Magazyn WAW

Page 1

1 /2010 listopad NUMER BEZPナ、TNY ISSN 2082-5129 magazynwaw.com



EDYTORIAL Warszawa – miasto amoku, tak to wygląda, jeśli patrzysz z boku. Ale wystarczy bracie, że spojrzysz tutaj od środka, Syreni Gród piękniejszy niż Paryż na fotkach.

nowopowstające instytucje kultury i kulturalne organizacje. Ilość artystów, kuratorów i animatorów przypadająca na metr kwadratowy osiąga chyba stan krytyczny – trzeba będzie powiększyć miasto! Nie mylił się Tadeusz Kantor, twierdząc, że „wszelką rewolucję artystyczną wywołują kawiarnie”. W Warszawie kierownictwo rewolucyjne zainstalowało się – a gdzieżby indziej – na „czerwonej Woli”. Tam w końcu 2004 roku powstała Chłodna 25, która stała się epicentrum warszawskiego niezależnego kulturalnego światka. Fenomen stołecznych klubokawiarni, czy też „kiosków z wódką i kulturą” i tego co się w nich tworzy, jest nieodgadniony. Pandemia postępuje. Nie ma szczepionki.

Ze smoków, to tu tylko Bazyliszek, Złota Kaczka na Tamce, lubi złotą ciszę. Nike Zwycięska i najki na chodnikach, prostytutki i gwiazdeczki i z Wiejskiej klika. Nosimy krawaty ze trzy razy do roku: na święta, do mamy i na śluby – daj spokój! Mówią o nas, że jesteśmy krawaciarze, a my jesteśmy bikiniarze marzeń! Tak się zaczyna kawałek „Barbakan” warszawskiego zespołu reggae Vavamuffin. Bikiniarze marzeń to wypisz wymaluj rosnące w siłę pokolenie warszawiaków, które pokochało to miasto miłością absolutną. I staje się siłą napędową warszawskiej kultury, która wchodzi (wszystko na to wskazuje) w swój złoty wiek.

Przygotowaliśmy dla Was pierwszy numer miesięcznika „WAW”. Mówimy o nim demo, pilot, próbny balon. Chcemy sprawdzić, czy tylko my czujemy potrzebę magazynu z górnej półki poświęconego warszawskiej kulturze, czy takie jest także pragnienie w narodzie.

Na naszych oczach Warszawa z prowincjonalnego miasta wschodniej Europy zmienia się w kipiącą kulturalnym życiem metropolię. Właściwie trudno jest już wymienić wszystkie

Ale, to nie jest zaproszenie na galę, tylko na Wawa git balet, pamiętaj!

Mike Urbaniak Redaktor Naczelny

fot. Artur Kot

EDYTORIAL

1


Redakt

o R Naczel

z astepczy

Ny

Edgar Bąk ycj a Agnieszka Bilska a Klara Naszarkowska

d y Rekt o R aR ty stycz Fo t oed k o Rekt

SPIS TREŚCI

Mike Urbaniak

Ni Re d. Nacz . Agnieszka Kowalska

NUMe R 1 / list

Ny

op ad 2010 p Rzygo t ow ał

zespół

w składzie

:

Sebastian Cichocki; Fil M Joanna Ostrowska, Błażej Hrapkowicz; t e at R Nina Karczmarewicz, Joanna Nawrocka, Dorota Kowalkowska; l ite Rat URa Juliusz Kurkiewicz, Justyna Sobolewska; Ry My wa Rsza wskie Jacek Dehnel; d esig N Monika Brzywczy; aR chitekt URa Anna Cymer; p olityka kU lt URal Na Agnieszka Kowalska, Grzegorz Lewandowski; gR a Fika Magdalena Frankowska; MUzyka Agnieszka Szydłowska, Alex Kłoś; MUzyka k lasycz Na / o pe Ra Adam Suprynowicz; t a Niec Izabela Szymańska; Foto g Ra Fia Adam Mazur; c złowiek kU lt URal Ny Mike Urbaniak; h ist o Ria Tomasz Urzykowski; l okal Nie Cezary Polak; g lobal Nie Katarzyna Tubylewicz; Ret Ro Karolina Lewandowska; ład Nie Agnieszka Kozak; k obiety Dominika Buczak; h o Mo Jacek Kochanowski; MiNUta wa Rs z awa Maurycy Gomulicki; Feliet o N Roman Pawłowski; Rys UNki Arobal, Jan Estrada-Osmycki, Edgar Bąk; z djecia Kuba Dąbrowski, Łukasz Baksik, Witek Orski, Jan Zamoyski, Artur Kot, Oiko Petersen, Krzysztof Pacholak, Lechosław Kwiatkowski, Ewa Krasucka, Yassiek Janusz Matuszewski, Cato Lein, Tomek Tyndyk

1

EDYTORIAL

4

RYSunEK

Zaha Arobala

6

DużA RzEcz

Wybory 2010. Kogo obchodzi kultura? Kultura się liczy. Naprawdę?

16

zObAcz!

Matafizyka Tyndyka

20

człOwIEK KuLTuRALnY

Przypadki Macieja N.

26

SzTuKA

Warszawa. Site Under Construction Muzealne rewolucje

32

FILm

Kinowy Re/start Święta Joanna

36

TEATR

Ja się nie kłócę 92 miejsca Historia spisana na straty

44

LITERATuRA

Koszmar cukiernika Koniak, piżama i tajemnice metra

s zt Uka

2

48

muzYKA

Fundacja Uptown Plac Konstytucji 6/36 00-550 Warszawa uptown@uptownfoundation.eu www.uptownfoundation.eu

Warschau Ostbahnhof Piosenka Warszawska

52

muzYKA KLASYcznA / OPERA

Pamiętasz, była jesień

56

ARchITEKTuRA

Stołeczna renoma

a d Re s R edakcji

60

DESIgn

Mokotowska 67/114 00-530 Warszawa redakcja@magazynwaw.com

Magazynier

62

TAnIEc

Na tropie

66

FOTOgRAFIA

Nauczyciel wiejski

72

gRAFIKA

Typoorientacja

74

hISTORIA

Wszędzie Bródno

78

LOKALnIE

Nie pójdzie tylko panienka

www.edgarbak.info

83

gLObALnIE

Ta det lugnt

wyda wca

pR o Mocj a i Rekla

Ma

pr@magazynwaw.com

Anna Małkowska

p Re NUMe Rata

prenumerata@magazynwaw.com pR ojekt

g Ra Ficz Ny

p Rzygo t ow a Nie do d RUk U

84

KObIETY

Irek Lipko / pomarańczowa strefa www.pomaranczowastrefa.pl

Nowy Świat 4

88

hOmO

Gdzie jest Soho?

d RUk

92

łADnIE

Drukarnia KNOW-HOW Kraków www.dkh.com.pl

Odlot z siatkarką

96

FELIETOn

Muzeum końca wieku

97

mInuTA wARSzAwA

98

wuzETKA

100

RETRO

Stadion Dłubaka

102

KLubOKAwIARnIA

5 10 15

112

RYmY wARSzAwSKIE

Tłumacz Dehnela

waw nie zwraca niezamówionych materiałów i zastrzega sobie prawo do ich redakcji i skrótów.

Dziękujemy Rafaeli Drazic i Jurkowi Gruchotowi / Full-Metal-Jacket za zaprojektowanie kroju zegarmistrz. waw w

wspiera wRszw .pl w

w

.

M

a

g

a

z

y

N

w

a

w

.

c

o

M

LISTOPAD 2010



LISTOPAD 2010


RYSunEK: ARObAL


h anna g ronkiewicz-waltz, czesław bielecki, wojciech Olejniczak, Katarzyna munio — 21 listopada staną do walki o prezydenturę warszawy. Postanowiliśmy spotkać się z czterema najpoważniejszymi kandydatami i przekonać się, czy kultura w ogóle ich obchodzi. nas nie przekonali. a was?

6

t ekst: a gnieszka k owalska (g azeta wyborcza) i Mike Urbaniak Foto: witek o rski

KOG O O B CH O D Z I KU L TU R A ?

LISTOPAD 2010


7

DużA RzEcz


N A W I ĘC E J J E J N IE S T A Ć

PP

– takiego skrótu używają w mniej formalnej korespondencji pracownicy Pani Prezydent. PP mówi szybko i konkretnie. Wiadomo: czas to pieniądz. Ale udało mi się spędzić w jej gabinecie 8 godzinę. Na biurku piętrzy się sterta książek i papierów, PP rzuca na nią otrzymany ode mnie przewodnik „Zrób to w Warszawie!”. Obejrzała go z zainteresowaniem, widać, że pierwszy raz miała go w ręku. Ja wyłudzam z tej sterty czerwoną książeczkę – naszą aplikację w konkursie ESK 2016. Towar to deficytowy, bo kosztowny – kredowy papier, dwie płyty DVD. PP komentuje moją nową fryzurę. Spotkanie z nią jest jak połączenie wizyty u cioci na imieninach z surową naradą budżetową. Czas to pieniądz, a na kulturę PP nie ma go zbyt wiele. Choć ostatnio bardzo się zaangażowała. Podobno wygłosiła płomienne przemówienie podczas przesłuchania Warszawy w konkursie ESK. Była wtedy na zwolnieniu lekarskim (40 stopni gorączki), pierwsze próby naszej prezentacji odbywały się więc u niej w domu. – Wcale nie byłam pewna, czy przejdziemy. Uspokoiłam się dopiero, gdy usłyszałam z ust jurorów: „Warszawa”. Trzeba walczyć do końca – deklaruje bojowo. Już się nie dziwię, że jej ulubione lektury to książki o dyktatorach, mechanizmach władzy i silnych kobietach na wysokich stanowiskach (właśnie czyta biografię Madeleine Albright). Kultura to zdaniem PP w Warszawie wciąż dobro luksusowe. Metro, most, komunikacja miejska – to są teraz pierwsze potrzeby i one pochłaniają

gigantyczne pi e n i ą d z e . Słowem – nie stać nas na więcej. – Właśnie był u mnie burmistrz Ta r g ó w k a z ludźmi, którzy chcą organizować żeglugę śródlądową w Warszawie. Fajna sprawa. Przyznam, że gdy ostatnio byłam w Londynie, nie poszłam do muzeum, ale popływałam sobie statkiem. Niestety, wszystkiego nie udźwigniemy – konstatuje z żalem. PP powtarza jak mantrę: ja jestem od profanum, nie od sacrum. – Zwłaszcza w kulturze nie jestem zwolenniczką, by zarządzać wszystkim, czym się da. Stwarzam warunki do rozwoju, w sferę artystyczną się nie wtrącam. Jej hasło w tej kampanii wyborczej to: „Zmiany na lepsze – C.D.N.”. Czy naprawdę obchodzi ją kultura? Koronnym argumentem są dla PP duże inwestycje: Muzeum Sztuki Nowoczesnej, Muzeum Historii Żydów Polskich, Centrum Nauki Kopernik, Sinfonia Varsovia, Nowy Teatr, Muzeum Warszawskiej Pragi, do których miasto dokłada spore sumy. MSN ostatnio zaczęła bardziej cenić, bo robi dobry i niedrogi festiwal War-

szawa w Budowie, który przyczynił się do tego, że znaleźliśmy się w finale ESK. Pojawiła się nawet w trakcie kampanii na Bródnie, gdzie zainaugurowała kolejną odsłonę tworzonego tam przez MSN i dzielnicę Parku Rzeźby. Pospacerowała alejkami, przymierzyła podarowaną jej przez Pawła Althamera koszulkę z nagą modelką. W procesji z Madonnami nie wzięła już, niestety, udziału. Budynek MSN? Nie denerwuje jej ślimacze tempo inwestycji; denerwuje się, słysząc to pytanie, bo kojarzy się PP z jej głównym kontrkandydatem Czesławem Bieleckim. – Trzeba wykazać trochę cierpliwości: najpierw metro, potem muzeum. Czesław Bielecki powinien też wiedzieć, że nie można podejmować ryzyka stawiania budynku z bardzo ciężkim dachem, a dopiero potem drążyć tuneli metra – podnosi głos.

LISTOPAD 2010

Zadowolona jest za to z ekonomicznie dobrego posunięcia – ulokowania TR Warszawa Grzegorza Jarzyny w gmachu Kereza. To się nazywa wycisnąć jak najwięcej z cennej działki. – Razem z kulturalnymi instytucjami, które są już w Pałacu, zrobi nam się na placu Defilad taki polski West End. Choć te dwa teatry, które tam działają – Dramatyczny i Studio – radzą sobie średnio – PP popada w zadumę. Nowy Teatr – czy dziś wybrałaby inną działkę? – Ależ to oni chcieli właśnie ten teren! (mówiąc „oni” PP ma na myśli ekipę Warlikowskiego). – Będą tam przecież tworzyć całe centrum kultury dla Mokotowa. To jej się w tym projekcie podoba najbardziej, dlatego walczy. Przejmowanie terenu trwa zbyt długo, przyznaje, ale po to wymieniła cały zarząd i radę nadzorczą MPO, które blokowało inwestycję, żeby wreszcie móc


ruszyć z kopyta. Zapytana, czy Nowy Teatr będzie miał swoją siedzibę przed 2016 r., śmieje się. – Budowa mogłaby ruszyć w 2012, skończymy jeszcze przed MSN – zapewnia. Jakby nie liczyć, 5 lat trzeba będzie na te nowe instytucje czekać. Oby dyrektorzy dotrwali. Konkret, szybka piłka – to cechuje naszą z PP rozmowę. Co z siedzibą Gardzienic na Pradze-Południe? Za drogimi biletami na festiwalu Warszawa Centralna? – Nie wiem, nie znam szczegółów – ucina. Obiecała halę widowiskowo-koncertową? Miasto nie ma odpowiedniego terenu. Najlepszy jest przy Stadionie, nawet w planie zagospodarowania okolic Narodowego jest na nią miejsce. Ale to już musi zrobić rząd, ministerstwo sportu, nas na to nie stać. Poza tym sala koncertowa będzie na terenie Sinfonii Varsovii. Roman Gutek organizuje swoje imprezy we Wrocławiu, m.in. dlatego, że tam budują halę widowiskową? – Wrocław jest strasznie zadłużony, ciekawe skąd wezmą na to wszystko pieniądze. Brakuje lokali na kulturę? Przecież tyle jest nowych inwestycji! Poza tym będą pawilony wzdłuż rewitalizowanych bulwarów wiślanych oddawane w drodze konkursów m.in. na ten cel. Budują się też domy kultury. Do sposobu ich funkcjonowania PP nie będzie się wtrącać, to jest w gestii dzielnic. Nakazać prywatnym właścicielom i spółdzielniom mieszkaniowym, by przeznaczali lokale na kulturę? Nie zamierza. Szanuje święte prawo własności. – Trzeba mieć podstawę prawną, która wynika z ustaw – przekonuje. – Ja jako nadzorca bankowy wiem, że najbardziej się człowiek staje nieskuteczny, jak przegra w sądzie. Co z tego, że sobie pomacha szabelką. Zdaniem PP wszystko ureguluje rynek. Banki będą znikać, bo coraz więcej operacji finansowych przeprowadzamy przez Internet. Ulice same powoli zaczną się cywilizować. Orange Warsaw Festival? Bardzo jej się podoba, bo już nie musi do niego dokładać. Tak powinno być – miasto coś inicjuje, a potem finansowanie przejmują sponsorzy. Oszczędność – milion złotych (a przecież cały czas musimy gdzieś „bulić”, jak się wyraża PP – np. za ostatnie działki na pl. Defilad pod budowę MSN). Teatr Roma dusi się w swojej drogiej siedzibie? PP kocha West End, no ale tam teatry rozrywkowe są prywatne. – Czy powinny być finansowane z budżetu miasta? Czy jak jest krótka kołdra budżetowa, to mamy w pierwszej kolejności wspierać Warlikowskiego czy teatr rewiowy albo komediowy? – zastanawia się. No dobrze, ale idąc tym tropem, czy gospodarna PP może przymykać oko na to,

że z budżetu utrzymujemy aż 19 miejskich teatrów? – Wiem, Berlin ma mniej niż 10 – wzdycha ciężko. Wiadomo, reforma musiałaby się wiązać ze zwalnianiem artystów, a to grząski teren. Dla przykładu mam sobie wyobrazić Teatr Współczesny, jaki tam byłby lobbing – i Szyca, i Komorowskiej! Likwidowanie scen to nie na nerwy PP. Ale może problem w przypadku niektórych sam się rozwiąże, bo takie Ateneum np. nie może się dogadać z właścicielem budynku – PKP? – zastanawia się. Dlatego póki co dyrektor biura kultury Marek Kraszewski przygotował tylko pilotażowy etap reformy, który miałby polegać na redukcji działów administracyjnych teatrów i połączeniu ich w jeden organizm, który by nimi zarządzał. Ale i o tym sza! – może nie mówmy jeszcze w trakcie kampanii wyborczej. Jeśli już o dyrektorze Kraszewskim mowa, to czy PP zadowolona jest ze swoich kulturalnych kadr? Zadowolona. – Poza tym jakoś nie widzę, by młodzi menedżerowie kultury garnęli się do samorządu. To jest wbrew pozorom bardzo niewdzięczna i ciężka praca – tłumaczy. Kraszewski zdaniem PP jest jak Mazowiecki (chodzi o to, że ma kamienną twarz, z której trudno na pierwszy rzut oka wyczytać, ile myśli i działań się za nią kryje). Ma też inne zalety: jest człowiekiem otwartym, konsyliacyjnym, spokojnym, „upartym inaczej”: co ma zrobić – zrobi. Ewa Czeszejko-Sochacka zostaje, bo to jednak ona skoordynowała wszystkie działania, które doprowadziły Warszawę do finału konkursu ESK 2016. PP myślami jest w wielkiej polityce. Trzeba naciskać na ministra finansów, żeby Warszawa, która płaci ogromne janosikowe z racji swojej stołeczności, nie musiała dokładać tyle do metra czy dużych instytucji, służących również przyjezdnym. Trzeba przepchnąć w sejmie projekt nowego prawa budowlanego, może wtedy coś będzie można zrobić z wielkoformatowymi reklamami. Na uczestnictwo w kulturze w ogóle nie ma już czasu. Oprócz pracy są jeszcze inne obowiązki: mama, wnuki. Kilka stron książki dziennie – obowiązkowo! Do kina nigdy specjalnie nie chodziła. Do teatru zagląda rzadko. Ostatnio była na „Naszej klasie” w Teatrze Na Woli. – Strasznie ciężki ten spektakl, ale jednocześnie bardzo prawdziwy i uniwersalny. Samo życie – kiwa głową z aprobatą (i znów jej ulubione meandry historii, w które uwikłana jest jednostka). – Pytam organizatorów tych wszystkich ciekawych imprez, na które nie mam czasu chodzić, czy jak będę na emeryturze, też będą przysyłać mi zaproszenia – śmieje się PP. Ale póki co na emeryturę się nie wybiera. (aka)

KULTURA SIĘ LICZY. NAPRAWDĘ? g rzegorz l ewandowski

„Urząd, który sprawuję, wymaga ode mnie na co dzień przede wszystkim pragmatyzmu menedżera i ekonomisty. Nie umiem jednak i nie chcę zapominać o energii środowisk kultury i sztuki, o potrzebie tworzenia zaplecza infrastrukturalnego dla kultury, przestrzeni, którą twórcy i warszawiacy wypełnią życiem. Dlatego ambitne projekty kulturalne będą miały moje wsparcie. Dlatego wierzę, że na końcu długiej drogi ku tytułowi Europejskiej Stolicy Kultury czeka nas sukces, nawet jeśli czasem popełniamy błędy”. Pani prezydent, ja też. Też wierzę w sukces. Nawet jeśli popełniamy błędy. Nadszedł czas, by podsumować zaniechania ostatnich lat i odpowiedzieć sobie na parę podstawowych pytań. Wszystko, by „nowy początek” epoki „poaplikacyjnej” pozwolił na prawdziwe reformy i skuteczną naprawę warszawskiej kultury. Dobrze się składa, że to podsumowanie zbiega się z wyborami samorządowymi. Poza kilkuset radnymi wybierzemy też prezydenta Warszawy. Wybierzemy zapewne panią. Mam jednak nadzieję, że druga kadencja nie będzie kadencją „kontynuacji”. Prezydent miasta to stanowisko polityczne. Polityk nie musi znać się na wszystkim. Ważne, by potrafił dobrać sobie współpracowników, którzy profesjonalną pracą zapewnią ekipie rządzącej merytoryczny sukces. Pani prezydent, chciałbym 9 zapytać, jak ocenia pani dokonania swojego zespołu zajmującego się kulturą? Można by wymieniać wiele nazwisk. Skupmy się na jednym. Dlaczego do dziś nikt przy zdrowych zmysłach nie jest w stanie uzasadnić obsady stanowiska warszawskiego pełnomocnika ds. starań o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Dlaczego zadawanie pytań odbierane jest jako zarzut i sprowadzanie dyskusji do poziomu „osobistych wycieczek”? Pani prezydent, proszę o odpowiedź, dlaczego Ewa Czeszejko-Sochacka jest pani pełnomocniczką? Czy nie czas na zmiany? Na początku kadencji, podczas debat ReAnimatora ludzie kultury wspólnie z urzędnikami ustalali priorytety polityki kulturalnej. Zdawali sobie sprawę, że ta forma dialogu to raczej warsztaty z otwartości i ćwiczenia terenowe dla miejskich urzędników. Wydawało się jednak (chyba nie tylko środowisku ludzi kultury), że pełne wsłuchanie w potrzeby mieszkańców, gotowość na zmianę i wspólną pracę nad skomplikowanym procesem reform są głęboko zakorzenione w ekipie pani prezydent. Po trzech latach większość debat umilkła, a zasadnicza część aktywistów zrezygnowała z pracy na rzecz zmian. Zdaje sobie pani sprawę, że poza grzechem zaniechania reform winna jest pani również zwątpienia mieszkańców w dialog z władzą? Brak ludzi mogących prowadzić merytoryczne dyskusje o reformach i spalenie zaufania społecznego to najpoważniejsze zarzuty pod adresem tych czteroletnich rządów. Pytań jest wiele. Odpowie pani na kilka? Jakie są argumenty za utrzymywaniem kilkunastu teatrów w sytuacji permanentnego kryzysu finansów i ciągłego zmniejszania środków budżetowych w stołecznych instytucjach kultury? Jakie są argumenty za budowaniem kolejnego teatru przy braku reform w dotychczas istniejących? Jak długo warszawskie domy kultury będą czekać na swój moment? Kiedy ktoś się pochyli nad ich sytuacją budżetową, możliwościami zmiany kadr, bardziej nowoczesnego formułowania zadań? Czy Warszawa ma plan? Czytając aplikację, dowiadujemy się w jednym zdaniu o reformie domów kultury. Nikt w Warszawie nie wie, o jaką reformę chodzi. Kiedy wysocy urzędnicy z pani gabinetu konsekwentnie wezmą się do pracy i skończą (albo pozwolą ekspertom skończyć) pracę nad Programem Rozwoju Kultury w Warszawie do 2020 roku? Kiedy urzędnicy dojrzeją, by uznać, że bez strategicznego zespołu (bezpartyjnych) doradców nie uda się wypracować kierunku rozwoju dla Warszawy? Kiedy przyjdzie czas społecznej rady kultury? Jeśli kultura w Warszawie się liczy ― musi pani pozwolić na jej naprawę. Mam nadzieję, że po 21 listopada zacznie się praca bardziej na serio.

DużA RzEcz


CZESŁAW BYWA

10

iuro Czesława Bieleckiego jest w głębokim interiorze. Dobry kawałek za zajezdnią tramwajową na Woronicza. Spomiędzy bloków i domów szeregowych na tyłach Instytutu Reumatologii, wyłania się okropny klocek osiedlowy. Jest w nim i sklep, i przychodnia lekarska, i firma architektoniczna Bieleckiego – Dom i Miasto. Kandydat na prezydenta Warszawy spóźnia się dobre pół godziny. Nie mam jednak czasu na nudę, bowiem natychmiast zajmuje się mną szefowa jego biura: ― Czytał pan? – pyta podsuwając mi pod nos książkę swojego szefa, zatytułowaną „Gra w miasto”. Nie – odpowiadam. Jest wyraźnie zawiedziona. „Mam dla pana egzemplarz”. Otwieram na chybił trafił na stronie 138. Widzę projekt pomnika III Międzynarodówki Władimira Tatlina. Skojarzenie mam jedno, ale o tym później.

B

― Najmocniej pana przepraszam, ale obowiązki... ― Bielecki wpada do biura jak burza. Siada za biurkiem, rozpina marynarkę, rozkłada przed sobą notes moleskine i wieczne pióro. Klasa. Jest gotowy do rozmowy. ― Skończyłem właśnie czytać „Winnicę w Toskanii” tego Węgra, którego nazwiska nie pomnę. Ja w ogóle, wie pan – ciągnie Bielecki – czytam kilka książek na raz. Tu pada cytat po francusku. Nie można go zagiąć pytaniem, na czym ostatnio był w teatrze, jaką widział wystawę, na jakim był koncercie, bo Czesław Bielecki bywa. I to intensywnie. Bardzo lubi Centrum Sztuki Współczesnej („obchodziłem tam rocznicę mojej firmy”) i Zachętę („projektowałem tam przedłużenie schodów”). Jeśli tylko może, odwiedza swoje ulubione teatry: Ateneum („lubię skromne wnętrze tego kolejarskiego teatru”), Współczesny („przede

wszystkim”), Powszechny i Narodowy („czasem”). Nie jest wielkim admiratorem Jarzyny i Warlikowskiego, ale „w Warszawie jest miejsce na różne teatry”. Ulga. Można o Bieleckim powiedzieć wszystko, ale nie to, że jest niekulturalny. Mówi, co jest rzadkością wśród polityków, przepiękną polszczyzną. Ma niski, radiowy głos. Mógłby prowadzić programy w Trójce, zastępując Wojciecha Manna. Odpowiada wolno, ale ze swadą i bardzo pecyzyjnie. Każde jego zdanie ma początek, rozwinięcie i zakończenie. Są przecinki, pauzy i kropka. Przyjemność słuchania. Pytam o konkursy na dyrektorskie stanowiska. Nie widzi na nie miejsca. „W sztuce jest hierarchia. Z estetycznego punktu widzenia absolutyzm oświecony jest o wiele lepszy niż demokracja”. Czyli mianowałby według uznania? Lekko się wycofuje. Zarzeka się, że absolutyzm, ale po kon-

LISTOPAD 2010

sultacji ze środowiskiem. Przywołuje w tym kontekście Feliksy Warszawskie (nudziarskie nagrody teatralne), co mnie martwi. I szybko dodaje, że w Łodzi „władza forsowała różne rzeczy i zakończyło się to klapą”. Tu pada cytat ze Słonimskiego i prymasa Wyszyńskiego. Każdy wątek naszej rozmowy schodzi szybko na architekturę. To jest główne pole zainteresowań Bieleckiego. Zarzuca Hannie GronkiewiczWaltz, że nic nie potrafi skończyć, a to, co buduje, jest kiepsko koordynowane. On zrobiłby to o niebo lepiej. Denerwuje go, że nic się nie dzieje z ulicą Próżną,


która podczas festiwalu Warszawa Singera „jest traktowana jak dekoracja ruin”. Nie rozumie też, dlaczego na placu Grzybowskim nie ma miejsca na pomnik upamiętniający Polaków ratujących Żydów podczas wojny. Taki pomnik Bielecki zaprojektował już w Łodzi. To gigantyczna gwiazda Dawida (jak statek kosmiczny), a na jedym z jej ramion siedzi posępne ptaszysko (orzeł). Dlaczego pomniki? Czy nie dość już? – pytam błagalnie. Chcemy więcej dotleniaczy (Rajkowska) i różowych bąbelków (Gomulicki), wznoszę oczy ku niebu. Nie widzę jednak zrozumienia. ― To są eventy, czasowe ekspozycje – krzywi się kandydat. ― Warszawa potrzebuje hardware’u! Świetnym przykładem jest Krakowskie Przedmieście. Nasz salon. Ale to jest zaledwie kawałek miasta ― smutnieje i dodaje z emfazą: ― Warszawa jest europejską wiochą. Wypisz wymaluj redaktor Blumsztajn. Bielecki uważa, że Warszawa wydaje krocie na tymczasowe cacuszka. A to na jakieś stelaże, a to telebimy, a to znów dekoracje na sylwestra i podświetlane mosty. Mierzi

go tymczasowość miasta. Surogaty tkanki miejskiej w postaci centrów handlowych. Tu pada cytat po łacinie. Krew jaśnista go zalewa – jak mawia Henryka Krzywonos – gdy zaczyna mówić o placu Defilad („czarna dziura”) i Pałacu Kultury („świecka cerkiew”). Oczy zaczynają mu świecić i żywiej gestykuluje. „Pekin” jest dla niego niezmiennie symbolem obcego panowania. Nie przekonuje go, że dla młodego pokolenia to po prostu fajny budynek, inspirujący grafików, designerów, artystów. Wieszaka ściennego na ubrania w kształcie Pałacu, który schodzi jak świeże bułeczki w Magazynie Praga, pewnie by nie kupił. Ma za to pomysł na urządzenie w Pałacu Muzeum Komunizmu. Przed wejściem głównym, na placu Defilad, widzi zwalony wielki pomnik Stalina z oderwaną głową, która wbita jest w posadzkę podziemnego forum. Muzeum Kereza – przyszła siedziba Muzeum Sztuki Nowoczesnej i TR Warszawa – nie budzi jego entuzjazmu, ale cieszy go każdy nowy budynek w mieście. No, prawie każdy. DużA RzEcz

Łączy go z kontrkandydatem Wojciechem Olejniczakiem brak wiedzy na temat kulturalnego budżetu Warszawy. ― Nie powiem panu, ile wynosi, bo to akurat jest ten fragment, do którego nie dotarłem ― przyznaje. Po wyłączeniu dyktafonu dopytuje: ― To niech pan powie, ile? Starania Warszawy o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016 ocenia (naturalnie!) negatywnie. „Haneczka” się nie popisała, bo „administruje miastem, a nie rządzi”. Nie mamy nic na miarę Open’era czy Camerimage. Ale stolica tradycyjnie, według kandydata, związana jest silnie z teatrem i sztukami wizualnymi, więc mamy się czym chwalić, choć (tu Bielecki ubolewa) „Krakowem nigdy nie będziemy”. Kiedy mówi, że chce „sięgnąć po władzę z przyczyn estetycznych”, nie wytrzymuję. Przypomina mi się pomnik Międzynarodówki Tatlina. To spiralna wieża, która jako żywo przypomina „najbrzydszego gargamela” Warszawy, czyli nowy gmach TVP zaprojektowany przez Bieleckiego właśnie. Gmach przy Woronicza trudno jest opisać, bo jest skrzyżowaniem... wszystkiego. Nie mogę pominąć tego tematu, więc zbieram się w sobie i pytam. ― Muszę panu powiedzieć, że są francuscy czy szwajcarscy architekci, którzy ten budynek chwalą ― i na to Bielecki ma gotową odpowiedź. Jacy? Odsyła mnie na swoją stronę internetową. ― Chciałem po prostu zaprojektować coś znaczącego, ikonicznego, swego rodzaju Bilbao ― tłumaczy. Każdy kraj ma takie Bilbao, na jakie zasługuje. (mike)

11


PA LI K OT W A R S Z A W S K I

atarzyna Munio chce się umówić w klubokawiarni Chłodna 25. Dostrzega kulturotwórczą rolę takich miejsc. Co więcej, często w nich bywa. Na Chłodnej po raz pierwszy pojawiła się w 2004 r. ze swoją lokalną gazetką „Nasze Sprawy”, którą chciała zostawić na barze. Można powiedzieć, że Munio i Chłodna startowały jednocześnie. W rozmowie często powołuje się na konkretne przykłady ze swojej okolicy – ze swoich Włoch. Zaczynała w lokalnym samorządzie, ale od czasu jej sprzeciwu 12 wobec Hanny Gronkiewicz-Waltz i demonstracyjnego wyjścia z Platformy jest o niej głośno również w ogólnopolskich mediach. Wie, jak je podejść. W końcu z wykształcenia jest psychologiem reklamy i marketingu. Od startu kampanii wyborczej w lokalnych gazetach pojawia się niemal codziennie: „Katarzyna Munio przykleja pasy dla niewidomych na peronach stacji metra”, „Katarzyna Munio wdrapuje się na rusztowanie, żeby powiedzieć »nie« dla haraczy od ocieplających budynki”, „Katarzyna Munio odsłania billboard z hasłem: »Popieram Katarzynę Munio. Jarosław Kaczyński«” (to kolega z ugrupowania), „Kandydatka wsiada na motor. Chce, by po buspasach jeździły jednoślady i samochody”. Zapytana, czy czuje się naszym lokalnym Palikotem, odpowiada: – Może stosuję podobne happenerskie metody, ale za każdą taką akcją stoją dokumenty, wyliczenia, konkretne propozycje zmian. Katarzyna Munio punktuje decyzje Hanny Gronkiewicz-Waltz (a częściej brak tych decyzji, np. niezrealizowaną obietnicę budowy centrum wystawienniczokongresowego z salą koncertową). Ośmiesza radnych milczków, którzy ani razu nie odezwali się podczas obrad Rady Warszawy, a mimo to po raz kolejny startują w wyborach samorządowych. Sama ośmiesza się

