14 minute read
Jestem ilustratorką bajek. Z Malwiną de Brade rozmawia Marzena Tataj
Malwina de Brade ukończyła Wydział Grafiki na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie (1995 r.) dyplomem u prof. Janusza Stannego i aneksem z grafiki warsztatowej u doc. Krzysztofa Wyznera. Zajmuje się malarstwem, ilustracją książkową, fotografią, grafiką warsztatową i animacją. Współpracuje przy tworzeniu kostiumów i charakteryzacji. Jest niezależnym kuratorem sztuki. Promuje artystów. Pracuje jako redaktorka w piśmie „LiryDram” oraz jako wykładowca w Wyższej Szkole Artystycznej w Warszawie. Należy do Związku Polskich Artystów Plastyków i międzynarodowej grupy fotograficznej Szare Dni oraz grupy artystycznej Equitas Equitatum. Ważniejsze wystawy: wystawa malarstwa Malwiny de Brade i Katarzyny Słowiańskiej-Kucz „Od baśni do baśni”, Art in House, Warszawa, 2021 r.; wystawa malarstwa „Metaphormosis”, Galeria 101 Projekt, Warszawa, 2020 r.; wystawa malarstwa w Centrum Praskim Koneser, Warszawa, 2019 r.; wystawa malarstwa w Hanza Palac, Warlubie, 2018 r.; wystawa fotografii „Buduar niedzielnych dandysów”, Galeria Aneks przy Galerii Sztuki Współczesnej w Opolu, 2017 r.; wystawa malarstwa „Do widzenia do jutra”, Warszawa, 2017 r.; wystawa indywidualna „Holga mon amour”, Biuro Wystaw Artystycznych, Skierniewice, 2011 r.; wystawa malarstwa „Malowany świat Singera”, Instytut Żydowski, Kraków, 2011 r.; wystawa grupowa „Szare Dni”, Galerie le Cerisier, Paryż, 2010 r.; „Fotografie z niewidzialnych kopert”, Biuro Wystaw Artystycznych, Skierniewice, 2010 r.; wystawa indywidualna „Holga mon amour”, Galeria 2B+R, Warszawa, 2010 r.; wystawa indywidualna fotografii „Autoportrety”, Galeria NOS, Tarnowskie Góry, 2006 r.; „Bi-cykl”, Mała Galeria ZPAF-CSW, Warszawa, 2003 r.; „Niedzielni dandysi”, Miesiąc Fotografii, Bratysława, 1997 r.
Jestem ilustratorką bajek
Advertisement
Z Malwiną de Brade
rozmawia Marzena Tataj. l Zainteresowanie sztuką przyszło wraz z zainteresowaniem końmi, które fascynowały mnie od dziecka. l Po liceum miałam dylemat, czy iść na studia na ASP, czy na Wydział Operatorski w łódzkiej filmówce. l Myślę, że po dziś dzień widać na moich obrazach, że jestem ilustratorką. l Moje malowanie ma swoiste działanie terapeutyczne, precyzyjne malowanie listka za listkiem jest rodzajem mantry. l Kopii nigdy nie robię, ale mogę raz jeszcze podejść do tematu, sprawdzić inną kolorystykę czy ustawienie obiektów. Kłopot mam wtedy, kiedy zbyt wiele osób zakochuje się w danym obrazie i chce mieć jego wersję. l Panowie lubią, jak się do nich mówi „mistrzu”, kobiety to krępuje, bo najczęściej uważają, że sztuka jest po prostu ich pracą. Być może wynika to z faktu, że kobiety zajmują się także domem i dziećmi – panowie zaś zwykle są pochłonięci jedynie procesem twórczym.
Marzena Tataj: Skąd u pani zainteresowanie sztuką?
Czy wynika ono z tradycji rodzinnych, czy raczej jest skutkiem przeżyć z dzieciństwa?
