdali się w bójkę. Po lekkim spięciu przy wyjściu powinięto jednak parę osób, które zaliczyły przymusowy dołek w Berlinie. Jak udało nam się dowiedzieć - części z nich zostały przedstawione zarzuty min. napaści na tle rabunkowym, czy też czynna napaść na funkcjonariusza. Po kilku godzinach przetrzymania wypuszczono wszystkich z informacją, iż sprawy zostaną przekazane polskiej prokuraturze. Trzymajcie się bracia! Podsumowując: wyjazd można zaliczyć do udanych, pomimo przymusowego postoju pod komendą do godzin porannych, litrów przyjętego na płuca gazu, spania w dość specyficznych warunkach oraz kilku ekscesów. Przedsmak europejskich pucharów zdał egzamin na bardzo dobry! Jeszcze raz serdeczne podziękowania dla przyjaciół z FC Police oraz FC Berlin za nieocenioną pomoc! Legia&Pogoń! PS: Autobus - wracaj do zdrowia! Trzymamy kciuki! PPS: Zdjęcia pochodzą z Internetu. F. (Legia Warszawa)

JESZCZE O SEZONIE 2010/2011 Zanim zaczniemy relacje z jesieni, kilka słów o wiośnie 2011 (tekst pisany pod koniec czerwca). Dobiegł końca sezon 2010/2011. Zaczął się on szałem związanym z końcem konfliktu z ITI, a skończył początkiem jeszcze większego konfliktu z rządem. Co by nie mówić – nie możemy narzekać na nudę :-). Ostatni sezon przed Euro będzie kolejnym wystawieniem naszego fanatyzmu na próbę. Żeby rozegrać normalny mecz trzeba jechać… za granicę, taką okazję mieli niedawno (28.06.11) przyjaciele z Pogoni Szczecin, którzy wspomagani Legionistami udali się do Berlina na sparing z Unionem. Kilka setek fanatyków, doping bez koszulek, odpalone race. Mecz w starym dobrym stylu, oczywiście TVN 24 przystąpił do szukania skandali z nim związanych. Tego, że podczas meczu było po prostu głośno, ciekawie i ludzie dobrze się bawili – łowcy sensacji nie dostrzegają.

Strona

10

„DL” zine nr 2


RELACJE Rozumiem, że być może częste wizyty w teatrze bądź kinie przyzwyczaiły „naszych” żurnalistów do sielanki, ciszy i spokoju, ale przypominam, że po pierwsze stadion to nie teatr, a po drugie – istnieją jeszcze ludzie z inną mentalnością. Ej – wy od haseł „każdy inny, wszyscy równi”. No właśnie – jesteśmy inni, kumacie? Potrzebujemy dawki adrenaliny. I chcemy być równi – względem prawa, chcemy być równi pod względem sprawiedliwości w wystawianych ocenach. Ktoś się awanturował? Ok. Ale zauważajcie także inne kwestie i nie przyrównujcie stylu dopingu ultrasów do widowni w teatrzyku. Wracając do Pogoni – aż się oko cieszyło podczas obserwacji tego co tam miało miejsce i wypada sobie życzyć by był to wstęp do udanego sezonu 2011/2012. Marzenia… Wróćmy więc z zachodu (gdzie… także wbiegają na murawę jak Borussia i nikt stadionów nie zamyka) do Polski. Sezon 11/12 zapowiada się pod hasłem dżihad – przynajmniej dla legijnej braci. No, ale, że tak powiem – mamy doświadczenie :-). To sobie pojeździliśmy na legalu, co? Aż jeden sezon… Takie jest życie kibica. Trzeba jak widać zaliczać jak najwięcej wyjazdów, bo tak szybko uciekają… Podsumowanie rundy jesiennej już pisałem, a zatem kilka słów o wiośnie 2011. Wyjazdy dobre, ale moim zdaniem bez szału. Bydgoszcz niby ciekawa, ale czy ja wiem czy tam była taka miazga? Dużo lepiej wspominam jesienny Widzew, oczywiście nie licząc miłego faktu wywalczenia Pucharu Polski. Po Bydgoszczy nastał wielki szum, a każdy kto był wie, że nic wielkiego się nie działo, a to co się działo to wina organizatorów. I po Bydgoszczy wszystko się zaczęło. Czy wbiegnięcie na murawę było tego warte? Jasne – cieszmy się życiem, oni i tak tylko szukali pretekstu. Jak kiedyś Walter – aż dostał Wilno. Nie ma co oddawać im pola i samemu się ugrzeczniać na siłę. I tak do czegoś by się doczepili. Zaczęliśmy niejako od końca, a były przecież wyjazdy ligowe... Zaczęliśmy od Krakowa gdzie jak wiadomo skanują oczy i lekko przeszukują, tak są pewni swego monitoringu. I część pirotechników niestety wyłapali… Dodam do tego sztywną atmosferę meczu, stadion wyglądający jak Tesco i długą drogę specjalem… Niezbyt mi się ten wyjazd podobał. Niby liczba na plus, dobry doping i samo spotkanie, ale brak „tego czegoś”. Pucharowy Chorzów jak wiadomo odbił się małym echem, z powodu „interwencji” milicji po meczu. Pobita dziewczyna, spałowani niewinni. Kogo to z żurnalistów obchodziło? Bandyta w mundurze ma lepszą opinię niż cieszący się ze zdobytego Pucharu kibic… Następnie naszła seria spotkań u siebie. Pseudoderby z Groclinem, podczas których zbieranina z K6 pokazała się nieźle jak na siebie ilościowo, ale jakościowo cały czas w Warszawie bez zmian. Kolejna dobra choreografia w wykonaniu NS i przerwany mecz przez pirotechnikę. Ultra klimat był… a prasa rozdmuchała to tak jak gdyby Legioniści znowu wygonili z sektora służby porządkowe, jak na stadionie rywala w 1997 roku… Co za czasy. Po pseudoderby nudniejsze mecze z Ruchem (PP – awans dalej) i Śląskiem. I nadszedł kolejny wyjazd – Bełchatów. Ludzie tam zawsze wchodzili, a tu znak czasów – na GKSie również kibice przyjezdni zostają pod bramami… Po ostatnim gwizdku po raz pierwszy opierdol dostają piłkarze. Widziała to cała Polska za pomocą transmisji C+. Przekaz: w Legii trzeba zapierdalać. Ten przekaz towarzyszył zawodnikom całą rundę, bo zazwyczaj dawali ciała notując kompromitującą ilość porażek. Jedną z odsłon tej sprawy był słynny już liść dla Rzeźniczaka. Sprawa jest powszechnie znana, a więc nie ma nawet co się rozpisywać. Kolejne mecze u siebie to: Ruch w lidze, Zagłębie Lubin. W międzyczasie mecz w Gdańsku, bez kibiców Legii (nie z naszej winy rzecz jasna). No i przyszedł długo oczekiwany Lech. Prawie 40 tysięcy widzów na meczu ligowym w Polsce – tego jeszcze nie widziałem. Ale prócz liczby gospodarzy jak i naszej - było bez szału. Najciekawszym momentem meczu spalenie flagi Kolejorza „Tarnowo Podgórne”, którą przywiozła licznie wspomagająca nas Pogoń. Zapach pleksi w połączeniu z nakręcanym jako „europejski mecz” spotkaniem dał dość klimatyczny efekt. Dobre oprawy, wybuchające achtungi. Pod względem ultras wypadliśmy wyśmienicie, ale czy będzie to mecz jaki pamięta się do końca życia? Czy ja wiem… A może stałem się zbyt wybredny :-)? Kolejne mecze u siebie to pucharowa Lechia i Widzew (bez gości – mieli zakaz). W międzyczasie Gdańsk (PP) gdzie tym razem mogliśmy być i zrobiła się wielka afera z powodu naszego słynnego wodzireja na płocie. Legia awansowała do finału. A o nim wspomniałem na początku. Dobra liczba, dobra prezentacja, a potem rozdmuchane do niemożliwych wręcz rozmiarów wbiegnięcie na murawę. Z tego powodu kolejne wyjazdy to zera spowodowane m.in. paranoicznymi decyzjami rządu (+ remontami sektorów). Zabrze, Białystok, Gdynia – tam zabrakło fanatyków z Łazienkowskiej w zorganizowanej grupie. A więc wiosną po prostu tam gdzie mogliśmy być tam byliśmy w liczbie dobrej bądź bardzo dobrej. Reszta wymuszone zera. Mecze u siebie to słynne już manifestacje i „plażowy klimat”. Kolejno graliśmy z Koroną (zamknięty stadion, manifestacja pod bramami na której powstaje słynne hasło „Donald matole, twój rząd obalą kibole”.), Wisłą oraz Polonią Bytom. Przed Wisłą, transmitowaną przez dwie telewizje – także duża manifestacja. Pojawia się Kononowicz, koza… a na samym spotkaniu fanatycy przygotowują oprawę „Twardy kibol z młyna” z gumową lalą o twarzy Donalda. Tusk, jak to miał w zwyczaju – trzymał w ręce szlałfa. Dopingu nie prowadzono… W takiej właśnie atmosferze zakończył się przedostatni sezon przed Euro 2012. Myślę, że stosunek nas wszystkich do tej imprezy wyrazili fani Pogoni Szczecin na wspomnianym z początku sparingu w Berlinie… A najgorsze przed nami. Niemal każdy ma gdzieś to komercyjne szambo – z masą pikników, naturalizowanymi piłkarzami, ale mimo to rząd i media nadal lansują tezę, iż przez ultras mecze Euro będą niespokojne… Po przyznaniu nam imprezy nie myślałem, że będzie aż tak źle… Nieudolność polityków przerosła oczekiwania. Prócz tego Legioniści wspierali także przyjaciół oraz brali udział w licznych akcjach patriotycznych, nacjonalistycznych i innego typu wrażeniach, które jednak nie znajdą się z wiadomych względów w podsumowaniu. Myślę, że sezon 2010/2011 należy w całości zapisać na plus – tym bardziej w kontekście tego co działo się z Legią za czasów konfliktu z ITI. Raz jest lepiej, raz gorzej, ale takie czasy i nic na to nie poradzimy. Mając na uwadze okoliczności, represje, inwigilację – radzimy sobie bardzo dobrze. Kiedy tylko jest możliwość Legia pokazuje ultrasowski spontan i za to między innymi czuje się tu znakomicie. Bądźmy z siebie dumni – moim zdaniem jesteśmy w czołówce jeśli chodzi o zachowanie prawdziwego klimatu ultra, a pamiętajmy, że nasz klub jest zawsze pod lupą wszelkich służb i mediów. Kończąc te skrótowe podsumowanie życzę Wam wszystkim i sobie samemu wiele cierpliwości, siły do walki i charakteru w nadchodzącym sezonie 2011/2012. Będzie nam potrzebne… Ale pamiętajmy, że bycie fanatykiem to nie tylko piękne chwile: nie tylko Widzew – Legia, finał PP oraz pseudoderby. To także, a może nawet przede wszystkim przetrwanie ciężkich czasów, trzymanie się zasad w sytuacji kryzysowej, wdrażanie w życie szlachetnych haseł z naszych flag… Damy radę, bo jak to powiedział S…. kto ma dać jak nie my? Boże chroń fanatyków. Ł.

TURNIEJ KIBICÓW LEGII WARSZAWA 9.07.11 (Mazowsze) Jedni jeżdżą na obozy sportowe, inni wędkują tudzież odpoczywają w inny aktywny sposób, a nam kibolom ostatni weekend przyszło spędzić również na sportowo wszystko za sprawą turnieju piłki nożnej. Wakacje upływają pod znakiem lenistwa, oczekiwania na przeciwnika w europejskich pucharach, decyzji ws. zakazu wyjazdowego na przyszłą rundę oraz rocznicy obchodów wybuchu Powstania Warszawskiego. Toteż postanowiłem wyjść naprzeciw nudzie (oczywiście nie zaliczam do niej kwestii związanych z PW) i wybrałem się na zawody rozgrywane w jednej z podwarszawskich miejscowości. Przed turniejem we wczesnych godzinach porannych spotykamy się w Warszawie z chłopakami z BBL i wspólnie podróżujemy do wyznaczonego miejsca. W trakcie podróży spotykamy kilka osób również jadących na turniej, słoneczna pogoda (pierwszy raz od czasu kilku deszczowych dni), wda się jeszcze nie raz nam we znaki. Nie zdziwiły mnie wiezione tego dnia naszym środkiem lokomocji tapczany (?) rowery oraz dziwne przedmioty przez współpodróżnych, gdyż dla mnie osobiście rekordzistą był człowiek, który w 30 stopniowym upale wiózł w klatce…kurę! Życie kibica w wersji on tour jest naprawdę zaskakujące ;-). Zawody zaplanowane na godzinę 9:00 rano rozpoczęły się z lekkim opóźnieniem, gdyż tradycyjnie nie wszyscy zdążyli dojechać na czas (zważywszy na odległości jakie mieli do przebycia – nie dziwota). Jeszcze spory kawałek od Orlika, na którym rozgrywane były mecze (turniej grany na świeżym powietrzu- dziękujemy pogodo żeś łaskawą była!) i zauważyć można było kolejnych zaproszonych gości. Miasto opanowane-jest dobrze ;-). Nikt na pewno nie pomyli trasy, a i położony nieopodal sklep przeżywał tego dnia istne oblężenie. Po chwili znajdujemy się już pod obiektem gdzie na parkingu szybko wskakujemy w trykoty sportowe jak na prawdziwych piłkarzy przystało, część ekipy w międzyczasie już zaczyna uzupełniać płyny i turniej uznajemy za otwarty. Formuła zawodów była typowa dla tego typu imprez: drużyny podzielone po 5 składów grały w 4 grupach mecz każdy z każdym, następnie z grupy wychodziły po 2 najlepsze, następnie ćwierćfinały, półfinały i finał. Mecze rozgrywane po 10 minut bez przerwy ze zmianami ,,hokejowymi". Organizatorzy zaprosili na turniej następujące ekipy: FC Rzeszów + FC Lublin, Black Wolf Węgrów, FC Chełmno, NS, WJB, Zagłębie Sosnowiec, Jelonki, FC Biała Podlaska, FC Brodnica, FC Rawa Mazowiecka, Squadron, UZL, Olimpia Elbląg, FC Kwidzyn, Mławska Wiara, Kibolska Małopolska, WFS, FC Chełmża, FC Sokołów, Capital City.

Strona

11

„DL” zine nr 2


RELACJE W sumie przez cały turniej przewinęło się ponad 300 osób (tak na moje oko), na słowa uznania zasługuje już po raz kolejny frekwencja w wykonaniu FC Brodnica, którzy zaprezentowali się w ponad 40-osobowej liczbie, a i poziom piłkarski prezentowali naprawdę wysoki! Same spotkania rozgrywane w formule grupowej przyniosły wielkie emocje oraz kupę zabawy i śmiechu, gdyż jak wiadomo hasło „radosny futbol" nie jest nikomu obce i część ekip poszła właśnie tą drogą. Ostatecznie drużyna w której miałem przyjemność gościnnie wystąpić po -co by nie mówić- wyrównanej walce zajmuje ostatnie miejsce w grupie i odpada z dalszej części zawodów. Godnym zakomunikowania jest jednak fakt, że skład w trakcie turnieju został mocno przetrzepany przez kontuzje (z piszącym relację włącznie) oraz %, co nie przeszkodziło nam na koniec w stoczeniu heroicznego boju z przyjaciółmi z Sosnowca (zakończonego pięknym strzałem z rzutu wolnego, dzięki któremu uzyskaliśmy jedyną bramkę na turnieju). Radości nie było końca! Żadne San Sira i inne Estadio Mestaia nie widziały takich bramek i emocji jak po tym uderzeniu! Zgodnie stwierdziliśmy, że gdyby takim pierdolnięciem zacząć całe zawody nie byłoby na nas mocnych, a i psychologicznie wiele ekip by nie wytrzymało ;-). Ostatecznie zwycięzcą turnieju zostaje FC Chełmża, która w finale pokonała FC Sokołów. Teraz kilka słów o atmosferze i wszystkim co działo się dookoła turnieju. Pierwszą sprawą będą kwestie logistyczne: organizatorzy zadbali w mistrzowski sposób o spragnionych i głodnych podstawiając catering, który w bardzo szybki sposób obsługiwał gości oferując menu w naprawdę niskich cenach! Mecze jak wcześniej już naskrobałem rozgrywane były równolegle na dwóch skrajnych końcach boiska, natomiast na środku było miejsce do obserwowania zawodów, pogawędek oraz spożywania posiłków, oraz napojów (ze zdecydowanym naciskiem na te drugie ;-) ). Nie zapomniano również o flagach, które zawisły na ogrodzeniach i tak zauważyć można było fany min.: Brodnicy, Chełmży, Mławskiej Wiary, Capital City, Jelonek oraz kilku innych grup, a także transparenty skierowane głównie do ekipy rządzącej. A propos tych ostatnich oraz im przybocznej straży mogę nadmienić, że nie obyło się bez wizyty policji, która chciała uwiecznić nasze zawody zza płotu nagrywając nas na kamerę. Nie pozostaliśmy im dłużni przewieszając transparent w taki sposób, że „stróże prawa" nie mogąc niczego dostrzec odpuścili sobie kompletnie. Plus dla nas! Acab! Kolejne spotkania rozpoczynane okrzykami i pieśniami zgodowymi przybierały coraz bardziej charakter typowego kibicowskiego święta - odpalana spontanicznie pirotechnika oraz mecze przerywane na okrzyk ,,Ole! To My Kibole" były najlepszym tego przykładem. Podczas jednego z pojedynków dopingujący umilali sobie czas znanym i lubianym wśród kibiców tańcem pogo, na co nasza ekipa zareagowała błyskawicznie wybiegając im na przeciw i po chwili już banda na bandę tańcowało razem na środku płyty ponad 40 osób. Na koniec obie strony zgodnie podsumowały wynik spotkania jako ,,remis ze wskazaniem na nas" ;-). Inne zaś gorące głowy chłodziły temperament wylewaną na siebie wodą, bądź - jak co niektórzy nazwani rozrzutnymi- piwem polewając kolegów. Piszący ten tekst stanowczo i zdecydowanie odcina się od tych incydentów- mnie tam w ogóle nie było, a i charakter DL jednoznacznie stawia na zdrowy i sportowy tryb życia :-)! Turniej powoli dobiega końca, a redakcja umila sobie czas kolejnymi pogawędkami ze spotkanymi tego dnia znajomymi, wymianą poglądów na temat ostatnich kibicowskich wydarzeń oraz spotkań. I tak trwałoby do późnych godzin, gdyby nie kolejne obowiązki! Podsumowując - turniej kibiców był świetną okazją do poczucia atmosfery, której na dzień dzisiejszy próżno szukać na naszych stadionach oraz poczucia atmosfery piłkarskiego święta w wykonaniu nas samych! Oby więcej takich imprez w takim towarzystwie i wcale nie gorszych humorach! PS: Wielkie dzięki dla chłopaków z BBL za możliwość wystąpienia w drużynie oraz zaprezentowania piłkarskich umiejętności :-) oraz Pawełka za pomoc w wykonywaniu redakcyjnych obowiązków! Rafał (Legia Warszawa)

TAURAS 2-3 DEN HAAG 14.07.11 (Liga Europejska, Litwa - Kowno) Opatrzność, czuwająca nad procesem przywracania Litwy prawowitym właścicielom, skojarzyła jeden z tamtejszych klubów w Pucharze UEFA z DEN Haag, co nie uszło uwadze kibicom stołecznego klubu i pozwoliło kontynuować owe przedsięwzięcie, zapoczątkowane przez legionistów w 2007. Z racji niewielkiej odległości do Kowna, gdzie Tauras Taurogi podejmował naszych zgodowiczów, nie trzeba było na szczęście wiele planować i nasza czteroosobowa wycieczka ruszyła czerwoną maszyną na Litwę. Wymieniwszy na lity, w położonym opodal granicy kantorze, część z jeszcze nieprzepitych pieniędzy, ogarnęliśmy naszą wycieczkę by wyglądała jak najmniej kibicowsko i pojechaliśmy w kierunku złowrogo wyglądającego przejścia granicznego. Mieliśmy nadzieję umknąć uwadze miejscowej psiarni i tym samym szczegółowej kontroli. Trzepanie osób, fur, rzeczy, sprawdzanie danych, fotografowanie, prawdopodobne tłumaczenie się jakiemuś niespełnionemu szeryfowi, który coś sobie ubzdurał, jak wiemy, do przyjemności nie należy. Zwłaszcza, że Litwini w mundurach mają do polskich kibiców, legionistów tym bardziej, jakiś niewytłumaczalny uraz. Syndrom wileńsko-kowieński, czy jakoś tak. Wielkich złudzeń nie mieliśmy, lecz o dziwo, udało się przejechać bez tych formalności, i nie było im dane uprzykrzyć nam podróży. Inni już tak sielankowo nie mieli. Prócz standardowych upierdliwości, jednemu z kolegów policja rozkazała dokonać dokładnego przeglądu m.i.n silnika oraz zarekwirowała zestaw do grilla. Już na Litwie, odprężeni, zmęczeni jazdą, spaliśmy snem sprawiedliwego. Wilno. Dzień meczu, ósma rano. Zostawiliśmy samochód pod stadionem Żalgirisu i udaliśmy się na zwiedzanie miasta. Atmosfera Wilna, daleka od warszawskiego zgiełku, jednym z nas przypadła do gustu, reszcie odrobinę mniej. Poza starym miastem, częściowo odnowionym, próżno szukać odpicowanych fasad, równych chodników. Dużo niekibicowskich grup z Polski, ładna pogoda, jacyś kibice DH w McDonaldzie. M. postanowił krzewić polskość i każdemu napotkanemu osobnikowi machał przed oczami szalikiem Wilno Lwów, który spełniwszy swą edukacyjną rolę, został na najsłynniejszym grobie cmentarza na Rossie. Z dość różnych reakcji tubylców na tę manifestację patriotyzmu wynika, iż nie są do nas do końca przekonani. Trudno, nie można się zrażać. Dopełnieniem tej sentymentalnej podróży była gospodarska wizyta na stadionie gdzie wszystko się zaczęło- stadionie Vetry, który przechodzi obecnie jakiś remont. Pewnie z winy kibola. Kowno. Do Kowna przybyliśmy kilka godzin przed meczem. Tu dotarły do nas wieści, iż miejscowe czworonogi są rzeczywiście nadpobudliwe , trzymane bez kagańca i smyczy, o czym przekonało się już ileś osób. Prewencji ściągnęli tam z całego kraju tyle, że w Wilnie może ze dwie radiole wypatrzyliśmy. Trudno mówić o opanowaniu całego miasta przez mieszankę polsko-holenderską, lecz na głównej handlowej ulicy rządziła ona niepodzielnie. Dobre i to. Przynajmniej nie naoglądali się wszechobecnego w śródmieściu Kowna syfu. Większość w klubowych koszulkach, wydziarana, częściowo w późnym stadium alkoholizacji, masa Holendrów prezentowała się bardzo zgrabnie, maszerując grupkami deptakiem, czy rezydując w ogródkach piwnych. Wszystko to pod wnikliwym okiem całej armii policjantów. Po godzinnym, wzajemnym szukaniu znaleźliśmy wreszcie przyjaciół z Hagi, jednak nie było już czasu na symboliczne piwo z nimi, zaraz był mecz. Przejściowechwilowe z biletami i można było wchodzić na stadion, wokół którego trwał stan wojenny. Gości traktowano na dwa sposoby, zależnie od kraju pochodzenia. Zapobiegliwie ustanowiono dwa wejścia na stadion, z drobiazgową kontrolą w tym polskim. Holendrów na bramkach potraktowano ulgowo, bilety, poklepanie po plecach, po karteczce w dwóch językach z prośbą o nieodpalanie piro i tyle. Jeżeli ktoś nie wierzył w brak mięty miejscowych do futbolu, miał dobrą okazję przekonać się o tym. Mecz z czołową drużyną z Holandii wzbudził zainteresowanie iście bełchatowskie lub wronieckie, ergo znikome, co ilustrowały pustki na trybunach. Dla wielu z nas mecz ten był okazją do poznania innego świata kibicowskiego. Nie mówię tu o kibicach z Taurogów, ci się nie obnosili ze swoją obecnością, pojawiając się na meczu swojej drużyny w liczbie godnej naszych przyjaciółek zza miedzy-około dwudziestu osób, a jedyny słyszalny na sektorze gości doping dla Taurasu był autorstwa zwiezionych na ten mecz trampkarzy(?) tego klubu. Już na stadionie okazało się, że pomysłowość gospodarzy jest niewyczerpalna. Podobnie jak i naiwność. Bardzo pragnąc rozdzielenia nas od Holendrów, wyznaczyli nam oddzielne miejsce na sektorze, bez możliwości przejścia. Pomysł może i zabawny, Legii do gustu nie przypadł, więc po prostu wszyscy wstali i przeszli na stronę DH. Co na to dwóch stewardów, którzy mieli ten pomysł wcielić w życie, niestety nie wiem. Holendrzy rozsiedli się po całym stadionie, rozkoszując się pierwszym od 24 lat zagraniczny wyjazdem, zorganizowanym dopingiem nie zaprzątając sobie głowy. Śpiewano raczej grupami, rzadko całym sektorem, który został ładnie oflagowany, w czym pewna zasługa kilku fan Legii. Sam mecz świętem piłki nie był, senną atmosferę ożywiały bramki, do pewnego czasu padające głównie dla gospodarzy, achtungi, którymi złośliwi kibice ostrzeliwali bieżnię, ku rozpaczy ochrony oraz orzeźwiający deszczyk, którego uroków nie docenili miejscowi kibice i osoby na bramkach sektorów miejscowych, w pośpiechu wycofując na z góry upatrzone pozycje pod dach, szczęśliwie się nie tratując. Niekorzystny przebieg spotkania, podobnie jak zrywy kibiców Legii, zmobilizował do wzmożenia dopingu naszych zgodowiczów, lecz mimo to należy go ocenić jako „bez rewelacji”. Dwie bramki pod koniec odmieniły losy meczu, po którym z powodu braku czasu nie mogliśmy zostać na wspólną zabawę, pożegnaliśmy się i pognaliśmy w kierunku granicy, gdzie nie zatrzymując się nawet, zostaliśmy jedynie oblizani światłem latarki policjanta, który stwierdził zapewne, że z kibicami nie ma do czynienia i nie kłopotał nas. Wydatnie pomógł w tym pewien czynnik, ale ponieważ policja uczy się na błędach już na tym zakończę relację. D.(EF’03 – Legia Warszawa)

Strona

12

„DL” zine nr 2


RELACJE W końcu! W końcu „sezon” można rozpocząć. Co prawda nie jest to jeszcze nasz sezon, ale na rozgrzewkę pojedynek naszej zgody – Den Haagu w Lidze Europejskiej z FK Tauras w litewskim Kownie. Może być! Dobra, ale wszystko od początku: drużyna z Hagi wywalczyła sobie prawo do gry w europejskich pucharach pierwszy raz od 20 lat! Co już na starcie dodawało smaku wyjazdowi na ten mecz. Jak się okazało po losowaniu nasi bracia trafili Litewski klub - FK Tauras, a mecz rozgrywany miał być w Kownie. Dla kibiców Legii, którym mało wrażeń w wakacje, to idealny scenariusz. Mecz w pucharach na Litwie, czyli blisko i w miarę tanio. Jako, że właśnie naszej grupie doskwierał już głód wyjazdowy postanowiliśmy zorganizować się na ten wyjazd i wspomóc braci z Holandii. Na około 10 dni przed meczem zrobiliśmy spotkanie grupowe, przedstawiliśmy jakie miej więcej są koszty takiego wyjazdu i stworzyliśmy wewnętrzną listę wyjazdową. Jak się okazało sporej części grupy brakowało już meczy i na listę wpisało się 28 osób! Ostatecznie na wyjazd udało się nam pojechać w 23 osoby + 5 FC Ciechanów, którzy jechali razem z nami swoją furą. Część grupy postanawia na Litwę pojechać dzień wcześniej i wyjeżdżają już w środę, reszta nadciąga w czwartek nad ranem. Piszący tą relację wybrał wyjazd dłuższy, więc w relacji znajdzie się tekst ze środowego wieczoru. Na kolejny najazd na Litwę ruszyliśmy w środę około godziny 13, ale o 15 mieliśmy dłuższą pauzę w Warszawie spowodowaną tym, że jeden z nas musiał zdać ważny egzamin. Na szczęście udało się zaliczyć egzamin i dostać odpowiednie uprawnienia. Kilka minut po 16 ruszyliśmy w stronę Litwy. Podróż minęła szybko i spokojnie, nawet bez większej patologii. Oczywiście były częste przystanki na opróżnienie się i zakupienie nowych zapasów. Miło na pewno będziemy wspominać postój na jednej ze stacji, gdzie odbywał się konkurs robienia pompek :-). Przed granicą część osób wymieniła hajsy i można było wjeżdżać na terytorium Litwy. Początkowo chcieliśmy się zatrzymać w miejscowości, gdzie była przewidziana następnego dnia zbiórka kibiców Legii, ale po rozejrzeniu się w okolicy stwierdziliśmy, że najlepszym pomysłem będzie udanie się bezpośrednio do Kowna, gdzie już czekali na nas nasi znajomi z Hagi. Nie miłym zaskoczeniem było, gdy na jednej ze stacji paliw szanowna pani sprzedawczyni poinformowała nas, że może nam sprzedać wszystko oprócz alkoholu, ponieważ ich prawo mówi, że alkoholu po 22 w sklepach sprzedawać nie można, tylko i wyłącznie bary i restauracje prowadzą nocną sprzedaż alkoholu. Tak więc trochę w szoku ruszyliśmy w poszukiwaniu baru przy trasie :-). Okazało się, że bar znajdował się przy następnej stacji paliw. Ucieszeni zakupiliśmy trunki na wynos i ruszyliśmy do Kowna. W późnych godzinach nocnych zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg, bardziej będzie pasowało jak napisze, że szukaliśmy miejsca do zatrzymania się samochodem blisko centrum, ponieważ nasz nocleg ograniczał się do spania w samochodach. Zaparkowaliśmy i ruszyliśmy w centrum, w centrum które było puste, smutne i ciche. Miasto umarło. Na głównym deptaku były otwarte chyba tylko dwa bary, z których tylko w jednym spotkaliśmy braci z Hagi. Oczywiście zaczęło się umacnianie zgody i wspólne pijackie rozmówki nie do końca w języku angielskim :-). Następnie całą grupą ruszyliśmy na „terror” deptaku, idąc ze śpiewem na ustach kierowaliśmy się w stronę jakiegoś ładnego, dużego kościoła. Padł pomysł wyścigu do stadionu, bardziej przypominało to bieg na orientacje w terenie ponieważ nie każdy wiedział gdzie znajduje się stadion :-). Trzeba napisać, że niestety nie wszyscy ukończyli bieg i zboczyli z trasy by zająć dobre miejsca do spania w swoich samochodach. Pozostali, którzy stadion zwiedzali nocą spali na dworze, na rozłożonym kocu :-). Rano obudził nas hałas „miasta”, pełno ludzi, samochodów itp. Szybkie ogarnięcie na parkingu i ruszyliśmy w poszukiwaniu jakiejś knajpy by zaliczyć śniadanie. Trafiliśmy na coś, ale MC Donald w wydaniu Litewskim czyli wytwórnie hamburgerów. Zdania osób, które się tam stołowały były bardzo odmienne :-) . Po śniadaniu wszyscy ruszyliśmy w kierunku głównego placu, na którym w godzinach późniejszych miała odbyć się zbiórka kibiców. W tym miejscu pozdrawiam ekipę z Sulejówka, która nam towarzyszyła! Podczas powrotu z naszego porannego marszu nastąpiła nietypowa, jak się później okazało standardowa tu pokazówka sił zbrojnych policji Litewskiej. Otóż ponownie na głównym deptaku, gdy wracaliśmy w rozbitej grupie około 30 osób na trzy mniejsze grupki wpadły 4 busy AT, wyskoczyło około 15-18 AT z bronią w kominiarkach i każdego siłą sprowadzili na glębę, część osób zostało skutych i wszyscy zostali wpakowani do samochodów po czym przetransportowani na różne komendy. Część naszej grupy (9 osób) trafiło wspólnie na jedną. Metody stosowane przez policje były takie same jak w Polsce: na kolana twarzą do ściany, ręce na głowę i nogi na „krzyż”. Nie obyło się oczywiście bez pałowania, kopania po nogach, plecach oraz dostania kilku sierpowych w tył głowy, nerki itp. każda próba odezwania się i zadania pytania „za co?”, „Dlaczego nas?” kończyła się wypłatą kopniaka od psa. Zaczęło się przeszukiwanie, spisywanie danych z dokumentów i czynności typowe przy zatrzymaniach. Po kolei wywoływano wszystkich do dmuchania w alkomat. Tutaj psy trochę się zdziwiły ponieważ u 8 chłopaków wyszedł wynik 0,0, zaś u jednego… 3,74 promila… Kolega został „liderem” rankingu prowadzonego przez psy. Po krótkim przesłuchaniu typu: Dlaczego przyjechaliśmy, skoro nasza drużyna tu nie gra itp. itd.. zamknęli nas wszystkich w celach. Kilka słów to klatkach, w których mieliśmy okazje posiedzieć. Na początek ilość: Klatek – 2, wymiary: 3,5 płytki na 8 płytek, syf, smród: nie do opisania. Na ścianach można było nawet znaleźć eLkę w kółku, co pewnie wiązało się z powinięciami za ostatni mecz naszej Reprezentacji, która grała w Kownie. Dołożyliśmy swoją cegiełkę do „upiększania” celi i czekaliśmy. W klatkach, bo inaczej tego nazwać nie niemożna siedzieliśmy po 4 i 5 osób. Nie obyło się bez krzyków, śpiewów (była nawet „Warszawa” na dwie cele :-) po około 4 godzinach na komisariat zaczęli przyjeżdżać kolejni kibice, tym razem trafiali się sami Holendrzy. Z tego powodu, że nie było już miejsc nas zaczęto po kolei wypuszczać. Kazano niby podpisać, że niby rozrabialiśmy i rzucaliśmy butelkami lecz na to nikt nie przystał i jedyne rozwiązanie to zgoda na mandaty w wysokości 100 litów za picie alkoholu w miejscu publicznym + zakłócanie porządku. Jak się okazało, podczas gdy my już byliśmy powinięci na głównym placu doszło do dobrej awantury kibiców z policją, w ruch poszły kufle oraz krzesełka. Osoby, które to widziały lub uczestniczyły w tym opowiadały, że można było poczuć trochę „inną kulturę kibicowania” i awanti rodem „zza zachodu”. Tak też opowiadali nam kibice FCDH, którzy trafili do naszej klitki. Około godziny 16 zostaliśmy wypuszczeni. Na mieście sporo osób się śmiało, że „wypisy” z komisariatu powinny być biletami na mecz, ponieważ prawie każdy go miał :-). Szybka szama, ogarnięcie biletów i przestawienie samochodu bliżej stadionu. Można było wchodzić na sektory zajmowane przez kibiców Legii i FCDH. Żeby nie skłamać, kontroli mieliśmy 3 z czego na żadnej nie kazano nam rozwijać flagi. Bilety zmienili nam na zwykłe drukowane papierowe karteczki, przedarli je i już byliśmy na sektorach. Ochrona kazała kibicom z Polski siadać na ostatnim sektorze, by oddzielić nas od grupy Holendrów, lecz ich plan nie wypalił i wszyscy razem zajęliśmy jedną trybunę. Kibice Legii zaznaczyli swoją obecność wywieszając 4 flagi ( Jelonki, CC, F’03 oraz Tradycja Pokoleń). Kibice z Hagi wywiesili ich znacznie więcej, lecz bym tak napisał bez ładu i składu. Każdy wieszał flagę gdzie chciał w różnych częściach sektora. Także rozmieszczenie kibiców było dziwne, siedziały różne grupy to tu, to tam. Jedni śpiewali to innie coś innego, a jeszcze innie nic. Szczerze mogę napisać, że doping przynajmniej w pierwszej połowie był żenujący. Gdyby nie grupa fanatyków ze stolicy, którzy cały czas podkręcali atmosferę, byłaby straszna lipa. Do połowy Den Haag przegrywał jedną bramką, część kibiców postanowiła opuścić sektory. W drugiej połowie można napisać, że nastąpiło piłkarskie święto, w 61’ minucie nasi bracia wyrównali, lecz po minucie znów było 2-1 dla gospodarzy po strzale jakiegoś czarnucha, dla którego była to chyba „bramka życia”. Oczywiście kibice zadbali o trochę hałasu na stadionie i co chwila na bierznię przed murawą latały petardy hukowe. Było ich naprawdę sporo, więc nikt nie liczył. Pod koniec spotkania, gdzie wszyscy już myśleli, że FC Den Haag przegra pierwsze spotkanie sędzia podyktował rzut karny. Strzelec pierwszej bramki pewnie podszedł do jedenastki i zamienił ją na bramkę, która dawała remis! Na trybunach znów euforia, głośne śpiewy, które były intonowane przez Legionistów! Na zegarze było widać już 95’ minutę i każdy odliczał sekundy do ostatniego gwizdka. Podczas ostatniej próby dośrodkowania piłkarzy z Hagi padła bramka samobójcza! W ostatniej sekundzie meczu! Piłkarze chyba sami nie wierzyli i wszyscy podbiegli pod nasz sektor ciesząc się ze zwycięstwa! Po raz kolejny na trybunach została odpalona pirotechnika i rzucona w stronę murawy. Nawet poleciała jakaś raca, odpalona przez Warszawiaków. Wszyscy byli zafascynowani osiągniętym wynikiem i każdy w dobrych humorach opuszczał sektor. Po meczu kibice podeszli podziękować za doping, kilku dostało w prezencie kurtkę Legii oraz szal zgodowy. Wyjście ze stadionu odbyło się szybko i z tego co wiem, bez żadnych konsekwencji. Cała nasza grupa, postanowiła wspólnie ruszyć w kierunku Warszawy od razu po meczu, choć były plany by wyjazd na Litwę przedłużyć :-). Drogi powrotnej nie ma zbytnio co opisywać, bo nic ciekawego dla czytacza tej relacji się nie znajdzie. Tak więc można w tym miejscu zakończyć. Podsumowując cały wyjazd: dobra rozgrzewka przed meczem pucharowym naszej drużyny. Fajna przygoda z fanami Den Haagu, którzy na trybunach niestety są „słabi”. Polski potencjał jest znacznie większy, co pokazaliśmy będąc wspólnie na sektorze. Inna kultura i inne podejście do pojęcia „kibicowanie”, „fanatyzm”… Inaczej bym sobie wyobrażał, gdyby to Legia zagrała pierwszy mecz w zagranicznych pucharach po przeszło dwudziestu latach. Było zajebiście, na chwilę obecną śmiejemy się w grupie z całego zatrzymania na komendzie itp. Naprawdę niech żałują Ci, których nie było! Pozdrawiam wszystkich obecnych, którzy zaliczyli ten mecz i mam nadzieję bawili się równie dobrze jak nasza grupa! Do zobaczenia 28 lipca na pierwszym meczu Legii Warszawa w zmaganiach zagranicznych! LEGIA & DEN HAAG !!! HUBSON (FANATICOSS’03 – Legia Warszawa)

PRZYGOTOWANIA DO SEZONU 2011/2012 1.07.11 LEGIA WARSZAWA 4–1 WISŁA PŁOCK (SPARING, ŁAZIENKOWSKA) 1 lipca miały miejsce dwa sparingi na bocznym boisku Legii Warszawa. Maniacy obserwujący każdy krok ukochanej drużyny mogli śledzić oba pojedynki… zza ogrodzenia lub z wysokości kortów. To co z tego, że widzów jest tylko kilkadziesiąt… Od lat mnie to wkurwia, bo o tych kilkudziesięciu (a w tym przypadku nawet więcej), którzy towarzyszą drużynie w sparingach, a nawet czasem w treningach klub powinien dbać jak o nikogo.

Strona

13

„DL” zine nr 2


RELACJE Może jakiś dzieciak lub dziadek żyje 24 na dobę wieściami z drużyny i jara się oglądaniem każdego ich kroku? Jest taki typ fanatyka, a ITI ma ich konsekwentnie w dupie… Spotkanie z Płockiem rozpoczęło się o 11:00. Widzów mogło być aż około 200, mimo brzydkiej pogody. Rywal, podobnie jak późniejszy – niezbyt wymagający i wysoko pokonany. Dla Legii strzelali Clottey (testowany – nie trafi do Legii...), Hubnik (dobrze, że znowu „punktuje”), młody Żyro oraz Manu. Nasza przewaga nie podlegała dyskusji, a Płock cały mecz miał kłopoty. BRAMKI: Clottey (39’), Hubnik (43’), Żyro (56’), Chwastek (61’), Manu (75’). LEGIA: Skaba (46' Machnowskij) - Rzeźniczak, Choto (67' Zbozień), Żewłakow, Wawrzyniak - Manu, Vrdoljak, Gol, Clottey, Radović - Hubnik (46' Żyro). 1.07.11 LEGIA WARSZAWA 4–1 ZNICZ PRUSZKÓW (SPARING, ŁAZIENKOWSKA) Sparing ze Zniczem na bocznym boisku kojarzy mi się z podobnym przed paroma laty, tyle, że w przerwie między rundami – w zimie. Wtedy klub też olał fanów i staliśmy… po kolana w śniegu. Nie załatwili jednej odśnieżarki dla maniaków… Przynieśli za to herbatkę, którą podawali…przez kraty stojącym w bagnie ludziom. Jak wysłannicy misji humanitarnej… Tym razem w lecie podejmowaliśmy Znicza o 17:30. Widzów ok. 100 osób. I kolejne zwycięstwo piłkarzy w stosunku 4-1. Tym razem „punktowali” sami Polacy. BRAMKI: Żyro (17’), Borysiuk (22’), Wolski (30’), Kopciński (47’), Zbozień (54’). LEGIA: Antolović (46' Szumski) - Jędrzejczyk, Astiz, Komorowski, Kiełbowicz - Łukasik (46' Prusinowski), Knezević, Borysiuk (76' Latos), Wolski (67' Czarnecki), Kucharczyk - Żyro (46' Zbozień). 5.07.11 SV HORN 1–2 LEGIA WARSZAWA (SPARING, ZGRUPOWANIE W AUSTRII) Pierwszym sparingpartnerem podczas austriackiego zgrupowania był SV Horn. Debiutancką bramkę w barwach Legii zdobył nasz nowy nabytek – Żewłakow. Niestety było to trafienie… samobójcze. No cóż, ale mecz wygrany – pierwsze koty za płoty. Wynik byłby wyższy gdyby nie kiepska skuteczność stwarzających sytuacje bramkowe zawodników z Warszawy. Spotkanie na małym stadioniku obserwowało może ok. 100 widzów. BRAMKI: Rybus (3’), Kucharczyk (46’), Żewłakow (83’ - samobójcza). ŻÓŁTE KARTKI: Milosević, Friess – Rzeźniczak. LEGIA: Skaba (46' Szumski) - Jędrzejczyk (46' Rzeźniczak), Kelhar (46' Żewłakow), Komorowski (46' Astiz), Wawrzyniak (46' Kiełbowicz) - Kneżević (46' Radović), Borysiuk (46' Gol), Zbozień (46' Żyro), Łukasik (46' Vrdoljak), Rybus (46' Manu) - Kucharczyk (74' Jędrzejczyk). 8.07.11 MSV DUISBURG 3–1 LEGIA WARSZAWA (SPARING, ZGRUPOWANIE W AUSTRII) Jako drudzy, sprawdzili piłkarzy CWKS gracze MSV Duisburg. W bramce Legii zadebiutował Kuciak. W polu zaś – swoją pierwszą połówkę rozegrał Ljuboja. Niestety dla obu – ten sparing nie zostanie zapamiętany jako przełom w grze Wojskowych. Zaczęło się świetnie, bo po ładnej akcji już na samym początku spotkania objęliśmy prowadzenie. Trafienie było jednak… samobójcze. Podobnie jak… drugi z rzędu samobój Żewłakowa strzelony przez legijnego obrońcę w 22’ minucie! Potem niemiecki drugoligowiec robił z Legią co chciał… Wynik: 1-3. Na małym, malowniczo położonym stadioniku zebrało się ok. 100 widzów w tym tacy w barwach rywali oraz Legii. BRAMKI: Soares (1’ – samobójcza), Żewłakow (22’ – samobójcza), Bollmann (28’), Brosinski (30’). ŻÓŁTE KARTKI: Borysiuk – Sukalo. LEGIA: Kuciak (46' Antolović) - Rzeźniczak (56' Jędrzejczyk), Astiz (46' Komorowski), Żewłakow, Wawrzyniak - Manu, Gol (76' Wolski), Vrdoljak, Radović, Kucharczyk (64' Borysiuk) - Ljuboja (46' Żyro). 9.07.11 SK VORWARTS STEYR 0–1 LEGIA WARSZAWA (SPARING, ZGRUPOWANIE W AUSTRII) Kolejny sparing graliśmy z czymś o dziwnej nazwie, mianowicie Vorwarts Steyr. By to wymówić trzeba mieć chyba kwadratową szwabską szczękę :-). W każdym razie – z beniaminkiem III ligi austriackiej (hehe) wygraliśmy 1-0 po golu Wolskiego. Wow. Co ciekawe – CWKS kończył mecz w 10tkę gdyż nadgorliwy sędzia pokazał czerwień Jędrzejczykowi (za popukanie się w czoło). Sparing obserwowało ponad 500 kibiców w tym tacy w barwach naszego rywala. Austriaccy brzydale raczyli się browarami z kubeczków. Kilku gości o wyglądzie ultrasów także było i prowadzili nawet bardzo sporadyczny doping… BRAMKI: Wolski (39’). CZERWONA KARTKA: Jędrzejczyk. LEGIA: Skaba (46' Szumski), Jędrzejczyk, Astiz (46' Zbozień), Kelhar, Kiełbowicz, Łukasik, Kneżević, Borysiuk, Wolski (68' Komorowski), Rybus, Żyro (69' Kucharczyk). 12.07.11 FSV MAINZ 3–0 LEGIA WARSZAWA (SPARING, ZGRUPOWANIE W AUSTRII) 12 lipca przyszedł czas na mecz z FSV Mainz. I była to prawdziwa klęska warszawskiego zespołu. Prócz jednego ładnego uderzenia w poprzeczkę nie ma z naszej strony o czym mówić. Dookoła treningowego boiska ponad setka obserwatorów w tym zgredy w barwach Mainz. Warto dodać, że nasz rywal to piąta drużyna Bundesligi (poprzedniego sezonu) i możliwy wariant w Lidze Europy. No to zeszliśmy na ziemię? BRAMKI: Ivanschitz (24’), Müller (50’), Choupo-Moting (77’). ŻÓŁTE KARTKI: Radović – Schönheim. LEGIA: Skaba (46' Kuciak) - Rzeźniczak (61' Jędrzejczyk), Żewłakow, Komorowski (78' Astiz), Wawrzyniak (61' Kiełbowicz) - Manu, Vrdoljak, Gol (78' Gueye), Radović (81' Wolski), Żyro (90' Łukasik) - Ljuboja (61' Rybus). 15.07.11 TSG HOFFENHEIM 1-1 LEGIA WARSZAWA (SPARING, ZGRUPOWANIE W AUSTRII) Nasz rywal to 11 drużyna Bundesligi poprzednich rozgrywek. Jedyną bramkę dla Wojskowych zdobył główką już w 4’ minucie testowany żyd – Kahlon. Mimo przewagi w pierwszej połowie, Szwaby zdołali wyrównać. W drugiej połowie wystawili silniejszą jedenastkę i poprawę jakości ich gry było widać na boisku. Gole jednak nie padły i ostatni sparing w Austrii zakończył się bramkowym remisem. Mecz odbył się jak to sparingi – na malutkim stadioniku, ale przy aż 500 widzach. Widoczne barwy miejscowych, którzy wywiesili też małe flagi. Kilka herbów CWKS też znalazło się na trybunce… Po ostatnim gwizdku na murawę wbiegli fani Niemców by obskoczyć swoich idoli… Donek już dzwoni do Merkelowej :-). BRAMKI: Kahlon (4’), Schipplock (30’). ŻÓŁTE KARTKI: Radović, Gol. LEGIA: Skaba - Rzeźniczak, Żewłakow, Vrdoljak (46' Komorowski), Wawrzyniak - Kahlon (76' Żyro), Borysiuk, Gol (76' Jędrzejczyk), Gueye (46' Radović), Rybus (86' Wolski) - Żyro (46' Manu). Zebrał i skomentował: Ł.

Strona

14

„DL” zine nr 2


RELACJE

LEGIA WARSZAWA 2–0 ŻALGIRIS WILNO 22.07.11 (Mecz towarzyski + prezentacja zespołu, Warszawa) Jak wiadomo – my fanatycy mamy obecnie ważniejsze sprawy na głowie niż np. forma Michała Żewłakowa. Mianowicie w kontekście Euro 2012 walczymy o nasze trybuny, ruch ultras i niezależność. Walczymy z rządem, zakazami działaczy i milicjantów. Mimo to – życie drużyny płynie dalej, a karty historii warszawskiej Legii są stale zapisywane. Trzeba śledzić. Ostatni epizod przed ciężkim sezonem 2011/2012 to mecz towarzyski z Żalgirisem Wilno przy Łazienkowskiej. Bilet na mecz oraz poprzedzajacą go prezentację drużyny kosztował 10 zł. Przyznam szczerze, że mnie cały czas interesuje jak grają Wojskowi (zresztą kronikuję każdy jeden mecz od dobrych kilku lat, co jest moim nie zawsze przyjemnym nałogiem) i tym bardziej wkurwiam się, iż uczestniczenie w spotkaniach będzie utrudnione przez karierowiczów w garniturach. No, ale..takie czasy. Postaram się mimo chujowej sytuacji dla ruchu kibicowskiego (a więc skupieniu uwagi na czymś innym) coś czasami o życiu drużyny skrobnąć. Główną część relacji stanowi jednak klimat na prezentacji i ostatnim przed meczem o stawkę (Turcja!) sparingu. Show (heh) przy Łazienkowskiej 3 rozpoczynało się o 18:50, a miało chyba „trochę” wcześniej... Prezentacja zespołu była żałosna. Zbyt długo poszczególni piłkarze wybiegali z dzieckiem i balonikiem w ręku. Jechało jakimś festynem. Na szczęście po chwili zaczął się fanatyczny doping, który trwał cały mecz. Kibole pozbyli się górnej części garderoby i zachęcali do śpiewu resztę stadionu. Warto zacząć od tego, że na pierwszą połowę wyszedł skład złożony z 9 Polaków i 2 białych obcokrajowców, co jest wynikiem rasowo niezłym :-). Oby utrzymywała się taka jedenastka i wygrywała. A teraz mecz. Niby z początku Litwini nieco siedzieli na naszej połowie, ale Legia w miarę szybko się otrząsnęła i dyktowała warunki gry. Pierwszą sytuację mieliśmy w 9’ minucie (Kucharczyk nie trafił do pustej bramki), a w 24’ Radović strzela pierwszego gola. Już 6’ minut później na 2-0 ustala wynik pierwszej połowy Ljuboja. Nowy napastnik, fajnie, że strzelił… Ale przed oczyma staje poprzedni sezon i zachwyty nad punktowaniem Hubnika w sparingach i nawet potem w lidze (jego pierwszy mecz o stawkę na Cracovii). A co jest z Czechem teraz? Leczył się, jak grał to poniżej oczekiwań, a w piątek ujrzano go (zmienił Rybusa) po dłuższym czasie… Chciałbym wierzyć, że Serb jest w końcu napastnikiem na miarę Legii, ale to się zobaczy dopiero po rundzie jesiennej. Pierwsza połowa bez szału, nasi rywale niezbyt wymagający. W drugiej połowie (70’ minuta, za Kucharczyka) wszedł na boisko testowany od niedawna żyd – coś mi się w nim nie podoba, oczywiście nie chodzi o nację :-). Ogólnie druga odsłona to jak to w sparingach bywa – cała masa zmian i co za tym idzie różnej gry. Legia starała się grać ładną, techniczną piłkę, ale sytuacji bramkowych było zbyt mało na tle tak przeciętnego rywala. No, ale ostatni sprawdzian przed Turcją kończy się miłym zwycięstwem i nadzieją. Jak co roku :-). Legia 2-0 Żalgiris (po polsku: Grunwald) Wilno. A teraz oddaję głos Z. Ł. Jakieś pół godziny przed zapowiadaną prezentacją naszych boiskowych gwiazd, frekwencja poza najbardziej fanatyczną trybuną nie wskazywała na jakieś mocne oblężenie Łazienkowskiej przez fanów. Fakt, „Żyleta” zapełniała się z każdą chwilą coraz bardziej, zaś pozostałe trybuny (zwłaszcza najnowsza, „burżuazyjna”) ledwie poprzetykana była pojedynczymi osobami. Oczywiście im bliżej meczu, tym bardziej fanów przybywało. Sama prezentacja piłkarzy szału ani specjalnego wrażenia na mnie osobiście nie zrobiła. Najpierw wyszła na murawę Młoda Legia, po kolei wyczytywana przez spikera. Otrzymali gromkie brawa i dobrze, niech będą dumni z tego, że są Legionistami. Później nastąpiła przerwa i rzuty karne dla osób, którym udało się złapać wykopane w trybuny piłki. Prezentacja pierwszej drużyny wiele nowego nie wniosła, ot nasze gwiazdy wybiegły na boisko przy aplauzie publiczności, postali, zrobili rundkę i w sumie nic ciekawego się nie działo. Nie to żebym liczył na jakiś spektakl – tutaj Klub postąpił zgodnie z moimi oczekiwaniami- wszystko na minimum, ale.. Dobrze że chociaż sparring z Żalgirisem mogli obejrzeć fani, spragnieni i głodni piłki. Na uwagę zasługuje na pewno skandowane z „Żylety” „Walczyć, trenować…” Piłkarze muszą mieć świadomość, gdzie są, w jakim Klubie grają i jakie są w stosunku do nich oczekiwania. Nie jesteśmy ligowym średniakiem, naszym przeznaczeniem jest gra o najwyższe cele, dobrze, by o tym pamiętali. Opisu aspektu sportowego przebiegu spotkania się nie podejmuję, to zdanie dla innych. Jeżeli chodzi o doping fanów – wiadomo, „Żyleta” jak zawsze była motorem napędowym. Szkoda tylko, że nie wszyscy „kibice” się przyłączali do wspierania swojej drużyny. Zwłaszcza książęta na świeżo wybudowanej trybunie nie mieli ochoty dać nic z siebie. Skandowane „wszyscy wstają” nie zrobiło na zasiadających tam osobach wrażenia. Skandowanie tego hasła, wskazywanie na nich palcami, gwizdy, aż w końcu dosadne „ruszcie dupy!” nie jest tym, co powinno w ogóle mieć miejsce na stadionie Legii Warszawa! Nikogo nie powinno się specjalnie motywować, do wspierania swojego zespołu! Jeśli nie chcieli dopingować, to po chuj przyszli??? Moją uwagę za to przykuło jedno zdarzenie. Otóż do spokojnie stojących chłopaków, opierających się o plexi, podeszło dwóch ochroniarzy i generalnie przypierdzielili się do nich o to, że „tu nie wolno stać”, że nie siedzą na krzesełkach. Część z nich zastosowała się do poleceń, natomiast jeden na polecenie porządkowego skwitował krótko „wypierdalaj” !!, po czym… porządkowy grzecznie się odwrócił i zastosował do polecenia Kibola. Żeby było śmieszniej, w drugiej połowie dokładnie ten sam porządkowy, w asyście drugiego kompana, podszedł w tym samym celu do tego samego kolesia. I znów usłyszał „wypierdalaj” i jeszcze „lamusie pierdolony”, po czym z nieszczęśliwą miną zawinął się na pięcie i poszedł w sobie tylko wiadomym kierunku… Generalnie widać, że modern football sięga coraz dalej. Kolesie którzy opierali się o barierko –plexi nikomu nie przeszkadzali, nie zasłaniali widoczności, ani nie robili niczego złego. Nie wiem, jak skończyła się ta historia dla tego gostka, straciłem go później z oczu, ale mam nadzieję, że niczego za swoją stanowczość nie wyłapał. Godne odnotowania jest również to, że piłkarze po końcowym gwizdku podeszli podziękować fanom za doping, odśpiewali wspólnie z Kibicami „Warszawę..”, przybili piątki z dzieciakami na najniższych rzędach. Nie wiem na ile to było szczere, a na ile wymuszone, ale fakt ten miał miejsce. W zasadzie większych atrakcji nie odnotowano, mecz skończył się zwycięstwem Legionistów 2:0 i generalnie można uznać, że sparing ten był preludium do zbliżającej się pierwszej kolejki, na którą wszyscy już czekamy. Na pewno zabrakło mi osobiście haseł odnoszących się do obecne sytuacji polskiej sceny kibicowskiej, trzeba jasno i wyraźnie nazywać rzeczy po imieniu. Bez cenzury na stadionach !!! Pzdr. !!! Z. LEGIA: Skaba (83’ Szumski), Rzeźniczak (62’ Jędrzejczyk), Komorowski (78’ Astiz), Żewłakow, Wawrzyniak (78’ Kiełbowicz), Rybus (46’ Hubnik), Borysiuk (85’ Kneżević), Gol (78’ Żyro), Radović (78’ Wolski), Kucharczyk (70’ Ohayon), Ljuboja (62’ Manu). BRAMKI: Radović (24’), Ljuboja (30’). WIDZÓW: 10.000.

GÓRNIK ŁĘCZNA 2-0 OLIMPIA ELBLĄG 23.07.11 (I liga piłkarska, Łęczna) W minioną sobotę przyszło nam rozpocząć kolejny sezon piłkarski. Dzięki opatrzności zakaz wyjazdowy dla pierwszej ligi został włożony (jak przypuszczano) między bajki i mogliśmy wyruszyć na pierwszy w tym sezonie ligowy wyjazd, ale po kolei… Sobotni poranek przywitał nas typową w ostatnich dniach pogodą- czyli deszczowo, wietrznie i dość ponuro. Zajęci dyskusjami w jednym ze znanych warszawskim kibolom pubie, pośród gwaru dyskusji i przygotowań przewinęła się informacja, że właśnie dziś Olimpia zaczyna swoje ligowe zmagania. A na ,,pierwszy ogień" idzie wycieczka do niedalekiej (jak na warszawskie warunki) Łęcznej. Po chwili namysłu pada pytanie na które odpowiedź mogła być tylko jedna: ,,Jedziemy?"-,,Jedziemy!" i w ten oto spontaniczny sposób rundę wyjazdową 2011/12 uznajemy za otwartą. Mobilizacja w naszych szeregach przebiega dość sprawnie i wyruszamy na 2 fury - łącznie w 10 osób. Sama podróż na mecz przebiega bez żadnych kłopotów i utrudnień (dziękujemy naszemu informatorowi z cb-radia, dzięki któremu zaoszczędziliśmy sporo czasu i nerwów i uniknęliśmy fiskania przez wiadome służby!), za to we wspaniałych humorach. Z kolejnym przebytym kilometrem pogoda była coraz łaskawsza co jeszcze bardziej nas utwierdzało w słuszności naszej wycieczki ;-). Po sprawnie przebywającej trasie zbliżamy się do celu naszej podróży. W trakcie zastanawiamy się kiedy to ostatni raz byliśmy gośćmi na stadionie w Łęcznej okazało się, że jakieś 4 lata temu, więc warto chociażby i z tego powodu ,,odświeżyć trasę" no, i oczywiście wesprzeć naszych przyjaciół z Elbląga. I tak po 3 godzinach jazdy meldujemy się na stadionie. Pod kasą czeka na nas jeszcze jeden kolega i razem udajemy się na sektor gości. Całe szczęście nie mieliśmy problemu z nabyciem biletów na miejscu przypominam o pełnym spontanie wyjazdu - czego powiedzieć nie mogą nasi współtowarzysze z drugiego auta, którzy spóźnieni kompletnie na spotkanie mecz musieli oglądać zza krat. Piłka nożna dla kibiców!