K

słynnymi już buspasami, którymi miałyby według jej propozycji jeździć również samochody wypełnione pasażerami. Na pytanie jak to kontrolować – odpowiada: „Wierzę w rozsądek ludzi”. Generalnie jest w niej jakaś naiwna wiara. Stąd ta aktywność

LISTOPAD 2010


w z góry przecież przegranych wyborach prezydenckich. W momencie, gdy rozmawiamy, ma 2 procent poparcia, a mimo to zastrzega: – Proszę nie pisać, co zamierzam robić po wyborach, bo ja zamierzam zostać prezydentem Warszawy. Jednak równolegle kandyduje na radną, wejdzie więc zapewne ponownie do Rady Warszawy, tyle że już ze znacznie większym mandatem społecznym. W mijającej kadencji była jedną z najaktywniejszych radnych. Zasiadała w pięciu komisjach, m.in. edukacji, sportu (to tu namieszała, sprzeciwiając się przyznaniu pół miliarda złotych z budżetu miasta na budowę stadionu Legii) i w komisji kultury. Dlaczego wybrała kulturę? Przyznaje, że trochę intuicyjnie, trochę dlatego, że w rodzinie są tradycje artystyczne, na pewno pod wpływem debat na Chłodnej. Przekonuje, że będzie walczyć z dominacją partii politycznych w samorządzie i z partyjniactwem. Startuje z listy

Warszawskiej Wspólnoty Samorządowej. Należy jednak do Stronnictwa Demokratycznego, korzysta ze wsparcia polityków tej partii. Choć temu wyraźnie zaprzecza – jest zwierzęciem politycznym, tego nie da się ukryć. Poglądy? – Jestem liberałem i zawsze nim będę – przekonuje. Jej główne pole zainteresowań to sport, ale i w dziedzinie kultury ma kilka meczów za sobą. Przegrała ten o dom kultury we Włochach, który jej zdaniem nie działa dobrze i nie wykorzystuje w pełni swoich możliwości lokalowych. Jej syn w każdym razie nie chce tam chodzić. Podjęła walkę – nie o zmianę dyrektora, ale o to, by skorzystał z pomocy profesjonalistów i dokonał reformy. Nie udało się. – Wyciągnęłam z tego taki wniosek, że mimo że nie lubimy biurokracji i przepisów ograniczających, to w przypadku domów kultury powinna być kontrola na poziomie miasta, system kontraktów dla dyrektorów albo przynajmniej mechanizmy, które

DużA RzEcz

wyeliminują tych nieudolnych – przekonuje Munio. Jakie? Na przykład mieliby współtworzyć aplikację w konkursie ESK 2016 czy duże warszawskie imprezy. Nie dają rady? Wylatują albo muszą się otworzyć na inne środowiska, douczyć. – O jakości nikt nie mówi. A ona się liczy w kulturze. Nie bałabym się tu zmian, bo gorzej być nie może. Mówimy, że jesteśmy nowoczesnym państwem, miastem, a działamy jak za komuny – podsumowuje Munio. To kobieta konkretna. Nie lubi marnowania czasu ani pieniędzy podatników. – Ja nie przyjmuję argumentu, że nie można. Co to znaczy? A już zasłanianie się tym, że jest przepis, jest najbardziej tandetnym sposobem na wytłumaczenie swojej nieudolności – tu Katarzyna Munio pije do pani prezydent w sprawie wielkoformatowych reklam. Grunt do dobry projekt i organizacja – tego nauczyły ją zmarnowane godziny na absurdalnych posiedzeniach komisji kultury Rady Warszawy, gdzie tygodniami bezskutecznie potrafiły ciągnąć się sprawy np. o uzyskanie praw autorskich do „Snu o Warszawie” Niemena. – Bicie piany, teatrzyk pozorów – wspomina Munio. Potrzebny jest system zachęt dla deweloperów, żeby inwestowali w kulturę. Niezbędny jest regranting, taki jak w Berlinie. – Nie może być tak, że gdy pani stara się o dofinansowanie, to musi mnie kochać, bo ja mam pieniądze – tłumaczy. Marzą jej się targi sztuki, „żeby Warszawa była silna”. Mogłyby się odbywać na Stadionie Narodowym, gdzie przecież będzie mnóstwo pomieszczeń do zagospodarowania. Cieszy się, że weszliśmy do finału konkursu o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury, choć ma mieszane uczucia co do Ewy Czeszejko-Sochackiej – pełnomocnik prezydent ds. ESK. Numer 9 na jej liście niespełnionych deklaracji Hanny Gronkiewicz-Waltz: „Warszawa miała stać się polską stolicą kultury, w której przedstawiciele różnych nurtów artystycznych mieli uzyskać dostęp do publicznych pieniędzy. Zamiast tego miasto dołożyło się do stworzenia kościelnego Muzeum Ordynariatu Polowego”. Katarzyna Munio przyznaje, że w tej kampanii wyborczej jest przy urzędującej prezydent jak mrówka przy słoniu. Dysproporcja dramatyczna. Czy zmniejszy się 21 listopada? Może coś jeszcze wymyśli na ostatniej prostej. (aka)

13


RAD OŚ Ć D O Z N A ń

W

14

ojciech Olejniczak jest bezpośredni i rozluźniony. Bardzo zyskuje przy osobistym kontakcie. Odpisuje na mejle na Facebooku i SMS-y, oddzwania. Na proponowaną godzinę spotkania odpowiada: „Spoko, spoko”. Na umówioną rozmowę przychodzi punktualnie, razem ze swoim młodym asystentem, który dzierży pod pachą przewodnik „Zrób to w Warszawie!”. Zamawia kawę, rozpina marynarę i uśmiechnięty siada na kanapie. Asystent zajmuje miejsce naprzeciw i wyciąga plik wydruków. Wygląda to na ściągę. Czar pryska, gdy Wojciech Olejniczak otwiera usta. Po kilku chwilach już wiadomo, że ma nikłą wiedzę o Warszawie i żadną o kulturze. Nie potrafi odpowiedzieć na najprostsze pytania i zalewa mnie nie niosącymi żadnej merytorycznej treści sloganami. Widać, że się męczy. Na czym pan ostatnio był w teatrze? – zagaduję na początek. Odpowiedź błyskawiczna: – Na „Nędznikach”. – I jaka jest pańska ocena? – Świetny spektakl i świetni aktorzy. – A jaką pan ostatnio widział wystawę? – drążę niczym Monika Olejnik. Długa pauza. – Na czym to ja ostatnio byłem w Zachęcie? Hmm. Wie pan, koneserem to ja nie jestem. Na jego niezliczonych stronach internetowych próżno szukać jakiejkolwiek wzmianki o kulturze. Jest coś o krzyżu, parkingach, metrze. – Ile wynosi budżet kulturalny Warszawy? – jestem bezlitosny. – Budżet kulturalny Warszawy... – powtarza Olejniczak, żeby zyskać na czasie. – To będzieee... – w desperacji łypie na swojego asystenta, który też nie ma pojęcia. Skracam te męki i podpowiadam: 200 milionów z hakiem. – No tak, tak – potwierdza.

Olejniczak był ministrem i posłem. Opanował do perfekcji sposób odpowiadania na pytania tak, by osoba pytająca nie wiedziała koniec końców, czy jest za, czy przeciw. Zagajam o Centrum Myśli Jana Pawła II, które, nie wiadomo dlaczego, jest miejską instytucją kultury. Czy centrum powinno być finansowane z budżetu miasta? – Jest taka instytucja? Naprawdę? Miejska? – Potakuję i dodaję, że kosztuje podatników 5 mln 300 tys. złotych rocznie. – Jako prezydent najpierw bym sprawdził, czy to centrum coś robi, a jeśli nic nie robi, to bym je zlikwidował – reaguje Olejniczak. - Czy pan interesuje się w ogóle kulturą? - Ja się proszę pana interesuję sprawami kultury. Aha. Politykę kulturalną Hanny Gronkiewicz-Waltz ocenia, co zrozumiałe, krytycznie. Ba! Uważa, że takowej nie ma. – Jeśli zostanę prezydentem, jedną z moich pierwszych decyzji będzie powołanie wiceprezydenta do spraw kultury. I powinna nim zostać, moim zdaniem, osoba ze środowiska, ktoś kto zna jego potrzeby i umie się w nim poruszać.

LISTOPAD 2010


Dopytuję więc natychmiast o Krystiana Legierskiego z Zielonych, który startuje ze wspólnej z SLD listy do Rady Warszawy. Jest jedynką na Mokotowie. Jakiś czas temu Warszawę obiegła informacja, że jeśli Wojciech Olejniczak zostanie prezydentem, to jego zastępcą ds. kultury będzie właśnie Legierski. – Nie, nie – uśmiecha się Olejniczak. – Krystian jest oczywiście osobą, która nadaje się do zarządzania kulturą, ale decyzje jeszcze nie zapadły. Co martwi kandydata Olejniczaka? Bardzo się przejmuje bałaganem w kilku teatrach. W których? Nie wymienia. Objechał z wizytami gospodarskimi wszystkie dzielnice i zauważył, że nikt się nie interesuje domami kultury. Smuci go, kiedy słyszy, że „kultura nas kosztuje”, bo przecież „każda złotówka wydana na kulturę zwraca się po trzykroć”. Sen z powiek spędzają mu dzielnice, w których nie ma żadnej kulturalnej infrastruktury („Bemowo i Bielany to kulturalne pustynie”). Ale to wszystko się zmieni, kiedy on zostanie prezydentem Warszawy. Pytam o jego kandydata na stanowisko dyrektora biura kultury. – Jedno wiem na pewno. Obecny dyrektor nie jest kompetentny - odpowiada. Powtarzam pytanie. – Z pewnością dążyłbym do tego, żeby

DużA RzEcz

nim został ktoś ze środowiska kultury warszawskiej. Na koniec pada obowiązkowe zdanie: „Nominacje nie mogą być partyjne. Muszą być merytoryczne”. Rozmawiamy o kulturalnych organizacjach pozarządowych i ich problemach lokalowych. Wojciech Olejniczak uważa, że powinna być specjalna pula lokali komunalnych przeznaczona na działalność kulturalną. Popiera stworzenie preferencyjnego systemu dla NGO-sów, które nie musiałyby w żadnym razie płacić stawek komercyjnych. Jest także za decentralizacją i przekazaniem większej władzy dzielnicom, również w obszarze kultury. Najkonkretniejsze zdanie, jakie udaje mi się z niego wycisnąć, brzmi: „Im więcej władzy w dół, tym lepiej”. Kandydat nie chce być Kasandrą, ale słabo ocenia szanse Warszawy w konkursie na Europejską Stolicę Kultury 2016. Poza kasandrycznymi przeczuciami nie ma na ten temat nic więcej do powiedzenia. Widział pan klip Agnieszki Holland i Magdaleny Łazarkiewicz promujący Warszawę? – Nie widziałem. Na moją prośbę podsumowuje w punktach swój program kulturalny dla Warszawy: uporządkowanie spraw finansowych, wsparcie organizacji pozarządowych, zmiana nastawienia urzędników (to mój ulubiony postulat), wiceprezydent ds. kultury, dokończenie inwestycji Hanny Gronkiewicz-Waltz, budowa infrastruktury kulturalnej w dzielnicach. A jaka jest – dopytuję na koniec – pańskim zdaniem rola kultury? – Przynosić radość i doznania estetyczne. (mike)

15


Jan Dravnel k ala a zar

16

LISTOPAD 2010


Rafał maćkowiak p arvis

17

M E T A F I ZY K A TY N D Y K A Wielu brało się za Witkacego. Nowy rozdział w polskim teatrze otworzył jego „Bzikiem tropikalnym” Grzegorz Jarzyna. Po 13 latach od tej historycznej już premiery „Metafizykę dwugłowego cielęcia” wystawił na deskach TR Warszawa Michał Borczuch. Według Piotra Gruszczyńskiego „nowy niezadowolony” naszego teatru. Niezadowolone okazały się tym razem i krytyka, i publiczność. Spektakl nie nadaje się do oglądania, w odróżnieniu od pięknych fotografii Tomka Tyndyka, aktora TR. To chcemy oglądać. Metafizyka Tyndyka bardzo nas przekonuje.

Agnieszka Podsiadlik Mirabella

zObAcz!


Sebastian Pawlak k armazyniello

Janusz chabior g ubernator

18

LISTOPAD 2010


19

magda Kuta a parura

zObAcz!


20

znajomi nie mogli uwierzyć. Jedna osoba mi powiedziała: „Ależ co pan robi? z warszawy się nie wyjeżdża!”

LISTOPAD 2010


Dopóki byłem szefem działu kultury „ g azety w yborczej ” , byłem może nie papieżem, ale co najmniej sekretarzem stanu. wszyscy ludzie teatru byli dla mnie bardzo mili. Kiedy zostałem dyrektorem Teatru wybrzeże, zobaczyli we mnie konkurenta. w t e d y zrozumiałem, że muszę stworzyć własną armię.

z Maciejem Nowakiem rozmawia Mike Urbaniak Foto: k uba d ąbrowski

PRZ YPA D K I M A C IE J A N .

rudno cię objąć. 160 kilo. Miałem na myśli twoją drogę zawodową. Zacząłeś bardzo wcześnie. Nie da się ukryć, że wykorzystałem znajomości mojego taty. Nie wiem, skąd się to wzięło, ale zawsze interesowałem się teatrem. Byłem postrachem wizyt u cioć, bo organizowałem natychmiast jakieś teatrzyki. Bardzo chciałem iść na wiedzę o teatrze, ale ze względów politycznych – maturę zrobiłem w 1983 roku – zawieszono nabór. Poszedłem więc na historię sztuki, ale pisać chciałem ciągle tylko o teatrze. Ojciec znał naczelnego „Sztandaru Młodych”, który skierował

T

mnie do działu kultury, gdzie zostałem redakcyjnym kolegą obecnej recenzentki teatralnej „Naszego Dziennika”.

Temidy Stankiewicz-Podhoreckiej? Tej samej. Nasza znajomość trwa już trzydzieści lat. Temida była moją mistrzynią. Po pół roku pisania do „Sztandaru”, postanowiłem pójść z moimi tekstami do „Teatru”. Zostawiłem je w sekretariacie. Dwa tygodnie później dostałem telegram, że mam się stawić przed obliczem wicenaczelnego Andrzeja Wanata. Wcześniej jednak na twojej życiowej drodze stanął człowiek legenda profesor Zbigniew Raszewski.

Był to oczywiście, jak to w moim życiu często bywa, kompletny przypadek. Studiowałem tę historię sztuki, ale na zajęciach, pod ławką, czytałem cały czas o teatrze. Któregoś razu moja koleżanka zauważyła, że kontempluję „Wybór dramatów staropolskich” Juliana Lewańskiego i podczas swojej bytności u profesora Raszewskiego (przyjaźniła się z jego córką) powiedziała: „A mój kolega to czyta ciągle jakieś dramaty staropolskie”. Profesor odpowiedział krótko: „Wezwać mi go”. Był dla mnie postacią mityczną, pomnikową. Do tego stopnia, że myślałem, że nie żyje. A tu nagle mnie wzywa i daje jakieś naukowe zadania. Chwilę później moi rodzice wyjechali

człOwIEK KuLTuRALnY

na placówkę do Leningradu, więc profesor zlecił mi szperanie w tamtejszych archiwach. To był początek znajomości, która miała fundamentalny wpływ na moje życie. Po kilku latach pisanie do „Teatru” przestało ci wystarczać. Podjąłeś decyzję o założeniu własnego magazynu. Co na to Zbigniew Raszewski? Najpierw pokazałem projekt „Gońca Teatralnego” Kazimierzowi Dejmkowi, ówczesnemu szefowi ZASP-u. Powiedział, żebym poszedł z tym do Ministerstwa Kultury. Był marzec 1990 roku. Iza Cywińska, ówczesna minister, dała mi jakieś niewielkie pieniądze na rozkrętkę pisma.

21


Profesor był rozczarowany? Bardzo, ale zmarł w 1992 roku i myślę, że umierał jeszcze z nadzieją, że jednak te studia skończę. Z pierwszym numerem poleciałem natychmiast do profesora, który powiedział: „Teraz wchodzi pan na serio w życie publiczne. Niech pan pamięta, że spotka pana mnóstwo przykrości, ale równolegle doświadczy pan wielu bezinteresownych, wspaniałych przyjaźni”. Potem pognałem do Teatru Polskiego i w kulisach zastałem Dejmka. Spojrzał na „Gońca” i orzekł: „No, to jest profeska”. W ten sposób zostałem namaszczony przez dwóch wielkich ludzi teatru. Łukasz Drewniak pisał, że byłeś ich pupilkiem. Jeśli się znało Kazimierza Dejmka, to trudno myśleć, że ktokolwiek był jego pupilkiem. Dejmek był raczej szorstkim i surowym, ale sprawiedliwym typem człowieka. Co do profesora, to wiem, że mnie cenił. Czułem jego przyjaźń i troskę, ale pupilkiem być nie mogłem, choćby z powodu wybrania innej drogi, niż zaplanował mi profesor.

22

Czyli jakiej? Naukowej. On myślał, że będę historykiem teatru. A ja ostatecznie nie obroniłem pracy magisterskiej, bo porwało mnie życie. Twoje pokolenie, które nie doświadczyło przełomu ’89 roku, tego nie zrozumie. Wtedy wszystko stawało otworem, wszystko było możliwe. Przed ’89 nie byłem w żadnym ministerstwie. Z respektem mijałem Dom Partii. Sfera władzy była dla mnie absolutnie abstrakcyjna. Przecież twój ojciec był dyrektorem departamentu w Ministerstwie Szkolnictwa Wyższego, potem konsulem w Leningradzie. No tak, ale to właśnie tatusiowie takie rzeczy załatwiali. To nie było moje. Aż raptem, jesienią 1989 roku, dostaję telefon z Ministerstwa Kultury. „Proszę się zgłosić do minister Cywińskiej” – słyszę w słuchawce. Do dziś pamiętam, jak czekałem spięty, a sekretarka próbowała zabawiać mnie rozmową. Patrzyłem na nią jak na jakieś dziwo − że jest sympatyczna, mówi po polsku, nie jest kosmitką. W wolnej Polsce drzwi dotąd zamknięte stanęły otworem. Można się było tym wszystkim zachłysnąć. Nie było już czasu na magisterkę.

W tym samym roku zawiesiłeś wydawanie „Gońca Teatralnego”. Bardzo to przeżyłem, traktowałem jak wielką osobistą klęskę. Nie umiałem tego przepracować i uciekłem z Warszawy.

Kiedy wcześniej kilkakrotnie chciałem gdzieś uciekać, to michnik mnie wyśmiewał. Tym razem powiedział: „wybrzeże to jest wyzwanie. na to się zgadzam”

Dlaczego do Gdańska? Kolejny przypadek. Byłem przez chwilę sekretarzem prasowym minister Cywińskiej i jeździłem na narady dyrektorów wydziałów kultury urzędów wojewódzkich. Tam poznałem bardzo fajną osobę, czyli Wojtka Bonisławskiego, ówczesnego dyrektora Wydziału Kultury Urzędu Wojewódzkiego w Gdańsku. Po jakimś czasie pojechałem do Gdańska i w Teatrze Miniatura spotkałem Wojtka. Opowiadam mu o „Gońcu”, że problemy, że nie ma pieniędzy. A on na to: „Ja mam pieniądze. Jeśli zostaniesz dyrektorem Centrum Edukacji Teatralnej, to możesz pismo wydawać przez Centrum”. Pamiętam moją pierwszą myśl: ja, warszawska gwiazda na prowincję? Wracając do Warszawy, cały czas o tym myślałem. Kiedy dojechałem do domu, zadzwoniłem do Wojtka: „To ja to biorę”. Jak zareagowała Warszawa? Znajomi nie mogli uwierzyć. Jedna osoba mi powiedziała: „Ależ co pan robi? Z Warszawy się nie wyjeżdża!” Jazda pod prąd zawsze mnie kręci. Gdańskiem się zachwyciłem. Bo? Mniejsze miasto. Fajny krąg towarzyski. Kwitnące życie knajpiane. Morze. To był okres świetności arcybiskupa Gocłowskiego. Prałat Jankowski jeszcze wtedy tak ostro nie jechał. Lech Wałęsa. To wszystko było niesamowite i inspirujące. Dyrektorem Nadbałtyckiego Centrum Kultury też zostałeś przez przypadek? Oczywiście. Był w Gdańsku zjazd ministrów kultury państw bałtyckich i mnie tam – jako dyrektora Centrum Edukacji Teatralnej – zaproszono. Zacząłem, jak to ja, integrować towarzystwo wiśnióweczką. Po jakimś czasie mówiłem już we wszystkich językach. Zobaczył mnie w akcji ówczesny wojewoda gdański i powiedział do Wojtka Bonisławskiego: „Niech Nowak zostanie dyrektorem NCK-u, bo bardzo dobrze mu idzie”. Na drugi dzień Wojtek przyszedł do mnie i przekazał mi propozycję wojewody. Przyjąłem ją natychmiast. I tak zaczęły się złote lata centrum. Wydaje mi się, że kluczowe dla powodzenia tego projektu było to, że przyszła tam osoba z zewnątrz. Nie byłem z Pomorza, nie byłem Kaszebą – dostrzegłem atrakcyjność LISTOPAD 2010

tej kultury. To, co mnie bardzo ciekawiło, dla nich było oczywiste. Co oni znali, mnie fascynowało. Zaczęliśmy eksponować lokalne walory, integrować kraje bałtyckie. Fajnie to zaczęło działać. Dostrzegli to nasi sąsiedzi. Wcześnie zostałeś dyrektorem, przed trzydziestką. Czułeś się kompetentny? Działałem intuicyjnie. Jeśli coś wydawało mi się bez sensu na zdrowy rozsądek, to likwidowałem natychmiast. Zbędne etaty? Do widzenia. Dziś byłbym bardziej czuły na sprawy zatrudnienia. Wtedy, odurzony porządkiem neoliberalnym, byłem okrutny. Ale NCK stało się nowoczesną, sprawnie działającą instytucją. Skąd się w tym czasie wzięła „Gazeta Wyborcza”? Jak to skąd? Z przypadku. Tata – znowu ten tata! – przysłał mi wycinek z jakiejś gazety, że „duży ogólnopolski dziennik poszukuje redaktora do działu kultury”. Wysłałem swoje CV, nie wiedząc (choć podejrzewając), że chodzi o „Wyborczą”. Po dwóch tygodniach zadzwonił do mnie Romek Pawłowski i powiedział: „Chyba będziesz moim szefem”. I tak, jesienią 1997 r., zacząłem pracę w „Gazecie”, w dziale kultury. Szefem działu zostałem dwa miesiące później. Zrezygnowałeś z NCK? Złożyłem rezygnację, ale ponieważ nie mogli znaleźć następcy, to na nielegalu – bo w Agorze trzeba mieć zgodę na drugi etat – kierowałem nim dalej. I pracowałeś jednocześnie w Gdańsku i Warszawie? Dziś byłoby to niemożliwe, bo pociąg jedzie siedem godzin. Kiedyś nieco ponad trzy. Miałem roczny bilet i jeździłem właściwie non stop. Tak mi się to zaczęło mieszać, że nie wiedziałem często, gdzie jestem. Wszystko miałem podwójne: kosmetyki, ubrania, dwa mieszkania. Kiedy się rano budziłem, to musiałem chwilę się zastanowić, żeby wydedukować, w którym mieście jestem. Prawdziwe szaleństwo! Było to wszystko powodem nieustających stresów, szczególnie kiedy dzwoniła Helena Łuczywo: „Maćku, gdzie jesteś?” A ja w Gdańsku! „Niedaleko. Zaraz będę” – mówiłem i pędziłem na pociąg do Warszawy. Tak to wyglądało przez dwa lata. Fama Nowaka machera poszła w miasto i przyszli do ciebie aktorzy Teatru Wybrzeże z propozycją, byś został ich kandydatem na stanowisko dyrektora. Ja już wcześniej myślałem o teatrze, ale wtedy taka instytucja jak NCK wydawała mi się ciekawsza, bo w światku teatralnym nie działo się wtedy nic specjalnie interesującego. Do czasu, kiedy pierwsze sukcesy zaczęli odnosić Krzysiek Warlikowski i Grzegorz Jarzyna. To był początek klimatu na zmiany. Wtedy pomyślałem: czemu nie? Zgodziłem się kandydować.


Też na nielegalu? Nie, to by się już nie udało. Poszedłem wtedy do Adama Michnika i powiedziałem, że dostałem taką propozycję. Kiedy wcześniej kilkakrotnie chciałem gdzieś uciekać, to Adam mnie wyśmiewał. Tym razem powiedział: „Wybrzeże to jest wyzwanie. Na to się zgadzam”. Początek nie był łatwy. Pierwszy rok zmarnowałem, bo rozbabrałem parę spraw. Wiedziałem, że trzeba zrobić remont, więc zdemontowałem wszystkie fotele w dużej sali. Potem okazało się, że nie dostanę na ten remont pieniędzy. Mam rozwaloną salę, nie mam gdzie grać, nie mam kasy. Dramat. Pomysły artystyczne też były na początku pomysłami krytyka teatralnego, który zjadł wszystkie rozumy. Moje wybory repertuarowe były potwornie nonszalanckie. Przez pierwszy sezon jadłem dużo magnezu, jedno opakowanie dziennie. Byłem w histerii i mówiłem do siebie: Nowak, no tym razem to ci się nie uda. Ten projekt ci nie wyjdzie i będziesz skompromitowany w środowisku teatralnym do końca życia. Przełomem okazał się drugi sezon. Dzięki Izie Cywińskiej, która

mi trochę mamusiuje. Iza zgodziła się zrobić spektakl na inaugurację Wybrzeża po remoncie, który udało mi się w końcu zrobić. Przyjechała, żeby wybrać aktorów. Weszła do teatru i poszła do gościnnego mieszkania. Nagle przybiega do mnie pani administratorka i mówi, że pani Cywińska każe zrobić to, zmienić tamto. Cały teatr stanął na baczność. Iza zaczęła wszystko nastawiać i ja dzięki niej nabrałem wiary w siebie, że ja też tak mogę. Premiera w styczniu 2001 r. była wielkim wydarzeniem. Zjechało do Gdańska pół Polski. Maszyna ruszyła. Jak twoją nominację na dyrektora przyjęło środowisko teatralne? Dopóki byłem szefem działu kultury „Wyborczej”, byłem może nie papieżem, ale co najmniej sekretarzem stanu. Wszyscy ludzie teatru byli dla mnie bardzo mili. Kiedy zostałem dyrektorem Wybrzeża, zobaczyli we mnie konkurenta. Przestałem być panem redaktorem, który może wesprzeć sukces czy karierę. Miłość wyparowała. Wszyscy czekali, żebym się wyłożył. Wtedy zrozumiałem, że muszę stworzyć własną armię i zacząłem ściągać do Wybrzeża młodych artystów. Do dzisiaj grupa reżyserów, która u mnie zaczynała, należy do naj-

ciekawszych, najbardziej komentowanych artystów. Grażyna Kania, Agnieszka Olsten. Zrobiłeś z prowincjonalnego teatru ważną scenę: głośne debiuty, ponad dziesięć premier rocznie, festiwal rosyjskiej dramaturgii, Szybki Teatr Miejski. Ale wywalili cię z hukiem. Zaczęło się od tego, że Wojtek Bonisławski został szefem Muzeum Narodowego w Gdańsku i tym samym przestał być dyrektorem odpowiedzialnym za kulturę. A on był tym rzadkim typem szefa, którego cieszyły sukcesy podwładnych. Po nim przyszli ci, którzy chcieli pokazać, kto tu rządzi, którym przeszkadzały moje sukcesy. Nie byłem ich człowiekiem, nie meldowałem się. Nowy dyrektor wydziału kultury, niegdyś kierownik literacki Wybrzeża, powiedział publicznie: „Przez sześć lat Nowak nie znalazł czasu, żeby do mnie zadzwonić i zaproponować mi wystawienie sztuki”. Sytuacja finansowa teatru była dramatyczna. Nikt nie chciał pomóc. Nawet kiedy załatwiłem z ministrem Waldemarem Dąbrowskim, że Wybrzeże będzie dopisane do listy teatrów współfinansowanych przez Ministerstwo Kultury – co skutkowało

nie mam gabinetu w Instytucie Teatralnym. zawsze staram się burzyć hierarchię, która jest zbudowana wokół władzy

człOwIEK KuLTuRALnY

przyznaniem dotacji – to oni nie chcieli w Gdańsku podpisać umowy! Akcja „wywalić Nowaka” trwała w najlepsze. Pojawił się także w pewnym momencie wątek związany z twoim homoseksualizmem. To było dla mnie o tyle bolesne, że ja bardzo oddzielam życie prywatne od zawodowego. Nigdy nie miałem romansu z aktorem czy kimkolwiek innym ze świata teatralnego. Anka Schiller, córka Leona Schillera, powiedziała mi kiedyś: „Nowak, pamiętaj − nigdy z aktorami!”. Ale plotka, że gruby pedał bałamuci chłopców poszła w miasto. „Teatr jest pełen chłopaczków” – insynuowała dość obrzydliwie Dorota Stalińska, której nie dałeś chałturzyć w teatrze. Nawet nie chce mi się o niej mówić. Przyszła kiedyś do mnie i zapytała, kiedy dostanie scenę. Uważała, że czymś oczywistym jest jej bytność na deskach Wybrzeża. Robiła tam jakieś swoje monodramy, podczas 23 których sprzedawała garnki Zeptera. Powiedziałem, że nie dostanie. Wpadła w histerię i zaczęła biegać po mieście i skarżyć się wszędzie, że ona nie może grać, a po teatrze biegają „chłopaczki”.


Potem sprzedawała te swoje garnki w Operze Bałtyckiej. Czarę trójmiejskiej goryczy przelała sprawa magazynu „Lifestyle”. Na którego okładce wystąpiłem półnagi w parówkach. Zawsze wspieram młodych i kiedy zgłosiła się do mnie młoda fotografka i zaproponowała sesję, zgodziłem się. Czy mój wstyd albo funkcja publiczna mają być przeszkodą w zrealizowaniu artystycznej wizji? Nie zgadzam się na to. Na dokładkę dodam, że ten numer magazynu ukazał się w dniu śmierci papieża. To musiał być koniec. Upadek moralności. Aram Rybicki, który zginął w katastrofie smoleńskiej, powiedział w lokalnej „Wyborczej”, że Gdańsk jest konserwatywnym miastem zamieszkanym przez katolików i tego

24

typu zachowania dyrektora publicznej placówki nie licują z gdańską moralnością. Zacząłeś pakować walizki? Jeszcze nie. Cała szarpanina trwała rok. Wezwał mnie do siebie marszałek województwa pan Jan Kozłowski. Osoba bardzo miła i kulturalna. Powiedział wprost: „Panie Maćku, już tak gadają na pana, mam takie naciski, że już naprawdę nie daję rady. Kończmy już”. Powiedziałem grzecznie, że to jest jego problem i że chciałbym jeszcze skończyć spektakl o Wałęsie, który przygotowywaliśmy w Wybrzeżu. I tak dotrwałem jakoś do końca sezonu, czyli do czerwca 2006 roku. Potem przeszedłem jeszcze przez piekło spraw w prokuraturze, kontrole i wezwania. To był najbardziej koszmarny okres mojego życia. Dziwię się, że wylądowałem w szpi-

Czujesz się nadal outsiderem w świecie polskiego teatru? Absolutnie tak, choć zdaję sobie sprawę, że to głupie. Znam wszystkich, z paroma osobami się koleguję. Kiedy Andrzej Wanat reformował „Teatr” i tworzył w nim grupę młodych autorów, ja byłem najmłodszy. Wszyscy, poza mną, byli absolwentami wiedzy o teatrze. I wszyscy dawali mi bardzo wyraźnie odczuć, że nie jestem z ich bandy, że jestem kaprysem Wanata. Do dziś jestem trochę z boku.

Wiem oczywiście, że jestem ulubieńcem kilku, ale jakoś z tym żyję. Mówimy sobie: „dzień dobry”, ale wiem, że chuj ich strzela. Wydaje mi się, że znam się na teatrze, i moja praca sprawia mi ogromną przyjemność. Zawsze powtarzam, że mam dwie kompetencje, żeby być dyrektorem teatru. Pierwsza, najważniejsza – nie ma szans na panią dyrektorową. Druga – nie jestem artystą. Nie muszę konkurować z kimkolwiek w teatrze. Wręcz odwrotnie, staram się mieć wokół siebie najzdolniejsze osoby. Nigdy nie ingeruję w kreację, nie mówię reżyserowi, co ma zmienić. Znam się na koniunkturach artystycznych, gustach, umiem wyczuć, co pójdzie, który artysta się spodoba, co ma szansę na sukces, a co nie.

Ty, którego „Polityka” nazwała najbardziej wpływową postacią polskiego teatru? To musi bardzo denerwować parę osób.

„Zgorzkniali faceci w szarych marynarkach” dali ci popalić. „Dziennik” zorganizował nawet mały lincz na tobie po

talu na jakieś somatyczne dolegliwości, a nie w psychiatryku. Obraziłeś się na Gdańsk? Jestem obrażony do dzisiaj. Nie bywam tam, jeśli nie muszę.