Malwina de Brade: Zainteresowanie sztuką przyszło wraz z zainteresowaniem końmi, które fascynowały mnie od dziecka. Pamiętam, jak do przedszkola w Łodzi przyjeżdżał pan wozem zaprzężonym w konia po tzw. zlewki. Nie mogłam oderwać oczu od widoku tego wspaniałego zwierzęcia. Zaczęłam rysować koniki na zasadzie realizacji marzenia o posiadaniu swojego konia, bo jak go nie mogę mieć, to go chociaż sobie narysuję. Kiedy przeprowadziliśmy się do Warszawy, to nieopodal miejsca zamieszkania, po drugiej stronie Jeziorka
„Rycerz”, 60 50 cm – dyptyk
© ARCHIWUM MALWINY DE BRADE (2)
Czerniakowskiego, działał klub jeździecki. Byłam więc w siódmym niebie, bo mogłam obserwować konie na żywo. Po podstawówce wahałam się, czy iść do liceum plastycznego, czy do technikum rolniczego, ale busolą wszelkich moich rozważań był zawsze koń. Ostatecznie wybór padł na liceum plastyczne, bo tam egzaminy odbywały się wcześniej. Po liceum znowu miałam dylemat, czy iść na studia na ASP, czy na Wydział Operatorski w łódzkiej filmówce. Tym razem egzaminy do obu szkół odbywały się w tym samym dniu, wybór padł na ASP w Warszawie.
Zatem jestem malarką, a koń towarzyszy mi w twórczości przez całe życie. Przy czym nie są to końskie portrety, jak u Kossaka, Chełmońskiego czy Michałowskiego. Moje konie mają rodowód baśniowy. Być może sprawił to Janusz Stanny, u którego robiłam specjalizację z ilustracji. Myślę, że po dziś dzień widać na moich obrazach, że jestem ilustratorką. Nie jestem malarką, którą interesują tylko rozwiązania formalne, ale taką, którą ciekawi opowieść, coś, co kryje się za warstwą wizualną na poziomie baśniowej historii.
MT: Proszę opowiedzieć więcej o relacji mistrz – uczeń w sztuce. Ile daje młodemu człowiekowi aspirującemu do bycia twórcą kontakt z uznanym i ukształtowanym artystą?
MB: Przyznam, że nigdy nie inspirował mnie kontakt z artystą, a raczej jego prace. Dla mnie większą nauką bywa obejrzenie ilustracji do książki lub obrazu niż rozmowa z ich twórcą. Nie zawsze sprawne operowanie plamą i słowem idzie w parze. Często prace więcej mówią o artyście, niż on sam potrafi opowiedzieć. Czasem też ważniejszy jest odbiór sztuki przez widza niż sam zamysł autora. Dlatego wolę oglądać prace artystów niż z nimi o nich rozmawiać.
Aczkolwiek praca z prof. Stannym była dla mnie bardzo pouczająca, bo był to człowiek obdarowany dużym poczuciem humoru i inteligencją. Miał dystans do siebie i świata i potrafił świetnie puentować. Te przymioty charakteru widać było w jego pracach. Miał bardzo ciekawe pomysły na zadania dla studentów i dawał uczniom większą wolność twórczą niż jego asystenci.
Sama miałam taką sytuację podczas realizacji pracy dyplomowej, którą były ilustracje do bajki „Konik Garbusek”. Chciałam, aby nie było cienia wątpliwości, że to jest bajka wywodząca się z konkretnego kręgu kulturowego. Kiedy przyniosłam do pracowni pierwszy szkic pracy, ówczesna asystentka przeraziła się moją propozycją. Niemal krzyknęła: „Co ty robisz? Weź gruby pędzel i nim maźnij!”. Ja cicho oponowałam: „Ale ja nie chcę tego tak malować”. Na to Stanny zdecydowanym głosem powiedział: „Niech robi, jak zaplanowała.