Strona

15

„DL” zine nr 2


RELACJE W sektorze gości zasiada około 40-osobowa grupa sympatyków z Elbląga w tym kilka osób z Sosnowca, oraz nasza wesoła ferajna, co daje łącznie finalnie ok. 50 osób. Atmosfera na stadionie ze względu na protest gospodarzy (w związku ze zmianą nazwy na Gks Bogdanka) to istny piknik. Trybuna za bramką, na której zazwyczaj był młyn świeciła pustkami, a osoby zasiadające na przeciwko nas po drugiej stronie boiska - wyjęci rodem z Ligi Światowej. I tyle w zasadzie mogę o nich napisać. Jedyny przejaw spontaniczności to rzecz jasna okrzyki po strzelonych bramkach... Againts modern football! Z naszej strony doping w II-giej połowie prowadzony jest mniej więcej od 70 minuty. Jakość wg mnie pozostawiła sporo do życzenia, jednak wystarczyło i to żeby przekrzyczeć pozostałą cześć widowni i zakomunikować ,,Piłka nożna dla kibiców!". Na sektorze tym razem bez flag, ale za to z transparentem ,,W Łęcznej tylko Górnik" skierowanym do właścicieli i działaczy gospodarzy. Nie obyło się też bez pirotechniki, która odpalona w ostatnich chwilach spotkania ,,przebudziła" ze snu (za dużo słońca?) nawet spikera, który apelował o spokój itp. itd. Po ostatnim gwizdku piłkarze z Elbląga podchodzą pod sektor podziękować za doping i po chwili wychodzimy z klatki. Podróż w drugą stronę jak to już mamy niemal w zwyczaju: jeszcze bardziej na wesoło - jedni piją piwo, inni odświeżają bardzo stary repertuar, a jeszcze inni straszą okolicznych mieszkańców gromkim ,,wojnaaa!" ;-). Jednak jak się okazało największą atrakcją było ściganie się z eskortującą nas policją. Kto by pomyślał, że tak pomysłową mamy policję, że sami nieomal spowodują wypadek na drodze w imię bezpieczeństwa i ochrony społeczeństwa przed groźnymi kibolami? Co się pośmialiśmy to nasze, a widok gdy wymijamy środkiem jezdni mając po lewej stronie sukę, a po prawej patrol - bezcenne! Na tym mogę skończyć relację - po paru kilometrach zbędny balast odpuszcza holowanie i wszyscy wracamy już w kierunku Warszawy. Podsumowując: był to bardzo wesoły i spontaniczny wyjazd (Kołbiel NIE MA kosy z Celestynowem! ;-) ), wakacyjna wersja podróży po kraju - rozgrzewka przed europejskimi pucharami oraz kolejnymi dalszymi wojażami. Dziękujemy kolegom z Olimpii za podwózkę naszego kompana! ZKS&CWKS! Rafał (Legia Warszawa)

GAZIANTEPSPOR 0–1 LEGIA WARSZAWA 28.07.11 (Liga Europejska, Turcja - Gaziantep) Słowem wstępu (+ trochę historii)… Że jak oni się nazywają? Gaziantepspor – oto rywal Legii w Lidze Europejskiej 28 lipca i 4 sierpnia 2011. Nie każdego stać na wyjazd do Turcji, tym bardziej gdy jest już zadłużony po poprzednich meczach :-), ale oczywiście wielu chętnych na tą eskapadę się znalazło. Fanatycy Legii nie mieli problemu m.in. z zapełnieniem 180 miejsc w wynajętym samolocie, który to wylot kosztował osobę 1.000 zł… Pozostałym został Polsat Sport live z…oczywiście kebabem w ręku :-). Miejscow i jakichś tam kibiców mają, ale nie sądzę by zasłużyli na zaszczytny tytuł „kiboli”… Nie z takich tureckich stadionów Polacy relacjonowali nam, że chujem tam śmierdzi, a wielka mi nienawiść i noże do kebaba może gdzieś tam są w użyciu, ale niekoniecznie w dniu meczu w okolicach stadionu. My skupimy się na meczu Legii z Turkami’1996, nie byłem na tym meczu, ale są na szczęście źródła historyczne. Starsi Legioniści mają ciekawe wspomnienia z meczu z Turkami gdyż 15 października 1996 zagraliśmy w II rundzie Pucharu UEFA z Besiktasem Stambuł. Te kebaby są bardziej znane od jakiegoś Gaz…coś tam, ale i tak w Warszawie wrażenia nie zrobili. Warto dodać, że na Besiktas trafiliśmy po wyeliminowaniu w pizdu Panathinaikosu Ateny. Chuj mnie strzela zatem gdy czytam wypowiedzi Skorży o nadchodzącej batalii z Gaz…coś tam… Wiem, że trzeba ostrożnie się wypowiadać, ale nie można być obsranym… Tym bardziej publicznie. Legia ma rządzić – czy Wy to do kurwy nędzy rozumiecie? Besiktas wydawał się wtedy słabszym rywalem niż Panathinaikos, ale przy Łazienkowskiej zaledwie zremisowano z nim 1-1. Kibiców gości było nie 2.000 (jak zapowiadali tureccy dziennikarze), ale jedyne 200 sztuk. Jak czytamy w zinie Legii „Forza Legia” (nr. 20/1996) – Żyleta stworzyła taki kocioł, że bełkotu kebabów nie było wcale słychać. Mało tego – legijni chuligani skroili Besiktasowi najlepszą flagę jaką pokazali ciapaci w Warszawie. Potem spłonęła sobie ona spokojnie na płocie Żylety. Po golu Legioniści odpalili race, a pirotechnika z radości wylądowała na murawie. Po spotkaniu lano się z policją, a część legijnej ekipy chciała się dostać do gości z dechami w rękach. Na Łazienkowskiej latały plastykowe krzesełka, co było na starym stadionie widokiem dość powszechnym. Także jeśli istnieje coś takiego jak kibicowska świadomość Turków – to kto tu ma tu gorsze wspomnienia i nazywanie kogo (sympatyczną oczywiście…) dziczą jest bliższe prawdy... „Co za pech, do końca służby pozostały mi dwa dni” – narzekał po meczu Legia- Besiktas opatrywany przez lekarzy pies (patrz: skan). A flaga zmieniła się w pył… Wspomnienia Z. z tego meczu znajdują się w innej części zina. A teraz aktualności. Jaga na szczęście przegrała z Kazachami, Wisła i Śląsk niestety przeszli pierwszych rywali – przyszedł czas na nas i naszą konfrontację „w Europie”. Rywal o jakże prostej nazwie Gaziantepspor… Były obawy, a dobrze wypadli zarówno piłkarze jak i kibice Wojskowych. Dziesiątek czerwono – biało – zielonych kominiarek w tureckim sektorze gości nie mogli zobaczyć na żywo Polacy, bowiem okazało się na ostatnią chwilę, że transmisji Polsatu Sport nie będzie. Poszło o kasę, bowiem Turcy chcieli ponoć zbyt wiele. No, ale pirotechniczny festiwal pokazany przez warszawski skład pokazała turecka TRT1, która dziwiła się, iż przybysze z Łazienkowskiej przywieźli nieco inne gadżety w barwach ukochanej drużyny :-). A sam mecz szału nie robił… Mecz w Turcji był pierwszym i od razu bardzo poważnym sprawdzianem mającym udowodnić jak Legia pokaże się w meczu o stawkę, po okresie przygotowawczym. Sparingi to sparingi – Superpuchar Polski przeciwko Wiśle odwołano i forma Wojskowych była w sumie wielką niewiadomą. W podstawowym składzie znalazło się miejsce dla dwóch nowych piłkarzy – Żewłakowa i Ljuboji. Początek spotkania zdominowany przez gospodarzy, ale to my mieliśmy pierwszą sytuację – podobnie jak podczas sparingu z Żalgirisem, nie wykorzystał jej Kucharczyk. Legia głęboko cofała się jednak do defensywy i nawet na połowie boiska pressing bywał zerowy, co mogło nieco frustrować – choć jak się okazało, owa taktyka przyniosła zamierzony skutek. Już to przerabialiśmy za Skorży, z Lechią w Gdańsku (wynik taki sam, styl gry podobny). Bramkę dla CWKS zdobył w 51’ minucie najlepszy piłkarz ubiegłego sezonu – Radović, co ważne – po podaniu nowego nabytku z Serbii – Ljuboji. Rado z zimną krwią wykorzystał idealne podanie i pokazując „eLkę” mógł podbiec pod szalejący sektor gości. To było jedyne trafienie tego wieczoru! Niedługo po naszym golu, Turek, który grał we wszystkich młodzieżówkach niemieckich, a potem przeszedł do reprezentacji Turcji (heh – tak jak ten zdrajca Polanski teraz u nas) próbował z rzutu wolnego… Skaba nawet nie drgnął, ale piłka minęła okienko… W 63’ minucie blisko niefortunnej próby obrony sytuacji wytworzonej przez gospodarzy był ten, którego w składzie CWKS miało zabraknąć – Vrdoljak. Na szczęście Chorwata i drużyny – piłka po wślizgu minęła jednak bramkę Skaby i wyszła na rzut rożny. Z kolei my mogliśmy podwyższyć prowadzenie w 83’ minucie, ale gracz z Turcji wybił piłkę głową tuż przed linią bramkową. Mecz był generalnie nudny i gra Legii nie była zbyt porywająca. Przełomu od poprzednich rozgrywek na pewno nie widać… Bardzo cieszy natomiast wynik i w jego obliczu o stylu gry na pewno nie będzie się zbyt dużo mówić. Turcy mieli przewagę, ale to do Warszawy jedzie zaliczka z pierwszego pojedynku! Warto zaznaczyć, że dobrze spisywał się Wojtek Skaba (chociaż pojedynczych błędów się nie ustrzegł) i dobre wrażenie z sezonu przygotowawczego póki co pozostaje. W pierwszej połowie wybronił bardzo groźny strzał Turków. Tylko niech tego nie zjebią u siebie, bo nie z takimi Bełchatowami przegrywali… Brawo Legia! O to chodzi… o takie wrażenie w Europie jakie zrobili kibice prezentacją, a gracze samym wynikiem wyjazdowym. Przejdźmy do relacji z trybun. Ł.

Strona

16

„DL” zine nr 2


RELACJE Ta relacja będzie inna od tej, która miała być w tym miejscu. Będzie inna ponieważ, pisana jest w pojedynkę a plan zakładał, że napiszą ją we dwóch. Będzie uboga w uczucia, które towarzyszyły załodze podczas tej dalekiej wyprawy. Będzie brakowało tu kilku ciekawych opowiadań oraz nie przeczytacie tu śmiesznych cytatów z tego wyjazdu. Będzie także ograniczona do opisania tylko tego co inni mogą przeczytać. Czy będzie słaba? Ocenę zostawię Wam, ale pamiętajcie, że prawdziwa przygoda była znacznie bardziej hardcorowa i pozostawiła w głowach uczestników o wiele więcej wspomnień, których na piśmie Wam nie przedstawię. Ta relacja jest pisana dla jednego z NaS. Dopiero 10 dni po wyjeździe do Turcji trafiła do mnie owa relacja z trybun. No, ale – Turcja to nie Widzew (chociaż Izrael leży również daleko…) i chłopak potrzebował trochę czasu. Do tego nastąpiły komplikacje itd. Powodów opóźnienia relacji z trybun na e-zinie było kilka. Zdradzę Wam, jako pewnego rodzaju smutną ciekawostkę, że relację miał pisać również chłopak, którego niestety przez ludzi bez zasad nie ma chwilowo z nami. Sami się domyślcie o kogo chodzi. Ale niestety przez konfitury, debiut na łamach „DL” musi odłożyć. Pozdrowienia do więzienia. A.C.A.B. A teraz już oddaję głos przedstawicielowi Fanaticoss’03. Ł.&H.

Po dwóch latach wracamy na europejskie salony. W pamięci piękna wyprawa do Gruzji i tysiące wspomnień związanych z tym wyjazdem, później lekki niesmak z Kopenhagi, który także można byłoby opisywać godzinami. Takimi właśnie wspomnieniami żyliśmy pewnego lipcowego dnia. Podczas sesji tatuowania wzajemnie opowiadaliśmy sobie tamte wyjazdy nakręcając się jednocześnie na wyjazd tegoroczny. Wyjazd, który po części w tamtym czasie był jeszcze zagadką, Białoruś czy Turcja? 500 kilometrów czy 3800 kilometrów? Trafiło na opcję lepszą, czyli „daleką Turcję”, a może lepiej napisać tak jak relacja miała być zatytułowana czyli „Legia na bliskim Wschodzie”. Czemu opcję lepszą? Wiadome, czym dalej tym ciekawiej! Liczy się zabawa i Legia Warszawa! Jest Turcja, miejscowość Gaziantep położona o jedyne 54 kilometry od granicy z Syrią. Ciekawie się zapowiada. Na mapie wyliczone ok. 3400 km w jedną stronę szkoda, że mapa nie wylicza objazdów, nowo budowanych dróg itp., ale o tym w dalszej części. Szybki plan jak jedziemy… pisząc „jak” mam na myśli przez jakie państwa i jaką trasą, ponieważ od razu wiedzieliśmy, że w tą wyprawę ruszymy busem. Nic innego nie wchodziło w grę, żaden samolot nawet nie przeszedł nam przez myśl. Z całym szacunkiem dla wszystkich, którzy polecieli na mecz czarterem, ale to my ten wyjazd przeżyliśmy lepiej – na całego! Plan był prosty: Bus, 8 osobowa załoga i w drogę. Z zebraniem bandy wariatów, którzy tak jak my we dwóch chcieli udać się tam drogą lądową nie było żadnego problemu. Wręcz przeciwnie, chętnych było więcej niż miejsc w busie. Trasa była ciekawa: Polska – Czechy – Słowacja – Węgry – Serbia – Bułgaria – Turcja. Do wyjazdu było coraz mniej czasu, a tu zaczęły się komplikować pewne sprawy. „Lądy i morza przemierzam, kulę ziemską z otwartym czołem. Polski mam paszport na sercu. Skąd, pytam, skąd go wziąłem? A wziąłem go z dumy i trudu, ze znoju codziennej pracy, ze stali, z żelaza, z węgla. A węgiel to koks, to antracyt.” Pozwolę sobie wstawić tu cytat z „Misia”, którym posługiwał się kolega będąc po rozmowie w sprawie odebrania paszportu. Mimo przeciwności losu wszystkim udało się posiadać paszport, w którym nie mogło zabraknąć śmiesznych fotografii. Podobno ktoś nawet miał paszport „Andrzeja Niedzielana”, który wyglądał jak rasowy gwałciciel małych dzieci, a ktoś inny pojechał na „Jana”. Innym niemiłym zaskoczeniem była informacja jaką dostaliśmy dwa dni przed wyjazdem. Otóż w Turcji trzeba mieć upoważnienie właściciela samochodu do poruszania się nim, dodam, że musi być to załatwione notarialnie oraz przetłumaczone na język turecki przez tłumacza przysięgłego. Mimo, że był weekend, udało się załatwić te formalności, nikt nie rezygnował i wszyscy stawili się w niedzielę wieczorem na zbiórce. Początek wyprawy to tankowanie (nie tylko samochodu) i ruszyliśmy w stronę Katowic, a później Cieszyna. Droga jak to droga, mija różnie - czasem szybko i wygodnie, czasem w deszczu, korkach, wolno z ruchem wahadłowym. Gdy otwierane okienka w busie przestały zachwycać trzeba było znaleźć coś innego i się znalazło: był to wskaźnik paliwa, który „na oko” nie spadał tylko stał w miejscu mimo kolejnych przejechanych kilometrów. Było dużo śmiechu, że nawet wskaźnik idzie lekko w górę. W głośnikach leciał rap, a my pod osłoną nocy mijaliśmy kolejne państwa. Rano na terytorium Węgier zrobiliśmy sobie dwugodzinną drzemkę i dalej w deszczu kierowaliśmy się do podobno słonecznej i upalnej Turcji. Plan zakładał abyśmy po południu dotarli do Belgradu, gdzie trochę pozwiedzamy i prześpimy się całą noc u jednego z kibiców Crveny Zvezdy. Ruszyliśmy więc przed siebie, z ciekawostek jakie można napisać podczas drogi do Belgradu to na pewno przejście graniczne z Serbią. Otóż na granicy obok w kolejce do przejścia trafiliśmy samochód kibiców Wisły Kraków, który kierował się do Bułgarii na swój mecz. Odprawę pokonaliśmy pierwsi i powoli ruszyliśmy dalej. Powoli dlatego, ponieważ czekaliśmy na naszych „przyjaciół”, którzy granicę pokonywali po nas. Po jakiś 20 kilometrach w lusterku wstecznym zobaczyliśmy srebrną Hondę na krakowskich blachach, a w niej 5 osobników (piszę to specjalnie, bo może ktoś z Krakowa to czyta i wynagrodzi ich liściem za swoją postawę), którzy bali się przyśpieszyć i chowali się za inne samochody. W końcu postanowiliśmy zjechać w zatoczkę aby dać się wyprzedzić i ruszyć za kibicami z Krakowa. Manewr się udał i byliśmy kilka metrów za samochodem. Wszyscy czekali w gotowości na dobrą okazje do ataku jak tylko samochody się zatrzymają z powodu zwężenia lub jakiegoś korku. Chłopaki z Hondy panikowali, wyprzedzali na trzeciego i uciekali za wszelką cenę tylko po to by zaraz zjechać z autostrady. Myśląc, że udało im się nas zgubić zatrzymali się przed szlabanem bramki opłat za autostradę. A tu nagle zza zakrętu pojawił się nasz bus. Wisła Kraków pali wroty, uciekając przez szlaban i nie dokonując żadnej opłaty, momentalnie wybiegł jakiś strażnik czy tam ktoś, a my zaczęliśmy tłumaczyć się, że pomyliliśmy drogi i chcemy zawrócić w stronę Belgradu. No cóż mimo chęci nie doszło do wymiany zdań z nożownikami. Może bali się, że w busie jest lepsza ekipa, tego nie wiemy. Krótko pisząc – żenada. Wkurwieni z braku atrakcji i tego, że nic z ataku nie wyszło pojechaliśmy dalej. Kilka minut po 17 przywitał nas zakorkowany Belgrad.

Strona

17

„DL” zine nr 2


RELACJE Tutaj na pewno sporo do napisania miałby kolega, ponieważ zna dobrze historię tego miasta oraz język i kulturę tego kraju. Na początku odebraliśmy klucze do mieszkania, poszliśmy zjeść typowe dla mieszkańców Serbii przekąski i udaliśmy się wspólnie z dwoma kibicami Crveny na ich stadion. Stadion Crveny położony jest tuż obok stadionu lokalnego rywala – Partizana. Dosłownie jeszcze bliżej niż mają to ekipy z Krakowa. Kilka słów o samym stadionie. Na zewnątrz dookoła graffiti, większość starych, poniszczonych już. Ogólnie plac przed stadionem jest tragiczny, dziury w chodnikach, wszędzie jakieś kamienie i ogrodzenia jak na placu budowy, które zasłaniają (tak, że wszyscy i tak widzą) boisko treningowe. Akurat podczas naszej wizyty drużyna miała trening więc wpadliśmy na pomysł „pozdrowić białego Łazęgę”. Krótka wizyta w sklepie kibica nieoficjalnego (obydwa sklepy – oficjalny i nie oficjalny są na stadionie obok siebie, klub nie robi żadnych problemów kibicom przy produkcji pamiątek). Po wizycie na stadionie udaliśmy się zwiedzać dalej miasto. Zmęczeni postanowiliśmy odnaleźć nasze mieszkanie, zaliczyć prysznic i pójść spać. Rano ponownie pakowanie i znów jazda. Tym razem deszczy już nie było, a krajobrazy, które widzieliśmy po drodze były naprawdę zajebiste. Bułgarię minęliśmy szybko i nocą wjeżdżaliśmy na terytorium Turcji. Na granicy trochę zamieszkania, kilka kontroli i mogliśmy jechać. Z wielką ulgą każdy z nas się cieszył, że już jesteśmy w Turcji. Padł spontaniczny pomysł, abyśmy zmienili trasę i na Azjatycką część Turcji dotarli promem. Następnie zrobiliśmy postój na kąpiel w morzu i udaliśmy się na nocny odpoczynek pod gołym niebem. Kolejny dzień to zwiedzanie zakątków Turcji takich jak m.in. Pamukkale (polecam! Super sprawa!) oraz kurortów znanych z wycieczek samolotowych. Właśnie tam, pod jednym z hoteli spotkaliśmy się z trójką naszych znajomych, którzy postanowili wyjazd na mecz połączyć z odpoczynkiem na Tureckich basenach. Chwilę rozmowy, jakieś zakupy ze sklepu i dalej w drogę. W drogę, która była straszna. Budowa nowych dróg w górach wygląda tragicznie, wąskie przejazdy na nie do końca utwardzonej nawierzchni. Na serio – tragedia i koszmar. „Ostatnia prosta” to 250 kilometrów autostrady, autostrady za którą nie zapłaciliśmy :-). Licząc, że uda się po prostu przejechać nią za darmo. Na liczniku widniało 3964 km od Warszawy, a termometr pokazywał 48 stopni. Dotarliśmy do celu! Połowa za nami. Zwiedziliśmy na szybkości ruiny jakiejś twierdzy i udaliśmy się na pobliskie lotnisko wyczekując na główną grupę, która miała za dwie godziny lądować. Przed lotniskiem ustawiły się wynajęte autobusy, które miały nas zawieść na stadion, a z lotniska powoli zaczęli wychodzić w różnych stanach kibole z Warszawy. Pod stadionem mieliśmy prawie trzy godziny czasu wolnego, jedni postanowili zostać przy pobliskim kebabie, a inni ruszyli w miasto. Później cała grupa czekała na otwarcie bram. Fajnie wyglądaliśmy, ponieważ w samolocie każdy dostał kominiarkę w barwach naszej drużyny, a pod stadionem dostali pozostali. Szef policji pozwolił na wchodzenie w kominiarkach, jedynie prosił byśmy nie zdejmowali koszulek, ponieważ tutaj są inne zwyczaje. Ogólnie policja nie robiła żadnych problemów podczas wchodzenia. Weszła prawie cała pirotechnika jaką zabraliśmy ze sobą mimo, że kontrole osobiste były nawet dość szczegółowe. Stadion Gaziantepsporu od wewnątrz prezentował się lepiej niż na zewnątrz. Taki miły dla oka obiekt. Nasz sektor przyozdobiliśmy jedenastoma flagami: „Teddy 95 Boys”, „LEGIA” reprezentacyjna,” AMT”, „Legioniści”, „Deyna”, „Ultras School”, „F’03”, „CC”, „Tradycja Pokoleń”, „Jelonki” oraz zgodowe płótno Legia – Pogoń. Dodatkowo także wywieszony został transparent dla chłopaków, którzy nie mogli być z nami na tym wyjeździe. Na sektorze wszyscy staliśmy w kominach i czekaliśmy na pierwszy gwizdek. Wtedy właśnie pokazaliśmy jak Legia bawi się na wyjazdach. Zostało odpalonych 17 rac + stroboskopy, efekt był zajebisty! Zajęliśmy się dopingiem naszych kopaczy, czy byliśmy głośniejsi od miejscowych? Chyba tak, ponieważ sporo osób dostawało smsy i telefony od tych, którzy oglądali mecz w Tureckiej telewizji, że tylko nas słychać. Pierwsza połowa zakończyła się bezbramkowym remisem, co już dla nas wydawało się czymś wyjątkowym. Wiele osób myślało, że przyjedziemy, zobaczymy szybkie 03 w plecy i powrót, a tu nagle w 56’ minucie Radović wyprowadził nas na prowadzenie! Na trybunie szał radości, spora część kibiców wskoczyła na ogrodzenie tratując przy tym ekipę z cateringu, która sprzedawała wodę :-). Piłkarsko mało pamiętam ten mecz, więc nie będę opisywał zbyt tego, kilka słów o kibicach Tureckich. Na początku dostali od nas pozdrowienia „Jebać Araba, Jebać też Turka – Legia Warszawa królem podwórka!” później trochę na nas gwizdali, coś tam swojego śpiewali i po meczu flag nie zdjęli. Zostawili je tak jak podczas meczu na ogrodzeniu i dachu... My po meczu cieszyliśmy się z piłkarzami, którzy podeszli pod sektor i rzucili nawet swoje koszulki. Pochwale się w tym miejscu, że złapałem Rzeźniczaka, ale postanowiłem go wymienić na koszulkę Kucharczyka :-). Ci, którzy mnie znają osobiście śmiali się, że to już tradycja w łapaniu koszulek, ponieważ łącznie udało mi się złapać piątą koszulkę. Po końcowym gwizdku czekaliśmy około 40 minut na otwarcie bram i wszyscy ponownie w kominiarkach opuściliśmy sektor, udając się do autobusów. Na lotnisku się rozdzieliliśmy, grupa kibiców udała się do odprawy, a my wraz z innymi, którzy byli na wakacjach udaliśmy się do samochodów w drogę powrotną. Dla jednych był to krótki wyskok na mecz, bo dłużej wraca się z wyjazdu do Lubina niż samolotem z Turcji, nas czekało jeszcze około 3800 km do przejechania wraz ze zwiedzaniem podziemnego miasteczka w jakiejś wiosce oraz spędzenia kilku godzin w Stambule. Zmęczeni, ale bardzo szczęśliwi wracaliśmy do Polski, powrót był tą samą trasą co i przyjazd, lecz teraz już każdy chciał jak najszybciej opuścić Turcję. Na granicy znów trochę stresu spowodowanego czy przypadkiem nie będzie trzeba zapłacić za autostradę, ale jak się okazało wszystko poszło po naszej myśli. Podczas całej wyprawy wiele było śmiesznych i ciekawych sytuacji, ale nie będę o tym pisał, ponieważ nikt oprócz naszej grupy z busa nie zrozumie o co chodzi. Dodam tylko, że od Turcji jechaliśmy bez klocków hamulcowych w tylnim kole i każde hamowanie to jeden mega wielki pisk oraz to, że po przejechaniu 7800 kilometrów, będąc na Warszawskim Ursynowie zatarliśmy pompkę paliwa i bus stanął. Była godzina 4:30 w nocy i wszystkie telefony rozładowane. Fartem udało się zadzwonić do PZU po lawetę i około godziny 6:15 wjechałem do Płońska. Mimo, że wtedy byłem wkurwiony na samochód teraz się z tego śmieje. Przygoda jest najważniejsza! Krótko podsumowując: BYŁO WARTO! Było warto męczyć się w busie cały tydzień, spać na siedzeniach, plaży lub na dachu samochodu. Było warto wyczekiwać stacji paliw, na których można było wziąć prysznic, umyć zęby lub… ogolić nogi (Pozdrawiam Z. :-). Było warto tam pojechać i to przeżyć, choć wiem, że o Turcji, kebabach itp. do końca wakacji nie chce nawet słyszeć! Pisząc tą relację wiem już, że Legia awansowała dalej i w kolejnej rundzie trafiliśmy Spartak Moskwa. Szykuje się kolejna mega fajna wyprawa, czy będzie to bus czy może jednak pociąg lub samolot tego jeszcze nie zdradzę, napisze na pewno – będziemy tam, bo jesteśmy zawsze i wszędzie! Tymczasem do zobaczenia na niedzielnym wyjeździe na Cracovię… Jeszcze raz z tego miejsca chcę podziękować całej ekipie z busa, za tydzień, który zapadnie w mojej pamięci na wieki. Za cały ten czas, wszystkie kawały, żarty, śmiechy i inne sytuacje. Mam nadzieję, że jeszcze nie raz ruszymy takim albo i większym składem gdzieś na mecz Legii... Ostatnie słowo to: Stary jesteśmy z Tobą! NIGDY SAM! HUBSON (FANATICOSS’03)

Strona

18

„DL” zine nr 2


RELACJE GAZIANTEPSPOR: Karczmerskis - Sume (58' Pehlivan), Gungor, Nounkeu, Ivan - Popow (67' Tosun), Kurtulus, Ceylan (85' Demir), Wagner, Adin – Sosa. LEGIA: Skaba - Rzeźniczak, Żewłakow, Komorowski, Wawrzyniak - Manu (81' Gol), Borysiuk, Radović, Vrdoljak, Kucharczyk (61' Hubnik) - Ljuboja (90' Żyro). BRAMKI: Radović (51’). ZÓŁTE KARTKI: Wagner, Celyan, Gungor i Pehlivan (Gaziantepspor) oraz Vrdoljak, Rzeźniczak, Radović i Żyro (Legia). WIDZÓW: 12.000 (w tym 215 gości).

GÓRNIK POLKOWICE 1-1 POGOŃ SZCZECIN 29.07.11 (I liga piłkarska, Polkowice) Spontaniczny wyjazd sprzed tygodnia do Łęcznej nie był jednorazową odskocznią od deszczowo-pochmurnej szarej i nudnej weekendowej rzeczywistości, bowiem od kilku dni chodził mi po głowie plan- wyjazd z Portowcami do Polkowic. To jest to- pomyślałem: w Polkowicach jeszcze nie byłem, poprzedni wyjazd Pogoni został zamieniony na spotkanie u siebie z Polonią Bytom więc zacząłem kombinować. Szczerze napisawszy łatwo tym razem nie było: czwartkowe popołudnie spędziłem na dzwonieniu i dogadywaniu transportu, jednak z każdą kolejną rozmową szanse niestety malały. Jedni na urlopie, inni zajęci niewiadomo czym, jeszcze inni znając realia polkowickie twierdzą, że większą atrakcją byłby wypad na basen przy Górczewskiej lub też spacer w Łazienkach. Ale nie dla mnie! Za to właśnie sobie cenię i chwalę (a co!) wyjazdy z serii ,,kolorowe jarmarki", egzotyka, daleko od domu-nie każdy ma ochotę jechać na taki wyjazd, gdzie teoretycznie nic ciekawego nie może się wydarzyć, więc i ciśnienie mniejsze. Jednak właśnie to jest miara fanatyzmu, bo do np. Poznania czy Łodzi jechać chcą wszyscy, a do pipidówy - nie każdy. Może się mylę i nie mam racji, ale takie jest moje zdanie (jeśli ktoś ma inne - zapraszamy do dyskusji na łamach DL - przysyłajcie maile!). Z pomocą przychodzi grupa Fanaticoss’03, z którą ostatecznie wyruszamy w trasę. Ustalamy szczegóły przejazdu i w piątkowy poranek nasza 5-cio osobowa grupa śmiga w kierunku Polkowic. Trasa mimo wcześniejszych obaw spowodowanych utrudnieniami na szosie przebiega nad wyraz sprawnie i bez problemów, jednak ponad 5-cio godzinna wycieczka przez niema cały kraj udziela się współpodróżnym- wygłupy, skargi do pracowników bramek przejazdowych na autostradzie czy żądanie nr do znanego polskiego biznesmena mającego coś wspólnego z pewnym koncernem paliwowym ws. remontów na autostradzie stały się niemal normą, na którą nikt już nie zwracał uwagi ;-). Całkiem niezła pogoda, śpiewy w samochodzie, śmichy-chichy i meldujemy się w Polkowicach. Dawno nie mieliśmy takiego wyniku, bo na parkingu przy stadionie meldujemy się jako pierwsi, a do meczu pozostały jeszcze prawie 3 godziny! Czas zabijamy na wszelkie sposoby: spacery na stację benzynową, dyskusje w samochodzie i próby skołowania biletów (gdyż wybraliśmy się bez takowych). Nasza aktywność nie pozostała niezauważona przez dzielnych i bohaterskich stróżów prawa, którzy wykazując się nadgorliwością postanawiają ,,w związku z meczem" spisać nasze dane. acab! Spotkań z psami wiadomo - nikt nie lubi, ale to zapamiętał na dłużej. Pan władza notując dane jednego z nas rzekł ,,przykro mi, że ma Pan podwójnych rodziców" - nie wiedzieliśmy do końca co to miało oznaczać, jednak skojarzenie odnośnie oratora mieliśmy tylko jedno... W miarę upływu czasu zaczynają zjeżdżać sympatycy Pogoni , w tym jako pierwsi meldują się koledzy z Polic (dziękujemy J. za napoje energetyczne!). Przy okazji udaje się nam kupić bilety w kasach (a ochrona się zarzekała, że nie da rady- nie po to jechaliśmy taki kawał drogi żeby postać pod bramą! piłka nożna dla kibiców!) i razem ze wszystkimi wchodzimy na stadion. Ostatecznie na sektorze melduje się 213 osobowa grupa Portowców, w tym 11 osób z Legii. Koniec świata, pogoda niezła, Pogoń w całkiem sympatycznej liczbie - jest dobrze, pomyślałem. I właśnie w tym momencie spotykam jednego z najwierniejszych czytelników naszego zina i relacji szczecińskich ;-). To jest właśnie cały urok życia na szlaku kibicowskim - zapierdalać kilka godzin, zarywać noce tylko po to by spotkać znajome twarze i usłyszeć dobre słowo! Wspólnie już do końca spotkania dopingujemy Dumę Pomorza i dyskutujemy o wszelakich okołokibolskich sprawach. (P.-widzimy się w Warszawie!). Atmosfera i doping na naszym sektorze były całkiem dobre - posługując się szkolną miarą, na zachętę dam 4 z minusem. Chwilami z dobrym jebnięciem, chwilami z przestojem bądź rozluźnieniem - można lepiej! Dobrą robotę na gnieździe robili gniazdowi. Brawa należą się za 2gą połowę, kiedy uczciliśmy pamięć Powstańców Warszawskich odśpiewaniem Mazurka Dąbrowskiego. Całościowo patrząc wiem jednak, że stać Portowców na więcej! Nie obyło się bez ,,pozdrowień" dla Donalda T, oraz szczecińskiej wersji pogo- znanej chociażby z Berlina. Sektor szczelnie przyozdobiony 7 flagami, głośne śpiewy, do pełni szczęścia zabrakło tylko lepszego wyniku. Remis 1-1 uważam za mało korzystny wynik - spokojnie drużyna gospodarzy była do pociśnięcia. Więcej walki! O kibicach gospodarzy nie wiem co napisać: co prawda trochę ludzi na stadion przyszło, jednak ograniczyli się tylko do oklasków po bramce i podczas zmian zawodników, więc sobie odpuszczę. Rodzynkiem był gość z bębnem, który na własna modłę i melodię wybijał co jakiś czas tylko sobie znane rytmy. „Co kraj to obyczaj”. Czas biegnie nieubłaganie, trzeba kończyć pogaduchy z przyjaciółmi i wracać do domu. Po zakończonym spotkaniu piłkarze jednak podchodzą pod nasz sektor i dziękują za doping. Przedsięwzięcie wyjścia z sektora i podróż w kordonie jak i jego opuszczenie przebiega równie sprawnie jak droga na stadion i spokojnie udajemy się do Warszawy. Po kilku dłużących się godzinach, adrenalinie, wkurwieniu i zmęczeniu (esencja wyjazdów) spowodowanych trasą melduję się w domu we wczesnych godzinach porannych, czy jak kto woli w przysłowiowym środku nocy. Padam na ryj - zmęczony, ale szczęśliwy! Kolejny wyjazd zaliczony tak jak chciałem! I mimo zarwanej nocy, kończących się funduszy i perspektywie dłuższej absencji od piłki to z uśmiechem, że dane było spotkać się ze znajomymi gdzieś na końcu świata w Pogoni za marzeniami! Pogoń&Legia przyjaciele nie tylko z trybun! Pozdrowienia dla pewnego granatowo-bordowego emigranta bacznie śledzącego relacje! Nie pozdrawiam tego, który ma dwóch tatusiów - acab! Rafał (Legia Warszawa)

LEGIA WARSZAWA – ZAGŁĘBIE LUBIN (ODWOŁANY) 31.07.11 (Ekstraklasa, Warszawa) „Piłka nożna dla kibiców” – brzmiało jedno z haseł krzyczanych w niedzielę przy Łazienkowskiej 3. No właśnie – dla kibiców. Cofnijmy się w czasie, nie tylko sprzed żałosnych tablic „Pepsi Arena”, ale i do momentu gdy o reklamach w piłce nikt nie myślał. Bo piłka była grą. Grą, z której radość czerpali sportowcy występujący dla swojej publiczności. Prawdziwy futbol. Pytam zatem… czy skoro na stadion przychodzi 15 tysięcy to czy zasranym obowiązkiem piłkarzy nie jest to by grać? Zarabiają po 100 tysięcy miesięcznie to nie może jeden z drugim poświęcić się przez 90 minut i walczyć kurwa w błocie, w wodzie… jak facet? Dać radochę, głównie dzieciakom oraz tym co jechali dziesiątki, setki kilometrów na mecz (FC, goście…)? „Najważniejsze jest zdrowie zawodników” – tak gadają po decyzji odwołania meczu wszyscy dookoła… Wiele lat temu, stary stadion. Mecze (na przykład z Zabrzem, akcja odśnieżanie!) w śniegu, zamarznięta „murawa”, pomarańczowa piłka, której i tak nie było widać. Grali? Jasne, że grali… Na stadion przyszło kilka tysięcy widzów i zarówno oni jak i zawodnicy mają teraz co wspominać. Fanatycy doping mimo warunków atmosferycznych, a piłkarze walkę… Chart. Przeżycie tych 90 minut dla swoich najwierniejszych fanów, którzy przyszli/ przyjechali mimo pogody. A teraz deszcz jest dla nich zagrożeniem. To ja pytam – po co są te nowoczesne stadiony? Przed meczem, na rozgrzewce Wojtek Hadaj, którego po czasie konfliktu z ITI nie trawię – powiedział, że może się trochę opóźni, ale wszystko będzie super, bo taki mamy zajebisty nowoczesny stadion. Jaki mamy zajebisty nowoczesny stadion to wiedzą Ci, którzy kiedyś tam rzucili koralikami i dostali list do domu… Ale nie wiedzą Ci stojący godzinami w błocie, nieotrzymujący rekompensaty za mecze bez publiki, Ci na których kapie i wreszcie Ci, którzy jechali kilometry i nie zobaczyli zawodów. Gościom z dalekiego Lubina (zdążyło wejść kilkudziesięciu) to już w ogóle współczuję… Hadaj kazał nam czekać 30 minut na decyzję, ale w sumie nie wiadomo po co… Deszcz lał coraz bardziej, jeśli już by mieli grać to trzeba było od razu, a nie kiedy murawa będzie jeszcze bardziej mokra. Przez pół godziny czekania prowadziliśmy sobie próbę śpiewu, oddaliśmy hołd bohaterom PW, a także nieco pobluzgaliśmy na skromną grupę gości. Realiści od razu wiedzieli, że oni ten mecz przełożą… Na żużlu – słyszałem… ale na nowym obiekcie piłkarskim? To mój pierwszy raz… Po 17:30 na murawę wybiegli zawodnicy Legii, część aplauzuje myśląc, iż będą grać. Ale piłkarze robią tylko… rundkę dookoła, dziękując za przybycie. No, super pocieszenie. Na „chodźcie do nas” nie reagują… Chwilę później spiker podaje oficjalną decyzję, a swoim fanom dziękują również Lubinianie. Na stadionie gwizdy, bluzgi na PZPN, sędziów i mega głośne „Można grać – kurwa mać!”. Jasne, że można… tylko trzeba znać priorytet – kibica! Kibic był na ostatnim miejscu… znowu. Na pierwszym zdrowie „gwiazd”, a także jakość oglądanego meczu przez abonenta płatnej TV. 15.000, dla których jest (powinien być) mecz, olanych… Kiedy ludzie zaczęli już opuszczać stadion, zaczęto śpiewać hymn Polski… a także po raz kolejny tego dnia „Cześć i chwała – bohaterom”. Nie trzeba przypominać, że następnego dnia rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego. Wielu Legionistów w czasie „meczu” z Lubinem uczestniczyło w obchodach – czy to w Warszawie czy w Chełmży (manifestacja kibiców i narodowców). Pamiętamy! Na płocie prócz flag wisiały transparenty: przede wszystkim dla Powstańców, a także „Kosovo jest Serbskie”. Warto dodać, że na Żylecie był komplet widzów… Ł.

Strona

19

„DL” zine nr 2


RELACJE LEGIA: przestraszyła się deszczu. ZAGŁĘBIE: przestraszyło się deszczu. BRAMKI: nie padły. ZÓŁTE KARTKI: przemokły. WIDZÓW: 15.000 (w tym ok. 60 gości plus dużo nie zdążyło wejść).

ŚWIT NOWY DWÓR MAZOWIECKI 0-2 OLIMPIA ELBLĄG 3.08.11 (1/62 Pucharu Polski, Nowy Dwór Mazowiecki) 3 sierpnia w podwarszawskim Nowym Dworze Mazowieckim grała Olimpia Elbląg. Stawką był awans do kolejnej rundy Pucharu Polski, co nasi przyjaciele uczynili po pewnym 2-0. Odbyło się już losowanie i na teraz wiemy, że w kolejnej rundzie rywalem ZKSu będzie poznańska Warta (z I ligi, to ci od prezes – erotomanki i darmowych wejściówek :-). Zapraszam na relację z Nowego Dworu, którą napisał dla Was fan Legii Warszawa z Mławy (której to malutka flaga wisiała na tym meczu). Widzów nie było zbyt wielu, a gości dopingowało około 150 osób. Po meczu legijne FC miały przeboje z milicją. Ł. Olimpia po losowaniu rywala w PP trafiła na Nowy Dwór Maz. Dla Warszawiaków wyjazd bardzo bliski aby wspierać swoich przyjaciół z Elbląga, ale również stosunkowo bliski wyjazd dla tych FC położonych na północnym Mazowszu. Na kilka dni przed meczem kontaktujemy się z resztą North Mazowsze - Ciechanowem, Nasielskiem i Płońskiem. Pocisk z Mławy wyrusza o 14, nas na pokładzie 11 osób. W Ciechanowie dosiadają się chłopaki z tamtejszego FC w sile 12, w Nasielsku kolejnych 5 osób. Podróż mija na wymienianiu się nowinkami z danych grup, a także powstaje kilka piosenek okazjonalnych. Na miejscu meldujemy się o 17, ze stacji udajemy się na małą szamę oraz uzupełniamy zapasy. Na mecz wchodzimy chwilę przed gwizdkiem kończącym pierwszą połowę, tam czekają już na nas chłopaki z Płońska w sile 5 osób, oraz kolejne kilka osób z Nasielska, co na sektorze daje razem ok. 40 osób z naszych rewirów. Na płocie ląduje flaga „Mława”, a my rozsiadamy się wygodnie na miejscach. Niestety jeden z uczestników był tak zmęczony prawie cztero godzinną podróżą PKP na linii MławaNowy Dwór Mazowiecki, że zaległ za trybuną :-). Jeżeli chodzi o doping, to mogę ocenić jedynie drugą połowę. Na rozgrzewkę poleciało kilka okrzyków, następnie lecimy z hitem "Żółto- biało- niebiescy", który katujemy dobre pół godziny zajebiście bawiąc się na sektorze. Po meczu tradycyjne zbijanie piąteczek z piłkarzami i opuszczenie stadionu. My czekamy do 20.49, wcześniej przegrywając walkę banda na bandę z komarami, których na stacji było naprawdę sporo. No i na tym możemy skończyć pozytywny aspekt tego meczu. Podczas gdy zapakowaliśmy się do pociągu jeden z policjantów strasznie prowokuje jednego z chłopaków, po czym uderza go w twarz, po ciosie do pociągu wpada kilku mundurowych i wywlekają go do kabaryny. Zaraz po tym wydarzeniu pociąg rusza, u nas leci ręczny, bo wracamy albo wszyscy albo nikt. Momentalnie gdy zatrzymał się pociąg wpadają kaski w sile dokładnie 38 (nas ok. 30), pokazując jacy to nie są silni, spychając nas na koniec pociągu i otaczając. Wywożą nas do Nasielska, gdzie wyrzucają nas na peron, spisują, przeszukują dokładnie każdy centymetr odzieży. Jeden z nas otrzymuje mandat 500 zł, do tego jesteśmy cały czas wyzywani itp. Do środka transportu już nas nie wpuszczają, po godzinie trzymania wypuszczają nas, bez perspektyw powrotu. Na szczęście udaje się ogarnąć jakieś transporty i w przepełnionych furach wracamy do mieszkań o 2 w nocy. CHWDP. Przy okazji, wielkie podziękowania dla Legijnego Nasielska za wodę, okazaną pomoc i dotrzymanie towarzystwa! Pozdrowienia dla wszystkich obecnych na meczu. Tylko Legia. Stefan Mławska Wiara (North Mazowsze)

LEGIA WARSZAWA 0-0 GAZIANTEPSPOR 4.08.11 (Liga Europejska, Warszawa) W czwartek 4 sierpnia o godzinie 19:00 odbył się pierwszy mecz Legii (o stawkę) przy Łazienkowskiej w sezonie 2011/2012. Jak wiadomo – w poprzedzającą go niedzielę przełożono mecz z Zagłębiem Lubin z powodu opadów i…lenistwa. Rytm meczowy chuj strzelił. Stawka czwartkowa – awans do kolejnego dwumeczu w Lidze Europejskiej. I po brzydkim acz zwycięskim 0-0, jesteśmy w 4 rundzie. Wszyscy (bo Leszek M. się nie liczy) trzęśli przed tymi kebabami w portki, a tymczasem okazali się oni zwykłymi przeciętniakami, którzy oddali jeden groźny strzał w dwumeczu. Na trybunach kibole solidaryzowali się ze Staruchem i bluzgali warszawską frajernię, czyli Polonistów - dopingujących na co dzień Groclin. Wszyscy wiedzą (w tym wypadku, o innych nie wspominając…) za co. Staruch trzymaj się! Stadion świecił pustkami, ale sektor za bramką jak zawsze nabity! O 19:00 usłyszeliśmy pierwszy gwizdek sędziego. Zaczęło się nawet nawet, w pierwszej połowie mieliśmy kilka akcji skrzydłami, z których fakt faktem nic nie wychodziło. Ale to Turcy przyjechali odrabiać straty i po pierwszych 45’ minutach mogliśmy raczej być spokojni o wynik. Żyleta jak za starych dobrych czasów od początku niosła piłkarzy głośnym „Heeej Legia goool”, a Ci mimo, iż nie grali porywającej piłki to byli zespołem i walczyli o to by awansować do kolejnej rundy! Niestety przygotowani fizycznie to oni (znowu) nie są… Turcy natomiast niby są bardziej fanatyczni od Polaków (według ich chorego psychicznie trenera), a objawiło się to w 40stu piknikach (zapewne emigrantów) z jedną flagą narodową (w tym jeden jak się nie mylę w koszulce innego klubu – tego żółtego gówna na F…). W przerwie kapitana Legii – Vrdoljaka, zmienił Janusz Gol. Chorwat miał na koncie żółtą kartkę, a jeszcze głupio się przepychał narażając dobro drużyny… nie wypada nikomu, tym bardziej kapitanowi. Na pograniczu faulu i to w polu karnym grał również Jakub Wawrzyniak. W pewnym momencie wydawało się też, że sędzia pokaże jedenastkę po kontrowersyjnej interwencji Skaby, ale mieliśmy szczęście… Co ważne – tego dnia było tak jak powinno, a więc fanatycy z Łazienkowskiej zarówno dopingowali, bluzgali lokalnego rywala jak i żyli wydarzeniami na boisku! Gwizdy, czarowanie, granie razem z drużyną – to było to! I tylko szkoda, że nie brakuje paziów, którzy na Żylecie stać nie powinni… Maciej Skorża przed tym meczem mówił, że Turki wygraliby naszą ligę ze sporą przewagą… Jak widzieliśmy – skoro nie potrafią strzelić w światło bramki Legii, która padła kondycyjnie od ok. 70tej minuty… to chyba nie bardzo. W drugiej połowie nie istnieliśmy, a mecz był ogólnie paskudny jak ten na wyjeździe. Bo nie świeciliśmy ani my – ani tym bardziej przyjezdni, których przedstawiano jako wielkiego faworyta, a gówno pokazali. Przez 180 minut Skaba tylko raz był w tarapatach (+ raz po żałosnym błędzie Manu czwartkowego wieczoru). Ljuboja przez większą część drugiej połowy nie miał nawet siły biegać… Co chwila się schylał, poprawiał skarpetki – obrażał się… Wiem, że podczas okresu przygotowawczego był kontuzjowany, ale czy to oznacza, że ma grać 90’ minut? Zauważyłem, że jak zapłacą to nie patrzą już na formę tylko wstawiają do składu – tak było z Antolovićem, po czwartkowym meczu pomyślałem sobie, że tak jest też z Ljuboją. „Żeby nie było, że kasa się zmarnowała”… A nie?

Strona

20

„DL” zine nr 2


RELACJE Trener gości bardzo się napinał przed rewanżem – no spoko, ale trzeba mieć czym. Gazia…gówno nie robiło na nikim żadnego wrażenia, podobnie jak ich stadion i kibice, a więc… z czym kurwa do Wielkiej Legii? Bez przesady, szanujmy się… Super nie graliśmy, ale awansowaliśmy zasłużenie – prezentując chociaż jakiś charakter, w przeciwieństwie do tureckich płaczków, którzy udawali i wymuszali w czwartek przy Łazienkowskiej. Banda ciapatych, którzy –podkreślmy- nie są żadnymi Europejczykami tylko Azjatami… Pod koniec meczu doszło do pseudoprzepychanki po tym jak zawodnik gości udawał perfidnie, że Wawrzyniak zajebał mu w twarz… Zero honoru. Ostatni gwizdek i jesteśmy w kolejnej rundzie Ligi Europejskiej – o to chodziło. Nasi piłkarze długo fetowali z kibolami radość, a napinacz z Turcji udawał, że nie wie co się stało. No jak to co się stało? Masz gościu chujowy zespół, a wozisz się jak „Muurinioo”. W meczu nie zagrał kontuzjowany Michał Kucharczyk, który nie marnował czasu i w szalu Legii pojawił się na Żylecie! Ł.

Co sezon kibice największego, stołecznego klubu modlą się o jeden zagraniczny wyjazd. Nie o fazę grupową UEFA, Ligę Mistrzów, ale o jeden jedyny wyjazd do jakiegoś cywilizowanego miasta , gdzie pojęcie ultras nie jest pustym dzwiękiem. Od lat nierozpieszczeni przez piłkarzy, kibice Legii marząc o europejskiej odskoczni od szarego świata polskiej piłki , za dobrą monetę przyjmowali nawet wyjątkowo przeciętne kibicowsko zespoły jak Austrię Wiedeń czy Broendby Kopenhaga. Wszak zachód i odmiana od wagabund na najodleglejszy skrawek Śląska, by zaliczyć wyjazd z Wodzisławiem. Dobre i to. Turecka drużyna z miasta położonego przy samej granicy z Iranem, entuzjazmu wzbudzić nie mogła. Daleko, bliskowschodnio, drogo, o najeździe mowy być nie mogło. Na dodatek najwyraźniej silniejsi piłkarsko. Słowem, wyjazd nie dla wszystkich. Dla reszty pozostawało oczekiwanie na przygodę z naszymi przyjaciółmi z Hagi (tu odsyłam czytelników do relacji z Kowna), bądź zbawienie w postaci wyeliminowania faworyzowanego przeciwnika, dające powtórną szansę na prawdziwą przygodę, niezamykająca się w wąskich ramach lotniczego schematu odlot-przylot-mecz-odlot-przylot. Zbawienia, niepewnego, które, o dziwo, tym razem miało nadejść, za sprawą naszych legijnych kopaczy, którzy odnaleźli w sobie nieodkryte dotąd pokłady waleczności i sprytu, co przy przeciętności postawionej na szali przez Turków, miało stać się decydującym czynnikiem. Tłumy opanowały chińczyka pod trasą, Rozbrat, Łazienkowską [A1] , Myśliwiecką i centrum kierowania wszechświatem- Żródło. W tym ostatnim nieopisany ścisk, niczym w ostatniej szalupie tonącego statku. Wokoło Ł3 tłumy, lecz nie tylko legionistów. Swoje piętno odcisnęły ostatnie wydarzenia, kierując w tę okolicę spory oddziałek pieszej prewencji, która ze swego zadania zatruwania życia kibicom wywiązała się na medal. Medal bohatera Związku Radzieckiego. Na pobłażanie nie mogli liczyć, nadzwyczaj liczni, piwkujący, którzy z otwartym browarem zapuszczali się poza Zródło i sprawcy innych, przeróżnych występków przeciwko moralności w rozumieniu stołecznej psiarni. Kto umie się przepychać, bądź robi to na swoją, powszechnie rozpoznawaną wśród kibiców fizjonomię, jak jeden z nestorów Legii, miał szanse znalazć się na stadionie moment przed gwizdkiem. Wbrew przedmeczowym spekulacjom, na meczu zagościły zarówno czerwono-biało-zielone fany, jak i zorganizowany doping wykraczający poza ubliżanie policji i sąsiadkom. Doping, który mógł dać do myślenia trenerowi Gaziantesporu, który lekkomyślnie przed meczem stwierdził, iż to turecki klubik dzierży palmę pierwszeństwa w dziedzinie fanatyzmu kibiców. Rozkoszne, jednak w ogólnym przekroju w kategorii bzdura tygodnia i tak ustąpił generałowi Jaruzelskiemu, który jako pierwszy poił konia w Bałtyku. Turków zjawiło się ok.40. Nie zaznaczyli swej obecności, co zdaniem złośliwych wystawia zła ocenę rzekomej kibicowskiej potędze nad potęgami, jaką ma być Turcja. Stanowili tło dla popisów wokalnych nie tyle Żylety, co całego stadionu, ochoczo włączającego się do wspólnej zabawy. Wbijający w siedzenia doping, znakomita zabawa, pod tym znakiem upłynął mecz. Dziś nie mieli powodów do narzekań malkontenci, twierdzący, iż nowa Żyleta to nic w porównaniu ze starą. Śpiewy tylko chwilami zbliżały się do dobrego poziomu, przez resztę czasu wyznaczając na nowo poprzeczkę, utrudniając odrobienie strat śniadym skórokopom gości, którzy pod ciągłą presją gry piłkarzy i dopingu lub gwizdów kibiców nie potrafili się odnalezć. Mimo korzystnego dopingu, gniazdowy w przerwie przeszedł się z megafonem po trybunie, przypominając najmniej zaangażowanym w doping po co tu przyszli. Wraz z płótnami na kondygnacji zawisły pozdrowienia zarówno dla naszego niedawnego wodzireja, którego najpewniej nie zobaczymy na wolności przed końcem tymczasowego aresztowania jak i czarnych-sprzedajanych z Muranowa. Mimo świetnego dopingu, zabrakło opraw czy piro, więc dodatkowych emocji dostarczyli nam sami zawodnicy, uczestnicząc w nerwowej sytuacji na boisku, związanej z teatralnym zachowaniem jednego z gości. Niewątpliwie mógł się podobać Liuboja, skory do wyjaśnienia tego w sposób odmienny od wyobrażeń sędziego. Bezustanny, niekoniecznie kulturalny, ale zawsze głośny doping trwał do ostatniej minuty. Po zakończeniu spotkania nasi opromienieni zwycięstwem kopacze, po wahaniach, zgodzili się podejść i przybić piątki fanatykom. Taka grzeczność z ich strony jest nie do przecenienia. Oby w następnej rundzie nie spoczeli na wątpliwych laurach i postarali się o awans. Ku przygodzie. D. LEGIA: Skaba - Rzeźniczak, Żewłakow, Komorowski, Wawrzyniak - Manu, Borysiuk, Radović (90' Jędrzejczyk), Vrdoljak (46' Gol), Rybus (77' Hubnik) – Ljuboja. GAZIANTEPSPOR: Karcemarskas - Kurtulus, Noukneu, Gungor, Ivan - Olcan, Pehlivan (91' Akgam), Ceylan (61' Ozan), Popow (73' Dos Santos) - Sosa, Tosun. ŻÓŁTE KARTKI: Vrdoljak, Komorowski, Manu i Wawrzyniak (Legia) oraz Kurtulus, Gungor, Adin i Sosa (Gaziantepspor). WIDZÓW: 20.000 (w tym 40 gości).

ZAWISZA BYDGOSZCZ 0-0 OLIMPIA ELBLĄG 6.08.11 (I liga piłkarska, Bydgoszcz) 6stego sierpnia nasi przyjaciele z Elbląga zaliczyli kolejny wyjazd na szlaku. Tym razem na Iwszo ligowym froncie spotkali się z renomowaną ekipą bydgoskiego Zawiszy, z którym to znają się m.in. z dawnych czasów IV ligowych. Obie ekipy znacznie rozwinęły się ilościowo, lata temu Elbląg przyjechał na… Brdę Bydgoszcz w kilkunastu i został zaatakowany przez chuliganów Zetki, grających mecz na pobliskim stadionie (stadion Brdy to jedna z bocznych uliczek od Gdańskiej). Co ciekawe – Zawisza po tej awanturze wrócił na swój obiekt i… wjechał na murawę goniąc sędziego i przerywając mecz. Dym z psami miała też Zeta jak jechała na Olimpię, która podczas samego meczu miała żółto biało niebieskie kominiarki (chyba jeszcze „wersja ciężka”, wełniana :-). Kiedyś to się działo, a teraz spokojna relacja Legionisty, który wspomagał Olimpię. Ł.

Strona

21

„DL” zine nr 2


RELACJE Żaden problem nie istnieje gdy na stadionie coś się dzieje… Tym razem owy stadion znajdował się w Bydgoszczy gdzie naprzeciwko siebie stawały do rywalizacji drużyny Olimpii Elbląg oraz Zawiszy Bydgoszcz. Moje relacja byłaby dłuższa, ale podczas jej wczorajszego pisania – komp nagle odmówił posłuszeństwa i efekty pracy poszły się jebać. Na mecz ruszamy dużo wcześniej z racji tego, że my zawsze się gubimy... Nie inaczej było tym razem… lepiej nie pytajcie o szczegóły :-). Atmosfera w samochodzie niesamowita, dwóch kolegów okazuje się znać „dziwnym trafem” wszystkie piosenki jakie lecą w radiu :-P. Docieramy na stadion Zawiszy. Zjeżdżają się kibice Olimpii i zaczynamy powolne wejście na stadion. Od samego początku widać, że ochroniarzy coś boli i kilku z nas nie zostaje wpuszczonych niby z powodu % . My dostajemy się na sektor, wisi kilka flag Olimpii oraz jedna Sparty Brodnica. Obecna jest też Legia Chełmża, ale bez płótna (Legii i Sparty było z 10 fur). Wszystkich razem na oko około 300. Z początkiem meczu ruszamy z dopingiem, który z naszej strony jest tego dnia średni. Wychodzi chyba jakieś zmęczenie. Zawisza pokazuje się z dobrej strony robią flagowisko i prowadzą równy, głośny doping . Wywieszają transparent skierowany do sikorskiego który ma jakieś „ale” do PW. Nie obyło się bez obustronnych bluzgów, które zaczął Zawisza. Mecz upływa spokojnie i kończy się remisem (0-0). Mimo tego wyniku atmosfera jest dobra, opłacało się stać na koniec nawet w deszczu. Wszyscy pakujemy się w swoje fury i autobusy, i ruszamy tam skąd nas tu zawiało. Droga powrotna bezproblemowa, a na miejscu okazuje się, że impreza będzie trwała jeszcze dluugoooo. P.