Anka Schiller, córka Leona Schillera, powiedziała mi kiedyś: „nowak, pamiętaj ― nigdy z aktorami!”. Ale plotka, że gruby pedał bałamuci chłopców poszła w miasto

LISTOPAD 2010


ukazaniu się „Wątroby. Słownika polskiego teatru po 1997 roku”. Byłem zachwycony, bo mało która książka ma osiem recenzji w jednej gazecie. To było super. Potem dołączył jeszcze dziewiąty rycerz apokalipsy. Przycwałował znienacka i jeszcze raz dowalił. Ale, koniec końców, siły ciemności okazały się bardzo słabe liczebnie. Lubisz wkładać kij w mrowisko. Nie mam takiego imperatywu, ale jak trzeba, to wkładam. Kierujesz od siedmiu lat Instytutem Teatralnym im. Zbigniewa Raszewskiego. Formalnością będzie pytanie, czy przez przypadek? Kompletną, bo naprawdę tak było. W 2002 r. ZASP przechodził bardzo poważny kryzys finansowy. Zadzwoniła do mnie Dorota Buchwald, która przejęła kierowanie tworzonym przez czterdzieści lat przez panią Basię Krasnodębską wspaniałym archiwum dokumentacji teatralnej. Mówi: „Coś musimy zrobić. Nie ma pieniędzy. Chcą zamknąć archiwum”. Przypomniało nam się, że profesor Raszewski mówił kiedyś, że konieczna jest taka instytucja jak instytut teatralny. Zwołaliśmy naradę mędrców. Wynik spotkania był taki, że to jest nierealne i nawet nie ma co próbować. Ale i tak napisaliśmy z Dorotą projekt i poszliśmy z tym do ministra Dąbrowskiego. On spojrzał na opis i powiedział: „Genialne. Zakładamy”. Patrzy na nas, my na niego. „To kto się za to weźmie?” – pyta. Mówię: „Ja mam Wybrzeże (to był 2003 rok). Dorota to zrobi”. Dorota: „Ja? Nie, nie. Maciek jest taki przebojowy. Niech on”. Dąbrowski: „ W takim razie Maciek”. Chwilę później wyszedłem z ministerstwa z papierem ustanawiającym mnie pełnomocnikiem ministra kultury ds. powołania Instytutu Teatralnego. Myślałem, że to będzie sprawa tymczasowa, że zorganizuję wszystko i ktoś inny będzie dyrektorem. Okazało się, że zostałem nim ja i jestem do dziś. Słyszałem, jak kiedyś jedna z twoich współpracownic powiedziała do osoby pracującej w innej instytucji kultury: „Wy macie cesarza, a my mamy Nowaka”. Nie mam gabinetu w Instytucie Teatralnym. We wszystkich instytucjach, które prowadziłem, zaczynałem od zwalniania kierowców, sprzedawania samochodów służbowych. Zawsze staram się burzyć hierarchię, która jest zbudowana wokół władzy. Nie widzę absolutnie żadnego powodu, dla którego dyrektor instytucji kultury miałby mieć szofera. To jest chore. Rozumiem ambasador czy biskup, ale dyrektor teatru? Bez przesady. To pasuje też do twojego image’u bon vivanta. Mój publiczny wizerunek czy to, jak postrzegają mnie inni, jest zupełnie oddzielną

historią. Nie pozostaje mi nic innego, jak po prostu przyjąć to do wiadomości. Nawet jeśli się do tego nie przyznaję. A do bycia „brawurowym organizatorem artystycznego zamętu” się przyznajesz? Do tego tak. Wiesz, ja jestem dyrektorem od dwudziestu lat i nauczyłem się paru rzeczy. Zawsze korzystałem z energii innych, która uruchamia się, kiedy ludzie czują, że jesteś ich partnerem, a nie Królem Słońce. Zawsze dawałem moim współpracownikom dużą autonomię, możliwość realizowania siebie. I to działa. Mój tata, który był doświadczonym dyrektorem, zawsze powtarzał: „Nigdy nie korzystaj z tego, że jesteś szefem. Takie życie samo w sobie jest przywilejem. Zostaw te kuszące landrynki, które są w zasięgu twojej ręki”. Co po instytucie? Nie wiem. A co byś chciał? Jeszcze raz spróbować z teatrem. Znów poza Warszawą? Bardzo dobrze czuję się w Warszawie. Tu są moi znajomi, koledzy, przyjaciele. Warszawa jest najbardziej atrakcyjnym miejscem w Polsce. Nie tylko dlatego, że jest stolicą. Ale dlatego, że jest policentryczna, nowoczesna i skupia najaktywniejszych ludzi. Czy ty właściwie zrobiłeś kiedyś publiczny coming out? Nie bardzo. Zawsze się starałem i staram do dziś, żeby moje bycie gejem było czymś naturalnym. Jakoś zawsze wszyscy wiedzieli i nie musiałem ogłaszać tego faktu wszem i wobec. Publicznie pierwszy raz o tym napisałem chyba w 2001 roku, ale wynikało to z narracji tekstu, który przygotowywałem. Zirytowało mnie stanowisko ILGA, Międzynarodowego Stowarzyszenia Gejów i Lesbijek, które postulowało, żeby nie przyjmować Polski do Unii Europejskiej, dopóki nie unormuje praw gejów. Napisałem wtedy, że stanowisko ILGA stawia tę organizację w jednym rzędzie z kościołem katolickim i nacjonalistami, i że „będąc gejem można w Polsce żyć normalnie, a wiem o tym dobrze, bo sam tego doświadczam”. Ktoś był zaskoczony? Nie. Dostałem za to mnóstwo pozytywnych mejli i SMS-ów. Mnie się w ogóle wydaje, że homofobia jest sztucznie generowana przez polityków, którzy jej potrzebują do swoich rozgrywek. Kiedy Stefan Niesiołowski powiedział, żeby polscy geje jechali do Iranu walczyć o prawa homoseksualistów, napisałeś w swoim felietonie pod tytułem „Rzyg” na

człOwIEK KuLTuRALnY

stronie „Krytyki Politycznej”, że „brzmi to analogicznie jak serdeczna rada udzielona Żydom podczas okupacji hitlerowskiej, by udali się na wycieczkę do Auschwitz”. Nie boisz się, że Niesiołowski zadzwoni do swojego partyjnego kolegi Bogdana Zdrojewskiego z żądaniem, by cię zwolnił? Nie, nie boję się. Nie chcę się bać, bo wtedy jestem słaby. Będę mówił to, co myślę, i już. Powtarzasz, że w Polsce do teatru chodzą kobiety, studenci i geje. Bo to prawda. O dwóch pierwszych grupach wiemy z badań, o trzeciej – z obserwacji. Geje chodzą do konkretnych teatrów czy do wszystkich? Do wszystkich, bo są tak różni, jak całe społeczeństwo. Są też konserwatywni czy małomiasteczkowi. Mają różne gusta. Nie każdy chodzi w różowych okularach, tak jak ty. A ty gdzie chodzisz? Mało jest teatrów, do których lubię chodzić. To wynika z tego, że kiedy widzę tytuł, reżysera i aktorów, to wiem, co się zdarzy na scenie. Chodzę tylko na takie spektakle, które mogą mnie zaskoczyć. Który zaskoczył cię ostatnio? „Koniec” Warlikowskiego. Nie podobał mi się, ale Warlikowski jest reżyserem w nieustającym rozwoju. Chodzę oczywiście do TR. Dramatyczny jest też miejscem intrygującym, choć nie wszystko jest tam udane. A poza teatrami? Bardzo lubiłem Zachętę Agnieszki Morawińskiej – jej oświecony konserwatyzm lub raczej zachowawczość i otwartość w jednym. Uważam, że Muzeum Sztuki Nowoczesnej jest superważnym i inspirującym miejscem. Zazdroszczę im pomysłów. Ich zeszłoroczna wystawa w „Emilii” wywołała we mnie paroksyzmy zazdrości! Lubię mój park Szczęśliwicki, Łazienki i okolicę Instytutu Teatralnego, Kinotekę i Traffic. Uwielbiam biurowiec Fostera przy placu Piłsudskiego, w ogóle cenię sobie dobrą architekturę. Kiedyś przeczytałem w jakimś przewodniku z lat 70., że dużo można mówić o współczesnej architekturze, „ale potomni na pewno docenią kino Skarpa, Supersam, pawilon Chemii i kino Moskwa”. Wszystkie cztery zostały zniszczone! Czy to prawda, że wysłałeś swoim rodzicom SMS-a z pytaniem, czy jesteś ich rozczarowaniem? Prawda. Pokazałbym ci go, ale cały czas gubię telefony. Co odpisali? Że jestem ich oczarowaniem.

25


26

LISTOPAD 2010


Sen o współuczestnictwie i kolektywnym działaniu j e s t z a r a ź l i w y i przesycony naiwnością. a le jest niezbędny.

t ekst: s e b a stian c ichocki

WARSZ A W A . S ITE U N D E R CONSTRUCTION

P

o co nam w Warszawie festiwal projektowania i dlaczego muzeum sztuki zajmuje się organizowaniem wycieczek do Świątyni Opatrzności Bożej albo do ogrodu zoologicznego? Dlaczego narodowa instytucja sztuki wchodzi na pole (potencjalnie) opanowane przez grupy aktywistyczne czy też organizacje pozarządowe? O co w ogóle chodzi z tym prze-projektowaniem Warszawy - o architekturę, o komunikację miejską, o pracę mieszkających tu grafików? Oraz pytanie fundamentalne: kto na tym tak naprawdę zyska? Zacznę od samego początku. Festiwal Warszawa w Budowie powstał jako swego rodzaju instytucjonalna wolta, ale i próba określenia pozycji Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie na kulturowo-politycznej mapie miasta. Chcecie mieć nowy festiwal? Proszę bardzo, ale bez powielania starych, sprawdzonych modeli (tak, przemyśleliśmy to dokładnie - nie interesuje nas eksponowanie sof i krzeseł, choć tak bardzo lubimy dobrze zaprojektowane meble). Nie obiecujemy też, że ta festiwalowa operacja na pewno się nam uda,

co więcej - sami chcemy przekonać się w praktyce, czy w ogóle ma ona sens... Reasumując, ryzyko porażki jest spore, a korzyści niepewne i trudne do zweryfikowania. Taki był punkt wyjścia, udramatyzowany nieco może na potrzeby przyszłych referencji (jeżeli takowe będą, a festiwal przetrwa) - ale jak każda instytucja potrzebujemy swoich legend. Co zaskakujące, określone przez nas warunki zostały zaakceptowane, muzeum dostało carte blanche na swój okołoprojektowy eksperymentalny program, a miasto zainwestowało kilkaset tysięcy złotych w nowe cykliczne wydarzenie kulturalne. Koniec końców maszyna festiwalowa o dość ironicznym tytule Warszawa w Budowie (pewien znany artysta zapytał nas: „Czy to, co robicie, będzie miało coś wspólnego z nostalgią za PRL-em?”) ruszyła pełną parą w październiku 2009 roku. Zagadka permisywnej i dość odważnej postawy władz miejskich jest oczywiście łatwa do rozwikłania. Festiwal jest nieodrodnym dzieckiem polityki, jaką starano się wdrożyć podczas gorączkowych

SzTuKA

27


28 Audytorium warszawy w budowie w muzeum Sztuki nowoczesnej na ul. Pańskiej, projektu słoweńskiego artysty Tobiasa Putriha. Fot. bartosz Stawiarski poprzednia strona: wycieczka do zoo i zwiedzanie Elektrociepłowni żerań. Fot. bartosz Stawiarski

prób pozyskania tytułu Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Założono, że kalendarz wydarzeń kulturalnych w Warszawie powinien zostać gęsto wypełniony nowymi ekscytującymi inicjatywami, przede wszystkim w formacie festiwalowym. Instytucjonalna i urzędnicza rzeczywistość zweryfikowała jednak ten przedwczesny i zbyt wybujały optymizm. Jak wiemy, jednym ze sztandarowych punktów wyścigu po ESK miał być festiwal na Wisłą pod szyldem Przemiany (czy ktokolwiek pamięta, że dobry tytuł to już połowa sukcesu projektu, podczas gdy zła nazwa to kamień u nogi, który pociągnąć może nieszczęśnika w wodne odmęty?). Inicjatywa ta przetrwała tylko jeden sezon. Obserwowaliśmy wówczas, że - poza nielicznymi chlubnymi wyjątkami - organizacje pozarządowe najczęściej nie radziły sobie z biurokratyczną stroną tego kulturowego pospolitego ruszenia oraz (co niepokoi o wiele bardziej) z potrzebą szybkiego wygenerowania atrakcyjnej merytorycznie oferty. Piszę to z pełną świadomością, opiniowałem scenariusze, jakie zgłoszono do konkursu poprzedzającego festiwal Przemiany (nie wiem do końca, na ile moje uwagi wpłynęły na ostateczne przyznanie środków) - i było to, w przeważającej części, głęboko frustrujące zadanie. Ta niezdolność mimo porywającej energii związanej z oddolnymi inicjatywami kulturalnymi jest wysoce zniechęcająca. Umiejętność wypełniana wniosków a zdolność do kreowania istotnych faktów artystycznych to dwie zupełnie inne rzeczywistości. Tak czy inaczej, Warszawa w Budowie wciąż pozostaje w budowie, co oznacza, że trwa i ma się dobrze. Co więcej, jak dowiedzieliśmy się 13 października, miasto stołeczne Warszawa pozostaje w grze o swój wymarzony tytuł europejskiego bastionu kultury, sztuki i obywatelskiej kreatywności, a sam festiwal wymieniany jest w mediach jako jeden z niewielu udanych, towarzyszących mu produktów. Chciałbym w tym miejscu podkreślić, że realizowana w tym roku po raz drugi Warszawa w Budowie nie jest jednak typowym festiwalem ani też kulturalnym towarem o przewidywalnej sile rażenia. Nie jest spektakularnym, masowym wydarzeniem. Ba, nie rości sobie w ogóle pretensji, by takowym stać się w przyszłości. Cofnijmy się jeszcze na chwilę do wiosny 2009 roku. Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie zostaje poproszone przez biuro ESK o zaprogramowanie nowego festiwalu. Festiwal, co przyjmujemy z lekko skrywanym zakłopotaniem, ma koncentrować się na designie. Nie jest jasne dlaczego instytucja sztuki miałaby organizować festiwal ograniczający się - jak pokazuje praktyka innych miast - do prezentacji najnowszych osiągnięć wzornictwa przemysłowego, uzupełnionych o pokazy różnych tendencji na polu grafiki użytkowej. Gorączkowo poszukiwaliśmy więc inspiracji, nowych lektur, pogłębionej refleksji na temat projektowania.

LISTOPAD 2010

Im więcej jest tych tropów i odkryć, tym mocniej angażujemy się w projekt oraz o zgrozo! - tym więcej rzeczy na terytorium projektowania wydaje nam się fascynujących. Oczywiście definiujemy projektowanie po swojemu, z perspektywy instytucji sztuki. Przytoczę fragment własnego, pisanego z zapałem neofity, tekstu z tamtego okresu: „Każdy element widzialnej rzeczywistości wydaje się dziś domagać nowego opakowania, konfiguracji, funkcji czy też własnej identyfikacji wizualnej. Jednocześnie design staje się terminem coraz ogólniejszym, rozsadzającym dyscyplinarne ramy, obejmując całe spektrum różnorodnych, a czasem nawet wykluczających się, praktyk i metodologii. Rozwój refleksji teoretycznej wokół projektowania i jego ewolucja wynika często z doświadczeń pochodzących z innych pól: socjologii, antropologii czy psychologii. Im więcej projektujemy, tym więcej wydaje się pozostać do zaprojektowania; wciąż pozostają przecież emocje, powietrze i światło, czas, przyszłość etc. Zadania stojące przed współczesnymi projektantami wciąż konceptualizują się i dywersyfikują. Obiegowa klisza, że w dzisiejszych czasach „wszystko może być sztuką”, wydaje się dotyczyć bardziej właśnie terytorium dizajnu. (…) W świecie gdzie wszystko niemal wszystko zostało już zaprojektowane, wciąż istnieją miejsca które uparcie nie poddają się zuniformizowanemu planowaniu: enklawy chaosu i nieprzewidywalnych procesów, gdzie wszystko może jeszcze zostać sformatowane według ludzkich potrzeb, a (wydawałoby się) nieużyteczne rzeczy znajdą swą zaskakującą funkcję. Takim miejscem pozostaje, póki co, miasto Warszawa.”

N o właśnie, Warszawa. Miasto to, stało się głównym tematem i punktem odniesienia w naszych próbach zmierzenia się z bezkształtną magmą dizajnerskiej wiedzy. Nieco asekurancko, ale też pozostawiając sobie przestrzeń do wypracowania formatu tego wydarzenia już w trakcie pilotażowej edycji, wzbranialiśmy się przed nazywaniem Warszawy w Budowie festiwalem. Użyliśmy określenia „zwiastun festiwalu”, a sam program rozpadł się na kilkadziesiąt różnych, najczęściej edukacyjno-dyskursywnych zdarzeń, do których zapraszamy specjalistów z różnych dziedzin: socjologów, architektów, artystów. Nie zabrakło też urzędników i zwykłych mieszkańców Warszawy, którzy


Ogród w Pasażu wiecha – projekt młodych brytyjskich architektów z pracowni Dallas Pierce Quintero, z cyklu „Przyjemność”. Fot. Adam Tuchliński

ochoczo włączają się (raczej ci drudzy, pierwsi pozostają biernymi słuchaczami) do sesji w ramach muzealnego Departamentu Propozycji. Nie rezygnujemy jeszcze wtedy ze sztuki współczesnej - to ona jest konceptualnym zapleczem naszych działań. Definiujemy Warszawę jako outsiderzy (tajemnicą poliszynela jest to, że cały zespół kuratorski pochodzi spoza stolicy). Określamy miasto trzema przymiotnikami: jest ono tymczasowe, improwizowane i chaotyczne. Zapraszamy artystów z różnych krajów, aby zbudowali „portret pamięciowy” Warszawy, nawet jeśli nigdy nie byli w Polsce. Wystawa rozchodzi się po mieście, zajmuje pasaż przy naszej tymczasowej siedzibie, jest obecna na placu Defilad. Przypuszczamy także szturm na sąsiadujący z nami pawilon meblowy Emilia - w środku umieszczamy, nie usuwając zwykłej ekspozycji handlowej, pochodzące z muzealnych kolekcji polskie meble z lat 50. i 60. Na otwarcie festiwalu znika ogromny baner reklamowy z fasady Emilii. Nie chcemy dodawać niepotrzebnych elementów w przestrzeni miejskiej, a raczej ograniczyć obecność tych nieporządnych. Czujemy się jak grupka aktywistów, która chce zawalczyć o lepiej zaprojektowane miasto. Popełniamy też różne błędy, improwizujemy, a zainteresowanie festiwalem ze strony publiczności po dwóch miesiącach intensywnego programu seminaryjnowykładowego maleje. Mimo to czujemy, że przeszliśmy przez jedno z ważniejszych doświadczeń w naszej krótkiej muzealnej historii. Lekcja, którą wyciągnęliśmy z pierwszej edycji WWB, jest oczywista. Interesuje nas miasto. Chcemy dyskutować o jego przyszłości i hipotetycznej ewolucji - zarówno w skali mikro (przedmioty, którymi się otaczamy, dźwięki, litery etc.), jak i makro (urbanistyka, partycypacja w planowaniu przestrzennym). Jednocześnie zaczęliśmy zastanawiać się nad tym, co zrobić, aby muzeum było liczącym się graczem w walce o kształt metropolii przyszłości. I tu przychodzi refleksja, która dla nas samych jest dość zaskakująca. Żeby mieć realny wpływ na miasto, będziemy musieli znacznie śmielej i częściej (choć będzie nam się to nieraz wydawać aktem desperackim i karkołomnym) opuszczać bezpieczne, rozpoznane przez nas terytorium sztuki. Jednocześnie festiwal musi dojrzeć strukturalnie, okrzepnąć, znaleźć dla siebie odpowiednią formułę. Skoro interesuje nas miejski organizm i chcemy antycypować jego metamorfozy, musimy użyć całej infrastruktury muzeum do poszukiwania źródeł wiedzy na temat społecznych, politycznych i urbanistycznych procesów w nim zachodzących. Co symptomatyczne, w drugiej, tegorocznej edycji festiwalu nie bierze prawie udziału żaden współczesny, żyjący artysta (wyjątkiem jest Tobias Putrih ze Słowenii, który otrzymał bardzo konkretne zadanie zaprojektowania naszego audytorium).

Wystawy poświęcone są najczęściej legendarnym (przynajmniej wśród specjalistów) architektom czy też zapomnianym epizodom z historii polskiej urbanistyki. W samej tymczasowej siedzibie muzeum nie ma żadnej wystawy, co doprowadza do furii niektórych przypadkowych widzów. Cały parter przekształcony został w salę konferencyjno-kinową, tekturową, tymczasową strukturę, gdzie spotyka się publiczność festiwalu, bierze udział w sesjach, wykładach, ogląda filmy, przedstawia swoje pomysły dla Warszawy. Chcemy wysłać jasny komunikat, który celnie ujęła podczas zeszłorocznej edycji festiwalu niemiecka artystka Daniela Brahm - największa wystawa to samo miasto. Muzeum pozostaje więc tymczasem zapleczem logistycznym, punktem dowodzenia i miejscem, z którego wyruszamy w teren, w roli turysty czy badacza. Co się zmieniło w tym roku? Anonsując drugą edycję Warszawy w Budowie pisaliśmy: „Skupiamy się przede wszystkim na zaangażowaniu indywidualnych mieszkańców, grup, kolektywów, organizacji oraz instytucji w proces projektowania i reorganizowania przestrzeni miejskiej. Warszawa zmienia się dynamicznie. W ostatnim czasie można zauważyć tendencję do oddolnego, pozaurzędniczego inicjowania zmian w mieście i do powiększania się puli dostępnych „scenariuszy” użytkowania przestrzeni publicznej przez mieszkańców. Organizacje pozarządowe czy nieformalne kolektywy coraz mocniej włączają się do dyskusji na temat kształtu Warszawy, zawiązując np. sojusze na rzecz obrony architektonicznego dziedzictwa modernizmu czy powołując alternatywne ośrodki kultury: klubokawiarnie, galerie

warsztaty „Anarchy Design”, prowadzone przez Towarzystwo Inicjatyw Twórczych „ę” i studio Lapolka. Fot. Anna Piwowar SzTuKA

29


30

Projekt „modyfikacje” – młodzi designerzy przerabiają kultowe polskie auta z czasów Polski Ludowej. Fot. bartosz Stawiarski powyżej: akcja „moon Ride” wiedeńskiego kolektywu Assocreation w parku Świętokrzyskim. Fot. Adam Tuchliński

czy niezależne centra edukacyjne”. Czy nasze diagnozy są jednak słuszne? Oczywiście tylko do pewnego stopnia. Kondycja i potencjał warszawskich organizacji pozarządowych i niezależnych ośrodków kultury (poza oczywistymi wyjątkami: Warszawa Powiśle, Chłodna 25, Bęc Zmiana,Towarzystwo Inicjatyw Twórczych „ę” etc.) nie jest aż tak doskonała. Mimo że działa tu najwięcej w Polsce organizacji pozarządowych parających się kulturą, nie oznacza to automatycznie, że w stolicy łatwiej jest niż w innych miastach wdrażać aktywistyczne postulaty ani że jakość propozycji oferowanych przez te podmioty jest zawsze bezkonkurencyjna. Chcemy jednak, aby nasze instytucjonalne obserwacje, nawet jeśli są nieco przesadzone, były samospełniającym się proroctwem. Niech warszawiacy wezmą sprawy w swoje ręce, niech przestaną liczyć na to, że kto inny rozwiąże ich problemy. Zadaliśmy sobie bardzo proste pytanie: do kogo należy Warszawa? Skierować je można do wszystkich indywidualnych „użytkowników” metropolii. Czy cokolwiek zmieniło się w mentalności mieszkańców podczas dwóch posttransformacyjnych dekad? Czy nauczyliśmy się wreszcie korzystać z przestrzeni wspólnej, publicznej? Czy potrafimy wziąć za nią odpowiedzialność? I tu pojawia się jedna z główna kwestii, która zdominowała program tegorocznej edycji (a może i kolejnych): pragnienie uczestnictwa, partycypacji, kolektywnego działania. Jednym z festiwalowych gości był w tym roku Fransisco Sanin, architekt pochodzący z kolumbijskiego Medellin. Miasto to, znane dotąd w Ameryce Łacińskiej głównie z powiedzenia „być naćpanym jak mucha z Medellin”, podczas jednej (!) kadencji burmistrza Sergia Fayardo przeistoczyło się z kartelowego pola bitwy w bezpieczny, dobrze zorganizowany komunikacyjnie organizm miejski. Sanin nie pozostawia jednak nadziei. Podczas wykładu w tekturowej „dolinie” (w jaką przeistoczyło się muzeum podczas Warszawy w Budowie) mówi wprost: „Miasto nie jest miejscem, gdzie można być szczęśliwym”. Dodaje też, że obywatelska partycypacja rzadko działa w makroskali. Jesteśmy najczęściej skazani na odgórne zarządzenia, na bycie sterowanym przez tych, którzy wiedzą lepiej, rozumieją więcej, znają mechanizmy i reguły rozwoju miasta. Czy warto więc porzucać postulaty obywatelskiej partycypacji? Sen o współuczestnictwie i kolektywnym działaniu jest zaraźliwy i przesycony naiwnością. Ale jest też niezbędny. Trudno byłoby zakładać, że w urzędniczych gabinetach zapadną decyzje, które sprawią, że miasto stanie się bardziej różnorodne, nieobliczalne, po prostu ciekawsze. Nawet jeśli władze miejskie zwracają się w stronę kultury, najczęściej dzieje się to w sposób wysoce instrumentalny. Znamy to dobrze z doświadczeń wyniesionych z pola współczesnej sztuki. Urzędnicy nauczyli się np. traktować sztukę produkowaną w przestrzeni publicznej jako rodzaj panaceum na różne miejskie dolegliwości - ma być ona rodzajem pracy socjalnej, integrować lokalne społeczności, promować dzielnicę, przyciągać turystów, a do tego jeszcze spełniać funkcje dekoracyjne! Artyści i instytucje sztuki niechętnie przyjmują służalczą postawę wobec interesów władz miasta czy dzielnicy, jednocześnie istnieją przecież doskonałe dzieła sztuki, które wpisać mogą się w taki prospołeczny paradygmat. Przykładem mogłaby być akcja „Kiedy wiara przenosi góry” belgijskiego, mieszkającego w Meksyku artysty Francisa Alÿsa przeprowadzona na ubogiej prowincji pod Limą. Kilkaset osób z okolicznych slumsów po wielu godzinach pracy przesunęło za pomocą łopat wydmę piaskową o całe… dziesięć centymetrów. To prawdziwy monument kolektywnego wysiłku, który doprowadził do powstania mitu scalającego zmarginalizowaną społeczność. Do takiego kolektywnego myślenia odnosiła się też zorganizowana na otwarcie drugiej edycji Warszawy w Budowie akcja austriackiego kolektywu Assocreation. Warszawiacy wsiedli na rowery i wspólnie, siłami swoich mięśni, uruchomili księżycowy balon uruchomiony nad placem Defilad. Bez ich zaangażowania nie byłoby także Warszawy w Budowie opartej przecież na partycypacji i wspólnym uczeniu się miasta. Jest też druga, oprócz kolektywnej odpowiedzialności za przestrzeń miejską, oś festiwalu wyłaniająca się z tegorocznego programu. Nie chcemy jej nazywać wątkiem „lajfstajlowym”, ale niewątpliwie chodzi

LISTOPAD 2010


MUZEALNE REWOLUCJE a gnieszka k owalska (g azeta wyborcza)

Przez nasze instytucje zajmujące się sztuką współczesną przeszło ostatnio tornado. Wymiotło ze stanowisk prawie wszystkich dotychczasowych dyrektorów. W Centrum Sztuki Współczesnej nastał prawdziwy koniec epoki. Po 20 latach odszedł na emeryturę twórca tej instytucji Wojciech Krukowski. Minister Bogdan Zdrojewski rozpisał konkurs na jego następcę. Niestety, nie zgłosiło się zbyt wielu mocnych kandydatów. Wystartowała m.in. Milada Ślizińska — silna osobowość, wybitna kuratorka wystaw zagranicznych w CSW, jednak trudna w relacjach z zespołem - oraz była dyrektor Instytutu Kultury Polskiej w Nowym Jorku Monika Fabijańska. Wielu stawiało w tym konkursie właśnie na nią, ale podobno zaproponowała zbyt radykalny projekt reform. Wygrał Włoch Fabio Cavallucci (ostatnio dyrektor Galleria Civica d’Arte e Contemporanea w Trydencie) — bliżej w naszym środowisku nieznany, znający za to bardzo dobrze najnowszą sztukę polską. To prawdziwy ewenement — obcokrajowiec obejmujący stanowisko dyrektora tak ważnej instytucji kultury. 23 września Cavallucci otrzymał z rąk ministra nominację, kontrakt podpisał do końca 2014 r. Rewolucji nie zapowiada, raczej kontynuację interdyscyplinarnego programu Wojciecha Krukowskiego. Oby zdołał wykorzystać niesamowity potencjał tego zamkowego „małego pudełka”, budynku Laboratorium i sąsiedztwo prężnego Instytutu Teatralnego (a wkrótce również Instytutu Muzyki i Tańca, który ulokuje się na Jazdowie). Podobno zaproponował już ministrowi kultury kilku kandydatów na stanowisko dyrektora administracyjnego. Dobry marketingowiec może się okazać kluczowy dla tej instytucji, cierpiącej na chroniczne niedofinansowanie (m.in. z powodu wielu koniecznych remontów wielkiego, zabytkowego Zamku Ujazdowskiego). Zespół przyjął nowego dyrektora z radością. To dobry znak, bo CSW ma świetny team kuratorski, który potrzebuje nowego impulsu do działania. 31 Inaczej stało się w Muzeum Narodowym. Przez dwa lata zespół czekał na nowego dyrektora. Konkursy nie przynosiły rezultatów, marazm się pogłębiał. Wielu pracowników powitało więc z dużą nadzieją nominację na to stanowisko prof. Piotra Piotrowskiego — wybitnego naukowca, charyzmatycznego, cenionego przez studentów. Z miesiąca na miesiąc to zaufanie jednak malało. Kuratorzy zarzucali nowemu dyrektorowi, że jest despotą, nie dopuszcza ich do dyskusji, podejmuje kontrowersyjne decyzje m.in. o radykalnej restrukturyzacji działu konserwacji. Prof. Piotrowski ripostował, że zespół nie jest gotowy na śmiałe reformy. Trochę udało mu się Muzeum Narodowe przewietrzyć - stałą ekspozycję uzupełnił dziełami sztuki najnowszej, zorganizował pierwszy w Polsce tak wielki pokaz sztuki homoerotycznej z naszego regionu Europy, a prace z dziedziny nowych mediów pokazał w kontenerach ustawionych na muzealnym dziedzińcu. Jednak determinacja zbuntowanych wobec dyrekcji pracowników (napisali nawet list do premiera) spowodowała, że Piotrowski podał się do dymisji. Po roku urzędowania. Minister Zdrojewski na pewno nie spał z tego powodu spokojnie. Uratowała go Agnieszka Morawińska — dyrektor Zachęty — która i tak w przyszłym roku, po dziesięciu latach pracy w Narodowej Galerii, wybierała się na emeryturę. Zgodziła się przejąć schedę po prof. Piotrowskim i opanować kryzysową sytuację w Muzeum Narodowym. Wszystko odbyło się w ekspresowym tempie. 28 października Rada Powiernicza MN przyjęła jej kandydaturę, a 2 listopada już podpisała kontrakt (trzyletni). W Zachęcie zastąpiła ją Hanna Wróblewska, „do czasu powołania nowego dyrektora”. Pojawiły się obawy, że obejmie to stanowisko bez konkursu. Sama Wróblewska jest co prawda za przejrzystymi procedurami i konkursem (od dawna postuluje takie rozwiązania, aktywnie działając w Obywatelskim Forum Sztuki Współczesnej). Ale już Agnieszka Morawińska i minister Zdrojewski są innego zdania, twierdząc, że konkurs w tym przypadku byłby fikcją i marnowaniem czasu, bo Wróblewska jest najlepszą kandydatką. Tak czy inaczej — wielkich rewolucji w tych trzech instytucjach nie możemy się spodziewać. Ale widzę tu inną szansę. Nowi dyrektorzy znają się dobrze, lubią i cenią, mogliby wreszcie zainicjować (wspólnie z Muzeum Sztuki Nowoczesnej, przedstawicielami miasta i ministerstwa) dyskusję, jak je wyraźnie sprofilować: jakim wycinkiem sztuki współczesnej się zajmą, co będą zbierać. Jest to niezwykle istotne w kontekście powstającego właśnie nowego, wielkiego Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Zgadzam się z Agnieszką Morawińską, która powiedziała w „Przekroju” (jeszcze przed przejściem do Muzeum Narodowego), że to jednak wymagałoby „świadomie prowadzonej polityki kulturalnej, a nie jednego pomysłu i pięciu groszy”.

wycieczka po ursynowie, prowadzona przez Lidię Pańków. wspinaczka na Kopę cwila. Fot. bartosz Stawiarski

tu o alternatywne, jak najbardziej zróżnicowane sposoby korzystania z miasta - dywersyfikację modeli spędzania czasu w przestrzeni wspólnej: w parkach, na placach, chodnikach, skwerach, w budynkach użyteczności publicznej. Jak mądrze korzystać z miasta, kiedy większość mieszkańców wydaje się koncentrować głównie na komforcie przestrzeni prywatnej? Elizabeth Farrelly, australijska krytyczka architektury, autorka jednej z festiwalowych „lektur obowiązkowych”, fantastycznie i zjadliwie napisanego „Blubberland”, zwierza się: „Tak samo jak ty, zbyt często jeżdżę samochodem. Kupuję za dużo rzeczy, magazynuję je bez sensu, a później wyrzucam. Psuję siebie i swoje dzieci. Używam za dużo wody, energii elektrycznej, powietrza, mój dom zajmuje za dużo miejsca. Reasumując, moje życie kosztuje tę planetę za dużo, zdecydowanie więcej, niż jest ona w stanie wytrzymać. To nie jest rodzaj wyświechtanej moralnej krytyki ani też sprowokowane wyrzutami sumienia samobiczowanie, ale zwykłe stwierdzenie faktów. Konsekwencje są namacalne i oczywiste, widzimy je tuż przed naszymi oczyma. Myśląc o przyszłości, dla siebie i swoich dzieci - muszę się zmienić. Niemniej jednak, i to jest naprawdę dziwne, podobnie jak ty, nie potrafię tego zrobić. Nie mogę wyrzec się komfortu, wygody i przyjemności z powodu jakiejś abstrakcyjnej wiedzy. Nie mogę przestać robić tych wszystkich rzeczy. To jest interesujące. Interesujące, ponieważ wydawałoby się, że jesteśmy tacy racjonalni, inteligentni, podczas gdy zachowujemy się, zarówno jako jednostki, jak i ludzkie stado, w tak nierozsądny sposób”. Farrelly ma rację. Nie potrafimy wyrzec się wygody. Nie potrafimy wziąć odpowiedzialności za przestrzeń wspólną, jeśli wiąże się z to z jakimkolwiek poświęceniem. Potrzebujemy pogłębionej wiedzy na temat zasad funkcjonowania i rozwoju naszych miast. Możemy ją wyprodukować sami, co zajmie całe dekady - z pewnością nie unikniemy wtedy licznych błędów i rozczarowań. Możemy też korzystać z wiedzy specjalistów, sięgać po rozwiązania wypracowane w innych krajach czy nawet na innych kontynentach, zagłębić się w lekturach z różnych dziedzin, konfrontować swoje lokalne doświadczenia ze spojrzeniami outsiderów. Ta druga droga wydaje się o wiele rozsądniejsza. I dlatego właśnie postanowiliśmy pod szyldem „festiwalu projektowania” stworzyć narzędzie do badania miasta, dostępne dla wszystkich mieszkańców. Czas pokaże, czy dla instytucji sztuki jest to właściwa strategia. Ale stawka w tej grze jest bardzo wysoka - nowe, lepsze, wspólnie zarządzane miasto, które naprawdę należy do nas.