„Zimowa panna”, 40 50 cm
Wiem, o co tu chodzi”. Prof. Stanny od razu zrozumiał, że to ma być ukłon w stronę Szancera, ilustracji, w której ważną rolę gra detal. Wtedy powstało wiele pięknych dyplomów, bo prof. Janusz Stanny pozwalał studentom realizować prace we własnym stylu.
Inna sprawa, że potem już nigdy nie miałam tyle czasu na pracę nad ilustracją, jak w trakcie realizacji dyplomu. Kiedy wykonywałam zlecenie dla wydawnictwa jako ilustrator, to podczas pracy nad książką więcej czasu rezerwowano dla korektora, natomiast ilustrator miał swoje zadanie wykonać na wczoraj.
MT: I wtedy pewnie trzeba byłoby wziąć do ręki ten gruby pędzel i nim coś maznąć. Ale pani technika jest inna – pani cyzeluje swoje prace cienkim pędzelkiem. Każdy szczególik ma znaczenie.
MB: Dlatego muszę mieć czas, żeby „posadzić” każdą trawkę czy listek na drzewie. Nie robię tego stempelkiem, choć niektórzy mnie do tego namawiają. (śmiech) Ale nie o to mi chodzi. Moje malowanie ma swoiste działanie terapeutyczne, precyzyjne malowanie listka za listkiem jest rodzajem mantry. Sama się sobie dziwię, jaką przeszłam przemianę przez te wszystkie lata. Kiedy zaczynałam malować, chciałam jak najszybciej skończyć obraz, zobaczyć efekt mojej pracy, mojego pomysłu. Denerwowało mnie, że to tyle trwa. Dlatego też zainteresowałam się równolegle fotografią, która dawała szybki efekt. Nawet kiedy pracowałam z fotografią analogową, to po powrocie ze zdjęć stawiałam powiększalnik, wywoływałam klisze i już widziałam efekt swojej pracy. Z czasem przestałam się denerwować, że malowanie zajmuje tyle czasu. Co więcej, teraz nawet nie bardzo chcę je kończyć, ciągle coś poprawiam, chcę coś domalować. Lubię być pogrążona w procesie twórczym. Do rzeczywistości przywołują mnie klienci, którzy niecierpliwie dopytują o termin oddania pracy. MT: Jak rodzą się obrazy? Czy są gotowe już w głowie, czy wydobywane z płótna w trakcie pracy?
MB: Jest bardzo różnie. Niektóre obrazy powstają ze szkicu przeniesionego z kalki na płótno, ale bywa też tak, że zaplanowałam namalować muzyków grających na instrumentach, po czym biorę pędzel i się okazuje, że oni na tym płótnie „nie mieszkają”, za to pojawia się na nim na przykład świnka w czapce. Nie walczę z tym, tylko maluję, co pędzel każe. Czasem nawet szkicu nie mogę odwzorować na danym płótnie, wtedy wracam do tego pomysłu za jakiś czas na innym podobraziu.
MT: A jak odbywa się praca przy obrazach na zamówienie, skoro nie zawsze wszystko da się namalować w danej chwili?
MB: Tu także bywa różnie. Ponieważ często na moich obrazach umieszczam charty, to kiedyś dostałam zamówienie od miłośniczki rasy i posiadaczki takiego psa. Wtedy przedstawiłam najpierw szkice, abyśmy obie wiedziały, dokąd praca będzie zmierzać.
Czasem zdarza się, że ktoś zamawia jakiś wariant mojego obrazu. Kopii nigdy nie robię, ale mogę raz jeszcze podejść do tematu, sprawdzić inną kolorystykę czy ustawienie obiektów. Kłopot mam wtedy, kiedy zbyt wiele osób zakochuje się w danym obrazie i chce mieć jego wersję. Mój opór przed malowaniem wariantów wynika także z lojalności wobec pierwszego klienta. Dlatego wolę sprzedawać gotowe obrazy.