CRACOVIA KRAKÓW 1-3 LEGIA WARSZAWA 7.08.11 (Ekstraklasa, Kraków) Fajny mecz oglądali kibice…Legii przy Kałuży w Krakowie. Wieszający flagę Izraela gospodarze nie mieli bowiem powodów do radości gdyż byli tego dnia wyraźnie słabsi od Wojskowych. Po ich stronie nie było również szczęście. Legia szybko strzeliła dwie bramki i w pełni kontrolowała to spotkanie… A mogło być różnie gdyż gracz KSC trafił w poprzeczkę (8’ minuta, 4 minuty później Manu zdobył pierwszą bramkę). Po 45’ minutach 0-2, a po przerwie trzeciego gola dorzucił Radović (z powodu…normalnej radości po bramce dostał żółtą kartkę, o co chodzi?) i nawet honorowe trafienie Pasów w ostatniej minucie nie zmieniło faktu, iż Legia Warszawa bardzo udanie zainaugurowała sezon ligowy! W meczu zadebiutował żyd Ohayon. Wszedł w 77’ minucie za Gola. A pomyśleć, że kiedyś Zeigbo wzbudzał kontrowersje… Zapraszam na obszerne relacje z trybun. Ł. Po raz drugi przychodzi zacząć nam rundę wyjazdową w lidze od eskapady do Krakowa. Podobnie jak poprzednim razem warunki również ekstremalne, z tą subtelną różnicą, że w lutym za oknami temperatura oscylowała wokół minus-dwudziestej-kreski, a wczorajszego dnia dla odmiany było ponad dwadzieścia stopni na plusie. Takie oto są nasze polskie realia pogodowe, jednak my niezłomni i pogodoodporni kibole warszawskiej Legii wyruszamy w kolejną trasę za naszym ukochanym klubem. Żyjąc nadal ostatnimi wydarzeniami (o dziwo!) na boisku i tymi mniej przyjemnymi spoza niego, zadawałem sobie sporo pytań, na których odpowiedzi przyszło mi poczekać do samego wejścia na sektor gości przy ul. Kałuży. Tak jak i w lutym na mecz wyruszyliśmy pociągiem - na szczęście wystarczyło składów dla fanów piłki nożnej, gdyż w miniony weekend odbywał się pewien festiwal muzyczny i właśnie w zachodnią część kraju udawało się ciut więcej niż zwykle pociągów... Podobieństwa i różnice wyłapywaliśmy ,,na bieżąco"- inna trasa do miasta noży oraz brak ,,Zenka" nie umknęły naszej uwadze ;-). Po ponad pięcio godzinnej wycieczce umilanej rozmowami i piosenkam przez wyjątkowo wesołych tego dnia współpasażerów, umęczeni doskwierającym słońcem meldujemy się na stacji Kraków Główny. Wciśnięci niczym sardynki w puszki rozpoczynamy kolejny odcinek trasy autobusami pod stadion. Za oknami typowy krakowski folkor: po sto razy zamazywane i naprawiane wrzuty na drużynę przeciwną, tłumy gapiów robiący nam zdjęcia telefonami komórkowymi (po co się pytam???) oraz eskorta policji godna obstawy samego Dalajlamy. Jeszcze chwila w niemiłosiernym autobusowym tłoku i jesteśmy na miejscu. Wejście na sektor odbywa się wyjątkowo sprawnie, jedyny mankament to tradycyjnie wertowane w niektórych przypadkach listy imienne... A podobno z bezpieczeństwem na stadionach jest tak źle. Kamery w które spoglądamy przed wejściem nie wystarczają co by nasi przemili protektorzy nie mieli żadnych pewności czy ta osoba to właśnie ta... Również przed pierwszym gwizdkiem sędziego na sektor wchodzi Zagłębie Sosnowiec w liczbie 210 osób (w tym BKS Stal Bielsko) co daje ostatecznie 750 osób i wspólnie zaczynamy zabawę na sektorze. Podkreślić warto regularne ,,pozdrowienia" dla zgodowiczów gospodarzy - konfidentów z Muranowa. Przez niemal całe spotkanie prowadzimy głośny, solidny doping. Płoty przyozdabiamy dziewięcioma flagami w tym ,,Barra Bravas" oraz Rock Against Communism. ,,Dobrą robotę"" zrobili nasi przyjaciele z Sosnowca, którzy usadowieni w jednym z krańców sektora rozpoczęli zabawę na dwie strony śpiewając na przemian z nami ,,Legia gol allez allez" a w drugiej połowie ,,Hej Legia gol" co dało niesamowity efekt! Nasza oprawa i transparenty związane są z wydarzeniami z poprzedniego tygodnia na skutek których jeden z nas nie może w normalnych warunkach obejrzeć spotkania: ,,pozdrawiamy obieżyświatów na hardkorze"w asyście czerwono-zielonych folii oraz "Polonia + policja = koalicja" i "Strzelać z ucha, taka moda wśród frajerów z Muranowa". Ich treść i wymowa mówią same za siebie. Po raz kolejny pokazaliśmy moc, moc której nie da się opisać i na próżno szukać na innych stadionach oraz pośród innych ekip. Pozostając na fali popisu fanatyzmu z dwumeczu z turecką drużyną której nazwy za chińskiego boga nie umiem zapamiętać ani tym bardziej powtórzyć, solidaryzując się z tymi których aktualnie nie ma z nami z podniesioną głową i zaciśniętą pięścią dalej trwamy w naszej pasji. Cały nasz występ w Krakowie mógłbym zamknąć właściwie w poprzednim zdaniu. Co do frekwencji i dopingu Cracovii to pozostają nadal na swoim godnym politowania poziomie. Doping z ich młyna w naszym sektorze niesłyszalny - poza całostadionowym ubliżaniem Legii, prezentują sektorówkę - estetyczna z kategorii ,,szału nie ma". Co prawda frekwencja była zdecydowanie wyższa niż na poprzednim pojedynku naszych kopaczy (zapewne dzięki sprzyjającej aurze), ale zachowanie i doping pozostają bez zmian... Szkoda mojej energii włożonej w stukanie palcami w klawiaturę abym mógł poświęcić dla nich więcej czasu i uwagi. Każdy kto choć raz miał wątpliwą przyjemność zetknięcia się z nimi wystawił im odpowiednią laurkę. W Krakowie bez zmiany - Cracovia barany, jak mawia jeden z moich znajomych. Pomimo wielu pytań zadawanych w trakcie trwania meczu nie było na stadionie ,,Opalonego", co nie przeszkodziło nam z szydery w kierunku pewnego osobnika, ale o tym za chwilę... Po zakończeniu spotkania piłkarze łaskawie podchodzą do nas, uprzednio śpiewając z nami ,,Warszawę" oraz przybijają piątki, co odważniejsi wykrzykują razem z nami ,,Jesteśmy z Tobą, hej S. jesteśmy z Tobą". Żegnamy się brawami z naszymi piłkarzami i tu zaczyna się dopiero zabawa! Zanim otworzono nam bramę wyjściową czekaliśmy aż pierwsi swoje sektory opuszczą gospodarze… Zmęczeni dopingiem zasiadamy na sektorze i rozpoczynamy kolejny festiwal pieśni radosnej. Adresatem naszych spontanicznych pieśni był pewien ochroniarz, który delikatnie mówiąc ze zdrowym trybem życia miał niewiele wspólnego. Nie pozostaliśmy obojętni na ten fakt i po chwili nasz milusiński (swoją drogą gość śpiewał razem z nami przyśpiewkę o pewnym matole!) dostał ksywę rzecz jasna ,,Gruby". Śmiechom nie było końca: ile kiełbasy zabiera Gruby na wczasy? Żryj Gruby żryj, 110 nigdy nie spadnie i inne zmyślne piosenki leciały w stronę spasionego jak kot rzeźnika typa. Ku mojemu zaskoczeniu gość miał zajebisty dystans do siebie i słodycze podrzucone przez kiboli pałaszował z marszu. I jak tu nie jeździć na wyjazdy? Kilka głupich tekstów, a tyle radości. Kabaret po kilkunastu minutach dobiega końca i sprawnie oraz bez problemów udajemy się do autokarów. Przed odjazdem jeszcze wychodzimy z pojazdów i dziękujemy Zagłębiu za wsparcie i udajemy się na dworzec. Legia i Zagłębie! ,,Wyjazd się kończy kiedy zamknę oczy" to maksyma jednego z moich kolegów, więc i drogę powrotną opisać wypada. Staropolskim obyczajem powrót do Stolicy to dla wielu okazja do uzupełnienia ,,płynów energetycznych" w organiźmie oraz nabrania sił (dzięki Ż. za medykamenty - uratowałeś mi życie! ;-) ), a i przy okazji kupa dobrej zabawy. Gwoli ciekawostek i nowinek ze świata polityki dowiedzieliśmy się, że Józef Oleksy został wyznaczony na członka Państwowej Rady Ochrony Środowiska - od dzisiaj Panowie nie śmiecimy na wyjazdach- raz, dwa, trzy-czerwony Józiek patrzy! Wracając do poprzedniej myśli: tak naprawdę nic wybitnego się nie działo do momentu kiedy to chłopaki z następnego przedziału zakomunikowali nam, że na pokładzie mamy aż trzech motyli! Radości jaka zapanowała w naszym przedziale porównać się nieda nawet do emocji jakie towarzyszą zdobyciu tytułu Mistrza Polski i już po chwili rozpoczęliśmy chrzest nowego narybku. Biegi ,,w te i we w te" zahartowały bojowego ducha, napoje po obu końcach trasy przybliżyły specyfikę sekcji melanżowej, a debiuty na prowizorycznych gniazdach na frytach i siedzeniach zaszczepiły w nowicjuszach fanatyzm. Wielką troską o należyte i właściwe wychowanie młodzieży wykazała się grupa Fanaticoss, która wzorowo wywiązała się ze swoich obowiązków ;-). Jednym słowem dbamy o przyszłość następnych pokoleń i z ręką na sercu mogę napisać, że z owej trójki będą ludzie. Nie straszne im były nawet ćwiczenia gimnastyczne, jednak nasz pupil salta do tyłu zrobić nie umiał :-). Ku uciesze motyli pomysły starszych stażem się kończą i wreszcie mogą odsapnąć, a i my postanawiamy odpocząć. Przerywany sen spontanicznymi walkami banda na bandę w przedziale czy zapiedalającą falą przez kilka wagonów by wreszcie w późnych godzinach nocnych wysiąć na jednej z Warszawskich stacji PKP. Podsumowując: był to wyjazd pełną gębą: zaprezentowaliśmy się z bardzo dobrej strony - pamiętając i czekając na przymusowych wakacjuszy godnie zareprezentowaliśmy Legię Warszawa. Życzę sobię i Wam drodzy czytelnicy „DL” abyśmy na kolejnych spotkaniach prezentowali poziom przynajmniej taki jak wczorajszego dnia! Trzymaj się S.! Rafał

Strona

22

„DL” zine nr 2


RELACJE Od wizyty w Krakowie, sezon 2011-12 mogę uznać za rozpoczęty. Wcześniejsza próba, tydzień wcześniej w Warszawie z powodu warunków atmosferycznych nie powiodła się... Po wejściu na stadion Cracovii rozpoczynamy od pozdrowienia pilkarzy Legii oraz troszkę innego „pozdrowienia“ fanów Cracovii. Wejście na sektor, podobnie jak sezon wcześniej znajduje się tuż obok wejścia fanów gospodarzy i gdyby nie oddział prewencji, mielibyśmy ich na wyciągnięcie ręki. Na tym wyjeździe licznie wspiera nas Zagłębie – chyba 210 osób. Dzięki! W czasie trwania meczu następuje podział na Naszym sektorze na Legię i Zagłębie co pozwala śpiewać piosenki na dwie grupy znajdujące się na jednym sektorze. Co do Cracovii to ilościowo nie prezentują się zbyt okazale. Na meczu wywieszają kilkanaście swoich flag, w tym zgodowicza – Polonii Warszawa. Z atrakcji ultras w pierwszej połowie przedstawiają sektorówkę z napisem KSC oraz dwoma megafonami po bokach, w drugiej połowie kilkukrotnie machają flagami na kijach. Za atrakcję ultras trudno uznać transparent (właściwie szmatę) obrażający Kazimierza Deynę („stop pijanym kierowcom”) co zaraz po wywieszeniu kwitujemy okrzykiem – „Deyna Kazimierz, nie rusz Kazika bo zginiesz”! Swój udział w transparencie pewnie mieli konfidenci z Muranowa. Kilka razy w każdej połowie w wiadomy sposób wyrażony zostaje stosunek do nich – Polonia Ka, Polonia eS, Polonia zawsze kurwą jest. Wyknięta zostaje im także ich konfidencja związana z zatrzymaniem gniazdowego Legii - S. Kilka razy wyrażamy wsparcie dla S. - trzymaj się! Niedaleko Naszego sektora miejsce zajmuje oczywiście znany z poprzedniego wyjazdu krakowski „opalony“ napinacz. Tym razem towarzyszy mu kilku znajomych, którzy na wyścigi cały mecz koncentrują się na Nas i na Naszej obecności przekazując, że tylko odgradzające nas psy i ochrona uniemożliwiają tym kilku zuchom przebięgnięcie się po Nas :-). Także śmiech, ale brakowało mi tej sapecyfiki. Jak wspomniałem Nasz doping to głównie śpiewy na przemian z Zagłębiem. Wychodzi to bardzo dobrze! W pierwszej połowie rozpoczynamy od pieśni „ole ole, ole ola i tylko Legia, Legia Warszawa“, następnie po zmianie repertuaru dokładamy „Legia gol allez allez“. Po jakimś czasie nie zapominamy oczywiście o Donaldzie Tusku – „Donald matole Twój rząd obalą kibole”! Przypomminamy o tym premierowi kilkukrotnie, miejmy nadzieję, że wystarczająco się to utrwali. Pozdrawiamy też oczywiście nasze zgody, Zagłębie z racji na ilość i jakość pozdrawiane jest najczęściej. Z atrakcji ultras na wejście piłkarzy prezentujemy płótno „Pozdrawiamy obieżyświatów na hardkorze“ otoczone czerwonymi i zielonymi foliami, później na sektorze rozciągnięte zostają transparenty. Drugą połowę rozpoczynamy od pieśni „szkoła, praca, dziewczyna, rodzina“. Następnie wracamy do śpiewów z Zagłębiem - „hej Legia gol“ ciągniemy przez wiekszość drugiej połowy. Następnie również „na dwie trybuny“ - „Legia Zagłębie oo“, ponownie „ole ole, ole ola i tylko Legia, Legia Warszawa“ plus dodatkowo z cichą intonacją tej pieśni po czym – z głośnym ryknięciem. Z wydarzeń czysto piłkarskich, żeby nie zapomnieć. W pierwszej połowie Manu dwukrotnie wpisuje się na listę strzelców (czyżby mecz życia?), w drugiej połowie trzecią bramke dokłada Radović. Cracovia odpowiada honorową bramką w 90’ minucie i tyle. W zasadzie jeszcze to, że spogladając na boisko, cieszę się, że jestem na meczu, bo ogladając to „widowisko“ za pośrednictwem telewizji to byłby dramat… Zatrzymam się jeszcze na jednym z piłkarzy. Nasz nowy nabytek – Ljuboja. Wyróżnił się jedynie kolorowym łbem. Bezsensowne dryblingi, niecelne podania, na plus jedynie zastawianie się tyłem do bramki, jeden dobry strzał z rzutu wolnego to jakby za mało. Jeszcze po meczu pierwszy uciekający do szatni, znudzony kibicami. Po meczu podczas czekania na wyjście do autokarów ma miejsce „dialog” z jednym z ochroniarzy. Postawny dość Pan zachęcany jest do zjedzenia batona, gdy wyciąga go z kieszeni i zjada komentowana jest waga szanownego Pana. Wszystko z humorem, ochroniarz jak i jego koledzy udźwignęli nawet presję tłumu :-). Niedługo po „dyskusji“ z ochroniarzem, bramy zostają otwarte, można ulokować się w autokarach i ruszyć do domu kończąc pierwszy ligowy wyjazd sezonu 2011/12. Do nastepnego! Adrian CRACOVIA: Kaczmarek - Kosanović, Żytko, Radomski (64' Boljević), Struna - Ntibazonkiza, Bartczak, Suart (5' Nykiel), Suvorov - Niedzielan, Van der Biezen (62' Straus). LEGIA: Skaba - Jędrzejczyk, Żewłakow, Komorowski, Wawrzyniak - Manu, Vrdoljak, Gol (77' Ohayon), Borysiuk, Żyro (46' Radović) - Ljuboja (81' Hubnik). BRAMKI: Manu (12’, 24’), Radović (68’), Ntibazonkiza (90’). ŻÓŁTE KARTKI: Nykiel (Cracovia), Radović (Legia). WIDZÓW: 12.000 (w tym 750 gości wspomaganych Zagłębiem).

LEGIA WARSZAWA 3–1 GÓRNIK ZABRZE 12.08.11 (Ekstraklasa, Warszawa) Podczas oczekiwania na mecz ze Spartakiem przy Łazienkowskiej, trzeba jeszcze było odrobić „ligową pańszczyznę” w postaci spotkania z Górnikiem Zabrze. Mecz odbył się w piątek o 20:30, a kibice zbierali kasę na oprawę czwartkowego pojedynku (po czym zostali z puszkami powinięci przez policję!). Bilety na KSG schodziły wyjątkowo powoli, ale frekwencja i tak wstydu nie przynosi. Fakt jest jednak taki, że gdyby nie Zyleta to ten stadion wyglądałby marnie… Ale to chyba dobrze dla nas… Wracając do boiska. Jak celnie zauważył Skorża – póki co - o Spartaku nie myślą, trzeba było wygrać kolejny mecz ligowy – tym bardziej, że odbywał się on przed własną publicznością. I wygrali! Kolejne po Cracovii 3-1 i Legia jako jedyna po dwóch meczach z kompletem zwycięstw! Boję się ich chwalić, ale momentami jest naprawdę nieźle :-). Na granicy lipy, ale potrafią się pozbierać i ruszyć do przodu w końcówce. Zaczęli super… Szybko strzelona bramka i dalsze ataki (słupek przy stanie 1-0). Już myślałem o tym jak napiszę Wam o „goleniu frajerów” i spokojnym czekaniu na poważny mecz w Lidze Europejskiej… Pospieszyłem się. Po czasie CWKS siadł, a wyrównał Górnik Zabrze. Przed oczyma stawał po mału poprzedni sezon i klęski przy Łazienkowskiej… Nie tym razem! Pozbierali się… Chociaż muszą wyciągnąć wnioski, bo gdyby KSG był skuteczniejszy…? Wojskowi przyspieszyli i Ljuboja strzelił gola… z pozycji spalonej. Cisnęli jednak dalej. Radović, 2-1, Ljuboja (druga bramka!) 3-1 i dziękujemy, 3 punkty zostają przy Łazienkowskiej… No, ale tak super łatwo nie było, kilka razy musiał potwierdzić formę Wojtek Skaba. Liczy się jednak udana inauguracja u siebie i chciałoby się tylko rzec – oby tak dalej, a będzie dobrze! Co ciekawe – cały mecz zagrał Wawrzyniak, który dwa dni wcześniej zagrał w drużynie o nazwie „Polska” przeciwko Gruzji! Jeszcze nie wiadomo czy wrócił do brania proszków, ale prawda jest taka, że piłkarsko ten obrońca ostatnio wymiata :-)… Tak trzymać – o to chodzi by zapierdalali co kilka dni po 90’ minut, na tym polega piłka na najwyższym poziomie. Trzeba też przyznać, że na tych kilka meczów faktycznie wyróżnia się Ljuboja, super asysta w Turcji, teraz te dwie bramki… No, no – oby tak dalej i oby był zdrowy. A teraz relacja z trybun. Ł. Policja zdejmuje gniazdowych, ,,koło chuja latają” działaczom ze Szczecina oprawy przygotowywane przez Młodych Wilków, zatrzymywane są osoby pod pretekstami wyssanymi z palca - takie oto mamy przedwyborcze tło Anno Domini 2011. Psy szczekają, karawana jedzie dalej: po dobrym występie w Krakowie przyszło nam rozegrać pierwsze spotkanie (tym razem delegat nie miał zastrzeżeń do murawy) przy Łazienkowskiej 3. W czwartek i piątek można było zapisać się na wycieczkę do Moskwy. Póki co miejsca jeszcze są i niezdecydowanych namawiam za transparentami wywieszonymi wczoraj na trybunach : ,,Wszyscy na Spartak”! Możliwości jest naprawdę sporo: pociąg, samolot. Tym, którzy nie mają paszportu powiem jedno: czas najwyższy go wyrobić! Przed meczem kilkukrotnie L. przypominał osobom znajdującym się na Żylecie w jakim miejscu się znajdują i co należy i w jaki sposób robić (czytaj: dopingować na Maksa przez 90 minut). Moim zdaniem niestety owe informacje nie dotarły do wszystkich - boczna część sektora woli spędzić najważniejsze 90 minut w tygodniu na jedzeniu hot dogów, nagrywaniu telefonami filmików czy też po prostu lansowaniu się z dziewczyną….Oby jak mniej takich wynalazków oraz ,,kumaterki, której klaskać się nawet nie chce” - jak to trafnie opisał mój kolega. Doping wczorajszego wieczoru stał mimo to na dość niezłym poziomie, poziomie z którego schodzić nam niewolno- wszak jesteśmy Legia Warszawa! Pierwsze kilkanaście minut było naprawdę imponujące: w 7 minucie strzelona bramka dodatkowo ,,podgrzała” atmosferę na trybunach. Stare dobre ,,ile goli ma Legia?” oraz ,,dziękuję” w wykonaniu naszego spikera przypomniało stare dobre czasy i gromkie ,,chuj” wykrzyczane przez ponad 17 tysięcy gardeł uniosło się nad stadionem. Z biegiem czasu nasi kopacze myślami chyba już zaczęli być kilka dni do przodu i dali sobie strzelić bramkę. Żyleta nie pozostała dłużna i w myśl poleceń gniazdowego naszym dopingiem zmusiliśmy piłkarzy do większego wysiłku i wyśpiewaliśmy kolejno drugą i trzecią bramkę dla Legii. Do końca spotkania doping był naprawdę dobry, urozmaicany nową wersją okrzyku sprzed tygodnia, oraz oklaskami. Nie zapomnieliśmy także o konfidentach z Muranowa, naszym koledze, który odbywa przymusowe wakacje oraz o miłościwie nam panującym D.T. Sytuacja jaka ma miejsce na polskich stadionach dobitnie pokazuje jakie ma o nas ten człowiek zdanie i do czego dąży… Niestety kibice Górnika podróżujący pociągiem na to spotkanie nie dotarli z powodu wypadku kolejowego jaki miał miejsce po trasie w okolicach Piotrkowa Trybunalskiego. Poinformowani o wspaniałej postawie sympatyków KSG i pomocy rannym w wypadku nagrodziliśmy ich brawami. Grupa 35 osób z Zabrza i Katowic przyjechała autami. Dopingu regularnego z oczywistych przyczyn nie prowadzili (poza okrzykiem radości po zdobyciu bramki przez ich ulubieńców i innymi pojedynczymi), flag rzecz jasna też nie było. Szkoda, gdyż Górnik jest jedną z lepiej dopingujących ekip w naszym kraju i spotkanie rozgrywane przy ich obecności na pewno wywołałoby więcej emocji i miało większy smaczek (zwłaszcza, że przez kilkanaście minut wynik był remisowy…).

Strona

23

„DL” zine nr 2


RELACJE Niezłe spotkanie okraszone dobrym dopingiem zakończyło się zwycięstwem 3-1. Po końcowym gwizdku piłkarze podchodzą do nas i dziękują za doping, jednak po raz kolejny nie lada wysiłkiem jest podejście i przybicie piątek z kibicami, do którego muszą być specjalnie namawiani… Oby w czwartek nie trzeba było im tego powtarzać! My damy z siebie wszystko - jesteśmy Legia Warszawa! Rafał (Legia Warszawa) LEGIA: Skaba - Rzeźniczak, Żewłakow, Komorowski, Wawrzyniak - Gol (90' Jędrzejczyk), Borysiuk (65' Rybus), Vrdoljak - Manu (66' Żyro), Ljuboja, Radović. GÓRNIK: Skorupski - Bemben, Banaś, Danch, Marciniak - Thomik (60' Olkowski), Kwiek, Pazdan (78' Milik), Gasparik - Zahorski, Gierczak (60' Mączyński). BRAMKI: Ljuboja (7’, 90’), Zahorski (52’), Radović (75’). ŻÓŁTE KARTKI: Borysiuk (Legia), Olkowski, Marciniak, Kwiek (Górnik). WIDZÓW: 17.500 (kibice gości w liczbie 500 nie dotarli na mecz z powodu katastrofy kolejowej - jechali pociągiem tą samą trasą. Co ważne - kibice Górnika brali czynny udział w akcji ratowniczej! Na trybunie pojawili się jedynie samochodowi i było to 35 osób).

STOMIL OLSZTYN 1-0 POGOŃ SZCZECIN 17.08.11 (1/31 Pucharu Polski, Olsztyn) „Przed nosem gdy nam wyrasta w poprzek płot/Szlaban jakiś lub wielki napis stop/ My rwiemy w przód, z przodu mamy głód/ Omijamy kłody robiąc lekki zwód/ Idziemy bo, bo byle co/ Nie zatrzyma w drodze nas/ Rów czy dół, litra pół,/ Łyknie każdy z nas na raz" - śpiewa w piosence pewien kabaret i w tej podobnie przyświecało mi motto podczas kolejnej wyprawie w świat z Pogonią Szczecin. Różne rzeczy ostatnio się dzieją na stadionach i wokół nich, niestety raczej z tych złych, co jednak sprawia, że na przekór wszystkim dalej jeździmy kolekcjonując wspomnienia. Nie inaczej było i tym razem: losowanie par Pucharu Polski skojarzyło granatowo-bordowych z ciekawym dość przeciwnikiem - dawno niewidzianym przez nas Stomilem Olsztyn. Mobilizacja Portowców trwała już kilka dni - zarówno na poprzednim wyjeździe do Wodzisławia Śląskiego jak i na forum przekazywano informacje na temat środowej eskapady. Razem z kolegami z Capital City oraz jednym Portowcem postanawiamy odwiedzić Mazury. Podróż mija szybko, piękna słoneczna pogoda umila nam czas, „hamburgiery" serwowane w przydrożnym barze imponują wszystkim podróżującym i tak zadowoleni oraz w dobrych humorach (niemała w tym zasługa zasłyszanych radiowych hitów) pojawiamy się pod stadionem. Na sektor wchodzimy jako jedni z ostatnich, gdyż nasi przyjaciele ze Szczecina podróżujący pociągiem - już od ponad 2 godzin opalali się na trybunie. Ciekawa rzecz miała miejsce przed samym wejściem na stadion: ochrona kulturalnie zwracająca się do nas per ,,pan", policja bez problemu pozwalająca pić browary pod bramą wejściową- świat zwariował! A jeszcze kilka dni temu wyprowadziliby nas czwórkami pod mur i rozstrzelali... czyżby wybory się zbliżały? Niech każdy odpowie sobie sam, jednak nam to śmierdziało wielką prowokacją - śmialiśmy się między sobą, że tak to się nie zakończy...Jak się później okazało wszystko poszło po naszej myśli i źli kibole spokojnie wrócili do domu, ale ja jeszcze nie o tym... Rozmowy z chłopakami zabijają czas i nadchodzi chwila pierwszego gwizdka. Z rozpoczęciem spotkania zaczynamy doping. 104-osobowa grupa wspierana przez 9 legionistów prowadzi tego dnia dość przeciętny doping. Kilka zrywów i bluzgów na zakompleksioną ekipę gospodarzy nie była jednak maksimum możliwości wokalnych Pogoni. Długa trasa, piekielny żar z nieba-okoliczności wyjątkowo niesprzyjające, co nie zmienia jednak faktu, że mogło być lepiej! Na płocie zawieszone zostają 2 flagi: Pogoń Szczecin oraz EW. Jak już wcześniej wspomniałem gospodarzom bardzo leży na sercu Legia, gdyż nie omieszkali kilkukrotnie nas ,,pozdrowić" w tradycyjny dla większości ekip sposób. Zachowanie adekwatne i wprost proporcjonalne do..obiektu na którym rozgrywany był mecz-słabizna. Starsi stażem wyjazdowcy stwierdzili, że czas na Stomilu zatrzymał się kilkanaście lat temu: tak samo dopingowali, a i obiekt wygląda identycznie (rzecz jasna solidnie nadgryziony przez ząb czasu). Tyle o niesłownych gospodarzach... W 30 minucie kończymy nasz występ, gdyż w drogę powrotną nieco wcześniej trzeba było się udać ze względu na protest kolejarzy. Ekipa pociągowa odwieziona zostaje na dworzec, a my ruszamy w swoją stronę. Po raz kolejny wisienką na torcie okazuje się powrót do Stolicy: ledwo ujechaliśmy kilka dobrych kilometrów od Olsztyna i dostajemy cynk, że jeden z Portowców został pod sektorem gości. Nie pozostajemy obojętni i wracamy po wesołka. Sprawa nie byłaby o tyle skomplikowana, gdybyśmy wiedzieli o kogo chodzi (przekręcona ksywa) i brak telefonu, jednak dajemy radę i po chwili kombinatoryki stosowanej w powiększonym składzie ruszamy do Warszawy. Wracając jeszcze do wydarzeń boiskowych - dowiadujemy się z radia o porażce w doliczonym czasie gry. ,,Mają szczęście, że wyszliśmy wcześniej bo by dostali ostrą zjebę" - skwitował jeden z nas. Porażka ze Stomilem na pewno nie pozostanie bez echa wśród granatowo-bordowych fanatyków... Walcząc z czasem, pragnieniem i fizjologią pędzimy na dworzec w Warszawie podrzucić ,,spóźnialskiego", a i przy okazji napoje energetyczne dla ekipy pociągowej. Trasę umilamy niewybrednymi dowcipami o pewnej nacji oraz rozmowami z serii ,,co w trawie piszczy" mając w głowach kolejną wycieczkę - tym razem do Moskwy. Z nadmiaru czasu i dobrego humoru okazuje się, że jednak mamy go pod dostatkiem i spokojnie moglibyśmy jeszcze wysłać pocztówkę z Olsztyna do pewnej persony..;-). Ostatecznie po 3 godzinach jazdy, około 22 zajeżdżamy do Warszawy. Dodatkowy pasażer zostaje szczęśliwie dostarczony wraz z browarami na dworzec i w ten sposób kolejną eskapadę z Pogonią uznajemy za zakończoną. Gromkie ,,Legia - Pogoń" oznajmia współpasażerom, że tego wieczoru spokoju w pociągu nie będzie i tym wesołym akcentem rozstajemy się z naszymi Braćmi - do zobaczenia na szlaku! MKS&CWKS! Rafał (Legia Warszawa)

LEGIA WARSZAWA 2–2 SPARTAK MOSKWA 18.08.11 (Liga Europejska, Warszawa) Spartak – wreszcie jakiś kibicowsko atrakcyjny rywal. Zrobili sobie nawet jakieś buraczane szale „anty”, ale bracia – śmiech, przynajmniej widać, że mamy doczynienia z normalną ekipą, a nie jakieś tureckie zgredy w tym tacy w barwach innych klubów. Cieszmy się zatem… Ten dwumecz to prawdziwe ciśnienie i wypada dobrze się w nim pokazać. Z moskiewskich ekip od zawsze wolałem CSKA, ot – taka tam prywatna sympatia, które każdy z nas ma poza granicami (prócz tego lubię Boulogne Boys np., ze starych czasów – nie wiem jak teraz). Zresztą „Konie”, a więc CSKA Moskwa z drugiej siły stolicy wyrosły na siłę pierwszą, co potwierdzają wyniki walk „u uboczy stadionów” :-). Aczkolwiek obie bandy są na tyle liczne (po kilka bojówek, już chuj z ich wszystkich poziomem, ale liczy się sam fakt nastawienia w głowach) – że pewnie raz na wozie raz pod wozem. Prócz tego w Moskwie egzystuje zaprzyjaźniona z CSKA ekipa Dynama, a także Lokomotiv, Torpedo (tak, przed fuzjami jakie bodajże mieli – mieli kiboli, nie wiem jak teraz…) nie licząc gówien typu rywal Legii’2008 – FK Moskwa. Spartak swoje mecze rozgrywa na stadionie olimpijskim o nazwie Łużniki - jest on w stanie pomieścić ponad 80 tysięcy widzów. Oczywiście Spartak to nie AC Milan i kolosu nie zapełnia – nawet na derby ze znienawidzonym (?) CSKA przyszło ostatnio 65 tysięcy, co jednak i tak jest wynikiem dobrym. Dlaczego stawiam znak zapytania po „znienawidzonym”? Bo jak pisał sam fan CSKA w nie tak dawnym wywiadzie dla legionisci.com i wielu innych świadków moskiewskich derbów – biją się tylko nabojki, a „zwykli fani” chodzą z wymieszanymi barwami! Liberalizm (heh) przeszedł także na część ultrasów… Historię fantycy Spartaka mają chlubną albowiem to oni byli prekusorami ruchu kibicowskiego w byłym Związku Radzieckim. Spartak już był na Legii. Jak kumali się z Lechem, zasiedli na starym sektorze gości z flagą „Gladiators”. Przed Gladiatorami była na Spartaku inna kultowa bojówka – w 1994 roku powstała „Flint’s Crew”, a za wzór stawiali sobie oni model brytyjski. Do dzisiaj w Rosji jest casualowo, a chuliganka i ultrasi to dwie inne bajki. Oczywiście dzisiaj podobnie jak CSKA – Spartakowcy mają wiele grup, które toczą ze sobą popularne miejskie boje. Najlepsze sceny z ich walk w centrach to przechodnie, na których widok walczących band nie robi czasem żadnego wrażenia :-). Ot, dziki…wschód. Ruch ultras w naszym rozumieniu (raczej mylnym…) zakiełkował tam na dobre w latach 2005, 2006. Najprawdopodobniej wtedy zaczęły się grube podziały, które doprowadziły do disco polo, o którym mówił fan CSKA we wspomnianym wywiadzie dla legijnego portalu. No, ale wiadomo było, że na wyjazd do Warszawy 18stego sierpnia przyjadą różni kibice Spartaka…Zarówno hool’s jak i ultras. Pozostawało wyczekiwać dnia 18 czerwca…

Strona

24

„DL” zine nr 2


RELACJE W czwartek, a raczej w środę i w czwartek – w Warszawie odbył się ciekawy mecz w Lidze Europejskiej. Fani Spartaka, którzy przyjechali do Warszawy dzień wcześniej nie mogli czuć się komfortowo… Chyba szybko zrozumieli, że to nie jakaś tam Barcelona i z beztroskiego chodzenia po mieście nici… Darli ryje tylko jakieś pijane żule w długich włosach i wąsach, a młodsi (raczej tzw. ultrasi) chodzili obsrani, grupkami po 3 osoby i hurtowo wyrzekali się swoich barw bądź niewiadomo dlaczego uciekali na widok sympatycznych przecież gospodarzy :-). Ci młodsi nie nosili zazwyczaj barw, ale specyfika ludzi ze wschodu jest taka, że niemal bez problemu idzie ich poznać. Albo „niepolsko” noszone dresy, ale specyficzne fryzurki… nie ginęli zatem w tłumie kacapy… Zarobili zapewne warszawscy taksówkarze, bo Rosjanie uznawali po kolei, że jednak spieszy im się do hoteli... Zresztą dzień później nie było inaczej, a mniejsze i większe hulanki zakończyły się po myśli gospodarzy. Przede wszystkim słynne już tańce tuż przedmeczowe. Remis tylko na boisku, wszędzie indziej górą Legia. W czwartek Stolica przywitała nas ogromnym żarem z nieba oraz niemal brakiem powietrza. Legijna brać gasiła pragnienie w Źródełku, jak wiadomo – gorąca atmosfera dała się mimo to we znaki :-). Nie upijano się jednak tylko starano zachować czujność. Bilety na Żyletę poszły już w przedsprzedaży, a jak wiadomo – bez serca stadionu, byłby on niczym. Przekonano się o tym podczas próby rozwinięcia sektorówki w II połowie meczu. Panorama owszem, pojawiła się, ale pikniki zbyt szybko uznali, że „zapłacili za oglądanie meczu, a nie kawałka płótna”. Taka jest właśnie filozofia piknika… Części znowu multipleks się już w ogóle znudził, bo kompletu przy Ł3 nie było. Nie dały zatem pełnego rezultatu liczne propagandowe akcje przedmeczowe (kibiców, bo klub w ogóle ma wyjebane na marketing). Podczas pojedynku ze Spartakiem zbierano kasę na pomnik Deyny. Od rana była też przygotowywana oprawa, która została zaprezentowana na wyjście piłkarzy. Motyw ze znanych old schoolowych koszulek „Nienawidzimy wszystkich” dobrze wpisał się w atmosferę dwóch dni w Warszawie. Barwy oprawy – wojenne… i tylko pirotechniki brak. Na samym początku meczu, kiedy na Żylecie trwał głośny doping - Legia strzeliła pierwszego gola! Fala radości ogromna, czuć było, że CWKS będzie górą nie tylko poza stadionem, na trybunach, ale i na boisku. Niestety zakończyło się mniej optymistycznie, ale przynajmniej my w pełni daliśmy radę. Zawodnicy Rosjan i ich media co chwila podkreślały, że siłą Legii są jej kibice. Wiadomo to nie od dzisiaj… W pewnym momencie krzyczeliśmy „hej kurwy dajcie karetkę”, bo pomocy potrzebował jeden z kibiców. Upał był tego dnia niesamowity, ciśnienie też… W drugiej połowie pozbyto się koszulek, ale oprawy już nie było prócz dużego transparentu z Krakowa i licznych flag na kijach. Wisiały także inne transy – z pozdrowieniami dla Starucha i „PamiętaMY” dotyczący roku 1944. Na fladze FooTBall przewieszone zostały zdobyczne barwy Spartaka. Często bluzgano na gości, z „Ruska kurwa” na czele. Poleciały też hasła antykomunistyczne. Swój debiut zaliczyła mała flaga „Kibole” ze zmienionymi słowami Dmowskiego – „Jestem kibolem więc mam obowiązki kibolskie”. Jeden raz zaśpiewano o matole. Gości było ok. 300. Wywiesili kilka małych flag i prowadzili niezły doping. Co z tego skoro kumatość tej grupy była chyba bliska zeru… Po golu dla ich zespołu odpalili racę, po której przy naszych wrzutach na ochronę – dziwolągi w kamizelkach powinęli ich kolegę. Spartak nie reagował tylko…dalej dopingował. Mega przereklamowana scena kibicowska… Drugiego gola zdobył Radović i przez chwilę prowadziliśmy 2-1! Przez chwilę… Niestety szał radości trwał krótko gdyż Ruski wyrównali. Końcowy rezultat to 2-2, a więc kiepski jak na mecz pucharowy u siebie. A mogło być tak pięknie, żadne miliony euro wrażenia na nas nie robiły. Podobnie jak napinający się przed meczem jakimiś szalikami „anty” fani Spartaka… Spodziewano się ogólnie czegoś więcej. Po meczu podziękowaliśmy zawodnikom za walkę do samego końca, a nam podziękował przez mikrofon Miro Radović. Kilku piłkarzy CWKS wymieniło się na koszulki ze Spartakowcami, ale jak przyszli przybić nam graby usłyszeli „ściągnijcie szmaty” i przynajmniej Janusz Gol – ściągnął. Zbyt dużo rozpisywać się nie można, wiadomo – takie czasy. Jedno jest pewne, to były ciekawe dni w Warszawie, bo można było poczuć trochę starego klimatu aczkolwiek na samym stadionie raczej sielanka… Ł.

LEGIA: Skaba - Jędrzejczyk, Żewłakow, Komorowski, Wawrzyniak - Manu (90+2' Żyro), Borysiuk, Radović, Gol, Rybus (63' Kucharczyk) – Ljuboja. SPARTAK: Dzikań - K. Kombarow, Pereja, Rodri, Makiejew - Ari, Carioca, Dziuba (57' Zotow), De Zeeuw (80' Ananidze), Emenike (63' Kozłow) – Welliton. BRAMKI: Radović (3’, 69’), Ari (52’, 71’). ŻÓŁTE KARTKI: Komorowski, Manu, Radović i Ljuboja (Legia) oraz Carioca i K. Kombarow (Spartak). WIDZÓW: 23.000 (w tym 300 gości).

ARKA GDYNIA 3–1 OLIMPIA ELBLĄG 20.08.11 (I liga piłkarska, Gdynia) Kolejna sobota, a my zamiast odsypiać przepracowany tydzień w robocie - ruszamy w trasę. Takie jest życie kibola i nic na to nie poradzimy. Tym razem los i rzuca nas do Gdyni gdzie nasi przyjaciele z Olimpii Elbląg podejmowali rękawice rzuconą przez Arkę Gdynia. Z naszego województwa rusza delegacja około 35 osobowa tworzona przez kiboli (L) Chełmża oraz Sparty Brodnica. Droga mija hmmm beznadziejnie, bo tego dnia prawie trzy razy zginęliśmy na drodze oraz tradycyjnie gubimy się zostając sami daleko gdzieś w tyle. Tu powinniśmy podziękować uroczemu traktorzyście za zabarykadowanie drogi :-)! Dzięki temu docieramy ostatni. Na miejscu okazuje się, że aby dostać się do swojego sektora musimy przejść przez tłum kibiców Arki. Nas 5 w barwach, ich na naszej drodze chwilami …….dużo. Cóż, trudno - ruszamy między śledziami prosto na sektor. O dziwo dochodzimy cali, zdrowi i po chwili możemy cieszyć się widokiem stadionu od środka, który prezentuje się nieźle, szczególne „wrażenie” robią na nas wszechobecne kamery. Olimpii około 620, jest widoczna Legia Warszawa, Chełmża (z flagą „DYNAMIT BOYS”) oraz Sparta. Wywieszamy sporo flag, w tym jedna zasługuje w szczególności na uznanie - GOOD NIGHT LEFT SIDE OLIMPIA ELBLĄG. Olimpia dobra ekipa, czego nie można powiedzieć o Arce której po prostu było mało. Doping z naszej strony średni, chwilami słaby mimo to wystarczy by przekrzyczeć Arkę, a kilka razy wychodzi nam mega konkretnie! Ogółem na meczu sporo bluzgów oraz... latającej kiełbasy. Tak, tak, na tym meczu kiełbasa zamiast być jedzona była rzucana przez obie strony z niesamowitą zaciekłością. Ciekawostką może być też to, że na meczu w przerwie leciały z głośników utwory UNITED PATRIOTS. Mecz kończy się wynikiem 3-1 dla Arki, szkoda. Mimo zmęczenia i przegranej Olimpii ruszamy w dobrych humorach do domu. ”Jesteśmy Chuj wie gdzie :D alkohol leje się”! Do następnego wypadu! PP

Strona

25

„DL” zine nr 2


RELACJE

LEGIA WARSZAWA 1–2 ŚLĄSK WROCŁAW 21.08.11 (Ekstraklasa, Warszawa) Co można napisać o takim meczu jak Legia – Śląsk? Jak zwykle na Łazienkowską 3 zmierzały tłumy ludzi, jak zwykle w sumie niewiele się działo... Można też napisać – jak zwykle runęły nasze nadzieje na to, że mamy w końcu drużynę na miarę Legii. A może nie ma co dramatyzować? Tylko jak tutaj być spokojnym skoro od lat widzimy w pewnym momencie Legię bezradną, dużo bardziej leniwą niż na poprzednim spotkaniu i przegrywającą u siebie? Po raz kolejny z tym samym rywalem, do tego przeciętnym, który na tym samym etapie Ligi Europejskiej co my – zaprezentował się dużo słabiej dostając u siebie lanie od jakichś tam Rumunów… No, ale fakt faktem – w niedzielę byliśmy słabsi i przerwaliśmy passę bez porażki. Śląsk objął prowadzenie już w 7’ minucie. No trudno – bywa. Już 30 minut przed spotkaniem L. nakręcał wszystkich by dopingować z całych sił niezależnie od wyniku. Przedstawił też swojego pomocnika, który z megafonem stał na „piętrze” gdzie ma zwyczaj siadać trochę piknikowców. Ogólnie „rewia mody” przy Łazienkowskiej 3 czasami przechodzi wszelkie wyobrażenia… Dla chłopaka w dredach była tym razem tylko promocja vlepek o pierdoleniu lewactwa, otrzymał je za darmo mimo, iż ponoć nie wiedział o co chodzi. Wyczujesz dzisiejsze trendy? Jedno jest pewne, kiedyś niektórzy osobnicy nawet nie weszliby po schodach na ten sektor… Kiedyś… dziś są kamery. Jak wspomniałem w 7’ minucie WKS prowadził, ale Żyleta głośno dopingowała Wojskowych. Z frekwencją nie było najgorzej, prosta czasem włączała się w śpiewy. Niestety piłkarze tego dnia nie byli w formie, bo zamiast wyrównać dostali drugiego gola w 43’ minucie. Usłyszeli głośne „Hej Legio jesteśmy z Wami”… ogólnie fajnie, że doping współgra z wydarzeniami na boisku. O to chodzi. Tak więc próbowaliśmy wyśpiewać Legii gole, jechano też po sędzim Małku…Zresztą jechali nie tylko kibice, swoje dopowiedział po meczu Skorża („zajeb mu”). Druga połowa to dalej niezły doping i dalej nijakość na boisku. Troszkę żywiej zaczęło być pod koniec – kiedy to Ljuboja zdobył honorowe trafienie. Po zmniejszeniu rozmiarów porażki fanatycy z Żylety jeszcze bardziej dopingowali nasz zespół – w pewnym momencie osiągając poziom bardzo wysoki. Nie wystarczyło to jednak chociażby do wywalczenia z drużyną jednego punktu… Sektor gości oszalał… Śląska było w Warszawie dużo mniej niż ostatnio. Wywiesili dwie większe flagi, jedną mniejszą i prowadzili rwany doping, który czasami się jednak zdołał przebić przez sekundy naszych przestojów. Zarówno goście jak i gospodarze bez oprawy, na Żylecie wiszą jedynie transparenty – z pozdrowieniami, życzeniami dla Zagłębia Sosnowiec i ku pamięci PW. W drugiej połowie dopingowano bez koszulek. I to tyle o tym standardowym meczu u siebie… Wielka szkoda straconych punktów. Ł. LEGIA: Skaba - Jędrzejczyk, Żewłakow, Choto (56' Rybus), Wawrzyniak - Manu (62' Żyro), Vrdoljak, Radović, Borysiuk, Kucharczyk (36' Gol) – Ljuboja. ŚLĄSK: Kelemen - Celeban, Pietrasiak, Wasiluk, Spahić - Ćwielong (71' Gancarczyk), Sztylka, Mila (82' Cetnarski), Elsner, Madej (75' Sobota) – Voskamp. BRAMKI: Madej (7’), Voskamp (43’), Ljuboja (77’). ŻÓŁTE KARTKI: Radović, Borysiuk (Legia), Wasiluk, Kelemen, Elsner (Śląsk). WIDZÓW: 18.500 (w tym 610 gości).

SPARTAK MOSKWA 2-3 LEGIA WARSZAWA 18.08.11 (Liga Europejska, Warszawa) Wydawało się, że tak szybko jak… minęła nadzieja Legionistów pod granicą by dotrzeć na czas do Moskwy – tak szybko mijają nadzieję piłkarzy na wywalczenie korzystnego wyniku… Szybkie 0-2, 27’ minuta i wydawało się, że czeka nas wręcz klęska… Pomiędzy tymi bramkami mieliśmy jednak 200% sytuacje, które pozostawiały nieco nadziei… I ta nadzieja się opłaciła! Jeszcze przed przerwą było 2-2 i stan dwumeczu wyrównał się! Ruski bluzgały jeszcze głośniej…A piłkarze w 91’ minucie postawili kropkę nad „i” czym zapewne nauczyli kacapów pokory… Rozdzwoniły się warszawskie telefony, cała legijna społeczność oszalała ze szczęścia – na jakikolwiek sukces w Europie czekamy od lat, a dla młodego pokolenia jest to największy sukces naszego CWKS w pucharach! Piłkarzy na lotnisku powitało w nocy 1000 fanatyków i pirotechnika. Wyjście z 0-2 na 3-2 w Rosji ze Spartakiem to naprawdę coś! Wynik znakomity, świetne emocje i (kurwa wreszcie!) szczęśliwy koniec! Po cwaniakach z Turcji mówiących, iż Legia nie jest potęgą i mają nas w małym palcu – poległ „wielki” Spartak… A taka prawda, że Moskwa to tylko lepsza kasa – jak Turki - a poziom jest jak widać „do ogarnięcia” dla polskiego zespołu... AtaRI czy tam inny ciemny ruski chuj już nigdy nie wypowie się, że „awans ma w kieszeni”, a Wielki CWKS to „nie skład, z którym trzeba się liczyć”… Długo nie mogłem uwierzyć w ten rezultat…zbyt wiele rozczarowań przeżyłem z legijną drużyną. W czwartek jednak był nasz dzień… Legia była odważna, ofensywna – tym bardziej nie rozumiem porażki kilka dni wcześniej ze Śląskiem u siebie…W tym okresie Michał Żewłakow dał ciekawy wywiad dla weszlo.com, w którym trafnie zauważył, że Polacy nie są nastawieni na grę na równym poziomie co kilka dni. Bo potencjał mamy, co pokazujemy w tym sezonie póki co zawsze, prócz właśnie meczu z Wrocławiem… Jeśli tylko im się chce – może być dobrze w tym składzie... W czwartek im się chciało… szarpali, szarpali i wyszarpali zwycięstwo w pięknym stylu! Co ważne – Legia nie wygrała w Moskwie przypadkowo… Prócz goli mieliśmy poprzeczkę i inne znakomite sytuacje. Z powodu braku Radovića obawiano się o siłę ofensywną Wojskowych, a tymczasem błędy były popełniane w obronie. Krytykowany po meczu ze Śląskiem Kucharczyk mimo kiepskiego meczu jednak zrobił co do niego należało, a słabym ogniwem był Astiz, ostatnio grający w Młodej Legii… Czy po ostatnim gwizdku kogoś to jednak obchodzi? Faza grupowa Ligi Europejskiej jest nasza! Dzięki temu też gromy nie spadły na Skorże za wystawienie od pierwszej minuty nowego bramkarza – Kuciaka (Skaba siedział na ławce, bo wpuszcza ostatnio zbyt dużo bramek). Do godzin rannych w Stolicy słychać było śpiewy i zabawę fanatyków Legii. Piłkarze, którzy przylecieli w nocy zostali przywitani przez setki osób. Na sam mecz dotarło tylko kilkudziesięciu Legionistów… Ł.

Strona

26

„DL” zine nr 2


RELACJE Miał to być wyjazd życia, tak jednak się nie stało... 3 lata temu miałem okazje być na meczu FK Moskwa - Legia. Był to jeden z moich najlepszych wyjazdów, wiele niezapomnianych przeżyć. Po tym, jak wylosowaliśmy Spartak przed oczami miałem powtórkę tej przygody, tyle, że ze znacznie lepszym kibicowsko rywalem. Przygotowania do wyjazdu rozpoczęły się zaraz po losowaniu. Ogarnianie wiz, transportu, wolnego w pracy i pieniędzy, wszak taki wyjazd kosztuje nie mało, a po meczu w Gaziantep portfel wołał o pomoc. Trochę czasu na szczęście jednak na to było i udało się wszystko załatwić. Po pierwszym meczu w Warszawie wiadomo było, że kibice Spartaka będą chcieli sprawić nam gorące powitanie, nie od dziś wszak wiadomo, że kibice obu tych klubów, delikatnie rzecz ujmując, nie przepadają za sobą. Wielu z nich z meczu w stolicy Polski dobrych wspomnień mieć nie będzie. Zapamiętają jednak na pewno placówki polskiej służby zdrowia ;-). Pierwsze osoby zaczynały swoją podróż już w poniedziałek. Główna grupa wyjechała transportem kołowym w postaci autokaru, kilku busów i wielu aut - w środę. Z powodu braku wiz białoruskich trasa przejazdu przebiegała przez Litwę i Łotwę. Mimo małej obsówki czasowej, gdy dojeżdżaliśmy do granicy Łotewsko - Rosyjskiej, wydawało się, że na mecz spokojnie zdążymy. Gdy pierwsi z nas zaczynali kontrolę paszportową po stronie Łotewskiej mieliśmy 13-14 godzin do meczu. Łotewska kontrola przebiegła bardzo sprawnie lecz zaraz po niej zaczęły się problemy… Najpierw spora kolejka, by w ogóle podjechać do punktu kontroli paszportów po stronie Rosyjskiej. Potem, gdy w końcu pierwszym z naszej grupy udało się dojechać pod ten punkt, zaczęły się cyrki. Kontrole osobiste, dokładne trzepanie środków transportu. Po kilku godzinach przepuszczony został jeden autokar i bus. Drugi bus został zawrócony po przejściu kontroli. Przed granicą ciągle stał następny busik i sporo samochodów. De meczu zostało już niewiele czasu, a do przejechania około 600 kilometrów… Wszyscy uznali, że nie ma sensu dalej jechać, bo dojedziemy najwcześniej późnym wieczorem, parę godzin po meczu. Rosyjska straż graniczna praktycznie cały czas dawała nam do zrozumienia, że chodzi im o to, byśmy na mecz nie dotarli. Niestety, udało im się to. Na granicy mój środek transportu spędził ponad 12 godzin, opuściliśmy ją ostatecznie po godzinie 16:40 czasu polskiego. W drodze powrotnej humory poprawił nam wynik meczu i wizja kolejnych wyjazdów zagranicznych za naszym ukochanym klubem. Nie był to mój pierwszy i zapewne nie będzie to mój ostatni niedojazd na mecz. Wkurwienie całą ta sytuacją było jednak spore, biorąc pod uwagę ilość zmarnowanego czasu i nie przeżycie tych chwil, które jakbyśmy dojechali, byłyby zapewne zapamiętane do końca życia. Do zobaczenia na kolejnych europejskich wyjazdach za Legią! W tym roku jeszcze zwiedzimy kawałek kontynentu! Y. Wstępów do tej relacji mógłbym napisać chyba ze trzy. Każdy wstęp dla innych osób. Pierwszy dla ekipy z mojego autokaru i zacząłbym go cytatem wyjazdu: „pamiętasz kurwo Sosnowiec, z policją żyłaś jak brat…”, drugi byłby kierowany dla wszystkich którzy ruszyli na wschód i hasłem przewodnim byłoby: „na Ruska Legio marsz…”, a trzeci wstęp byłby dla tych, którzy chcą po prostu przeczytać jak było z tym wyjazdem od samego początku do końca. Tak więc zacznę od początku. Wyjazd chyba naprawdę miał nie dojść do skutku, od samego początku było zawsze coś nie tak. Na początku problemy z wizami, jakieś uzupełniania, braki podpisów itp., ale udało się. Następna kłoda rzucona pod nogi to środek transportu. Wstępnie planowaliśmy jechać busem tak jak wcześniej do Turcji. „Swój skład” i dalej w drogę.. Niestety, bus musiał zostać w Polsce o czym dowiedzieliśmy się w ostatni dzień możliwości składania wniosków o wizy. Szybkie info i zapisy na samolot, niby wszystko ok., zapisani, samolot zapłacony więc jest gitara. Niektórym nawet ten środek transportu bardziej pasował, ponieważ w sobotę jeden z naszej grupy żeni się, a prawie cała grupa jest zaproszona na ślub i wesele - więc było pewne, że na pewno wszyscy zdążą wrócić na przyjęcie po meczu :-). Nagle SMS: „Samolot odwołany.. Będą busy przez Litwę i Łotwę..”. Szybka zmiana planów i pada odpowiedz – jedziemy! Zarezerwowaliśmy ostatecznie 3 miejsca w autokarze. Można było pomyśleć, że pech minął. W końcu wszyscy w środę o wyznaczonej godzinie stawili się na zbiórce… Podstawiony autokar oraz busy, na twarzach kibiców same uśmiechy. Wszyscy dobrze wiedzą, że będzie to dobry wyjazd. Ostatnie zakupy na drogę i pakujemy się w wyznaczone samochody. Czas ruszać, bo zbiórka już trwała dobre 1,5 godziny :-). W końcu wystartowaliśmy. Nie zdążyliśmy wyjechać z miasta, a już lecą żarty w stronę kierowcy: „Kiero! Postój!”, „Dawaj na stacje, lać się chce!” itp. Można powiedzieć wyjazd zaczął się tak jak każdy sobie życzył. Miła atmosfera, ktoś tam otworzył jakieś trunki i częstuje, miło, bardzo fajnie. Jedziemy dalej, atmosfera coraz milsza. Są już śpiewy i wymyślanie nowych, „sytuacyjnych” piosenek. Co jakiś czas postój, stacja paliw więc promocje i uzupełnianie zapasów na drogę. Droga mijała, kilometry leciały aż w końcu około 2 w nocy dotarliśmy pod granicę Rosji. Zatrzymaliśmy się i czekaliśmy. Trwało to i trwało… Około godziny 6 raczyła przyjść jakaś celniczka i przyniosła jakieś świstki papieru do wypełnienia, których nikt na początku nie umiał wypełnić, ale w końcu jakoś się udało i po jakiejś godzinie w końcu przesunął się nasz autokar o jakieś 100 metrów. W końcu podjechaliśmy pod kolczatkę, która była… ręcznie przestawiana przez celników. Kazano nam wypakować się z autobusu i udać się na odprawę osobistą. Dzięki temu, że jeden z kibiców wie trochę więcej o autobusach i ich budowie udało się, że celnicy nic nie znaleźli :-). Każdy stanął w kolejce i z lekkim zmęczeniem witał się z celnikiem pokazując swój paszport. Kolejny etap to wizyta w granicznym kiblu, z którego jebało strasznie! Chodziły ploty, że to B. z autokaru tak go zasrał :-). Po kolejnych minutach czekania, w końcu dane nam byto wsiąść w autokar i przekroczyć granicę. Jesteśmy w Rosji! Gdyby nie stracony czas na granicy - byłoby pięknie. Odjechaliśmy około 5 km i zatrzymaliśmy się na pierwszej stacji paliw po prawej stronie, żeby poczekać na resztę załogi z busów i samochodów. Czas leciał, na zegarkach była już prawie 10, my mieliśmy jeszcze ok. 600 km do przejechania, a naszych dalej nie było. Zaczęły się nerwowe telefony i okazało się, że celnicy nie chcą puścić drugiego busa, ponieważ w środku znaleźli pirotechnikę. Powstało delikatne zamieszanie czy jedziemy dalej sami czy wracamy.. Czekaliśmy na wiadomość z granicy, ponieważ kibice jeszcze negocjowali z celnikami. Jak się okazało niestety nie dało rady przekupić stróżów prawa i ekipy z busów zostały cofnięte. Patrząc na zegarek i licząc godziny do meczu wiedzieliśmy, że nie zdążymy już na niego, padła propozycja aby ruszyć w stronę pierwszego lepszego miasteczka i tam w jakimś barze obejrzeć mecz, w tym czasie kierowcy wykręcą sobie pauze i zaraz po meczu ruszymy w stronę powrotną. Poszukiwanie miasta, a raczej miasteczka trwało i trwało. Kierowcy chyba dwa razy się zgubili aż w końcu trafiliśmy do miasteczka „Puszczałka” gdzie były tylko puste magazyny, sprzedawca arbuzów i pomnik Lenina, którego chcieliśmy zabrać ze sobą :-). Pokręciliśmy się kilka minut i wróciliśmy na stację w okolicę granicy by tam obejrzeć mecz naszej drużyny. Do meczu były chyba 4 godziny, upał na dworze, a wszyscy tylko pili i czekali... Nagle jakoś 40 minut przed meczem pod stacje przyjechała straż graniczna wyposażona w kałachy i oznajmiła nam, że nie możemy tutaj oglądać meczu i musimy stąd spierdalać. Część osób, która wynajęła sobie pokoje w pobliskim motelu udała się tam oglądać mecz, a reszta poszła pieszo około 3 km do następnego lokalu, w którym był telewizor. Uprzejmie opanowaliśmy cały bar wypraszając trzech ciapatych i konfiskując im zamówione jedzenie. Każdy zamówił browar i wszyscy czekali na początek meczu. Nerwowe poszukiwanie kanału i w końcu zobaczyliśmy „naszych”. Przebieg spotkania wszyscy widzieli, 1-0, za moment 2-0... Szok, myśleliśmy, że będzie piątka do połowy, a tu nagle szał radości! W górę poleciały jakieś butelki, coś się stłukło, coś złamało, ale zaraz wszyscy się uspokoili. Za chwilę poprawka! Bar eksplodował! Tańce i śpiewy przeniosły się na zewnątrz lokalu! Wszyscy niedowierzali w to co widzieli! Bramka, krótko mówiąc – stadiony świata! 2-2 do połowy, uwierzyliśmy, że marzenia o awansie mogą się spełnić i co niektórzy żałowali, że nie ruszyliśmy w kierunku Moskwy, bo może udałoby się nam dotrzeć na dogrywkę… Już przed meczem Sz. mówił, że w 92’ minucie padnie zwycięska bramka i jak wszyscy wiedzą, dokładnie w tej minucie padła!!! Istne szaleństwo, trudno opisać atmosferę która panowała w lokalu, napisze tylko, że było grubo na tyle, że nagle w wejściu zapłonęły ognie wrocławskie :-). Szczerze to aż przypałem pachniało, milicja blisko, w lokalu istny rozpierdol do tego hałas itp. na szczęście wszyscy cało wrócili w rejon naszej stacji benzynowej i tam dalej świętowali rozwijając transparent i dalej bawiąc się z pirotechniką oraz bębnem czekaliśmy na koniec pauzy naszych kierowców! Około godziny 22 stanęliśmy w kolejce do przejścia granicznego i jakoś po dwóch godzinach znów wszyscy byli na kontroli celnej. Celników powitaliśmy okrzykami „Ruska kurwa aeeaaooo” i wszyscy powrotem zapakowaliśmy się do autokaru. Nad ranem obudziliśmy się 400 km od Warszawy i tylko czekaliśmy na godzinę 13 by się zatrzymać gdzieś przy jakimś zajeździe i zobaczyć losowanie. Minęliśmy Grajewo i zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, gdzie w barze obok wszyscy wyczekiwali kogo wylosujemy w grupie Ligi Europejskiej. Każdy wyczekiwał kiedy będą dolosowywane drużyny z 4 koszyka i każdy chciał by Legia trafiła do innego koszyka. Większość chciała koszyk „L”, gdzie znajdował się Lokomotiv Moskwa :-). Znów cały lokal głośno śpiewał „ na Ruska Legio marsz…” również kilka osób chciało trafić koszyk „D” los trafił, że zagramy w grupie „C” z Haopelem Tel Aviv, PSV Eidhoven oraz Rumuńskim Rapidem Bukareszt. Los chyba był łaskawy, przynajmniej mamy dwa wyjazdy, które wydają się być tanie i można będzie się na nich dobrze zaprezentować, jeżeli chodzi o możliwości piłkarskie to niestety nie jestem w temacie :-).