SzTuKA


32

LISTOPAD 2010


s z u l k i n do barczyka: „Jeśli młodzi filmowcy nie wejdą na b a r y k a d y, to polskie kino będzie nadal stało w miejscu i nie nawiąże relacji z widzem na żadnym poziomie”. być może ta rewolucja powinna zacząć się od wspólnego czytania i dyskutowania scenariuszy filmowych.

t ekst: j o a n n a o strowska i lustracja: e dgar b ąk

K I N OW Y R E / S TA R T

N

apisał pan scenariusz filmowy? (…) Pisanie sprawiło mi dużą przyjemność, choć nigdy wcześniej nie pracowałem nad scenariuszem. Nie chciałem go czytać, zanim nie odnalazłem dla niego właściwej formy. Po ukończeniu przeczytałem go tylko raz i wprawiło mnie to w zakłopotanie. Spotkałem się też z opinią, że scenariusz powinien być źle napisany, ponieważ ze złej literatury powstają dobre filmy. Nie zgadzam się z tym. Faulkner pisał doskonałe scenariusze i powstały z nich świetne filmy (…) Bernard-Marie Koltès w rozmowie z Alainem Prique’em (1985)

interesujących historii. Dlatego na tej płaszczyźnie kino i literatura mają teraz dużą szansę na spotkanie. Szczególnie że głównym celem młodych filmowców jest reagowanie na otaczającą nas polską rzeczywistość, z czym literatura radzi sobie zdecydowanie lepiej. Podobne próby poznania się obu środowisk miały miejsce już wcześniej, m.in. na tegorocznym Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni. Niestety, pomysł spalił na panewce, również z prozaicznego powodu – filmowcy zostali ulokowani w Gdyni, a literaci mieszkali w Sopocie. Zjazd w Zegrzu miał być więc kolejną próbą zbudowania porozumienia pomiędzy „jednymi” i „drugimi”. Choć bariera pomiędzy „my” i „oni” wydawała się na początku dla obu stron nie do pokonania. Podczas paneli, dyskusji, prywatnych spotkań padały wciąż zasadnicze pytania: Jak polskie kino wyciągnąć z marazmu, by stało się bardziej uniwersalne i nowoczesne? Jak znaleźć antidotum na scenariuszową chorobę polskiej kinematografii? Odwoływano się do tradycji polskich zespołów filmowych, które opierały się na współpracy: kierownika literackiego, artystycznego i szefa produkcji. Ta zespołowość była niezwykle ważna. Zanikła, gdy polskie kino weszło w latach 90. w nową epokę producencką. Symptomy zmian na poziomie instytucjonalnym pojawiły się dopiero w 2006 r., kiedy wprowadzono nową ustawę o kinematografii i utworzono Polski Instytut Sztuki Filmowej. Powstał cały system dotowania poszczególnych

Na początku października odbył się pierwszy zorganizowany przez Państwowy Instytut Sztuki Filmowej zjazd literatów i filmowców w Zegrzu, kilkadziesiąt kilometrów od stolicy. Na tzw. okrągły stół zostało zaproszonych ponad sto osób z obu środowisk, które miały doprowadzić do „odnowienia współpracy” między światem filmu i literatury, która od kilkunastu lat praktycznie nie istnieje. Ostatnią, względnie udaną próbą adaptacji współczesnej literatury była ekranizacja książki symbolu „Wojna polsko-ruska” Doroty Masłowskiej w reżyserii Xawerego Żuławskiego. Ale to był wyjątek. Drogi pisarzy i filmowców się rozeszły. I o ile nie wpłynęło to szczególnie na jakość współczesnej prozy, o tyle w przypadku polskiego kina wyraźnie widać było brak pomysłów i sposobów na opowiadanie FILm

33


projektów już na etapie scenariusza. Nadal jednak w niewystarczający sposób wspiera on młodych. Stąd wysyp rozmaitych stowarzyszeń i oddolnych inicjatyw. Przykładem jest stowarzyszenie Film 1,2, które powstało w 2005 r. w Warszawie z inicjatywy m.in.: Sławka Fabickiego, Marcina Wrony, Andrzeja Jakimowskiego, Grzegorza Packa, Piotra Stasika i Agnieszki Janowskiej. Chcieli przekonać PISF, że potrzebna jest osobna ścieżka finansowania filmów młodych debiutantów. Do stowarzyszenia należy ponad 200 osób, między innymi: Anna Wydra, Bartek Konopka, Jarosław Sztandera, Katarzyna Klimkiewicz, Paweł Ferdek, Piotr Szczepański, Wojtek Kasperski, Agnieszka Trzos. Katarzyna Klimkiewicz na pytanie o cele ich działalności odpowiada: − Wspieranie autorów pierwszych i drugich filmów. Konsultujemy zmiany w PISF-ie, organizujemy akcje społeczne (tj. „List otwarty przeciwko likwidacji TVP Kultura”). Integrujemy z sobą środowiska, prowokujemy debaty. Jesienią 2009 r. zorganizowaliśmy warsztaty „Reżyserzy − pisarze − scenarzyści” w nadmorskiej Białogórze, podczas których powstało wiele twórczych zespołów. Wróćmy jednak do Zegrza. Pilnie studiowany był tam ostatni numer czasopisma „Ha!art” z ankietą przeprowadzoną wśród ludzi kultury, dotyczącą oczekiwanych ekranizacji polskiej literatury. Najczęściej pojawiały się tytuły to: „Lubiewo” Michała Witkowskiego, „Piaskowa góra” Joanny Bator, „Prowadź swój pług przez kości umarłych” Olgi Tokarczuk, „Lód” Jacka Dukaja, biografia Henryki Krzywonos, autobiografia Jacka Kuronia, powieści Jakuba Żulczyka i Grzegorza Piątka. Z jednej strony ankieta pokazuje więc, że od polskiej kinematografii oczekuje się odpowiedzi na nowe zjawiska literackie, z drugiej strony wyłania się z niej pragnienie kina ambitnego, na wysokim poziomie, o walorach edukacyjnych. Żeby jednak powstała porządna ekranizacja „Lubiewa” Witkowskiego, potrzeba dobrego scenariusza i całej grupy konsultantów, którzy mogliby pomóc reżyserowi zmierzyć się z tekstem i stworzyć film, który byłby ciekawy nie tylko na poziomie idei, historii, lecz także formy.

N agrodzony w Gdyni w 2009 r. Złotymi Lwami za „Rewers” Borys Lankosz właśnie rozpoczyna pracę nad scenariuszem filmu o Jerzym Grotowskim. Opowiada: − Mam sto dwadzieścia stron tekstu − zebrany materiał plus pewne intuicje i wyobrażenia. Ewidentnie potrzebuję pomocy, żeby skonfrontować moje pomysły z innymi ludźmi, zobaczyć, jak oni na to reagują. Szczególnie że temat Grotowskiego jest niezwykle trudny. Moim zdaniem reżyser musi być kompletnym idiotą, żeby nie skorzystać z możliwości konsultacji. Ja na pewno potrzebuję takiego sparingpartnera. Podobną funkcję mogłaby pełnić nieformalna inicjatywa Restart, która wyłoniła się we wrześniu, miesiąc przed zjazdem w Zegrzu. Jej twórcy nie ograniczają się jedynie do krytyki oceniającej i piętnującej polskie kino, ale chcą spotkać się z polskimi filmowcami i zaproponować im dyskusje o konkretnych projektach już na etapie scenariusza. Restart w swojej nazwie odwołuje się do przedwojennego Stowarzyszenia Miłośników Filmu Artystycznego START, które stawiało na myślenie i tworzenie zespołowe, co później zaowocowało wspomnianymi już zespołami filmowymi. Kim są „restartowcy”? To młodzi teoretycy kina,

34

LISTOPAD 2010


krytycy, laureaci nagrody im. Mętraka, reżyserzy teatralni, dramaturdzy, kulturoznawcy, historycy i pisarze. Paweł Borowski, reżyser filmu „Zero”, tak komentuje ideę Restartu: − Polskim twórcom rzeczywiście brakuje instancji tzw. sparingpartnera. Kimś takim, kto konsultuje projekt scenariusza, mógłby być kolega filmowiec. Ale taka współpraca nie jest łatwa. Każdy twórca jest odrobinę megalomanem i egocentrykiem. Dwie ścierające się mocne osobowości to utrudnienie w pracy już na etapie wstępnym. Każdy ma inny pogląd na kino, każdy inaczej myśli. Oczywiście nie wszyscy są tacy, ale do porozumienia dochodzi niezwykle rzadko. Z drugiej strony, pojawia się producent, który pełni funkcję konsultanta. W Polsce zdarzają się producenci, których intencje są absolutnie szczere, ale nawet przy takim założeniu uważam, że to może być za mało, że potrzeba kogoś więcej. Taki think tank jak Restart, który jest kompletnie niezależny, niepowiązany z żadnym interesem, może mieć ogromną wartość. Przede wszystkim dlatego, że ostatnią instancją weryfikacji zawsze są widzowie, ale wtedy jest już trochę za późno. Warto zatem skonsultować się nieco wcześniej. Takie „odbijanie” własnego projektu od innych osób to szansa odkrycia czegoś nowego, czego często reżyser nie ma szansy sam zobaczyć. Anna Wydra, producentka nominowanego w 2009 r. do Oscara „Królika po berlińsku”, przekonuje, że warto spróbować znaleźć na polskim gruncie metodę organizacji produkcji filmowej, która byłaby nastawiona na zysk, ale jednocześnie nie wykluczała tworzenia kina autorskiego. − Moim nieśmiałym marzeniem jest to, żebyśmy my, producenci, uwierzyli, że ludzie mogą iść do kina na dobry film. I że takie ambitne kino da się wypromować. Ja chcę robić filmy bezkompromisowe, ciekawe, które będą zarabiać i będą oglądane − deklaruje. Wydra jest też zwolenniczką powrotu do zespołowości, konsultowania projektów, do funkcji kierownika literackiego przy poszczególnych produkcjach. − Często my, filmowcy, mamy tyle rzeczy do zrobienia, że brakuje nam czasu na zastanowienie się nad własnymi projektami. Głupotą byłoby nie skorzystać z wiedzy mądrych ludzi, którzy pomogliby nam w procesie tworzenia − przyznaje. Zespołowość, współpraca pomiędzy dyscyplinami kultury, idea konsultanta-sparingpartnera, zwrot w stronę literatury współczesnej i otwarcie się na tworzenie kina uniwersalnego to tylko niektóre idee-recepty, które mogą pomóc młodym polskim filmowcom. Okrągły stół w Zegrzu i wcześniejsze spotkania przełamały już pierwsze środowiskowe lody. Teraz potrzebne są konkrety. Scenariusze w PISF-ie wciąż przechodzą przez system ekspercki, są opiniowane i na tej podstawie dotowane. Sęk w tym, żeby zanim trafią do Instytutu, przeszły jak najdłuższą drogę analiz, dyskusji, konsultacji, tak by broniły się same. W trakcie ostatniej debaty na Okrągłym Stole Filmowców i Literatów w Zegrzu Piotr Szulkin, zwracając się do Łukasza Barczyka, powiedział, że jeśli młodzi filmowcy nie wejdą na barykady, to polskie kino będzie nadal stało w miejscu i nie nawiąże relacji z widzem na żadnym poziomie. Być może rewolucja w polskiej kinematografii powinna zacząć się od wspólnego czytania scenariuszy filmowych i dyskutowania na ich temat. Świetne filmy polskie mogą powstać zarówno na podstawie dobrej, jak i złej literatury współczesnej.

ŚWIĘTA JOANNA b łażej h rapkowicz

Współczesne polskie kino historyczne zdominowali zarządzający narodowym imaginarium herosi. To oni puszczają w ruch koła historii, rozsławiają słuszne postawy, porywają tłumy na barykady. Mity i legendy naoliwia testosteron. W tej sytuacji pomysłowi Feliksa Falka można tylko przyklasnąć. Główną bohaterką „Joanny” jest kobieta, która decyduje się zaopiekować żydowską dziewczynką w czasie hitlerowskiej okupacji. Dylematy, wyzwania i zagrożenia będące pochodną tego ryzykownego wyboru oglądamy z perspektywy kobiecej. Film Falka wpisuje się tym samym w nurt światowego kina reprezentowany przez takie obrazy, jak „Aimee i Jaguar” i „Kobieta w Berlinie” Maxa Farberbrocka czy też „Wichry Kołymy” Marleen Gorris. Kobieta przestaje być niewidzialna, partycypuje w wydarzeniach historycznych. Pytanie tylko, czy rzeczywiście staje się podmiotem? Świadomie bądź nie, Falk odwołuje się do wybitnego filmu Wojciecha J. Hasa „Jak być kochaną”. Barbara Krafftówna, chowająca ból i cierpienie w zaszklonych oczach i gorzkich półuśmiechach, gra w nim kobietę, która dla mężczyzny – niegodnego jej miłości – poświęca ciało i duszę. Ukrywa go w czasie wojny, zasłania własnymi piersiami, chroni przed prześladowcami. Za cenę, której płacić nie powinien nikt. Mądrość Hasa polega na tym, że bohaterka – snując opowieść w retrospekcjach – krytycznie rozbiera własny akt ofiary. Nie celebruje go, nie sakralizuje, nie usprawiedliwia, lecz przedstawia jako całkowite wyrzeczenie się własnej podmiotowości. Aż do zatracenia, po którym możliwe jest już tylko rozpamiętywanie w egzystencjalnej pustce. Bohaterka Krafftówny woli gwałt niż denuncjację ukochanego. Joanna (Urszula Grabowska) oddaje się w pewnym momencie niemieckiemu oficerowi, który odnalazł miejsce ukrycia żydowskiej dziewczynki. W obu filmach częścią kobiecego doświadczenia wojennego jest problem seksualności jako towaru, karty przetargowej, obiektu pożądania. U Hasa staje się on jedną z przyczyn poniżenia bohaterki. Dla Falka to upadlająca kulminacja wybiegów, jakie stosuje Joanna, aby chronić swoją tajemnicę, stanowiąca również początek niechcianej znajomości z Niemcem, odczytanej przez „życzliwych” i AK jako zdradę. Joanna jest samotna i osaczona, odwracają się od niej nawet rodzice. Ryzykuje wszystko dla drugiego człowieka, dokonuje aktu heroicznego. A jednak film nie działa tak silnie jak arcydzieło Hasa, ma raczej FILm

posmak niewykorzystanej szansy. Falk nie odważył się bowiem na krytyczne spojrzenie, lecz postanowił akademicko poinstruować widza, jak należy odebrać historię Joanny. Reżyser zasłania się symulacją historyczną, pozorowanym realizmem, bezosobową narracją, podczas gdy konwencja prowadzi film za rączkę. Scenografia jest pieczołowita, kamera obiega dekoracje, panuje aura komfortowej świadomości – wiemy, co to za świat, co się w nim wydarzy, czego się spodziewać. Klisze wizualne uzupełnia emocjonalna pornografia – nadużywane zbliżenia bombardują zmysły, terroryzując wymuszaną empatią. W schematycznym scenariuszu i konformistycznej reżyserii perspektywa kobieca zatraca się zupełnie, a jej porozrzucane tu i ówdzie elementy funkcjonują tylko jako trybiki tradycyjnego polskiego portretu męczennicy. Ofiara Joanny pozostaje nieskazitelna, czysta jak opłatek, przezroczysta jak woda 35 święcona. Ona sama nie jest podmiotem, lecz służebnicą wyższej konieczności. Jest świętą, o czym przekonuje przypominający romantyczne malarstwo ostatni kadr – najpoważniejsza oznaka bezradności polskiego filmowca wobec doświadczenia wojennego od czasu finału „Korczaka” Andrzeja Wajdy. „j oanna”, scenariusz i reżyseria Feliks Falk, 2010


36

LISTOPAD 2010


n i e biorę Teatru Polskiego dla siebie! Króla Leara mogę grać gdzie indziej — mówi Andrzej Seweryn, dziś bardziej w a r s z a w i a k niż paryżanin.

Rozmawia: Nina k arczmarewicz (p olskie Radio) Foto: o iko p etersen

zy jest pan sławny? Nie wiem. Lepiej o to zapytać ludzi z Kalisza, z Radomia, z Tarnowa albo z jakichś wiosek na Podhalu. Chyba jest pan sławny, bo do audycji, w której był pan kiedyś gościem, zadzwoniła słuchaczka, właśnie z Radomia, i powiedziała, że ceni pana nie tylko jako aktora, ale również jako człowieka. Pewnie nie wszystko o mnie wiedziała. Mogła nie wiedzieć, że panów jest dwóch. Pan i Andrzej Seweryn – wybitny koszykarz. Spotkał go pan kiedyś? Tak, to było bardzo zabawne. W Krakowie kręciliśmy zdjęcia do filmu „Na srebrnym globie” Andrzeja Żuławskiego. Którejś niedzieli miałem wolną chwilę i poszedłem na mecz koszykówki, wiedząc, że on będzie grał. W czasie przerwy podszedłem do niego i powiedziałem: „Dzień dobry panu,

J A S IĘ N IE K Ł Ó CĘ

C

jestem Andrzej Seweryn”. A on na to: „No to co?”. I to mnie uspokoiło.

nania, że to, co mi dała Polska, musi znaleźć swoje miejsce i uznanie we Francji. A po drugie, zawsze miałem możliwość powrotu do zawodu w Polsce.

Uspokoiło? Po prostu przestałem podniecać się tym tematem. Kiedy byłem młodszy, jednym z celów, które sobie stawiałem, była sława. Teraz mniej o tym myślę, ale to pewnie oznacza, że jestem bardziej rozpoznawalny.

Czy to była pycha w rodzaju „coś mi się należy”? Nie. Nie jestem z tych rodaków, którzy mówią, że im się coś należy, bo byli zaatakowani przez Niemców i Rosjan, bo Zamek Królewski został zbombardowany, bo system, w którym przyszło im żyć, był absurdalny i zbrodniczy. Wiele narodów cierpi i cierpiało.

Na samym początku pobytu we Francji zadzwonił pan do swojej przyjaciółki w Warszawie i powiedział: „Kiedy pracując w tym mieście, patrzę na te wszystkie afisze i widzę wielkie nazwiska, myślę sobie: dlaczego ja bym się nie miał znaleźć na tych plakatach”. I…? Tak było. Chyba za dużo prawdy o swoim życiu opowiadam w mass mediach.

Podobno od dziecka ciężko pan pracował. Pana mama wspominała, że jako chłopiec stawiał pan sobie kropki, żeby ocenić swoją pracę. Czarna kropka, gdy było coś niedobrze, czerwona – lepiej, niebieska – jeszcze lepiej, i tak dalej. Nie pamiętam, żebym stawiał sobie kropki. Natomiast zostałem zaszufladkowany przez prasę, która opisuje mnie jako pracoholika i perfekcjonistę.

Bał się pan początku we Francji? Nie bałem się, ponieważ, po pierwsze, byłem pełen pychy i przekoTEATR

37

Jest w tym oczywiście ziarnko prawdy. Tak byłem wychowany. Uczyłem się tego od ojca i matki, w liceum, w Kręgu Walterowskim Jacka Kuronia, potem w szkole teatralnej i w zawodzie. Talent jest rzeczą istotną, ale niepoparty intensywną, stałą, rozsądną pracą marnieje. I to jest wytłumaczenie, dlaczego staram się pracować jak najwięcej, w tym także nad sobą. Pęd do pracy mógł się również brać z tkwiącego we mnie strachu proletariusza i kompleksu, że nie mam jakiegoś niezwykłego pochodzenia czy rodziny. W wieku 19 lat byłem przekonany, że praca postawi mnie na nogi i da fundamenty potrzebne w życiu. Dzisiaj, mając 64 lata, uważam, że miałem wtedy rację. Ale to nie jest jedyna prawda o mnie. Wielokrotnie z wielką estymą wspominał pan swoich mistrzów. Czy zawsze byli dla pana wyrocznią? Nie zawsze. Kiedyś grałem z profesorem Janem Świderskim w przedstawieniu „Głupi Jakub”, które on sam


reżyserował. Gdy profesor obserwował nas, będąc na sali, grałem według jego wskazówek, ale kiedy był już w kulisach lub na scenie, ignorowałem je i grałem tak, jak ja chciałem. To była pycha i głupota młodego zarozumiałego aktora, który uważał, że jest mądrzejszy i sprytniejszy od reżysera. A tak oczywiście nie było. Czuł się pan przez mistrzów przytłaczany? Nie. Kłócił się pan z nimi? Z Lassallem [Jacques Lassalle aktor, reżyser, pedagog, dramatopisarz, profesor Konserwatorium Paryskiego] zdarzało nam się przeżywać chwile napięć. Ale kłótnie? Nie. Ja się nie kłócę. Ale krytykę pan znosił? Trzeba dojrzeć do tego, żeby umieć korzystać z krytyki. Dziś przyjmuję ją nie tylko od moich reżyserów, ale również od partnerów. Oczywiście zdanie widzów jest dla mnie również bardzo ważne. Jednak z polskim odbiorcą jest pewien kłopot, bo na ogół nie manifestuje on negatywnych opinii. Jest po prostu bardzo taktowny i nie zawsze wiem, co tak naprawdę myśli. Staram się czytać krytyczne recenzje 38 i korzystać z nich, chociaż nie zawsze jest to możliwe. Czy zapamiętał pan jakąś szczególną krytykę? Tak. Pracowałem wtedy w Teatrze Ateneum z Maćkiem Prusem nad rolą Jana w „Fantazym”. Przedstawienie miało wspaniałą obsadę. Grali między innymi: Aleksandra Śląska, Grażyna Barszczewska, Hanna Skarżanka, Jan Świderski, Jerzy Kamas. Pamiętam, że dyrektor Janusz Warmiński, który podglądał czasami pracę innych reżyserów, wezwał mnie do siebie do gabinetu i mówi: „Proszę pana, widziałem dziś próbę i muszę panu z przykrością powiedzieć, że ani dupa, ani ojczyzna”. To znaczy, że ani nie grałem dobrze miłości, ani, nazwijmy to, stosunku do ojczyzny. I dodał: „Ale z panem nie mam kłopotu, bo panu to mogę powiedzieć. Innym nie mogę”. Jednak bardzo pana dotknęło to, że nie zagrał pan głównej roli u Spielberga w „Liście Schindlera”. Żartując, powiem, że Spielberg po prostu popełnił błąd. Każdemu się to może zdarzyć.

łem.

Zabolało? Nie. Nigdy tego nie powiedzia-

Powiedział pan, że dotkliwie to przeżył. Tak. To był rodzaj depresji. Aż tak? Czy pan, przepraszam, kokietuje teraz? No nie strzelałem sobie w głowę. Po prostu wcześniej w Hollywood słyszałem sporo komplementów na mój temat, które dawały mi podstawy, by myśleć, że dostanę tę rolę. A potem nagle okazało się, że nie! Ale list do niego pan napisał? Tak, napisałem długi list, a na końcu dodałem: „God bless you” i „Have a good job”. Po kilku tygodniach Spielberg zaproponował mi rolę pułkownika Schernera. Pewnie wie pan, co powiedział Daniel Olbrychski, kiedy po raz pierwszy pana zobaczył? Nie wiem. Powiedział: „Dostrzegłem Andrzeja, chodził po korytarzu taki chmurny, troszkę oddzielny. Sprawiał wrażenie skupionego, zbuntowanego, jakby zawziętego. Taki jeden z bohaterów filmu o dwunastu gniewnych. Niechętnie odpowiadał mi »cześć«”. Był pan buntownikiem z wyboru? Myślę, że tak było. W stosunku do Daniela, a także do Jurka Zelnika bywałem być może niemiły, choć tego nie pamiętam. Jeśli tak było, to wynikało to z głupiej aktorskiej zazdrości. Daniela postrzegałem jako gwiazdę, więc widziałem w nim zagrożenie i takie zachowanie było reakcją obronną. Tak naprawdę to był dowód słabości. Mówił pan nieraz, że był tak skupiony na pracy, że nie miał czasu na kontakty z kolegami czy koleżankami. Było tak? Nie przesadzajmy! Razem pracowaliśmy, a potem razem piliśmy wódkę. Naprzeciwko szkoły teatralnej kupowaliśmy bochenek chleba, litr mleka i pracowaliśmy do późnych godzin wieczornych. Czy komuś, kto ciągle jest tak skupiony i skoncentrowany, zdarza się zapomnieć tekst? Kilkakrotnie mi się zdarzyło. Było to dość kompromitujące, kiedy z okazji 50. rocznicy Festiwalu Teatralnego w Awinionie poproszono mnie o powiedzenie monologu z „Don Juana”. Tekst znałem doskonale, bo wcześniej zagrałem go jakieś 140 razy. Zaczęła się uroczystość, włączono kamery, a była to transmisja na żywo, zacząłem mówić… Wszystko byłoby dobrze, gdyby orga-

nizatorzy nie zmienili mi pierwszych słów. W oryginalnym tekście w ogóle ich nie było, a dodanie ich kompletnie wytrąciło mnie z równowagi. W efekcie skróciłem cały monolog i jedynie końcówkę powiedziałem prawdziwie. Świat się poznał? Tak, to było oczywiste. Bardzo mi było przykro z tego powodu. Szczególnie wobec córki, która była wtedy na widowni. Czy praca nad „Różyczką” przywołała w panu wspomnienia Marca ’68 roku? Oczywiście. W ’68 roku protestowałem przeciwko zdjęciu „Dziadów” z afisza Teatru Narodowego. Kilka miesięcy po wydarzeniach marcowych wojska Układu Warszawskiego wkroczyły do Czechosłowacji. Protestowałem, rzucając ulotki na mieście. Później przyszło aresztowanie, więzienie i przesłuchania. Mówiłem sobie wtedy bardzo spokojnie, że będę robił teatr w więzieniu. Naprawdę! Przez dwa, trzy lata, bo przecież na więcej mnie nie skażą. I jak to się skończyło? Wyszedłem po czterech miesiącach. Dziś jeszcze pamiętam moment, kiedy stanąłem za więzienną bramą. To, co mnie zaskoczyło, to hałas, dźwięki tramwajów, klaksonów samochodów, czyjeś nawoływania. Nie mogłem się ruszyć z miejsca – tego nie słyszy się za murami. A wcześniej, po manifestacji przeciwko zdjęciu „Dziadów”, siedziałem krótko. Kiedy wróciłem do szkoły, profesor Kazimierz Rudzki przywitał mnie słowami: „Panie Andrzeju, nakazano mi, bym panu udzielił surowej nagany z powodu pańskiej postawy. Gratuluję panu!”. Kiedyś na pytanie: „Co się panu w życiu udało?” odpowiedział pan: „Udało mi się nie być dyrektorem Komedii Francuskiej”. Tak, bo nie wytrzymałbym tego nerwowo i zdrowotnie. A wytrzymuje pan nerwowo i zdrowotnie drogę do obejmowania stanowiska Teatru Polskiego? Tak, zdecydowanie tak. W Polsce jestem u siebie bardziej niż we Francji. Cierpliwie pan znosi to, że nie ma pan zapewnionych warunków finansowych do realizacji powierzonych zadań? Rozumiem trudną sytuację finansową województwa mazowieckiego i cały czas czekam na decyzję władz. Wiem, że im bardzo zależy na Teatrze Polskim. We Francji tak radykalne cię-

LISTOPAD 2010

cia budżetu byłyby niemożliwe. Kilka lat temu próbowano to zrobić w Komedii Francuskiej i innych zespołach teatralnych, ale po ostrym proteście środowiska i opinii publicznej wycofano się z tego. Francja to bogaty kraj. Jak będzie w Polsce, zobaczymy. Interesuje pana polityka? Nie jestem członkiem żadnej partii, ale mam swoje przekonania i sympatie. Jak wielu z nas. Byłem członkiem komitetu honorowego Bronisława Komorowskiego w okresie kampanii wyborczej i bardzo się cieszę, że to właśnie on został prezydentem. A patrząc na inne wydarzenia w moim kraju, staram się zachować spokój. Potrafił pan zachować spokój, patrząc na to, co działo się na Krakowskim Przedmieściu? Szkoda, że tak się działo. Polska to piękny kraj, pełen wspaniałej energii i potencjału. Pamiętam mój udział w Gdańskim Areopagu i dyskusję wokół tematu „Czy Zachód zabije duszę polską?”. Mówiłem wtedy o ludziach, których, nazwijmy to, pasjonuje Radio Maryja, i przekonywałem, że z nimi też trzeba rozmawiać, że nie należy urywać dialogu. Usłyszałem, że z fanatykami nie ma co gadać. Przypomniało mi się to zdanie, kiedy śledziłem ostatnie wydarzena. Nie przychodzą panu do głowy myśli: co ja tutaj robię? Nie, wprost przeciwnie. Znajduję tu jeszcze bardziej swoje miejsce. Misja? Nie wiem. Czy myśli pan, że coś dobrego można zrobić teatrem? Tak. Można sprowokować dialog i przyczynić się do ważnej rozmowy. A czy jest coś ważnego, czego w naszej rozmowie jeszcze pan nie powiedział? Na żadne intymności nie mam ochoty, ale będzie mi bardzo przykro, jeżeli nie będę dyrektorem Teatru Polskiego w czasie obchodów jego stulecia w 2013 roku. Cieszy mnie pozytywny stosunek opinii publicznej i środowiska teatralnego do mojej nominacji. Ludzie widzą, że to może mieć jakiś sens, bo przecież nie biorę Teatru Polskiego dla siebie, po to, żeby grać, reżyserować i błyszczeć. Podkreślałem to na konferencji prasowej, ale żaden z relacjonujących ją dziennikarzy tego nie napisał. Korzystam więc z okazji. Nie biorę Teatru Polskiego dla siebie! Króla Leara mogę grać gdzie indziej.