Najczęściej zamawiający ma pewną wizję obrazu, więc zawsze jest trudność przy malowaniu na zamówienie, bo nie wiadomo, czy uda się odgadnąć oczekiwania. Dlatego szkicuję na tablecie, sygnalizuję kolory, ale mimo to zawsze pozostaje niepokój, czy zamawiający i ja mamy na myśli to samo. Bo często zamawiający sam wie, co chciałby uzyskać. A gotowy „produkt” nie budzi wątpliwości – podoba się lub nie.
„Labirynt”, 50 60 cm
„Siwe konie”, 80 40 cm
MT: Jak z pani perspektywy wygląda rynek sztuki w Polsce?
Czy już kupiliśmy lodówki, telewizory, samochody i jesteśmy gotowi zamienić reprodukcje z Ikei na obraz namalowany ręką?
MB: Widać duże zróżnicowanie wśród osób zainteresowanych sztuką. Sporo osób ogląda obrazy, ale jeszcze ich nie kupuje. Niektórzy szukają tylko małych formatów, bo mają za mało miejsca, co dobrze rozumiem, bo sama narzekam na ograniczenia przestrzeni. Coraz częściej spotyka się kolekcjonerów, choć jeszcze nie wykształciła się moda na sztukę. Dawniej arystokracja kreowała modę na posiadanie dzieł sztuki. Obecnie mody kształtują celebryci i gwiazdy popkultury. Gdy pokazywane są ich domy, rzadko widać w nich prace malarzy, rzeźbiarzy. Trochę szkoda…
Wielu ludzi chce mieć dzieła sztuki, jednak nie zdaje sobie sprawy, że sztuka nie jest za darmo. Na temat artystów pokutuje wiele mitów, usprawiedliwiających takie przekonanie. Dlatego ważną kwestią jest wytłumaczenie odbiorcy, że sztuka musi mieć swoją cenę, bo jest nie tylko doznaniem estetycznym, ale także źródłem zarobkowania artysty. Malarstwo, oprócz talentu, wymaga czasu, płótna, farb, oświetlenia, pracowni. To wszystko kosztuje o wiele
„Siostry”, 80 40 cm
© ARCHIWUM MALWINY DE BRADE (4)
więcej niż reprodukcja w Ikei. Ale ostatnio powstało wiele domów aukcyjnych, które sprzedają obrazy, więc zainteresowanie sztuką powoli się stabilizuje. Oczywiście nie zawsze osiągnięta na aukcji cena jest satysfakcjonująca dla artysty, ale często pozwala to zaistnieć na rynku i nabrać odwagi do kontaktu z klientem. Takie aukcje to także okazja do zapoznania się z pracami wielu artystów. Można znaleźć coś dla siebie. Ale nie zawsze trzeba kupować. Czasem wystarczy na wystawie przedaukcyjnej poszukać prac, które się podobają. Można później spróbować dotrzeć do twórcy, chociaż często ludzie boją się zwrócić bezpośrednio do artysty w sprawie zakupu obrazu. A przecież w epoce Internetu i mediów społecznościowych można do prawie każdego dotrzeć.
Na marginesie wspomnę, że zauważyłam pewną różnicę pomiędzy kobietami artystkami a mężczyznami artystami. Panowie lubią, jak się do nich mówi „mistrzu”, kobiety to krępuje, bo najczęściej uważają, że sztuka jest po prostu ich pracą. Być może wynika to z faktu, że kobiety zajmują się także domem i dziećmi – panowie zaś zwykle są pochłonięci jedynie procesem twórczym.
MT: Wróćmy do twórczości. Bajkowy świat Malwiny de Brade jest pełen koni, chartów, ciemnego lasu, drzew, domów i miast. Często przechadzają się w nim piękne, złotowłose księżniczki. Kim one są w tym świecie?