Strona

27

„DL” zine nr 2


RELACJE Po losowaniu znów ktoś odpalił race w lokalu i zaraz wszyscy wyszliśmy na dwór, zapakowaliśmy się i jakże miłej atmosferze, której non stop towarzyszyły śpiewy o bolszewikach powoli wracaliśmy w stronę Warszawy. Pod stadionem Legii byliśmy na godzinę 19, gdzie czekali na nas dziennikarze z „Gazety Polskiej”, którzy chcieli zrobić wywiad o nie wpuszczeniu nas przez granicę itp., zrobili kilka zdjęć i każdy rozszedł się w swoją stronę mówiąc: do następnego! Podsumowując: Na pewno jest niedosyt. Niedosyt i to spory, bo wiemy, że inaczej byłoby gdybyśmy całą główną grupą dotarli na stadion i pokazali jak Polacy się bawią. Co by nie było, tak widocznie miało być, ważne, że milicja nikogo nie powinęła na granicy oraz, że wszyscy szczęśliwie dotarli do domu. Dobrze, że mamy jeszcze okazję się pokazać na Europie i na pewno to wykorzystamy zaliczając grupowe wyjazdy jak i dobrze prezentując się na meczach u siebie! Z tego miejsca chciałbym pozdrowić wszystkich wyjazdowiczów, podziękować ekipie z autokaru za zajebistą atmosferę i pozdrowić naszych kierowców cytując fragment piosenki: „Pamiętasz kierowco na Litwie, jak wpadłeś sobie pod koło!? Ledwo z życiem uszedłeś, nie było Ci tak wesoło!”:-). Do zobaczenia w Holandii. HUBSON (FANATICOSS’03) Relacja z samego meczu: http://legionisci.com/news/44348_Kibicowska_relacja_z_wyjazdu_do_Moskwy.html SPARTAK: Dzikań - Parszywluk, Pareja, Rodri, Rojo - K. Kombarow, Carioca (46' De Zeeuw), Szeszukow, Dziuba, D. Kombarow - Emenike (62' Ari). LEGIA: Kuciak - Jędrzejczyk, Astiz (69' Ohayon), Żewłakow, Wawrzyniak - Borysiuk, Gol, Vrdoljak - Kucharczyk (84' Żyro), Ljuboja, Rybus (90+3' Rzeźniczak). BRAMKI: Kombarow (10’, 27’ – rzut karny), Kucharczyk (28’), Rybus (43’), Gol (90’). ŻÓŁTE KARTKI: Żyro. WIDZÓW: 19.300 (w tym kilkudziesięciu Legionistów, główna grupa gości nie dotarła przez problemy na granicy).

ŁKS ŁÓDŹ 1-3 LEGIA WARSZAWA 29.08.11 (Ekstraklasa, Bełchatów) Ten mecz elektryzował jedynie fanów „czystej piłki”, bo fanatycy na wyjazd do… Bełchatowa, pojechać nie mogli. A więc powstawało pytanie: jak zagrają ze słabiutkim ŁKSem, po efektownej wygranej w Moskwie? Przecież ci rywale to dwa inne światy… Niepokój był spowodowany m.in. porażką ze Śląskiem przy Łazienkowskiej 3. Czy będą potrafili się zmobilizować? Nie mają wyjścia… puchary nie tłumaczą ich z ligi. I zrobili swoje, kolejne 3-1 do przodu stało się faktem acz styl pozostawiał wiele do życzenia. Ba – poziom był słaby jak stopień prawdomówności Leszka M. Jeśli jednak w pucharach będą nam dawać emocje typu Moskwa to pokonywanie ogórków jakkolwiek – myślę, że spokojnie przyjmiemy… Na meczu Legii z ŁKSem na trybunach w Bełchatowie pojawił się trener najbliższego rywala w Lidze Europy - PSV. Jako, że stadion ŁKSu nie dostał pozwolenia na mecze Ekstraklasy – łodzianie póki co grają w Bełchatowie… bez zgody na imprezę masową. Gości nie przyjmują, a „gospodarzy” dopinguje do 999 osób (w poniedziałek o 100 mniej…). Atmosfera niemal sparingowa. Niemal, bo ŁKS jednak flagi wiesza i doping prowadzi. Nie tylko z tego powodu Łódzki Klub Sportowy to obecnie obraz nędzy i rozpaczy. A propos poniedziałkowego spotkania skupiłem się na samym meczu (bo niby na czym innym można było…) i nie sposób nie zauważyć ich żałosnego trenera z zerową charyzmą i juniorsko emerytalnego składu na murawie… To wszystko w bełchatowskiej otoczce powoduje, że jako fan Wielkiej Legii mogę tylko współczuć acz nie zrobię tego gdyż nasz rywal jednak jest z miasta Łodzi i nie bardzo wypada :-). CWKS po pokazaniu wała Ruskim musiał znaleźć motywację by outsiderów pokonać… Udało się – i git… Zaczęło się wykorzystanym rzutem karnym, po którym wyrównał były zawodnik (a jakże) Legii – Szałachowski. Za ciosem, a raczej za golem z Moskwy poszedł Janusz Gol i od 19’stej minuty było 2-1 dla Wojskowych. Zresztą po tym meczu Smuda powołał go do kadry! I nastał chaos oraz nuda… … ta nuda została na chwilę przerwana dopiero w 52’ minucie kiedy samobójczego strzeliłby Saganowski. Uratował go słupek. Potem jakby odżył ŁKS, który miał kilka sytuacji, ale w 81’ minucie strzałem z pierwszej piłki wynik ustala Ljuboja. CWKS był już spokojny… W barwach Legii wreszcie ujrzeliśmy Koseckiego, który w 83’ minucie zastąpił Manu. Oddał jeden niezły strzał… W tej kolejce zespół, który tydzień temu wygrał na Łazienkowskiej, przegrał u siebie z Widzewem 1-2… Dziwna jest ta liga – cały czas… No cóż, ważne, że mamy kolejne 3-1 do przodu i oby tak było z kolejnymi, silniejszymi rywalami… Tym bardziej, że niemal wszyscy kandydaci na Mistrza gubili punkty… Mimo dobrego okresu chaotyczna gra budzi mimo wszystko niepokój gdyż nie każdy w lidze jest tak cienki jak ŁKS, co pokazał nam tydzień temu Śląsk… Oby do przodu. Legia! Ł. ŁKS: Velimirović - Stefańczyk, Łabędzki, Klepczarek, Kaczmarek - Szałachowski (85' Pruchnik), Romańczuk (71' Bykowski), Papikjan (58' Nowak), Kłus, Saganowski – Mięciel. LEGIA: Kuciak - Jędrzejczyk, Żewłakow, Vrdoljak, Wawrzyniak - Gol, Radović (65' Ohayon), Borysiuk - Manu (83' Kosecki), Ljuboja, Rybus (74' Kucharczyk). BRAMKI: Vrdoljak (13’- rzut karny), Szałachowski (15’), Gol (19’), Ljuboja (81’). ŻÓŁTE KARTKI: Borysiuk, Wawrzyniak, Vrdoljak. WIDZÓW: 900 (mecz w Bełchatowie, ŁKS bez licencji, zakaz wpuszczania gości).

HUTNIK WARSZAWA 0-2 MAZUR KARCZEW 3.09.11 (III liga piłkarska, Warszawa) W sobotę o 11:00 III ligowy Hutnik Warszawa podejmował u siebie Mazura Karczew. Zespół z Bielan póki co radził sobie (mimo bycia beniaminkiem) bardzo dobrze i oby wskoczył jeszcze szczebel wyżej. Jako, że trwa przerwa na „kadrę”, która to „owocuje” nudnym meczem z Meksykiem – Ekstraklasa nie gra i tym chętniej człowiek przeszedł się na pomarańczowo – czarnych. Rywal ani piłkarsko ani kibicowsko nie wzbudza żadnych emocji, a zatem szykował się piknik... Niestety Hutnicy przegrali 0-2, ale najważniejszy jest tam bielański klimat, który jest pozytywnie old schoolowy… Stary stadion przy Marymonckiej (na licencję II ligi chyba niestety nie ma szans…), nieliczne krzesełka i ławki między którymi rośnie sobie trawka. Niski płotek, brak kamer i klimat starych dobrych meczów – to jest właśnie Hutnik Warszawa. Wejściówki po 4 i 8 zł, na trybunach ponad 300 widzów – oczywiście brak gości z Karczewa. Przed meczem rozdawany za darmo program i plakaty na kolejny, ciekawszy mecz na Bielanach – z radomską Bronią. Spiker zapowiada mecz, panie z cateringu rozpalają grilla… Zero jakichś pieprzonych kamer, „kierowników bezpieczeństwa” chcących zostać gwiazdami numer jeden, ochrona to kilku dziadków… Wolność, swoboda i prawdziwy futbol – bez przedsionka „modern”… Na meczu z Mazurem w miejscu gdzie jest młyn Hutnika zasiada dobre kilkadziesiąt osób. Z początku nie wiszą flagi i trwa cisza, ale po chwili pojawia się barwa pomarańczowo – czarnych, flaga „HWDP” i przerywany doping. Niestety piłkarze gospodarzy, mimo dobrego startu w lidze ostatnio grają gorzej i przegrywają kolejny mecz 0-2. Hutnicy nie mieli pomysłu na grę, nie stwarzając groźnych sytuacji. W drugiej połowie doping częstszy acz też przerywany, pojawiają się wrzuty na sędziego i znana piosenka o Donku. Kibice przy Marymonckiej byli świadkami słabego meczu i jeszcze gorszego sędziowania. Ale na Hutniku najważniejszy jest klimat. Jest to klimat przeciwny do multipleksu przy Łazienkowskiej 3. Na pewno III ligowy HKS może być fajnym old schoolowym dopełnieniem kibicowania warszawskiej Legii i wszystkim mecze Hutnika bardzo polecam! Następny mecz teoretycznie ciekawszy, bo Hutnicy grają u siebie z Bronią Radom. A w połowie października na Bielany przyjeżdża Radomiak. Na ostatnim meczu tych drużyn (chyba w PP) młyn pomarańczowo- czarnych liczył kilka stówek. Już teraz mogę zachęcić do tego spotkania…a najlepiej do wszystkich meczów HKS! Terminarz, aktualności i inne informacje znajdziecie na stronie hutnikwarszawa.pl. Ł.

HUTNIK WARSZAWA 2-2 BROŃ RADOM 10.09.11 (III liga piłkarska, Warszawa) Przed meczem Hutnik – Broń w kilku miejscach Stolicy pojawiły się zapraszające na niego plakaty. Szykowało się ciekawe spotkanie, bo mobilizowali się pomarańczowo- czarni fanatycy, pod względem piłkarskim był to mecz drugiej (Broń) z czwartą (Hutnik) drużyną III ligi. Teoretycznie można było spodziewać się również kibiców gości, bo Broń (dawna zgoda KSP) takich niby ma…

Strona

28

„DL” zine nr 2


RELACJE Mecz Hutnik – Broń był o 11:00, ten dzień miał być nieco ciekawszy ponieważ o 16:00 miał się odbyć meczyk tej samej grupy, a mianowicie Ursusa z Radomiakiem w Warszawie… Na wniosek milicji mecz przełożono jednak na piątek godzinę 16:00 i mało tego… wchodzono na niego na jakieś śmieszne „zaproszenia” za 20 złotych… „Zaproszenia” na III ligę, koszt biletu taki jak gdzieniegdzie w Ekstraklasie… Paranoja. No, ale skupmy się na sobotnim poranku. Tego dnia na Bielanach pojawiło się 600 kibiców w tym ponad 150 w młynie. Gości nie było wcale, a szkoda, bo z tego powodu meczyk był zwykłym szarym III ligowym krajobrazem. Wisiało tylko dość dużo flag Hutnika, a do tego transparent ze skreślonym sierpem i młotem. Ale, jak już pisałem – na Hutniku najważniejszy jest klimat, który jest tu pozytywny, nie to co na multipleksach. Wolność i swoboda. Podczas meczu prowadzony jest przerywany doping, lecą także pociski na gości z „Po co wy gracie jak wy kibiców nie macie?” na czele… Hutnik zaczął bardzo dobrze, zdobywając dwa gole i przeprowadzając kilka akcji, których jakości mogliby pozazdrościć przegrywający (ehh) tego dnia z Podbeskidziem piłkarze Legii… 2-0 i wydawało się, że Hutnik w pełni kontroluje spotkanie. Schodzącego na przerwę czarnoskórego piłkarza Broni żegna kilka „pozdrowień”, kiedy wychodził na drugą odsłonę dostał większy pocisk, nawet lekko się potem spiął :-). Murzyn wkurwił się chyba na „nietolerancję” i starał się niczym podobni jemu Brazylijczycy strzelać z dziwnych pozycji, raz bodaj trafił w poprzeczkę. Niestety jego koledzy wykorzystali błędy gospodarzy i skończyło się na 2-2. W przerwie znajomy jechał do domu, mówi: Broni nie ma, piłkarze na pewno wygrają…co tu się może zdarzyć? No cóż… Broni jak nie było tak nie było, ale piłkarze z Bielan niestety 3 punktów w ważnym meczu nie zdobyli… A wielka szkoda. Dzień wcześniej na Ursusie wygrał Radomiak i umocnił się na pozycji lidera III ligi łódzko mazowieckiej. Odwiedzajcie Bielany! Ł.

LEGIA WARSZAWA 1-2 PODBESKIDZIE BIELSKO BIAŁA 10.09.11 (Ekstraklasa, Warszawa) Podbeskidzie niby takie cichociemne, ale coś tam próbuje się organizować, mają układ z GKMem Grudziądz (też nie są super, ale mimo, iż nie wygrali starcia z Włókniarzem Częstochowa to chociaż się na niego ustawili), flagi, młyn, wyjazdy. Jak mnie pamięć nie myli to stoczyli nawet umawianą walkę (po 18 z Jastrzębiem?). No, ale wiadomo, że w Bielsku Białej zostają w cieniu BKSu, a więc przyjaciela naszej sosnowieckiej sztamy. BKS zawsze był nastawiony na atrakcje pozasportowe, a więc ci, którzy chcieli sobie pomachać balonikiem poszli na Podbeskidzie i tak z niczego rośnie mały wrzodek na tyłku… Kolejna lekcja dla całej Polski, że zawsze trzeba być czujnym na własnym podwórku. No, ale Podbeskidzie – zarówno sportowo jak i kibicowsko to cień Wielkiej Legii, a więc zapowiadał się meczyk bez historii. Głównie miało to być ostatnie przetarcie przed Holandią dla naszych piłkarzy… Dla fanów Podbeskidzia z Bielska – wiadomo, jeden z wyjazdów życia, zobaczenie stadionu i prawdziwych fanatyków. Ot, takie kontrasty. Pierwszy gwizdek sędziego zabrzmiał o 18:00… … i było jakże inaczej. Na wysokości zadania nie stanęli (do czego fanatycy CWKS są niestety przyzwyczajeni) piłkarze, którzy po raz kolejny skompromitowali Legię i przegrali u siebie. I to z kim… Najpierw ekstaza po Moskwie, a teraz takie coś… Kolejna wtopa przy Łazienkowskiej (po porażce 1-2 ze Śląskiem). To nie jest Macieju Rybusie tak, że raz wygrasz ze Spartakiem, pójdziesz poruchać i sezon z głowy… Dla tych barw trzeba wygrywać zawsze! Przed meczem z Podbeskidziem w Źródełku można było spotkać nie tylko ziomali z Zagłębia Sosnowiec, ale przewijały się również barwy BKSu Bielsko. Jak się okazało – na meczu zawisła ich flaga, która z balkonu Żylety zapewne kuła w oczy przyjezdnych. W Źródełku oraz pod stadionem rozdawany był pierwszy numer informatora „Kibol” i zbierane podpisy pod ustawę. Gości było 200, ale tylko kilkunastu wyglądało na w miarę normalnych, reszta to raczej „nowoczesne pojmowanie ultrasa”. Klub zapłacił im za bilety, sami musieli opłacić jedynie zorganizowany transport. Amica II Wronki. Ł. Wiedziony wizją poznania dość egzotycznego dla mnie rywala (o motywacjach, które są truizmem: jak chęć wsparcia piłkarzy Legii, pewnym obowiązku wobec tych trybun itp. nie wspominam) podobnie jak prawie 19 tysięcy ludzi udałem się na stadion. Frekwencja nieco poniżej oczekiwań, Żyleta jak zawsze pełna z rwanym dopingiem diametralnie głośniejszym w drugiej części meczu niżeli w pierwszej, z hitem „Legia gol alez, alez!”, który momentami porywał cały stadion. Swoje zrobił apel gniazdowego, który z megafonem w ręku w trakcie przerwy przeszedł się po całej Żylecie sugerując, że jeśli ktoś nie pragnie ździerać gardła dla Legii ma alternatywę w postaci pozostałych trybun. Werbalne wsparcie udzielone piłkarzom nie pomogło, przegrali oni z beniaminkiem. Liczę na radykalnie odmienną postawę w czwartkowym meczu… Gości z Podbeskidzia jakieś 200 osób z dwoma flagami, w tym reprezentacyjną o sporych rozmiarach. Na meczu poza standardowym oflagowaniem odnotowałem także flagi Zagłębia Sosnowiec i BKSu, którzy to licznie przyjechali na dzisiejszy mecz do Warszawy. Dziękujemy. Wisiały też transparenty – z pozdrowieniami i adresem strony kibice za bezpieczeństwem. R. LEGIA: Kuciak - Jędrzejczyk, Żewłakow, Komorowski, Wawrzyniak (46' Astiz) - Kucharczyk (15' Ohayon), Vrdoljak, Radović, Gol (81' Żyro), Rybus – Ljuboja. PODBESKIDZIE: Bąk - Górkiewicz, Sourek, Konieczny, Król - Patejuk (64' Sikora) , Łatka, Metelka, Rogalski (81' Kołodziej), Sokołowski - Demjan (52' Cieśliński). BRAMKI: Górkiewicz (24’), Patejuk (45+1’), Vrdoljak (47’). ŻÓŁTE KARTKI: Radović,Sokołowski, Rogalski. WIDZÓW: 18.500 (w tym 200 gości).

PSV EINDHOVEN 1–0 LEGIA WARSZAWA 15.09.11 (Liga Europejska, Eindhoven – Holandia). W Lidze Europejskiej los rzucił nas do Holandii gdzie w fazie grupowej czekało PSV… Eindhoven to miasto w południowej Holandii, w prowincji Brabancja Północna, nad rzeką Dommel (dorzecze Mozy). Powierzchnia to tylko 88,3 km², a w 2003 roku było tam jedyne 208 tys. mieszkańców. Jest to jak widzicie małe miasto (7 dzielnic), znane jako ośrodek przemysłu elektronicznego – koncernu Philips oraz jako miasteczko jednego z głównych piłkarskich klubów Holandii – rywala Legii, PSV. Eindhoven jest „miastem partnerskim” Bydgoszczy i Białegostoku. No właśnie, PSV to jeden z głównych klubów piłkarskich Holandii, ale na pewno nie czołowi kibole… Chociaż na nielicznych filmach jakieś tam race, bluzy ninja, awanturki i dziary na głowach można znaleźć :-). PSV, a więc Philips Sport Vereniging powstał w 1913 roku. Barwy ma czerwono- białe, herb to chorągiewka na tle poprzecznych biało czerwonych pasów. PSV nigdy nie słynął z chuliganów. Myśląc holenderska scena mamy na myśli Den Haag, Ajax, Feynoord, a nawet Utrecht, Twente (chociaż tutaj raczej ultras), ale nie PSV… Wprawdzie na zdjęciach widać jakiś skromny młyn ze śmiesznymi oprawami i czasem pirotechniką, a na video jakieś tam awantury, ale ilu dzisiaj jest niegrzecznych ludzi z PSV? Pewnie lepiej to wiedzą fani FCDH, ale nie mam z żadnym kontaktu ani nie pytałem nigdy akurat o PSV. Podczas rozmowy o ich scenie ta nazwa jednak nawet nie padła, a gadaliśmy z trzema typami kilka godzin… Wątpliwe jednak by coś znaczyli, bo nic o nich nie słychać – raczej po prostu ktoś tam jest i tyle. Co ciekawe – istnieje polski FC PSV, mają swoją własną stronę – ale oczywiście wątpliwe by był tam ktoś kumaty, bo zajmują się głównie kwestiami piłkarskimi. Holandia to oczywiście kraj zaprzyjaźnionego z Legią Den Haag. Z pewnością drogi wielu Legionistów prowadziły przez Hagę czy też „miasto zabawy” – Amsterdam. Ci, którzy jeżdżą bez melanżu nie wiadomo czy będą mieli co robić w Eindhoven. Zwiedzanie fabryk nie jest fajną perspektywą :-). No, ale…coś sobie znajdziemy… Przechodząc do klubu. (Na zdjęciu obok Charleroi i PSV w Kopenhadze 2009).

Strona

29

„DL” zine nr 2


RELACJE Philips Stadium – tak właśnie nazywa się obiekt na którym swoje mecze rozgrywa PSV. Co ciekawe synem Antona Philipsa był Frederik Philips – znany sympatyk PSV, a więc interesy przeplatały się z futbolem niemal od początku. Po jego śmierci stadion PSV nazwano właśnie obiektem imienia Frederika Philipsa, a więc nie miało to bezpośrednio związku z wieloletnim sponsorowaniem klubu przez koncern! Stadion zainaugurował wtedy kiedy… powstała Legia, a więc w 1916 roku. Dzisiaj ma 35.200 pojemności, jest zadaszony - cały w krzesełkach. Sektor gości ma ok. 1.800 miejsc (my mamy ponad 1.600 biletów). Prócz stadionu PSV ma także miejsce zwane De Herdgang. Jest to kompleks położony około 5 kilometrów od Philips Stadium i odbywają się tam treningi pierwszego zespołu i młodzieży. Miejsce znajduje się w Eindhoven i składa się z 7 boisk szkoleniowych i obszernych udogodnień treningu, zawiera także centrum fitness. To tak w kwestii porównania z naszym klubem… PSV jest 21 krotnym Mistrzem Holandii, 8 krotnym zdobywcą Pucharu i Superpucharu Holandii. Kibice mają jednak nadzieję, że podopieczni Freda Ruttena nawiążą do czasów Keesa Rijversa oraz Guusa Hiddinka, bowiem to za ich kadencji PSV zdobył Puchar Mistrzów oraz Puchar UEFA. Ostatniego Mistrza PSV miało w 2008 roku, triumfy w Europie to lata 70te i 80te, ale PSV przewija się w rozgrywkach do dziś i na pewno myśli o wygraniu naszej grupy…Nasze zadanie to im przeszkodzić i namącić w planach. Bo to, że będziemy lepsi kibicowsko jest chyba oczywiste… Przed PSV, jak zawsze przed wyjazdami tego typu - było dużo zamieszania. Zbyt mało biletów nawet dla tych, którzy zasłużyli, nie wspominając o marudzących „kibicach” sukcesu, którzy po awansie do fazy grupowej Ligi Europy przypomnieli sobie o Legii… Standard. Tak więc naprawdę wielu z bólem serca musiało wyjazd odpuścić, bo na kupienie biletu w kasach PSV nie było ponoć szans… Wymagali jakiejś karty kibica PSV i długo przed meczem wałkowali, że nie będzie opcji nabycia wejściówki. Było inaczej i CWKS dopingowano nie tylko z sektora gości – grupka Legionistów była też na innym sektorze! Bilety wraz z gadżetem kosztowały w Stolicy 115 zł. W przedmeczową niedzielę odebraliśmy świstki, które trzeba było wymienić w Holandii na bilety i pozostawało oczekiwać godziny zero. Tą każdy miał inną… Piszący miał pierwotnie jechać autokarem, który jednak odwołano, a więc wybrałem opcję samochodową. Wyjazd zaplanowaliśmy już na wtorkową noc, a spowodowane to było chęcią odwiedzenia Amsterdamu… bynajmniej nie po kolorowe dziwki i plastelinę :-). Chcieliśmy zobaczyć to zjebane miasto jak i może „trafić” jakieś pamiątki lewackiego Ajaxu, który w środę o 20:45 grał mecz Ligi Mistrzów z Lyonem. Moja relacja będzie zatem mocno subiektywna, bo ile opcji wyjazdowych tyle relacji i nie da się opisać „operacji Eindhoven” tekstem jednej osoby… Tak więc nie znajdziecie tu historii o zostawieniu innej grupy przez kierowcę czy też perypetii innych autokarowiczów, skupimy się na tym co my widzieliśmy, a resztę uzupełnijcie sobie poprzez inne źródła. A i tak jest co opisywać… „Jedziemy” – to najlepsze co można usłyszeć. Uwielbiam to uczucie kiedy wreszcie dopnie się wszystko na ostatni guzik, załatwi się pieprzony hajs, ustawi transport… Wszystko z głowy – przed nami tylko wizja przygody. „Szkoła, praca, dziewczyna, rodzina”… dziewczyna wprost tego nie mówi, ale w jej oczach widać złość, praca… bądźmy poważni :-). Plecak polskiego żarcia, drobne brzęczą w kieszeni – jesteśmy gotowi wspierać Legię Warszawa w kraju legalnej marihuany i różnych zboczeń. Szczerze Wam powiem, że nie przepadam za Holandią i tego typu zdegenerowanymi „ludźmi Zachodu”, ale sądziłem, iż po Kopenhadze’ 2009 mnie nic nie zaskoczy i podchodziłem na luzie... Jak dumny Polak jadący w patologię :). Amsterdam jednak pobił Kopenhagę na głowę…W tym negatywnym sensie. Ustawiliśmy się o 22:00 we wtorek, oczywiście wyjechaliśmy dwie godziny później… Tak więc były okolice północy – zaczynamy pierwszy wyjazd na fazę grupową Ligi Europejskiej. Część składu w aucie (z wypożyczalni) sobie popiła, tym bardziej, że kolejnego dnia musieli zluzować jako, iż chcieliśmy poszukać przygód w nieco innym sensie. W tym składzie jechaliśmy ze sobą pierwszy raz, ale oczywiście jak to legijna brać szybko znaleźliśmy wspólny język, a atmosfera stawała się zajebista na tyle, że gadający z nami przez telefon nie mogli uwierzyć, iż nie byliśmy po wizycie w coffy shopie :-). Powodem największej beki była kompletna nieznajomość języków wśród naszego składu… Tak więc kupienie czegoś czy też spytanie o drogę było niezłym kabaretem. Jakiś Szwab czy Holender mówi o jakimś „shortingu”, w deszczu rozkmin poszła opcja, że być może kolo kazał nam ubrać szorty i biec… boso, jak w słynnym „hicie” Zakopower… Jeden z naszych kierowców zaczynał zaś słowem po angielsku, a kończył po polsku, zatem jego pytanie do Niemca „Czyli to jest droga trzydzieści jeden?” nikogo już z samochodu nie dziwiło… Byliśmy zdani na siebie i telefony z Polski, ale dawaliśmy jakoś znakomicie radę. Jeden z nas bardzo chciał poszukać w Holandii dzielnicy czerwonych latarni, ale jako, że nie znał języka – padł pomysł, że złapie się zwykłej latarni i pokazując na nią będzie krzyczał tonem pytającym „red”, „red” :-). Rano wzięła nas jeszcze większa głupawka… Brak snu i nudne drogi niemieckie, gdzie obserwuje się jedynie wiatraki i stacje benzynowe – spowodowały znalezienie sobie zajęcia w postaci rozkminiania o co chodzi w znakach drogowych. A więc wyskakujące na drogę jelenie w promieniu 12 km, zostały zamienione na wyskakujące… w górę (na owe 12 km) zwierzaki, które na 22,5 sekund (inny znak) robią break dancowe freezy… Nieźle, co :-)? Tak to jest jak się kilkanaście godzin jedzie i nie śpi… Momentami duszono się ze śmiechu, zapominając o problemach dnia codziennego. Inną atrakcją na nudnej niemieckiej autostradzie był murzyn, który z roli afrykańskiego szamana awansował na…kiblowego i ubrany w fartuch niczym Dr. Quin groził nam palcem za vlepki (m.in. z ostatniej serii upolitycznionej :-). Powstała koncepcja, że to być może był palec Arboledy, a on sam znalazł właśnie taki sposób na zarobek… Murzyn nawet groził, że albo to zdrapiemy albo dzwoni na milicję, ale został rzecz jasna olany… Jakoś w środę wjeżdżamy wreszcie do Holandii… Obieramy kierunek na Amsterdam gdzie nasza miłość do Polski ostatecznie jeszcze bardziej się powiększa… Kazia Szczuka (i inni ludzie z dziwnymi lewackimi pomysłami) sądzi, iż „Polak rasista bo ciemnogród, nieznanie innych kultur i lęk przed nimi”… tak jakby niechęć do imigrantów była bezpodstawna. A, że jest podstawna pokazał nie tylko Londyn ostatnich tygodni, ale i codzienność takiej np. Kopenhagi czy też Amsterdamu. Imigranci, liberalna polityka, zatracenie wartości – wybacz Kazia, ale my z kolegami wysiadamy. Na prawo… Tak więc spacer po Amsterdamie był kolejną lekcją dumy z bycia Polakiem. To co tam zobaczyliśmy wszystkich nas załamało, a nie byliśmy po raz pierwszy za granicami kraju… Afryko – Azja to najlepsze określenie dla tej patologii. Grupy kolesi z różnych nacji trzymający się razem, araby, murzyni, żółci… pośród nich biali – najczęściej dziwnie ubrani bądź zlewaczali – w dredach. Czuliśmy się jak byśmy zostali wciągnięci na plan filmu o amerykańskim Brooklinie. Krążymy furą po centrum i nie możemy uwierzyć, że to jeszcze Europa… Było tam po prostu wszystko, a biały czuje się nieswojo… Parkujemy jednak samochód i wbijamy się w uliczki. Kolega zapragnął zrobić zakup w słynnych palarniach zielska, a więc wbijamy do coffy shopu – sam byłem zajebiście ciekawy tego miejsca. Faktycznie, menu z zielskiem – wyglądający jak pusty kretyn sprzedawca i „nowocześni ludzie” siedzący przy jointach i rozmawiający przy tym jak przy kawce… Co smutne, wszyscy (!) w tym sklepie byli biali… Jak nie kolorowe krajobrazy to białe narkusy… Kumpel dokonał zakupu, który miał być prezentem i zmykamy stamtąd. W międzyczasie dzwoni znajomy z Polski, oznajmiając, że są w Amsterdamie i potem jadą do Hagi, a więc podłączamy się do koncepcji. Ustawiamy się po 20:00 na pierwszej stacji za Amsterdamem i jedziemy szukać stadionu Ajaxu… O 20:45 miejscowi grali Ligę Mistrzów z Lyonem, było przed 18:00, mieliśmy 2 godziny na znalezienie „pamiątek”. Oczywiście dużo sobie obiecywaliśmy, ale prawda jest taka, że okolice stadionu były obstawione i nie znaliśmy terenu. Z tego powodu adrenalina była na naprawdę wysokim poziomie… Kilka razy mieliśmy szczęście dotyczące przypału z policją… i nie tylko. Stoi „kiermasz pamiątek” na przystanku, już zajeżdżamy na niego od tyłu, a tam owy przystanek obserwowany jest z auta przez przypakowanych czarnuchów… Stwierdzamy, że raczej zareagują na widok jaki chcieliśmy im zaserwować i mierzymy siły na zamiary. Potem się udaje i jeden szal Ajaxu jedzie z nami do Polski…

Strona

30

„DL” zine nr 2


RELACJE Lepsze to niż nic. Później znaleźliśmy dobrą w miarę miejscówkę, przystanek autobusowy, brak policji i widzimy z auta jak mija je kilka osób w barwach. Zaparkowaliśmy więc i wyszliśmy usiąść na owy przystanek… Oczywiście takie mieliśmy szczęście, że przez 15 minut gdy tam jesteśmy nie przechodzi nikt… Za to zajebiście rzucaliśmy się w oczy (m.in. typy na skuterze, ubrani jak w filmie GSH, bardziej angielscy od angielskich hool’s), obcinają nas i młodzi i starsi – styl dresowy nie jest u nich popularny, podobnie jak łyse głowy… Jako, że zwracaliśmy na siebie zbyt wiele uwagi i do tego czas nas gonił, zawijamy się stamtąd. Mimo skromnych łupów, jest chociaż coś, a pokminić wokoło stadionu Ajaxu to jakby nie patrzeć atrakcja. Grupę z jaką się później spotkaliśmy zaczepiło w centrum 30 kiboli… Nie wiadomo jakich, bo inny znajomy wspominał, że w jego amsterdamskim hotelu spali przemieszczający się po Europie przedstawiciele dwóch różnych ekip! Tam się chyba nie idzie nudzić… Kibice Den Haag mieli nie tylko zakaz wejścia z nami na stadion, ale nawet… przebywania w Eindhoven. Tak, to „liberalne państwo” w praktyce… Liberalne jest wtedy gdy chodzi o prawa pedałów i ćpunów – czym szybciej to każdy skuma tym lepiej dla naszego społeczeństwa… Wyprzedzając fakty - do Eindhoven nie udało się dojechać 200 fanom naszej holenderskiej zgody Den Haag, a ich pociąg cofnęła policja. My postanowiliśmy mimo to – uderzyć do Hagi, tym bardziej, że nigdy tam nie byliśmy. Na wspomnianej wcześniej stacji spotykamy się z inną legijną furą i razem jedziemy do dwóch umówionych kibiców DH. Na tej stacji jeszcze raz przeklinamy Holandię kiedy to podjeżdżają beemki z murzynami czy też busy nabite obcinającymi nas Arabami. Być w Europie i nie czuć się swojo, nie czuć się jak u siebie – oto co nas czeka gdy pozwolimy na triumf wybiórczej tolerancji… To nie stereotypy pani Kaziu – to wiedza i podróże kształcą… W Hadze jesteśmy przed 22:00. Wychodzą po nas dwaj kibice DH, ale pozwólcie, że zachowując zdrowy rozsądek zachowanie tych ludzi pozostawię bez komentarza. Ostatecznie 3 osoby zostają u nich, a my lądujemy w hotelu. 2 osoby kimają na łóżku, 3 na materacach na glebie, a dwie zostają na noc w furze. Wreszcie można wziąć prysznic, klapnąć na tyłku i pogadać… Szybko zasypiamy gdyż zmęczenie dało znać o sobie. Jako, że klucz mieliśmy jeden – poruszanie się po hotelu było utrudnione gdyż drzwi wejściowe się zatrzaskiwały. Tak więc kilka razy ktoś czekał pod drzwiami i krzyczał… „Pójdę boso…”, zanuciłem więc i wybiegłem bez butów po ziomków, co pewnie składa się na przeziębienie, które teraz mam :-). Rano po 8:00 pobudka, ogarnięcie i ruszamy w Hagę. Parkujemy w centrum, chcemy znaleźć jedzenie, ale większość sklepów otwarta od…17:00. Zanim zjedliśmy coś na ciepło pochodziliśmy dobre 2 godziny… Po drodze spotykaliśmy grupy Polaków. Największą grupę w uliczce z dziwkami, które stoją za szybami jak proszki do prania. Stajemy przed najładniejszą. Typ z pewnego FC mówi do swojego ziomka, który znał język by przekazał, że „chętnie by ją zrobił”… Jakie było zdziwienie gdy rzekła nagle „No co ty nie powiesz”… Tak, najładniejsza dziwka z ulicy rozpusty w Hadze to była Polka... Szukając stadionu FC Den Haag trafiliśmy na jakiś inny, mniejszy, by ostatecznie pozwiedzać obiekt „bocianów”. Wbijamy za darmo, robimy trochę zdjęć przy ładnych graffiti. W międzyczasie zainteresował się nami patrol miejscowej psiarni, skończyło się na spisaniu i durnych pytaniach, na które nie było odpowiedzi :-). Po 13:00 opuszczamy Hagę i kierunek jest już jeden – Eindhoven. Po tym jak Holendrzy przysyłali do Polski ulotki dotyczące szczegółowego postępowania w ich kraju, spodziewano się stanu wojennego na ulicach. Przedłużaliśmy wjeżdżanie do miasta PSV, obawiając się zamknięcia przez psy na parkingu. Jakże się myliliśmy… Po Eindhoven spacerowały ekipy Polaków, byliśmy wszędzie! Jeżdżąc autem mijamy pub miejscowych, których było mało, ale wyglądali nawet konkretnie! Ubrani casualowo itp., dość dojrzali wiekowo goście… Tyle, że ten ich pub był w centrum, a we wszystkich uliczkach naokoło stały kabaryny z psiarnią! I tyle widzieliśmy PSV… Ze zdjęć wynika, że zebrali się w jakąś większą grupę i coś tam się spinali… Nie muszę chyba jednak dodawać, że jakość naszej ekipy tego dnia nie dałaby im większych szans… Około 15:30 udajemy się na parking przeznaczony dla Polaków, wcześniej krążąc po kolorowych dzielnicach muzułmańskich… Co za kraj. Na parkingu mały szok. Nie tylko budki z piwem, telebim, na którym pokażą meczyk tym bez biletów, ale nawet… DJ, który zza mikserskiego stołu zapodawał jakąś techniawkę. Kulturka ze strony organizatora i trzeba przyznać, że takie podejście nie budziło agresji i na parkingu był raczej spokój… Zakazane owoce bardziej smakują, a tu robiliśmy co chcieliśmy i awantur nie odnotowano! Wymieniamy świstki na bilety i jesteśmy gotowi na mecz. Warto dodać, że na rozdawanych nam ulotkach (po polsku) i biletach – pierwsze miejsce w przekazywanych informacjach zajmuje „against racism”… Pucujcie się dalej tym z kolorowych dzielnic. O 18:00 zebraliśmy się na jednym z końców parkingu i pochodem ruszyliśmy na stadion PSV! Po drodze odpalamy pirotechnikę tamując ruch na drodze, nie mają lekko kolorowi mieszkańcy Eindhoven. Idącego murzyna woła policja – nie polecając mu słusznie drogi obok Polaków. Po 18stej podchodzimy pod stadion gdzie czekają na nas charakterystyczne holenderskie „rury” dla kibiców gości i…kilka kontroli. Bilety są sprawdzane dwukrotnie, w tym raz z dowodem osobistym. Gdy już przejdziemy przez obie kontrole…czeka nas trzecia, polegająca na „macaniu”. Gdy stoimy przed kołowrotkami powijają jednego typa, Ci którzy stali po drugiej stronie próbują interweniować, czekający przed bramą niestety nie mają jak się przebić do ochrony. Lecą tylko bluzgi, ale ziomka chyba nie udało się odbić. W szczelnym tunelu rozdawane są gadżety, którymi były chusty z „eLką” i napisem „Poszukiwacze Przygód”. Udaje się wnieść oprawy i przemycić oczywiście zakazaną pirotechnikę. Niby dużo tych kontroli, ale wchodzimy w miarę szybko jak na te okoliczności… Na sektor gości trzeba było wejść tak wysoko jak na górne piętra bloku… Ci, którzy prowadzą w miarę sportowy tryb życia nie mieli problemów, ale melanżownicy czy też osoby starsze wręcz łapały zadyszkę i ludzie robili sobie przerwy… Sektor gości wysoko, widoczność raczej chujowa, nieco lepsza akustyka. Doping prowadzili L. i czasem A. Wychodziło na moje bardzo dobrze… Tym bardziej jak na tak długą drogę na meczyk… Liczne flagi wywieszono na pleksi, a prócz tego była jeszcze siatka, podobna do tej, którą wielkimi nożycami przecinali Serbowie podczas słynnego Włochy – Serbia :-). Na jednej z legijnych flag do góry kołami zawisła mała barwa gospodarzy (potem spalona). Z transparentów pojawiły się: „Idę na wybory. Nie głosuję na Donka”, „Why duck Donald”, „Staruch PDW”, „Norek, Gladiator, JLB – CHWDP”. Prócz barw zgodowych wisieli „Spartanie” będącej FC Legii, Sparty Brodnica. Jak podaje serwis legionisci.com było nas 1750 na trybunach i 250 poza. W tym zgody – bodaj 9 dych Sosnowca, 4 dychy Pogoni i inni. Każdy chyba widział te grupy i wie co jest pięć. Tyle. Widzów na stadionie śmiesznie mało – 13.000… Miejscowi nie byli zbytnio zainteresowani meczem z Legią. Ich młynek to jakiś żart, ale czego można się było spodziewać... Max kilka stówek, dużo dziwaków – jedyną fajną rzeczą były ich szale „110% anty Ajax”. Sektor gości prezentował się wyśmienicie, co było powodem pochwał od piłkarzy, mediów i miejscowych, którzy wychodząc ze stadionu… bili nam brawo.

Strona

31

„DL” zine nr 2


RELACJE Na wyjście piłkarzy pokazujemy oprawę. Po angielsku napis „Prawdopodobnie najlepsi fani na świecie” i sektorówka stylizowana (podobnie jak cała choreo) na reklamę jednego z browarów. Do tego zawsze klimatyczna pirotechnika… Po pierwszej choreografii w górę poszły dozwolone w Holandii flagi na kijach. Machano nimi również w drugiej połowie. Na hasło „Cała Legia bez koszulek” pozbyliśmy się górnej części garderoby. Ostatnia oprawa pojawiła się pod koniec meczu. Składała się z folii „Nigdy Sam” i kolejnej dawki pirotechniki przy założonych gadżetowych chustach „Poszukiwacze Przygód”. Pirotechnika (race, achtungi) odpalana była też spontanicznie. Miejscowi patrzyli na nas z szeroko otwartymi oczyma… Ich młynka nie słyszeliśmy niemal wcale. Słowo „Oprawa” to oni znają chyba tylko w odniesieniu do okularów swoich kobiet (i oby tylko kobiet…, taki kraj). Piłkarze zagrali bardzo kiepsko, brakiem stylu przypominając potyczkę z Podbeskidziem. Pierwsza połowa przespana, PSV zdobyło zwycięską bramkę, a w drugiej odsłonie oddaliśmy zbyt mało strzałów w kierunku Tytonia. Gdyby się nie przestraszyli rywala – był on do ogrania! A tak, fazę grupową Ligi Europejskiej zaczynamy od straty jakichkolwiek punktów… Po ostatnim gwizdku podchodzą do nas piłkarze, niby dziękują za doping, ale zbytnio spieszy im się do szatni… Zero radości z meczowej atmosfery, zero spontaniczności… Poklaskali i poszli. Na moje żenada… nie potrafią przegrywać. O „Eindhoven hooligans” jakieś plotki dochodziły, ale nie było słychać by uczynili coś konkretnego… Pozwólcie, że na tym zakończę, bo wiadomo jak jest z tego typu info. Ze stadionu PSV wyszliśmy… od razu. To dla nas, Polaków – nowość. Szczelnym tunelem doszliśmy na…stację pociągową i tam już czekał na nas pociąg. Zajmujemy miejscówki, w tym samym wagonie co my jedzie Juras, znany zawodnik MMA i komentator Polsatu… To co podziwiam w tym typie to nie tylko umiejętność walki, ale i nie robienie z siebie gwiazdy, którą mógłby jako osoba publiczna z siebie robić… A więc nie loża, tylko Żyleta bądź ciasny pociąg z kibolami. Szacun i tyle. Dłużej czekaliśmy na odjazd pociągu niż jechaliśmy i po chwili znaleźliśmy się na naszym parkingu. Tutaj są jeszcze śpiewy, odpalana jakaś pirotechnika. Nasza grupka kuma się z innym autem i od razu wyruszamy w drogę powrotną. Mieliśmy furę z wypożyczalni, którą musieliśmy oddać do godziny 14:00. Było z tego powodu dużo śmiechu gdyż ten z nas, który wziął ją na siebie stracił dużo nerwów by zdążyć, a reszta oczywiście podchodziła na luzie :-). Załoga popadała jak kawki prócz zmieniających się kierowców. Rano, gdzieś po 7:00 w Niemczech organizujemy sobie… grilla (kiełbaskowego :-) na jednym z parkingów. Na śniadanie akurat – podjedliśmy, przebudziliśmy się i dalej w trasę. Zmęczenie dawało znać o sobie i powrót był bardziej zamulony niż droga do Holandii… Jakby tego było mało – dwie godziny staliśmy w warszawskich korkach i dwie godziny później oddaliśmy furę. Uprzednio ugadaliśmy jednak telefonicznie, że nie naliczą nam hajsu - ściemniając o wypadkach pod Poznaniem :-)… Co do pyrlandii to warto dodać, że przy zjazdach i na stacjach stały psy, część była nawet zamknięta. Na jednej ze stacji spotykamy legijny autokar, który oznajmia nam, że na chwilę wzięli do niego „w depozyt” kilku czarnoskórych :-). Różne info się słyszało i lekko generalnie z Polakami nie mieli… Ogólnie jednak bez większych dymów. Pod domem jestem około 17:00 w piątek. Tak więc wyjazd trwał ok. 65 godzin. Koszt zamknął się w ok. 500 zł w tym bilet na mecz, droga w dwie strony i zakupy w Polsce. Jak najbardziej było warto i będę miał z Eindhoven różnego typu wspomnienia na zawsze… Dzięki dla ekipy z mojego auta, dzięki też dla znajomych za dużą pomoc w Hadze. Poszukiwacze przygód, Legia Warszawa – Polska. A po relacji zamieszczam jeszcze maila od czytelnika, którego otrzymałem po publikacji powyższej relacji na e-zinie. Ł. PSV: Tytoń - Manolev, Marcelo, Bouma, Pieters - Wijnaldum, Toivonen (89' Engelaar), Strotman - Lens (73' Ojo), Matavż, Mertens. LEGIA: Kuciak - Jędrzejczyk, Żewłakow, Komorowski, Wawrzyniak - Gol (66' Żyro), Vrdoljak, Borysiuk - Manu (46' Radović), Ljuboja, Rybus (81' Kosecki). BRAMKI: Martens (21’). ŻÓŁTE KARTKI: Mertens, Borysiuk. WIDZÓW: 13.000 (w tym 1750 gości na trybunach i 250 poza, info za legionisci.com). Witam! Nie wiem od czego zacząć, może jest to spowodowane przeczytaniem twojej relacji z wyjazdu do Holandii! Jestem częstym gościem twojej strony i zawsze z przyjemnością czytam artykuły! Naprawdę jestem pod wrażeniem!!! Szczególnie trafna i celna jest twoja relacja dotycząca "MULTI KULTI" oraz "Marksizmu Kulturowego" w Holandii. Wiem co mówię ponieważ jako absolwent prawa - zamiast pracować w kancelarii za 1200 zł wybrałem pracę w szklarni w NL :-). Faktem jest, że wytrzymałem w tym kraju tylko 2 miesiące ("szkoda”, że nie byłeś w Rotterdamie - zobaczyłbyś kościół przerobiony na Lidla…). Niestety patrząc na sondaże mam wrażenie, że czeka nas to samo! Jeśli do Sejmu wejdzie Pan Wibrator z Papieżycą Polskiej lewicy - Wandą Nowicką oraz Biedroń, to gwarantuje ci, że w 10 lat będziesz miał drugi Amsterdam w Warszawie. Kończąc, mam nadzieję, że będziesz coraz więcej umieszczał artykułów niepoprawnych politycznie. Pozdrawiam i życzę dużo zdrowia! Krzysztof (mail do wiadomości redakcji). Dzięki za maila, wnioski są oczywiste, ale jak mówili Orwell, Łysiak i dużo innych komentatorów otaczającej nas rzeczywistości – lewactwo na argumenty jest głuche i nie dostrzega faktów, woląc skupić się na utopii społeczeństwa, które nie skacze sobie do gardeł… A czy garść murzynów, którzy się „zaaklimatyzowali” to nie za mało w porównaniu z tym co dzieje się w Anglii, Holandii…? Przecież Europa staje się Afryko- Azją na naszych oczach… A taka Richardsson usiądzie w studiu, jej jedynym argumentem jest „brak nowoczesności” prawicowego rozmówcy i tego typu „autorytety” przykładają się do tego, że kolejne europejskie dzielnice stają się murzyńskie bądź muzułmańskie. Lewicowych kretynów jest multum, wraz z pożytecznymi idiotami, którzy w mediach mówią o „zbuntowanej młodzieży” – nie zauważając, że sprawcami patologii są głównie przybysze z III świata. Jedno jest pewne, „DL” zawsze była, jest i będzie przeciwko niekontrolowanej imigracji. I żadni „siewcy postępu”, nawet ci, którzy w jakimś stopniu reprezentują głos ulicy tego nie zmienią. Nawet jeśli kolorowi nie sprawialiby problemów – mamy prawo uważać, że Europa powinna pozostać Europą, wraz z jej kulturą i etniczną przewagą ludzi białych. Każdy ma swoje miejsce na ziemi – oni także. Ale nie tutaj. Ł.

OLIMPIA ELBLĄG 0-0 SANDECJA NOWY SĄCZ 17.09.11 (I liga piłkarska, Elbląg) Wyjazd do Elbląga na mecz to spontan na maksa. Trzy godziny przed kilka telefonów i w trzech z Grudziądza ruszamy wesprzeć naszych przyjaciół. Na miejscu przed kupnem biletów trzeba wyrobić kartę kibica. Trzeba przyznać, że szło to dość sprawnie - szybko zakupujemy wejściówki i meldujemy się w młynie Olimpii . Dużym zaskoczeniem dla nas jest fakt, że nie przyjechali kibice Sandecji, ale chuj w dupę zgodowiczom konfidentów z Muranowa. Od ostatniej mojej wizyty stadion trochę się zmienił, a konkretnie główna trybuna, na której powstało zadaszenie. Oprócz tego konieczne są wspomniane prędzej karty kibica. W młynie może nie było tłumów, ale atmosfera naprawdę fajna. Doping przez cały mecz, szczególnie fajnie wychodziło pogo, które w Elblągu wymiata. Płot zdobi 5 flag w tym jedna FC Rychliki i Markisy. Mecz kończy się wynikiem 0:0, piłkarze dziękują za doping i w przeciwieństwie do tych naszych w Eindhoven nie trzeba ich wołać sto razy żeby podeszli pod sektor. Po meczu zostajemy jeszcze z braćmi z Elbląga, Pasłęka i Braniewa, którzy nas bardzo fajnie ugościli, za co wielkie podziękowania. Ja ze swojej strony pozdrawiam jeszcze chłopaków, którzy ze mną jechali. Oby do środy... LEGIA I OLIMPIA.... Przemek Grudziądz (L)

Strona

32

„DL” zine nr 2


INNE KLUBY

KSP - „WARSZAWSKA FRAJERNIA” Przed zbliżającymi się pseudoderby obejrzałem sobie mecz Polonia – Legia 1997, a więc pamiętne płonące derby. Na boisku też było miło… w 100% polski skład, na bramce Szamotulski (z wyciętą z włosów eLką)…w polu syn Hitlera (Jacek Magiera) i te klimaty… W tamtym meczu w barwach KSP grał zaś dzisiejszy obrońca Wojskowych – Michał Żewłakow – zresztą podobnie jak jego brat, napastnik GKS Bełchatów. Czarnulki miały już u siebie obcokrajowców, były to czasy kiedy Zeigbo (pamiętacie?) był dziwny i kontrowersyjny… Dopiero później nadeszły „Legie cudzoziemskie” i inne szkodliwe motywy. Jedyny czarny zawodnik KSP w roku 1997 był przez obecne na Kamiennej tysiące Legionistów witany udawanymi odgłosami małpy. Po internecie lata video z całego meczu, a także wiele filmików z samych zamieszek. O awanturach naprawdę już wszystko zostało chyba napisane, na swoim zinie też kiedyś pisałem o przebiegu tego „meczu”. Spotkanie nagrane z Canal+ oglądałem jednak po raz pierwszy i zachowało się na nim kilka ciekawych obrazków i komentarzy…Już od samego początku meczu na płycie pojawili się chuligani Legii, we flayersach i czarnych kominiarkach – z breszkami w rękach. Momenty awantur z policją (pałki kontra breszki), latające przedmioty i pomarańczowe „fleki”. Psy wpadają w sektor CWKS, a za chwilę muszą uciekać dostając po głowach… Komentator mówi o akcji piłkarzy, a w tle pozbawiona strzelb milicja jest bezradna… Kiedy to oglądam i pomyślę sobie o karaniu fanów Śląska za jakieś wymyślone (czy tam nawet niewymyślone – w tym wypadku nie jest to istotne) „incydenty w pociągu” to bierze mnie złość… To co niedawno było codziennością odchodzi w niepamięć. No, ale jak nie raz pisałem w swoich felietonach – nie ma co płakać, czasu (postępu technicznego) nie zatrzymamy. A jeśli chcemy i potrafimy robić coś więcej od marudzenia – zorganizujemy sobie bez problemu czas… Wszak nadal istnieją lokalni rywale i nadal jest wiele sposób na „szachy”… Ba – nadmiar kamer paradoksalnie czyni owe szachy atrakcyjniejszymi… Ważne by partia stale się rozgrywała i jak wiemy – rozgrywa się. I dobrze. Wszak kibicowskie szachy to nie teatr i niekoniecznie chodzi o sam teatralny śpiew (anty), ale i o autentyczne odegranie swojej roli... 18stego września o 17:00 kolejne pseudoderby Warszawy. Dlaczego pseudoderby już pisałem w „DL” – Poloniści jako jedyni w Polsce zaakceptowali perfidnie kupiony twór w postaci fuzji drugoligowej Polonii z Groclinem Drzymały… To już wiemy. Tak jak wiemy to, iż nie jesteśmy przy Konwiktorskiej mile widziani… A jak dają bilety to jakieś śmieszne 300, kiedy wiadomo, że na łuku to oni sami by mogli sobie zasiąść, a nas można by wpuścić spokojnie na prostą – jak we wspominanym 1997 roku… Marzenia. No, ale przez ograniczenia, KSP może siać propagandę o swej liczbie i ładnie wychodzi na foteczkach, kiedy dobrze Poloniści wiedzą, że w Warszawie jest bez zmian. Postęp techniczny dał więcej szans policji, ale i lokalnemu rywalowi na bezpieczniejsze poruszanie się, taka prawda. KSP jest o tyle ciekawe na tle kraju, że część ich kibiców pokrywa się z członkami warszawskiej antify. Momentami bronią się przed tym jak mogą, ale wiemy jak jest. O lewackich zapędach Polonistów oraz o przyjęciu przez nich (jako swoich) drużyny Groclinu Grodzisk pisałem na e-zinie „Droga Legionisty” tutaj (27.02.2011): http://www.drogalegionisty.fuckpc.com/index.php?option=com_content&view=article&id=545:270211-rywale-legii-groclin-2008-warszawa-a-polonistkiantyfaszystki&catid=51:inne-kluby&Itemid=105 . Dodając do tego faktu wszystkim znane, powszechne konfidenctwo otrzymujemy obraz nędzy i rozpaczy, który ciężko im będzie zamazać, nawet żałosnymi transparentami. 18stego września Polonistki znowu pobawią się same… Przynajmniej na stadionie :-). A teraz oddaję głos R. Ł. Nie od dziś wiadomo, że kibice Polonii Warszawa (niech będzie) to mitomani: lubują się w opowieściach dziwnej treści na temat Legii, gotowi są nawet przekonywać, że to oni „trzęsą” Warszawą :-). Nie wiem czy to efekt nadmiernego optymizmu czy zbyt długiego przebywania w wirtualnym świecie, wiem jednak jedno: rzeczywistość jest zupełnie inna. Poniżej kilka wybiórczych faktów na temat jakości KSP (wiadomo, że nie o wszystkim można pisać, a szkoda). Trzeba uczciwie przyznać, że chłopaki z Polonii (określani jednak częściej „dziewczynami”) próbują ultrasować (z naciskiem na słowo próbują). Owszem, powstają jakieś malunki, których wykonawcami są zapewne niezbyt zdolni pod względem plastycznym licealiści, ale słowa – oprawa- bym w tym kontekście nie użył. Wymowna jest zresztą pewna sytuacja: na meczu z Lechem (poprzedni sezon) poloniści (niech im będzie) rozwijają malowaną mini-sektorówkę z napisem „Konwiktorska 6”. W momencie dumnej prezentacji tego – wątpliwej jakości - malunku na trybunie Kamiennej, komentatorzy stacji Canal+ ucichli i zaczęli się śmiać (kto nie wierzy może sprawdzić)… Chyba musieli się mocno gryźć w język widząc te bohomazy. Wiadomo, że mają wyjątki, ale kilka „prac” to istny cyrk… Sytuacja nr 2: jak wiadomo, poloniści na ostatnich pseudo-derbach (jak derby to tylko na Służewcu) na Ł3 zjawili się w nieoczekiwanej liczbie (rozdawali bilety gdzie się da i komu się da…), ubrani w jednakowe czapeczki i szaliki. Nie, nie chce przy tej okazji mówić o dwukrotnym zaprezentowaniu tej samej oprawy, ale o tym, że w tych „derbowych” czapkach jeździli do końca rundy na wyjazdy, mimo iż kalendarz wskazywał połowę kwietnia, a termometr – ponad 20 stopni ciepła (kto nie wierzy może sprawdzić – mecz z Polonią w Bytomiu rozegrany w poprzednim sezonie). Jak powszechnie wiadomo, jeszcze do niedawna poloniści mieli podstawiony „karuzel z klubu za nieprzeklinanie”. Obecnie mają chyba problem z transportem (lub z kulturą osobistą, heh) skoro na wyjazd nie mogą się zebrać nawet w 300 osób… Trochę lepiej wygląda frekwencja na ich stadionie (a tak nawiasem mówiąc: wycięli już to drzewo, które stało u nich na środku sektora gości? Wiem, że był problem, aby je ściąć…). Wszyscy wiedzą, że „czarni kulturalni” lubią zawyżać swoją frekwencję, dlatego podaję dokładne liczby (za 90minut.pl) z ich meczów u siebie: 3500, 4000, 3200, 2600 (liczby z tego sezonu), 4654, 5523, 4820, 4107, 5460 (kilka najwyższych z poprzedniego). A co najlepsze - chcą nowego stadionu… Z innej beczki. Zapytam wprost: czy ktoś pamięta jakiś konkretny dym na stadionie z udziałem kibiców Polonii? Jestem kibicem już od ponad 15 lat i jakoś nie mogę sobie żadnego takiego zdarzenia przypomnieć (a pamięć mam dobrą). Powiem więcej: czasem mam wrażenie, że więcej pod względem chuligańskim dzieje się na jakimś wiejskim weselu lub festynie niż na meczu ksp…

Strona

33

„DL” zine nr 2


INNE KLUBY / RELACJE Zgody. Zacznę od Arki, choć to już historia: poloniści nieźle się przy Arce „ogrzali”, sporo też pewnie nauczyli. A jak się odwdzięczyli? Gdy Arka ogłosiła im zakończenie zgody, na następnym meczu ksp-Arka zaczęli na nich bluzgać (opisywano to zdarzenie w kilku miejscach). Aktualnie większość zgód ksp, widząc zapewne z kim mają do czynienia, kopnęło ich w dupę, została tylko Cracovia i Sandecja. Jak wielu twierdzi, zgoda ksp-ksc jest najdłużej trwającą zgodą w Polsce dlatego nikt ze strony ksc nie ma odwagi jej przerwać (a pewnie niejeden by chciał). Sorry, ale chyba nigdy nie uwierzę w prawdziwe braterstwo warszawskokrakowskie… I sprawa najważniejsza: „kibole” ksp od dłuższego czasu wmawiają, że Legia nie jest, jak to twierdzą, „rodowitym klubem Warszawy”. Trzeba mieć niezły tupet, żeby opowiadać takie bzdury: śmiecie, którzy kibicują komercyjnemu tworowi DyskoPolo (nie protestowali przeciwko sprzedaży licencji) mają czelność wmawiać nam, że Legia nie jest z Warszawy. Czysty absurd… I tak można by pisać i pisać… R. Na stronie "Horda Frenetik" (lewacka ekipa Metz) znalazłem ciekawą wzmiankę na temat ksp, która potwierdza to, o czym pisałeś w "DL" na ich temat (lewackie ciągoty). Poniżej oryginalny tekst i moje tłumaczenie: „Notre partenariat avec le réseau FARE nous permis d'etre invités et de représenter les ultras français lors de la conférence annuelle du réseau a Bratislava. L'occasion de rencontrer les responsables de groupes ultras, de fans classiques, de clubs, de fédérations et de débattre de notre quotidien a tous et de la situation de nos pays respectifs face au racisme dans le football. Ca sera surtout l'occasion d'apprendre beaucoup aupres de groupes plus expérimentés ou simplement de partager nos expériences, idées et initiatives, notamment aupres des Supporters de Sankt Pauli, Ancona, Modena, Venezia, Prague, Cadix, Schalke ou Polonia Varsovie, ainsi que les responsables du Progetto Ultra.” „Nasza współpraca z siecią FARE (Football Against Racism in Europe) pozwala nam reprezentować francuskich ultrasów podczas corocznej konferencji sieci w Bratysławie (w 2005 r.-przyp.). Jest to okazja do spotkania osób kierujących grupami ultras, klubami, federacjami oraz porozmawiania z nimi wszystkimi na temat naszych spraw codziennych i stanowiska, jakie zajmują nasze kraje wobec rasizmu w futbolu. Będzie to zwłaszcza okazja do zebrania nauki od bardziej doświadczonych grup czy, po prostu, do wymiany naszych doświadczeń, idei, inicjatyw z kibicami Sankt Pauli, Ancony, Modeny, Venezii, Pragi, Kadyksu, Schalke, Polonii Warszawa oraz z liderami Progetto Ultra." Krzysiek

GROCLIN/ POLONIA WARSZAWA 2-1 LEGIA WARSZAWA 18.09.11 (Ekstraklasa, Warszawa – Konwiktorska 6) W niedzielę odbyły się kolejne pseudoderby z tylko jedną stroną na trybunach. Kibice KSP na meczu swojego Groclinu bawili się sami, a fani Legii albo oglądali przygotowaną telebimową relację na Łazienkowskiej albo robili co innego… Ja pamiętam jak kiedyś KSP nie przyszło na derby na Ł3 tylko oglądało meczyk na telebimie. Byłem wtedy przeciwny takiemu stawianiu sprawy, a więc w niedzielę nie zamierzałem zostać hipokrytą i na Żyletę nie poszedłem… Chociaż fakt faktem – 350 biletów dla CWKS to tyle co nic… Z 3.500 nawet byłby problem… No, ale zdania co do bojkotu zawsze będą podzielone – nie ma co się rozpisywać. W każdym razie po wycieczce do Eindhoven wcale nie zamierzano przez kolejny tydzień odsypiać, bo derby to nie tylko mecz na boisku czy (nawet) na trybunach… Na Łazienkowskiej ostatecznie oglądało mecz ok. 500 osób. Nie byłem tam więc nie będę nic pisał o atmosferze, w każdym razie na mieście nie było problemów z dostrzeżeniem barw Legii, zaś ze znalezieniem barw KSP – owszem… Fani Legii oczywiście nie spali i nie wszyscy oglądali meczyk w pubach… Najczęściej słyszanym dźwiękiem był jednak pisk opon naszych rywali. Szkoda, że pisać o tym nie wypada, bo było kilka kabaretowych sytuacji… Aha – znany raper polonista, Pan Duże Pe – być może jest wyszczekany w gębie, ale na jakichś bezpiecznych bitwach freestylowych. Po meczu rozmawiała za niego… kobieta. I to znanym w szeregach polonijnych tekstem „zadzwonimy po policję”… To tak jako ciekawostka z showbiznesu :-). Na samym stadionie, który to olaliśmy – 6000 widzów. KSP wiesza w sektorze gości trans „Jedna jest siła w tym mieście – to gdzie jesteście?”. Część z nich, która odjeżdżała ze wspomnianym piskiem opon zapewne wie gdzie… Ale czy Polonia wywiesiła kiedyś sensowny transparent? Jako oprawę prezentują transparent o tym, że są dumą Stolicy, a nas by nie było gdyby nie komuna… No tak, Legiony Piłsudskiego to komuna pełną gębą :-). Nie wspominając o tym, że ze strony „antykomunistycznej” Polonii na 11 listopada pojawiło się kilkudziesięciu przedstawicieli… po stronie lewaków. Do transparentu KSP dodaje kartoniki i nieczytelny napis z machajek. Prócz tego rozwijają pasiastą sektorówkę, transparent „Jedyne takie święte miejsce gdzie rozum przegrywa z duszą i sercem” plus brzydka malowana sektorówka. Ale co do rozumu to wierzę im, bo to co wypisują nie ma związku z jakąkolwiek logiką... Polonia jeszcze wyręczyła nas przekreślając na transie „trumnę”. Z aspektów tzw. ultras gospodarze machają jeszcze flagami. Niby dużo tego, ale bez wniesienia czegoś do historii polskiego ruchu ultras. Na ulicach Warszawy pojawiło się zaś sporo transparentów ze strony legijnej. Po meczu z Podbeskidziem wlepiono kary dla piłkarzy Legii, co przyznam, że mi się spodobało i nie pasowało mi do minimalistów (w kwestii wyników) z ITI. Piłkarze spędzili w klubie kilka godzin (chociaż to i tak zwykła zmiana Kowalskiego i przedstawianie tego jako wysiłku jest żałosne…) – analizowali mecz z Bielskiem, tłumaczyli się… Kolejnym meczem ligowym, który zagrali – było ważne spotkanie na Groclinie Warszawa. Wymagaliśmy zwycięstwa. Obawiano się o styl gry, bo ostatnie spotkania nie napawały optymizmem. I niestety – znów zawiedli… Po dobrym początku zaliczamy same wtopy i nawet nie chce mi się tego komentować. Jakie derby…? Ł. GROCLIN: Przyrowski - Todorovski, Jodłowiec, Sadlok, Cotra - Bonin (46' Wszołek), Piątek, Trałka, Jeż, Sultes (72' Sikorski) - Teodorczyk (56' Cani). LEGIA: Kuciak - Rzeźniczak (65' Żyro), Vrdoljak, Żewłakow, Wawrzyniak - Jędrzejczyk, Borysiuk, Gol, Radović, Rybus (86' Górski) – Ljuboja. BRAMKI: Radović (24’), Jodłowiec (60’), Cani (75’). ŻÓŁTE KARTKI: Sadlok, Trałka, Rzeźniczak, Gol, Vrdoljak. WIDZÓW: 6.000 (Legia mecz bojkotuje z powodu zbyt małej ilości biletów, na telebimie 500 osób).