Anna Sroka, Sławomir grzymkowski i wiktor Korzeniewski w spektaklu „Taksówka”. Fot. Artur wesołowski

wiktor Korzeniewski w „Dolinie muminków w listopadzie”. Fot. Tomasz Dubiel

40

LISTOPAD 2010


Od studiów w Akademii Teatralnej, przez produkcję spektakli granych w klubokawiarniach i starych fabrykach, po własną scenę. Joanna nawrocka opisuje swoją drogę na stanowisko dyrektorki naczelnej t eatru o choty.

t ekst: j oanna Nawrocka

ierwsze spotkanie ze Studiem Teatralnym. Rok 2001 albo 2002. Akademia Teatralna. Spektakl „Wynajmę pokój” w reżyserii Igora Gorzkowskiego. Grają Dominika Kluźniak, Maciej Makowski i Krzysztof Ogłoza. Pierwsze spotkanie z teatrem niezależnym, z ludźmi, którzy robią coś nie dla zarobku, ale z potrzeby nieskrępowanego wyrazu artystycznego i nieustannego własnego rozwoju. Zazdrość – bo koordynacją produkcji spektaklu zajmuje się koleżanka z roku Monika Grochowska. Dlaczego ja jestem skazana na studencką rutynę, podczas gdy inni biorą udział w ekscytującej pracy nad tworzeniem teatru? Do Akademii Teatralnej trafiłam w zasadzie przypadkiem, spoza

9 2 M I E J S CA

P

wszelkich układów i środowiskowych powiązań. Na początku bardzo bolałam nad tym, że nie znam ludzi, nazwisk, twarzy. Nie mam nic, żeby wkupić się w teatralny światek. Wydział Wiedzy o Teatrze to tylko z pozoru kuźnia recenzentów, w rzeczywistości większość studentów nie widzi siebie w tej roli – i ja też raczej się nie widziałam. Pisanie przychodziło mi stosunkowo łatwo, ale szybko przyszła również świadomość, że nie wystarczy się błyskotliwie wyzłośliwić, trzeba mieć gruntowną wiedzę. Nie wystarczy powiedzieć: niedobre. Trzeba uzasadnić dlaczego. Dzięki Międzynarodowemu Festiwalowi Szkół Teatralnych, którego pierwsza edycja odbyła się w AT w 2002 roku, utwierdziłam się w prze-

konaniu, że powinnam zajmować się organizowaniem. Praca przy kolejnych festiwalach otworzyła wreszcie przede mną drzwi do tzw. środowiska. Pozwoliła stopniowo wejść w zawodowy obieg, dając komfort braku konieczności decydowania o tym, gdzie chciałabym pracować i co robić. W trakcie studiów znalazłam się w dziale literackim Teatru Narodowego. Ta praca była niezłą lekcją funkcjonowania teatru, ale wciąż pozostawiała niedosyt. W ogromnej machinie mały trybik nie odczuwa własnego wkładu w efekt końcowy. Wszystko zmieniło się dzięki Wojciechowi Bogusławskiemu – mojemu absolutnemu idolowi, jeżeli chodzi o polskie życie teatralne (wielbicieli awanturniczych

TEATR

41

biografii odsyłam do kanonicznego dzieła prof. Zbigniewa Raszewskiego „Wojciech Bogusławski”). W 2007 roku polski teatr świętował 250. rocznicę urodzin „ojca polskiego teatru”. Wspólnie z kilkorgiem kolegów z TN wymyśliliśmy i zorganizowaliśmy imprezę urodzinową – instalację na wszystkich piętrach Narodowego, w której można było spotkać Wojciecha B., wziąć udział w przesłuchującej go komisji śledczej (Bogusławski po zaborach był nękany przez władze rosyjskie), lekcji aktorstwa według jego podręcznika, wysłuchać arii z wystawianych wtedy oper i spektakli. O reżyserię tego wydarzenia został poproszony Igor Gorzkowski, współtwórca Studia Teatralnego „Koło”.


Niedługo potem podjęłam decyzję o rezygnacji z pracy w Narodowym, bez pomysłu na dalsze zajęcie. I wtedy zadzwoniła do mnie Marta Wójcicka z propozycją, bym zajęła się produkcją kolejnego spektaklu Koła. Miał to być „Spacerowicz” na podstawie tekstów szwajcarskiego pisarza Roberta Walsera. Studio Teatralne „Koło” powstało w 1997 roku. Kilkoro studentów i absolwentów wszystkich wydziałów Akademii Teatralnej zjednoczyło się wokół idei pracy studyjnej inspirowanej metodami i dokonaniami przedwojennej Reduty Juliusza Osterwy (polecam kolejny fascynujący życiorys − „Żywot Osterwy” autorstwa Józefa Szczublewskiego), a także metodą aktorską Michaiła Czechowa, rosyjskiego aktora, który kontynuował prace Konstantego Stanisławskiego (metody Stanisławskiego i Czechowa stały się bazą dla amerykańskiego kształcenia aktorów, m.in. w szkole Lee Strasberga). Koło od początku zakreślało szeroko swoją działalność. Powstawały spektakle grane w Akademii, w warszawskich teatrach czy w plenerze („Strona zakwitających dziewcząt” według Prousta, „Rosyjski dramat”, „Miłość do trzech pomarańczy” według Gozziego). Wspólnie ze 42 stowarzyszeniem ArtAnimacje Koło prowadziło działalność edukacyjną (Festiwal Teatrów Młodzieżowych „Mały Azyl”) i popularyzacyjną (Projekt Folklor – prezentacja twórczości teatrów obrzędowych zderzona z refleksją artystyczną na temat współczesnego folkloru). Nowym rozdziałem w pracy zespołu był spektakl „Absolutnie Off Show”, którego premiera odbyła się w nieistniejącym już klubie Pruderia na terenie mokotowskich fortów. W okresie dynamicznego rozwoju warszawskiej sceny klubowej spektakl był lekko prześmiewczym komentarzem do tematu „modnych miejsc”, „bywania”, „lansu”. Bohaterowie – młodzi warszawiacy – chcieli wspólnie założyć klub, ale absolutnie nie mogli się dogadać co do formatu działalności, tak by osiągnąć zysk oraz realizować własne pasje i przekonania. Byliśmy ze spektaklu zadowoleni, podobnie jak z kolejnej premiery w Pruderii − „Taksówki” − w której dwoje aktorów wciela się w kilkanaście postaci

– pasażerów warszawskiej taksówki w wigilijny wieczór. Jednocześnie powstawały spektakle poetyckie prezentujące awangardową twórczość Tytusa Czyżewskiego, Brunona Jasieńskiego. Program teatralny zaczął pojawiać się w innych stołecznych klubach − Le Madame czy Jadłodajni Filozoficznej. Do dziś jest z powodzeniem kontynuowany, np. w klubokawiarni Chłodna 25 czy w Powiększeniu, gdzie Koło okazjonalnie gra „Taksówkę”. Pomysł, by teatr włączyć do programów klubowych, był naturalną konsekwencją braku przestrzeni, z którym warszawskie teatry niezależne borykały się od zawsze; jednocześnie był też ruchem otwierającym teatr na zupełnie nową publiczność. Odarł to pojęcie z fałszywych wyobrażeń o patosie i niedostępności, pokazał, że teatr może przyjść do widza i być bardzo blisko. „Offowość” i „undergroundowość” takich prezentacji mocno przemówiły też do bywalców klubów – grupy stosunkowo młodej i do teatru słabo przekonanej.

p o krótkim okresie tułania się po różnych salach Koło znalazło nową, fantastyczną przestrzeń, która zasadniczo wpłynęła na działalność stowarzyszenia − Polskie Zakłady Optyczne przy ul. Grochowskiej, w centrum starej Pragi. Prywatny deweloper wykupił dawne budynki fabryczne z planem zamiany ich w atrakcyjne lofty. Działalność teatralna i eventowa miała wesprzeć promocję. Zaczęło się od Projektu Praga – trzyodcinkowej akcji w całej przestrzeni dawnej fabryki. W odstępie kilku miesięcy w halach produkcyjnych gościli szaleni zbieracze i awangardowi designerzy w ramach Magazynu przedmiotów, interaktywne instalacje muzyczne powstawały w Przetwórni dźwięków, a artyści teatralni i performerzy zapełnili piętra PZO podczas Fabryki snów. Potem pojawiły się imprezy cykliczne: PZO-ty dla dzieci oraz

recyklingowe Przetwory, których 5. edycja odbędzie się w tym roku (Koło znowu było współproducentem akcji obok stowarzyszenia ArtAnimacje, głównego organizatora). Jednocześnie w niedużej sali oddanej do dyspozycji stowarzyszeniu powstawały kolejne spektakle: tajemniczy „Sandmann” według opowiadań E.T.A. Hoffmanna i Neila Gaimana, wspomniany na początku „Spacerowicz”, rozgrywająca się w abstrakcyjnej scenografii opowieść o poecie, który nie chce poddać się ograniczeniom codzienności, czy autorski „Hydraulik”, historia młodej artystki mieszkającej w lofcie i popadającej w narastającą paranoję wraz z kolejnymi odwiedzinami tytułowego fachowca. Surowa przestrzeń pofabryczna dodawała przedstawieniom nowych znaczeń, jak np. wielkie okno otwierane w „Sandmannie” na podwórko, na którym, bywało, akurat ruszał samochód albo przechodzili ludzie, stając się mimowolnymi aktorami. Mimo standardowych problemów z ogrzewaniem, utrudnionym dostępem do wody widzowie polubili to miejsce. Nie zrażali się koniecznością kluczenia po labiryncie fabrycznych korytarzy, siedzenia na zaimprowizowanych ławkach, późnymi powrotami z Pragi. Chętnie zostawali po spektaklu, żeby porozmawiać z aktorami i reżyserem. Perspektywa budowy loftów, przed dłuższy czas mglista, w pewnym momencie nabrała konturów. W fabryce odłączono prąd i rozpoczęto wyburzanie – Koło musiało znaleźć dla siebie nowe miejsce. Z wielką przykrością przyjęliśmy później wiadomość, że loftów jednak nie będzie, a deweloper wycofuje się z inwestycji. Szkoda było nam świetnej przestrzeni, choć trzeba przyznać, że zmiana przyniosła teatrowi korzyści – Koło trafiło na roczną rezydencję do Centralnego Basenu Artystycznego, w samym centrum miasta, co ułatwiło dostęp do spektakli. W tym czasie stowarzyszenie otrzymało w miejskim konkursie trzyletnią dotację umożliwiającą regularne funkcjonowanie. Powstały nowe premiery: kolejny autorski spektakl „Ukryj mnie w gałęziach drzew” o domu na odludziu zamieszkanym przez grupkę oryginałów, do którego trafia młoda dziewczyna poszukująca pomysłu na

LISTOPAD 2010

życie; adaptacja opowiadania Wiktora Pielewina „Żółta Strzała” czy „Trip 71” inspirowany kultową powieścią Huntera S. Thompsona „Lęk i odraza w Las Vegas”. Rozpoczęliśmy projekt „Daj przestrzeń” umożliwiający debiuty młodym twórcom. Jednocześnie pojawiły się bardzo konkretne problemy – dotąd działaliśmy jako grupa entuzjastów, teraz trzeba było sprofesjonalizować rozmaite działania, narzucić sobie i innym standardy pracy. Nie ze wszystkich wyzwań wyszliśmy zwycięsko, ale lekcja była mocna i ważna. Po zmianach w Centralnym Basenie Artystycznym i powstaniu Teatru IMKA praktycznie straciliśmy możliwość prezentowania tam spektakli. Nie mając żadnej alternatywy, zdecydowaliśmy o zawieszeniu działalności. Dzięki gościnie Teatru Wytwórnia wyprodukowaliśmy jeszcze jedną premierę, tym razem dla dzieci – „Dolinę Muminków w listopadzie” według Tove Jansson. W międzyczasie stanęliśmy do konkursu na zarządzanie Teatrem Ochoty, który ogłosiło biuro kultury urzędu miasta. Procedurę, po wielomiesięcznych działaniach, ostatecznie unieważniono, ale przedstawiony przez Koło program musiał zrobić wrażenie na urzędnikach, bo od połowy października 2010 roku oficjalnie stowarzyszenie pracuje nad przyszłym programem Teatru Ochoty – Ośrodka Kultury Teatralnej. To nieduży szary budynek w pobliżu pomnika Lotnika. Blisko stąd do centrum i na Mokotów, prosta droga na Wolę i Pragę. W okolicy przepiękne stare kamienice – tzw. Kolonie Lubeckiego i Staszica, przedwojenne osiedlowe założenia architektoniczne. Po sąsiedzku domy studenckie Politechniki Warszawskiej. I wrażenie, że ta dzielnica wciąż czeka na swój najlepszy czas. Jednym z pomysłów Koła jest otwarcie teatru na dzielnicę, zidentyfikowanie okolicznych mieszkańców z tym miejscem, wysunięcie artystycznych macek i sięganie do ciekawych miejsc na Ochocie – wynajdywanie ich, otwieranie i ożywianie dla mieszkańców. Budynek czeka remont i rewitalizacja otoczenia – zyska dodatkowe przestrzenie i wypięknieje, ale na pewien czas straci swoją funkcję teatralną. Będzie to naturalny moment na zapoznanie się z dzielnicą, z mieszkańcami i ich potrzebami.


Oczekiwania co do niewielkiej (92 miejsca) sceny są ogromne, ale przy odrobinie dobrej woli i dużej ilości zapału i energii uda się je zrealizować. W programie teatru oprócz wydarzeń dzielnicowych znajdą się niektóre spektakle Koła, gościnne prezentacje warszawskich zespołów niezależnych, zwłaszcza tych borykających się z problemem braku przestrzeni. Będziemy kontynuować wspieranie młodych talentów i rozwijać działalność edukacyjną. Mimo pozornie skromnych możliwości chcemy otwierać się na projekty międzynarodowe.

w pierwszych dniach pracy byłam gospodarzem jubileuszu 40-lecia istnienia Teatru Ochoty. Przygotowywałam się do oficjalnego wystąpienia naprędce, z książką wydaną na poprzedni jubileusz, 25. urodziny teatru. Tam przeczytałam, że Halina i Jan Machulscy, założyciele Ochoty, zaczynali w Lublinie od studyjnego zespołu Reduta 61, którego działalność inspirowana była dokonaniami… Reduty Juliusza Osterwy. Na Ochocie realizowali ideę jednoczesnej pracy artystycznej i edukacyjnej, tworząc Ognisko Teatralne, które wychowało ogromną liczbę młodych ludzi. Tworzyli spektakle oparte głównie na grze aktorskiej, unikali przytłaczającej reżyserii i scenografii. Tradycją teatru były pospektaklowe dyskusje z widzami. Pomyślałam, że znaleźliśmy się we właściwym miejscu.

HISTORIA SPIšANA NA STRATY d orota k owalkowska

Teatr wziął Sprawę w swoje ręce. Teatr zaopiekował się Prawdą i stanął na straży Pamięci. Powstał wspaniały, przejmujący spektakl − dla szkół. „Nasza klasa” − przedstawienie, które w kwestii traumy polsko-żydowskich relacji programowo miało „sprowokować nie tylko namysł, ale również katharsis” − jest bowiem rozpisanym na scenie podręcznikiem do nauki historii. Historia to niezupełnie obca. Teatr przyszedł na udeptaną ziemię. Wszyscy „zrobili swoje”, historycy, filmowcy, prokuratorzy, moraliści. Jan T. Gross, Anna Bikont, Agnieszka Arnold. Ważne i się liczy, doceniamy starania. Ale teatr potrafi więcej. Pytanie: co? Przeczytać. Reżyser Ondrej Spišák przeczytał sumiennie, ze skrupulatnością prymusa. Jego przedstawienie o losach polskich i żydowskich uczniów z jednej klasy, z miasteczka przypominającego Jedwabne, podąża za tekstem Tadeusza Słobodzianka w sposób upodabniający go do scenicznej czytanki. Dziesięcioro „nieumarłych”, jak kategorię powracających w pamięci nazwał Heiner Müller, spotyka się w szkole − miejscu początku. Usadzeni w rzędach drewnianych ław, będą z nich wychodzić, by zaprezentować swoje tragiczne życiorysy. By opowiedzieć, że tak było, tak być mogło lub tak być musiało. Przez wielkie drzwi wycięte z ciemnej przestrzeni, odsyłające w dosłowny sposób do „Umarłej klasy” Kantora, przetoczy się historia. Zmieniane nad wejściem do sali krzyż/sierp i młot/swastyka/krzyż naprowadzą widza na właściwy czas historyczny, na wypadek gdyby komunikat o wkroczeniu jednych bądź drugich wojsk do Polski był niewystarczający. Z odbiornika rozlegną się jeszcze „Mury” Kaczmarskiego, właściwie dwa wersy, dla doprecyzowującego akcentu, dla emocjonalnego kolorytu. Oto scenografia dziejowych zmian, w obliczu których rozpadnie się wspólnota przyjaźni. Wspólnota, regularnie zaznaczana stawianymi jak przecinki dziecięcymi piosenkami. A te stają się jedynie interwałami przypominającymi, że owa okrutnie rozpadająca się zbiorowość była niegdyś „naszą klasą” − ponad religią, narodowością, statusem społecznym. Tacy byliśmy niewinni, tacy czyści. Szkolna więź znaczy wspólny rodowód, istniejący ponad tym rzeczywistym. W rezultacie rozmowa o splocie polsko-żydowskim, o mechanizmach nienawiści znajduje swoje miejsce w przestrzeni wyizolowania, otoczonej nimbem emocjonalności rodzącej się w ramach „naszej klasy” odmienianej przez wszystkie przypadki. Nie wywoływałoby to mojego sprzeciwu, gdyby nie podszywająca tę wspólnotę pretensja uniwersalizacji. Symbole, emblematy, klisze, stereotypy wypełniają prowadzoną od śmierci Piłsudskiego do 2001 roku rekonstrukcję. Jej uczestnicy opowiadają i pokazują, co się wydarzyło. Przez trzy godziny zmieniają się narratorzy, których opowieść w swej ekspresji przypomina program kryminalny „997”. Odtworzenie akcji i przejmujący, doraźny komentarz na temat ludzkiego bestialstwa. Groteskowa staje się już scena zbiorowego gwałtu, kiedy trzej Polacy krzywdzą swą żydowską koleżankę. Przerwy na wyznania Dory (Magdalena Czerwińska), wychylającej się ze stołu, na którym dokonuje się zbrodnia, niezdarność i niemożliwość tej sceny zamieniają jej okrucieństwo w karykaturę. Żenada miesza się z histerycznym patosem. Oto jedyne narzędzia do przekazywania traumy? Ten szkolny apel próbuje ratować Izabela Dąbrowska jako Zocha, budująca swą rolę na dystansie i ironii umożliwiających interpretację. Ale i ona w końcu będzie musiała zasiąść w szkolnej ławie po drugiej stronie drzwi, niema. „Nieumarli” okażą się „umarli”, znikną, nie podejmując dialogu. I dlatego trzeba głośno zapytać: czego chce ten teatr? Jeśli ma być repetytorium wiedzy o historii polskiego antysemityzmu, na prawach bryku, spełnia swoją funkcję. Niech jednak nie zachowuje się tak, jakby po raz pierwszy zabierał głos w Sprawie, jakby „on się ośmielił”. Robił to już przedtem rękami wielu innych reżyserów umiejących formułować pytania bez powielania stereotypów. Ale to „Nasza klasa” zyskiwać będzie kolejne owacje, ordery i zaszczyty. Bo stanęła na straży Pamięci. W przystępny sposób. A każdy, kto odmówi jej honorów, znajdzie się w klinczu, posądzony o obojętność albo cynizm. Trudno. t eatr na woli: „Nasza klasa” Tadeusza Słobodzianka, reżyseria − Ondrej Spišák, scenografia − František Liptak, choreografia − Anna Iberszer, kostiumy − Jan Kozikowski. Występują: Iza Dąbrowska, Mariusz Drężek, Monika Fronczek, Anna Gryszkówna, Dorota Landowska, Leszek Lichota, Robert T. Majewski, Paweł Pabisiak, Przemysław Sadowski, Karol Wróblewski. Polska prapremiera − 16 października.

TEATR

43


Sobór św. Aleksandra newskiego, Plac Saski (obecnie Plac Piłsudskiego). warszawa ok. 1915-1918 roku. Reprodukcja kartki pocztowej Piotr mecik / FORum

44

LISTOPAD 2010


z n i e n a w i d z o n a i uwielbiana. co sądzili o warszawie casanova, t homas b ernhard i zięć mussoliniego?

t ekst: j uliusz k urkiewicz

rus odwiedził na kartach powieści Teby, Sienkiewicz - Rzym, Kuśniewicz - Wiedeń, Andrzejewski - Paryż. Listę można ciągnąć w nieskończoność. Niektórzy polscy pisarze czuli się w Europie jak w domu (Iwaszkiewicz, Herbert), inni zjechali cały świat (Kapuściński). Jeśli liczyliśmy na rewanż, to na próżno. Pani Hańska musiała dać nieźle popalić Balzacowi, skoro akcji żadnej ze swych wielkomiejskich powieści nie umieścił na warszawskich salonach. George Sand nie kochała widać Chopina na tyle, by kiedykolwiek odwiedzić miasto jego młodości. Nie liczcie na zachwyty, raczej na zdziwienie, konsternację, znie-

K OSZ M A R C U K IE R N I K A

P

cierpliwienie, a niekiedy - niestety - na otwartą wrogość. Lektura tego artykułu będzie przyjemnością o zabarwieniu masochistycznym. My Polacy uwielbiamy wiedzieć, co myślą i mówią o nas na szerokim świecie (bo jeśli nie myślą i nie mówią, to prawdopodobnie w ogóle nas nie ma). W tej sytuacji konieczność sprawdzenia, kto z wielkich tego świata przyjechał do Warszawy i co o niej pomyślał, staje się wręcz paląca. Bo jednak, jeśli dobrze poszukać, ten czy ów wysłannik Zachodu Warszawę odwiedzał, ten czy tamten swoje obserwacje zapisał. Niemiecki pisarz Alfred Döblin zasłynął powieścią „Berlin - Alexanderplatz”, „robotniczym eposem”,

a zarazem literackim hołdem złożonym Berlinowi lat 20. (który stał się kanwą świetnego serialu Rainera Wernera Fassbindera). Ten sam Döblin przebywał w Polsce w połowie lat 20. jako reporter pracujący na zlecenie niemieckich gazet, obszernie opisując codzienne życie stolicy. Obserwacje? Zrozumienie dla trwającej właśnie rozbiórki cerkwi Aleksandra Newskiego na placu Saskim stanowiącej niemiłe wspomnienie zaborów, przerażenie stanem kamienic na Starym Mieście i dziurawymi drogami, zdziwienie polską obsesją na punkcie zmiany nazw ulic oraz niewykorzystanym potencjałem Wisły, wielkiej rzeki, płynącej sobie a muzom przez

LITERATuRA

45

niezainteresowaną nią stolicę. Jak widać, po 80 latach z okładem niektóre obserwacje Döblina są wciąż aktualne. Döblin pozostawił niezwykle szczegółowy obraz nieistniejącej dziś Warszawy żydowskiej. Odwiedził też Muzeum Narodowe, wstrząśnięty faktem, że zamiast systematycznej wystawy dzieł sztuki zobaczył w nim eklektyczny chaos, na który składała się maska pośmiertna Chopina, metryka chrztu Kościuszki oraz stalowe niemieckie hełmy z okresu rozbrajania w 1918 r. Zadumał się też nad kulturą osobistą warszawiaków, którzy nie palą na ulicach i nie spożywają kanapek w środkach transportu publicznego. Czyżby?


Zupełnie inny obraz Warszawy pozostawił w swych wspomnieniach ekscentryczny Julije Benešić - były dyrektor chorwackiego Teatru Narodowego, który większość lat 30. spędził w Warszawie jako twórca pierwszego słownika polsko-chorwackiego i Biblioteki Jugosłowiańskiej (książkowej serii popularyzującej współczesną literaturę z Bałkanów w Polsce). Jego „Osiem lat w Warszawie” to portret miasta i najważniejszych bohaterów jego ówczesnego życia kulturalnego. Mieszkający wcześniej w Zagrzebiu Benešić postrzega Warszawę jako wielką metropolię - przeszkadza mu ruch, samochody i tramwaje, dziwią kondukty pogrzebowe ciągnące pieszo najruchliwszymi arteriami oraz nonsensowne nazwy ulic utworzone od nazw minerałów, zwierząt, drzew. „Długa nie jest długa, Czysta nie jest czysta, a ja mieszkam przy błotnistej ulicy, która nazywa się Hoża”. Uderza go niewielka liczba muzeów. Jego opinia o Warszawie jest ambiwalentna. To „najbrzydsza stolica na świecie, która ma jeden z najładniejszych placów na świecie” [Rynek Starego Miasta]. Jeśli chodzi o warszawiaków, to wytyka ich zaściankowość (interesują się tylko własnymi sprawami i nie potrafią odróżnić Serba od Czarnogórca), dziwny gust (wynajmowane przez niego mieszkania obwieszone są mieczami, pistoletami, zbrojami albo przynajmniej końskimi uzdami), choć z drugiej strony na plus zapisuje im... grzeczność. „Czy tutaj doprawdy nie można porządnie się pokłócić, wyłajać się, jak u nas”. No cóż... Do tego wszystkiego wciąż narzeka na warszawską pogodę - zimną i wietrzną - a jako że jest meteoropatą - pogoda wciąż nastraja go melancholijnie, zachęcając do układania 46 takich oto wyznań: „Zaczynają się moje warszawskie udręki. Zdecydowałem się przylgnąć do tej Warszawy i dziś przeprowadziłem z nią rozmowę długą i przygnębiającą. Warszawa jest tak formami owinięta, tak frazesami pozapinana i poodpinana, że jej »przepraszam« znaczy: pozwól, słucham, nie rób tego, weź - i tym podobnie. Jej »zasadniczo tak« i »zasadniczo nie« znaczy: w każdym razie się zgadzam. Jej »dlaczego« to zwyczajny policzek. A ja tej oto Warszawie pokornie wyznaję miłość i domagam się od niej niezasłużonej miłości, ona natomiast patrzy na sprawę spokojnie i anielskim chłodnym głosem, z uśmiechem, odtrąca wyciągniętą rękę szepcząc »przepraszam«”. Jednoznacznie negatywny obraz Warszawy pozostawił w swych dziennikach Włoch Galeazzo Ciano, faszystowski minister spraw zagranicznych, a prywatnie... zięć Mussoliniego. Tuż przed wybuchem II wojny przybył do Polski z wizytą dyplomatyczną, stolicę charakteryzując w żołnierskich słowach: „Miasto szare, bardzo smutne, blade, stolica bez wyrazu”. Więcej zrozumienia dla Warszawy miała rodaczka Ciano, a zarazem żona polskiego dyplomaty Jana Gawrońskiego, Luciana Frassati-Gawrońska. Przed wojną była właścicielką pasażu Italia przy Nowym Świecie 23, w jej trakcie - kursowała między Warszawą a Rzymem, współpracując z polskim państwem podziemnym i niosąc pomoc wielu Polakom (m.in. wywiozła na Zachód żonę i córkę gen. Sikorskiego). Frassati-Gawrońska w swych wspomnieniach „Przeznaczenie nie omija Warszawy” pozostawiła przejmujący obraz życia pod okupacją - pełnych nadziei pierwszych dni wojny, zbombardowanych kamieniec, placu Trzech Krzyży zamienionego w cmentarz, warszawskiego getta obserwowanego z okien tramwaju, codzienności egzekucji i rewizji, wreszcie - rosnącego zobojętnienia.

Jeśli obrazy okupacyjnej Warszawy weszły do literatury światowej, to dzięki trzeciemu Włochowi w tym towarzystwie, Curzio Malapartemu. Przed wojną - „krytyczny faszysta”, po niej - człowiek włoskiej lewicy, w jej trakcie był korespondentem wojennym, a także (na zlecenie Galeazzo Ciano!) wypełniał rozmaite misje dyplomatyczne, podróżując po całej Europie. Rezultatem literackim tych podróży stała się książka „Kaputt”, fantasmagoryczny reportaż o krachu Europy. Rezultatem spotkania Malapartego z hitlerowskim „królem” Polski Hansem Frankiem był jego rozbudowany literacki portret w scenerii zajętego przez nazistów Belwederu. Malaparte opisuje „polowania” Franka i jego najbliższych współpracowników na żydowskie dzieci próbujące uciekać przez otwory pod murem warszawskiego getta. Obrazy zniszczenia przesycone są u niego poetyckim pięknem - ruiny Zamku Królewskiego przysypuje śnieg, z okien pałacu Brühlowskiego słychać dźwięki granych przez Franka mazurków Chopina. „Muzyczna harmonia” klasycystycznej architektury miasta „stworzonej dla zbytkownych rozrywek Stanisława Augusta” milknie pod wpływem „niemieckich gestów, głosów i kroków”, a ruiny warszawskich pałaców zaludniają duchy polskich arystokratów i oficerów, poznanych w trakcie podróży Malapartego do Warszawy zaraz po I wojnie. Malaparte ofiarował Warszawie przedsmak tego, co nie mniej kontrowersyjny Ernst Jünger w tym samym czasie Paryżowi: literackiej legendy. Żelazna kurtyna sprawiła, że PRL nie był ulubionym celem gości z Zachodu. Warto odnotować opinię Thomasa Bernharda z wydanych u nas niedawno „Moich nagród”. Jeden z najbardziej ponurych, a zarazem złośliwych pisarzy XX wieku wizytę w Warszawie w 1963 r. wspominał jako... jeden z najszczęśliwszych okresów w swoim życiu. Do Warszawy przybył, aby odwiedzić studiującą na tutejszej ASP przyjaciółkę. Zamieszkał w Dziekance, całymi tygodniami biegał po „pięknej, poruszającej, a zarazem straszącej” Warszawie, obiady jadł w Klubie Literatów, spotykał się ze Stanisławem Jerzym Lecem, który stawiał mu kawę na Nowym Świecie i cieszył się z publikacji debiutanckiego „Mrozu”, który zgarniał świetne recenzje.

w raz z wydaną u nas niedawno książką Australijczyka Michaela Morana „Kraj z księżyca” przenosimy się w czasie do Warszawy współczesnej czy raczej: do jej czasów heroicznych. Moran przyjechał do nas na początku lat 90., przyjmując kierowniczą posadę w spółce organizującej szkolenia mające zaznajomić Polaków z zasadami gospodarki rynkowej. Zamieszkał w Warszawie na dobre, a jego wnikliwy obraz miasta z okresu burzy i naporu jest złośliwy, zabawny i empatyczny. Przyjechał do stolicy, której pejzaż był „osobliwą mieszanką

LISTOPAD 2010


odbudowanych średniowiecznych wież, cerkiewnych kopuł, fasad osiemnastowiecznych pałaców, miniaturowej elektrowni oraz bardzo nielicznych nowoczesnych, szklanych budowli”. Uderzyły go szpetota i bezpardonowe rozprzestrzenianie się „architektury komercjalnej” (pierwsze hipermarkety!), zachwycił wdzięczny eklektyzm budynków z epoki stanisławowskiej, zaimponowały rozsiane po mieście małe, tradycyjne zakłady rzemieślnicze, zadziwił „szalony koszmar cukiernika”, czyli Pałac Kultury. Nie ominęły go przygody z taksówkarską mafią i kieszonkowcami w tramwajach. A warszawiacy? Wydali mu się podejrzliwi i nieufni, reagujący na bezpośrednie pytania tak, „jakby byli przesłuchiwani”, a ponadto przekonani o wszechwładzy „układów i koneksji”. „Twarde miasto, które znacznie łatwiej szanować, niż kochać. (...) Święty męczennik i bohater, najbardziej reprezentatywna stolica Europy, a zarazem, być może, najmniej lubiana. To bezpretensjonalne, często rozpaczliwie nieestetyczne miasto jest odbiciem wszystkich ideologicznych, morderczych i nacjonalistycznych obsesji XX wieku” - podsumował Moran swoje spostrzeżenia. Książka Nigeryjczyka Ify Nwamany „Stadion. Diabelskie igrzyska”, już określona jako „pierwsza polska powieść multikulturowa”, to do bólu realistyczny obraz współczesnej Warszawy z perspektywy uchodźcy, a przede wszystkim literacki hołd dla Jarmarku Europa, tego „najbardziej autentycznego laboratorium integracji”. Książka Nwamany, z łotrzykowską energią odtwarzająca walkę imigrantów o przetrwanie w miejskiej dżungli, opisująca świat ich półlegalnych albo całkiem nielegalnych interesów, okazała się jednocześnie elegią dla nieistniejącego już Stadionu. „Bazar jak w każdą niedzielę pulsował życiem, ruchem, hałasem i kolorami. Polscy sprzedawcy zajmowali swoje miejsca w namiotach u podstawy Stadionu. Ale to na jego szczycie, tak zwanej koronie, działo się najwięcej. Tam kierowała się większość ludzi: kupujący i sprzedawcy, dilerzy i złodzieje. Tysiące ludzi – od Polaków szukających tanich »markowych« ubrań, przez niemieckich i szwedzkich turystów, który przyszli obejrzeć słynny jarmark i wydać parę euro, po afrykańskich sprzedawców z podrabianymi butami i dżinsami. Ormianie oferowali długie rzędy płyt CD, DVD oraz wódkę. Ukraińskie i białoruskie dziewczyny pracowały dla Afrykanów jako sprzedawczynie, skrycie marząc, by zakończyć dzień miłosnymi uniesieniami w ciepłych ramionach swoich szefo-kochanków; a pośród nich wszystkich kręcili się bezszelestnie polscy i ormiańscy kieszonkowcy. Stadion był światem w miniaturze”. W XVIII wieku mityczną Warszawą stanisławowską zachwycali się Casanova, który osobiście asystował przy rannej toalecie króla, a także francuski książę Charles-Joseph de Ligne, wysuwany przez opozycję magnacką jako kandydat do polskiej korony. Ten ostatni pisał: „Któż nie przedkładałby nad inne miasta Warszawy, gdzie panuje najlepszy ton francuski, do którego dołącza się pewien zwrot ku wschodowi, światowość obyczajów właściwych krajom najbardziej cywilizowanym i gościnność krajów, które takimi nie są?”. Od tamtego czasu wiele się zmieniło, a Warszawa była raczej postrzegana jako „najbrzydsza stolica na świecie”, „rozpaczliwie nieestetyczna” i „bez wyrazu”. Ale też miasto, gdzie można spędzić najszczęśliwsze chwile w życiu, „bezpretensjonalne” i „godne szacunku”. „Warszawo, pamiętaj, że jeśli byłaś nienawidzona, to byłaś też kochana, uwielbiana”, można pocieszyć stolicę, parafrazując słowa, którymi Henry James pocieszał jedną ze swoich bohaterek. Warszawa pozostaje idealnym tłem współczesnej powieści - jako miasto bez centrum i bez właściwości, i wyzwaniem dla pisarza, który może zrobić z nią to, co mu się podoba. Literacki mit współczesnej Warszawy czeka na stworzenie. A my czekamy na powieść pisarza o obco brzmiącym nazwisku, który pokaże nam miasto, którego wcześniej nie znaliśmy, ale w którym od razu się rozpoznamy.