MB: To obserwatorki. Świat na moich obrazach jest zdominowany przez przyrodę, z którą nierozłącznie związana jest kobieta, uosabiająca Ziemię, rytm natury. Niesie ona ze sobą spokój, poczucie siostrzeństwa. Kobieta na moich obrazach jest wyalienowana z naszej pędzącej rzeczywistości i umieszczona w bajkowym świecie, aby nieść wyciszenie, równowagę, a jednocześnie iść odważnie przez ciemny las. Często ją pokazuję w prawie teatralnym oświetleniu, aby była bardziej skontrastowana z ciemnym tłem.
MT: Jaką drogą doszła pani do bajkowego lasu, po którym przechadzają się księżniczki?
MB: Pierwszym etapem mojej drogi była czarno-biała fotografia. Po ukończeniu Akademii Sztuk Pięknych trudno było mi się zabrać za malowanie. W celach zarobkowych pracowałam dla wydawnictwa i tam zajmowałam się ilustracją i grafiką warsztatową, ale na malarstwo się zablokowałam. Pewnego razu Marlena Zynger, dla której zrobiłam kilka ilustracji do wierszy, zainteresowała mnie projektem namalowania obrazów inspirowanych opowiadaniami Singera w kontekście Festiwalu Kultury Żydowskiej Warszawa Singera. Pomyślałam sobie, że będą to ilustracje do opowiadań Singera, tylko wykonane inną techniką niż zwykle, bo farbami olejnymi. Wybrałam czarno-białą kolorystykę, dodając trochę brązu. Tak powstał duży cykl, który był pokazywany na Festiwalu Warszawa Singera, na wystawie w Krakowie i w Kazimierzu nad Wisłą. Potem, rozpędzona twórczo, zaczęłam tworzyć czarno-białe rysunki inspirowane sztuką średniowiecza. Parę lat nie tknęłam farb. Aż któregoś dnia namalowałam księżniczkę ze świecącą kulą. Nikomu nie pokazuję tego obrazu, jest tylko mój, jako pierwszy na przeprosiny z farbami i kolorem. Dopiero wtedy poczułam, ile radości sprawia mi proces samego malowania. Nie muszę się spieszyć, aby kończyć obraz, mogę cyzelować go, ile trzeba.
MT: A jak powstała wystawa fotograficzna „Niedzielni dandysi” z 1997 r., która odwoływała się do estetyki kampu? Zaczęła pani balansowanie pomiędzy kiczem a sztuką, odkrywanie dobrego smaku w złym smaku, jak mówiła Susan Sontag.
MB: To jedyna taka moja wystawa, choć cieszyła się dużym powodzeniem również za granicą, bo odwiedziła Bratysławę i Litwę, a parę lat temu kilka zdjęć pojawiło się na wystawie o kampie w Opolu. Została ona także opisana w pracy doktorskiej Anny England pt. „Bezczelnik, czyli o kampie we współczesnej sztuce polskiej”.
Wystawa powstała – zupełnie dla mnie niespodziewanie – z fotografii, które wykonywałam moim przyjaciołom dla zabawy.
„Powrót do domu”, 60 50 cm
© ARCHIWUM MALWINY DE BRADE
Prosiłam, aby zrobili głupią minę lub zagrali jakąś rolę – jednym słowem powygłupiali się przed obiektywem. Dopiero moja współlokatorka Ewa Grzeszczyk, późniejsza doktor socjologii, widząc moje fotografie, zauważyła, że to jest czysty kamp. A ja nawet wówczas nie znałam tego pojęcia, choć uwielbiałam kicz, a szczególnie rozczulał mnie kicz religijny.
Każda praca wchodząca w skład cyklu „Niedzielnych dandysów” to czarno-biała odbitka pokolorowana pędzelkiem ekoliną. Ewa Grzeszczyk napisała przedmowę do wystawy. Umówiłam się w Małej Galerii ZPAF-CSW z kuratorem, którym był Marek Grygiel, i zaproponowałam pokazanie cyklu. Moja propozycja została przyjęta. W efekcie cykl zaczął samodzielne życie. Przyznam, że kamp kusi mnie nadal, może jeszcze coś zrobię w tej konwencji.