PRACOWITY TYDZIEŃ KIBOLA Mijający tydzień idealnie pokazuje jak fantastyczne, a zarazem ciężkie jest życie Kibola :-). W ciągu kilku dni odwiedzamy obce kraje i wiele miast; ale zacznijmy może od początku! Nasza przygoda zaczyna się już w środę 14stego września kiedy to z Chełmży rusza 51-osobowa brygada fanatyków (L) w stronę Holandii. Atmosfera w autobusie wybitna, bo i towarzystwo wybitne. Podróż mija bezproblemowo. W oknie autobusu młodzi fanatycy wywieszają szale oraz biało czerwoną flagę z Celtykiem, by każdy wiedział kto jedzie autobusem! Po dość długiej i męczącej trasie docieramy do miejsca przeznaczenia (Eindhoven). 15.09.11 EINDHOVEN W koło pełno fanów warszawskiej Legii, wiec czujemy się jak u siebie. Po chwili nasza ekipa dzieli się na kilka grup i każdy rusza w swoją stronę. Dla jednych największą atrakcją okazują się sklepy z trawą; my jednak młodym trzyosobowym składem wolimy poszukać przygód w centrum miasta :-). Szybko zbiera się mieszana ekipa i ruszamy jakimś futurystycznym autobusem miejskim do centrum. Kierowca w drodze wykazał się zimną krwią mimo tego, co się działo w środku. Cel osiągnięty, ruszamy szukać przygód! Centrum opanowane przez kiboli (L), wroga nie widać więc trudno znaleźć jakieś ciekawe zajęcie. Turystycznie obchodzimy miasto oglądając to i owo. Wnioski miasto piękne, ale dużo kolorowych, mijamy lokal dla kochających inaczej (zboków). Powracamy na miejsce wymarszu kibiców Legii na mecz z PSV. Ilość kiboli robi na nas wrażenie, spotykamy dobrych znajomych i w końcu ruszamy. Podczas przemarszu piosenkami o Legii głośno przypominamy Holendrom kto ich odwiedził :-). Robimy niesamowite wrażenie na tym dziwnym narodzie. Dla mnie najlepsze wrażenie zrobiło śpiewanie takich przebojów jak ‘jebać araba jebać murzyna’! Miało to tam specyficzny wydźwięk. Odpalana jest pirotechnika, kilka świec dymnych; co robi naprawdę kozacki efekt. Dochodzimy pod stadion. Z tego co się dowiadujemy doszło do małego spięcia z policją. Kilka kontroli, dość długa kolejka i lądujemy na swoim sektorze. Wywieszamy jedną flagę ‘DYNAMIT BOYS’, a nasi bracia ze Sparty wywieszają flagę ‘Spartanie’. Ruszamy z dopingiem, który dosłownie przerażał Holendrów. Legia prezentuje dwie oprawy oraz kilka transparentów (nie będę szczegółowo opisywał, bo opis tych opraw można znaleźć we wcześniejszych relacjach na tej stronce). Nasza postawa w stu procentach kozacka przez cały mecz; niestety wynik taki, a nie inny.

Strona

34

„DL” zine nr 2


RELACJE Ruszamy w drogę powrotną, ale po drodze zahaczając jeszcze o Hagę. Środek nocy, a przez miasto przewija się 50cio osobowa grupa turystów z Polski; wszyscy w barwach (L) i naszej kochanej Ojczyzny. Centrum Hagi powala na kolana ilością murzynów, Arabów itp.; kultura zerowa, mało białych, a jak już to jacyś spedaleni kolesie i młodociane kurestwo. Boże chroń nasz kraj przed tą zachodnią zgnilizną! Po kilku godzinach zawiedzeni atrakcjami czekającymi na nas w mieście ruszamy z powrotem do Polski. Droga mija bezproblemowo i w wesołej atmosferze. W Polsce przed samym domem policja robi nam kontrolę w poszukiwaniu magicznych ziół jednak nic nie znajdują i są bardzo z tego powodu smutni; ‘złodziejsko- przemytniczy klub to Legia Warszawa’ :-)! Późna godzina… docieramy do domu.. zmęczeni ale szczęśliwi. Najlepszy i najdłuższy wyjazd Legii za nami…szybki prysznic, śniadanie i… ruszam w stronę Poznania. 17.09.11 POZNAŃ Droga mija wybornie w narodowym gronie. Można ująć, że takiego towarzystwa było mi trzeba by móc jakoś odreagować wrażenia z Europy. W Poznaniu odbierają nas nasi znajomi i ruszamy na miejsce startu -Marszu Bohaterów Września ’39-. Z czasem towarzystwa zbiera się coraz więcej; dużo AN oraz widoczne jest kilka brygad ONR. Formowany jest pochód i ruszamy ulicami Poznania przypominając Polakom o Bohaterach Września ‘39 roku. Nas około 200 osób; dobrze oflagowani oraz dość mocno słyszani. Nagle na naszej drodze staje anty-faszystowska blokada 30 zagubionych emocjonalnie nieudaczników z „Rozbratu”. Rzucają w nas farbkami oraz jajkami, ale my zachowujemy spokój i utrzymujemy szyk (przy wszystkim obecne psy). Kilku fanów Lecha chciało rozgonić czerwoną hołotę, ale nie warto było robić sobie przypału na takich obszczumurków. Po chwili rozganiają lewaków psy. My ruszamy dalej i po dość długiej trasie docieramy pod pomnik Armii Poznań. Kilka przemówień organizatorów oraz odśpiewanie hymnu (w tym czasie odpalona dość duża ilość pirotechniki). Po marszu zorganizowany został koncert Zjednoczonego Ursynowa. 19.09.11 CHEŁMŻA Znowu powrót do domu, dzień odpoczynku i następnego dnia dowiadujemy się, że do Chełmży ma zawitać nasz kochany Premier :-). Szybka organizacja i o godzinie 16:00 na miejscu pojawienia się nieproszonego gościa czeka 20sto osobowa młoda grupa fanów (L) z transparentami ‘niespełnione rządu obietnice temat zastępczy KIBICE’ oraz ’przeżyliśmy Ruska przeżyjemy Tuska’. Zjeżdża się TV oraz inne media. Wszyscy robią nam zdjęcia i chcą wywiadów, jednak my nauczeni po chełmżyńskim marszu wiemy, że i tak przekręcą fakty więc im odmawiamy. W końcu dociera sam Donek swoim magicznym autobusem. Już po samym wyjściu wie, że coś jest nie tak… witają go głośne okrzyki typu ‘Ole to my kibole’, ‘Platforma hahaha’, ’nie głosuje na Platformę’, ‘każdy Polak wie kto populistą jest’ i tak cały czas. Próbuje interweniować policja jednak po chwili odpuszczają. Cieszy nas poparcie mieszkańców, chodź trzeba przyznać, że nie wszystkich. Donek długo nie wie co robić, bo stoimy mu na drodze do biblioteki, w której miał okłamywać swoich wyborców. Nieśmiało rusza w naszą stronę, a my dalej krzycząc pokazujemy mu co o nim myślimy. Zapamięta nas raczej na bardzo długo. Donek chowa się w bibliotece, my niechęcąc dalej pokazywać się naszym panom policjantom odpalamy świecę dymną i znikamy. Akcja w stu procentach na plus, odbiła się ona głośnym echem w całej Polsce. CHEŁMŻYŃSKA KREW TO NIE MAŚLANKA! NIE OSZUKASZ NAS PREMIERZE! MB

ROZWÓJ II KATOWICE 1-4 LEGIA WARSZAWA 21.09.11 (1/16 Pucharu Polski, Katowice) Skandalem jest to, że właściciel Legii jakim jest KONCERN MEDIALNY nie zapewnia swoim „klientom” (jak to lubią mawiać o nas, kibicach) transmisji z meczu! Jako przyczynę braku transmisji TVN Turbo wskazuje fakt, że stadion katowickiej drużyny nie jest przystosowany do wymogów telewizji. Ja zaś przypominam Leszkowi Miklasowi (który chętnie tłumaczył klub i brak transmisji), że KP jakoś potrafił na przykład zorganizować relację internetową na legia.com gdzie śmigała bodaj tylko jedna kamera. To był sparing, jak mnie pamięć nie myli na zgrupowaniu w Grodzisku podczas trwania konfliktu… Legijnym maniakom wystarczyłby nawet mecz przez net, nie ma sprawy… Ale KP i ITI jak zwykle woli pójść na łatwiznę… Tak więc meczu nie widzieliśmy ani na żywo (zakaz) ani na szklanym ekranie (zero transmisji). Amatorka. Było jednak kilku Legionistów incognito i od jednego z nich mam dla Was jedyną w sieci relację! Na stadionie Rozwoju, który nie miał ze względu na remont pozwolenia na imprezę masową – 990 widzów. W tym niemal same pikniki, dzieci i starcy. Jak zapewniają redaktorzy legionisci.com – na kameralnym stadionie zazwyczaj grobowa cisza. Choć formalnie Legia grała z Rozwojem II, który na co dzień występuje w lidze okręgowej, to na boisko wybiegli zawodnicy z III ligi. Klub przeszedł długą drogę do 1/16 Pucharu, eliminując bardziej znanych kibicowsko rywali jak ROW Rybnik czy Górnik Wałbrzych. Co ciekawe, w Rozwoju gra ten brzydal Jacek Wiśniewski, z którego zawsze się śmialiśmy kiedy grał m.in. w Cracovii. Legia wygrała 4-1, a mogła wyżej gdyby Vrdoljak wykorzystał pierwszy z rzutów karnych przyznanych Legii. Drugiego strzelił Komorowski. Na murawie zobaczyliśmy nawet… Kneżevića (to on tu jeszcze gra?) – cały mecz zagrał Kosecki i nawet Rozwojowi nie strzelił gola… Także obyło się bez kompromitacji i obrońca tytułu pewnie awansował do 1/8 Pucharu Polski. Nie mogło być inaczej. I tylko żal, że nie mogliśmy pojechać… Oddaję głos jednemu z fanów, którzy byli incognito. Ł. To mogła być naprawdę interesująca środa. Załóżmy, że nie mamy zakazu na PP, a Rozwój organizuje normalne spotkanie, a nie jak w tym wypadku niecały tysiąc widzów, brak imprezy masowej. Załóżmy, że policja pozwala na mecz z udziałem gości, że działacze nie robią nam problemów. I w takim wypadku może nie w jakiejś wielkiej liczbie, ale jedziemy do Katowic, gdzie już dawno Legii nie było, na mecz pewnie pierwszy i ostatni taki na bardzo długo, gdzie moglibyśmy się spodziewać „ciepłego” przyjęcia ze strony GKS/KSG. Prawda, że ciekawa perspektywa? Niestety było nieco inaczej. Legia Warszawa zagrała w 1/16 Pucharu Polski z Rozwojem II Katowice, a ja oglądałem mecz zza płotu. Dlatego wszystko co napiszę o grze można dzielić spokojnie przez dwa, bo nie było wokół stadionu takiego miejsca, żeby widzieć całe boisko jednocześnie. Rozwój jest klubem bez kibiców, mocno związanym z kopalnią Wujek, a swoje mecze rozgrywa na obiekcie położonym niedaleko tej właśnie kopalni. Podobno kiedyś, jak GieKSa nie była kibicowsko rozwinięta to „chuligani-górnicy” z Rozwoju (jest od GKS Katowice starszy) na dzielnicy niedaleko stadionu ganiali kibiców GKS. Ile w tym prawdy, nie wiem, ale historia z pewnością ciekawa. Dla małego klubu mecz z Legią zawsze jest wydarzeniem (w sumie przynajmniej w Polsce mecz z Legią jest wydarzeniem dla każdego :-). Nie inaczej było tym razem. Przez jakiś remont stadionu nie zorganizowano imprezy masowej. 990 biletów rozeszło się w przedsprzedaży, a cena 30zł wcale nie była największym utrudnieniem w zakupie wejściówki. Posiadanie biletu na wcześniejszy mecz Rozwoju, kupno osobiste i inne pomysły spowodowały, że mecz obejrzałem z ulicy (w drugiej połowie już ze spóźnionym kolegą). Z takiego rozwiązania skorzystało jeszcze kilkadziesiąt osób krążących wokół płotu i szukających widoczności jakiejkolwiek, nie wspominając o HD. Na początku spotkania, tak jak można było się spodziewać, mocno atakowali gospodarze, 2 rzuty rożne, jakieś niegłupie dośrodkowanie, całkiem, całkiem. Jednak Legia zrobiła to, co powinna i strzeliła bramkę. Później niespodziewane wyrównanie po niezłej akcji Rozwoju, ale była też bardzo szybka odpowiedź warszawskiego zespołu, bo już po kilku minutach gola zdobył Rybus. Na drugą połowę zmieniłem miejscówkę, a stojąc wprost za bramką mogłem dobrze zobaczyć jak Vrdoljak idealnie… przestrzelił karnego. Po tej niewykorzystanej sytuacji gospodarze nabrali na chwilę pewności siebie. Dalej jednak kolejnego karnego wykorzystał Komorowski, a swojego pierwszego gola strzelił Wolski. Wojskowi wygrali 4:1. Na szczęście w tym roku limit niespodzianek dużego kalibru wykorzystała Lechia, a nam dość gładko udało się przejść dalej. Oby to był początek obrony Pucharu, a zakończyła się ona zwycięstwem, najlepiej nad Lechem przy puściuteńkich trybunach. To dopiero byłoby porywające widowisko, na Stadionie Narodowym. Kijus ROZWÓJ II: Widawski - Mielnik (78' Żak), Gałecki, Lis, Winiarczyk - Sadowski (66' Wiśniewski), Zalewski, Nowak, Gacki, Rucki (71' Kowalczyk) – Gielza. LEGIA: Skaba - Rzeźniczak, Astiz, Choto, Komorowski - Vrdoljak (56' Wolski), Borysiuk (78' Kneżević), Ohayon - Kosecki, Żyro, Rybus (69' Górski). BRAMKI: Ohayon (16’), Gałecki (41’), Rybus (44’), Komorowski (65’ – rzut karny), Wolski (77’). ŻÓŁTE KARTKI: Mielnik. WIDZÓW: 990 (zakaz wyjazdowy dla Legii, brak zgody na organizację imprezy masowej w Katowicach – remont, kilku Legionistów incognito).

Strona

35

„DL” zine nr 2


RELACJE

OLIMPIA ELBLĄG 1-3 ARKA GDYNIA 21.09.11 (1/16 Pucharu Polski, Elbląg) Bardzo ciekawie zapowiadające się spotkanie w Pucharze Polski pomiędzy Olimpią i Arką po wielu latach przerwy. Gdynianie przyjechali do Elbląga. Nas z Grudziądza jadą tylko dwie osoby. Niestety środek tygodnia i nie każdy może urwać się z pracy... Na godzinę przed meczem duże kolejki do wyrabiania kart kibica, niektórzy wchodzili na stadion w drugiej połowie, a frekwencja to około 2 tysiące w tym ok. 300 osób z Gdyni. Nas w młynie około 4 stówki, od początku jedziemy z dopingiem, płot cały oflagowany. Na początku drugiej połowy prezentujemy oprawę: duże ilości konfetti, a potem flagi na kiju i balony w barwach Olimpii. Co jakiś czas wybuchały petardy. Na boisku przewagę przez całe spotkanie mieli miejscowi piłkarze, ale niestety nie potrafili tego wykorzystać… Do rozstrzygnięcia awansu potrzebna była dogrywka, a potem rzuty karne. Zanim grajki zaczęli wykonywać jedenastki poleciało kilka serpentyn przy nieustającym dopingu. Elblążanie niestety odpadli z dalszych rozgrywek. Jeśli chodzi o kibiców Arki to raczej cienko, ale tłumaczy ich środek tygodnia, bo w naszym młynie tez szału nie było. Wywiesili kilka flag w tym główna „Comando Arka Gdynia”. Kilka razy coś tam krzyknęli, pierwsi zaczęli na nas bluzgać, śpiewali też „hymn” Lecha o nienawiści do Legii. Po radości z awansu, Gdynianie szybko są wypuszczani z klatki i w kordonie milicja odprowadziła ich na dworzec. Niektórzy może czekali na jakieś atrakcje w czasie spotkania, ale jak powiedział jeden z kibiców Olimpii: to nie 1995 rok no i niestety miał racje. Po przegranym spotkaniu piłkarze dziękują nam za doping i można jechać do domu. Przemek Grudziądz (L) PS: Obok zdjęcie jakiejś dziary (źródło: internet).

INNE SEKCJE LEGII WARSZAWA W dzisiejszym numerze zina tylko hokej ponieważ koszykówka jeszcze nie wystartowała. Zresztą w hokeju skupimy się także na rozgrywkach Pucharu Polski. Liga rusza 1wszego października. 25.08.11 UNIA OŚWIĘCIM 8-0 LEGIA WARSZAWA (HOKEJ, PUCHAR POLSKI): W piątek 25tego sierpnia hokejowa Legia Warszawa zainaugurowała sezon hokejowy 2011/2012. Najpierw Puchar Polski, w którym od dawna nie graliśmy i przeprawa z uznaną hokejową marką – Unią Oświęcim. Niestety na lodzie skończyło się tak jak chyba musiało, a więc pogromem… Mecz w Oświęcimiu oglądało 400 kibiców, a hokeiści nie mieli najprostszych warunków z powodu upału… Nad lodowiskiem unosiła się biała „mgła”. Miałem mieć dla Was relację z tego meczu, ale niestety korespondentowi w ostatniej chwili coś wypadło… 4.09.11 GKS JASTRZĘBIE 11-1 LEGIA WARSZAWA (HOKEJ, PUCHAR POLSKI): Z początku Legioniści starali się trzymać kontakt, a bramkę na 1-2 strzelił Mateusz Bepierszcz po podaniu Filipa Komorskiego w 11' minucie. Niestety w II kwarcie GKS strzelił… 6 goli i było pozamiatane. W drugim meczu z przedstawicielem Ekstraligi przegrywamy na wyjeździe 1-11. Ciekawe jak te mecze zaowocują w I lidze… Na trybunach jakieś 300 widzów, bez młyna. 8.09.11 LEGIA WARSZAWA 3-8 UNIA OŚWIĘCIM (HOKEJ, PUCHAR POLSKI): 8smego września, w czwartek o 17:00 po raz pierwszy w sezonie 2011/2012 mogliśmy oglądać w Stolicy hokeistów Legii. Do Warszawy przyjechała Unia Oświęcim – zespół Ekstraligi, jedna z najlepszych drużyn współczesnego hokeja. No właśnie… tylko jakie wrażenie na dużej Warszawie może zrobić przyjazd Unii Oświęcim, heh? Widzieliśmy to na trybunie Torwaru II, która mimo darmowego wejścia świeciła pustkami. Pozostaje mieć nadzieję, że od startu ligi uda się przynajmniej od czasu do czasu rozkręcić na lodowisku atmosferę z dawnych lat. Sprawdzanie przez ochronę jakby co najmniej terroryści obrali Torwar II za cel swojego ataku na rocznicę tragedii WTC, przedzielona taśmami trybunka… To tylko część smutnego krajobrazu warszawskiego hokeja. Po co te taśmy? Z prostego powodu – Legia nie organizuje imprezy masowej tylko wydarzenie do 299 osób. Jak pokazuje frekwencja z ostatniego czasu – nie ma potrzeby szykowania się na większą publikę. Widzów w czwartek było może 150, odnosiło się wrażenie, że to głównie rodziny i znajomi hokeistów. Wracając do ochrony Lupus… Od kiedy chodzę na warszawski hokej, a jest to dobre kilka sezonów – odnoszę wrażenie, że jej pracownicy są nadgorliwi. Można to podsumować tak, że rzucają się w oczy nieadekwatnie do rodzaju imprezy jaką obstawiają. Zachowują się jak niewiadomo co miałoby się tam stać, jakby to były mecze podwyższonego ryzyka, a taka prawda, że na Torwarze II powinna być sielanka gdyż najstarsi Legioniści nie pamiętają awantur na hokeju… I to nie dzięki nadgorliwej ochronie wnikliwie obmacującej i obserwującej przez bark co akurat robisz... A więc podsumowując – w czwartek na widowni totalny piknik i uczucie bycia całkiem bezpodstawnie obserwowanym… Zanim syrena zawyła po raz pierwszy – miała miejsce minuta ciszy dla tragicznie zmarłych (wypadek samolotowy) hokeistów z Rosji. Na lodzie niespodziewanie dobrze zaczęli młodzi, ambitni gospodarze. Najpierw dobrze bronili się przed atakami zespołu z Ekstraligi, a potem sami zaczęli coraz pewniej sunąć do przodu. Widać było dużo ofiarnej gry, Legioniści co rusz rzucali się na lód – byle zablokować lecący w stronę świetnie broniącego (znowu) Michała Strąka krążek. Wkrótce przez Torwar II przeszły dwie eksplozje radości – Legia wygrywała z Unią 2-0! No, ale w hokeju 2-0 to żadna przewaga o czym wkrótce przekonali się gospodarze bowiem Oświęcim doprowadził do wyrównania, a potem było po woli coraz gorzej. Skończyło się na 3-8 i kolejnej srogiej lekcji dla stołecznych zawodników. Legia w Pucharze Polski gra już tylko dla własnej satysfakcji, a czeka ją jeszcze jeden mecz – 18stego października do Warszawy przyjedzie GKS Jastrzębie. Ł.

Jeszcze w ramach wspomnień, dwa ujęcia z Holandii 2002/2003. Źródło to internet oraz relacja TV – stop klatka.

Fani Legii w Utrechcie.

Strona

36

„DL” zine nr 2


POLITYKA NA STADIONACH - LEWACTWO

ST. PAULI – PATOLOGIA Z DZIELNICY DZIWEK (POLSKI AKCENT) Województwo Lubuskie (potocznie zwane -kibicowską pustynią-) usytuowane w zachodniej części naszego kraju, tuż przy granicy z Germanią. Ogólnie specyfika pustyń polega na tym, że nic tam ciekawego się nie dzieje (oczywiście poza kilkoma osadami, w których tętni życie, ale o tym nie teraz). Z braku atrakcyjności niewiele plemion decydowało się na wyprawy w te tereny w efekcie czego jedynie wąska grupa osób słyszała o tajemniczym ludzie Nomadów. Zagadkowi Nomadzi zamieszkują przygraniczną część województwa w grodzie zwanym Słubice, starożytne tkane zwoje (znalezione w niechlujnych, nieświeżo pachnących norach zwanych squatami) wskazują na to, że ich korzenie sięgają rodu KaeSPesów. Jest to bardzo spokojny lud. Ich głównym atutem jest konsumpcja leczniczych ziół prosto z Nederlandii, dzięki którym potrafili walczyć z wyimaginowanymi przedstawicielami fascismo. Swego czasu potrafili się zorganizować i kultywować swoją wiarę na wzgórzach zwanych potocznie Stadionem Olimpijskim. Niedługo to jednak trwało, gdy już nie wystarczały ich własne wzgórza, postanowili zwiedzić kibicowski szlak zatrzymując się w Opolu i Żarach, gdzie w bardzo brzydki sposób wskazywali palcem w typowy dla Polonistów sposób - konsekwentnie postanowili pozostawać już tylko we własnym grodzie. Samotność im bardzo doskwierała, co spowodowało nawiązanie wspólnych kontaktów z innym, jeszcze bardziej tajemniczym i skrytym plemieniem zamieszkującym Krosno nad Odrą. Wspólne odwiedziny i dzielenie się praktykami niezgodnymi z ludzką naturą, po wcześniejszym aromatyzowaniu się lepkimi olejkami sprawiło, że owe dwa plemiona zaczęły współpracować pod wspólnym sztandarem z trupią czaszką. Niestety, o współpracy tych grup można jedynie dowiedzieć się ze starożytnych malowideł. Będący kilkukrotnie w Krośnie Odrzańskim podróżnicy z Terra Sarove wraz ze swoimi sztandarami nawiązującymi do tradycji chrześcijańskiej nie stwierdzili obecności tubylców obnoszących się trupią czaszką ze skrzyżowanymi kośćmi. A więc gdzie można ich szukać? K. PŻ PS: Zdjęcia wrzucane w Internet przez samych zainteresowanych, a więc chyba nie są tajemnicą. Na koniec warto dodać: good night left side. Do zobaczenia 11 listopada po różnych stronach barykady.

HAPOEL TEL AVIV Takiego przeciwnika warszawska Legia nigdy lub bardzo dawno nie miała – 29 września oraz 15 grudnia zagramy z żydami z Hapoelu Tel Aviv. Jakiś czas temu Wisła Kraków grała z Beitarem Jerozolima. Oni, w przeciwieństwie do naszych rywali, sympatyzują z prawicą. Jeden z założycieli Beitaru - David Horn, był działaczem prawicowego ruchu syjonistycznego Betar, młodzieżówki Partii Rewizjonistów (liberalni nacjonaliści). Do dziś fani Beitaru sympatyzują z partiami prawej strony sceny politycznej, co pokazują na swych barwach. Z kolei Hapoel Tel Aviv to kibice będący sympatykami nie tylko „ruchu antyfaszystowskiego”, ale wręcz sierpa i młota, Che Guevary i wszelkich innych komunistycznych patologii. Jeżdżący po Europie na puchary żydzi z Hapoelu wywieszają symbole komuny, zresztą już sam ich herb mówi wiele… Teoretycznie wymarzony rywal d la prawicowo nastawionych Legionistów, ale zapewne ochrona pejsów i wyczulenie na wszelkie „przejawy antysemityzmu” będą w dniu meczów z CWKS szczególne… A nawet po meczu z żydami, ale tymi z Polski – ludzie z Żylety dostawali zakazy stadionowe i prace społeczne za śmieszne rzeczy. Zastanawia mnie jedno. Czy tropiąca wszędzie faszyzm UEFA widzi komunizm fanów Hapoelu? Czy widzieliście jakiś reportaż o skandalicznym zachowaniu żydów? Ja nie… za to „łowcy nazizmu” szukają go w kraju nad Wisłą gdzie się da. Pojedźcie do Izraela – tam macie jawne manifestowanie reżimu. A nasz nacjonalizm, czy po prostu nawet zwykły patriotyzm zostawcie w spokoju! PS: Obok zdjęcia Hapoelu (z internetu).

Strona

37

„DL” zine nr 2


WARSZAWA

„DERBY WARSZAWY TYLKO NA SŁUŻEWCU” „Derby Warszawy tylko na Służewcu – bo nie ma Polonii w Warszawie”. Jaki kibic nie zna tego cytatu z piosenki kapeli TPN 25? O co chodzi z tymi derbami na Służewcu? Otóż o nic innego jak o wyścigi konne, które są niewątpliwie jedną z tradycji prawdziwej Warszawy. Początki wyścigów konnych w Stolicy sięgają roku 1777. Jednak w roku 1841 powstało Towarzystwo Wyścigów Konnych i Wystawy Zwierząt Gospodarskich w Królestwie Polskim i tą właśnie datę uznaje się oficjalnie jako początek zorganizowanych wyścigów w Warszawie. Ścigano się w różnych miejscach aż powstał Tor Wyścigów Konnych na Służewcu, na którym pierwszą gonitwę rozegrano 3 czerwca 1939 roku. Obiekt (138-hektarowa enklawa zieleni) mieści trzy zabytkowe trybuny: Trybuna Honorowa (została zbudowana z myślą o najważniejszych osobistościach), monumentalna trybuna druga została przygotowana na przyjęcie ponad 5000 osób, natomiast budowa trzeciej nigdy nie została ukończona. Wyścigi na stałe wpisały się w klimat Stolicy, wspominał o ich kulcie m.in. Grzesiuk w swej książce „Na marginesie życia” kiedy to chorzy na gruźlicę pacjenci urywali się z senatorium byle postawić kasiorę :-). Na Służewcu do dziś można spotkać warszawskich patriotów, jeden z nich zrobił fotoreportaż do „DL” oraz napisał krótki zarys o co chodzi z tymi derbami. Zobaczcie jak wyglądają dziś jedyne prawdziwe derby Warszawy (3.07.11). I podsyłajcie na maila redakcji ciekawostki z nimi związane. A ja oddaję głos J. Ł. Każdy Warszawiak, bez względu na wiek czy chętnie przywoływaną w mainstreamowych mediach „pozycję społeczną”, słyszał i wie o istnieniu toru wyścigów konnych na Służewcu. Ciężko znaleźć osobę, która nie potrafiłaby wskazać tego miejsca na mapie, bądź nawet opisać gdzie się znajduje. To miejsce jest tutaj praktycznie „od zawsze” i na stałe wpisało się w klimat oraz historię miasta stołecznego Warszawy. Biorąc pod uwagę właśnie klimat i historię, chciałbym przybliżyć czytelnikom „DL” tor służewiecki z pozycji osoby, która nigdy nie była zapaleńcem wyścigów konnych ani nawet drobnego hazardu. Co warto wiedzieć, o czym warto pamiętać i wreszcie: dlaczego warto chociaż raz odwiedzić to miejsce – te zagadnienia postaram się streścić w poniższym tekście. Historia Pierwsze zorganizowane wyścigi konne w Warszawie odbywały się od 1841 roku, chociaż wiele źródeł powołuje się na datę o ponad 60 lat starszą, kiedy to w wyniku zakładu odbyła się gonitwa pomiędzy końmi Kazimierza Rzewuskiego i angielskiego posła sir Charlesa Whitwortha. Wydarzenie to miało miejsce w 1777 roku, a bieg odbył się na drodze z warszawskiej Woli do Zamku Ujazdowskiego. Jak już jednak wspomniałem, o zorganizowanych wyścigach konnych możemy mówić od roku 1841, a odbywały się one wówczas przy ul. Polnej, na terenie Pola Mokotowskiego. I właśnie to miejsce uchodzi za punkt narodzin warszawskich wyścigów konnych. Teren dzisiejszego służewieckiego toru wyścigowego został wykupiony w 1925 roku przez „Towarzystwo Zachęty do Hodowli Koni w Polsce”, które dosyć szybko postanowiło zmodernizować wykupiony teren do obiektu, na którym będą odbywały się gonitwy. Tor na Polach Mokotowskich nie spełniał bowiem wszystkich standardów – szczególnie pod względem ilości miejsc, których nie starczało dla wszystkich pasjonatów wyścigów konnych. Tor na Służewcu otwarto 3 czerwca 1939 roku i był to wówczas najnowocześniejszy i największy tor wyścigów konnych w Europie. Wybuch II wojny światowej we wrześniu 1939 wstrzymał dobrze prosperujące od kilku miesięcy wyścigi na Służewcu. Nie oznacza to jednak, iż obiekt ten „zamarł” na okres lat ‘39-45. Kiedy w 1944 roku młodzi warszawiacy chwycili za broń przeciwstawiając się niemieckiej okupacji, walki o Warszawę toczyły się również na terenach Toru Służewieckiego. Podczas Powstania Warszawskiego terenów Toru bronił Pułk Armii Krajowej „Baszta” – w walkach zginęło 68 powstańców. Wyścigi na Służewcu zostały wznowione po zakończeniu IIWŚ. Klimat miasta W powojennej Warszawie wyścigi konne cieszyły się największą popularnością na przełomie lat 60-tych i 70-tych. Przy okazji cotygodniowych gonitw trybuny na Służewcu zawsze zapełniały się do ostatniego miejsca, a sama Warszawa faktycznie „żyła” tym, co dzieje się na Torze. W każdy weekend z centrum stolicy wyruszały specjalnie podstawiane autobusy, które swój ostatni przystanek miały pod bramą wejściową toru wyścigów. Spotykała się tutaj cała uliczna elita, która mieszała się na trybunach z „grubymi rybami”. W niektórych częściach Toru można było dać się wkręcić w grę w trzy kubki, przy okazji tracąc kasę zarezerwowaną początkowo na obstawienie koni, lub posłuchać praskich kapel podwórkowych, które za swoje publiczne występy na Służewcu lubiły nieraz zażyczyć sobie drobnej sumki od słuchaczy. Każdego weekendu na Służewcu z bliska zobaczyć można było wszystko to, czym jest/był prawdziwy klimat warszawski. I sporą część warszawiaków na wyścigi przyciągała nie tylko możliwość szybkiego zarobku (przy dobrym obstawieniu koni), czy obejrzenia gonitw, ale właśnie chęć zobaczenia najczystszego klimatu Warszawy. Prawdziwe derby „Derby Warszawy tylko na Służewcu” – jest to powszechnie znane i chętnie przywoływane hasło, z którym nie można się nie zgodzić. W przypadku stolicy, biorąc pod uwagę wiele czynników, ciężko jest używać terminu „miasto derbowe”. Pomimo tego, mamy w Warszawie swoje derby, które należą zresztą do najstarszych w Polsce. A odbywają się one, rzecz jasna, na służewieckim torze wyścigów konnych. Służewieckie derby są najważniejszą i jedną z najbardziej prestiżowych gonitw selekcyjnych w Polsce. Dystans gonitwy wynosi 2400 metrów, a biorą w niej udział konie (ogiery i klacze) tylko pełnej krwi angielskiej. Historia derbów - podobnie jak całych warszawskich wyścigów - sięga toru na Polach Mokotowskich, gdzie derby rozgrywane od drugiej połowy XIX wieku do roku 1938. Zgodnie z tradycją w polskim terminarzu gonitw, derby odbywają się każdego roku w pierwszą niedzielę lipca. Ostatnie derby miały miejsce 3 lipca bieżącego roku i pomimo kiepskiej, deszczowej pogody zgromadziły prawie komplet widzów.

Strona

38

„DL” zine nr 2


WARSZAWA Dzisiejsze wyścigi No dobra, wspomniałem o historii, pokrótce o starym klimacie, jednak jak wyglądają teraźniejsze wyścigi odbywające się na służewieckim torze? Z pewnością każdy z jego bywalców opisze go inaczej – ja, jak już wspomniałem, spróbuję uczynić to z pozycji osoby, która nie uważa się za zapaleńca wyścigów konnych czy zakładów sportowych. Co więc przyciągnęło mnie na wyścigi? Po kolei. Zdecydowana większość młodych osób kojarzy teren wyścigów z liczącym prawie kilometr długości murem graffiti. Jest to jedno z dosłownie kilku miejsc w Warszawie, gdzie uliczni artyści mogą w pełni legalnie i bez załatwiania jakichkolwiek pozwoleń wykonywać swoje prace. Do niedawna oprócz stale powstających nowych (w tym legijnych) prac, znajdowały się na nim także swego rodzaju historyczne malunki, wykonane przed ponad dwudziestu laty, kiedy to mur został oddany do dyspozycji grafficiarzom. Kilka miesięcy temu Totalizator Sportowy (właściciel wyścigów) do spółki z odzieżową firmą Adidas postanowiły zagarnąć mur do celów reklamowych – w tym celu ponad 80% prac zostało zamalowanych, a na ich miejscu miała się pojawić wielka reklama Adidasa. Siłą rzeczy sytuacja ta wywołała burzę protestów i obydwie instytucje postanowiły się z niej szybko wycofać, chociaż spora część historycznych prac została zniszczona. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło – czarna emulsja, którą pokryto zamalowane prace, w sporym stopniu odnowiła powierzchnię muru, dzięki czemu powstające aktualnie wzory przyjmują się o wiele lepiej. Na murze graffiti oprócz mniej i bardziej efektownych prac możemy również dostrzec część historii, o której wspomniałem powyżej. Trzy części muru wyróżniają się na tle kolorowych wrzutów, przedstawiając pamiątkową tablicę ku czci poległych na terenie służewieckiego toru powstańców z Pułku Armii Krajowej „Baszta”. Chcąc więc uczcić rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego, warto jest się również udać pod mur wyścigów konnych. Wracając jednak do głównego wątku, warto przybliżyć obecną atmosferę towarzyszącą wyścigom konnym. Wyścigi na Służewcu odbywają się praktycznie co weekend – w sobotę i niedzielę, a koszt wejściówki to zaledwie 5 złotych. Można rzec, że zgodnie z tradycją, jedna z linii autobusowych w weekendy specjalnie wydłuża swój kurs, zatrzymując się tuż pod bramą główną prowadzącą na trybuny. Obok bramy wejściowej znajduje się galeria zdjęć dokumentująca historię wyścigów konnych na Służewcu – od zawodników, przez konie, po trybuny i zasiadających na nich ludzi. Z pewnością ułatwi ona nowicjuszom (takim jak ja) dokładniejsze zapoznanie się z historią i klimatem wyścigów. Na wejściu ochrona sprawdza nam tylko wejściówkę, przedzierając bilet – nie ma znanego nam kibolom przeszukiwania i innych drobiazgowych kontroli. Co więcej, bez problemu można wejść np. z rowerem, a niektóre paniusie z trybuny VIP przechadzają się również ze śmiesznie wygolonymi pudelkami. Mijając bramę dochodzimy do toru pokazowego, na którym przed każdą gonitwą prezentowane są biorące udział w nadchodzącym wyścigu konie. Tuż obok mieszczą się pozostałości po starych trybunach oraz główny budynek wyścigów, w którego kasach przyjmowane są zakłady – dochodząc pod niego możemy zetknąć się z obecnie panującym tam klimatem. Udając się na wyścigi, obok szacunku dla historii tego miejsca, najbardziej zajmował właśnie mnie obecny klimat, z którym chciałem się zapoznać. Wiadomo powszechnie, że wyścigi konne to w dużej mierze tzw. drobny hazard. Nie bez przyczyny zresztą właścicielem wyścigów jest Totalizator Sportowy. Zapewne nie bez przyczyny właśnie pod kasami spotkałem też wieloletniego kumpla, znanego m.in. z ciągłej gry na jednorękim bandycie w knajpach (pozdro :-). Pod kasami zetknąć się możemy praktycznie ze „wszystkimi” bywalcami wyścigów – są starzy wyjadacze, który na wyścigach spędzają „całe życie”; są wspomniane paniusie z pudelkami prowadzone przez nadzianych forsą grubasów; są też zwykli ludzie pragnący w nieco inny sposób spędzić (przykładowo) sobotnie popołudnie; wreszcie spotkać też możemy trochę znanych z Łazienkowskiej 3 twarzy – szczególnie przy okazji derbów ;-). Wspomniany wcześniej klimat miasta raczej zamarł, a organizatorzy wyścigów starają się nadać im jeszcze bardziej piknikową, tudzież rodzinną atmosferę – grill, nadmuchiwane zamki, czy różnorakie śmieszne konkursy, jak np. na „najładniejszy kapelusz”. Poooszłyyy…. W każdy dzień wyścigów odbywa się kilka gonitw, przed którymi - jak łatwo się domyślić – przyjmowane są zakłady. Jeżeli nie obstawi się któregoś z koni, to raczej ciężko się spodziewać wielkich emocji podczas wyścigu – towarzyszą one raczej tym, którzy zostawili w kasach trochę gotówki. Wyścig trwa krótko – konie mają do przebiegnięcia średnio 1200 lub 1400 metrów; większość gonitwy obserwuje się na ustawionym vis a vis byłych trybun monitorze, by koniec końców z bliska przyglądać się finiszującym naprzeciwko nas klaczom i ogierom. Całości gonitw towarzyszy maksymalnie nudzący głos spikera, którego relacjonowanie wyścigu sprawia, iż można się poczuć jak na „emocjonujących” zawodach w golfa. Nie wiem czy to specjalny zabieg, aby stonować emocje wśród starych wyjadaczy, jednak po zakończeniu gonitwy i tak z tłumu niejednokrotnie sypią się: „-Kurwa! Mówiłem żeby obstawiać tego drugiego!”. Podsumowanie Póki co, to byłoby na tyle. Pozwolę sobie jeszcze raz powtórzyć, że powyższy tekst prezentuje jedynie luźne przemyślenia, pisane z perspektywy osoby niebędącej fanem wyścigów konnych – może więc zawierać pewne niedociągnięcia, pominięcie kilku kwestii itd. W celu ich opisania, tudzież sprostowania można się kontaktować drogą mailową z redakcją „Drogi Legionisty”. Wyścigi konne to kawał historii naszego miasta. Mogę więc szarpnąć się na stwierdzenie, że obecność na nich (nawet jednorazowa) powinna być swego rodzaju obowiązkiem każdego dumnego ze swojego pochodzenia Warszawiaka. J.

DZIEŃ NA WYŚCIGACH (27.08.2011) Obiecując kobiecie, że tym razem w sobotę spędzę z nią trochę czasu – postanowiłem udać się na służewiecki tor na wyścigi konne. Czytając artykuł poprzednika na temat klimatu tych wyścigów, będąc korconym by ujrzeć trochę tego typu warszawskiego folkloru – postanowiłem właśnie tam zabrać kobiecinę, zamiast do jakichś błyszczących multipleksów. Tym bardziej, że lubuje się ona we wszelkich konkursach i zakładach :-). No to szybki przegląd w necie na kogo by tu postawić i heja na Służewiec… O ile korespondent „DL” opisał kontekst historyczny wyścigów, ja bym chciał się skupić bardziej na jednym typowym dniu wyścigów… 27 sierpnia 2011, upał jak sam skurwysyn, wizja dnia spędzonego z kobietą. No to heja, w historyczne miejsce Stolicy, w którym akurat być nie miałem dotychczas okazji, mimo niezliczonej ilości mijania słynnego muru z graffiti… Tym razem wbitka w specjalny autobus „300”, który wozi maniaków wyścigów i po skręcie w prawo przed tym słynnym miejscem dla stołecznych „malarzy” – jeszcze dobre kilkaset metrów by wysiąść tuż pod kasami wyścigów… Wjazd kosztuje 5 zł, wcześniej mija się historyczne zdjęcia z wyścigów, które trwają od 1939 roku… Znaczna część bywalców tych wyścigów to z pewnością ludzie podobnego rocznika…ale są i młodzi zapaleńcy. Różni biali ludzie, cała armia dziadków w koszulach i eleganckich acz podniszczonych butach, młode opalone laski… cały przekrój. Widzów ogólnie kilkuset – można wbijać się za wspomnianą piątkę na deptak, a za więcej kasy na trybunę główną, która ma kilka poziomów i lepszy widok na długie czasami (np. 3400 metrów) gonitwy… Co łączy przybyłych na Służewiec? Miłość do koni? Może kilku… całą resztę łączy miłość do hazardu. Każdy wyścig jest bowiem obstawiany, a kas z kuponami jest tu więcej niż ogródków piwnych i atrakcji dla dzieciaków… Widać, że wielu bywalców przesiąknęło tym klimatem… Siedzą na browarze i dyskutują nad swoimi programami kto wygra i kogo obstawić…

Strona

39

„DL” zine nr 2


WARSZAWA Tego typu hazard jest kuszący. Ściga się kilka koni – obstawiasz np. jednego i jeśli wygra to 15 minut po gonitwie odbierasz wielokrotność postawionej sumy… Zapewne nie jeden tutaj dom przejebał… O czym pisał nawet Grzesiuk kilka lat po wojnie… Służewiecki hazard potrafił wyciągać ze szpitali śmiertelnie chorych… Na jednej ze starych, nieczynnych kas widnieje napis „Tu możesz się odegrać”… Jak często kończy się odegranie, dobrze wiemy… Zakłady to nałóg jak każdy inny. Jako laicy zagadujemy dwóch dziadków i odstrojoną kobiecinę jak najlepiej grać. Kobieta pewna siebie, ona za 3 złote nie gra – lecą grube sumy… Ja to pierdolę, stawiam drobiazgi, nie mam pojęcia kto może wygrać. Pomaga w tym niby zestawienie na ekranie… Tam widzimy faworytów, jakie są przeliczniki z hajsem itd… Sytuacja zmienia się do momentu startu gonitwy. Kilkanaście minut przed biegiem – na tyle trybuny głównej prezentowane są konie, które wezmą udział w wyścigu. Jeden jakiś nadpobudliwy, napierdala głową jak dziki… Kobieta od razu stawia na niego sos i jak się okazało… mimo, że nie był faworytem – wygrał! Start gonitwy o 14:00, stoimy przy płocie… Wyścig toczony jest daleko, prawie nic nie widać, nie łapiemy się kto jest kto :)… Myśląc, że mój prowadzi cieszyłem się, a tu widzę, że wzrok coraz gorszy, bo prowadził właśnie „nadpobudliwy” z jedynką… Faworyt w tyle… widać tacy z nich faworyci jak w piłkarskich zakładach, same „pewniaki”, które psują kupony… Emocje sięgają zenitu, koniec – kobieta wygrywa drobniaki, ja w plecy… Ciekawa rozrywka, adrenalina – łatwo się wkręcić i skusić na z pozoru prosty hajs… Po jakimś czasie ulatniamy się stamtąd, tym bardziej, że jest ponad 30 stopni… Całkiem fajny klimacik, typowo hazardowy acz jest w nim coś pozytywnego… Przede wszystkim jest to rozrywka dla szarych Warszawiaków, na której nie widać multi kulti, siedzą typowe warszawskie dziadki i liczą na trochę szczęścia. Na bank wrócę tam z kumplem, który nieco więcej wie jak tam skutecznie grać :-). Na to jednak wypada mieć trochę kasy w kieszeni. I oleju w głowie… Ł.

KOLEJNA WIZYTA W MUZEUM POWSTANIA WARSZAWSKIEGO Muzeum Powstania Warszawskiego – który Warszawiak, ba – który patriota nie zna tego miejsca? Jeśli ktoś przebywa, a tym bardziej mieszka w Warszawie i historia Polski jest bliska jego sercu, wizytę w Muzeum PW uważa za podstawę… 28 sierpnia udałem się tam po raz kolejny, chyba trzeci albo czwarty. Wracam tam co jakiś czas… Tym bardziej podczas trwania kolejnej rocznicy 63 dni chwały… 28 sierpnia… w 2011 roku - niedziela, a w 1944 - był to poniedziałek. Dzisiaj beztroska (przynajmniej w tym sensie…), a podczas Tamtych Dni trwał silny ostrzał Śródmieścia, cały Górny Mokotów znajdował się pod silniejszym niż zwykle ogniem artylerii nieprzyjaciela. Pamiętajmy o tych 63 dniach… pamiętajmy na każdym kroku, nie tylko podczas 1wszego sierpnia. Na odbicie od syfu dnia codziennego jest wiele sposobów… W „DL” powtarzamy, iż jedynym słusznym jest życie dla wyższych wartości – jakich, to już każdy wie sam najlepiej … To co powoduje w nas dumę, niezrozumiałą dla karierowiczów dumę z bycia Polakiem mimo kiepskiej sytuacji gospodarczej kraju to m.in. historia i pamięć o szlachetnych czynach naszych rodaków. O wielkości Powstańców Warszawskich napisano już wiele, z drugiej strony „politycy nowego pokolenia”, wyśmiewający patriotyzm (jak Sikorski) – istnieją tacy, dla których nad honor i dumę istnieje kalkulacja… Ci ostatni nigdy nie zrozumieją co kierowało Powstańcami, ba – nie zrozumieją nawet co kieruje patriotami i tymi nawiązującymi do historii Polski we współczesnym działaniu politycznym. Ale oni są nieważni z punktu widzenia naszych wartości, nie mają na nie wpływu bądź wpływ je umacniający. Kibicom Legii wystarczy to co m.in. powiedział na ten temat gen. Zbigniew ŚciborRylski (podczas obchodów Powstania Warszawskiego’2011 – wypowiedź jest w sieci). Bełkot Sikorskiego to gra pod ogłupione masy… „Trzeba było to wszystko przeżyć, aby zrozumieć, że Warszawa nie mogła się nie bić”…taki napis wita nas na początku zwiedzania Muzeum Powstania…I myślę, że m.in. Sikorski powinien to sobie przypomnieć nim napisze kolejną głupotę na portalu społecznościowym… Muzeum PW jest miejscem magicznym i apolitycznym. Można tam zobaczyć bohaterów, których ludzie tatuują sobie na ciele, można także ujrzeć postacie, które dla nacjonalisty nie są najprzyjemniejszym widokiem, jak Bartoszewski… W murach Muzeum jest to jednak nieważne gdyż różne postaci składały się na Powstanie W arszawskie… A to miejsce dotyczące nie polityki, a historii Polski. Ciekawym zakamarkiem Muzeum PW jest pomieszczenie dotyczące komunizmu, z charakterystycznym, świecącym sierpem i młotem. Tam zwiedzający mogą dowiedzieć się więcej o mniej jawnej zbrodni (bo ta niemiecka była jawna i wtedy ewidentna), opartej na kłamliwej propagandzie Związku Sowieckiego. Bo katów było dwóch, Polska nie może o tym zapomnieć. Liczne plakaty umieszczone w Muzeum pokazują nam jak Polacy motywowali się do walki, a także obnażali łgarstwo wschodnich sąsiadów… Dla mnie osobiście plakaty są czymś co najbardziej zwracało uwagę w tym magicznym miejscu, zapewne w związku z bliskością tematu jakim jest tego typu szerzenie poglądów… W Muzeum PW każdy patriota znajdzie coś co zwróci jego uwagę. Czy to będą plakaty czy też film w jednym z ekranów/ kin, a może stare listy bądź umundurowanie i broń. Reasumując – polecam wszystkim przebywającym w Warszawie wybranie się do Muzeum Powstania Warszawskiego. Na pewno pomoże zrozumieć te dni, przybliży je (można zbierać w pełni darmowe kalendarium!) i jeszcze bardziej każdemu Polakowi wbije je do serca. Muzeum otwarto w 60 rocznicę wybuchu Powstania, a mieści się ono w dawnej elektrowni tramwajowej, zabytku architektury przemysłowej z początku XX w. u zbiegu ulic Przyokopowej i Grzybowskiej na warszawskiej Woli. Muzeum ma swoją stronę internetową gdzie dowiecie się więcej. Cześć i chwała prawdziwym bohaterom, idolom i autorytetom polskich współczesnych patriotów! Ł.

WARSZAWA Z WYBORU, CZYLI O FASCYNACJI CODZIENNOŚCIĄ Współczuje każdemu kto nie potrafi zakochać się w mieście… albo inaczej – w codzienności. Jeśli nie dostrzega się miejskiego piękna i klimatu wokół, trudniej znosić wszelkie utrudnienia szarego dnia. Korki, pęd, odległości… jeśli nie czuje się czegoś do tego miasta to zazwyczaj się na nie psioczy – co uskutecznia zresztą większość Polski popadając w autentyczną fobię anty warszawską. A rozchodzi się o to, że na klimat, specyfikę składa się szereg czynników… Żaden mur, żaden biurowiec nie jest jakimś tam zwykłym kawałkiem muru czy też zwyczajnym budynkiem… Wszystko tworzy całość… albo to pokochasz albo znienawidzisz. Warszawa to wiele kontrastów, co innego widok oświetlonego Centrum nocą, a co innego klimatyczne ciemne uliczki na Pradze… Oba widoki mają coś w sobie, ale by dostrzec ich piękno trzeba interesować się historią, miastem, klimatem ulic… Czuć to. Widzieć oczyma wyobraźni te same acz zburzone budynki, tudzież ogarniać dzisiejsze nocne życie kręcące się pomiędzy świecącymi biurowcami… Jeśli dla kogoś to tylko nic nieznaczące mury i jakieś tam światła – będzie się tu dusił… Światła miasta też mają swój klimat, oświetlone metropolie są nie tylko symbolem „nowego (komercyjnego) świata”, ale i potrafią całkiem ładnie wyglądać… Oczywiście - warunek powinien być taki by nowoczesność współgrała z tradycją, a więc by zabytki, stare kamienice i ich warszawski klimat zostały na swoim miejscu… Zatrzymuje się na chwilę przy typowej warszawskiej kapeli podwórkowej grającej za postawionym koszykiem na pieniądze (w postaci kaszkietu)… Słucham z chęcią, panowie umilają drogę do metra. Pęka mi za to głowa gdy do tramwaju wchodzi jakiś cygan i po „graniu” na swym instrumencie żebra o kasę… Zaburzenie całego klimatu, takich zaburzeń występuje więcej, ale nie są one w stanie przysłonić mocy ziejącej od klimatu Stolicy. Albowiem jedno to Ci, którzy mają ją w sercu, a drugie to osoby nastawione wyłącznie na zarobek, studia czy zabawę… Czyli Ci, którzy tego czegoś do Warszawy nie czują… I jeszcze jedno. Klipowa zapowiedź (na marginesie – świetnej, jest na youtube na kanale TV Parias) płyty Parias ma w sobie to coś… Jest to jedyna zapowiedź, do której stale wracam. Nie chodzi tylko o klimatyczną muzykę…, zwróćcie uwagę – przejścia podziemne, kontrast typa w kapturze z pędzącym tłumem, ten facet grający na… krzesłach, którego często można spotkać przy metrze Centrum (ogólnie również specyficzne miejsce). Pędzące szczury i kontrast typa z ulicy w kaszkiecie… Wchodzący w zakręt skromny dziadek, a tuż za nim „trendy” kobieta… Naprawdę jeśli czuje się te kontrasty to łatwo przyznać, że na Projekcie Parias ich ukazanie wyszło perfekcyjnie. Bo kontrast klimatu ulicy z karierowiczami jest tu aż nadto widoczny i jeśli Ty oceniasz Warszawę tylko na podstawie wyścigu szczurów to tak naprawdę nie wiesz o niej nic… Spójrz głębiej, a dostrzeżesz jedyną w swoim rodzaju stołeczną atmosferę… Przesiąkniętą historią/ pamięcią, rapem, nastawieniem prawicowym, walką w imię ideałów oraz Legią Warszawa… Jeśli to pokochasz to zaludnienie, niedoskonałości, a także inne elementy stołecznego życia będziesz znosił dużo prościej. Ł.