KONIAK, PIżAMA I TAJEMNICE METRA j ustyna s obolewska (p olityka)

Co się działo w Warszawie w 1954 roku? Pałac Kultury już prawie ukończono, złota iglica świeciła nad miastem. Pałac otaczały rusztowania, na których uwijali się radzieccy robotnicy. Przed nim czekał już pusty cokół przygotowany na pomnik Stalina, żaden z projektów nie został jednak przyjęty. Miasto przecinały nowe budowy − dzielnica MDM i mniej dekoracyjne osiedle mieszkaniowe Latawiec, czyli okolice alei Wyzwolenia i placu Na Rozdrożu. Ulicę Piusa XI właśnie przemianowano na Piękną. Na skwerku przy ul. Skolimowskiej sterczał szyb metra, ale budowę wstrzymano. Metro w Warszawie miało być tak głębokie jak w Moskwie, a nasze piaski to uniemożliwiały. Gmach hotelu Warszawa, czyli przedwojenny najwyższy budynek Prudentialu, właśnie rozbudowano i udekorowano na nową modłę (dziś na naszych oczach usuwa się socrealistyczne dodatki). Warszawę tamtego czasu opisał choćby Tyrmand w „Dzienniku 1954” i w „Złym”. Teraz wycieczkę w przeszłość proponuje nam historyk i wielki mistrz loży masońskiej Tadeusz Cegielski w swoim kryminale „Morderstwo w alei Róż”. Nie ma zbyt wielu warszawskich kryminałów. Wyjątki to współczesne „Uwikłanie” Zygmunta Miłoszewskiego, czy kryminał retro Konrada Lewandowskiego „Elektryczne perły” rozgrywający się przed wojną. Dobrze więc, że Cegielski sięgnął po trudne do opisania warszawskie lata 50. I bez wątpienia to, co najlepsze w tej książce, to właśnie obraz miasta. Warszawę oglądamy oczami kapitana Wirskiego, który mieszka na ul. Flory. Nie jest to spojrzenie entuzjasty. Udało mu się − jak mało komu − zachować swoje przedwojenne mieszkanie. Wirski to postać wyjęta z innej epoki: kapitan MO, który pracował w przedwojennej policji, wykształcony, oczytany, przywiązany do dawnej Warszawy. Z kolei major Kowadło to człowiek nowych czasów, którego nie interesuje poszukiwanie mordercy, ale wykonywanie rozkazów. Obaj mają współpracować przy sprawie zabójstwa ówczesnej szychy, niejakiego Szczapy mieszkającego przy alei Róż. W grę wchodzi upozorowane samobójstwo, ktoś go najprawdopodobniej zastrzelił, ale w organizmie znaleziono też ślady trucizny. Podejrzenie pada na młodego chłopaka (czyżby tło homoseksualne?) i na jego dziewczynę. Tyle że prowadzenie prawdziwego śledztwa nie jest możliwe, bo przecież LITERATuRA

UB, które patrzy milicji na ręce, wie, jakie ma być rozwiązanie, jeszcze zanim śledztwo się rozpoczęło. Potrafi też likwidować niewygodnych świadków − np. zrzucając ich ze świeżo wybudowanego tarasu widokowego Pałacu Kultury. Strach też oskarżyć kogokolwiek, bo to, co w normalnym kraju groziłoby kilkoma latami więzienia, tutaj może skończyć się stryczkiem. Wirski ma więc przed sobą zadanie niewykonalne, sam zresztą jest zagrożony. Cegielski dobrze pokazuje to uwikłanie. Kapitan potrafi jednak grać nowymi kartami − wykorzystuje fakt, że nad Pałacem Kultury sprawuje zarząd radzieckie NKWD, i używa go przeciwko rodzimemu UB. Okazuje się też, że z każdym można znaleźć płaszczyznę porozumienia. Potrzebny jest do tego koniak gruziński albo francuski. Koniak w tej 47 książce, podobnie zresztą jak trucizna, ślady szminki czy jedwabna czarna piżama, to akcesoria, które przywołują literaturę kryminalną. Bo też książka Cegielskiego jest poświęcona nie tylko miastu, ale też klasycznej powieści sensacyjno-kryminalnej, która lubowała się w takich dekoracjach. Do pełni szczęścia brakuje jednak wyrazistych i bardziej wiarygodnych psychologicznie postaci, bo Wirski, a tym bardziej kobiety, z którymi romansuje, wydają się papierowe. Co innego miasto, w które z przyjemnością się zagłębiamy. Zwłaszcza że szyb nieczynnego metra w roku 1954 też kryje swoje tajemnic. Tadeusz Cegielski , „Morderstwo w alei Róż” , W.A.B., Warszawa 2010


48

LISTOPAD 2010


miasta ze wszystkimi „za” i „przeciw” pociągają mnie i inspirują. i wkurzają. b o g d z i e ś na dnie zawsze jest ta sama k o n s t a t a c j a — dlaczego TAK nie może być w warszawie?

t ekst: a gnieszka s zydłowska (p olskie Radio) Foto: k rzysztof p acholak

WARSC H A U O S T B A H N H O F

ezon festiwalowy zakończony. Rozpakowałam się po krakowskim Unsoundzie i pogodziłam z nadejściem jesienno-zimowej festiwalowej abstynencji. Zresztą nie mogę narzekać – od maja byłam w trasie. Primavera w Barcelonie, Selector w Krakowie, Open’er w Gdyni, Era Nowe Horyzonty we Wrocławiu, Nowa Muzyka w Katowicach, Berlin Festival, Sacrum Profanum w Krakowie, Don’t Panic We’re from Poland. Tyle miejsc, zdarzeń, wrażeń, uwielbiam to! Muzyka odmieniana przez wszelkie gatunki, mody, instrumenty. Wierzę głęboko, że należy weryfikować artystów na żywo. No bo co, kurczę blade, głośny i reklamowany debiut i już się człowiek zaczyna tym

S

fascynować (bo niby nie działa reklama, a jednak), a tu podczas koncertu ujawnia się cała mizeria i wydmuszka. Wywalam z głowy takie cuda tak skutecznie, że nie mogę sobie przypomnieć jakiejś nazwy na potrzeby tego tekstu. Pamiętam za to dokładnie i pielęgnuję przeżycia radosne i ważne. Szaleństwo (!) na Kings of Convenience, wzruszenie na Pixies i Beach House, wygibasy na Hot Chip, zachwyt Pantha du Prince, fantastyczny łomot Woody Alien czy oniryczny Kyst. I wiele, wiele jeszcze. Pielęgnuję także obrazy nieoczywistych przestrzeni, które zagarnia dla siebie muzyka. Parc del Forum goszczący Primaverę to nadmorskie tereny w jakiś magiczny sposób ukrywające

w sobie szansę na postawienie wielu scen. Widok na morze, zwłaszcza wieczorem… Lotnisko Tempelhof podczas festiwalu berlińskiego – hala odpraw przekształcona w halę zamiany biletów na opaski, program imprezy wyświetlany na tablicach odlotów/przylotów, gigantyczne hangary śmierdzące smarem zamienione w sceny pulsujące elektroniką. Tereny dawnej kopalni, które rozkwitają industrialnym blaskiem podczas Nowej Muzyki. Hala walcowni na terenie krakowskiej huty zaczarowana w gigantyczną salę koncertową podczas festiwalu Sacrum Profanum. Nieoczywiste przestrzenie dodają tego czegoś, co bezsprzecznie zespala się z muzyką. Lubię to!

nAzwA DzIAłu

To, co łączy te festiwale (prawie-wyjątkiem jest Open’er), to ich miejska lokalizacja. Zwiedzanie za dnia, sklepy płytowe, koncerty po południu. Nocne powroty metrem/ spacerem/autobusem. Aby było jasne – umiem ekstremalnie pożyć trzy dni pod namiotem, postać w kolejce do prysznica i funkcjonować w miasteczku festiwalowym. Czasami. Ale jestem typem miejskim, miasta ze wszystkimi za i przeciw pociągają mnie i inspirują. I wkurzają. Bo gdzieś na dnie zawsze jest ta sama konstatacja – dlaczego TAK nie może być w Warszawie? To pytanie dotkliwiej dudni o tej porze roku, gdy w sposób naturalny zamieniamy festiwale na występy w klubach.

49


Patrzę w kalendarz i cieszę oczy zaplanowanymi koncertami. Najwięcej – w Berlinie. Tak się to jakoś układa, że jeden wyjazd jest zwykle szansą na kilka muzycznych przygód. M.I.A, a dzień później Vampire Weekend, zaraz potem Gorillaz. Ja, urodzona w Warszawie hybryda stołecznych i krakowskich genów, z serca jestem mieszkanką Berlina. Co by pomyśleli dziadkowie, co powiedzą rodzice? Wysiadam z pociągu na Ostbanhoff i jestem u siebie. Kilka razy w roku doznaję tego zachwytu rozwijającym się organizmem miasta dla ludzi. Dla tych, którzy lubią wystawy, akcje, abstrakcyjne i „niepotrzebne” zdarzenia w przestrzeni publicznej. Koncerty!!! Jak to możliwe, że po tylu latach prawie za każdym razem odkrywam w Berlinie nową koncertową miejscówkę? Z nagłośnieniem. Z charakterem. Z ludźmi. Z naturalnym połączeniem luzu i profesjonalizmu. Na 10 tysięcy hala? Proszę bardzo! Na 200 osób klubik pod filarem mostu? Jak najbardziej!

N 50 ie znoszę narzekania, ale dlaczego nie mam tego w moim mieście? Koniec języka za przewodnika, sprawdzam, pytam, zaczepiam warszawskich organizatorów ciekawych koncertów. Jak jeden mąż tłumaczą – jest trudno, bo pieniądze, bo nikt nie przyjdzie, bo nie ma właściwie gdzie robić. Jedno Powiększenie nie da rady. Małe praskie kluby – małe mieszczą projekty. Jednorazowo można ożywić kinoteatr Tęcza czy zapełnić Palladium lub Konesera. Ale na stałe? A do tego dobił mnie krakowski Unsound i odkrycie klubu Fabryka. Znacie? Sprawdźcie! Czy Berlin pociągałby tak mocno, gdyby Warszawa oferowała równie dużo? Byłoby taniej, byłoby bliżej, powód do dumy. Można w Polsce – wystarczy poznać Wrocław czy Kraków. Kiedy u nas? Szklany sufit. Bez przychylności władzy, bez zrozumienia, dlaczego warto wspierać kulturę, nie zrobimy kroku. Święty Mikołaj nie podaruje nam porządnej hali na wielkie koncerty. Nie spadną z nieba decyzje wspierające małych, niezależnych. Energia i możliwości drzemiące w tym mieście w niesamowitych ludziach potrzebują ujścia. Czy znajdzie się ktoś, kto ma władzę i zechce pomóc? Kto ma wizję miasta, w którym budowa przestrzeni kulturalnej jest równie ważna, jak budowa obwodnicy? Nie, nie zakończę wezwaniem do udziału w wyborach. Zachęcam do poczytania, jakie plany mają kandydaci na prezydenta stolicy, czy mają jakiekolwiek w związku z kulturą. Zbieram na bilety do Berlina. A wcześniej Ars Cameralis w Katowicach, samochodem.

PIOSENKA WARSZAWSKA a lex k łoś

A co to takiego? Gdy o tym myślę, to w głowie pojawiają mi się dwa hasła: Stanisław Grzesiuk i wczesna Molesta. Jeżeli piosenka ma być warszawska, to musi być raczej szemrana. Ktoś kogoś zdradza, świat jest zły, życie to dziwka, a system stoi po stronie tych, którzy mają kasę. Zwykły, szary, ale charakterny apasz albo ziomal może liczyć wyłącznie na spryt, wdzięk, bajer i jak trzeba pięści. Za sobą ma tylko zaufanych kumpli, na których szacunek zasłużył. Od czasu do czasu ktoś się wyłamie, zdradzi zasady, przejdzie na stronę Babilonu, zostanie konfidentem. Takie życie. Z kobietami ostrożnie! Bo są światłem życia prawdziwego kozaka, a miłość jest najważniejsza, ale jak śpiewał Stanisław Grzesiuk: „Kobieta daje szczęście przez chwilę, a potem gryzie jak leśny wąż”. Piosenka warszawska to nie „Warszawskie dziewczyny” Jerzego Połomskiego, „Pójdę na stare miasto” Ireny Santor czy nawet „Warszawa” T.Love’u. To mroczne pieśni i rymy opowiadające o życiu ulicy. Nie musi być totalnie krwawo, ale nie może być frajersko. Żadnych krawatów! Kiedyś apaszka i kaszkiet, dziś sportowa bluza. Z takim przekazem teoretycznie ciężko przebić się na szersze wody. Ale raz na kilka dekad, jak pokazuje historia, rodzi się na niego duży popyt. Grzesiuk zawojował w latach 60. publiczność złaknioną po wojnie swojskich klimatów. Molesta pod koniec lat 90. wystrzeliła na całą Polskę z hard corem z blokowiska. Od kilku lat w rynek próbuje wstrzelić się aktualny bard Warszawy Stasiek Wiela-

LISTOPAD 2010

nek. Na ostatniej płycie wchodzi w buty cwaniaka spod celi, który potrafi zrobić użytek z kałacha. Tekściarze, którzy dla niego piszą (z Bogdanem Olewiczem na czele), tak się rozwinęli, że momentami ich wersy zakrawają na pastisz gansta rapu. Wielanek ma jednak prawo do fantazji i pewnej dozy kabaretu, bo na warszawskiej piosence zna się tu najlepiej i siedzi w niej po pachy. Stasiek narzeka, że pracujący w dzielnicowych ratuszach mieszkańcy Warszawy (nie mylić z warszawiakami) latem na festyny zapraszali Budkę Suflera, a nie jego z zespołem pianisty Hadriana albo przynajmniej z czteroosobową Kapelą Praską. Znaczy się mógł zagrać, ale za dwa tysiące. Dla artysty z dużym dorobkiem taka kasa to kpina. No ale Stasiek za chwilę jedzie na trasę do Australii. Zakontraktowanych ma kilkanaście koncertów. Piosenka warszawska ma wielbicieli nawet na antypodach. Jego koledzy z innych kapel muszą walczyć o każdą złotówkę. Ich dorobek to zmęczona trudami muzycznego życia wątroba i żal do świata. W branży nie można się przebić, bo jest opanowana przez ubeków i konfidentów. Sytuacja w hip-hopie wygląda o niebo lepiej. Szemrani MC walczą z konfidentami, ale inkasują za to dobrą kasę. HWDP doskonale sprawdziło się jako hasło do promowania ciuchów. Molesta tymczasem dorosła. Włodi i Pele połączyli siły z Eldo w projekcie Parias. Klip do kawałka „Hip hop vs Peja” nagrali pod mostem Poniatowskiego. Zdissowali chłopaka w warszawskim stylu.



hasło „awangarda” dobrze się kojarzy młodym ludziom, festiwal Sacrum Profanum sprzedaje więc pod tą marką występy wykonawców, którzy bez trudu wypełniają gigantyczną halę w nowej hucie

52

Kraków, huta im. Tadeusza Sendzimira, festiwal Sacrum Profanum 2010. widownia na koncerce mum. Fot. Tomasz wiech

LISTOPAD 2010


co roku słyszę: Jedziesz na Sacrum Profanum? p rzy całej sympatii dla krakowskiego festiwalu zjawisko to mnie, warszawskiego patriotę, trochę niepokoi. bo dlaczego nie pytają, czy będę chodził na warszawską j esień?

t ekst: a dam s uprynowicz (p olskie Radio)

PA MI ĘT A S Z, B Y Ł A J E S I E Ń

O

mój wybór pytają zaprzyjaźnieni miłośnicy muzyki, ludzie zainteresowani kulturą – czyli ci odbiorcy, o których każdemu festiwalowi naprawdę chodzi. To właśnie ich Krzysztof Knittel przyciągnął z powrotem na koncerty Warszawskiej Jesieni pod koniec lat 90., po okresie marazmu i finansowej zapaści zasłużonego festiwalu. To ich konsekwentnie zachęca do słuchania nowej muzyki następca Knittla Tadeusz Wielecki. W tym roku znowu miałem wrażenie, że słuchaczy jest więcej niż poprzednio. Mimo to uważam, że z wizerunkiem warszawskiego festiwalu dzieje się coś niepokojącego. We wrześniu przez łamy „Gazety Wyborczej” przetoczyła się polemika między dyrektorem Warszawskiej Jesieni Tadeuszem Wieleckim a szefem Sacrum Profanum Filipem Berkowiczem. Zaczął Wielecki (choć przyznać trzeba, że prowokowany przez Berkowicza nieraz), przypominając, że to jego festiwal jest imprezą najbardziej aktualną. Kompozytorzy, którzy dziś mają swoje monograficzne koncerty podczas Sacrum Profanum, grywani byli przecież na Warszawskiej Jesieni w czasach, „kiedy była to prawdziwa awangarda”. Rzeczywiście, choć Berkowiczowi udaje się czasem uzupełniać naszą wiedzę (odkryciem była tegoroczna prezentacja muzyki Eivinda Buene), nietrudno znaleźć dowody na tezę Wieleckiego. Patrząc tylko na program tegorocznego Sacrum Profanum: Hans Abrahamsen pojawił się w programie Jesieni już w 1984 r., Magnusa Lindberga,

Klasa Torstenssona i Kaiję Saariaho grywano tu od 1990 r.; niewiele później zadebiutował w Warszawie Anders Hillborg. Stołeczny festiwal ma tradycję ponadpięćdziesięcioletnią. Jego twórcy zawsze niepokornie wybierali do programu muzykę odbiegającą od oficjalnych norm: Jesień była dla kompozytorów i słuchaczy zza żelaznej kurtyny prawdziwym oknem na świat. To tutaj zachodni i polscy awangardziści bulwersowali delegacje ze Związku Radzieckiego i konserwatywną część publiczności. W czasach, kiedy awangardę oficjalnie już „zatwierdzono”, do Warszawy wkroczył postmodernizm i nieprawomyślna ideologicznie wschodnioeuropejska „nowa duchowość”. A dziś, kiedy jej twórcy znaleźli swoje miejsca na piedestałach, festiwal jakby rozglądał się za jakąś „trzecią drogą”. Wymóg aktualności powoduje, że Warszawska Jesień daje obraz świata muzycznego pokawałkowany, niejednoznaczny. Tymczasem ponad połowę jej słuchaczy stanowią ludzie młodzi i pełni ciekawości, którzy niekoniecznie znają dorobek czołowych kompozytorów i być może potrzebują jakiegoś przewodnika, który pomógłby zorientować się w świecie muzyki współczesnej. Do nich skierował swoją ofertę Filip Berkowicz, opierając koncepcję krakowskiego festiwalu na koncertach monograficznych wybitnych twórców. Czyniąc to, zaadaptował zarazem model powszechny w świecie muzyki rozrywkowej: na festiwal ściąga

muzYKA KLASYcznA / OPERA

53


młodym ludziom, festiwal sprzedaje więc pod tą marką występy wykonawców, którzy bez trudu wypełniają gigantyczną halę w Nowej Hucie. Są oczywiście ambitni i w swoim gatunku znakomici – ale czy rzeczywiście odkrywają nowe lądy? Inna sprawa, że potrafią czasem spłatać figla: w ubiegłym roku Aphex Twin i Hecker swoim noise’owym, zupełnie niekomercyjnym występem wprawili w osłupienie sporą część publiczności, która najwyraźniej przyszła potańczyć przy hitach. W nurcie muzyki klasycznej krakowski festiwal proponuje natomiast twórczość uznanych kompozytorów akademickich. Nie widać tu ambicji zagospodarowania pola wspólnego: na próżno szukać w programie elektroniki, swobodnej improwizacji, odważnych eksperymentów. Na pytanie Jacka Hawryluka: „Czy freaki chodzą na koncerty modern?” w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, dyrektor Berkowicz ucieka od odpowiedzi, mówiąc: „Jakieś 80 proc. odbiorców koncertów »Modern classic« uczestniczy w koncertach Freak”. Jasne, ale to wiemy. Ciekawszym zjawiskiem byłby jednak ruch w drugą stronę. Koncepcja artystyczna krakowskiego festiwalu wydaje się niespójna, niemniej Sacrum działa prężnie i podnosi jakość naszego życia koncertowego. Stwarza też realną konkurencję Warszawskiej Jesieni. Tadeusz Wielecki ma wprawdzie wiele racji, mówiąc, że Sacrum składa się z „eventów, jednostkowych wydarzeń”, Warszawska Jesień ma zaś, powtórzmy, ambicje kreowania artystycznych tendencji. Problem w tym, że coraz słabiej jej to ostatnio wychodzi. W tym roku ważnym odkryciem były z pewnością śmiałe, barwne kompozycje outsidera z Łodzi Marcina Stańczyka. Do dyskusji pobudziła potężna, bezkompromisowa „Różnia” Wojciecha Ziemowita Zycha. To premiera rzadkiej rangi, która przy okazji potwierdziła, że fortepianowoperkusyjny Kwadrofonik jest najlepszym w tej chwili polskim zespołem kameralnym wyspe-

cjalizowanym w nowej muzyce. Kilku innych twórców podtrzymało swoją wysoką markę, zdarzyło się parę interesujących koncertów. Jako całość wypadła jednak Jesień dość blado. Niestety, nie pierwszy raz. Co się dzieje? Tadeusz Wielecki, człowiek skądinąd otwarty i poszukujący, a zarazem jeden z najwybitniejszych polskich kompozytorów, dba o „czystość” formuły festiwalu muzyki akademickiej. Określenia „akademicka” nie używam tu bynajmniej w znaczeniu pejoratywnym – chodzi po prostu o twórczość artystów z klasycznym wykształceniem muzycznym. Warszawska Jesień jest zresztą organizowana przez Związek Kompozytorów Polskich – a więc de facto związek zawodowy. Trudno się dziwić, że środowisko przy okazji festiwalu zajmuje się sobą, a komisję programową Jesieni rozsadzają sprzeczne układy odniesień. Interes i poglądy estetyczne licznych członków związku nie koniecznie muszą iść w parze z misją prezentacji nowości i kreowania zjawisk. Batalia o względną niezależność festiwalu stoczona została już w ubiegłym dziesięcioleciu, i z pozoru zakończyła się wygraną, tymczasem zmienił się muzyczny świat i wyrosły nowe problemy. Ich katalizatorem stały się przemiany technologiczne i powszechny dostęp do informacji. Wprawdzie popkultura wciąż jeszcze wykorzystuje odkrycia upowszechnione w świecie muzyki klasycznej kilkadziesiąt lat wcześniej, ale obok powstaje zupełnie nowa przestrzeń eksperymentu, rozwoju, transgresji. Kultura muzyczna z coraz większym trudem poddaje się hierarchicznemu porządkowaniu. By zachować orientację w tym, co rzeczywiście nowe, trzeba dziś śledzić mnóstwo zjawisk naraz. Te zjawiska mają już także w Polsce swoje własne imprezy, z których wiele cierpi jednak na chroniczne kłopoty finansowe i organizacyjne. Nie odbędzie się w tym roku Musica Genera, festiwal muzyki improwizowanej Ad Libitum wciąż kształtuje swoje oblicze, Turning Sounds zamienił się tymczasem w ciąg kuratorskich przedsięwzięć w różnych miastach Polski. Ale przecież fantastycznej muzyki posłuchać można na krakowskim Unsound, na katowickim

Tadeusz wielecki twierdzi, że Sacrum składa się z „eventów, jednostkowych wydarzeń”, a warszawska Jesień ma ambicje kreowania artystycznych tendencji. Problem w tym, że coraz słabiej jej to ostatnio wychodzi LISTOPAD 2010

Kraków, Sacrum Profanum 2010, koncert Jonsi. Fot. Tomasz wiech

się wykonawców, którzy grają głównie materiał ze swoich ostatnich płyt. Do Krakowa przyjeżdżają najlepsze zespoły, absolutna światowa czołówka twórców wyspecjalizowanych w muzyce współczesnej. I choć wszystkie mają już za sobą występy w Warszawie, to ich zgromadzenie w jednym miejscu i czasie wiele mówi o kondycji finansowej i ambicjach organizatora krakowskiego biura festiwalowego. Trudno się temu zresztą dziwić, skoro dyrektor Sacrum odpowiada zarazem za politykę kulturalną miasta. „Podejmując artystyczne ryzyko pokazania nie tylko samych hitów, dajemy publiczności szansę samodzielnej oceny” – tak rekomenduje swój festiwal Wielecki. Rzeczywiście, nadal to właśnie Jesień odkrywa, pokazuje – choć coraz trudniej utrzymać tę misję w czasach, kiedy słuchacz może pojechać na festiwal nowej muzyki np. do Berlina czy Donaueschingen, albo ściągnąć nową płytę z Internetu. Funkcja informacyjna festiwalu odchodzi na dalszy plan, coraz ważniejsze staje się kreowanie gustów. Niezwykle istotne jest zamawianie utworów i podejmowanie programowego ryzyka. Kraków miał wśród miłośników muzyki wizerunek raczej konserwatywny – mimo ogromnej i żywej w tym mieście tradycji awangardy muzycznej zdawała się ona nie przekładać na 54 spektakularne wydarzenia. Ewolucja pierwszych festiwali Sacrum Profanum była więc śmiałą próbą stworzenia audytorium dla muzyki współczesnej. Sacrum edukuje, coraz bardziej systematycznie zresztą, ostatnio zapowiadając wydawanie (wraz z Ha!artem) „Linii muzycznej”, serii książek opisujących muzykę drugiej połowy XX i początku XXI wieku. Filip Berkowicz (sam urodzony w latach 70.) zauważył ponadto, że dziś miłośnicy muzyki klasycznej nie stronią od dobrej muzyki rozrywkowej, a określenia „sztuka wysoka” i „sztuka niska” wychodzą z użycia. Gwiazdy takie jak Kraftwerk czy Jónsi przyciągają publiczność i budują markę festiwalu Sacrum Profanum. Wydaje mi się jednak, że główny powód takiego połączenia jest właśnie „handlowy”, artystycznie bowiem zaskakująco niewiele z tego wynika. Dlaczego tak sądzę? Otóż twórca programu Sacrum podejmuje decyzje przemyślane, łącząc efektowność z niewielkim ryzykiem. Hasło „awangarda” dobrze się kojarzy


warszawska Jesień, instalacja Jarosława Kapuścińskiego „gdzie jest chopin" w Studio Tęcza. Fot. Karol Piechocki

Offie i górnośląskim Ars Cameralis, na Mózg Festival w Bydgoszczy i na Musica Electronica Nova we Wrocławiu. Czy zatem ową „trzecią drogą” dla Warszawskiej Jesieni mogłoby być poszukiwanie ciekawych zjawisk w możliwie największej liczbie różnych środowisk tworzących współczesną, niekomercyjną muzykę? To chyba zamiar ponad siły, nikt dziś nie potrafi jeszcze zrobić czegoś takiego, choć podejmowane są próby – bardzo ciekawie wygląda koncepcja nowego festiwalu Kody w Lublinie, na którym w tym roku wystąpili obok siebie: Laurie Anderson, John Zorn, Szabolcs Esztényi, Arturas Bumšteinas, Yannis Kyriakides, Philip Glass Ensemble i Kapela Jana Gacy z Przystałowic Małych, grana też była muzyka Arvo Pärta. Włączenie w taki kosmos ogromnej porcji dobrej współczesnej muzyki klasycznej, jaką oferuje Warszawska Jesień, wymagałoby niezwykle śmiałej wizji i gigantycznych pieniędzy. Na razie nie ma ani jednego ani drugiego. Choć marzy mi się takie święto muzyki bez granic, nie sądzę jednak, żeby Jesień potrzebowała zmieniać swoją formułę. Nonsensem byłoby narażanie jej na utratę marki, rozpoznawalności w świecie, wiernej publiczności. Warszawski festiwal potrzebuje jednak głębszego oddechu i zejścia z piedestału, do którego się niepotrzebnie przywiązał. Dziś jest po prostu forum prezentacji nowych tendencji w muzyce klasycznej – bez wątpienia ważnym i zasłużonym. Rację przyznaję jednak Filipowi Berkowiczowi, kiedy nie bez satysfakcji zauważa, że „Warszawska Jesień nie jest już »jedynym w Polsce festiwalem o randze i skali międzynarodowej poświęconym muzyce współczesnej«, jak głosi strona internetowa i profil Jesieni na Facebooku”. Powodem tej zmiany nie jest tylko prężne działanie Krakowskiego Biura Festiwalowego, ale też ewolucja naszej kultury. „Warszawska Jesień między innymi dlatego cieszy się uznaniem w świecie, ponieważ działa nie »na sprzedaż«, lecz dla sztuki. Sacrum Profanum jest produktem, Warszawska Jesień festiwalem, który ma misję” – chwali się Wielecki. Coś

w tym jest, mimo to jednak nie pojmuję 55 sensu wspinania się na taki koturn. Podejrzewam, że w zdaniu tym tkwi jeden z problemów warszawskiego festiwalu. Od kilku lat jest on krytykowany za chybione wybory, niepokojący nadmiar średniej i słabej muzyki. Po tegorocznej Jesieni Ewa Szczecińska napisała w „Tygodniku Powszechnym”, że artystycznym decydentom – ośmioosobowej komisji programowej – brakuje najwyraźniej „energii w docieraniu do naprawdę ważkich partytur”. Takich opinii słychać wiele. Bez poprawy w tej zasadniczej kwestii festiwalowi trudno będzie liczyć na dobrą prasę, a słowa

o misji staną się pustymi dźwiękami. Zarzucanie Berkowiczowi działania „na sprzedaż” obnaża także inny problem Jesieni. Przykład Sacrum Profanum dowodzi bowiem, że taka strategia do pewnego stopnia może służyć sztuce. Tadeusz Wielecki też coś o tym wie. To dzięki niemu Jesień jest festiwalem przyjaznym, odbywającym się w kapitalnych przestrzeniach, coraz lepiej obecnym w życiu miasta. Dziesięć lat temu genialnym i świeżym pomysłem było drukowanie zabawnych, komunikatywnych i – co ważne – darmowych przewodników po nowej muzyce, a także wyprowadzenie koncertów z filharmonii. Tylko czy festiwal nowej muzyki powinien chlubić się osiągnięciami sprzed dekady? Czy powinien dać się wyprzedzać imprezie artystycznie bardziej konserwatywnej? Nawet w kryzysie jest Warszawska Jesień fantastycznym świętem muzyki. Nie musi, a nawet nie powinna tanio sprzedawać swoich wdzięków na medialnym targowisku. Powinna jednak być liderem w komunikacji z odbiorcami i z ogromną siłą perswazji wskazywać to, co wartościowe. To także jest jej misja. Być może w jej realizację, na wzór Krakowa, musiałoby się włączyć nasze (podobno najbogatsze w Polsce!) miasto, ze spójnym programem kulturalnym. Ale to już zupełnie inny problem, o którym, mam nadzieję, zaczniemy wreszcie poważnie rozmawiać, bo w dzisiejszych czasach dżentelmeni o pieniądzach dyskutują..

muzYKA KLASYcznA / OPERA


cDT (obecnie SmYK), warszawa. Fot. archiwum firmy centrum Development & Investments Dom handlowy Renoma, wrocław. Fot. Anna cymer

56

LISTOPAD 2010


Dlaczego poza wąskim gronem historyków sztuki i konserwatorów nikt nie z a s t a n a w i a się nad tym, czy warto zachować wygląd Ściany wschodniej? z tego samego powodu, z którego skuto dekoracje z lat 50. w Prudentialu, zburzono Supersam i kino Skarpa.

t ekst: a nna c ymer

ST OŁEC ZN A R E N O M A

3

listopada w Barcelonie rozpocznie się World Architecture Festival, prestiżowa, międzynarodowa impreza podsumowująca ostatni rok w światowej architekturze. Zostaną tam też przyznane nagrody − jury złożone ze specjalistów z całego świata wybierze najlepsze realizacje w kilkunastu kategoriach. Na wyróżnienie ma szansę m.in. oddany do użytku w ubiegłym roku wrocławski dom towarowy Renoma nominowany jako świetny przykład rozbudowy zabytku (kategoria „New and Old”). Pracowni Maćków udało się stworzyć budynek, który jest nowoczesny, a jednocześnie idealnie stapia się z bryłą wybudowanego w 1929 r. (proj. Hermann Dernburg) domu towarowego Wertheim. Autorzy rozbudowy uszanowali podstawowe zasady modernistycznej kompozycji, z jej silnie zaznaczonymi podziałami horyzontalnymi i klarowną, prostą konstrukcją, tworząc zarazem autonomiczną strukturę, która nie udaje zabytku. Przy okazji budowy gruntownemu remontowi poddano też starą część gmachu, m.in. odtwarzając na fasadzie rzeźby i oryginalną dekorację ze złotych płytek. Bardzo słusznie rozbudowa Renomy została obsypana nagrodami. Z szacunkiem dla zabytku stworzono kompleks, który tchnął nowe życie nie tylko w stare mury, ale i w całą okolicę − nowa Renoma jest bowiem częścią projektu rewitalizacji ulicy Świdnickiej, która ma przywrócić jej handlowy i wielkomiejski charakter.