Dodam, że nie lubię klasyfikowania swojej twórczości. Dziwię się, kiedy słyszę, że moje malarstwo należy do nurtu realizmu magicznego. Protestuję, bo przecież ja ilustruję bajki! Niektórzy widzą w tym surrealizm Magritte’a albo Olbińskiego. Ja powtarzam: jestem ilustratorką bajek, a moje ilustracje umieszczam na płótnie. To tylko tyle i aż tyle. Jeżeli ktoś widzi podobieństwa, to dlatego, że najprawdopodobniej źródła naszych inspiracji są podobne, bo nie sposób zamknąć się na otaczający świat. Nie sposób zapomnieć dzieł sztuki, które się widziało. Jedyne, do czego mogę się przyznać, to inspiracja twórczością Paola Uccella, florentczyka tworzącego w dobie renesansu, więc jeśli ktoś w moich pracach widzi inspirację tym artystą – nie będę protestować.
Czerpię pełnymi garściami ze sztuki średniowiecznej i wczesnego renesansu oraz z marginaliów, które wówczas powstawały, a są pełne uroku i naiwnego wdzięku.
MT: Dlaczego straciła pani serce do fotografii?
MB: Kiedy tylko pojawiła się fotografia cyfrowa, zrealizowałam cykl 365 autoportretów, czyli każdego dnia robiłam sobie zdjęcie. Przy czym to nie były selfie wykonane telefonem, bo telefony wtedy służyły jedynie do dzwonienia. Ustawiałam zdjęcie niemalże tak samo jak w przypadku fotografii analogowej – kierowałam ostrość na misia, włączałam samowyzwalacz i biegłam usiąść na miejscu pluszaka. Efekt widziałam dopiero na wyświetlaczu. Obecnie zalew zdjęć jest niewyobrażalny. Mnóstwo z nich zostaje poddanych takiej obróbce, że nie wiadomo, co faktycznie jest zdjęciem. Nie oznacza to, że jestem przeciwna obróbce jako takiej, jednak dostępność presetów powoduje, że mnóstwo zdjęć wygląda jak spod sztancy. W tej chwili bardziej doceniam czystą fotografię reporterską.
MT: Na koniec chciałam zapytać, czy sztuka powinna komentować rzeczywistość. Zadaję to pytanie pod wpływem sytuacji w Ukrainie.
MB: Nikt nie powinien zabraniać artyście zabierania głosu na żaden temat, ale też nikt nie powinien wymagać od artysty, aby koniecznie się na jakiś temat wypowiadał. Wzięłam udział w akcji malowania obrazów dla Ukrainy w Koneserze. Tematem przewodnim był krzyk. Przygotowano sto podobrazi. Prace były wystawione i sprzedawane, a pozyskane w ten sposób środki zostały przeznaczone na pomoc dla Ukrainy. Zgodziłam się wziąć udział w tym przedsięwzięciu, choć było to działanie kompletnie nie w moim stylu. Była to akcja szybkiego malowania akrylami, podczas gdy ja pracuję wolno i używam farb olejnych. Uznałam jednak, że to jedyna okazja, kiedy mogę wyrazić swoje stanowisko w sprawie agresji na Ukrainę.
Przyznam, że sytuacja w Ukrainie tak mnie zablokowała i sparaliżowała lękiem, że nie byłam w stanie się skoncentrować – wróciłam do pracy dopiero po trzech tygodniach. Maluję teraz dziewczynę z turbanem, tym razem w błękitach, a nie w zieleniach. Pracuję pod wpływem wystawy obrazów Tamary Łempickiej. Ten obraz to forma dialogu z tą malarką. Zobaczymy, jak potoczą się dalsze losy dziewczyny z turbanem… Kto wie, może po erze zieleni nadejdzie era błękitu?