Strona

40

„DL” zine nr 2


PUBLICYSTYKA POZASPORTOWA

1.07.2011 – MOJE WŁASNE ŚWIATEŁKA… Jakieś ponoć petardy były, koncerty, Wojewódzki, transmisje, radość… Nie wiem, w tamtym okresie wyłączyłem siebie – tyrając z kumpelą film na laptopie oraz wyłączyłem telewizor, bo nic ciekawego tam nie transmitowano… Prezydencja w Unii? Wymarzony czas dla „polityków” by ukryć swoją nieudolność, znów zanurzyć się w świecie PR i pokazywania samych dobrych stron. Cukier, propaganda sukcesu… Już od pierwszego dnia: „1 lipca 2011 roku to bardzo piękny i ważny dzień. Rozpoczęła się prezydencja Polski w Radzie Unii Europejskiej. To nasz wielki sukces i wielkie źródło radości" – powiedział pod sowieckim (wieżowiec został wzniesiony jako „dar narodu radzieckiego dla Polski”) Pałacem Kultury błyszczącym akurat w barwach innego imperium – UE, Bronisław Komorowski. Wielkim sukcesem jest to, że akurat przypadała nam prezydencja i ją „przyjęliśmy”? Dosyć kurwa… W takich momentach znów odechciewa mi się pisać o polityce. Prawda leży na ulicy: w jej ludziach i sztuce. A więc zamiast pisać o cyrku pod pałacem – wolę powspominać coś z szarej rzeczywistości. Nie jest tam tak pięknie jak w słowach Komora, ale jest prawdziwie. Skupienie, wyłączenie w świadomości świateł sprzed pałacu – włączenie wspomnień ze światłami Luna Parku. Stop. Zin „Legion” z 1989 roku, typowy skin-zin starych czasów. Najstarszy w mojej kolekcji. Pomyślałem nie raz – kurwa mać po cholerę ja oddawałem oryginał. Teraz posiadam bowiem kserówki kartek z tego old schoolowego zinka, jednak jeszcze parę lat temu miałem właśnie oryginał. Wiecie jak wyglądał? Stare pomarszczone kartki z zeszytu, przyklejone paski z tekstem pisanym na maszynie i przyklejone klejem oryginalne (z aparatu) zdjęcia skinów z lat 80tych!!! Był to jedyny egzemplarz - autora. A, ja głupi w chwili jakiejś słabości do rzeczy i ich kolekcjonowania, wysłałem je chłopakowi z Zabrza. Cholera, szkoda tym bardziej, że z tym pisemkiem mam fajne wspomnienia niczym z amerykańskiego filmu :-). Otóż kiedy byłem brzdącem (chyba trzynastoletnim) latającym do wypożyczalni VHS po film „Skini” (jak ktoś oglądał ten „przebój” to zaśmieje się tak samo jak ja) niedaleko mojego miejsca zamieszkania rozłożył się Luna Park. A jako, że 12/13-sto letnie dzieciaki biegające po ulicach widziały tam miejsce gdzie można poszczypać rówieśniczki po tyłkach to przesiadywaliśmy tam ze „starszyzną” do zamknięcia, czyli do „aż” 22:00 nierzadko kłócąc się z matkami o godzinę powrotu do domu. Zawsze miałem starsze towarzycho i pewnego dnia stróż poprosił naszą brygadkę, że mamy mu skoczyć po piwo, a jak nie przyjdziemy to lepiej się tutaj nie pokazywać. No to poszliśmy raz, drugi aż w końcu zaczęliśmy z owym stróżem nawijać. Szybko okazało się, iż gościu ma więcej ciekawego do powiedzenia na interesujące mnie tematy niż się spodziewałem. Kumple latali gdzieś indziej, a ja siedziałem z nim po nocach (spóźniając się do domu, co w tym wieku miało konsekwencje) i nawijaliśmy, opowiadał o ruchu skinheads, o zebraniach pod pomnikiem, akcjach z brudasami. Ćwiczył sztuki walki i zrobiliśmy wymianę. Ja dałem mu swoją książkę o walkach (kurde dostałem ją od starszych, widać mam wadę w postaci wydawania znaczących dla mnie rzeczy martwych), a on mi szkielety skin zinów. Byłem tak zajarany i było to dla mnie tak niedostępne, że gotów byłem oddać mu i telewizor :-). Kontakt się urwał, wraz z odjazdem Luna Parku i zniknięciem stróża. Przyznacie, że dobry materiał na wstęp do filmu :-). Tak jednak było … Sięgam pamięcią i ten koleś oraz „Romper” styrany na jednym gigancie plus zauważanie argumentów dotyczących tych kwestii (hipermarket wybudowany przez Portugalczyka, wielu Polaków z bliskiego mu dzielnicowego rynku wtedy zbankrutowało, na tymże rynku okradli mnie także i pobili Cyganie, a byłem kurna uczniem podstawówki, w dodatku niewinnym …) doprowadziło mnie do tego co dziś – świadomego nacjonalizmu. O ogólnej niechęci do pedałów i komuchów chyba mówić nie trzeba… Na początek zajawki składa się jednak wiele innych kwestii: zajaranie kibolstwem (wtedy przesiąkniętego skinami), przegrywane kasety Legionu itp. – starsi kumple z owych klimatów. Za dzieciaka w bani jest chaos… Narkotyki, rasizm, futbol, lokalna wspólnota… Taka jest rzeczywistość osiedlowa, spoza kadr TVN 24 i spoza wyreżyserowanych „show” czy tego kurwa chcą czy nie, gówno mnie to obchodzi. Taka jest rzeczywistosć każdej podstawówki, teraz gimnazjum i jeśli ktoś woli udawać, że jest inaczej to niech chociaż nie wypowiada się. Bo o jednym się mówi w TV i pisze w prasie, a o czym innym gada się z kumplami na ławce… Oczywiście gdy jest się nastolatkiem to jest się pewnym, iż pozjadało się wszystkie rozumy, a tak naprawdę gówno się wie o świecie, historii, polityce. Dlatego miks poglądowy w głowie jest ogromny i typowo subkulturowy. „Smutny pan z wąsem” niestety często się przewijał :-). Grunt by wreszcie dojrzeć… Na podawany przeze mnie wiek i kolejność wydarzeń trzeba brać poprawkę. Należę do osób, które bez kartki i zapisów w stylu „zrób pranie”, „pamiętaj o wizycie X” skazane by były na wyginięcie :-), a więc ciężko dokładnie wszystko sobie poukładać. Tym bardziej, że dużo się działo… Sięgam wstecz i stwierdzam: fajne te życie… Fajna ta polska ulica. Wychowuje, daje kopa adrenaliny, rozrywki, daje masę wspomnień… W żadnym z nich nie brał udziału jakiś polityk. Cała polska ulica wie, że oni tylko kłamią i naciągają. I podczas „polskiej prezydencji w Unii” nie zmieni się nic… Ł.

PRAWICOWA REWOLTA W POLSCE? Polska jest ukochanym krajem. Nie tylko ze względu na przeszłość, piękno lecz również w związku z politycznymi, a może prędzej obywatelskimi perspektywami na przyszłość. O ile na Zachodzie, w Grecji czy też kilka lat temu w Danii mają miejsce zrywy, uliczne mini rewolty o zabarwieniu lewackim, anarchistycznym – u nas bliższa jest rewolta prawicowa. Coś co lata temu nie mieściło mi się w głowie – w roku 2010 zaczęło kiełkować, a świadomość społeczeństwa rośnie z dnia na dzień. Po Smoleńsku znowu ludzie zaczęli ze sobą rozmawiać o Polsce i jest to największy przełom od kiedy coś tam sobie piszę (od 2003/2004), zmieniający niemal całkowicie sytuację sprzed paru lat. Na Zachodzie – często młodzież ciągnie właśnie do lewicy, u nas ulica chce niszczyć komunę i lewactwo. Burzą się mury między różnymi odcieniami patriotyzmu, nie mają znaczenia subkultury… Kiedyś skin hip hopowcowi wilkiem, a teraz można ich ujrzeć razem na manifestacji. Wygrywa zdrowy rozsądek i realizm. Poparcie Tuska rośnie, ale idiotów zawsze jest więcej w stosunku do myślących. Zbliża się 11 listopada 2011 – niby wybiórcza oraz koledzy pedałów spod znaku „A” w kółku zbiorą znowu jakąś tam ilość ludzi, ale wszyscy wiemy jakiego typu i jakości to zbieranina… Prawdziwa ulica, kibice, patrioci, nacjonaliści i ludzie z bloków – zbierają się po drugiej stronie barykady. I jest to w krajach UE cały czas sytuacja raczej wyjątkowa. Na Zachodzie pełno lewactwa, Skandynawia, Holandia, Niemcy… U nas jest zaś na ulicy coraz lepiej… I tylko ubolewam, że nie wyłoniła się żadna partia nacjonalistyczna, która potrafiłaby schować w kieszeń podziały i zacząć działać na miarę potencjału kraju nad Wisłą. Marazm. Nawet porządnej gazety z aktualnościami nie mamy… A wierzę (chcę wierzyć…), że są jeszcze ludzie chcący działać jako uczciwi politycy. Przed II wojną tacy byli… a to nie było przecież tak dawno. Czy człowiek aż tak bardzo nie może dokopać się do tego kim był przed obyczajową rewolucją i kryzysem wartości? Wracając do ulicy. Mała redakcja „Drogi Legionisty”, z zajawką na twarzy popierdalała za dzieciaka z dyskietką do pegazusa (wiem, że też miałeś :-) przez dzielnicowy ryneczek... Ciężko wyproszone pieniądze od matki, wymieniona stara gra na nową i dalej pykać w „Mortal Kombat” i inne hiciory… Taki był faszystowski plan :-). Niestety po drodze napadli mnie, dzieciaka - starzy cyganie sprzedający na rynku i wmówili, że dyskietkę ukradłem chociaż dobrze wiedzieli, że tego nie zrobiłem (kupiłem ją dalej u Polaków i na luzie, na nieświadomce wracałem przez stanowiska łaciatych)… Po krótkim obwieszczeniu mi, że ja to złodziej jakieś stare cyganuchy z jednym małym (m.in. tata z synem na 90%) spuścili dzieciakowi oklep i zajebali to byle co… Dyskietkowa dziesiona :-). Nie byłoby co się „żalić”, ale przyznacie, że tego typu dziesiona starego zgreda na dzieciaku to skurwysyństwo. No cóż. Lata później usłyszałem piosenkę „Legionu” gdzie Kostyła śpiewał „Nasza duma nie pozwala znać murzyna i cygana”. Coś się zgadzało… Przyznacie, że miałem powód zainteresować się szerzej ruchem… Pani socjolog by powiedziała „to przez to w tym młodzieńcu nastąpił rozkwit nienawiści”, ale gówno prawda – powodów by zostać nacjonalistą jest w chuj. Bo cyganie atakują (jak widać także dzieci) – komuchy kradną, a pedały chcą adopcji dzieci. Polski rząd kundli się przed sąsiadami, a w mediach rządzi -rewolucja obyczajowa-… Mało? Do tego subkulturowe klimaty, skinheads, ultras. Poprzez kradzież dyskietki do serca :-)? To za mało pani socjolog… Polska ulica wzywa do utożsamiania się z hasłem „Wyznawcy Polskości”… najlepiej z celtykiem. Polacy po prostu nie po drodze mają z lewackimi poglądami. Z różnych powodów. Potrafimy nazwać rzeczy po imieniu, odgryźć się i nie dać się. Oczywiście jest nas mniej w stosunku do idiotów, ale to właśnie po prawej stronie jest prawdziwa Polska. Obiektywnego udawać nie mam zamiaru – tak uważam. Tak samo jak PO, która twierdzi, że to my, prawdziwi patrioci nie mamy prawa do istnienia… Różnica polega na tym, iż oni robią to pod płaszczykiem miłości i obiektywizmu. My mówimy wprost – jesteście zdrajcami! Ł.

Strona

41

„DL” zine nr 2


PUBLICYSTYKA POZASPORTOWA

CZY CHRZEŚCIJAŃSTWO RÓWNIEŻ BYŁO KIEDYŚ NARZUCONE? Po jednych z zamieszczonych na „DL” rozmyślań szczególnie zastanowiłem się nad istotą przesłania jakoby chrześcijaństwo, Kościół Katolicki był swego rodzaju trzonem wspierającym obecne dążenia społeczeństwa do przywrócenia normalności, oparciem dającym siłę w dążeniu do zmian. Bo w Polsce nie dzieje się dobrze. Mało kto chodzi głodny i może dlatego nie jest to do końca przez wszystkich zauważane. Jednak My – patrioci, narodowcy, nacjonaliści, wiemy o tym doskonale na co dzień obserwując zachodzące zjawiska w obecnej rzeczywistości i dostrzegając w nich schematy tkwiące korzeniami w srogiej przeszłości Naszego Narodu, tak haniebnie naznaczonego przez komunizm. Unia europejska, a chrześcijaństwo. Dwa światy, jeden schemat? Stanowisko ujęte w pierwszych moich słowach rozumiem, bo dostrzegam jego powody, aczkolwiek podchodzę do niego z rezerwą odpowiednią dla człowieka, który wie, że ziemia ta pamięta czasy, gdy nie znała jeszcze smaku chrześcijaństwa. Pamięta czasy, gdy położenie w stosunkach międzynarodowych nakazywało przyłączenie się do dużego sojuszu – i stało się to równolegle z przyjęciem tzw. chrztu przez władcę Polski, stało się to również przez podpisanie traktatu akcesyjnego do Unii Europejskiej przez rząd. Jak wiemy unia ta niesie ze sobą rewolucję kulturowo-obyczajową, przed którą, jako ta oblegana wyspa, ze wszystkich sił się bronimy. W Naszej historii niemało podobnych wydarzeń. Skutecznie odparliśmy muzułmanów pod Wiedniem czy bolszewików pod Warszawą. Jeszcze wcześniej jednak niechętnie przyjmowana była nowa wiara. Tysiąc lat temu elity (jak obecnie byśmy ich nazwali) wtłoczyły nas do cywilizacji chrześcijańskiej, motywując to interesami państwowymi, dążeniem do europejskości (znamy te określenie?), nie bacząc na charakter ludu i tradycję tych ziem. Jednak nie uchroniło nas to i tak przed najazdami innych, również tych spod znaku krzyża. Historia zatacza koło. Najpierw zmiany wprowadzono tylko oficjalnie – przez “chrzest”, przez parę następnych wieków jednak już krwawo – siłą i kodeksem kar. Widać tu podobieństwo do obecnej sytuacji. Jeśli nie będziemy na tyle silni, by oprzeć się mocniej niż nasi przodkowie setki lat temu, po naszych ideałach i zasadach kiedyś może nie być już miejsca. Unia wpaja bowiem zupełnie odmienny system zasad niż te, które są w nas zakorzenione. Wszelkiej maści zboczenia, socjalizm, który uczynił już wiele zła na tym kontynencie, przyjmowanie imigrantów, polityka wroga Białemu Człowiekowi – kiedyś może stać się to zupełną normalnością, nikogo nie niepokojąc. Tak jak chrześcijaństwo stało się normalnością na naszej ziemi, choć stanowi całkowicie odmienny od tamtego, sprzed tysiąca lat, system nienaturalnych dlań zasad. Również hasła tolerancji - jedynie jednostronnej, można tu porównać. Dawni bogowie krwawo wykarczowani z powierzchni ziemi i mentalności Słowian nigdy nie uświadczyli chrześcijańskiej tolerancji. Zjawisko te jest obecnie sztandarowym hasłem wprowadzanych reform, nijak ma się jednak do rzeczywistości. Spotykamy się z tym każdorazowo przy podejmowaniu przez Polaków działań podkreślających Nasze tradycje, tożsamość i kulturowe zasady. Opór polskości System ten jednak głęboko wbił się w polską mentalność i kulturę. Nie radząc sobie z całkowitym podporządkowaniem, powoli wykorzystywał zastałe obrządki, na miejsce których tworzył równolegle inicjatywy chrześcijańskie. W ten jasny sposób możemy sobie powiedzieć, że chrześcijaństwo nie przejęło polskiej duszy, a musiało się jej ścisłe podporządkować. To znajduje odzwierciedlenie w tym, że wyznanie katolickie w Polsce ma swój charakterystyczny, unikalny wymiar. Jak zapewne każdy z czytających, piszący te słowa również ma sentyment do walki księdza Popiełuszki, do tłumów gromadzących się przy nim. Zapewne każdy czuje dreszcz, gdy setki ludzi trzymając uniesione w górę palce w geście zwycięstwa śpiewa „Ojczyznę wolną racz Nam wrócić, Panie...“. Jest to świadomość historycznej wagi tej pieśni, wykonywanej przecież już od pamiętnych wydarzeń listopadowych pod carską okupacją, obecnie mającej wyrażać ten sam charakter. Jesteśmy tego świadomi, bowiem dostrzegamy w tym głębie patriotyzmu. Głębie, której nie pozna, nie chce nawet poznać, ateista spod znaku tolerancji, sierpa i młota. Zauważyć można jednak, że wkład Kościoła w patriotyczną postawę Narodu nie występuje w każdym chrześcijańskim kraju, ta religia tego nie nakazuje. To polski duch, który nie do końca został wypleniony wraz z rodzimą wiarą, jego cząstki, które stawiły opór i musiały zostać adoptowane, wywołują takie oto właśnie postawy silnej więzi z Ojczyzną i łączą to z religijnością. Dla przykładu spójrzmy na kraje, gdzie nacjonalizm jest tylko i wyłącznie tępiony, wprost z ambon, czy osobami duchownymi są jawnie zadeklarowane pedały. Myślenie kategoriami „Co by było, gdyby...” nie jest przyszłościowe, ale... Podczas wojen Nasi rodacy wojowali i ginęli z modlitwą na ustach czy ryngrafami w klapach. Tak. I chwała tym wielkim bohaterom po wsze czasy! Myśląc sobie jednak czysto teoretycznie, gdyby prowadzili ich inni bogowie, ci rodzimi, dla których sama wojna była czystą modlitwą? Przecież dla chrześcijańskiego boga wojny w ogóle być nie powinno, a jednak w polskiej duszy zyskało to zupełnie odwrotne znaczenie. Nie nadstawiamy drugiego policzka. Zastanawiałem się nad tym, gdy po raz wtóry usłyszałem argumentację o sile religii podczas wojen i okupacji. Siły tej w żaden sposób nie podważam, dostrzegam ją i uznaję z szacunkiem dzięki zrozumieniu jej mechanizmów. Obecnie tylko się łączyć W obecnej sytuacji wszelkie nieistotne teraz podziały należy skrupulatnie omijać. Wymaga tego potrzeba zjednoczenia się w dążeniu do wyższego celu. Gdy zaprowadzimy porządek we własnym kraju zająć będziemy się mogli tym, co różni nas wszystkich w naturalny sposób. W interesującej nas części wiernych Kościoła widzę tych, którzy kochają Ojczyznę i stanowią, mniejsze czy większe, filary polskiego patriotyzmu. Wszelkie ataki na ich konserwatywne poglądy ze strony środowisk lewackich odczuwam mimo wszystko w sposób osobisty utożsamiając się z pragnącymi dobra dla tego kraju. Wiem, że ateizm, jaki marzy się "postępowcom" jest zgubą naszego Narodu. Wierni pod tym względem są nadal zdrową jego tkanką, która narzucaniu chorych ideałów stanowczo się przeciwstawia. Ich konserwatywna moralność i patriotyzm - solą w oku postkomunistów - socjaldemokratów (zdających sobie sprawę z tego jak wielką bronią jest religia i dlatego usilnie zwalczając jej konserwatywny nurt), wyrazem wspólnoty z nimi dla każdego nacjonalisty, bez względu na część wyznawanych zasad. Co przeraża mnie najbardziej? Świadomość, iż za tysiąc lat nasi potomkowie mogą w sposób naturalny być dumni z jednego europejskiego, socjalistycznego państwa, jednego europejskiego obywatelstwa, bez miłości do swej Ojczyzny, bez własnej tożsamości; w sposób identyczny do utożsamiania się obecnie z narzuconym dziesięć wieków temu, przy użyciu ognia i mieczy, systemem obcych wartości, przez prawie całe społeczeństwo. Przed Nami, młodymi nacjonalistami ogromne, misyjne zadanie. Musimy ochronić przyszłe pokolenia przed zgubą, jaką niosą obecne zagrożenia dla polskości, wyciągając wnioski z naszych krwawych dziejów. Codzienną pracą nad sobą i wysiłkiem dla dobra Narodu jesteśmy w stanie to zrobić. Warte jest to najwyższej ceny. Niech żyje Wielka Polska! “Spójrz, ginie dzisiaj polskość Twa, obcy prąd zagarnia Ją, więc dlaczego milczysz wciąż...?” Gniew www.casuals-ag.com

NOWA SUKIENKA PANI REDAKTOR „Zazdroszczę tym co umieją zmusić się do snu. Ja w taką noc umiem tylko płakać potokiem słów” – rymował gościnnie Eldo na płycie Molesty, wiem o czym mówił, bo my pismaki mamy podobnie. Sen z powiek spędza wiele spraw, bezsilność pomieszana z miłością i nienawiścią to mocne uczucie, do tego lepiej o tym nie mówić, bo… zaraz zapukają panowie gdyż dziwka- dziennikarz rzekł, że jak w Norwegii strzelał wariat to trzeba zamknąć wszystkich wariatów. A wariat, wiadomo – myślący inaczej niż liberalny, ateistyczny czy lewacki bełkotnik. W zasadzie nie powinniśmy bronić żadnych wartości, bo jak mamy wartości to jesteśmy potencjalnymi podkładaczami bomb. A zatem… zamiast zmienić liberalne prawo w Norwegii (zabójca dzieci dostał ok. 20 lat!) – ten co „idzie na łatwiznę, bo zarobić nie potrafi” zaszczuty politykiem karierowiczem i dziwką dziennikarzem będzie próbował zmienić wszystkich inaczej myślących. Nie wspominając o nacjonalistach, kibolach czy nawet (jak pokazuje nam przykład „Gazety Pomorskiej” i „nazistów czczących pamięć Powstania – sic!) „ekstremistach” składających kwiaty patriotom. Kogel mogiel to przy tym wszystkim szczyt porządku…

Strona

42

„DL” zine nr 2


PUBLICYSTYKA POZASPORTOWA 31 lipca 2011, Chełmża – małe miasteczko w Kujawsko Pomorskiem. Kibice i nacjonaliści (nie naziści!, a nacjonalistyczne hasła głosił nie tylko Adolf Hitler ehh, jak pisała „Pomorska”, ale również Roman Dmowski i wielu innych) organizują Marsz Pamięci dla Powstańców Warszawskich. Nie ma być żadnej kontry (tak, lewacy są zdolni do takiej patologii – przykład 11 listopada w Warszawie), ale mimo to - na miejscu wiele prewencji, tajniaków, kręcących wszystko, a także dziennikarze czekający na „nazistowską sensację”. Rozumiem, że muszą obstawiać jakikolwiek marsz ponad stu osób (tyle brało udział w Chełmży), ale przecież „zadyma” była tam niemożliwością – po co mobilizacja takich sił? Pieniądze z naszych podatków idą na taką obstawę dlatego, że żałosna dziennikarz (nie ortograficzna, a moralna analfabetka) zrobiła na całe województwo aferę o „naziolach i kibolach”. Wystarczy kłamstwo i szukanie sensacji przez kiepskiego dziennikarza i jej homoseksualnych rozmówców (co oni mają do tego?) by postawić oddziały kujawskiej policji na nogi. IV władza? A nie pierwsza? W tym wypadku jak najbardziej… Inicjatywa Narodowa to grupa, która na swojej stronie ma skreślonego Adolfa Hitlera (podobnie jak Che i innych zbrodniarzy – może to im nie pasuje?), a na Marsz zapraszała wizerunkiem żołnierza atakujacego swastykę. Mimo to – policja była z powodu m.in. dziennikarskich kłamstw gotowa na „nazistowską aferę” i wyłapywanie uczestników. Podobnie w przypadku kiedy wznoszono by hasła antyrządowe. Ciekawe czemu nie byli tak zwarci i gotowi gdy na Krakowskim Przedmieściu fani Kuby Wojewódzkiego popychali staruszki i szczali do zniczy… Wtedy była „wolność słowa, zgromadzeń” i „happening”. Prawda, że ciekawe? A potem dziwią się, że na oficjalnych obchodach PW gwiżdże się na Tuska… Zasłużył. Taki stworzył rząd i taki podtrzymuje system. Nieobiektywny i antypolski. „Nazistowskiej afery” nie było, bo być na obchodach Powstania Warszawskiego jej nie mogło… Zresztą w jednym z przemówień organizator wspominał o walce z nazistami podczas PW. Dziennikarze nie chcą rozróżniać pojęć, a prawda jest taka, że fakt noszenia celtyckiego krzyża i zauważania zagrożeń ze strony innych kultur dla swojej własnej (tak można interpretować przecież 14 słów o bycie swoich ludzi i przyszłości dla białych dzieci) nie czyni z nikogo fana III Rzeszy. Swastyka i ideologia Hitlera to już co innego, Adolf twierdził, że jego naród jest dla niego najważniejszy Z TĄ ISTOTNĄ RÓŻNICĄ, że chciał germanizować inne narody! Nam wystarczy w zupełności jak dacie spokój Polsce… A my do nikogo nic nie mamy. Chcemy żyć w kraju rządzonym przez Polaków i dla Polaków. Z wolnością słowa oraz dbaniem o polską historię, ważne daty, kulturę i tradycję. Jak można z kogoś takiego robić nazistów? Kłamstwo jest tak ewidentne, że prędzej czy później wyjdzie na jaw. I stanie się to co po 11 listopada 2011 tylko we większej skali. Publiczna debata i prostowanie lewackiego bełkotu. My nie trafimy do narodu karabinem, jak Norweg. Chcemy trafić do jego serc, bo to jedyna szansa by było lepiej. Od jakiegoś czasu ciekawi mnie to dlaczego winnymi określa się tych, którzy robią swoje, a nie faktycznych sprawców kłopotów. Gdyby nie nagonka dziennikarzy i kamera na kamerze, nie byłoby wcale tematu ekstremizmu w przypadku marszu w Chełmży, nie byłoby potrzeby zasłaniania na nim twarzy – a nie każdy chce być bohaterem wieczornych wiadomości gdzie nazwą go potem (za „miłość do Ojczyzny”) nazistą! Nie każdy chce być -podejrzaną twarzą- w szafie komendy policji, za to, że chciał złożyć kwiaty Powstańcom. Kłamią, dmuchają ten balon, zamykają patriotów… a balon (jak każdy) w końcu pęknie. Jest źle, ale od zeszłego roku chociaż ulica konkretnie się przebudziła. Prawda będzie naszą barykadą. Wyjdzie na wierzch… jak każda prawda. Niech weźmie sobie dziennikarka swoją wypłatę i idzie kupić nową sukienkę. A o tym, że my byliśmy i działaliśmy będzie się mówiło następnym pokoleniom aktywnych uliczników. To co prawdziwe i wychodzące z serca – przetrwa. Warto… Wydarzenie w Chełmży zgromadziło około 130 osób z czego większość to miejscowi kibice Legii. Z grup przybyłych do Chełmży trzeba wymienić: ONR KujawskoPomorski, ONR Pomorze, ONR Mazowsze, Autonomiczni Nacjonaliści z Wielkopolski (5 osób), nacjonaliści z Grudziądza (8 osób) oraz Inicjatywa Narodowa. W całej Polsce fani Legii wizytowali pomniki i tablice poświęcone bohaterom Powstania, a to co działo się w Warszawie, piękno tego wszystkiego, naprawdę ciężko ująć w jednym zdaniu… Każdy kto działał jakkolwiek w związku z obchodami, głośno czy cicho – sam dla siebie, dołożył cegiełkę by pamięć uczczona została godnie. Dla nas łzy wzruszenia bohaterów… dla pani redaktor, nowa sukienka… Ł.

LEWACTWO JAKO „OBIEKTYWNA PRAWDA” W „tęczowych studiach”, a więc w programach prawie wszystkich stacji telewizyjnych często zasiadają zaproszeni goście, którzy prezentują lewacki i liberalny punkt widzenia, podawany jako -obiektywna prawda-. Mówią oni, iż „prawicowi ekstremiści” bazują na strachu ludzi i wykorzystują różne kryzysy, wydarzenia - do straszenia nimi społeczeństwa. Że szukają zawsze „winnego”: np. imigrantów, homoseksualistów – i na nich zrzucają wszelkie zło, bo tłumowi łatwo jest -kamieniować (rzekomego) winnego-. To taka raczej zagrywka polityczna, którą fakt faktem wykorzystują rządzący z różnych populistycznych partii politycznych – wszelkich odcieni ideologicznych. Paradoks polega tradycyjnie na tym, że lewacko liberalna mieszanka towarzyska sama robi tak od lat. O Polsce i Kaczyńskim nawet nie ma co wspominać… Ostatni przykład – Norwegia i dziki atak na prawicę, nacjonalizm, chrześcijaństwo, a nawet kibiców. Wzięli wszystkich hurtem. Znaleźli ludzi, na których (i na których wartości, przekonania) zrzucili całą odpowiedzialność za zbrodnię. Niesłusznie. Szaleje cała Europa. W Szwecji (informacja za portalem autonom.pl) rząd zapowiedział walkę z „ekstremistami”: „Musimy akceptować i afirmować różnorodność, ale opartą na rdzeniu naszych wspólnych wartości demokratycznych. Wartości, które bazują na uniwersalnych prawach człowieka” – napisali Ohlsson, Ask i Reinfeldt. A więc jeśli poglądy nie pokrywają się z „uniwersalnymi prawami człowieka” (wszelkie dewiacje i patologie – polecam tradycyjnie film „Postęp po szwedzku”) i „wartościami demokratycznymi” to nie mają prawa bytu i są niebezpieczne. A niby demokracja to wolność dowolonego wyboru do czasu kiedy nie dzieje się krzywda drugiemu… Jasne. Wg mnie nie ma obiektywizmu, „uniwersalnych wizji” – są za to różne światopoglądy. Nie uważałem i nigdy nie będę się uważał za świętego, obiektywnego, o jedynych słusznych przekonaniach… i dlatego też czuję się lepszy od „tęczowego studia”, które przeklina całe prawe skrzydło zrównując je (co jest najbardziej chwytliwe) z Adolfem Hitlerem bądź faszyzmem. To tak jakbym o Biedroniu pisał – komunista, ale nie robię tego gdyż… po prostu jest on liberalnym pedziem, a nie komuchem (przynajmniej tak mi się wydaje). Druga strona tego nie potrafi i nie nazwie Kaczyńskiego konserwatystą lecz szuka jak najwięcej porównań do faszyzmu. Tak – oni wykorzystują naszą szczerość i na niej budują swe fałszywe teorie, stale brnąc w ogólniki. Bez refleksji, byle „do przodu”… Być może dlatego też przegrywamy… Bo ciemny lud łyka. Taktyka zdaje egzamin, a wykształceni siewcy propagandy wiedzą co robią… Moim zdaniem w kwestii sprawiedliwości względem społeczeństwa nie chodzi o przedstawianie siebie jako obiektywnego na siłę lecz o pisanie prawdy. Na prawicy – nawet tej Systemowej –, a także u konserwatystów, prawda jest wyższą wartością niż u rządzących i lewaków. Wszak „polityczna poprawność”, „przemilczenie” to nie wymysły prawicy… Aczkolwiek u najbardziej znanych ludzi opozycji – w tym Jarka Kaczyńskiego - również zdarzyło się niestety zagrać tak jak kazała „demokratyczna strategia” (PR). M.in. ten ukłon w stronę lewicowego elektoratu przed wyborami… Także całkowicie wybielać opozycji i jakiegokolwiek nurtu nie ma co… Ale my to nie PiS, my to nie żadna inna partia. My to szczerzy, wolni publicyści – akurat ja o poglądach nacjonalistycznych. Przynajmniej taki powinien być nasz wzór niezależnie od reprezentowanego światopoglądu – wtedy debata byłaby prawdziwsza. Chociaż jeśli chodzi o PR i zakrywanie prawdy – istnieją zapewne proporcje, w których moim zdaniem „tęczowi postępowcy” prowadzą od zawsze… Wystarczy zapoznać się z linią i poziomem głównych mediów. Jako nacjonalista uważam jednak, że lewacy i liberałowie (w kwestiach moralnych) zdają sobie w głębi sprawę ze zbytniej ogólności, utopii wygłaszanych tez, co pokazują liczne przegrane przez nich debaty z ludźmi drugiej strony (Korwin – fakt faktem liberał, ale gospodarczy, mi chodzi o światopogląd- kontra pedzie, Bosak kontra Richardson, Ziemkiewicz kontra salon itp.). Richardson, Biedroń, Szczuka i inni tego typu są to ludzie często nadzwyczaj żałośni, których naczelnym „argumentem jest”, iż my po prostu „nie rozumiemy idei zjednoczonej i postępowej Europy”. Kiedy ktoś wytyka im konkretne zagrożenia (jak Bosak w kwestii euro czy też jak we Francji córka Le Pena na temat kultury i imigracji), złoszczą się i nie potrafią dopuścić do siebie, iż „zjednoczona Europa” zarówno w kwestii waluty jak i multi kulti się nie sprawdza… Tym bardziej nie sprawdzi się anarchizm proponowany przez radykalniejsze lewe skrzydło… Że oni sami w to wierzą… A może, jako urodzeni marzyciele – po prostu chcą wierzyć… Jak dziecko w bajki. Grunt w tym by społeczeństwo tych bajek nie łykało jako obiektywnej prawdy. Media nie pomagają… Ciekawe kiedy pan z TV będzie namawiał do „demokratycznych obywatelskich donosów” na sąsiadów, którzy myślą inaczej. Wszak Twoje dzieci mogą być zagrożone – mieszkasz obok „prawicowego ekstremisty”. Ł.

Strona

43

„DL” zine nr 2


PUBLICYSTYKA POZASPORTOWA / ZDROWIE

RAP JEST TAKI JAK JEGO TWÓRCA Ostatnio oglądałem dokument „Wściekła siła rapu” o raperach z Europy oraz różnych egzotycznych miejsc globu jak… Palestyna itp. Trzeba przyznać, że kontrasty są spore, rapowanie o lipie w Niemczech, o „biedzie” na europejskim podwórku – są niczym w porównaniu z sytuacją młodzieży palestyńskiej. Wszak na przykładowego Ryśka Peję rakiety nie lecą…przynajmniej na razie. Po co o tym piszę? Rap jest różny i jest po prostu narzędziem do wyrażania siebie. Polak rymuje o problemach polskich, a Arab o tym co widzi na swoich ziemiach. Bogaty śpiewa o wydawaniu kasy na dziwki i drogie picie, a biedak o tym, że nie ma środków na życie… Wreszcie – czarnoskórzy twórcy tego nurtu rymowali o „białym uścisku” w USA, a… biali raperzy o zabarwieniu prawicowym rymują na temat Honoru, Ojczyzny czy też o walce ze zbrodniczym Systemem. Rap słuchany w środowisku nacjonalistycznym budzi kontrowersje wewnątrz naszego ruchu – są coraz liczniejsi zwolennicy jak i narzekacze „wierni gitarowej tradycji”… A przecież jedno nie wyklucza drugiego. Byle przekaz był odpowiedni. Hip hop podobnie jak inne uliczne nurty – nie da się wrzucić do jednego worka, nawet z napisem „bunt made in Brooklyn”. Fakt - kulturę hip hop stworzyli czarni, ale sami - mówiąc, iż rap, flow, przekaz każdego artysty ma być wynikiem jego poglądów, artystycznej wizji, doświadczeń życiowych i po prostu tego co sam chce powiedzieć – doprowadzili do tego, że panuje dowolność w tym temacie. Rap może być więc antyimigrancki skoro dany skład chce o tym nawijać i reprezentuje takie poglądy… Rap może być wszelki… Taka jest jego idea, a fakt, iż dla niektórych przekaz stał się niewygodny? Linia światopoglądowa rapu przecież nie istnieje, a więc? Lewacy mają sporego gula przez fakt powstawania nacjonalistycznych kawałków hh i polityki zawartej w coraz większej ilości tekstów… A taka prawda, że w Polsce nawet punk był prawicowy. Nasi rodacy są przywiązani do takich wartości jak Bóg – Honor – Ojczyzna i left side nic na to nie poradzi… W swoich durnych tekstach próbowali też wmawiać, że np. ZU przez nikogo nie jest traktowany poważnie, a przecież Dż. ma na koncie kawałki z D37, a nawet Jamalem… Nie pochodzi więc z całkowitej „nicości” jak piszą pełne obaw lewackie bajkopisarki. ZU rymuje o Polsce, o znakach krzyża w świątyniach na Ursynowie, o honorze naszego narodu i jego historii… Co w tym sztucznego? No właśnie – nic… Tak samo jak w „Honor i Ojczyzna” Firmy – taka jest sytuacja w kraju, o tym się rymuje. Oczywiście nie wszędzie… Bo część raperów rymuje na temat innej płaszczyzny polskiej rzeczywistości. Można kogoś rap/ przekaz lubić bądź nie, ale lewacy zakazując komuś rymować na tematy jakie chodzą po głowie danemu artyście – sami przeczą idei rapu… I po raz kolejny udowadniają, że mają niezłego gula na to co dzieje się z polską ulicą… Ł.

SATYSFAKCJA I KWESTIA MIĘDZYNARODOWA Słowa te piszę w połowie lipca, a więc musi być nieco wakacyjnie i piknikowo. Na spinkę nadejdzie czas już wkrótce… a ja póki co muszę nieco wyrzucić z siebie po 10 dniach nieobecności. Jest kilka możliwości na to by przeżyć życie dorosłe z -namiastką życia nastolatka-. Jedną z takich możliwości jest oczywiście jeżdżenie na mecze wyjazdowe… Wszyscy znacie przygody ze szlaku, pociągowe znajomości i różnego typu związane z tym integracje. Z dala od domów i obowiązków. „Szkoła, praca, dziewczyna, rodzina…wszystko to nie obchodzi już mnie – kiedy gra ukochana drużyna”. Jeśli Wam mało wrażeń – polecam jeszcze trenować jakiś sport. Jako, że jesteśmy kibicami – niech to będzie jakaś sztuka walki. Przyda się… A i wrażenia z samej „drogi przez sport” - niezapomniane. Kilka razy w tygodniu spotkania na treningach, w lecie obozy sportowe, jak się uda wybić – zawody. Wszystko to daje satysfakcję, adrenalinę, a także… dawkę beki w międzyczasie. Sie żyje po prostu… Aktywnie… Cytując Pewną Pozycję: nigdy nie pozwól by siąść na laurach! Mimo ćwiartki na karku – ostatnio znów poczułem się jak dziecko uczestnicząc w kolejnym obozie sportowym, co z chęcią i świadomie będę promował… Samo wyrwanie się „spod skrzydła” mnie nie dotyczy jako, że jestem na swoim, ale za to klimat jara niezmiennie – daje poczuć, że żyjesz (nam młodym, ale i 40sto latkom!)… Mimo piłkarskiego sezonu ogórkowego. Gazeta kupiona gdzieś na zadupiu, informacje co tam z Legią – czytam, że grali chujowo z austriackim trzecioligowcem. Jest to zawsze jakaś dawka negatywnej energii przed popołudniowym treningiem :-). Bo czy dożyjemy czasu kiedy sport oglądany, mecz Legii da nam satysfakcję? Ja przypominam sobie ostatnio chyba… tylko upokorzenie Utrechtu (kiedy to było…), co było wyczynem na miarę CWKS. No, ale dziś nie o tym… Treningi, treningi i jeszcze raz treningi… „Wakacje” w centrum brzydkiego miasta, bez jeziora, gór, morza… Bez czegokolwiek prócz sal gimnastycznych, innych pomieszczeń i basenu. Znajomi spoza klimatów walą się w czoło myśląc co w tym ciekawego. Ale jak powiedział ktoś mądry – znajdź taką pracę jaką lubisz, a… nigdy nie będziesz pracował. Przekładając. Jeśli kocha się sport – pot zostawiony na sali, wykręcana koszulka, czucie każdego mięśnia oraz poobcierany garnek są niczym trofeum. Przyjmowane z uśmiechem… Podczas wspólnego wysiłku i najważniejszej z walk – walki z samym sobą – rodzą się też więzi pomiędzy Tobą i znajomymi z ćwiczeń. Przybita graba po wytrzymaniu morderczej dawki treningowej (godzinowo równowartość… dwóch miesięcy ćwiczeń w klubie) itp. Wesoło również jest… dniami i nocami. Jak za dzieciaka… Sport uprawiany i sport oglądany (kibicowanie) są najlepszymi środkami na wieczną młodość jakie wymyślono… Dużo kosztuje? Więcej wydacie na kremy, maści i tabletki :-). A one nie zrobią z Was młodych… Podobnie jak używki, na które często idzie Wasz hajs. Nasza kibicowska beka i polityczna niepoprawność jest dość specyficzna, a zatem rozumiem skrzywienie włoskiej zawodniczki kiedy na pytanie o znajomość mego włoskiego wymieniłem… merda (kurwa), Lazio Rzym i Benito Mussoliniego. No cóż… Mieszanka mogła być dla niej ciekawa (taka też była jej mina). Znalazł się także mieszkaniec Łodzi, który oburzył się, że z takimi „żartami” jak okrzyk –Duce- do Włochów muszę uważać, bo mogę kogoś urazić… No cóż, nie bez przyczyny mówi się –Żydzi- na mieszkańców dzielnicy Widzew, z której się wywodził :-). A Włosi się nie obrazili – nawet po pieśniach Interu w kierunku ubranych w t-shirty Milanu. Nie mój to jednak problem ludzie poprawni politycznie… Nie na „urlopie” :-). Tym bardziej, że przekonałem się nie po raz pierwszy, że z gośćmi spoza klimatów też można bekę pokręcić, a i kwestie rasowe im wyjaśnić :-). Hard bass przy Scatmanie Johnie o godzinie 7 rano to standard… Sąsiedzi nie mieli lekko. My na zajęciach też nie, ale… Jak powiedział następny mądry – nie można lekceważyć drobnostek. Doskonałość bowiem opiera się na ogarnięciu drobnostek, a doskonałość nie jest drobnostką… Tak więc – wszystko na 100%, krok po kroku do celu – pokonywania WŁASNYCH BARIER. To jest w sporcie (także w sztukach walki) najważniejsze. Ci, którzy idą na skróty szybko się pogubią, podobnie jak uczeń z wzorami matematycznymi. Żmudna praca nad drobnostkami, czasem monotonia, ale takie drobnostki mogą się złożyć na efekty za kilka lat… Bo cel to bycie dobrym, no nie? Jako cel musi być doskonałość, nie dąży się przecież do przeciętności… Istnieje także mylne pojmowanie sportu. Sterydowe wynalazki i lekkoatletki anorektyczki… Z nami na obozie przebywali przedstawiciele innych dyscyplin – koszykarze, lekkoatleci… Na wychudzone dziewczyny w obcisłych ciuchach mówiliśmy „romantyczki” (od Roman – imię, Tyczka – nazwisko)… Ledwo to chodzi po ziemi, a jeszcze z menu usuwa jakiekolwiek węglowodany – ani jednego ziemniaka, garść surówki i centymetr kwadratowy mięsa. To nie jest sport… Tak więc obóz = czynne wakacje, praca nad sobą, niemal dziecinna beka na dobranoc – czy można wyobrazić sobie coś lepszego? Przecież nie dwa tygodnie tycia na plaży… Kończę już te poobozowe wypociny i mimo wszystko z zadowoleniem wracam na ziemię… Niedługo sezon – znowu człowiek odleci… Tyle, że w inną stronę. Bo z drugiej mańki… co z tego, że z kimś spoza klimatów pokręcisz bekę skoro nie wiedzą oni co to wyjazd, sztama, kosa i A.C.A.B. ? Gadałem sobie za to z ruskimi zawodnikami SW (za Spartakiem) i doskonale kumali o co chodzi, skrót A.C.A.B. rozpoznawali z daleka, a nawet Ci z nich, którzy nie byli kibicami mówili przy luźnym wspólnym posiedzeniu, że nienawidzą Kaukaskich… Bo jest coś takiego jak kwestie międzynarodowe. Kibicowski światek bez wątpienia do nich należy. Sport także! Ł.

Strona

44

„DL” zine nr 2


ZDROWIE / RECENZJE

PIERWSZE ZAWODY „Jeden ma ambicje i wysoko mierzy, drugi stacza się na dno – czy w to uwierzysz? Trzeci nieświadomy swojego istnienia, czwarty to nadzieja nowego pokolenia”… A Ty który jesteś…? Nie ważne jaki masz status materialny – jeśli masz pasję i silną wolę możesz być kimś. Jeśli oczywiście przez bycie kimś rozumiesz osiągnięcie czegoś zależnego jedynie od swej ciężkiej pracy. Wielu z nas kibiców wybiera za jedną ze swych dróg – drogę przez sztukę walki, wiadomo. A jeśli wytrzyma się na sali jakiś czas, dłuższy niż potrzebny do nabycia modnego klubowego t-shirta, macie możliwość wzięcia udziału w walce sportowej – o ile oczywiście Wasza sztuka walki proponuje rywalizację sportową... Pierwsze zawody sportowe są niczym drugie narodziny. Piękną sprawą. Kiedy przejdzie się przez wszystkie kategorie juniorskie to aż tak tego nie czuć – rywalizacja jest czymś naturalnym, ale jeśli „stary koń” zapisze się późno na SW i da radę jeszcze coś wykrzesać ze swojego marnowanego wcześniej ciała – jest satysfakcja, jest moc, jest po stokroć wygrana walka. Chwila, dla której nawet mimo porażki na macie – warto ćwiczyć. Satysfakcja nie przyjdzie za darmo… Przygotowania bardzo intensywne. Po pierdołę bieg do dalekiego marketu…specjalnie, 50 minut w jedną stronę. Dieta, co by nie wylądować w kategorii wyżej i nie walczyć z King Kongami… Ostatni trening – dwa dni przed zawodami, dzień przed wyjazdem na nie... Intensywność przygotowań sprawia, że kondycja jakby… kiepska, wyczerpanie… Luźne sparingi na resztkach sił, zadyszka… Cholera… czy popełniony został jakiś błąd? Czy przejdzie? Wiadomo jedno… teraz, po ostatnim 1,5 godzinnym wycisku przed zawodami – do chwili rozgrzewki przed walką należy odpoczywać... Kiepski trening tuż przed startem powoduje jednak moment zawahania i niepewności. Czy jak dojdzie adrenalina i będzie takie zmęczenie… wystarczy chociaż na pół rundy? Zimna woda na łeb… nie ma co się orać – to najgorsze co można teraz zrobić. Myśli zagłuszone ulubioną muzyką… rapem motywującym do walki, RACem wywyższającym honor ponad wszystko. Nie czas na żale. Oglądanie walk na video… podpatrywanie kroków, zwodów. Ale to już teraz nic nie da… W dzień wyjazdu, dzień przed zawodami jesteś jak uczeń przed egzaminem maturalnym. Kiedy zacząłby się uczyć rano w dzień matury to i tak niczego się nie nauczy, tym bardziej jeśli chodzi o podstawianie do matematycznych wzorów… Tak samo jest z oglądaniem walk tych najlepszych, przed zawodami. Można się jedynie podjarać – jak od muzyki, nie ma co podpatrywać trików… nie wyjdą jeśli nie były powtarzane przez długie miesiące treningów i sparingów. Teraz już nic nie zrobisz – odpocznij. Stres, jak to stres – jest tym większy im bliżej godzina zero. Na odległość każdy jest kozak, a czym bliżej wyzwania – tym bardziej podnosi się adrenalina i mocniej wali serducho. Wsiadka w samochód – jazda do pensjonatu w mieście turnieju. Jadą Ci, którzy również startują, a więc nakręcacie się nawzajem – będzie dobrze. Aczkolwiek serducho coraz mocniej bije. Ważenie przed startem… Czy na pewno waga została zachowana? Ba… chyba z nerwów jest wręcz 3 kg w zapasie… Iście spać przed dniem walki – to już dużo zbędnych myśli… Niby podczas dnia pozytywna nakrętka i nastroje bojowe, ale jednak przewija się myśl… co to będzie…jak mi wyjdzie? Chcesz już…teraz, chcesz poznać odpowiedź jak Ci pójdzie, jak wytrzymasz kondycyjnie – na ile odstajesz. Pierwsze zawody to też wiele niewiadomych – czy usłyszę kiedy mnie wywołują? Czy nie zechce mi się wtedy srać (uwierzcie – typowa rozkminka, nie tylko u tchórzy :-)? Wczesny ranek – śniadanie mniejsze, zaś kupa nieco większa niż zwykle :-). Nie to, że strach przed bólem… raczej strach przed nieznanym, nowym. Strach przed tym jak wyjdzie w praniu nasza praca… Strach to ludzkie uczucie – jeśli ktoś go nie ma przed debiutem to jest chyba z innej planety… Przychodzi ta dłużąca się godzina – pakujesz sprzęt do torby i jedziecie na salę zawodów. Przebranie się w szatni i wyjście na rogrzewkę… W tradycyjnych sztukach walki rozstawione obok siebie kilka mat. Setki przewijających się zawodników różnego wieku i różnych kategorii wiekowych. Rozgrzewka, podczas rozciągania obserwacja innych – jaki poziom, jakie emocje widać po twarzach, kto wymiata… kto jest moim przeciwnikiem? W sumie – nie ważne. Tak czy siak trzeba wyjść i dać z siebie wszystko. Mimo stresu nie ma ani sekundy zawahania – nie przystoi… Aczkolwiek coś w stylu „Co ja robię tu łu łu” nuci się czasem na skraju mózgu… W końcu walka, która mija jak setna sekundy… Długie miesiące przygotowań, dłużące się godziny przed startem. Były - nie ma… nie ważna porażka na punkty. Ważna wygrana wewnątrz. Uczucie jakby w ciągu jednej sekundy – tej pierwszej kiedy jest już po – spadło z Ciebie kolejne 20 kg… Nie ma presji, nie ma kompromitacji, kondycyjnie starczyłoby na jeszcze kilka rund… Dopiero wtedy zdajesz sobie sprawę ile wpierdalałeś sobie na łeb, ile było fałszywych myśli, wychodzących z lęku i stresu… Kiedy już sędziowie sprawdzą szczenę w pysku, rękawice, piszczele i ochraniacz na jaja, po czym czas na zegarze zaczyna lecieć – nie myśli się o niczym. Pozostaje to, co zostało wypracowane na treningach. Tak jak uczniowi to czego nauczył się wcześniej w domu i na lekcjach… Nowej teorii już raczej w mig nie stworzy. Robi co potrafi… Walka z równym sobie – wagą, a do tego bogatszym w doświadczenie daje satysfakcję. Sprawdziłeś się, nie speniałeś. Nic Ci tego nie zabierze – nie kupisz tego też za żaden hajs. Nie muszę chyba wspominać, że samopoczucie staje się lepsze, jeśli spełnisz swoje założenia czujesz się dowartościowany na maksa. Sport uprawiany to jedna z jaśniejszych stron tego skomercjalizowanego świata. Zostawienie z boku konsumpcjonizmu i walka z samym sobą. Jeśli przełamujesz własne bariery – jesteś wygrany… Dla jednego to samo wyjście na matę (bo np. od dzieciaka miał lęki walczyć), dla drugiego Mistrzostwo Polski (bo od dzieciaka chciał być najlepszy i lał wszystkich po pysku)… Obaj są zwycięzcami. Ł.

RECENZJE KIBICOWSKIE „KIBOL” (Film dokumentalny, Polska, 2011) 29 czerwca wraz z tygodnikiem „Gazeta Polska” ukazał się film dokumentalny „Kibol”. Oczywiście jak tysiące innych kibiców w całym kraju – rano poleciałem kupić tą kosztującą (tym razem) 6,90 zł gazetę. Wcześniej w Warszawie odbył się pokaz przedpremierowy. Trwający 41 minut film jest umieszczony w miękkiej okładce acz na tyle ładnej, że może bez problemu zdobić półkę z filmami. I być uruchamiany gdy przyjdzie do Ciebie kobieta spoza klimatu, ciocia, mama czy chrześniak, którzy niestety oglądają TVN i czytają „Gazetę Wyborczą”. Będzie to być może odtrutka na ich zmanipulowane postrzeganie rzeczywistości. Film wypadł według mnie perfekcyjnie! Brzydzę się przekoloryzowaniem wizerunku kibica, bo wychodzi z tego „Bobo” – król pikników… Tu przekoloryzowania nie ma, jest wspominane o fanach mocniejszych wrażeń, są „niewygodne” sceny z zadym – od lat 90tych po kopnięcie kamerzystki na Finale PP. Jest to bardzo ważne i to różni nas właśnie od „Gazety Wyborczej” czy innego TVNu, że potrafimy być obiektywni. No, ale główna myśl filmu jest taka, że nie jesteśmy wrogiem publicznym numer jeden. Bo nie jesteśmy. Prawdziwi kibice, a nawet prawdziwi chuligani – nie są zazwyczaj dla nikogo z zewnątrz zagrożeniem. Nie na miarę tego, co się wyprawia ostatnimi miesiące w Polsce. Wypowiadają się kibice Legii, Jagi, Śląska, Wisły, a także adwokat, pies, dziennikarz (Piotr Lisiewicz, a jakże…) czy członek zarządu klubu z Białegostoku. Jest także wątek humorystyczny w postaci wypowiedzi Kononowicza, a także wątek tragiczny w postaci rozumowania Donalda Tuska. Wypowiedzi premiera są zestawiane z wypowiedziami fanatyków oraz psa, który w swoim śmiesznym dresie potwierdza, że Tusk nie mówi prawdy. Pomiędzy wypowiedziami obserwujemy różne sceny będące odbiciem kibicowskiej aktywności. Patriotyczne oprawy, marsze, doping, kilka zadym, słynne happeningi z Łazienkowskiej czy protesty pod stadionami Lecha, Śląska i Jagi. Przygrywa nam od czasu do czasu kibolski hip hop, który powoduje, że mimo, iż dokument dodany jest do oficjalnej gazety – klimat jest swojski i prawdziwy. A i wypowiadające się twarze są dobrze kojarzone z trybun. Kibice opowiadają, że po prostu są pasjonatami, a przy tym patriotami – bez blasku fleszy dbającymi o groby bohaterów. Bo dopóki nie zrobił się szum, patriotycznie działano w ciszy – dla sprawy, a nie dla poklasku. Warto dodać, że w samej gazecie także znajdziemy kilka notek przychylnych kibolom i niemałą dawkę antyrządowej szydery. Ja mam tylko nadzieję, że w czasach gdyby rządził PiS również dbano by –tak jak dziś kiedy występujemy przeciwko Tuskowi-, o nasze środowisko. I pamiętano, że wolność słowa polega przede wszystkim na możliwości wypowiedzenia niepoprawnego politycznie poglądu. Jako kochający pisać kibol nacjonalista rozumiem, że nie mogę namawiać do przemocy, nikogo wyzywać bez argumentów, ale chcę mieć prawo do swoich „kontrowersyjnych” (pewnie także dla PiSowców) poglądów. W nosie mając, że komuś się nie podobają, a synowie bogatych komunistów z TVNu nazywają je faszystowskimi. Podchodzę nieufnie do jakiegokolwiek przedstawiciela systemu. Jak będzie? Myślę, że tylko czas nam pokaże… Niczego nie sugeruje lecz przypominam, że myśleć trzeba ZAWSZE. Film „Kibol” wyszedł wg mnie idealnie. Nie mam się do czego doczepić chociaż w imię obiektywizmu chciałem, a co :-). Dokument obowiązkowy dla kibiców i Waszych znajomych, rodzin, którzy sceptycznie podchodzą do naszego środowiska. Dżihad trwa… także w sposób oficjalny, nasz głos leży na półkach kiosków. Ł.

Strona

45

„DL” zine nr 2


FELIETON / RECENZJE

MEDIA NIE ODZWIERCIEDLAJĄ GUSTÓW ULICY Pelson z hip hopowego składu Parias (bardziej znany z Molesta Ewenement) mówi w czerwcowym wywiadzie dla cgm.pl, że polskie płyty rap są najpopularniejszymi krążkami w sklepach muzycznych. Rymowane albumy bardzo szybko stają się złotymi - chociaż jak rymował w jednym z kawałków inny raper, O.S.T.R – po obniżeniu progu (na tylko 15.000!) jest to wyróżnienie typu „pracownik miesiąca”. Nie chcę szukać statystyk sprzedaży, bo w głowie mam swoje własne… Wynikające z życia. Szkoła, praca, podwórko kiedyś, podwórko dziś, klub sportowy gdzie uprawiam sport - trybuny, na których kibicuje swojemu zespołowi. Wszyscy znają rap, wielu to fanatycy tego nurtu. Wystarczy czasem wyjść do osiedlowego sklepu by słyszeć (z okien bądź co gorsza – z drażniących mnie osobiście mp3 w komórkach puszczanych na cały głos) czego słuchają ulice. Media tego jakby nie widzą. W TV nie ma klipów, w gazetach brak recenzji tych bardzo głębokich, ciężkich przecież do napisania płyt. Coś jest nie tak… Nie dziwie się popularności tego nurtu wśród młodzieży, bo hip hop to wcale nie stereotypowa „fura, skóra…” tylko najczęściej głęboki przekaz i rzetelna analiza rzeczywistości. Ludzie się z przekazem utożsamiają, bo dotyczy ich nawet bezpośrednio. Najlepsze składy w Polsce potrafią od kilkunastu lat podejmować nowe, aktualne problemy i stale zaskakiwać. „Czysta brudna prawda”, płyta rymowana przez warszawskiego rapera Sokoła i śpiewana przez młodą Marysię Starostę jest najlepszym przykładem tego, że styl nie umarł i tematy wcale się nie wyczerpały. Bo życie podsuwa artystom nowe wątki. W przypadku Sokoła jest to m.in. ekologia, handel organami, popsute przez samych facetów dziewczyny – w latach 90tych ludzie z bloków skupiali się na innych kwestiach. Wtedy faktycznie więcej było osiedlowych akcji, jointów, promocji codziennego imprezowania… Odnoszę wrażenie, że polski rap dojrzewa równo z nami, równo z głównymi artystami tej sceny. Rozwija się razem ze swoimi słuchaczami, a jego przekaz jest adekwatny do degeneracji i konsumpcyjnego stylu życia dzisiejszego społeczeństwa (Parias, Eldo, wspomniany już Sokół itd.). Oczywiście znajdziemy także przekaz mniej ambitny, ale nurt stylu jest szeroki i wolę skupić się na najbardziej rozpoznawalnych przedstawicielach, którzy prezentują dobry poziom. Wszak rozmowy o pięknie piłki nożnej rozpoczyna się od FC Barcelona, a nie od jakiegoś III ligowca – podobnie powinno być z oceną rapu i każdego innego nurtu muzycznego. Pytanie brzmi – skoro prawie wszyscy młodzi znają rap, skoro raperzy poruszają ważne kwestie społeczne, egzystencjonalne, dotyczące ludzi – dlaczego nie ma rapu w mediach? Składy hip hop to artyści, ich wierni fani kupują płyty, na nietanich przecież koncertach sale pękają w szwach – czego brakuje do tego by rap podsuwać tzw. masom? Mi jako patriocie szczerze mówiąc na rękę byłoby gdyby taki „Wzorowy” Pariasu, mówiący nam o inwigilacji, sztucznie wywoływanych przez rządy panikach ze szczepionkami trafiał do szarego społeczeństwa za pośrednictwem ich (ukochanej) telewizji. A może oni po prostu nie chcą tego słuchać? Może przełączają klip rap, bo wolą Lady Gagę i jej puste profanacje? Bo nad rapem trzeba pomyśleć, można się czegoś niewygodnego o sobie i o Polsce dowiedzieć… Po co to Mariolce stojącej przed TV z żelazkiem? No, ale to chyba nie może być wytłumaczeniem ponieważ kiedy kilka dobrych lat temu masowo klipy hip hopowe leciały na VIVIE to z kolei włączali odbiorniki fani tego nurtu, a więc na jedno wyszło… No właśnie – skoro około roku 2005 pełno było na VIVIE rapu – dlaczego teraz go nie ma mimo, iż hip hop nadal ma rzesze słuchaczy? Jak niewiadomo o co chodzi to zazwyczaj chodzi o kasę… lecz przywołując sytuację z kilku lat wstecz jak i ciągłą popularność rapu na ulicach - nie znajduję jasnej odpowiedzi. Wracam tu do wywiadu z Pariasem na cgm.pl. Wyróżniające się pod względem sprzedaży płyty, pełne sale na koncertach, głęboki przekaz i ogólna popularność wśród młodzieży. Dlaczego nie ma rapu w mediach? Tu już nie chodzi tylko o VIVĘ czy TVP (która jako telewizja publiczna powinna pokazywać też to czym żyje polska ulica!), ale i gazety. Brak recenzji w najbardziej znanych tytułach, a jeśli te już są to dotyczą niekoniecznie najbardziej wyróżniających się płyt. Wychodzi na to, iż w gazetach brak znawców tej popularnej sceny. Brak ludzi, którzy żyją sztuką ulicy – nie zaś najpopularniejszymi w „elitarnych kręgach” produkcjami bądź „lekkimi przyjemnymi” dla wspomnianych Mariolek z żelazkiem… Być może właściciele mediów sądzą, iż ich własność nie powinna być kierowana do „plebsu” z jakim stereotypowo, mylnie kojarzony jest rap. Ludzie nastawieni na biznes, nieznający prawdziwego osiedlowego życia często nie chcą widzieć formy tylko opakowanie. A rap jest – fakt faktem – często bezpośredni i niepozbawiony przekleństw. Nic to, że za najpopularniejszym polskim słowem używanym jedynie jako przecinek kryje się cała prawda o Polsce w jakiej żyjemy. Najwidoczniej właściciele mediów nie chcą pokazywać prawdy, a jedynie mało realną dla większości wizję szczęścia i beztroski. Miłość, pieniądze, imprezę i sielankę. A każdy raper i jego fan wie, że to nie jest prawdziwa Polska i jej głos… Podobnie można mówić chociażby o nurcie Oi! i innych ulicznych – z tym, że punktem zaczepienia jest rap z powodu ogromnej rzeszy fanów. To, że uliczne style pozostają na ulicy także dodaje im specyficznego smaczku aczkolwiek gdy w TV leciały klipy hip hopowe – tacy artyści jak Molesta, Eldo, O.S.T.R – nadal mówili swoje i nie stali się pod wpływem rosnącej popularności kimś innym… A zatem – apel Ostrego „chcę prawdziwej muzyki a nie agencji towarzyskiej” – jak najbardziej aktualny! Ł.