Od kilku lat ten sam inwestor stara się podobny zabieg przeprowadzić na nieco już zniszczonym budynku Smyka, czyli dawnego Centralnego Domu Towarowego. Zbudowany w 1948 r. według projektu Zbigniewa Ihnatowicza i Jerzego Romańskiego CDT, wpisany w 2006 r. na listę zabytków, jest unikatowym przykładem powojennego funkcjonalizmu, zrealizowanym tuż przed wprowadzeniem doktryny realizmu socjalistycznego. W planach inwestora samemu Smykowi przywrócono by teraz oryginalny wygląd (który został zatarty w czasie odbudowy po pożarze w 1975 r.), a na wolnej działce z tyłu budynku powstałby nowy, przeszklony biurowiec. Na razie plan nie wchodzi w życie z powodu skomplikowanych procedur urzędowych. Przemianę przeszła też właśnie Ściana Wschodnia od strony Marszałkowskiej, czyli ciąg dawnych Domów Towarowych Centrum. Centrum Development & Investments i ING Real Estate, właściciele Warsa, Sawy i Juniora zastosowali dwa proste zabiegi, aby ożywić fragment ulicy, uznawany za ścisłe centrum miasta (bo centrum z prawdziwego zdarzenia Warszawa przecież nie ma). Część mlecznych szyb stanowiących fasady budynków zamieniono na zwykłe, przezroczyste, dzięki czemu klienci sklepów zyskali widok na plac Defilad, Pałac Kultury i ruchliwą ulicę; w ten sposób udało się też przełamać monolityczną strukturę budynków, które teraz wydają się lżejsze i bardziej otwarte. Drugą ważną zmianą jest nowa

ARchITEKTuRA

57


Rotunda, warszawa. Fot. Anna cymer

aranżacja wnętrza. Teraz do każdego sklepu znajdującego się w Domach Centrum wchodzi się od ulicy − co odróżnia to miejsce od klasycznego centrum handlowego, które wsysa ludzi do środka na długie godziny, a wypluwa ich z parkingów podziemnych już zamkniętych w samochodach. Nowe Domy Centrum zmuszają klientów do chodzenia pieszo ulicą − co w Warszawie jest czynnością zanikającą. O ile jednak w stolicy Dolnego Śląska nie poprzestano na remoncie fasady (przed Renomą powstał chociażby skwer z instalacją Moniki Sosnowskiej i muralem Karola Radziszewskiego), o tyle stołeczna Ściana Wschodnia nie ma się już tak dobrze. Choć ożywiona od strony Marszałkowskiej (ale nadal 58 oblepiona wielkoformatowymi reklamami!), prezentuje się fatalnie od strony wyremontowanego cztery lata temu pasażu Wiecha. Pozbawiony zieleni i miejsc do siedzenia, niegdyś tętniący życiem pasaż zamieniono w martwy i zimny tunel, upstrzony jedynie przytłaczającymi, gigantycznymi latarniami. Coraz bardziej realne są też plany zniszczenia kompozycji tego udanego (i jako jedynego w PRL-u zrealizowanego) założenia urbanistycznego, jakim jest cała Ściana Wschodnia. Kilka miesięcy temu przez miasto przetoczył się spór o Rotundę (władający nią bank PKO BP planował ją zburzyć). W maju, podczas wystawy „Plany na przyszłość. Rysunki architektoniczne i makiety nowych warszawskich inwestycji” po raz pierwszy pokazano koszmarną piramidę, która miałaby stanąć w miejscu od dawna nieczynnego kina Relaks, a kilka tygodni temu światło dzienne ujrzał projekt szklanego biurowca, który stanie zamiast Sezamu.

d laczego poza wąskim gronem historyków sztuki i konserwatorów nikt nie zastanawia się nad tym, czy warto zachować wygląd Ściany Wschodniej? Z tego samego powodu, z którego skuto dekoracje z lat 50. w Prudentialu, zburzono Supersam, kino Skarpa czy pawilon Chemii, w ruinę popada Skra, a pod styropianem znikają kolejne elewacje powojennych budynków. Gigantyczna inwestycja, jaką była rozbudowa i remont Renomy, nie wzbudzała kontrowersji − nikt nie miał wątpliwości, że trzeba zachować przedwojenny gmach, nikt nie negował jego wartości, nikt nie sugerował, że może taniej by było na jego gruzach wznieść nowe centrum handlowe (choć

na pewno byłoby bardziej funkcjonalne i miało więcej miejsc parkingowych). Według banku PKO BP taniej by było zburzyć Rotundę i w jej miejsce postawić podobną, nową (pomińmy milczeniem jej projekty). Przecież budynek wzniesiony w latach 60. nie podlega ochronie, nie ma żadnej wartości. Tak, jakby historia tego miasta (której jedną z „form zapisu” jest przecież architektura) skończyła się w 1939 r. i zaczęła na nowo w 1989 r. Modernizm sprzed wojny − choć też nie zawsze chętnie chroniony − powoli zyskuje akceptację. Architektoniczna wartość osiedli WSM, modernistycznych kamienic Mokotowa i willi na Saskiej Kępie nie budzi już zazwyczaj sprzeciwu. Tor Wyścigów Konnych czy „Szklany Dom”, czyli żoliborska kamienica proj. Juliusza Żurawskiego na ul. Mickiewicza − to wręcz obiekty kultowe mające swoich wielbicieli i będące celem architektonicznych pielgrzymek. Poszerza się powszechne rozumienie słowa „zabytek”, którym obejmuje się też obiekty z początku XX w. Pojawia się coraz więcej projektów i inicjatyw, związanych z poznawaniem tego typu architektury, z jej popularyzacją, z podkreślaniem jej wartości (nie tylko artystycznej, ale też historycznej czy społecznej). Dzięki unijnej dotacji w Katowicach, z inicjatywy Śląskiego Centrum Dziedzictwa Kulturowego, powstaje Szlak Architektury Modernistycznej, który z czasem ma objąć całe województwo. Wydrukowane zostaną mapy i foldery, a przy najciekawszych realizacjach z lat 20. i 30. staną tablice z panelami dotykowymi, które w kilku językach poinformują o historii okolicy, budynku, o jego architekcie. Katowickie PTTK ma już w swojej ofercie wycieczkę śladem śródmiejskiego modernizmu (5,5 km, dwie godziny zwiedzania). Jednocześnie w animacji, która promuje miasto w wyścigu o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016, kluczową rolę odgrywają sylwetki trzech dzieł architektury − Spodka (b. 1964-71), Superjednostki (mrówkowca na wzór Jednostki Mieszkaniowej Le Corbusiera, b. 1972) i osiedla Roździeńskiego, tzw. Gwiazdy (wieżowce o przekroju gwiazd, zbudowane na początku lat 80.). I nic dziwnego, bo to właśnie realizacje z lat 60. i 70. dziś są najbardziej rozpoznawalnymi obiektami stolicy Górnego Śląska. Jednocześnie wciąż trwa − choć już przegrana − walka o ochronę katowickiego dworca, najlepszego przykładu polskiego brutalizmu; niedawno z trudem udało się obronić Spodek przed barbarzyńską, bezmyślną renowacją. Z najnowszych doniesień z Poznania wynika, że stolica Wielkopolski o wiele lepiej sobie radzi z dziedzictwem powojennym niż tym sprzed wieków. Bo stawiając na Górze Przemysła pseudohistoryczny, pseudozabytkowy zamek, Poznań jednocześnie szczyci się tym, że nie zburzono w nim jak dotąd żadnego obiektu powojennej architektury. Okrąglak, genialne dzieło z lat 1948-55 (proj. Marek Leykam) będzie zmodernizowany, zamieni się z biurowiec, ale nie zmieni swojej formy. W czerwcu został też ogłoszony konkurs na modernizację Arsenału, zbudowanego w latach 1959-62 na Rynku pawilonu wystawowego (wg projektu Jana Cieślińskiego i Zbigniewa Zielińskiego). Według zapisów konkursu forma pawilonu nie ulegnie zmianie.

LISTOPAD 2010


Modernizacje, rozsądnie zaplanowane rozbudowy i nadawanie nowych funkcji − to najlepsza recepta na zachowanie modernistycznego dziedzictwa. Tego typu architektura nie nadaje się na otoczony kultem, pielęgnowany zabytek-bibelot: jedną z podstawowych cech modernizmu jest jego funkcja w tętniącym życiem mieście, powstał on jako ucieleśnienie wizji XX-wiecznego miasta i nowoczesnego stylu życia. Wyższość funkcji nad formą, prostota, wręcz „bezstylowość”, korzystanie z dobrodziejstw nowych technologii − cechy modernizmu są do dziś aktualne, dlaczego więc tak trudno z nich korzystać? Nowoczesna architektura − nawet jeśli nie chce się jej traktować jako naturalnej części historii miasta, której nie powinno się pozbywać − to też świetny znak rozpoznawczy miast i wabik na turystów, dzięki któremu można też zdobywać prestiżowe międzynarodowe nagrody, które rozsławiają miasto na cały świat. W Warszawie nikt o tym nie wie. Gdy w najlepszej uczelni technicznej świata − Massachusetts Institute of Technology − otwierano retrospektywną wystawę wysławiającą dorobek profesora tej uczelni Wacława Zalewskiego, w Warszawie buldożery rozprawiały się z jednym z najlepszych dzieł konstruktora − Supersamem. W mieście pozbawionym centrum pasaż Wiecha, który przez dziesięciolecia pełnił taką rolę, zamieniono w wyłożoną granitem pustynię, a Ścianę Wschodnią chce się zamienić w konglomerat dziwnych, pseudonowoczesnych biurowców, które po godzinach pracy będą zamknięte na głucho. Co ciekawe, modernizm jako taki nadal się podoba i jego formy nieustannie pojawią się w nowych gmachach. Lada dzień przy rondzie Jazdy Polskiej zostanie oddana do użytku Zebra Tower, biurowiec, który swoją dynamiczną bryłą, obłościami i mocno zaznaczonymi podziałami horyzontalnymi do złudzenia przypomina funkcjonalistyczne budowle z lat 30., a jego posadowienie na słupach jest żywcem wyjęte z realizacji Le Corbusiera. Nowe budynki okalające skrzyżowanie Kruczej i Mokotowskiej, biurowce ze Służewca, bloki z Miasteczka Wilanów − wszędzie przewijają się wymyślone sto lat temu formy funkcjonalistycznego, prostego budownictwa. W miejscu, gdzie jeszcze dwa lata temu stał pawilon Chemii, lekki, przeszklony, zbudowany w 1960 r. wg projektu Jana Bogusławskiego i Bohdana Gniewiewskiego, dziś kończy się budowa luksusowego domu towarowego projektu Stefana Kuryłowicza. W jego obłożonej czarnym kamieniem bryle − choć ciężkiej i rzucającej się w oczy − można się też doszukać inspiracji modernizmem. Budynek wchodzi w dialog ze stojącym naprzeciwko Smykiem, powielając jego zaokrąglone krawędzie i horyzontalne podziały.

p aździernikowy festiwal Warszawa w Budowie przypomniał sylwetkę Arseniusza Romanowicza, wybitnego architekta, autora stacji Linii Średnicowej i gmachu Dworca Centralnego. Zaprezentowane tam szkice z archiwum architekta nie pozostawiły złudzeń co do jakości jego projektów. Czy to pomoże w dyskusji na temat przyszłości gmachu dworca, która nas niechybnie czeka? Czy zwolennikom wyburzania dobrych, ale zapuszczonych obiektów z lat 1945-89 uda się w ten sposób udowodnić, że powojenny modernizm − po umyciu czy modernizacji − może być nadal nie tylko funkcjonalny, ale i po prostu ładny? Oczywiście nie trzeba chronić wszystkiego, nie każdy obiekt zbudowany po 1945 r. ma wartość zabytku. Spisana kilka lat temu przez warszawski oddział SARP lista najlepszych obiektów z lat 1945-89 może być świetną wskazówką w wyborze tych budynków, których wartość się nie zdewaluowała, które niekoniecznie można uznać za zabytek, ale po prostu pozostawić na swoim miejscu. Warszawa już raz straciła swoją historię − w Powstaniu Warszawskim. Tamta lekcja niczego nas nie nauczyła, skoro teraz tak chętnie i bezrefleksyjnie pozbywamy się kolejnej epoki w dziejach miasta. Wydarzenia związane z obroną Supersamu czy Rotundy pokazały, że wśród warszawiaków (szczególnie młodych, dla których PRL nie jest traumą) jest chęć zachowania tego typu obiektów, o wiele mniej tej woli wykazują władze miasta. Może warto o tym pomyśleć przy okazji wyborów samorządowych, bo nawet jeśli będziemy mieli nowe linie metra, mosty i obwodnice, ale kolejną historyczną zabudowę zamienimy na nową − z naszej 59 warszawskiej tożsamości nie pozostanie zupełnie nic.

zebra Tower, Rondo Jazdy Polskiej, warszawa. Fot. Anna cymer

Okrąglak, Poznań, wizualizacja wyglądu po modernizacji. Fot. archiwum firmy centrum Development & Investments ARchITEKTuRA


ł ukasz d rgas (ur.1969) – historyk sztuki, absolwent Uj w Krakowie. Pracował jako kurator w krakowskiej galerii Starmach (1990-98), jako krytyk sztuki współpracował z czasopismami krakowskimi i ogólnopolskimi. Od 2006 r. prowadzi Magazyn p raga w dawnej Fabryce wódek „Koneser” przy ul. ząbkowskiej 27/31 na Pradze-Północ (www.magazynpraga.pl)

60

wywiad ukazał się w książce „Kreatywni - twórcze życie w warszawie. Przewodnik po warszawskim sektorze kreatywnym”, wydanej w ramach projektu „c reative Metropoles” realizowanego przez miasto Stołeczne warszawa. Książka do ściągnięcia na stronie zpragadlapragi.artklaster.pl

LISTOPAD 2010


cztery lata temu otworzył sklep z nowoczesnym designem w Fabryce wódek „k oneser” na Pradze. mało kto wie o polskim wzornictwie tyle, co łukasz Drgas.

M A GA Z Y N IE R Rozmawia: M o n i k a b rzywczy Foto: k uba d ąbrowski

kąd wzięło się twoje zainteresowanie designem? Z domu. Co prawda dorastałem w czasach siermiężnej komuny, w latach 70., 80., ale moi rodzice zawsze przywiązywali wagę do wystroju wnętrz. Poza tym z wykształcenia jestem historykiem sztuki. Przez cztery lata mieszkałem w Nowym Jorku i tam namiętnie odwiedzałem sklepy z ciekawym wzornictwem. Nie tylko tym najnowszym, ale też vintage z lat 50., 60., 70., które jeszcze wtedy, w końcu lat 90., nie było u nas doceniane. Kiedy wróciłem do Polski i zacząłem rozglądać się za jakąś pracą, ten pomysł do mnie wrócił. Czym zajmowałeś się wcześniej? Przez dziesięć lat pracowałem w galerii Starmach w Krakowie. Pochodzisz stamtąd? Nie, urodziłem się w Mogilnie, potem mieszkałem z rodzicami we Włocławku. A studiowałem na Uniwersytecie Jagiellońskim, i już na drugim roku studiów zacząłem pracować w galerii. Co zadecydowało o tym, że jednak osiadłeś w Warszawie? Po powrocie z Nowego Jorku nie mogłem odnaleźć się w Krakowie. Wydał mi się jakiś taki ciasny, zachowawczy, konserwatywny. Poczułem, że nie ma tam żadnej energii i szansy na promowanie nowego designu, bo ciągle

S

jest to świat antykwariatów. Postanowiłem więc osiedlić się w Warszawie. I otworzyłeś Magazyn Praga. Po prostu wstałem któregoś dnia i tak postanowiłem. Urządzałem właśnie swoje mieszkanie w Warszawie i nie znalazłem wielu sklepów z ciekawym wystrojem wnętrz. Poczułem, że tego brakuje. Pierwszy pomysł był taki, żeby to było miejsce promujące polski design i polskich projektantów. Był rok 2006. Niestety, życie szybko zweryfikowało tę ideę, bo okazało się, że naszych rodzimych produktów jest jeszcze za mało. Zacząłem sprowadzać rzeczy z zagranicy, najpierw był czeski Qubus, potem francuskie 5.5.

mi do gustu. Za tym poszła nazwa oraz klimat wystroju, a nawet sposób pakowania rzeczy. Jestem praskim pionierem. Myślę, że obecność Magazynu i to, że mimo wszystko udało mi się tu przetrwać, działa na ludzi zachęcająco. I na Pradze rzeczywiście powoli zaczynają powstawać inne sklepy, pracownie, klubokawiarnie. Jak oceniasz zainteresowanie dobrym designem w Warszawie? Kto u ciebie kupuje? Warszawa jest miastem nowoczesnym i kreatywnym, więc nie jest źle. Rozwija się także w dziedzinie designu. Interesują się nim bardzo majętni mieszkańcy apartamentowców, yuppies, którzy szukają rzeczy, które dodadzą im prestiżu. A właściwie zlecają to architektom, którzy urządzają im wnętrza. Mógłbym wymienić dziesięć mebli i gadżetów, które są teraz na topie i powinny się w takim mieszkaniu znaleźć. Wiadomo, że to dosyć płaskie, komercyjne podejście. Są też tacy, którzy kochają i rozumieją design, ale jeszcze nie do końca ich na ten design stać. Ich podejście jest bardziej kreatywne, często sami próbują coś stworzyć. A kto kupuje w Magazynie? Ludzie młodzi albo w średnim wieku, w miarę dobrze sytuowani, ale raczej tacy, którzy sami sobie urządzają mieszkania, sami kreują przestrzeń wokół siebie. Klienci mówią, że Magazyn to sklep w klimacie berlińskim, ostatnio usłyszałem też określenie

Sklep usytuowałeś w postindustrialnych, loftowych wnętrzach fabryki Koneser na Pradze. Dlaczego wybrałeś właśnie to miejsce? To był przypadek. Kiedy zacząłem szukać miejsca, wiedziałem, że to musi być fajna okolica. Brałem pod uwagę wiele opcji. Już wtedy zaczynało się mówić, że Praga to dzielnica artystów, że jest modna i trendy – zresztą moim zdaniem trochę na wyrost, bo dopiero ostatnie dwa lata przyniosły naprawdę intensywny jej rozwój. Wiedziałem, że w Koneserze jest już jedna galeria – Klimy Bocheńskiej, a czynsze nie są zbyt wysokie. Przyszedłem obejrzeć jeden lokal na piętrze, który mi nie pasował, zobaczyłem za to stary magazyn klejów. Od razu przypadł DESIgn

„anarchistyczny”. Najtrudniejszy moment w twojej 61 działalności to... O, kilka ich było! Pierwsze dwa lata, czyli rozkręcanie biznesu. Potem kilkakrotna podwyżka czynszu po pierwszych sześciu miesiącach pracy i w konsekwencji konieczność przeprowadzki, na szczęście do równie atrakcyjnego miejsca na terenie Konesera. Następnie skok w kursie walut. Boli mnie, gdy słyszę klienta, który mówi: „Sam sobie mogę to zrobić”. Nie wiem, co odpowiadać. Tłumaczyć cały proces wymyślania, wdrażania, produkcji? Co dziś sprawia największe trudności polskim designerom? Rozwój wzornictwa w Polsce zahamowała komuna, często projekt pozostawał w fazie prototypu zamawianego przez Instytut Wzornictwa Przemysłowego. Od lat 90. polski design definiuje się na nowo. Był etap folku, który zdaje się już przeminął, teraz trudno określić jakiś jeden kierunek. Mówiłem już o wdrażaniu, to chyba największy w tej chwili problem polskich designerów. To powinien być główny temat zajęć na wydziale wzornictwa: jak sprzedać projekt, jak go wyprodukować, jak go promować. Na szczęście jest coraz więcej instytucji, tj. IWP, Instytut Adama Mickiewicza czy Zamek Sztuki i Przedsiębiorczości w Cieszynie, które wspierają rozwój designu, np. organizując konkursy dla młodych projektantów. I to dobrze rokuje na przyszłość.


62

LISTOPAD 2010


D z i e n n i k a r z kulturalny, k t ó r y chce pisać o tańcu w warszawie, musi zmienić się w dziennikarza śledczego.

NA TROPIE

t ekst: izabela s zymańska

G

łośno jest o nim kilka razy w roku: w czerwcu − podczas Międzynarodowego Festiwalu Tańca Współczesnego Zawirowania, we wrześniu - kiedy odbywa się Międzynarodowy Festiwal Tańca Współczesnego Ciało/Umysł i październiku − w czasie Festiwalu Sztuki Akcji Rozdroże. To jest raj. Sale wypełnione po brzegi, spektakle z Europy, świata. Chodzimy co wieczór, oglądamy i myślimy: tak powinno być co weekend. W tym roku większość spektakli festiwalu Ciało/Umysł była prezentowana w Teatrze IMKA Tomasza Karolaka. Po tygodniu widzowie już się przyzwyczaili, że jest to teatr, gdzie pokazuje się taniec. Raz ciekawszy, raz mniej ciekawy, ale jeśli interesuje mnie ta forma ruchu, to zawsze mogę tu zajrzeć i coś zobaczyć. To pokazało, jak ożywczo wyglądałaby kulturalna propozycja miasta, gdybyśmy mieli stałą scenę tańca w stolicy. Jednak gdy tylko festiwale się kończą − słuch o tańcu w Warszawie ginie. tR op pie Rwszy t e at R wielki

Krzysztof Pastor przekształcił istniejący w Wielkim zespół baletowy w Polski Balet Narodowy. Zmiana nazwy miała wyodrębnić tę grupę pracowników, aby zaznaczyć, że nie są to osoby, które mogą być wyłącznie wykorzystywane do zatańczenia krakowiaka w przedstawieniu operowym, ale powinny mieć możliwość kilka razy w roku dawać własne, duże, pełnospektaklowe premiery. PBN tańczy klasykę, ale też choreografie współczesne, np. „Kurt Weil” czy „Tańczmy Bacha”. W jednym sezonie przygotowują trzy-cztery duże przedstawienia i warsztatywieczory składające się z etiud.

tR o p d RUg i — do M k Ult URy

Zdecydowanie brakuje nam miejsca, w którym można oglądać spektakle tańca współczesnego. Większość grup działa przy scenach offowych, w małych studiach czy domach kultury. Mimo że ich twórcy od lat zajmują się tańcem, proponują ciekawe spektakle, ciągle traktuje się ich w naszym mieście jako amatorów, którzy mają swoją idée fixe, hobby − nic groźnego, ale też nic poważnego. Mamy kilka grup, które starają się działać w stałych miejscach, tj. Teatr Tańca Zawirowania na scenie Starej Prochoffni. Teatr Bretoncaffe

Jedyną sceną, na której w miarę regularnie możemy zobaczyć spektakle tańca, jest Teatr Wielki. Specjalnie sprowadzony z Holandii polski tancerz i choreograf TAnIEc

63


− współpracował z praskim Teatrem Wytwórnia, grupa Koncentrat (Rafał Dziemidok) pokazywała przedstawiania w Pradze, a Mufmi Teatr − w Garnizonowym Domu Kultury. Jednak ich skromne działania zależne są od dotacji miejskich. Gdy ich nie ma lub są zbyt małe, co sezon walczą o przetrwanie. A często miasto ich nie wspiera - tancerze skarżą się wręcz, że w biurze kultury nie mają z kim rozmawiać. Nie ma tam kompetentnej osoby znającej się na tańcu. Na teatrze, muzyce − owszem. Taniec jest pominięty. Były podejmowane próby, aby w Warszawie powstała scena tańca współczesnego. Jedną chciał stworzyć w sierpniu 2009 r. Piotr Duda, szef Centralnego Basenu Artystycznego. Był już konkretny plan − na górze sala ćwiczeń, niżej − dwie sceny. Dzięki prywatnemu finansowaniu polscy i zagraniczni artyści mogliby przebywać na rezydencjach i przygotowywać przedstawienia. Odbywałyby się warsztaty, pokazy. Basen nie ograniczałby się do tańca współczesnego, ale pokazywał także spektakle oparte np. na hip-hopie czy wywodzące się z baletu. W tym samym czasie powstała druga idea stworzona przez działającą przy biurze kultury Komisję Dialogu Społecznego ds. Tańca, w której skład weszli przedstawiciele dziesięciu grup z warszawskiego środowiska tanecznego, m.in. Janusz Marek − organizator festiwalu Rozdroże, Edyta Kozak z fundacji Ciało/Umysł, Włodzimierz Kaczkowski z Teatru Tańca Zawirowania, Anna Godowska z Teatru Bretoncaffe. Zaproponowali dyrektorowi biura kultury, że opracują strategię rozwoju tańca w Warszawie. Opisywali wiele działań, które należałoby wykonać, żeby zbudować struktury finansowania tej dziedziny sztuki i docelowo stworzyć miejsce, w którym artyści mogliby rozwijać się, prezentować swoje prace, a także

przychodzić po porady. Pierwszy projekt miałoby współfinansować miasto, drugi − finansować w całości. Jak to bywa w życiu − żaden nie doszedł do skutku. To niestety powoduje, że z Warszawy odpływają zarówno artyści, jak i widzowie. Młodzi zdolni tancerze wyjeżdżają za granicę, bo dopiero tam mają możliwość stałej pracy i rozwoju. Widzowie zaczynają szukać innych kulturalnych atrakcji, bo na grane sporadycznie spektakle nie można się dostać. A na widowni każdego z warszawskich festiwali spotyka się ta sama mała grupa dziennikarzy, tancerzy, miłośników tańca. tR o p t Rzeci — iNNe Miast o

Paradoksalnie, im dalej od stolicy, tym sytuacja tańca wygląda lepiej. W Poznaniu są dwa ośrodki - działający od 1973 r. Polski Teatr Tańca i sześcioletni Stary Browar Nowy Taniec. Pierwszy prowadzony przez Ewę Wycichowską utrzymywany z pieniędzy publicznych nie ma swojej siedziby − korzysta z pomieszczeń Szkoły Baletowej. Ma stały zespół, z którym przygotowuje kilka spektakli w roku, w czasie wakacji organizuje warsztaty taneczne i festiwal teatralny. Wystawia na scenach dramatycznych w Poznaniu bądź na dziedzińcu szkoły. Drugi − kierowany przez Joannę Leśnierowską − jest dziś najprężniej działającym i wzorowo prowadzonym ośrodkiem. Finansowany jest z pieniędzy Artstation Fundation Grażyny Kulczyk. Leśnierowska to taki Roman Gutek tańca − jeździ po świecie i sprowadza do Poznania taniec eksperymentalny. Edukuje tancerzy i widzów, produkuje wydarzenia − daje

na widowni każdego z warszawskich festiwali spotyka się ta sama mała grupa dziennikarzy, tancerzy, miłośników tańca 64

LISTOPAD 2010


polskim twórcom możliwość współpracy z zagranicznymi artystami. Podczas kilkutygodniowych warsztatów przygotowują spektakle, które później pokazują w ciągu roku na scenie w Starym Browarze. Dba też o ich promocję. W październiku odbyła się druga Polska Platforma Tańca − przez cztery dni krytycy i kuratorzy ze świata oglądali najlepsze polskie przedstawienia. Zostali sprowadzeni, aby później zaprosić je do siebie. Całkiem nieźle radzi sobie także Śląski Teatr Tańca − scena prowadzona przez Jacka Łumińskiego w Bytomiu. Co niezwykłe − Łumińskiemu udało się także powołać Wydział Aktor Teatru Tańca na krakowskiej PWST, w końcu tancerze nie będą skazani tylko na samokształcenie, jazdę od warsztatów do warsztatów. Są oczywiście jeszcze inne ważne grupy tańca w Polsce, jak np. teatr Dada von Bzdülöw Leszka Bzdyla i Katarzyny Chmielewskiej, jednak jeśli chodzi o sposób finansowania to działa ona podobnie do warszawskich scen, jest zależna od dotacji. Nigdy nie wiadomo, kiedy zostaną przyznane, a kiedy nie.

INSTYTUT MUZYKI I TAŃCA izabela s zymańska

To kompromis, na jaki poszło środowisko taneczne, które walczyło o suwerenną instytucję zajmującą się jego sprawami. Obietnica, że powstanie taka jednostka, padła rok temu po Kongresie Kultury w Krakowie. Z kolei do utworzenia Instytutu Muzyki zarówno środowisko muzyczne, jak i ministerstwo przymierzało się już kilka lat. Ten mariaż dziedzin Ministerstwo Kultury tłumaczy tym, że nie mogło w jednym roku powołać dwóch takich instytucji. Dlatego przez dwa lata muzyka i taniec będą w jednej komórce, a w 2012 r. nastąpi ich rozdzielenie. Częścią muzyczną zajmuje się Andrzej Kosowski, dyrektor Polskiego Wydawnictwa Muzycznego. Częścią taneczną − Joanna Szymajda, młoda kuratorka, wykładowczyni Uniwersytetu Łódzkiego. Studiowała w Polsce i we Francji, pracowała m.in. przy Międzynarodowym Festiwalu Tańca Współczesnego Ciało/Umysł, sprowadzała do Polski spektakle ze świata. Przyznaje, że ma doświadczenie w pracy głównie w pozarządowych instytucjach kultury. Ale dzięki temu, że sama animowała scenę tańca, dobrze wie, z jakimi problemami może się borykać. Instytut ma być pośrednikiem pomiędzy Ministerstwem Kultury a środowiskiem tanecznym. Tancerzom tak bardzo zależy na osobnym instytucie właśnie dlatego, że do tej pory w ministerstwie nie było wydziału, który zajmowałby się sprawami tańca. Były one podciągnięte pod muzykę albo teatr, a jak wiadomo to, co nienazwane − nie istnieje. Brakowało też kompetentnych osób do oceny wniosków tancerzy, próśb o dotacje, propozycji współpracy. Instytut Tańca ma być więc czymś pomiędzy Instytutem Teatralnym a Polskim Instytutem Sztuki Filmowej − animować życie taneczne i pomagać w dystrybuowaniu pieniędzy publicznych. Instytut nie ma jeszcze swojej siedziby, chwilowo mieści się w Narodowym Instytucie Fryderyka Chopina na pl. Teatralnym. Docelowo miałby zająć dawną bibliotekę lekarską na

tR o p czw a Rt y — iNNy k Raj

Oczywiście, można mówić, że dziś kulturze potrzebne jest odetatyzowanie i wszyscy powinni funkcjonować w systemie projektowym. Myślę, że tancerzom bardziej niż na umowie o pracę zależy na miejscu do pracy − sali z podłogą baletową i sali do pokazywania spektakli. Ostatnio biuro kultury przekazało Teatr Ochoty organizacji pozarządowej − Studiu Teatralnemu KOŁO. Kolejnym krokiem powinna być scena dla tańca: scena, która ma dyrektora − sprawnego menedżera i wizjonera, która zapraszałaby do współpracy różne taneczne grupy. Takie miejsce powinno mieć charakter podobny do RadialSystemV w Berlinie − ośrodka sztuki nad Szprewą, w którym na stałe rezyduje jedna z najciekawszych europejskich grup tańca Sasha Waltz & Guests i dwa zespoły muzyczne. Mają osobne projekty, inne robią wspólnie, przygotowują własne premiery i prezentują zespoły ze świata. Całością zarządza Johen Sandig (prywatnie mąż choreografki Sashy Waltz). RadialSystemV finansowany jest głównie z pieniędzy prywatnych. Jednak, aby Sasha Waltz mogła stać się jedną z najciekawszych choreografek, a jej grupa jedną z najważniejszych na świecie, przez lata musiała pracować w teatrach finansowanych z pieniędzy publicznych. Dzięki temu miała możliwość eksperymentowania i rozwoju. Jeżeli chcemy mieć w Warszawie taniec na stałe − musi on mieć wsparcie z budżetu miasta. Im szybciej pojawi się pomysł na dotowanie tańca − tym szybciej zaczną pojawiać się spektakle, które nie będą już tylko skromną propozycją na wieczór, ale będą mogły w pełni konkurować z propozycjami teatrów dramatycznych.