RECENZJE POZASPORTOWE FIRMA „NASZA BROŃ TO NASZA PASJA” (Album rap, Polska, 2011) „Na wstępie witam wszystkich, którzy teraz są z nami – robimy rap z zasadami ulicy, latami. Szacunkowi to ludzie bezgranicznie oddani – witam świry nowa płyta, 10 lat na fali” – to pierwszy wers rapowany na opisywanej pozycji. Kolejnymi wartymi poznania płytami hip hopowymi, które wyszły w 2011 roku są 3 krążki (łącznie 60 kawałków w tym skity koncertowe i pojedyncze remixy!) z albumu krakowskiej Firmy. Ciekawi goście (Dixon, Hemp Gru, Juras, Rysiek czy też „nie ma takiego bitu do którego bym nie sieknął” Paluch :-), a przede wszystkim słynny już patriotyczny/ antysystemowy kawałek „Honor i Ojczyzna” napawały optymizmem przed odpaleniem „Nasza broń to nasza pasja” (swoją drogą, fajny tytuł). I nie zawiodłem się. Jest zarówno ulicznie (bo Firma to ciągle uliczny rap spod znaku JP), ale znajdziemy tu też tematy wychodzące poza typowo osiedlowe klimaty. Na pewno nie będę wracał do wszystkich kawałków, ale część z nich na dłużej zagości w play liście. Nie mogło być krążka Firmy bez takich kawałków jak „Kryminalny rap” czy też charakterystycznych zwrotek Popka. Zresztą trzecim utworem jest „Czy pamiętasz?” (…starą Firmę). Ale jeśli ktoś zarzuca, że to tylko hip hop dla „głupich dresów” (jak głosi stereotyp) to niech załączy nie tylko wspomniany „Honor i Ojczyzna”, ale i np. „Pismaki” (ze Slumsami) - gdzie chłopaki słusznie przejechali się po licznych przedstawicielach mojej kochanej specjalizacji dziennikarskiej. Mnie też jako pismaka irytuje pogoń za tanią sensacją, szybkość notek – byle były głośne i wzbudzające „poruszenie” wśród stada zombie… W takim klimacie dla dziennikarstwa osoby rzetelne mają mniejszą szansę na pracę czy przebicie się ze swoim (prawdziwym, opartym na życiowym doświadczeniu) stylem. Brudna branża, naprawdę…z którą raperzy konkretnie się rozliczyli. Z powodu bliskości tematu – jeden z moich faworytów z tego albumu, każda zwrotka na poziomie. Antysystemowe kawałki tworzy też niemal siedmiominutowa „Nowa siła” (tu jednak najsłabszy moim zdaniem występ gościnny – Doz prócz obcokrajowców, których rap mi się nie widzi). Zresztą… czemu ja rozróżniam kawałki osiedlowe od wątków pozaosiedlowych… W sumie to nic dziwnego, że krąży stereotyp o „rapie dla idiotów spod bloków” skoro wypowiadający takie bzdety nigdy nie mieli styczności z tego typu kwestiami, a rozterki dotyczące zasad dla nich nie istnieją (podobnie jak same zasady)… Wiadomo, że Firma nie jest zespołem na „Lato z radiem” czy zbiorem wesołych pieśni do biura dla pań księgowych… Jest to przekaz głównie dla złych dzieciaków, żyjących według ulicznych praw. Przeciwko upadkowi zasad, sprzedawaniu braci, przeciwko sprzedaniu się dla paru złotych czy haterom - napinaczom. O tym w większości jest CD1 składający się (podobnie jak CD2) z 18stu kawałków. Drugi krążek albumu rozpoczyna „Głowa do góry”, a więc znany motyw motywujący. Później także jest bardziej optymistycznie, bo o „Dobrych dziewczynach”, który to kawałek ocenia różne typy płci pięknej. Warto dodać, że chwali on spokojne, tradycyjne Polki, a sprzeciwia się postępowym kurewkom („(…)ohajta się z murzynem gdy w Anglii znajdzie pracę (...)”). Jest też pro-rodzinny z podkreśleniem, że rodzinę tworzy tylko kobieta i mężczyzna. Drugi krążek mniej mi podpasował, bo zbyt wiele tam nutek imprezowych aczkolwiek dobry uliczny przekaz też się przewija.

Strona

46

„DL” zine nr 2


RECENZJE Wbrew stereotypowi (chociaż w tym wypadku nie bezpodstawnemu, o czym później) – nowa Firma to również sprzeciw wobec narkotyków i to nie tylko amfy czy heroiny… Przeklęty niemal przez haterów Popek rymuje „(…) nie daj sobie wmówić, że są dobre narkotyki (...)”. Kojarzyłem Firmę z niezbyt mądrym, starym tekstem: „weź tego jointa i zajeb macha” (heh), ale teraz chciałbym kojarzyć właśnie z tym rymem Popka… Aczkolwiek to, że dzieciakom dają przekaz tego typu nie przeszkadza im w kawałku „Jara-My” (z CD2), który z kolei opowiada o tym jak zajebiście jest palić. Kłuje w oczy i zapisuje go na minus. W ostatniej zwrotce chłopaki wyjaśniają, że są za legalizacją ponieważ wierzą, że ona także częściowo zakończy erę szpanu paleniem. Myślę, że statystyki z Holandii nie są tak wesołe… Także tutaj z Firmą się mijamy… Ale czas leci, ludzie się zmieniają – ogólnie muzyka Firmy dojrzała wraz z chłopakami. A, na ulicy jest jak jest i o tym rymują – temu nie da się zaprzeczyć. Też bym chciał by było lepiej, inaczej. Nadal można mieć mieszane uczucia co do niektórych (choćby wyżej wspomnianych) tekstów, ale co tam… trzeba szukać pozytywów. Na płycie kilka razy przewija się tekst „nie jesteśmy kibicami” – widać, że dosyć mieli chłopaki pytań „Wisła czy Cracovia” :-). Zaznaczają też, że grają dla wszystkich ludzi zasad, niezależnie od miejsca zamieszkania. Drugi krążek zakończony niezłym „Nasze życie” z warszawskim mistrzem kickboxingu – Jurasem. Kto słyszał płytę Jurasa wie, że jego przekaz jest na najwyższym ulicznym poziomie, a swoją osobą daje przykład dla dzieciaków, ćwicząc ich na sali, a nie promując zielsko! Zresztą oglądałem niedawno wywiad z Firmą gdzie jakiś sportowiec mówił, iż chcą poprzez sport wyciągać dzieciaków z syfu. No i spoko. Tylko –wracając- po cholerę ta promocja melanżu w kilku kawałkach? Trzecia płyta albumu to zapis jubileuszowego koncertu w słynnym warszawskim Fonobarze. Impreza odbyła się w związku z 10cio leciem istnienia składu! Dobra jakość koncertowego mp3, kolejny materiał (po Moleście) z tego klubu, który chętnie przesłuchałem. Na żywo usłyszymy kilka klasyków składu w tym „(…) życie jest czasem jak kat dlatego nie jeden dobry chłopak wygląda zza krat (...)”. Krótko podsumowując. Też wolę filozofujący rap Sokoła czy też oparty na życiowej zmianie przekaz Włodiego, ale Firma to Firma i nie powinno się raczej przykładać do niej miarek typu: gorsze od Eldo bądź Projektu Parias. Firma to po prostu inny styl rapu, bardziej prosty – co nie zawsze znaczy gorszy. Jeśli ktoś szuka tam filozofii to nie ma po co odpalać albumu. To raczej surowy przekaz o zasadach, jebaniu policji i tego typu kwestiach. Polecam sprawdzić, do kilku kawałków powinniście chętnie wracać. A „Honor i Ojczyzna” znacznie przyczynił się do promocji tego typu postaw na ulicy. Nie wydaje mi się by jakikolwiek patriotyczny rock trafił do tylu różnych dzieciaków na raz (co nie znaczy oczywiście, że RAC itp. jest zły – jest po prostu mniej popularny na ulicy). Ł.

„NA MARGINESIE ŻYCIA” (Książka, Polska, 1964) Po „Boso, ale w ostrogach” i „5 lat kacetu” wziąłem się za ostatnią część trylogii Grzesiuka – „Na marginesie życia” (1964). Poprzednie dwie książki obszernie recenzowałem, a zatem nie będę się szczegółowo rozwodził nad życiorysem autora. Ostatnią część, dotyczącą walki z gruźlicą – garść osób mi doradzała, część z kolei mówiła, że nie mogła się do niej przekonać ze względu na jakże inną tematykę niż dwie pierwsze książki tego autora. Jako, że trylogia jest autobiografią – ja nie mogłem jednak odmówić sobie poznania dalszych losów bohatera, który mimo pojawiających się „wątpliwości” co do jego poglądów politycznych – wzbudził moją ciekawość i po części również uznanie. Przyznam szczerze, że „Na marginesie życia” czytałem dłużej niż „5 lat kacetu”, a już w ogóle „Boso, ale w ostrogach” (hit). Co jakiś czas otwierałem książkę, czytałem kilka stron, wkładałem zakładkę i odkładałem na półkę. Grzesiuk opisuje w niej swoją tułaczkę po senatoriach i walkę z gruźlicą. Przy okazji pokazując realia służby zdrowia za czerwonych, co momentami jest ciekawe, a czasem... przypomina jej stan z lat współczesnych, niestety. Jako, że poprzednie dzieła były o realiach warszawskiej ulicy, a potem nazistowskich obozów koncentracyjnych – ciężko jest wzbudzić podobny zachwyt i ciekawość, przy całej powadze choroby o nazwie gruźlica (na którą zresztą Grzesiuk ostatecznie zmarł), tym bardziej w tamtych latach. Jednak to, że „Na marginesie życia” jest najmniej ciekawa z trylogii nie oznacza wcale, że jest książką słabą! Oceniam ją generalnie dobrze… Złożona jest z 9ciu rozdziałów. Grzesiuk jak to Grzesiuk – swoją osobą wzbudza cały czas emocje. Po latach warszawskiej ulicy, obozów koncentracyjnych – walka z chorobą jest kolejną próbą przed jaką stawia go życie. Tak jak wcześniej tak teraz jest odważny, dowcipny i stara się być w każdej sytuacji człowiekiem honoru. Równocześnie wyniósł z ulicy i obozów potrzebną także w szpitalu sztukę kombinowania i pożytecznego ściemniania oraz niesienia pomocy potrzebującym. W książce prócz wątków choroby płuc pojawia się też kwestia innego typu choroby – alkoholizmu i walki z nim. Bardzo ciekawe kwestie i świetny opis schematu myślenia typowego alkoholika będącego w ciągu, którym Grzesiuk niewątpliwie był. Mocny punkt. Podobnie jak opis odsuwania się od gruźlików przez „bliskich”, pracodawców itp. Podczas rozmów z innymi pacjentami seminarium w Otwocku – Grzesiuk potwierdza niestety, że jego poglądy są „czerwone”, a Ruskich traktuje jako wyzwolicieli z obozu i tyle… Cenzura wymagała to napisać? Faktycznie miał takie poglądy? Nie wiem – są różne wersje. Jeśli faktycznie był czerwony to nie ma wątpliwości, że bardzo zbłądził i poddał się sowieckiej propagandzie. No cóż… jak widać nawet największy twardziel nie jest doskonały. Tym bardziej jak ktoś żyje w takich, a nie innych realiach to trudno mu przyznać, że dookoła panuje zło. Dzisiaj również (choć w innej skali) większość jest „dumnymi europejczykami” i nie przyjmuje do wiadomości, że prawda jest inna, a Unia wcale nie daje wolności (naciski na „odpowiednie” traktowanie homosi itp.). A jak Rydzyk w Brukseli mówi, że mamy totalitaryzm to Mariola z żelazkiem w ręku jest oburzona. A podstawy ku takiemu myśleniu są… Tak więc jeśli ktoś jest wewnątrz złego Systemu, poddany jego propagandzie – to często niestety tylko myśli, że jest wolny, a „jacyś fanatycy” oszaleli… No, ale to o Grzesiuku już wiecie. Polecam mimo wszystko „Na marginesie życia”, a przede wszystkim poprzednie części trylogii. Będę ją wspominał z sentymentem, bo dostarczyła wielu wrażeń. Ł.

„ROZPUSTNE NASIENIE” (Książka, Wielka Brytania, 1962) Nie ma chyba kibica starszej daty, który nie kojarzyłby chociaż „Mechanicznej Pomarańczy” Anthony’ego Burghess’a. „Clockwork Orange” stała się za sprawą ekranizacji Stanleya Kubricka, legendarnym swojego czasu wyznacznikiem i wzorem postępowań wszystkich młodych uczestników życia ulicznego. Czy to skinheadzi, kibice, czy zwykli chuligani nie zrzeszeni w żadnej subkulturze, często odnajdywali inspirację w przygodach Alexa i jego kompanów. „Mechaniczna”, czy jak kto woli „Nakręcana Pomarańcza” stała się symbolem - legendą, która zafascynowała wielu młodych chłopaków do postępowań innych, niż ogólnie przyjęte za wzorcowe w społeczeństwie i świecie dorosłych. Na wielu flagach grup mocnych wrażeń, na wielu murach, czy koszulkach pojawiały się akcenty z postaciami „Clockwork Orange” i choć minęło wiele czasu od ekranizacji, a jeszcze więcej od wydania książki, jest to pozycja obowiązkowa, dla tych wszystkich, którzy jakimś cudem z „Mechaniczną…” jeszcze się nie zapoznali – osobiście bardziej polecam książkę, pomimo pewnych trudności w czytaniu ( napisana jest specjalnym językiem, stworzonym specjalnie na potrzeby powieści). Jednak twórczość Burghess’a to nie tylko „Mechaniczna Pomarańcza”. Nie mniejsze wrażenie zrobiła na mnie książka, zatytułowana „Rozpustne nasienie”. Generalnie jest zupełnie inna, niż „Clockwork Orange”. Napisana zwykłym językiem, jest to opowieść o zdemoralizowanym społeczeństwie, którego cywilizacyjny upadek doprowadził ludzi do totalnego zezwierzęcenia. Na wskutek przeludnienia Ziemi, grupa rządząca wprowadza ograniczenia w ilości dopuszczalnych porodów (nawet nie urodzeń, nieważne czy dziecko się urodziło żywe, czy też martwe). Nie ma jedzenia, racje żywnościowe są wydzielane i wciąż ograniczane. Jako metodę mającą powstrzymać taki stan rzeczy, rząd coraz bardziej dyskryminuje związki małżeńskie i heteroseksualne – popierając homoseksualizm (!!!), jako formę miłości i sposób na życie bez potomstwa. Najwyżej w hierarchii zawodowej mogą zajść ci „mężczyźni” którzy nie zaciskają pośladków. Wszyscy tradycyjni ludzie, mający kobiety, żony, oraz dzieci, z czasem są coraz bardziej uciskani, dyskryminowani i nakłaniani do porzucenia dotychczasowego trybu życia. Dla tych, którzy niekoniecznie pragną zaakceptować „nowoczesność”, przewidziane są represje, pobicia, więzienie, w końcu wykluczenie poza margines społeczny. Jak łatwo przewidzieć, taka sytuacja musi skończyć się rewolucją. Dotychczasowy rząd zostaje obalony, a ludzkość jako formę załatania dziury żywnościowej, stawia na kanibalizm. Silniejsi zjadają słabszych aby przetrwać. Jednak najważniejsze jest to, że w dalszej części książki nie zabraknie miłości w wykonaniu damsko-męskim. Nie będę opisywał dokładnie książki, mam nadzieję, że ten krótki opis zaciekawił chociaż parę osób na tyle, by mogli pofatygować się do księgarni i wydać kilkanaście złotych na książkę.

Strona

47

„DL” zine nr 2


RECENZJE Nie wiem czemu, ale wydaje mi się, że ta książka i rzeczywistość w niej opisana, wcale nie musi być scenariuszem science-fiction. Coraz bardziej wnikający w nasze życie liberalizm, powolny upadek zasad moralnych naszej cywilizacji staje się faktem. Coraz bardziej „postępowe” ustawy pozwalają na coraz więcej tym, dla których dotychczasowa cywilizacja „Starej Europy” jest zabobonem, ciemnogrodem, który należy za wszelką cenę wytępić. Przypomina mi to problemy pewnego społeczeństwa, gdzie prawdziwe problemy przykrywane są fałszywym dywanem pustych słów i haseł, które mają zaspokoić dążenie tego społeczeństwa do szczęścia. Zamiast mówić o bezrobociu, wmawia się ludziom, w jakim to wolnym i nowoczesnym państwie żyją. Zamiast stawiać na rozwój infrastruktury i poprawę gospodarki, wyprzedaje się wszystko, co tylko można sprzedać. Kapitalizm, który sprowadził i podporządkował ludzkie życie ciągłej pogoni za pieniądzem. Politycy pięknie mówią o tym, w jakim to wspaniałym kraju ci ludzie żyją, próbując w ten sposób ukryć nieudolność swoich rządów. A zwykli ludzie wciąż muszą zapierdalać, aby starczyło im na przeżycie kolejnego miesiąca. Z nieskrywanym żalem muszę przyznać, że takie państwo jest chore. Za sprawą źle sprawowanych rządów, państwo zamiast otoczyć swój naród opieką, dąży się do jak największego wyzysku społeczeństwa. Jako przykład, można wskazać służbę zdrowia – całe życie potrąca się ludziom praktycznie 1/3 dochodów, a gdy ktoś zachoruje, szanse na dostanie się do lekarza „państwowo” owszem są, ale terminy są tak długie, że i tak większość musi zapłacić i wtedy „prywatnie” lekarz znajdzie dla nich czas. Jednocześnie okres, gdy szarzy ludzie mogą pójść na zasłużony odpoczynek (emeryturę), jest na tyle długi, by zwykli przedstawiciele społeczeństwa nie mogli się tym „wypoczynkiem” zbytnio nacieszyć. A czołowi politycy głównych frakcji politycznych, zamiast zająć się prawdziwymi problemami, korupcją, bezrobociem i dążeniem do poprawy warunków życia przeciętnego człowieka, wolą wynajdywać sobie inne „problemy” i zasłaniać nimi prawdziwą nieudolność swoich rządów. Jeszcze inni, jako propozycję i alternatywę dla szarej codzienności, chodzą na lewackie parady i tańczą z homoseksualistami. Nie ma co, najlepszy przykład idzie „z góry”. Gdy tak sobie oglądam codzienne życie społeczeństwa, coraz „ciekawsze” propozycje polityków i coraz szerzej wnikający w ludzkie życia liberalizm i idącą z nim demoralizację społeczeństwa, moje myśli biegną w stronę książki Anthony’ego Burghess’a, a przed oczami mam upadek społeczeństwa i cywilizacji, dotkniętej chorobą „nowoczesności”. Dlatego jeszcze raz polecam wszystkim „Rozpustne nasienie”, przeczytajcie – ku przestrodze! Z.

„STATEK” (Książka, Polska, 1994) Czasami gdy coś czytacie natrafiacie na jakąś mądrość nad którą, przerywając lekturę – zastanawiacie się. Ktoś trafia w sedno bądź wprowadza nowe wątki do interesującego Was tematu. Miałem tak nie raz siedząc nad książką czy gazetą (z publicystyką na poziomie rzecz jasna…). Ale ilość takowych mądrości znalezionych w książce Waldemara Łysiaka o nazwie „Statek” (1994 rok, 407 stron) przebiła wszystkie dotychczasowe lektury. Gdybym chciał uraczyć Was ciekawszymi cytatami tego dzieła (co planowałem), musiałbym przepisywać z co drugiej – trzeciej strony… Tak – takiego kalibru jest to cacko. Pozostawiające nas z wieloma wątpliwościami i pytaniami prócz jednego – czy są dobre kobiety? :-). Jest to najbardziej antyfeministyczny przekaz jaki znam. W czasie gdy Kazia Szczuka nadal szaleje na antenie TVP, a nasze kobiety szaleją w naszym życiu – warto się z nim zapoznać… Wiele kwestii damsko męskich, politycznych, a także religijnych zostało poruszonych w tej politycznie niepoprawnej książce. Tych kwestii jest tak wiele, że nawet nie podejmuje się ich szczegółowego wymieniania. „Statek” po prostu trzeba przeczytać by zrozumieć czym jest. Czytałem cytaty, słuchałem o nim, ale dopiero sama lektura dostarczyła ekstazy… Tak zaskakującej jak pierwszy kontakt z narkotykiem o tej nazwie... Wg mnie powinno się jednak spełniać kilka kryteriów by do „Statku” zasiąść. Być pełnoletnim nie od wczoraj, być po przynajmniej jednym poważniejszym związku z kobietą i kilku przelotnych, a także, co tu owijać w bawełnę – nie być tumanem. Absolutnie nikomu nie odbieram przyjemności z delektowania się Łysiakiem acz gdy nie spełniasz któregoś z tych kryteriów – po prostu jeszcze nie czas. Odłóż na półkę i poczekaj. Mi polecono ją gdy odeszła ode mnie po 5ciu latach kobieta… Wziąłem się za „Statek” dopiero gdy zechciała do mnie po roku wrócić ponieważ wtedy zdałem sobie sprawę, że z ich psychiką, a moją wiedzą jest być może coś nie tak :-). Ale czy nasza psychika nie jest również ciekawa, skoro próbujemy? Książka Łysiaka to koło ratunkowe na wiele rozterek. Przynajmniej pokazuje nam, że problem faktycznie istnieje. Jest powszechny. Aczkolwiek niedopowiedzenie, że są dobre kobiety moim zdaniem jest mimo wszystko dość ewidentne i krzywdzące. A może ja ciągle jestem naiwny i dobre kobiety oraz szczere związki nie istnieją? Po tej wątpliwości koleżanki mnie zapewne przeklną, kobieta też, ale co tam :-). Dziewczyny raczone cytatami ze „Statku” kontrują: a faceci co…lepsi? I mają rację… Dlatego ocena to nie 10 na 10, a 9 na 10. Bo często nie jesteśmy lepsi, a niewierność również tłumaczymy jako płeć – tyle, że na męski sposób. Chociaż kilkakrotnie przez „Statek” przewija się refleksja, że światem po prostu rządzi popęd seksualny, co dotyczy przecież obu płci... Aczkolwiek jak uczy nas ten cytat (cóż, nie obędzie się najwidoczniej bez :-): „Pies nie weźmie, jeśli suka mu nie da, i co jest prawdą, a to znaczy, że rozpasanie erotyczne, całe seksualne wolnomyślicielstwo i permisywność naszego gatunku wobec tych spraw, zostały zbudowane przez kobiety”. Tak, wiem, że smutne acz chyba prawdziwe… „Statek” jest fikcją, ale jego fabuła jest dla mnie nieważna. Najważniejsze są bowiem dialogi prowadzone przez bohaterów – na dialogach opiera się ta powieść. W owych dialogach przekazywane są nam mądrości ukazane czasem w konkretnym kontekście. A jeśli nie, to przekazywaną nam perfekcyjnie filozofię życiową przyrównamy do czegoś z naszego życia i zawiesimy się. Nie raz i nie dwa razy… Jest to jedno z dzieł wywołujących ciarki z powodu faktu napotkania na swej drodze przez wiedzę i kulturę, a także życie – czegoś nowego, nowej myśli, wniosku. Mądrzejsi od nas – jak Łysiak, muszą czasami coś na pozór oczywistego nam podpowiedzieć, ułożyć w sensowną całość. Każdy facet potrzebuje tej lektury :-). I być może każda kobieta… by być lepszą… W książce znajduję wstawkę, iż kierowana jest dla kobiet powyżej 35 roku życia. Tytułowy „Statek” jest burdelem na kółkach, a związani z nim ludzie prowadzą na swej drodze filozoficzne debaty, rozwiązują problemy. Spierają się o kobiety, o religię (głównie ateizm kontra chrześcijaństwo) oraz politykę. Prócz tego rozdziały przerywane są „Aktami” gdzie mamy zupełnie innych bohaterów i miejsce akcji… Kobiety, religia i polityka, trzeba przyznać, że Łysiak wziął się w jednym dziele za najtrudniejsze tematy i dał radę! Dlatego polecam wszystkim dojrzałym czytelnikom, których ta książka nie będzie pierwszą :-). Ł.

„SALA SAMOBÓJCÓW” (Film fabularny, Polska, 2011) Co jakiś czas wybuchają na świecie głośne afery związane z jakimiś młodymi psychopatami. Albo wpadają do szkół i zaczynają strzelać, czasem też nakręcą jakieś czynności seksualne na najnowszy model telefonu komórkowego… Telefonu, który stał się już dawno jednym z narzędzi do niszczenia siebie nawzajem w kręgach zepsutej młodzieży. Filmiki z coraz to bardziej kompromitującymi sytuacjami, narzędzie szantażu, narzędzie do obśmiania kogoś na Internecie. Tak się dzisiaj „walczy” podczas wyścigu ku popularności wśród rówieśników… Prawdziwe wartości są daleko w tle, a zły przykład idzie z „góry” – od zabieganych, niezainteresowanych rodziców, którzy sądzą, że pieniądzem są w stanie zastąpić poświęcony czas. O tym jest „Sala samobójców”. Moim zdaniem najlepszy polski film od dawna… Polacy potrafią nakręcić świetny film o prawdziwym życiu. Przykłady? Proszę bardzo, niszowy „Że życie ma sens”, powszechnie znany „Plac zbawiciela” bądź fenomenalna „Tereska”. Są to jednak filmy mające ładnych parę lat, a niektórzy lubią powtarzać, że dobre kino już się skończyło, bo o wszystkim opowiedziano… Nie prawda. Z prostego powodu – życie toczy się dalej, pojawiają się nowe okoliczności i współczesne problemy. „Sala samobójców” z 2011 roku jest aż nadto współczesna… Akcja w trwającym niecałe 2 godziny dramacie odbywa się tu i teraz. Głównym bohaterem jest rozpieszczony synek bogatych rodziców, który z treningu judo i szkoły wraca z szoferem, ma wielki dom z wieloma wygodami i niańkę. Ma wszystko prócz… prawdziwej miłości od rodziców. Nie poświęcają mu oni czasu ani uwagi, zajęci są robieniem kariery i „dobrego wrażenia” w biznesowym towarzystwie… Nie zwracają więc uwagi, że z chłopakiem zaczyna się dziać coś złego… Obraca się on z gronie „wyluzowanych” rówieśników gdzie łatwo o uczynienie ze swej seksualności imprezowej zabawki numer jeden… Takie pokolenie Kuby Wojewódzkiego bez hamulców i jakiegokolwiek dobrego smaku, ciężko więc dziwić się seksualnym zaburzeniom Dominika… Swe chore zabawy małolaci nagrywają oczywiście na telefony, a potem – po powrocie do domów zaczyna się kolejne życie. Życie internetowe. Prawdziwa walka o postrzeganie w gronie znajomych…

Strona

48

„DL” zine nr 2


RECENZJE / KULTURA ULIC Portale społecznościowe, wywoływanie sensacji, czym bardziej kontrowersyjny filmik tym większa popularność wrzucającego i ostrzejsze komentarze… Jako, że główny bohater – Dominik, ma poważne problemy ze sobą – łatwo wychodzi koledze totalne skompromitowanie go za pomocą sieci. Zabiegani, nieinteresujący się rodzice, którzy sądzą, że ich dziecko siedzi na Internecie i jest najszczęśliwsze na świecie – oczywiście bagatelizują pierwsze dziwne zachowania syna, nie chcą go wysłuchać i zakrzykują problem, zamiatają go pod fotel. „Przecież wszystko ci daliśmy” to często pojawiające się słowa… Mają one podkreślić, że owszem – w sensie materialnym wszystko, ale nie dali najważniejszego – siebie i rozmowy… Rodzice zresztą przykładu nie dają żadnego… Nie rozumieją mechanizmów dziejących się na współczesnym świecie, nie rozumieją, że czegoś prócz pieniędzy może brakować. Sami się zdradzają nawzajem, dopełniając moim zdaniem strasznego obrazu wyłaniającego się z „Sali samobójców”. Skompromitowany, wyglądający jak członek subkultury emo Dominik – zamyka się w swoim pokoju, dołączając do internetowej grupy o nazwie „Sala samobójców”. Autorzy filmu przenoszą nas momentami w wirtualny świat avatarów, ale ową salę samobójców można czytać jako np. grupę na facebooku. Część się zgrywa, a części niestety wirtualny świat zlewa się z rzeczywistością… Na ratunek jest już za późno. Tym bardziej jeśli jako rodzic zaniedbało się kilkanaście lat na wychowanie i nawiązanie kontaktu z synem… Jest to chyba pierwszy polski film o nowym uzależnieniu i rodzaju ucieczki – ucieczki w Internet i Internecie jako narzędziu do niszczenia człowieka prowadzącym (przy pomocy splotu innych wydarzeń) do dramatu. Film o uciekaniu w wirtualny świat, który pozwala inaczej wytłumaczyć sobie wydarzenia w świecie rzeczywistym, co prowadzi do takich ruchów jak wzięcie broni do szkoły tudzież garści psychotropów. „Sala samobójców” jest bardzo smutna, ale i – jeśli spojrzy się na pewne kręgi młodzieży w Polsce – aż za bardzo prawdziwa… Za bardzo, bo nie chce się wierzyć, że takie coś stało się z naszym społeczeństwem. Jest ono właśnie taką jedną wielką salą samobójców. Samo prowadzi się na rzeź… I za to ostrzeżenie dla młodych Polaków i ich rodziców, możemy twórcom podziękować. Większość polskich filmów, seriali – odwrócona jest od prawdziwych problemów i nakręca dramat jaki dzieje się w świecie realnym… Zdrada, swobodne zachowania seksualne – oto „wartości” promowane przez to co ogląda młodzież, która potem kręci się po kiblach telefonami komórkowymi… Prawdziwa plaga naszych czasów, na którą odpowiedzią jest film Jana Komasa. Film świetny, bez kiczu, bez cukru, udowadniający po raz kolejny, że Polak jeśli tylko chce (a więc nie idzie w produkcje typu „Och Karol”) – jak najbardziej potrafi! Dlatego nie zgadzam się z krytykantami zarzucającymi nierealność obrazu… Niech przejdą się po warszawskiej starówce w weekendową noc albo miną wycieczkę szkolną z dzisiejszego liceum… Wcale nie brakuje wykreowanych na emo zagubionych dzieciaków… A także ich zabieganych rodziców, którzy niczym w piosence Sokoła i Marysi Starosty patrzą na Ciebie obojętnie, niemal taranują się pędząc ku kolejnym szczeblom kariery… Ł.

„FALA” (Film fabularny, Niemcy, 2008) Jakiś czas temu czekając w Warszawie na tramwaj, na jednej ze ścian przejścia podziemnego zauważyłem nieco już zniszczony filmowy plakat. Obraz który przedstawiał, tak mnie zahipnotyzował, że wiedziałem iż MUSZĘ zobaczyć ten film. Zapraszam na recenzje „Die Welle”. Jest to kino produkcji niemieckiej inspirowane autentycznymi zdarzeniami, opowiada losy nauczyciela oraz jego klasy. W ramach projektu poznawania ustrojów politycznych wykładowca, pan Wenger ma zobrazować czym właściwie jest ustrój autorytarny. Nauczyciel interweniuje u dyrekcji chcąc zmienić temat wykładów na anarchizm. Prośbę tą motywując własnymi doświadczeniami życiowymi, czynnym udziałem w akcjach anarchistycznych, mieszkaniem na squatach itp. Decyzja jednak pozostaje niezmieniona. Klasa którą prowadzi Wenger to młodzież w wieku licealnym. Część to lewicowi idealiści, euro-entuzjaści. Natomiast większość stanowi typowy dla dzisiejszych czasów obraz hedonistycznej bezideowej papki. Początek lekcji to rozmowa na temat ustrojów totalitarnych. Młodzi Niemcy doskonale zdają sobie sprawę o zbrodniczości nazizmu odcinając się od niego natychmiastowo. Wyrzucają z siebie wręcz automatycznie wyuczone regułki. Nie chcąc być obarczeni takim piętnem twierdzą, że „coś takiego już nigdy się nie powtórzy. Na pewno nie tu. Nie w Niemczech”. To zdanie jest ważnym punktem całej historii. Chcąc by uczniowie na własnej skórze mogli przekonać się jak wyglądają rządy totalitarne, Wenger postanawia wprowadzić eksperyment. Na czas jednego tygodnia utworzą ustrój autorytarny by móc zobaczyć od środka jak funkcjonuje takie społeczeństwo. Zostaje wybrany przywódca, idee, ubiór, symbol itp. Nauczyciel jest zachwycony pomysłowością oraz zaangażowaniem młodzieży. Po kilku dniach eksperyment zaczyna przybierać niebezpieczne formy. Zaczyna pojawiać się agresja oraz akty wandalizmu. Wydawać by się mogło, że to wystarczający sygnał do przerwania tej „zabawy”. Młodzi ludzie jednak odnajdują cel w życiu. Społeczeństwo które sami przecież utworzyli daje im wsparcie oraz poczucie wartości. Fala (tłumaczenie z niemiec. Die Welle) płynie już dalej sama... Obraz naprawdę wart obejrzenia. Z zaciekawieniem przyglądałem się jak reagują młodzi ludzie na życie w ustroju totalitarnym. Jakie błędy popełniają, a jakie korzyści potrafią z sytuacji wyciągnąć. Obraz tym ciekawszy ponieważ jak już wcześniej wspomniałem - oparty na autentycznej sytuacji. Film niestety rewelacją w moich oczach nie zostanie z jednego ważnego powodu. Scena końcowa. Wybitne kino pozwala samemu widzowi na ocenę zdarzeń widzianych na ekranie. Tutaj może jakby z obawy, realizatorzy filmu dają odpowiedź na tacy. Pomimo tego mankamentu gorąco polecam Wam „FALĘ” !!! Norbert

SUBKULTURY – WPROWADZENIE I POJĘCIE Przygotowując pracę licencjacką na temat tzw. subkultur – przekonałem się jaką tandetą są niektóre książki uważane za naukowe, uważane za godne bycia źródłem dla takich „laików jak my”. Uważam, że wiem -co nieco- o klimacie ulicy, o kibicach, skinach, czy anarcholach i innych brudach - tak więc łatwo można było oddzielić ziarno od plew. Niektórzy „doktorzy” prezentujący z dumą swój pysk na tyle okładki swego „dzieła” sprawiają wrażenie takich, którzy nigdy nie mieli styczności z opisanymi ludźmi oraz (co gorsza) nie poświęcili większej uwagi by poszukać o nich informacji (!)…Autorytety, kurwa jego mać…Spodziewałbym się tego raczej po dziennikarzach „Gazety Wyborczej”, ale po autorach cenionych, polecanych w szkołach książek? Sprawdzałem też ich przypisy i niektórzy nawet nie potrafili… przepisać bez błędu od kolegi, z czego powstały fantazje takie jak sztama Legii ze Śląskiem w przypadku opisu współczesnych hooligans oraz inne rewelacje… Są też lepsze, całkiem poprawne opracowania gdzie zgadzają się fakty, tylko autor pisze wkurwiającym socjologicznym językiem. Ale zdecydowana większość przedstawia temat w sposób szczątkowy, niepełny, nierzetelny…Sprawa jest prosta. Tylko osoba z wewnątrz (jakiegokolwiek) klimatu może go opisać bez przekłamań. Autorzy tych lepszych książek podają jednak nawet ciekawe daty dotyczące danych subkultur, a także fakty historyczne. A więc osoba znająca klimat od środka, wspomagająca się takimi opracowaniami – uważam, że może napisać jakiś rys danych gałęzi kultury ulicy. Zaczniemy od skrótowego zapoznania się z kilkoma terminami takimi jak subkultura, kultura alternatywna czy też kontrkultura. Hipotezą, która stała się podstawą do napisania tego cyklu jest twierdzenie, że agresja jest jedną z postaw charakteryzujących subkultury, nie jest jednak główną cechą wszystkich ruchów subkulturowych. Skin chce bić, hipis chce kochać :-). Literatura na ten temat jest bardzo bogata. Liczne są książki dotyczące subkultur, kontrkultury, bądź agresji wśród młodzieży. Są to jednak źródła naukowe, a ich autorzy zazwyczaj korzystają z innych źródeł naukowych. W swoim opracowaniu postanowiłem wykorzystać źródła naukowe wraz z materiałami tworzonymi przez samych członków poszczególnych subkultur. I tak obok „Małego słownika subkultur młodzieżowych” Mirosława Pęczaka znajdziemy nawiązania m.in. do książki „Hoolifan” wydanej przez dwóch exchuliganów kibicujących londyńskiemu klubowi piłkarskiemu Chelsea. W pracy korzystałem również z niezależnych gazetek (tzw. zinów), które w drugim obiegu sprzedawane są w środowiskach subkulturowych, a także z oficjalnych magazynów zwolenników danego nurtu (np. „To My Kibice”, „Przegląd Anarchistyczny”). Taka mieszanka różnego typu literatury, wzbogacona kilkoma filmami fabularnymi, dokumentalnymi oraz materiałami z Internetu (również pisanymi przez samych zainteresowanych) ma moim zdaniem szansę stać się rzetelnym materiałem, którego celem jest prawidłowe ukazanie ZARYSU subkultur młodzieżowych. Wiedzę moją opieram na analizie materiałów źródłowych, a także obserwacji własnej, a więc bycia kibicem, nacjonalistą – ocierającym się także o inne klimaty.

Strona

49

„DL” zine nr 2


KULTURA ULIC Zajmiemy się w nadchodzącym cyklu takimi zjawiskami, jak polscy git-ludzie i bikiniarze, światowi hipisi oraz ruchy zachodnioeuropejskie i amerykańskie na przykładzie teddy boys, rockersów i moods. Potem będą artykuły dotyczące aktywności ruchów subkulturowych na przełomie XX i XXI wieku, także subkultur, które nie każdemu człowiekowi są znane. Przyjrzałem się przejawom działalności ruchu punk, agresji i przemocy stosowanej przez skinheadów (co ważne z uwzględnieniem ideologicznych różnic w nurtach ruchu). Omówiono w skrócie działalność młodzieżowego ruchu antyfaszystowskiego. Kolejne odcinki podejmują tematykę ruchu kibiców w Polsce i na świecie, konfliktów pomiędzy ruchami muzycznymi (depeszowcy, metalowcy) oraz przejawów aktywności nowych ruchów subkulturowych (techno, hip hop, emo). Najpierw zajmiemy się jednak samymi pojęciami, których będę używał. Może to być dla Was nieco drażniące lecz docelowo owe opracowanie było przeznaczone na studia, zmieniam je jednak nieco na potrzeby „DL”. A teraz nieco naukowo: 1.1 Pojęcie subkultury młodzieżowej Podkultura została scharakteryzowana przez R. Dyoniziaka w sposób następujący: „Gdy wiele jednostek ma podobne problemy i gdy na gruncie wspólnych zainteresowań i dążeń powstają dość trwałe więzy między rówieśnikami, którzy tworzą im tylko odpowiadające i ich tylko obowiązujące normy, wartości i wzory, to pewna całość tych norm wartości i wzorów stanowi podkulturę określonej zbiorowości”[2]. Jak możemy przeczytać w książce „Patologie wśród dzieci i młodzieży”: „Subkulturę należy rozumieć jako wartości i normy obowiązujące w grupie społecznej stanowiącej całość szerszej zbiorowości, odmienne od obowiązujących ogół społeczeństwa”[3]. Subkultury młodzieżowe działają w szkołach, w środowiskach pozaszkolnych (np. na stadionach sportowych, festiwalach rockowych), wśród fanów zespołów muzycznych, na uczelniach, ale i na społecznym marginesie. Członkowie zrzeszeni w danej subkulturze mają podobne do siebie problemy, typ ubioru, zainteresowania i dążenia, priorytety, a także obowiązujące normy i wartości. Często słuchają tej samej muzyki. Sam termin subkultura był definiowany różnie. Przeważnie wiąże się go z nieprzystosowaniem, patologią społeczną, podważaniem obowiązujących norm[4]. Jednak nie każda subkultura jest z założenia agresywna i patologiczna, na przykład subkultury fanów zespołów muzycznych (m.in. depeszowcy). W amerykańskiej literaturze socjologicznej spotykamy natomiast definicję mówiącą, iż subkultura to po prostu wyodrębniony wedle różnych kryteriów element systemu społecznego – niekoniecznie patologiczny[5]. K. Olechnicki oraz P. Załęcki dzielą subkultury na przestępcze; obejmujące zbiorowości i grupy społeczne nastawione na podejmowanie działań niezgodnych z obowiązującym prawem, a także subkultury wycofania się; powstają one w określonej zbiorowości, która rezygnuje z czynnego uczestnictwa w szerokim, społecznie zdefiniowanym i strukturalizowanym procesie osiągania celów kulturowych[6]. Przykładem tej pierwszej mogą być piłkarscy chuligani, natomiast drugiej – hipisi. 1.2 Cechy subkultur młodzieżowych W zależności od typu subkultury może być ona pokojowo (np. hipisi) bądź bojowo (np. rasistowscy skinheadzi) nastawiona do otoczenia. Różny może być też symbol kultu. Dla metalowców, depeszowców itp. będą to głównie zespoły muzyczne, a dla kibiców piłkarskich – ich ukochana drużyna. Każdą subkulturę charakteryzuje swoisty system wartości bądź założenia ideologiczne. Odróżnia ich także odmienny wygląd zewnętrzny. Członkowie subkultur nastawionych bojowo – z góry zakładają, że tzw. normalne społeczeństwo nie zaakceptuje ich stylu życia. Tyczy się to na przykład hooligans. Ci ludzie nawet nie starają się przekonać pozostałych, że to co robią ma być powszechnie akceptowane. Z kolei członkowie takich subkultur jak chociażby metalowcy – są powszechnie akceptowaną grupą społeczną, ponieważ z samej definicji nikomu nie szkodzą. Subkultury powiązane z polityką, światopoglądem – chcą natomiast „zmieniać świat” i wprowadzać swój, nowy porządek. Każdy typ subkultury ma specyficzny dla siebie typ działalności, pogląd na życie. Do tego dochodzi często specyficzny sposób przekazu informacji i komunikowania – również z elementami slangu bądź charakterystycznych pozdrowień. Fani kultury hip hop witają się często „elo” (słowo zastępcze dla „szacunek”, wprowadzone przez skład hh o nazwie Molesta), skini narodowcy witać się mogą „Czołem” bądź „Sława” itp. Zwykle uznaje się subkulturę za wstępną fazę procesu do powstania kontrkultury i później kultury alternatywnej[7]. O nich także warto wspomnieć. Nazw tych używają lewacy, nacjonaliści, a zatem definicje mogą pomóc w uporządkowaniu wiedzy. 1.3 Subkultury a kontrkultura, kultura alternatywna By opisać zjawisko zakwestionowania (kontestacji) zastanej kultury przez zbuntowaną młodzież zaczęto używać terminu kontrkultura. Owa kontrkultura to odrzucenie tego, co w zastanej kulturze jest dominujące i uznane przez odrzucających za niegodne kultywowania. Po zakwestionowaniu zastanej kultury przychodzi wreszcie pora na próby kreowania wzorców pozytywnych[8]. Tak powstaje kultura alternatywna, a więc istniejąca gdzieś na boku, na marginesie zastanej kultury. K. Olechnicki oraz P. Załęcki opisali (na podstawie T. Roszaka – autora terminu) kontrkulturę jako określenie spontanicznego ruchu kulturowego o niejednorodnej genezie, na który składają się nieformalne grupy rówieśnicze młodych ludzi, odrzucających wartości, normy i wzory zachowania powszechnie uznawane w dominującej kulturze Zachodu oraz wprowadzających na ich miejsce własne, opozycyjne w stosunku do oficjalnego porządku społecznego style życia, zasady, wartości i cele[9]. Tak powstaje kultura alternatywna, a więc m.in. niekonwencjonalna medycyna, nowa sztuka, odmienna dietetyka, poszukiwanie pozaracjonalnych źródeł poznania itp[10]. W obecnym świecie oprócz oficjalnej kultury istnieje także owa kultura alternatywa – często pozostając w tzw. podziemiu. Wywołuje ona również konflikty i kontrowersje, a za przykład można wziąć alternatywne pojęcie sztuki, które swą wulgarnością nie raz oburzało zwolenników sztuki tradycyjnej. Zwolennicy bronią się: chodzi o wolność od norm, o puszczenie jakichkolwiek hamulców. Pytaniem pozostaje czy można jednoznacznie uznać kulturę alternatywną za gorszą, szkodliwą? Przecież oznaczałoby to, że należy akceptować tą „jedyną słuszną”, zastaną, a taki stan niekoniecznie ma coś wspólnego z wolnością. Jest to jeden z konfliktów, którego rozwiązać się chyba nie da. Ł. [1] A. Chodubski, Wstęp do badań politologicznych, Wydawnictwo Uniwersytetu Gdańskiego, Gdańsk 2004. [2] R. Dyoniziak (red.), Młodzież epoki i przemian, Nasza Księgarnia, Warszawa 1972, s 34. [3] S. Kozak, Patologie wśród dzieci i młodzieży, Difin, Warszawa 2007, s 190. [4] M. Pęczak, Mały słownik subkultur młodzieżowych, Wydawnictwo Naukowe Semper, Warszawa 1992, s. 3. [5] Tamże, s 3. [6] K. Olechnicki, P. Załęcki, Słownik socjologiczny, Graffiti BC, Toruń 1997, s 208. [7] Zob.: literatura wskazana w bibliografii. [8] M. Pęczak, dz. cyt., s. 4. [9] K. Olechnicki, P. Załęcki, dz. cyt., s 100. [10] Tamże, s 106.

BIKINIARZE I GITOWCY Subkultury dotarły do Polski już kilkanaście lat po zakończeniu II wojny światowej. Po śmierci Stalina (1953) przypadł szczyt aktywności polskiej subkultury zwanej bikiniarze , której przedstawiciele chodzili po polskich ulicach do początku lat 60tych. Subkultura ta nie ma swojego dokładnego odpowiednika w innych krajach, jedynie pod względem ubioru oraz fascynacji Ameryką bikiniarze przypominali nieco brytyjskich teddy boys. Istnieją co najmniej dwie teorie dotyczące pochodzenia nazwy tej rodzimej subkultury. Bikini to atol w archipelagu Wysp Marshalla. W 1946 roku Stany Zjednoczone przeprowadziły tam próbne wybuchy bomb atomowych. Stąd potocznym określeniem skąpego stroju jest bikini, a prowokujący swym wyglądem zostali bikiniarzami. Chodzi o porównanie z „bombowym” wrażeniem jakie wywołuje niecodzienny, wyzywający strój noszony przez członków tej subkultury. Według Mariana Filipiaka – niektórzy uważają też, że nazwa bikiniarze pochodzi od kolorowych krawatów typu „bikini” noszonych przez utożsamianych z tym środowiskiem. A więc jak sama geneza nazwy wskazuje – bikiniarze chcieli za wszelką cenę wyglądać „bombowo”, czyli ekstrawagancko i wręcz przesadnie modnie. Na bazarach kupowali zachodnie ubrania, słuchali też zachodniej muzyki. Najlepiej by zarówno ubrania jak i muzyka były amerykańskie. Popularnością cieszył się jazz.

Strona

50

„DL” zine nr 2


KULTURA ULIC Podobnie jak brytyjscy teddy boys (o których będzie w dalszych częściach cyklu), bikiniarze nosili za duże marynarki, spodnie na kant – krótkie tak aby widać było skarpetki, buty na grubej podeszwie. Charakteryzowały ich zaczesane do tyłu włosy („plereza”) . Zresztą owe starannie wymodelowane fryzury (i przy okazji, krawaty) były chętnie obcinane bikiniarzom przez milicjantów i ochotnicze bojówki Związku Młodzieży Polskiej. Zachowanie ZMP było przez komunistyczną prasę pokazywane jako pozytywny wzorzec, a bikiniarze byli wyśmiewani, oczerniani i przedstawiani jako „społeczny margines pozostający pod wpływem zdegenerowanej kultury burżuazyjnej”. O to im jednak chodziło – swoim wyglądem oraz zachowaniem chcieli odciąć się od nudnej wizji społeczeństwa jaką proponowała Polska Rzeczpospolita Ludowa. Atrakcyjne było wszystko to co zachodnie, a co za tym idzie – zakazane i potępiane przez władze. A co do ZMP – jak widać „pożytecznych idiotów” nigdy nie brakowało… Amerykańskiej muzyki słuchano, nie do końca legalnie na prywatkach . Także tam rozwijano się w nowych zachodnich tańcach, których władza ludowa „nie przewidziała” na organizowanych przez siebie oficjalnych uroczystościach. W odróżnieniu od m.in. git-ludzi, bikiniarze traktowali kobiety na zasadzie bardziej partnerskiej , co także zapewniało im powodzenie u płci przeciwnej. Pozwalano sobie na swobodę, rozluźnienie obyczajów, co również stanowiło przeciwieństwo stalinowskiego komunizmu. Bikiniarze nie wywodzili się z jednej konkretnej warstwy społecznej bądź regionu, ale najwięcej z nich pochodziło z rodzin o wysokim statusie materialnym. Byli uważani głównie za przedstawicieli młodzieży inteligenckiej . Przedstawiciele tej subkultury zachowywali się na opak do lansowanego na siłę socjalistycznego wzorca. Próbowali naśmiewać się z wątpliwych osiągnięć tzw. przedstawicieli klasy robotniczej. Nie odpowiadali jednak przemocą na przemoc i pozostawali dla władzy głównie wrogiem światopoglądowym. Czas subkultur pełnych przemocy miał dopiero w Polsce nadejść. Młodzież nazwana bikiniarzami dążyła po prostu do wolności, chciała się bawić i wyglądać tak jak ich rówieśnicy z zachodu. Dlatego w czasie gdy nastąpiła odwilż po stalinowskim komunizmie i wcześniej „zakazane owoce” stawały się legalne – subkultura zaczęła wymierać śmiercią naturalną. Powszechna dostępność wcześniej nietolerowanych magnezów przyciągających młodzież i częściowe wchłonięcie ich przez kulturę oficjalną zakończyły trwający kilka lat czas bikiniarzy . W czasie kiedy bikiniarze w połowie lat 50-tych tańczyli na prywatkach zakazane tańce zachodnie – w zakładach karnych, wychowawczych oraz poprawczych kiełkowała subkultura zwana gitowcy, czyli ktoś bliższy nam kibolom. Takiej nazwy w stosunku do git- ludzi używa się jednak dopiero od początku lat 70tych . Gitowcy pojawili się głównie w dużych miastach, w środowiskach zwanych robotniczymi, najwięcej z nich było uczniami szkół zawodowych oraz przyzakładowych . Przenieśli oni część zachowań z zakładów zamkniętych na polskie dzielnice. Jak pisze Marek Jędrzejewski: „Git-człowiek był tworem tak zwanego drugiego życia, które istniało od dawna w zakładach karnych, poprawczych, schroniskach dla nieletnich, a także w ludowym wojsku pod nazwą fali”. Poza murami, niczym „grypsujący” w zamknięciu - również zaczęli dzielić społeczeństwo na „ludzi” i „frajerów”, „swoich” i „obcych” oraz używać grypsery – żargonu zrozumiałego tylko dla wtajemniczonych. Owy żargon ma swój początek już w 20leciu międzywojennym kiedy zaczął obowiązywać w złodziejskich środowiskach pewien rodzaj slangu. Wtedy to w Polsce rozwijała się subkultura grup jumaczy, które używały mowy zwanej kminą złodziejską. Nie znajduję niestety genezy nazwy „git”, ale najprawdopodobniej jest to po prostu grypsujący w gwarze więziennej. Według niezależnego wydawnictwa o nazwie Zin Zinów – wydanego przez kibica szukającego korzeni polskich szalikowców, w Warszawie lat 70tych jako gitowców i ich sympatyków określano około 40% uczniów zasadniczych szkół zawodowych i techników. Gitowcy gardzili hippisami, którzy (w przeciwieństwie do nich) w większości wywodzili się z liceów bądź byli studentami. Te subkultury stanowiły przeciwieństwo na każdej płaszczyźnie, no ale hipisami zajmiemy się kiedy indziej. Chcąc podkreślić swoją tożsamość – git-ludzie często ubierali się w charakterystyczny sposób. Nosili lekkie kurtki ortalionowe, których krój nazywa się popularnie „szwedki”. Spodnie zaprasowane na kant, wyprasowana koszulka. W przeciwieństwie do znienawidzonych hipisów nosili krótkie włosy bądź fryzury na tzw. „małpę” . Do charakterystyki wyglądu zewnętrznego należy dodać tatuaże. Jedną z głównych wizytówek gitowca była niebieska kropka wytatuowana przy lewym oku zwana „cyngwajem”. Na powiekach kropki zwane „śpioszkami”. Kropka między oczami oznaczała, że noszący taki tatuaż jest „świrem”, czyli człowiekiem zdolnym do wszystkiego. Do zadania każdej rany i poniesienia wszelkich konsekwencji. Gitowcy tatuowali się również na dłoniach by np. podkreślić swój związek ze środowiskiem złodziejskim. Git-ludzie tworzyli nieduże, zazwyczaj kilkunastoosobowe grupki związane ze swoim miejscem zamieszkania. To byli „swoi”. Reszta była obcymi. Dotyczyło to różnych środowisk: mieszkańców innych rejonów (dzielnic, miast), cudzoziemców, frajerów, którzy byli gnębieni przez gitowców z różnych powodów . Za frajerów uważało się osoby według gitowców zbytnio zniewieściałe (jak na przykład hipisi), byłych gitów, którzy dopuścili się zdrady ideałów bądź donoszących na milicję . Frajerami były też osoby wykorzystywane przez gitowców do różnych celów pod groźbą ciężkiego pobicia (do którego często dochodziło). Wśród członków tej subkultury panował kultu siły, a obcy i słabi mieli gitom być posłuszni. Gdy bikiniarzy łączyły z kobietami stosunki partnerskie – dla git- ludzi nie stanowiły one (poza matką) większej wartości. Najczęściej były traktowane jako obiekt zaspokojenia seksualnego. Za to według kodeksu honorowego – nie można było zaatakować osoby, która idzie z dziewczyną. Pozostało to do dzisiaj w kręgach hool’s – zresztą podobnie jak inne zasady. Gitowcy przestali być rozpoznawalni pod koniec lat 70tych. Wtedy to pojawiły się w Polsce nowe subkultury, które wchłonęły gitów. Były bardziej atrakcyjne i oferowały młodym ludziom nowy styl oraz bardziej rozbudowany kierunek walki. Byli to na przykład punki, szalikowcy czy też skini. W owych subkulturach pozostała część zasad i wartości wyznawanych przez git- ludzi. Dziś bardziej bezpośrednim odpowiednikiem gitowców mogą być tzw. dresiarze bądź tzw. blokersi, którzy nie mają jakichś większych ideałów prócz poczucia wspólnoty z grupą podwórkową czy osiedlową oraz gnębienia frajerów. Można więc postawić tezę, że polscy (szeroko pojęci) chuligani mają swój początek w gitowcach i wyznawanych przez nich zasadach postępowania oraz sposobie postrzegania otaczającej ich rzeczywistości. Chuligańska subkultura i jej zasady narodziły się w murach zakładów zamkniętych. Ł. PS: Wyżej ulotka przeciwników bikiniarzy z czasów PRLu. Źródła: M. Filipiak, Od subkultury do kultury alternatywnej. Wprowadzenie do subkultur młodzieżowych, Wydawnictwo Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej, Lublin 1999. M.Pęczak , Mały słownik subkultur młodzieżowych, Wydawnictwo naukowe Semper, Warszawa 1992. M. Jędrzejewski, Subkultury a przemoc w perspektywie psychoedukacji, socjalizacji i samorealizacji dzieci i młodzieży, Żak, Warszawa 2001. M. Jantych, Zin Zinów, Warszawa 2001. J. Pomorski, Na początku było git, „To My Kibice”, nr.1 (52).

Strona

51

„DL” zine nr 2


FOTOREPORTAŻ „DL”

MARSZ PAMIĘCI POWSTAŃCÓW WARSZAWSKICH (31.07.2011 – CHEŁMŻA)

Strona

52

„DL” zine nr 2


RELACJE

KORESPONDENCJA Z LONDYNU Zwykłym Londyńczykom ostatnio bardzo ciężko zasnąć... To z powodu wiskania jednego z kolorowych przez psy, podczas którego ostatecznie padły strzały, które okazały się celne na tyle, że były śmiertelne. Rozpoczęło to fale manifestacji, które przeistoczyły się w regularną walkę z mundurowymi. Nie oszczędzano samochodów (zwłaszcza tajniaków), witryn sklepowych, przystanków, śmietników, dosłownie wszystkiego, co stanęło bandzie na drodze. W „Drodze Legionisty” rzetelna relacja Polaka, który przebywa na miejscu i specjalnie dla Was opisał sytuację! Tego nie usłyszysz w TVN24… Ciekawe czy policjanci (wspierający multikulturowość) wezmą sobie do serca przerażone miny ich kolegów po fachu, którzy teraz muszą po dwóch obstawiać sklepy, bo na obstawienie wszystkich tak jak czują się pewnie – w uzbrojonej grupie, nie ma ludzi… Wtedy wychodzi bohater w mundurze. I mimo tego, że nie popieram multi kulti oraz tego, co robią w Europie imigranci – o zachowaniu policji też nie sposób nie wspomnieć. Ł. Drugiego dnia po protestach, siedząc w robocie, zagaił do mnie koleżka, który pracuje na kuchni słowami: - „Północ Londynu i południe Londynu płoną''… … szczególnie zainteresowała mnie druga część wypowiedzi gdyż od razu uznałem, że chodzi zapewne o „moją”' dzielnię, w której teraz mam wątpliwą przyjemność mieszkać. Żeby się nie rozwodzić ujmę to prostymi słowami - jest brudna, ci co powinni zrozumieją o co chodzi. Niewiele myśląc zacząłem drążyć temat, byłem ciekaw gdzie ''huczy''. Elephant and castle, Camberwell, Peckam, Lewisham... zaraz zaraz Lewisham przecież to ''moja'' dzielnia! Koleżka dodał jeszcze, że trwa tam regularna walka z psami i plądrowanie wszystkiego, co się da - w głównej mierze przez czarnuchów. Zacząłem się nakręcać, dosłownie już się nie mogłem doczekać aż skończymy i będę mógł jak najszybciej udać się w gorące rejony. Przerażenie w oczach ludzi i niepewność z jaką przyjmowali wiadomości o tym, że coraz to nowe dzielnice biją się z policją, jeszcze bardziej uskrzydlało, czułem, że dzieje się wielka rzecz… Jednak nie przypuszczałem, że aż tak ostro czarnuchy powariują. Dodam, że do starć dołączyli się hool’s ekip z Londynu, a jakie są tu ekipy każdy wie: Chelsea, West Ham, Milwall - chyba już więcej nie muszę wymieniać. Czekając na koniec zmiany, snułem plany wycieczki nocą po Londynie, gdy nagle okazało się, że wataha przesuwa się w centralny Londyn gdzie mamy restaurację i zarządzono alarm. W oka mgnieniu na każdym stoliku były już rachunki - w trybie alarmowym zamykaliśmy przybytek. Wszyscy zamarli, a ja kibol jakbym wypił przed chwilą trzy red bulle krzyczę do Wieszaka (mojego przyjaciela z czasów gdy szpąciliśmy jeszcze w Warszawie): - ''Mordo Wojna u ''mnie'' na dzielni WARSAW FANS HOOLIGANS!!!!’' :-). Zaczęliśmy razem wzajemnie się nakręcać, on również z entuzjazmem ogarniał wszystkie rzeczy aby jak najszybciej wyskoczyć z roboty i lecieć na ulice, które tego wieczora były bardzo gorące. Zamknęliśmy cały pierdolnik i po wynajęciu rowerów (godzina 23:00) pojechaliśmy do oddalonej o 5 minut drogi czarnej dzielnicy Elephant and Castle aby być w centrum wydarzeń, popatrzeć sobie po prostu. Policyjne suki pędzące w agonii w te i we wte, ambulansy i straż pożarna na sygnale, który rozrywał zatoki - tego dnia i tej nocy takie klimaty królowały na ulicach całego Londynu. Po dojeździe na High Street to, co ujrzeliśmy wyglądało jak krajobraz po wojnie. To, że nie pękła nam opona w rowerze to cud, bo ulica dosłownie była pokryta szkłem… Co drugi sklep otoczony brzydką policyjną taśmą, splądrowany, banki dosłownie rozniesione, salony gier wyglądały jakby przeszło tornado, automat na automacie oczywiście z pustymi szufladami. I policjanci... wydygani policjanci stojący pojedynczo lub po dwóch (było aż tyle zniszczonych witryn, że brakowało tych buraków do pilnowania) za tą taśmą, z tarczami i pałkami. Przerażenie w ich oczach - bezcenne. My tymczasem delektowaliśmy się jazdą po tej głównej ulicy przez około 20 minut gdyż niestety nie pozwalano się zatrzymywać, ale jak to wyglądało to pewnie widzieliście (w necie tego pełno). Ja niestety nie robiłem zdjęć, bo fotografem nie jestem, powiem tylko, że największa promocja w jakiej brałem udział to promil tego co tam się działo za rogiem. Już po chwili… oferowano nam RTV w baaaardzo atrakcyjnych cenach. Właśnie… ale główni bohaterowie - grupki czarnuchów odzianych w chusty i w raperskim jak to oni mają w zwyczaju stylu - cały czas buszowały po okolicy. Widok ludzi płaczących nad swoim dobytkiem, który spłonął zapewne od jakiegoś koktajlu Mołotowa też był delikatnie przejmujący, jeden wielki rozpierdol. Ludzie zapewne porobili zapasy naprawdę na kilka miesięcy, zginęło naprawdę wiele rzeczy - od biżuterii przez ciuchy znanych projektantów po jedzenie i alkohol. Normalnie czuli się jak w bananowej republice, wchodzili brali, co chcieli i wychodzili… Zatrzymaliśmy się po papierosy - gościu sprzedawał za pół ceny paczkę ;-). Nie pochwalam tego typu rozpierduchy, nie znam tak naprawdę całego przesłania tego zamieszania, ale po ulicach biegały nawet dzieciaki (10-14 lat), dzieciaki z kijami i prętami gotowi do rozpierdolenia wszystkiego co im stanie na drodze. Widziałem też busa z logiem West Ham, a w nim 7 byków, ale oni tylko z boku obserwowali co jest grane, raczej nie rajcowało ich podpalanie śmietników. Czekali pewnie na to gdy wpadną im w łapy jacyś wariaci z Milwall, lecz psy po tajniaku, helikoptery trochę pewnie komplikowały wspólną, chaotyczną zabawę... Po około półtorej godzinie pedałowania po ulicach, które żyły prawdziwym hardkorem, dojeżdżamy na Lewisham - tam cisza i spokój, całość opanowana przez policję. Ocenianie strat, dogaszanie pożarów, wszystkie zamieszki przeniosły się w centralny Londyn, u mnie spokój chociaż spokój to naprawdę niefortunne słowo w tym wypadku. Dzielnica zamknięta. Nie ma wjazdu ani wyjazdu. Mówię temu pajacowi w mundurze, że my tam mieszkamy, a on żebym mu udowodnił, ciekawe jak, gdy na moim dowodzie widnieje w miejscu zameldowania pewna piękna ulica Warszawskiego Bródna. Ostatecznie udało się jakoś przekonać innego -po objechaniu niezłego koła- aby nas przepuścił. Nie wiem jak wyglądał Stan Wojenny, bo urodziłem się w 1989, ale myślę, że widok mnóstwa dosłownie mnóstwa policji na ulicach ten Stan Wojenny przebija. Ci zesrani policjanci byli wszędzie, tam gdzie jeszcze zostało cokolwiek wartościowego (chodzi o sklepy typu electro world). Dodam, że zjechaliśmy do domu o 4:30 i czuliśmy się naprawdę świadkami historycznego wydarzenia. PS: Pozdrowienia dla wszystkich Przyjaciół z Warszawy. Szczególnie z Bródna, jak i do Sanatorium (Wracajcie Szybko!). Mateusz

Strona

53

„DL” zine nr 2


BIULETYN WOJENNY

WIEŚCI Z FRONTU Walka trwa, my punktujemy wroga, wróg nas punktuje. Nasze punktowanie polega na tym, że wypominamy mu grzechy, a polityczne towarzystwo należy do grzesznych bardzo… Ich punktowanie polega na tym, że kiedyś mówiło się do wroga „szacunek za to, że pierwsi wybiegliście”, a dziś szacunek należy się za każdą odpaloną racę. Jest różnica no nie? Taka cena inwigilacji, modernizmu stadionów, lecących po prostu lat… Lata 90te to chyba najbardziej wolne lata w historii polskiej ulicy. Kto był wtedy nastolatkiem – temu przyszłe pokolenia zazdroszczą. Pewnie oddaliby kilka lat swego średniej jakości żywota pod okiem kamer by pobiegać bezkarnie z deskami w łapach… Albo wjechać do wrogiej knajpy, a po zabawie policjant by grzecznie poprosił przez szczekaczkę by rozejść się już do domów, ewentualnie spałował po pleckach. Tak było… a hooligans podpisywali się wszyscy, nie tylko „trenujący”. I choć nie każdy był mega bohater to każdy miał coś tam za uszami :-). Eh… A teraz wyrywkowe informacje co tam słychać na froncie walki z „nowoczesnością”. 30.06.11 MANIFESTACJA „SOLIDARNOŚCI” W WARSZAWIE Ostatniego dnia czerwca do Sto(L)icy zjechało kilkadziesiąt tysięcy członków i sympatyków „Solidarności”, którzy protestowali przeciwko polityce rządu Donalda Tuska. Dołączyli się do protestu kibole, nie tylko Legii (z transparentami, pirotechniką), ale również gdańskiej Lechii (z flagą, transparentem). Związkowcy robili w Warszawie dużo hałasu, odbył się koncert Kukiza, machano flagami, prezentowano najrozmaitsze transparenty antyrządowe, odpalano pirotechnikę…a także spalono plastykowe krzesła symbolizujące ilość posłów. Przewodniczący Solidarności wręczył Tuskowi petycję z postulatami, które dotyczą m.in. obniżenia akcyzy na paliwo, podniesienia płacy minimalnej, powiększenie liczby osób mogących korzystać z pomocy społecznej oraz przekazania środków na Fundusz Pracy. Do tego prosta sprawa: jesteśmy jako naród biedni! Musi się to zmienić… W mediach mimo kilkudziesięciu tysięcy ludzi na ulicach królował jednak temat raportu o Smoleńsku wydanego przez Prawo i Sprawiedliwość. Kibice byli pokazywani marginalnie bądź nawet wcale w stacjach nadających na żywo… Częściej gadano nawet o Grecji gdzie fakt faktem walczono z psiarnią, ale jak można nie zrobić z kilkudziesięciotysięcznej manifestacji w Polsce wydarzenia na miarę np. relacji na żywo? Mało tego – podczas jednego z „newsów” w TVN 24 od razu po wspomnieniu o postulatach „Solidarności” i owej manifestacji – podano „newsa” o tym, że bezrobocie spada! Stacja Waltera nadal bezczelna… Mimo to: akcja jak najbardziej udana. Liczba Legionistów – trzycyfrowa (200?). „LOGIKA” Policja w lipcu mówi, że ograniczy konwoje kibiców po Polsce, bo kibol kasę podatnika (jak gdyby sam nim nie był…) niepotrzebnie naciąga… Doprawdy – wszyscy płaczemy :-). I to ma niby poprawić bezpieczeństwo… wraz z zamknięciem sektora gości jeśli cokolwiek wydarzy się na stadionie (cokolwiek = bluzg, raca?). Absurd goni absurd, debil przegania debila w wydawaniu oświadczeń. I dlatego wygramy, bo polska nieudolność różnych „szych” nadal ma miejsce. Bóg jest za ulicą, bo na ulicy jest prawda… „DO PIERWSZEJ ZADYMY” Informacją ostatniego okresu jest to, iż 26 lipca wyszła decyzja, że sektory gości w Ekstraklasie mają być jednak otwarte dla kiboli. Jak podawały media – „do pierwszej zadymy”, bo jak będzie zadyma to (jak powiedział Lato) zakaz dostaną od razu oba grające w meczu kluby. Brzmi to jak durny nakaz dla syna wydany przez ojca- debila / alkoholika. Taki kaprys, z zabarwieniem PRLowskim. Do tego policja będzie mogła wskazywać sobie niewygodne do zabezpieczenia mecze i zamknąć wybrany sektor gości, bo ma taki kaprys. Niby wiadomość u podstawy dobra, ale subiektywnie wkurwia mnie takie stawianie sprawy, a smycz to niech sobie zakładają, ale w domowych zaciszach gdy z żonami (?) bawią się w sado macho. ATAKOWANI KIBICE I NARODOWCY Pod koniec lipca oficjalne media znowu szalały. „Gazeta Wyborcza” atakuje rockową kapelę Irydion, „Gazeta Pomorska” zaś Marsz Pamięci Powstańców Warszawskich w Chełmży. Zarzuty pismaków to tradycyjnie slogany o faszyzmie, nazizmie itp. Stara śpiewka, którą być może łykną jakieś Henryki, ale na pewno nie ta myśląca część narodu. Kapelę Irydion zaatakowała 26 lipca płocka wybiórcza. Jak to mówi jeden z publicystów płockiej GW: „Jest przeciwny występowi Irydiona w SWOIM mieście” :-). Płock – miasto Rafała Kowalskiego z GW, dobrze wiedzieć szeryfie. Niestety dalej jest mniej zabawnie, bo przez konfidentów koncert odwołano! Kapela odcinała się od nazizmu publicznie i tyle, nie sądzę by jakimkolwiek pismakom i politykom należało się tłumaczyć. A zatem – skandal, kolejne władze ugięte pod naciskiem lewacko tęczowych działaczy. Zresztą… jakbyście nie znali gazetki i jej zwyczajów. 29 lipca z kolei zorganizowany przez kiboli Legii Chełmża Marsz Pamięci Powstańców Warszawskich zaatakowała m.in. „Gazeta Pomorska”. Zaatakowali za sam fakt, iż marsz zorganizowali kibice, a także, że poparła go Inicjatywa Narodowa, która to na swojej stronie ma symbolikę bez wątpliwości odcinającą ich od nazistowskiej III Rzeszy (skreślony Hitler, żołnierz atakujący swastykę…). Nie przeszkadza to nazywać IN14 „neonazistami” (14 słów mówi o zapewnieniu bytu swoich ludzi i przyszłości białym dzieciom, co tu złego?). Także nagonka trwa, jakiś dziwoląg w Norwegii zabił ludzi, co pozwoliło różnym gazetkom atakować nawet marsze mające na celu oddanie hołdu bohaterom (Marsz Pamięci odbył się zgodnie z planem!) czy też występ kapeli na ogródkach w Płocku. Wszystko czego nie lubią jest na celowniku: chrześcijaństwo, prawica, nacjonalizm, kibice…

Strona

54

„DL” zine nr 2


BIULETYN WOJENNY TRAGEDIA I „TRAGEDIA” Tragedia… zabójstwa w Norwegii, atak na żołnierzy NATO w Kosovie itd. No fakt, tragedia. Tylko niestety media zdominowane są przez politycznie poprawnych tchórzy, liberałów, lewaków oraz są pod wpływem tego typu partii i ugrupowań. Nie jest to wcale przesada, wystarczy spojrzeć na linię głównych mediów, a nawet takich lokalnych – artykuł (w „Gazecie Pomorskiej”) o „kibolach i nazistach”, którzy uczcili pamięć Powstańców Warszawskich w Chełmży (31.07.11) napisała feministka i aktywistka homoseksualna. Standard… Kazia Szczuka jako gość i prezenter TVP zapraszający na manifestację „antyfaszystowską” 11 listopada. Dlatego trudno się dziwić, że Norwegia wykorzystywana jest do ataków na przeciwników tych „jedynych słusznych”: prawicę, nacjonalizm, kibiców, a nawet chrześcijaństwo. Gdyby byli obiektywni – przyjrzeliby się wymienionym sprawom również z innego punktu widzenia. O czubku z Norwegii (prożydowskim czubku, dodajmy) nie ma w sumie co gadać (wariaci są wszędzie, jeden strzela do polityków PiS, drugi do polityków z Norwegii), ale czy do ataku na granicę w Serbii doszłoby gdyby bandyci w garniakach nie zabrali im Kosova? Dlaczego winni są tylko Ci łamiący bandyckie werdykty, a nie ci, którzy te werdykty wydają? My to znamy z czasów PRLu. Super władza i „element chuligański” rzucający kamieniami w ZOMO i podpalający budynki „niewinnych polityków”. Podobnie jest z Kosovem… To jest ich bunt, to jest ich miniatura ulicznej Solidarności – wersja Bałkany’2011. A wina rzadko leży po jednej stronie. WYBIÓRCZOŚĆ Znów kwestia tragedii z Norwegii. Czy kiedy wariat strzelał do polityka Prawa i Sprawiedliwości to w polskiej telewizji mówiono o tym, że szkodliwy jest cały liberalizm, lewactwo oraz ateizm i chorzy z nienawiści przeciwnicy konserwatyzmu? Pytanie z serii retorycznych. SYSTEM ZACISKA PĘTLE Ściągnięcie gniazdowego w Białymstoku, bo „chcieli go milicjanci wylegitymować za przeklinanie”, pobicie S. na komisariacie (oraz samo aresztowanie na 3 miesiące – akurat do czasu wyborów - niewygodnego człowieka), dopieprzanie się do skreślonego sierpa i młota w Płocku, ale i … oddanie Smoleńska Rosjanom, „samobójstwo” Leppera… Sami kręcą bat na swą dupę i to pierdolnie w końcu, tak jak pierdolnęło wszędzie gdzie władza przeginała pałę. Jednak pewne zachowania w naszych szeregach, w szeregach kibicowskiej społeczności również niepokoją, niestety… Jest to chyba wynik wymiany pokoleń, a także nowych czasów gdzie nawet niby-ulicznicy zastanawiają się czy „tak wypada” i pragną gonić „poprawny wizerunek”. Dobre chłopaki coraz rzadziej uczęszczają na mecze, z powodu zakazów, monitoringu, ale i…z lenistwa. A kto ma w takim razie dbać o renomę trybun skoro nie najsilniejsi? Wiem, że to kontrowersyjne i nikt nie lubi czytać, że jest lipa, ale często niestety (mówiąc w kontekście ogólnopolskim) do tej lipy, do tekstów „zobacz jakie pazie, co tu się porobiło” doprowadzamy my sami… Może czas spojrzeć w lustro i zastanowić się co jest tak naprawdę dla nas ważne? Czy jest to PR czy może duch ultra… Obyśmy po Euro 2012 ponownie odżyli. Bo niby żyjemy, ale czegoś brakuje. Może kiedyś, jak minie nagonka – napiszę Wam czego… SKAZANI PO „LIŚCIE MARTY” Śląsk Wrocław nie będzie mógł uczestniczyć w meczach wyjazdowych aż do końca rundy jesiennej! To efekt „incydentów” z udziałem kibiców tego klubu w drodze powrotnej z meczu na Legii Warszawa. W sprawie nie ma jakichś ewidentnych dowodów, prócz „listu Marty” z GW… Kumacie…? Terror trwa, nadzieja w tym, że Euro niedługo i po nim powinno być lepiej… Trwajmy przy swoim, wszak raz na wozie – raz pod wozem. Nasz honor to wierność, a ich Bogiem są pieniądze – dlatego na 100% za kilka lat będziemy to wspominać ze śmiechem. Wiem co mówię, ITI gnębiło kibiców mojego klubu lata… Piłka nożna dla kibiców. MINIMUM DO 31 PAŹDZIERNIKA… … posiedzi w areszcie Staruch. Najgłośniejszy więzień polityczny reżimu III RP, tak to trzeba nazywać. Przypominam też, że kiedy kilka lat temu my nacjonaliści mówiliśmy o „totalitarnej demokracji” – pukano się w czoło… No to macie. Czysty reżim, tyle, że w innej postaci niż przed 1989, bo i czas leci, a metody się zmieniają. Przykładów mamy aż nadto więc nie lękajmy się nazywać rzeczy po imieniu… O sprawie Starucha pisze nie tylko debiutujący 9tego września dziennik „Gazeta Polska Codziennie”, ale i m.in. „Życie Warszawy”: http://www.zyciewarszawy.pl/artykul/2,629154_Sledztwo-w-sprawie-pobicia--Starucha-.html . 22.09.11 HIPOKRYCI Już niedługo na meczach piłkarskich w Polsce będzie można sprzedawać i pić piwa zawierające do 3,5 % alkoholu. Decyzję taką podjął Bronisław Komorowski, który podpisał nowelę ustawy o bezpieczeństwie imprez masowych. Czyli walczyć z chuligaństwem chcą poprzez pomoc w upiciu się… Co z tego, że tylko 3,5%, jakiś 18sto latek wypije cztery, ma słaby łeb i będzie się chwiał. A przez lata cofali spod bramek pijanych… Czego się jednak nie robi dla interesów, no nie? Równocześnie będą karać m.in. za zakrycie twarzy (już teraz polecam masowe zakrycia, jak np. chusty z PSV – to dobry sposób). Wśród zapisów nowelizacji jest też wprowadzenie kar: aresztu, ograniczenia wolności albo 3 tys. zł grzywny za posiadanie niebezpiecznych narzędzi, m.in. noży i maczet - w miejscu publicznym, np. w drodze na mecz, gdy ZACHODZI PODEJRZENIE, że mogą być wykorzystane przeciw zdrowiu i życiu innych osób. Nie trudno się domyślić, że nadinterpretacji będzie mnóstwo. zebrał i opracował: Ł.

Strona

55

„DL” zine nr 2


KRÓTKIE NOTKI

O WSZYSTKIM I O NICZYM Chwalącym się pobytem na „imprezie z radiem” dziwkom dzwoni telefon, dzwonek „lalla wierność jest nudna la la la”…, anorektyczna ręka odbiera i gada bzdety - tak, to na jakiś czas ostatki przebywania wśród zombiaków ze studiów. Redakcja „DL” obroniona :-). Uczciłem to płatkami z mlekiem oraz zieloną herbatą, „nie dzięki” – nie chce mi się iść na imprezę słuchać Lady Gaga i udawać, że odpowiada mi towarzystwo. Komisja – zgodnie z duchem czasu – zamiast powiedzieć, że mają nadzieję, iż nasza wiedza da coś Polsce, przemówiła by się nie najebać za bardzo i wszyscy uchachani udali się w swoje strony. Część chlać, a margines pisać notki na stronę :-). WIELKA LEGIA NA ZAWSZE „Sława piłkarzy wstydem naszej pięknej gry” – głosi hasło jednej z casualowych firm. Fajne to hasło… Sława poszczególnych piłkarzy Legii także jest wstydem dla marki o nazwie Centralny Wojskowy Klub Sportowy. Wraz z ITI doprowadzili oni do tego, że dobrzy gracze nie zabijają się już o to by grać przy Łazienkowskiej. Minimalizm obecnych pracowników Wojskowego klubu do tego doprowadził. Pamiętaj dzieciaku – 3 miejsce nie jest dla Legiuni żadnym (!) sukcesem. A ostatni sezon mimo dobrej końcówki jest hańbą. Nie obniżajmy poprzeczki. SUPERPUCHAR ZAGRAMY… W LUTYM Ekstraklasa SA podjęła decyzję, że mecz o Superpuchar pomiędzy Wisłą Kraków a Legią Warszawa odbędzie się w lutym 2012 roku. Chaos organizacyjny spowodowany jest brakiem stadionu… Niby pod uwagę jest brany narodowy w Warszawie… Żal komentować. Wina kibola? JAN TOMASZEWSKI… …zadebiutował 29 czerwca jako publicysta „Gazety Polskiej”… Panowie – bądźmy poważni. Jak można traktować serio kolesia, który powiedział u Lisa, że „Staruch to terrorysta, który nie powinien istnieć”? Tym bardziej jak w innym tekście numeru zarzuca się innym z branży mówienie tego samego. Tomaszewskiego u Lisa wyśmiewał i poprawiał Stec. Rozumiecie to? Być dziennikarzem poprawianym przez Steca, który lata temu sam zaplątał się w swojej nagonce na kiboli to wstyd dużego kalibru. DOPIERO… …ostatnio obejrzałem film „10.04.10” i muszę przyznać, że jest faktycznie ciekawy. Oglądany już w milionach… ale w drugim obiegu. Na TVP ten film jest „za słaby” (czytaj: za prawdziwy). PO WYDANIU O „KIBOLACH”… …kupiłem kolejny numer „Nowego Państwa”. Pomijając fakt, iż znajduje się tam ciekawy artykuł…Starucha – wydanie pełne jest też innej naprawdę dobrej publicystyki antyrządowej! Polecam, warto wydać te 12 zł. Ten miesięcznik znowu zaczyna rozwijać… Jest ostatnio co czytać na prawicy. Tylko szkoda, że w nacjonalistycznej prasie marazm… Wyjdzie kiedyś „Szczerbiec”? Mało tego – „Szczerbiec” z aktualnościami politycznymi? Marzę od lat… WŁODAR KING Telefon, uuuu – Wyspy Brytyjskie. Kto dzwoni? Goły – dawny felietonista „DL”, który dziś ma swoją stronę. Poinformował mnie, że do Bałtyku Gdynia przeszedł… Piotrek Włodarczyk :-). „Nędza” nie kończy zadziwiać… 23.07.11 DOPÓKI… … przy Łazienkowskiej będzie obecny osobnik o nazwisku Ohayon, będę starał się poświecać mu odpowiednio dużo uwagi. Oczywiście nie żebym był uprzedzony w związku z pochodzeniem piłkarza :-). Ale tak przyglądając się jego umiejętnościom to uważam, że podobnie jak Choto i Manu nie pasuje do obecnej drużyny. CIEKAWE… … co powiedzą na brak napletka testowanego Ohayona inni piłkarze, bo z tego co się domyślam prysznice w szatniach zawodników są wspólne? Uważać musi też nasza grupa ultras, bo teraz oprawa „Boże chroń fanatyków” z Jezusem byłaby uznana za atak na testowanego wyznawcę Rabina. Nie mówiąc o naszym haśle „Dżihad”. ? Ohayon jest kolejnym obywatelem Izraela, którego sprawdza Legia. Bo w Wiśle jeden pejs wypalił to być może jego rodak (?) pan W. z ITI powiedział do Jóżwiaka „Marek, mi też sprowadź żydka”. Leszek M. jak zwykle gdy kazał coś papa, rzeknie: „to nasz wielki sukces, on będzie gwiazdą”. PODOBNO… … testowany przy Łazienkowskiej zawodnik na O. miał tu trafić tylko dlatego by w razie awarii kołowrotków przy loży VIP – zastąpić je swoim własnym (typowym dla tej nacji) dużym nosem. Miało być ekskluzywnie. ITI obrało zatem wariant chiński gdzie do różnego typu czynności wykorzystuje się ludzi. Ponoć podpowiedział to Leszkowi sam Dong z Manchesteru. Dlatego też O. nie grał zbyt wiele. Miał być do innych celów (także do tego by dogonić wymarzoną drużynę Kazi Sz. – jak go działacze zatrudnią, brakuje już tylko pedała). ALE… 25tego lipca „Przegląd Sportowy” informuje o zainteresowaniu Ohayonem ze strony Dynama Kijów. Podobno przed Euro 2012 Ukraińcy chcą być bardziej tolerancyjni od Polaków i testować u siebie jeszcze więcej żydów niż Legia. By przypodobać się FIFIE, która od lat uprawia (poprawną) politykę i biznes zamiast zająć się piłką nożną. „Droga Legionisty” jest przeciwko FIFA (i testowaniu co niektórych) z zasady i żadna tzw. „racjonalność” nas nie interesuje. Wyznacznikiem są wolne, niepoprawne politycznie zasady polskiego ruchu ultras (przy czym ultras w rozumieniu cały młyn). Tak ku przypomnieniu, na marginesie. „OSTATECZNIE” JEDNAK… …Legia niby zrezygnowała z żyda. Jak stwierdził Marek J. – pejs miał zbyt duże zaległości treningowe. Czy nie wiedzieli o tym zanim zaprosili go na testy? Szalom. AA JEDNAK… Cyrk związany z żydem trwał i trwał. Ohayon ostatecznie związał się z Legią rocznym kontraktem z możliwością przedłużenia o 2 lata. Wbrew temu co kilka dni wstecz mówił Jóźwiak… Nadążacie za newsami z tego klubu? Dodam, że Izraelczyk nie jest zgłoszony do Ligi Europejskiej, bo nie starczyło czasu.

Strona

56

„DL” zine nr 2


KRÓTKIE NOTKI KARTY KIBICA W SZCZECINIE W kontekście przyjaciół Legii zaglądać będziemy w relacjach do I ligi gdzie gra Pogoń i Olimpia, a także do B klasy gdzie wystartuje zespół Sosnowca złożony z kibiców. Zagłębie bojkotuje zespół z II ligi, a więc w ogóle nie będę o nim pisał. Udanie rozpoczęła sezon Pogoń, pewnie ogrywając spadkowicza z Bytomia. Młyn Portowców 500 z fajną oprawą, gości 211 w tym 35 Odra. Ze względu na wprowadzenie jebanych kart kibica, nie zabrakło problemów z wstępem na stadion, a część osób rozwiązała go wejściem z bramą. 25.07.11 SOLIDARNI Z WĘGIERSKIM NACJONALISTĄ Polityka. W poniedziałek 25 lipca w Warszawie (pod ambasadą Węgier) odbyła się pikieta zorganizowana przez nacjonalistów. Chodziło o proces toczący się przeciwko przebywającemu od 2009 roku w areszcie György Budaházy-emu, osadzonemu na podstawie niepopartych żadnymi dowodami oskarżeń. W pikiecie wzięło udział ponad 30 osób (m.in. autonomiczni nacjonaliści, MW…), które trzymały banery i transparenty. Więcej informacji i zdjęcia na autonom.pl. OBÓZ JEST BE ONR zorganizował obóz MMA z fińskim zawodnikiem – znanym z KSW Niko Puhakką. Od jakiegoś czasu inicjatywa jest atakowana przez wybiórczą, Nigdy Więcej i oczywiście ANTI „oni tam pobiegli, zróbcie coś” FĘ. Żal im dupę ściska jak to się mówi :-). Obóz atakuje też sam Rapacki, bo w Norwegii jakiś zjeb podłożył bomby to teraz wszystkich nas pod niego podciagną. Eh, jakie to demokratyczne. Ogólnie jak podaje m.in. portal narodowcy.net – SLD wykorzystuje tragedię w Norwegii i stara się nakręcić nagonkę na „środowiska ekstermistyczne” – oczywiście te z prawej strony. Bo w (miarę współczesnej) historii Europy to prawica demolowała miasta i zakładała ugrupowania terrorystyczne :-). Ehh… LEGIA, A TV Pod koniec lipca dużo zamieszania jeśli chodzi o Legię w TV. Najpierw brak relacji z Turcji, potem zadyma Waltera z Ekstraklasą S.A. i jakimiś tam prawami (ostatecznie mecze ligowe Legii będzie można zobaczyć)… Jest na to zawsze jedna rada – kto jeździ, ten się nie martwi :-). POLACY W GRUPIE Z ANGLIKAMI! Po Euro 2012 odbędą się eliminacje do Mistrzostw Świata, w których mam nadzieję zagramy bez karierowiczów typu Polanski i innych co sprzedali honor za Euro… W grupie H zmierzymy się z San Marino, Mołdawią, Ukrainą, Czarnogórą i Anglią. Szczególnie ten ostatni rywal budzi emocje, także piłkarskie. Tylko (oby) bez żadnych naturalizowanych wynalazków… oddajcie nam kadrę! WMAWIANIE, ŻE BIAŁE JEST CZARNE „Koncern PepsiCo bardzo szanuje tradycję i historię. Wiemy jak ważne są one i bliskie kibicom. Bardzo zależy nam na dobrej współpracy z kibicami. Wiemy jak ważne i kluczowe jest dla nich, by to co wiąże się z tradycją i historią pozostało nieruszone. Szanujemy to" - mówiła przedstawicielka nowego sponsora. I pewnie dlatego, że szanujecie to olewacie to, iż nie chcemy tu żadnej „Pepsi Areny”? DIALOG… … pies do kibica na obchodach (Powstania…): - Masz jakiś problem? Kibic: - Chyba ty masz problem skoro w takiej chujowej firmie pracujesz. CO U NASZYCH „PARTNERÓW OD EURO”? W 60’ minucie meczu Dinamo - Karpaty, który odbył się 7 sierpnia w Kijowie, miał miejsce incydent, którego powodem była wywieszona na sektorze fanów z Lwowa flaga z podobizną Stepana Bandery. Fani obu drużyn wspólnie pobili osobnika, który domagał się zdjęcia flagi. Jak wyjawił prasie przedstawiciel fanów z Kijowa, była to planowana prowokacja wymierzona w ruch kibicowski na Ukrainie. Prowokator opuścił stadion w karetce, pośród okrzyków wznoszonych przez kibiców obu drużyn: "Sława Ukrainie", "Sława bohaterom", "Szuchewycz i Bandera - bohaterowie Ukrainy”. Lwów i Kijów mają sztamę. 7.08.11 „ANGIELSKI” BUNT? W Tottenham zamieszki, ludzie palą dzielnicę oraz policyjne samochody. O co chodzi? Psy zastrzeliły jakiegoś 29cio letniego chłopaka. W TVN24 (przynajmniej pierwszego dnia, o innych nie wiem) nie mówili o tym jakiego koloru skóry byli Ci, którzy manifestowali oraz sam zabity. Wspomnieli natomiast (poważnie!), że tego dnia odbywał się mecz i być może ma to związek z walkami, bo ludzie wcześniej spokojnie protestowali… Tymczasem zastrzelony to jakiś murzyński mieszaniec pozujący do fotki jak typowy „gangsta”, pierścienie, bransoletki … joooł. Ani słowa o tym kim był i, że tą dzielnicę zamieszkują imigranci! Gdyby zamieszki były w obronie jakiegoś białego prawicowca – dowiedzielibyście się o tym od razu… Ale na TVNie w sprawie niektórych (!) grup społecznych „podsycać do nienawiści” (a więc mówić prawdy) nie można… AFERA O „SZCZERBCA” To się obudzili – po miesiącach kiedy „Szczerbca” nabyli już zapewne wszyscy zainteresowani, główne media postanowiły zrobić mu reklamę i wypomnieć filmik, który (o zgrozo!) nagrał… Jak NOP śmiał wychylić się w demokracji? Wszak jest ona zarezerwowana dla liberałów i lewicy. W każdym razie blondi z wiadomości TVP jest spokojna, iż partii nie ma w sejmie, a wiedzę swą opiera na ciągłej paplaninie w wykonaniu Pankowskiego. Ciekawe czy reklama się przyda i liczba nabywców nacjonalistycznego magazynu wzrośnie? Jeśli nie - to może chociaż wydadzą chłopaki i dziewczyny w końcu kolejny numer :-). Czekam niecierpliwie…

Strona

57

„DL” zine nr 2


KRÓTKIE NOTKI 9.08.11 LEGIA WARSZAWA 5-0 PILICA BIAŁOBRZEGI (SPARING) We wtorek na bocznym boisku Legii rozegrano sparing z Pilicą Białobrzegi. Celem było danie pograć tym, którzy nie mieszczą się do składu Wojskowych. Grał m.in. nowy bramkarz oraz Kuba Kosecki. Nic ciekawego. 10.08.11 „POLSKA” 1–0 GRUZJA (LUBIN)… Relacji z tego czegoś nie będzie, ale zamiast składów (z Niemcami po polskiej stronie) wrzucam fotkę transparentu skierowanego do Polanskiego. A tutaj tekst weszlo.com: http://www.weszlo.com/news/7521-Mecz_Polska__Gruzja_relacja_z_trybun_targowisko_ignorancji__ . Jakiś czas ich nie wrzucałem, bo wkurwiali wypowiadaniem się o rzeczach, o których nie mają pojęcia, ale tu – dla wspólnej sprawy (antyPolanski – oddajcie nam kadrę!), będę robił wyjątki. FRAGMENTY WYWIADU Z ELDO… …przeprowadzonego przez narodowców. Sprawdźcie sami: http://narodowcy.net/wywiad-z-eldo/2011/08/11/ . No proszę, a jeszcze nie tak dawno lewacy w klipie i teksty „nigdy więcej” śpiewane jakby w zgodności z linią stowarzyszenia o takiej samej nazwie… No, ale uważam, że poglądy każdego mogą ewoluować, zmienić się wraz ze wzrostem wiedzy i ściągnięciem klapków z oczu… Także wywody rapera przyjmuje z entuzjazmem i cieszy mnie, że koleś gada w taki sposób. I od razu lepiej mi się słucha części jego tekstów, których jestem fanem… Tego typu przemiany w ludziach wiążę z budzeniem się całego społeczeństwa i zwrotu ulicy w prawą stronę. Tak jak kiedyś tego typu poglądy zaprowadziły Polaków do niepodległości, tak samo prowadzą nas teraz… A lewacy siedzą i się wkurwiają, bo ich kłamstwa obracają się przeciwko nim, a ulica widzi. Bo polska ulica nie jest tęczowa… KORZYŚCI Na głowie przeprowadzka, całkowita zmiana gruntu, masa spraw… Wszyscy dookoła spięci, zadowolony tylko kibic... Bo udało się zaklepać jedną z ostatnich wejściówek na Spartak. Kto pomógł przy owej zmianie żywota? Znajomy – kibic. Kto proponuje swoją pomoc w razie czego? Kumpel – kibic. Nie zginiemy – solidarność zawsze była i będzie naszą bronią… Tak samo jak pasja będąca punktem wyjścia. Każdego dnia dziękuję Bogu, że jestem Legionistą… ZA SZYBKO JECHAŁ… Jak wiadomo, jadący na Legię fani KSG pomagali w akcji ratowniczej. Do wypadku doszło w piątek ok. godz. 16:15. Wykoleił się pociąg pasażerski TLK relacji Warszawa Wschodnia - Katowice o numerze 14101. Jechało nim ok. 280 pasażerów. Wykoleiła się lokomotywa i cztery wagony. Ostatni bilans katastrofy to jedna ofiara śmiertelna - mężczyzna - i 84 osoby poszkodowane, które trafiły do szpitali. Jak podaje niezalezna.pl – prawdopodobnie pociąg po prostu za szybko jechał. Pewnie gonił spóźnienie, które powstało w wyniku jakiejś patologii związanej z ogólnym działaniem PKP… Ogólnie tą instytucję, podobnie jak inne - należy uznać w naszym kraju za katastroficzną. Spóźnienia, gonienia, ścisk, specjal z Sosnowca do Bytomia, który na pół godzinnej trasie się rozleciał itp. PKS wcale nie lepszy… A kibol (Górnika) pomagał w akcji ratowniczej. Trzeba przyznać, że w paru mediach o tym wspomnieli. KARTY OD NOWA? Karty kibica mogą być uznane za nielegalne i być może najdzie potrzeba wyrabiać je od nowa. Jak wieść medialna niesie – nielegalne jest wykorzystywanie naszych danych do celów marketingowych. JAKI JEST SENS?... …nazywania siebie ultras skoro kiedy powijają kumpla za racę - owi „ultras” jakby nigdy nic dopingują swój zespół? Rozumiem, że nie zawsze można, przy dzisiejszych zabezpieczeniach skutecznie pomóc, ale kiedy ochrona weszła na sektor oni dalej klaskali i bawili się. Jest to kolejny dowód na to, że gdy grupa mocnych wrażeń całkowicie olewa sytuację ze stadionu – robi się degeneracja pojęć. Tak jak takie coś jak „ultras Spartak”, a więc brak zasad ubrany w ultrasowskie symbole. Wymarzona publika Leszka M. „DZWOŃ DO FIRMY” Kolejny dowód na minusy całkowitego podziału. Chadzają łepki, a na wiadome pytania wyrzekają się miejsca zamieszkania, mimo koszulki „Ja Ruski” mówią, iż są…z Ukrainy… Kiedy posiadają barwy i padają propozycje, mimo młodego wieku „oni zadzwonią po firmę”. No spoko, tylko po chuj nosić barwy skoro potem mówi się „my ultrasi”? To już mogli chociaż ubrać się incognito i zgolić te śmieszne Ruskie fryzurki by ich ludziska nie poznali…Lub pozostać w hotelach. Bywało też, że Ruskie wzywali inne „firmy”: stołecznych taksówkarzy bądź firmę w niebieskich mundurach… JEST RADOŚĆ! Po meczu ze Spartakiem rozmawiam przez telefon z ojcem… rzadko z nim rozmawiam… Ale to, że Legia grała niesamowicie, a „w porównaniu do Wisły wręcz fantastycznie” – musiał mi tata-piknikowiec przekazać pilnie :-). Telefony (nawet zza granicy), smsy – tata, kumple, wszyscy, brakowało tylko babci… - Legia w fazie grupowej Ligi Europejskiej! Jest radość… Tak sobie analizowałem jeszcze grupy LM i awansowało do nich Dinamo Zagrzeb i teoretycznie jeszcze słabsi… W końcu musi przyjść czas na polski zespół. Już wiemy, że na szczęście nie będzie to grająca słaby futbol Wisła :-). Faza grupowa Ligi Europejskiej jest dla nas, kiboliakurat na przeczekanie. Tutaj, w Polsce Donek szaleje, garniturki obsrane tym całym Euro…wyjazdy ligowe są często niemożliwe. No to będą europejskie (chociaż Izrael jest tu potrzebny jak przysłowiowej, heh, świni - siodło)… Euro minie, uspokoi się i wiele wróci do normy :-). No proszę jaki optymizm. Czy po dwumeczu ze Spartakiem może być inaczej? KIBICOM SPARTAKA… …pozostały na pamiatkę tylko ich słynne szaliczki antylegijne, którymi mogą owinąć szyje podczas zimnej rosyjskiej zimy (nigdzie poza kraj już wszak nie pojadą :-). Bo wspomnienia w postaci siniaków ich kibiców po meczu w Warszawie, a także wpierdolu na boisku od naszych piłkarzy z pewnością nie będą należały do najmilszych. A więc miłego siedzenia w ciepłych „anty” szaliczkach (wszak te inne –bo „anty” nie było- w kilku przypadkach zostały stracone w Stolicy), Legia Warszawa – uczestnik fazy grupowej Ligi Europejskiej - Polska :-). Czekamy na kolejnych rywali… LOSOWANIE FAZY GRUPOWEJ A w piątek 26tego sierpnia o 13:00 losowano fazę grupową Ligi Europejskiej. I tak – trafiliśmy holenderskie PSV (wyjazd 15stego września, u siebie 30stego listopada), Hapoel Tel Aviv (pierwszy mecz u siebie 29tego września, wyjazd 15stego grudnia), a także Rapid Bukareszt (wyjazd 20tego października, u siebie 3ciego listopada). Tylko na cholerę ten Izrael (kasa…)…

Strona

58

„DL” zine nr 2


KRÓTKIE NOTKI JAKO, ŻE… …gramy wyjazd w Izraelu, może jednak zawodnik o nazwisku Ohayon nie wsiadałby do samolotu powrotnego? JANUSZ GOL Ciekawą notkę o Januszu Golu zamieściła… Fronda. Wprawdzie chłopak ma średnią wyobraźnię, bo po wymienieniu się koszulkami z Ruskimi po meczu na Ł3 ubrał ją na siebie, ale cóż… Jak przeczytacie – jest to zwykły, prosty chłopak: http://www.fronda.pl/news/czytaj/tytul/ten,_ktory_dobil_moskali_-edit_15078 . I cieszy, że zapewniają nam zwycięstwa Polacy bądź sympatyczni przecież Serbowie… Tak trzymać panowie. Teraz wychodzimy z grupy… jak wyjdziecie to niech Maciek Rybus nawet cały dzień i noc siedzi w wilanowskim burdelu :-). Zawsze to jakiś krok do przodu w porównaniu z „fociami” na „naszej klasie”… PO AWANSIE – DYMANKO… Chociaż burdelowa wizyta narobiła tyle szumu, że klub chce Kucharczyka, Rybusa, Borysiuka i Jędrzejczyka ukarać, a na wspomnianej Frondzie po piłkarzach jedzie Terlikowski. Moja opinia? Zacznijmy od tego, że z pewnością gdyby nie było dziwek wzrosłaby ilość gwałtów, a więc do czasu kiedy dziwki same chcą się ruchać za hajs (a wiadomo, że takich „sportówek” nie brakuje…) – to chyba jednak niech sobie będą te burdele… JESZCZE WIĘCEJ DLA POLICJI Z inicjatywy rządu, przy poparciu opozycji w Sejmie trwają prace nad przyznaniem policji oraz pozostałym służbom nowych, większych uprawnień związanych z inwigilacją. Jakby tych uprawnień ciągle mieli mało… Niedługo będą nas faktycznie zamykać, zabijać za koszulki... Nowe przepisy są próbą „dostosowania do prawa unijnego”. A i tak chuj im z tej inwigilacji w Unii… Będą ścigać nas, niepoprawnych politycznie publicystów, a na ulicach i tak szaleją im oraz kradną telewizory kolorowi… Pożyteczni, liberalno lewicowi idioci. „DEBATA” Na polityczne szambo tradycyjnie chce się rzygać… Jak słyszę o debacie… koalicjantów, a więc Tuska i Pawlaka to znów jestem od oficjalnej polityki oraz mediów coraz dalej… I znów ubolewam nad marnym stanem polityki typowo nacjonalistycznej. Taka prawda, że potrzebujemy… więcej Bosaków i niech sobie nawet tańczy w każdej edycji jebanego „Tańca z gwiazdami”. Potrzebujemy garniturków, którzy ochronią Polskę przed Unią Europejską i terrorem politycznej poprawności. Inaczej będzie coraz bliżej „Zachodu”… Z drugiej strony, jeśli chodzi o pewne kwestie – coraz bliżej nam do Wschodu. Taki „miks” nie może wyjść na dobre, bo obsrani przed Rosją politycy robiący tutaj za pomocą mediów kraj „swobodny obyczajowo” to opcja średniawa... „GAZETA POLSKA CODZIENNIE” No, ale są też w Polsce pozytywy. Od 9tego września zapowiedziano dziennik „Gazeta Polska Codziennie”. Felietony zza krat ma pisać Staruch. Przyznacie, że brzmi ciekawie. Zresztą ciekawym jest też zjawiskiem pisanie per Pan do Starucha przez europosła Ryszarda Czarneckiego. Dzieje się… Wszystko spoko, ale mnie naprawdę zastanawia jak by wyglądały sprawy gdyby do władzy doszedł PiS… Mam nadzieję, że przekonamy się już w październiku, bo gorzej chyba być nie może… Ale dziennik GP to pozytyw, bo jeśli nawet środowisko GP to nie w pełni my, to przynajmniej walczą o jak najbardziej pożyteczną równowagę. Jak rymował Włodi: „trochę głupoty (GW itp.) tyle samo rozwagi (np. GP)” i może być lepiej… ZRESZTĄ… …po Moskwie chwali Legiunię naprawdę wielu publicystów z różnych mediów. Po latach pisania o brzydkiej grze naszego CWKS – zbieramy zasłużone pochwały. Piłkarze muszą wiedzieć, że to nie ma być wyskok jednorazowy, a standard. SPOSÓB NA KORKI Z innej beczki. Jak co rano, przebijam się przez zakorkowaną Warszawę w drodze do pracy… Korki, korki, korki – powód do narzekania oraz częsty „argument” ludzi z zewnątrz przeciwko Stolicy. A przecież wystarczy zorganizować sobie czas… Ja np. dużo czytam więc sprawa jest prosta – godzina czytania przed robotą w tramwaju, godzina podczas powrotu z tyry i gra gitara. Co to za różnica czy czytasz w komunikacji miejskiej czy w domu? Dużo osób powiela ten schemat myślowy i takim sposobem obserwujemy w warszawskich autobusach „festiwal słowa pisanego” na dużą skalę… Część wybiera książki, część gazety… Najpopularniejsze oczywiście darmowe „Metro”, jeśli siedzi ktoś w barwach Legii to najprawdopodobniej ma „Gazetę Polską” bądź „Uważam Rze”. Branie lektury w trasę to bardzo pożyteczna rzecz, wszak szkoda czasu na sapanie pod nosem (na korki, psujący się tramwaj…) skoro można chłonąć wieści ze świata… NIE DLA PSA KIEŁBASA 3-4 września 2011 miał się odbyć m.in. hip hopowy koncert zorganizowany przez lewaków. Zaprosili znane kapele m.in. Pewną Pozycję i Napalm. Potem antifa zrobiła sobie plakaty tej imprezy z logiem "good night white pride" i rozwiesiła na mieście. Rozdzwoniły się telefony, bo ludzie byli zaskoczeni, że takie składy chcą grać pod lewackim logo. Jak się szybko okazało, lewacy zrobili logo i zaznaczyli kontekst koncertu bez wiedzy artystów. Kiedy Ci się dowiedzieli co jest pięć odwołali występy. Także po raz kolejny, po Moleście (11.11) warszawscy raperzy połapali się w porę i uniknęli rozkręcenia propagandy przez antifę. Bo oczywiście gdyby koncert się udał to by puścili masowo w Polskę, że cały rap jest "antyfaszystowski" i razem z nimi będzie 11 listopada rzucał kamieniami w patriotów... 1.09.11 KAZIMIERZ DEYNA W czwartek 1 września obchodziliśmy (22) rocznicę śmierci Kazimierza Deyny. Fani zebrali się w Źródle i przeszli pod tablicę legendy CWKS. Frekwencja była wysoka, trzycyfrowa. Złożono kwiaty, odpalono race. 2.09.11 „POLSKA” 1–1 MEKSYK W piątek 2 września odbył się mecz „kadry” przy Ł3. A, że na „kadrze” jest „typowy Meksyk”, heh – to kibole mają ją w dupie. Na Legii 18.000 widzów, ale ich jakość to również „Meksyk”. Przez 90’ minut grał Jakub Wawrzyniak, w drugiej połowie wszedł Rybus, a w jej doliczonym czasie pojawił się Janusz Gol. I to w zasadzie tyle. 3.09.11 JAGIELLONIA BIAŁYSTOK 0-1 LEGIA WARSZAWA Psy się pruły, ale ostatecznie sparing w Ostródzie odbył się. Dmuchają, chuchają na te nowe, jebane multipleksy, a co chwila mają jakieś „ale” do zabezpieczeń itd. To zagrożony mecz sparingowy, to mecz „Polska” – „Niemcy” na jeszcze większym multipleksie… Jak takie niebezpieczne to dajcie nam stare dobre obiekty, damy radę. Możecie też zabrać wszystkie kamery oraz służby mundurowe :-). Przechodząc do sedna. Mecz w Ostródzie oglądało 3.500 widzów, a jedyną bramkę strzelił w 29’ minucie niezawodny Radović. Jakość widzów podobna jak na meczu „kadry” dzień wcześniej… Co ciekawe była grupka w szalach Legii. WARTOŚCI Nie lubię prezesów firm… pewnie dlatego, że mam z nimi stały kontakt poprzez wykonywaną pracę i muszę wysłuchiwać ich „mądrości”… Niektórzy oczywiście są w porządku, ale część sądzi, iż posiadanie pieniędzy czyni ich panami wszelkich sytuacji. „Mariany”… niech sobie gdzieś tam są, ale ostatnio jakby mi było mało kontaktu z ludźmi „ą”, „ę” to do mieszkania wprowadzili się nowi lokatorzy… Przyjechali z prezesem tatą „Marianem” i po raz kolejny utwierdzili mnie w przekonaniu, że „co kasa robi z ludźmi” to nie jest tylko bezpodstawny slogan „młodych naiwnych buntowników”.

Strona

59

„DL” zine nr 2


KRÓTKIE NOTKI Także warto to jeszcze raz powtórzyć… co kasa robi z ludźmi! Miała być spokojna domowa niedziela, a tymczasem wprowadzający synków na drugi pokój tatuś pierdolił o mikrofalówkach za 500 zł, bo „gówna za 200” go nie interesują (ponieważ zarabia 1.000 dziennie)… Nawijał tak cały dzień, a wszystko skłaniało się ku temu, że ma on wiele hajsu i zamierza to podkreślić co 10 minut. Nic więc dziwnego, że na wieczorne wyjście do Źródła czeka się jak na zbawienie. Tak, to jest ucieczka od codziennych spraw, „Marianów”, kwestii kasy… Kibicowski światek to świat, w którym nie liczy się status materialny, a brat po szalu bezinteresownie Ci pomoże w razie upadku. Tego „synowie Mariana”, którzy po wyjeździe taty za niego nie przeprosili - nie zaznają… musi im więc wystarczyć mikrofalówka i kieszonkowe od prezesa. 6.09.11 „POLSKA” 2-2 „NIEMCY” We wtorek wieczorem odbył się głośny sparing dwóch reprezentacji, które z ideą kadry narodowej mają coraz mniej wspólnego. Dlatego konsekwentnie pierdolę jaranie się tego typu dziwactwami. U Smudy zadebiutował Damien Perquis… ktoś jeszcze sobie przypomni, że jest Polakiem przed komercyjną imprezą? 38.000 widzów obserwowało również kiks obrońcy Legii – Wawrzyniaka (cały mecz, Rybus 6 minut). Kibole odpuścili… WYWIAD Z S. W GP W „Gazecie Polskiej” z dnia 7.09.11 znajdziemy wywiad zza krat ze Staruchem. Legionista opowiada głównie o potraktowaniu go przez policję, które nikogo z klimatów niestety nie dziwi. Stale mogą zaś te zachowania dziwić szarych obywateli, którzy nie są po prostu aktywni społecznie. ACAB! Warto też dodać, że „Gazeta Polska Codzienna” (nowy dziennik startujący od 9tego września) spotkała się odmową emisji spotu w TVP. Ta telewizja jest ostatnio gorsza od TVNu…nie tylko z tego powodu, ale i z wielu innych… SKABA NA TESTACH Ostatnio z podstawowego składu wywalił Skabę nowy bramkarz - Kuciak. Wojciech Skaba w związku z tym trenował na początku września w duńskim Odense. Jak zapewnia Jóźwiak – jego transfer jest jednak możliwy dopiero zimą. URAZ HUBNIKA Czeski napastnik Legii Michal Hubnik zerwał ścięgno Achillesa i w tym roku nie pojawi się już na boisku. I to by było na tyle z tego swego czasu bardzo dobrze zapowiadającego się transferu. Szkoda. O WOLNOŚĆ SŁOWA Art. 212 kodeksu karnego miał być straszakiem na kłamców, a stał się narzędziem gnębienia dziennikarzy. Nie tylko tych znanych, ale i szarych obywateli – blogerów itp. A więc wszystkich tych, którzy mają odwagę wyrażać swoją (inną od najbardziej popularnych i uznawanych za poprawne) opinię. 5tego września rozpoczęła się wspólna akcja Helsinskiej Fundacji oraz mediów by zlikwidować ten art. Można dodać cytat z piosenki hip hopowej: „Mam odwagę mówić to co myśli wielu, za to pewnie dostanę jutro wyrok w zawieszeniu”… Jak tak dalej pójdzie i jeśli Fundacji się nie uda to będziemy niedługo dziękować „partii”, że tylko w zawieszeniu… POWINNI MIEĆ KAGANIEC? Niedawno media obiegła informacja o pogryzieniu krakowskiego kanara przez nigeryjskiego gapowicza… Do tego okazało się, że murzyn mógł być zarażony wirusem HIV. Pogryziony kontroler czeka na wyniki badań… Sprawę przypomina warszawskie „Metro” pisząc 5tego września o ”trudnej pracy kontrolera”. Myślę, że gryzący Nigeryjczyk z HIV to temat na głębszą rozkminkę niż ciężka praca… Ale to może jak Helsinska Fundacja wygra z art. 212 :-). „MAMY DRUŻYNĘ” „Chyba mamy drużynę” – nieśmiało pisano na legijnych portalach… Jako przedstawiciel (przepraszam za średnio brzmiącą nazwę) „pokolenia daewoo” podchodziłem do tego sceptycznie… Zacząłem wierzyć gdy pokonali w Moskwie Spartaka… Mogą wszystko – zupełnie jak z piosenki WWO… Ale by móc to trzeba chcieć. Ze Śląskiem, a teraz z Podbeskidziem im się nie chciało. To w takim klubie jak CWKS Legia niedopuszczalne i mimo miłej niespodzianki w postaci rosyjskiego triumfu należą im się zjeby… Bo to nie jest tak, że Legia Warszawa będzie teraz żyła przez 15 lat awansem do fazy grupowej LE, a grajki nabiły coś na wzór kredytu do kompromitowania świętych barw… „Jestem wściekły” – mówił Skorża po Podbeskidziu. A my wkurwieni panie Macieju. KOMERCJA Skandalem jest, że za dobro narodowe jakim była walka Adamka trzeba było płacić koncernowi 40 zł. Takie wydarzenia, podobnie jak mecze reprezentacji narodowych powinny jednoczyć Polaków nie tylko na stadionach, ale i przed telewizorami. Z sentymentem wspominam oglądanego z ojcem Gołotę czy niektóre mecze kadry… 11.09.2001 11 września oczywiście sporo mówiono o 2001 roku… Mało miejsca poświęcono „teoriom spiskowym” (nie lubię tego określenia wykluczającego inne opcje od oficjalnej), a m.in. „Uważam Rze” zauważa, że 28% (!) mieszkańców Nowego Yorku sądzi, iż rozjebanie wieży mogły spowodować wybuchy wewnątrz (a więc samolotom ktoś pomógł w zawaleniu WTC – w domyśle, rząd USA by usprawiedliwić marsz po ropę i wzmocnić inwigilację). Kto oglądał filmy o NWO wie o co chodzi. Jak było? Tego się nie dowiemy… podobnie jak Smoleńska. „DZIENNIKARZ ROKU” W studiu TVNu 10 lat temu Tomasz Lis powiedział, że atak na WTC będzie miał wielkie konsekwencje. Zawsze jego wnioski były mega odkrywcze… NIESPOKOJNIE U SĄSIADÓW Dwa tysiące ludzi zebrało się 10tego września w Warnsdorfie (północne Czechy) na demonstracji przeciwko terrorowi cygańskiemu. Doszło do długich starć z policją. O sprawie szerzej pisze portal autonom.pl. NIE TYLKO 11.11 Zewsząd słyszy się „idę na 11 listopada” – i zajebiście. Niech nas będzie te 11 tysięcy… Ale czasami odnoszę wrażenie, że niektórzy sądzą, iż patriotyzm czynu, nacjonalizm to tylko 11 listopada w Warszawie… Błąd! Przypominam, że żyjemy w reżimie gdzie zamykani są niewygodni ludzie, gdzie ginie wolność słowa… Taki stan państwa wymaga od nas całego roku aktywności, wymyślania własnych inicjatyw informacyjnych. 11.11 to tylko manifestacja, podsumowanie, pokazanie ilu nas jest… A na co dzień, jako te tysiące jednostek i grupek powinniśmy organizować się i być aktywnym. Że nie wspomnę o tych, którzy powinni robić narodową politykę…

Strona

60

„DL” zine nr 2


KRÓTKIE NOTKI 12.09.11 LEGIA WARSZAWA 8-0 BŁĘKITNI RACIĄŻ (SPARING) W poniedziałek Legia rozegrała na bocznym boisku sparing z Błękitnymi Raciąż. Wygrali 8-0, a mecz trwał 60 minut. Strzelali: Wolski (2), Żyro (2), Kosecki, Górski (3). Grali głównie rezerwowi. KĄSEK Nieskromność nie popłaca, bo prędzej czy później kompromituje ona człowieka. Przekonuje się o tym Jakub Wawrzyniak, który lubi o sobie mówić np. „łakomy kąsek”, a ostatnio „poślizgnął się” na meczu „Polski”… teraz zawalił dwa gole z Bielskiem… Ładny mi kąsek… Dodajmy, że (przez dopalacze) – sztucznie modyfikowany :-). „NA WYSPACH TO SOBIE PANIE KOCHANY PORADZILI”… Dawno nie było nic z Wysp. Mecz Anglia - Walia (Euro 2012): Michael Dye "Mikey" z Cardiff (44 lata) trafił do szpitala z obrażeniami głowy (których doznał poza stadionem Wembley) gdzie po czasie zmarł. Co dziwne zatrzymanych zostało 6… walijczyków (20-40), którzy zostają zwolnieni za kaucją. Sekcja zwłok wykazała, że przyczyną śmierci było uderzenie tępym narzędziem w tył głowy. Michael Dye to fan Carfiff, który blisko 30 lat wspomagał zarówno klub jak i drużynę narodową.... GŁUPAWKA HOLENDERSKA / JESZCZE RAZ O ZNAJOMOŚCI JĘZYKÓW Jeden z nas bardzo chciał poszukać w Holandii dzielnicy czerwonych latarni, ale jako, że nie znał języka – padł pomysł, że złapie się zwykłej latarni i pokazując na nią będzie krzyczał tonem pytającym „red”, „red” :-). GŁUPAWKA HOLENDERSKA / „KRÓL CYGANÓW” Z nudów i zmęczenia jeden z naszej wycieczki wymyślił pytanie „Wiesz kto jest w Polsce królem cyganów?”… Co ciekawe, na trzech pytanych – wszyscy odpowiedzieli, że… Don Wasyl, znany przecież z programów o disco polo. Jaki z niego kurwa król cyganów? Macie jakieś pojęcie czemu różni napotkani Polacy tak odpowiadali :-)? Zrycie bani… Obok na zdjęciu grill o 7:00 rano podczas powrotu z PSV. OPINIA "Nie tak wyobrażałem sobie europejskie puchary u siebie. Słyszałem, głównie Polaków." – żalił się po meczu PSV- Legia gracz gospodarzy Kevin Strootman. Takie życie Kevin, trzeba myśleć kategorią –atmosfera-, a nie –kasa- przy wyborze klubu… MANIFESTACJE 17.09.11 Nacjonaliści oraz kibole wzięli 17stego września udział w dwóch większych manifestacjach związanych z napaścią sowietów na Polskę. We Wrocławiu było blisko 1000 osób, a w Poznaniu 250. Więcej informacji na portalach nacjonalista.pl i autonom.pl. REFLEKSJE Z METRA Sytuacja z metra. Siedzę sobie zdołowany, obok ojciec z dzieckiem w wózku… Dziecko z zespołem downa, może 2 letnie. Cały wagon udaje, że nie patrzy, ale ojciec musi widzieć, że co rusz ludzie zerkają na jego i syna… Zaciska zęby i głaszcze dziecko po głowie. Są silni ludzie… Ludzie, którym nasze problemy wydają się żadne. Nie poddają się tylko żyją, przechodząc przez prawdziwy hart ducha, szkołę życia… To na pewno umocni ich charakter i uczyni ludźmi obdarzonymi odpornością na błahe problemy… Są to ludzie silniejsi niż ci, którzy łamią się zostawieniem przez dziewczynę w szkole licealnej czy też brakiem hajsu na fajne auto. Nie ma recepty na szczęście. Lewacy i liberałowie uważają, że jest – i tatuś ma prawo zabić dzieciaka gdy wykrywa się jego chorobę kiedy jest w łonie matki. Pójście na łatwiznę. A to nie rozwiąże problemów. Metro, jestem tam ja i on z tym wózkiem obok. Obaj mamy przekonanie, że świat nam się wali. Co z tego, że jeden ma większe powody skoro nastrój zapewne ten sam? Trzeba przetrwać zimę by móc poczuć wiosnę. W każdej… powtarzam – w każdej sytuacji. Aborcja, alkoholizm, narkomania, samobójstwo – to tchórzostwo… Jedyną receptą jest podnieść głowę i zacisnąć pięść. 19.09.11 ROCZNICA Odbyły się obchody 80cio lecia sekcji bokserskiej warszawskiej Legii. Z tego powodu na zainteresowanych warszawskim boksem czekało szereg atrakcji, gości, a także możliwości potrenowania pięściarstwa. Odbyły się również walki pokazowe. PEPSI SKORE DO KOMPROMISÓW Na podstawie głosów samych kibiców, rozstrzygnięto konkurs na nową bandę między górnymi i dolnymi sektorami stadionu Legii! Zwyciężył wariant z herbem, który mimo, że nadal jest tam nazwa „Pepsi” – prezentuje się kilka razy lepiej niż niebieskie „paski”. Konkurs był efektem porozumienia pomiędzy SKLW, a PepsiCo. Także brawo dla Stowarzyszenia, bo to kolejne eksponowanie tradycyjnych barw przez nie wywalczone. KRYZYS? Ostatnio nic mi się nie chce, co związane z samą piłką nożną i ogarnianiem o niej materiałów. Chyba nadszedł ten moment gdy organizm mówi „dość”… Dość interesowania się tą bandą… Programy ligowe leżą zaległe chyba ze cztery, jak nie jestem na meczu to oglądam go na trzy razy, a nie jak kiedyś - na raz. Oglądać to jest mój obowiązek, bo nie mogę Wam pisać, że grają chujowo wcale ich nie oglądając. Po prostu ręce opadają po hmm, 12stu latach bardzo pilnego śledzenia tych rozgrywek. Słyszałem już wszystkie wytłumaczenia i miałem milion razy nadzieję… Zawsze po kilku meczach nadchodzi okres beznadziei… Nie chce mi się słuchać i czytać ich durnych wypowiedzi, wymówek i „filozofii Macieja Rybusa”… A wiecie co jest najgorsze? Że wiem, iż mi to przejdzie… I tak chyba do zajebania. Nałóg o nazwie Legia Warszawa jest od nas silniejszy, a jeszcze żadnego „kółka poparcia” na wyleczenie z futbolu nie wymyślono :-). Ł. NUMER ZAMKNIĘTY 23 WRZEŚNIA 2011

Strona

61

„DL” zine nr 2



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.