Aleksandra Liashenko w spektaklu „Kurt weill” w choreografii Krzysztofa Pastora. Fot. Ewa Krasucka / Tw-On poprzednia strona: IX Festiwal ciało/umysł - spektakl Pauliny Święcańskiej „Surogaci”. Fot. Yassiek Janusz matuszewski TAnIEc

Jazdowie: między Instytutem Teatralnym a Centrum Sztuki Współczesnej. To stworzyłoby ciekawe interdyscyplinarne miejsce. Joanna Szymajda przyznaje, że interesują ją działania długofalowe, chce m.in. konsekwentnie zabiegać o to, aby na scenach teatrów dramatycznych były pokazywane spektakle taneczne. Co będzie wspierał instytut? Dyrektor zapowiada, że sztukę tańca. Nie zastrzega, że tylko taniec współczesny i balet. Jeśli pojawi się interesujący spektakl oparty na tańcu nowoczesnym, np. hip-hopie, jazzie, to też może liczyć na dotację. Instytut pracować też będzie nad stworzeniem biblioteki i portalu infor- 65 macyjno-archiwizacyjnego, który będzie połączeniem e-teatru z culture.pl. W instytucie będą funkcjonować dwie rady programowe − taneczna i muzyczna. Ich członków mianuje minister, jednak zostaną wytypowane przez środowiska. Joanna Szymajda chce, abyśmy zaczęli obchodzić Międzynarodowy Dzień Tańca (29 kwietnia, w rocznicę urodzin Jeana-Georges’a Noverre’a, reformatora baletu). Już w przyszłym roku instytut przygotuje Kongres Tańca − dużą imprezę promującą tę dziedzinę sztuki.


warszawa gocław, z cyklu „cyrk wielki, warszawiacy", wiosna 1998

66

LISTOPAD 2010


j uliusz s okołowski to fotograf równie w p ł y w o w y, co nieznany. wykładowca i mistrz. Figura wręcz ojcowska.

t ekst: a dam Mazur F o t o : j uliusz s okołowski

N AU C Z Y CI E L W IE J S K I

S

ą tacy, którzy uważają go za ekscentryka, by nie powiedzieć dziwaka. Sokołowski łączy fascynację filozofią Stanisława Brzozowskiego i poezją Edwarda Stachury z praktyką fotograficzną, która więcej ma wspólnego z czasami Daguerre’a niż ze zmediatyzowaną hipernowoczesnością. W jego biogramie można przeczytać, że pierwsze zdjęcie wykonał jeszcze jako dziesięciolatek Zenitem 3M, a naświetlony materiał wywołał w talerzach (zastawa ciotki Gieny z Wiednia) w 1968 r., na Saskiej Kępie. Dziś znany jest głównie jako fetyszysta wielkiego formatu i fotografii analogowej. Mówi o sobie: „filolog polski, nauczyciel wiejski”, ale znany jest przede wszystkim jako organizator legendarnych warsztatów w Instytucie Kultury Polskiej, na Uniwersytecie Warszawskim. To prawda, że wciąż pali najwięcej ze wszystkich, a jego ulubione słówko to „poniekąd”. Juliusz Sokołowski zaczynał jak wielu fotografów jego pokolenia od aparatu podarowanego mu przez ojca i lektury podręczników Romana Burzyńskiego. Dziś mówi o istotnej roli nie tylko fotoamatorskich lektur, ale również kontaktu z rówieśnikami. Pierwszą wystawę miał na korytarzu w liceum: - To były zdjęcia opuszczonego dworu pod Kołbielą. Można powiedzieć, że architektura od zawsze mnie interesowała − wspomina. Jedno z tych zdjęć zostało nawet opublikowane w „Życiu Warszawy”. − Problem w tym, że wydrukowali to zrobione kompletnie przez przypadek − śmieje się Sokołowski i dodaje: − Wtedy dowiedziałem się, że fotograf musi być świadomy

tego, co właściwie chce przez fotografię powiedzieć. W młodości Sokołowski wertował w poszukiwaniu wiedzy i inspiracji kultowy peerelowski miesięcznik „Fotografia” (który w latach osiemdziesiątych przekształcony został w kwartalnik). Na łamach elitarnego magazynu redagowanego przez zespół pod kierownictwem Zbigniewa Dłubaka znaleźć można było najbardziej wysublimowane materiały z kręgu „fotografii artystycznej” oraz „humanistycznego fotoreportażu”. W „Fotografii” publikowali luminarze Związku Polskich Artystów Fotografików, tacy jak Edward Hartwig, Benedykt Jerzy Dorys, Jan Kosidowski, z młodszych Tomasz Sikora, Leszek Szurkowski, ale także awangarda spod znaku Warsztatu Formy Filmowej i Józefa Robakowskiego. − Wtedy Robakowskiego nie rozumiałem, ale i dziś mam problem z tego rodzaju sztuką − ocenia Sokołowski i dodaje, że od początku zdecydowanie bardziej pociągała go fotografia dokumentalna. To jednak nie jedyny efekt młodzieńczej lektury polskiej prasy fotograficznej. − Dochodziłem wtedy do wniosku, że mogę robić w życiu wszystko – być reżyserem, malarzem, skrzypkiem, poetą – ale nigdy nie będę artystą fotografikiem − wspomina dziś Sokołowski. − Nie może być tak, że wszystko jest idealne, że każde zdjęcie to dzieło sztuki, bo to zamyka dyskusję i można tylko się nawzajem chwalić i podziwiać. Wysokie wymagania stawiane przez ZPAF i „Fotografię” młodym twórcom oddziaływały na wyobraźnię, ale też potrafiły skutecznie człowieka zablokować. Do zawodu fotografa Sokołowski dochodził całymi latami i do dziś pozostaje

FOTOgRAFIA

67


nie może być tak, że wszystko jest idealne, że każde zdjęcie to dzieło sztuki, bo to zamyka dyskusję i można tylko się nawzajem chwalić i podziwiać

68

orędownikiem fotografii dokumentalnej tworzonej w opozycji do specyficznie polskiego fenomenu „fotografii artystycznej” (zwanej w naszym kraju – za sprawą Jana Bułhaka – „fotografiką”). Złożył papiery do łódzkiej filmówki, ale ostatecznie został studentem Polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim. − Zdawałem do Andrzeja Mencwela i tylko u niego, w Katedrze Kultury Polskiej, chciałem pisać pracę magisterską. Wykształcenie antropologiczne jest moim zdaniem dużo istotniejsze dla fotografa niż czysto techniczne przygotowanie, jakie dają szkoły fotograficzne, których i tak w owym czasie nie było − mówi. Kilkanaście lat później miał na kulturoznawstwo powrócić, już jako nauczyciel. Tymczasem po studiach, w stanie wojennym, Sokołowski mieszkał i pracował w górach, pod Zakopanem. Zdecydował się opuścić Warszawę, czy też „Warszawkę” i przenieść na Podhale. W tej swego rodzaju chłopomanii istotny był nie tyle sam gest zerwania z wielkomiejskim zgiełkiem, ile chęć podjęcia nowych wyzwań i obowiązków, uczenia dzieci i przede wszystkim rozwijania własnej wrażliwości. W tym czasie dużo czytał o fotografii i kształtował swoją filozofię medium oraz warsztat techniczny, właściwie całkowicie poprzez autodydaktykę. − Pamiętam album agencji GAMMA, w którym opublikowano zdjęcia wraz ze szczegółowym opisem technicznym: aparat, obiektyw, czas naświetlania, przysłona i tym podobne. To było dla mnie bardzo ważne również z tego względu, że w prosty sposób zrywało z myśleniem, że fotograf – zwłaszcza artysta – o sprzęcie nie rozmawia. W okresie zakopiańskim fascynował się fotografią społecznie zaangażowaną. Z jednej strony typologicznym ujęciem czerpiącym ze sztuki konceptualnej (punktem odniesienia Sokołowskiego była Zofia Rydet z czasów jej „Zapisu socjologicznego”), z drugiej strony bardziej epicką w charakterze i opartą na rejestracji ulotnych chwil produkcją tak wybitnych twórców jak Sebastião Salgado. − Od wielu lat uważam fotoreportaż za temat całkowicie zamknięty, ale wówczas szalenie mnie to interesowało i to nie tylko od strony fotograficznej − przyznaje. W postaci Salgado Sokołowskiego fascynował splot przypadku i talentu: to jak szybko zaczął fotografować; fakt, że właściwie od razu osiągnął poziom mistrzowski; a przede wszystkim to, że wiedział, do czego mu fotografia ma posłużyć. − W jednym z tekstów przeczytałem wypowiedź Salgado, że wszystkie najlepsze zdjęcia, które zrobił, śniły mu się w dzieciństwie. Nie rozumiałem tego dosłownie, ale to jedno zdanie do dziś ma na mnie wpływ. Fotografia zaczyna się nie wtedy, gdy robimy zdjęcia, ale gdy mamy je w głowie − mówi Sokołowski. To właśnie z zakopiańskiego okresu życia Sokołowskiego pochodzą liczne niezrealizowane pomysły w rodzaju sfotografowania wszystkich mieszkańców wsi Małe Ciche, czy leżąca u podstaw późniejszej fotografii architektury idea sfotografowania góralskich „białych izb”, czyli w pełni wyposażonych wnętrz domów, które nie służą mieszkaniu, lecz reprezentują status społeczny rodziny. − Nie interesowało mnie tworzenie ładnych widoków do powieszenia na ścianie − mówi Sokołowski. Uważał, że w PRL-u, w stanie wojennym, nie należy zajmować się zawodowo fotografią, publikować i wystawiać. − Dziś tego żałuję i nie potrafię nawet sobie wytłumaczyć, co mną wówczas kierowało. Trzeba było robić zdjęcia − przyznaje.

most Średnicowy, z cyklu „miasto warszawa”, wiosna 2000

LISTOPAD 2010


żerań, Stacja warszawa Praga, z cyklu „miasto warszawa”, wiosna 2000

69

nie interesowało mnie tworzenie ładnych widoków do powieszenia na ścianie

FOTOgRAFIA


70

Nieliczne zdjęcia z tego okresu trafiały do szuflady. Sytuacja zaczęła zmieniać się pod koniec lat osiemdziesiątych, po decyzji o powrocie do Warszawy. − Wróciłem i odrzuciłem propozycję zostania teoretykiem literatury złożoną mi przez Zofię Mitosek, co było dla mnie wielkim komplementem. Ale ja już wiedziałem, że chcę być fotografem - wspomina. Wśród przyjaciół Sokołowskiego, którzy podjęli – jak się okazało również nie na stałe – wyzwanie zajmowania się literaturą, byli Andrzej Urbański, czy Michał Boni. W tym czasie Sokołowski fotografował już dla opozycyjnych i niszowych magazynów. W 1988 roku podjął współpracę z „Tygodnikiem Katolickim”, gdzie pracowali Tomasz Tomaszewski, czy Szymon Bojko. − Dostałem zlecenie na sfotografowanie prymasa Glempa święcącego coś pod Grójcem – to był mój debiut − opowiada Sokołowski. Prawdziwym wejściem w zawodowstwo – co może się wydać zaskakujące – była dla niego decyzja o pracy na stanowisku fotografa-redaktora w magazynie Ojców Kapucynów „Trzeźwymi bądźcie”. Praca na etacie pozwalała na skromne życie i realizację projektów. Juliusz Sokołowski miał też epizod na stanowisku kierownika działu foto „Expresu Wieczornego”, gdzie do zakończonej fiaskiem próby reformy pisma ściągnęli go Krzysztof Gierałtowski i Krzysztof Barański. To była faktycznie ekspresowa przygoda, która trwała niespełna trzy miesiące. Później – już po 1989 roku –został fotograficznym wolnym strzelcem. Koniec PRL-u to dla Sokołowskiego czas intensywnej pracy fotoreportertskiej, ale wykonywanej wciąż właściwie bez zlecenia. Procentuje wcześniejsze zaangażowanie w działania opozycji demokratycznej w latach osiemdziesiątych. Sokołowski dociera w miejsca, gdzie nie ma innych reporterów, ale bez publikacji zdjęcia pokazujące polityczny i społeczny przełom znów trafiają do archiwum i właściwie do dziś pozostają nieznane. Zaangażowanie w wybory 4 czerwca 1989 roku przynosi też niespodziewany skutek

w postaci szeroko komentowanego plakatu przedstawiającego dwójkę śpiących dzieci z hasłem „Aby jutro były z nas dumne”. To bodaj drugi po „W samo południe” Tomasza Sarneckiego plakat, który określił kształt tej przełomowej kampanii. W III Rzeczpospolitej Sokołowski wraz ze znajomymi fotografami zakłada pierwszą na rynku profesjonalną agencję DELTA. Jednym z współzałożycieli jest Radek Sikorski, przyszły polityk, a w owym czasie szanowany dziennikarz „Sunday Telegraph”, autor znanej książki o wojnie w Afganistanie, laureat World Press Photo 1987. Pomimo wysiłku grupy fotografów agencja po trzech latach upada. − W moim życiu wszystkie pomysły przychodziły za wcześnie. Także agencję założyliśmy, gdy jeszcze nie było rynku, który pozwoliłby jej zarobić na siebie − diagnozuje Sokołowski. Chwilę później otwierają się liczne agencje. Interes kwitnie. Sokołowski, który odchodzi od fotoreportażu politycznego, przenosi swą uwagę na fotografię przestrzeni miejskich, dokumentalną i reklamową. Współpracuje między innymi z guru polskich fotografów portretowych Krzysztofem Gierałtowskim. Jego styl ceniony jest w szybko rozwijającej się branży reklamowej. Do ciekawszych zalicza po latach projekty zrealizowane z Grzegorzem Olechem, Tomkiem Lachowskim i agencją Corporate Profiles. Wraz z Leszkiem Bielskim robi też kampanię Tok FM „Powiedz, co czujesz” – jedną z najbardziej kontrowersyjnych w latach dziewięćdziesiątych. Właśnie w reklamie, w studio, styka się po raz pierwszy z aparatami wielkiego formatu. To przełom w jego pracy. Jednocześnie coraz częściej angażuje się w fotografię architektury. Rozpoczyna epicką narrację poświęconą procesowi modernizacji Polski. Wiele fotografii z tej serii opartych jest na jaskrawym kontraście pomiędzy biednymi, upadłymi budynkami z epoki PRL i epok wcześniejszych, a nową architekturą biurową z betonu, szkła i stali. Widza uderzają zdjęcia ekskluzywnych jak na polskie warunki

Technika jest ważna, ale to zaledwie początek drogi. Później przychodzi refleksja na temat roli fotografii i fotografa we współczesnym społeczeństwie

LISTOPAD 2010


zamkniętych osiedli mieszkaniowych zbudowanych dosłownie w polu, w błocie i krzakach. Dziś znakiem rozpoznawczym Juliusza Sokołowskiego są zdjęcia polskich miast – przede wszystkim Warszawy. Największą popularność zdobywają komponowane z kilku a nawet kilkunastu polaroidów fotograficzne panoramy miasta. Charakterystyczna technika odpowiada zmianie nastawienia autora, który wcześniej uważał Warszawę za miasto po prostu brzydkie. Roboczy podtytuł tego cyklu brzmi „Juliusz Sokołowski odbudowuje sobie stolicę”. Jednocześnie nie stroni od podstawowej formy dokumentalnej, jaką jest portret. Wizerunki więźniarek, studentów, czy cyrkowców wykonane wielkim formatem na długo pozostają w pamięci. Zwłaszcza warszawscy „Cyrkowcy”, których porównać można chyba tylko z portretami Augusta Sandera. Wydają się, jak ujęła to jedna z dziennikarek komentujących cykl zdjęć, wręcz stylizowane. Ale Sokołowski nigdy nie stylizuje rzeczywistości, bo jak sam mówi, „rzeczywistość dla fotografa jest zawsze zaskakująca i piękna. Nie jestem w stanie hierarchizować, co jest lepsze, ładniejsze – wszystko jest tak samo ważne”. Mocno osadzone w tradycji prace Sokołowskiego oddziałały na szereg fotografów, nie tylko jego uczniów. Autora „Cyrku” można uznać – obok Wojciecha Wilczyka – za najbardziej wpływowego twórcę, który odcisnął swoje piętno na tak różnych osobowościach z kręgu nowych dokumentalistów jak duet Smaga/Grzeszykowska, Konrad Pustoła, Przemysław Pokrycki, czy Anna Bedyńska. Paradoksalnie, sam Sokołowski uważa się za samotnika: − Na pewno nie z zalet, może z wad charakteru byłem zawsze fotografem samotnym − mówi. Skupiał jednak zawsze wokół siebie mniej lub bardziej formalne grupy i koalicje artystyczne, z których największe znaczenie uzyskała Koalicja Latarnik. Jeśli nawet obserwatorzy życia artystycznego przeoczyli liczne Latarnikowe imprezy organizowane w Warszawie

i Zakopanem, to z pewnością nawet przeciętny Warszawiak nie mógł przejść obojętnie obok Pałacu Kultury, który jesienią 2002 roku wręcz przykryto – z okazji ekspozycji „Powiększenie. Fotografia w czasach zgiełku” – olbrzymimi czarno-białymi zdjęciami czołowych fotografów Latarnika, w tym Sokołowskiego. Było to być może najbardziej spektakularne pojawienie się w przestrzeni publicznej obrazu wykonanego przez autora. − Chociaż wszystkiego w fotografii nauczyłem się sam, to oczekiwano ode mnie, że będę uczył innych. Tak było właściwie od samego początku − mówi Sokołowski i przyznaje, że olbrzymi wpływ na jego postawę mieli nie tylko artyści w rodzaju wieloletniego przyjaciela Andrzeja Georgiewa, lecz również wybitni studenci. Na swoich zajęciach Sokołowski nie ustaje w wysiłku, by przekonać młodych ludzi, że warsztat to podstawa, bo nawet jeśli ma się świetny pomysł, to bez znajomości techniki nie będzie można go wykonać. Technika jest ważna, ale to zaledwie początek drogi. Później przychodzi refleksja na temat roli fotografii i fotografa we współczesnym społeczeństwie. − Dziś mam problem z uczeniem młodzieży, bo nowe pokolenie chce dostawać gotowe, krótkie skrypty mówiące im, co mają robić − przyznaje z żalem. Mimo wszystko Juliusz Sokołowski jest optymistą. Ponad 170 lat od ogłoszenia opinii publicznej wynalazku Daguerre’a fotografia nie traci na atrakcyjności. Przeciwnie, względnie prosty wynalazek techniczny nie przestaje generować kolejnych znaczeń. − Sprawdzałem wiele definicji i nie ma słowa bardziej pojemnego niż fotografia − mówi. I zaraz dodaje: − To chyba dobrze.

71 Pozostałości fabryki włókienniczej, z cyklu „Domino”, Fraize, Francja, 3 maja 2007. współpraca: Jakub certowicz

FOTOgRAFIA


72

Fot. Artur Frankowski, Tomek bersz, Janek bersz, Piotr Stolarski

LISTOPAD 2010


o d w i e d z a j ą c po raz pierwszy nowe miasto, jedni podziwiają architekturę, inni chodzą po sklepach. Ale są też tacy, których pochłania o g l ą d a n i e napisów. t ekst: Magdalena Frankowska

iternictwo miejskie to odrębny, wielowymiarowy świat. Czasem poukładany jak warstwy torcika wuzetka. Czasem wymieszany jak niezidentyfikowane składniki w bajaderce. Zresztą nie trzeba wyjeżdżać do innego miasta, na przykład do konsekwentnej i spójnej Brukseli, żeby to odkryć. W nieustannie zmieniającej się stolicy, w warszawskim literniczym stylu, też możemy się poczuć jak „miejskie turystki” na typograficznym safari. Wzajemne wpływy między miastem a pojawiającymi się w nim formami literniczymi są tak dawne jak historia miast. W Londynie nie sposób nie zauważyć charakterystycznych napisów w metrze. Paryskie wejścia do stacji kolejki podziemnej z ich secesyjnym liternictwem są tak sławne jak wieża Eiffla i inne symbole tego miasta. Wzajemne wpływy między miastem a pojawiającymi się w nim formami literniczymi są tak dawne jak historia miast. Te powiązania kulturowo-historyczne można zaobserwować w wielu miejscach na świecie. Będąc w Londynie, nie sposób nie zauważyć charakterystycznych napisów w tamtejszym metrze. Paryskie wejścia do stacji kolejki podziemnej z ich secesyjnym liternictwem są tak sławne jak

T YP O O R I E N TA C J A

L

wieża Eiffla i inne symbole tego miasta. Zanim kroje pisma stały się tak łatwo dostępne jak dziś, kiedy każdy może sobie sam taki napis wydrukować, wylepić, nasprejować, wykonywanie napisów było lokalną specjalnością rzemieślników. Ich umiejętności do dzisiaj można podziwiać w wyrzeźbionych czy malowanych szyldach i napisach na ulicach Lizbony, Brighton, Rzymu, Lyonu. Jeszcze 50 lat temu większość dużych miast miała własne odlewnie czcionek, co przekładało się na oryginalny styl liternictwa. Wielu projektantów przywozi z wyjazdów, nie tylko tych wakacyjnych, bogate fotokolekcje z liternictwem miejskim. To upodobanie do archiwizowania odkryć typograficznych z ulicy trwa od dosyć dawna. Jednymi z pierwszych byli projektanci Robert Brownjohn i Tony Palladino, którzy w latach 50. wraz z kilkoma kolegami z Nowego Jorku utrwalali okoliczną miejską typografię, szukając inspiracji do swoich projektów. W Wielkiej Brytanii liternictwo wzięte z otoczenia, tzw. typografia wernakularna żywo interesowała znakomitego projektanta i typografa Herberta Spencera, który sporo miejsca poświęcał jej w wydawanym przez siebie magazynie „Ty-

gRAFIKA

pographica” w latach 50. i 60. W ciągu ostatnich kilkunastu lat stało się powszechne projektowanie specjalnych krojów pism dla różnych miast i budowanie na nich oryginalnego systemu identyfikacji wizualnej. Ich charakter i forma często wynikają z zastanego liternictwa miejskiego. Takim ciekawym przykładem jest krój Capitolium zaprojektowany dla Rzymu (w związku z obchodami roku milenijnego) przez holenderskiego projektanta Gerarda Ungera. Własny krój pisma ma również Mediolan, a jego autorowi Antoniowi Pace dobrze udało się uchwycić modowy esprit tego miejsca. W mieście mieszają się starsze i nowsze napisy. Tak jak w Paryżu, gdzie wspomniane liternictwo wejść do metra współistnieje z krojami z lat 30. i 60. oraz najnowszym fontem Parisine zaprojektowanym w 1996 roku przez Jeana François Porchez’a. Warszawa nie ma własnego kroju, ale ma czytelny i dobrze zaprojektowany (przez Towarzystwo Projektowe) system identyfikacji miejskiej, który podoba się tak bardzo, że Łódź, a ostatnio również Wrocław, postanowiły skopiować go u siebie. Ale to, co w Warszawie designerzy i wszyscy inni obdarzeni okiem

73

wrażliwym na ciekawą formę, najczęściej fotografują i to z niezłym efektem, to rozmaite szyldy, witryny sklepowe i zachowane tabliczki z różnych okresów historycznych. Stołeczne liternictwo to kopalnia typograficznych inspiracji. Intrygują napisy z folii i precyzyjnie cięte w kamieniu majuskuły na MDM-ie, a także neony z urwanymi rurkami przekazujące tajemnicze treści. Czasami podczas włóczęgi można się natknąć na zaskakujące znaleziska również na chodniku. Mogą to być liternicze ulotki agencji towarzyskich z ortografią w stylu najlepszej literatury warszawskich futurystów, zachęcającą do kolekcjonowania tych kartoników dla samej zabawy czytania o „grattissowych szympanach” pitych w towarzystwie różnych „Marylin”. Albo spacer w warszawskich Łazienkach, który przynosi zupełnie inne odkrycia, jak fantazyjne inskrypcje na zegarze słonecznym Stanisława Augusta Poniatowskiego, upamiętniające królewskie imieniny z 8 maja 1786 roku. Takie indywidualne poszukiwania w ciągle zmieniającej się Warszawie można prowadzić codziennie od nowa, to rodzaj miejskiego eksperymentu. swoistej gry na typoorientację.


74

LISTOPAD 2010


k ilku drabów pobiło tu Jana Jagielskiego z żydowskiego Instytutu historycznego. g d y zgłosił to w najbliższym komisariacie, usłyszał od policjantów: „p o coś tam łaził?”.

t ekst: t omasz Urzykowski (g azeta wyborcza) Foto: ł ukasz b aksik

WSZ Ę D Z I E B R Ó D N O

N

apisy „Żydzi to gówno”, rysunki swastyk i gwiazd Dawida na szubienicy − takie bazgroły pojawiły się na powalonych macewach Cmentarza Żydowskiego przy Odrowąża. Pokazane w tym roku w gazetach wywołały szok. Bardziej szokujące jest to, co od czasów wojny dzieje się z tą warszawską nekropolią − starszą od Starych Powązek, większą od Ogrodu Saskiego − gdzie żaden nagrobek nie stoi już na swoim miejscu. Dewastację cmentarza mają na sumieniu zarówno Niemcy, jak i Polacy. bR a Ma s z MUl a z bytkowe

Ra

Przewodnik po żydowskich cmentarzach w Warszawie z 1936 r. autorstwa Leona Przysuskiera. Z kirkutu na Bródnie zamieszczono w nim tylko jedno zdjęcie. Na nieostrej fotografii widać empirowy grobowiec przypominający bramę triumfalną. W krótkim opisie czytamy, że zbudowano go z piaskowca, a tablice z wykutymi tekstami są marmurowe. Był najokazalszym pomnikiem na cmentarzu. Trudno się dziwić, stał na grobie założyciela tej nekropolii − legendarnego bogacza i filantropa Szmula Jakubowicza Sonnenberga zwanego Zbytkowerem, bankiera Stanisława Augusta Poniatowskiego. Za usługi dla dworu dostał od króla w dzierżawę blisko sto hektarów ziemi z dóbr Poniatowskich na Targówku, gdzie hISTORIA

stworzył folwark Bojnówek. Dokupił do niego jeszcze leżący w dobrach królewskich sąsiedni Golędzinów. W tej okolicy za przyzwoleniem Stanisława Augusta wyznawcy religii Mojżeszowej z Targówka zaczęli chować swoich zmarłych. Wybrali odludne miejsce, gdzie wydobywano piasek i glinę dla pobliskiej cegielni. Ostateczną zgodę na założenie tu cmentarza Szmul Zbytkower otrzymał dopiero po pewnym czasie − w 1780 r. − od biskupa płockiego Michała Poniatowskiego. Przeznaczona na ten cel działka na piaszczystym pagórku miała wymiary 150 x 150 łokci (90 x 90 m), potem się rozrosła. Takie były początki najstarszego dziś kirkutu w granicach Warszawy, choć nie pierwszego, bo jeszcze w średniowieczu zamieszkująca Stare Miasto społeczność żydowska chowała swoich zmarłych tu, gdzie obecnie stoi hotel Bristol (róg Krakowskiego Przedmieścia i Karowej). Po wyrzuceniu Żydów z miasta tamten cmentarz przestał istnieć. Kirkut na Bródnie powstał dokładnie 300 lat później. Za to nowe miejsce pochówku starozakonni musieli wpłacać do państwowej kasy czynsz w wysokości 400 złotych rocznie. Godząc się na cmentarz, biskup Poniatowski postawił dwa warunki: pogrzeby mają być ciche − bez śpiewów i procesji, a Żydzi co roku w dzień św. Jana dostarczać będą po dziesięć kamieni (ponad 100 kg) łoju na świece do kościoła parafialnego w Skaryszewie. Samo przygotowanie działki na Bródnie trwało aż cztery lata. Pagórkowaty teren po kopalni piasku i gliny trzeba było splanotować. Pierwszy pogrzeb odbył się

75


w 1784 r., ale do położonego na odludziu kirkutu wielu Żydów nie mogło się przekonać. Woleli grzebać zmarłych w Grodzisku Mazowieckim, Sochaczewie, Nowym Dworze Mazowieckim czy Węgrowie. Przełom nastąpił dopiero po rzezi, jaką mieszkańcom Pragi zgotowali w 1794 r. rosyjscy żołnierze pod wodzą generała Suworowa. Od tego tragicznego wydarzenia bródnowski cmentarz zaczął się szybko zapełniać grobami. Ogrodzony częściowo murem ufundowanym przez żonę Zbytkowera Gitlę, częściowo płotem ze sztachet, główną bramę miał od ulicy Odrowąża, czyli w zupełnie innym miejscu niż obecnie. Tam też wytyczono pierwsze kwatery grzebalne i zbudowano drewniany dom przedpogrzebowy. Zmarłego w 1801 r. Szmula Jakubowicza Zbytkowera pochowano w sąsiadującej z bramą kwaterze nr 1, tuż obok muru. Na jego grobowcu znalazł się napis po hebrajsku i polsku: „Pan i Przywódca Czterech Ziem”. Chciano w ten sposób podkreślić, że Zbytkower mianowany został przez żydowski parlament − Sejm Czterech Ziem − przedstawicielem wszystkich Żydów Rzeczypospolitej. Pomnik zaprojektował mu Dawid Frydlander. Ten sam artysta był autorem najwspanialszego w Warszawie żydowskiego grobowca z XIX w. − ohelu Bera Sonnenberga (syna Zbytkowera). Ten malutki budyneczek ozdobiony rzeźbionymi w kamieniu pejzażami przetrwał do dziś na cmentarzu przy ul. Okopowej. Po pomniku Szmula Jakubowicza na Bródnie nie ma śladu. p ochówek za p ó ł da RMo

Przedwojenne zdjęcie ze zbiorów Żydowskiego Instytutu Historycznego. Fotograf utrwalił skromny nagrobek Hudesy Bremer (lat 54) i zgromadzonych wokół niego krewnych. Sądząc po wyglądzie, nie należą do finansowych czy intelektualnych elit. Może trudnią się rzemiosłem, może drobnym handlem. Stojący na pierwszym planie mężczyzna w jasnym płaszczu i kapeluszu mógłby być właścicielem sklepu z „mydłem i powidłem”, wysoka młoda kobieta o zalotnym 76 uśmiechu − kosmetyczką, a starszy jegomość w czapce − praskim woźnicą lub ślusarzem. To typowa klientela Cmentarza Żydowskiego na Bródnie, którego obszar rozrósł się już wtedy do 18,5 ha. Tutaj grzebano ludzi z uboższych rodzin. Zamożni Żydzi wybierali dla swoich bliskich bardziej prestiżowe miejsce − na Powązkach, przy ulicy Okopowej, gdzie w 1806 r. otwarto nowy cmentarz. Leon Przysuskier w swoim przewodniku tak przedstawia bródnowski kirkut: „Jest tu niewielka ilość grobów z XVIII w., niosąca cechy dobrego rzemiosła artystycznego, a często nawet oryginalnej sztuki, pełnej reminiscencyj barokowych i wschodnich. Ciekawe są niektóre elementy dekoracyjne płyt nagrobnych (motywy roślinne i zwierzęce, dekoracje napisowe). (...) Na ogół na tym cmentarzu znajduje się mało ciekawych pomników. Chowają tu ludność uboższą, gdyż groby są tańsze, względnie bezpłatne”. Na Powązkach najtańszy pogrzeb i grób w najdalszej kwaterze kosztował 100 zł, na Bródnie - zaledwie 10 zł. Za pochówek w najlepszym miejscu przy Okopowej trzeba było zapłacić ponad 3 tys. zł, przy Odrowąża wystarczyło 1 tys. zł (według taryfy z 1935 r.). Tam miejsce spoczynku znalazła warszawska burżuazja, rabini, uczeni, artyści, a ich grobowce są często dziełami sztuki. Tu leżą tysiące ludzi, których wykute na tradycyjnych macewach nazwiska nic nam nie mówią. Poza Szmulem Jakubowiczem Zbytkowerem wymienia się jeszcze jedną znaną osobę pochowaną na Bródnie − Abrahama Jakuba Szterna. Ten zegarmistrz z Hrubieszowa zasłynął jako uczony i wynalazca. Wymyślił m.in. trianguł dla mierniczych, mechaniczną młockarnię, a przede wszystkim − maszynę liczącą wykonującą podstawowe działania matematyczne. Do Warszawy sprowadził go Stanisław Staszic. Żydowski geniusz został członkiem Towarzystwa Naukowego Warszawskiego. Nigdy nie zrzucił tradycyjnego chałata i nie zgolił brody. Zmarł w 1842 r. Jego ciało złożono do grobu w kwaterze 2. Nagrobek Szterna, jak czytamy w przewodniku Przysuskiera, niczym szczególnym się nie wyróżniał. Prawnukiem wynalazcy był pisarz Antoni Słonimski. Stan cmentarza „dla ubogich” nieraz w przeszłości pozostawiał wiele do życzenia. Kiedy w 1870 r. od praskich Żydów przejmowała go gmina żydowska w Warszawie, ogrodzenie się rozpadało, zaś część pomników nagrobnych przysypana była naniesionym przez wiatr lotnym piaskiem.

Nie Miecki st adio N Na żydowski M c Me Nta Rz U

Następne zdjęcie z Żydowskiego Instytutu Historycznego. Ktoś zrobił je już w czasie okupacji − w 1940 r. Pokazuje niezwykły pomnik na grobie Perli Sucheckiej i jej siedmiorga dzieci. Wszyscy zginęli 22 września 1939 r. pod gruzami zbombardowanego domu przy Targowej 56. Mąż i ojciec wystawił im nagrobek z kolorową płaskorzeźbą. Naiwna kompozycja przedstawia złamany dąb, walący się budynek i wizerunek płaczącego wdowca. Mężczyzna ma na ramieniu nakazaną przez Niemców opaskę z gwiazdą Dawida. Na początku okupacji pogrzeby na Bródnie odbywały jak dawniej. Wkrótce ludność żydowska zamknięta została w getcie. Wtedy rozpoczęła się systematyczna dewastacja cmentarza przy Odrowąża. Niemcy rozebrali jego ogrodzenie i wywieźli stąd około 4 tys. kamiennych płyt nagrobnych. Budowali z nich jezdnie w obozach wojskowych i pasy startowe na polowych lotniskach. Kronikarz warszawskiego getta Emanuel Ringelblum zanotował 12 maja 1942 r.: „Praski cmentarz, liczący ponad 150 lat, podlega niwelacji. Szatani nie dają spokoju nawet nieboszczykom”. W Warszawie przybyło chodników, np. wzdłuż ulicy Dworkowej na Mokotowie. Długo po wojnie zainteresowali się nimi harcerze. Odkryli, że trotuary te wykonano z macew i doprowadzili do odwiezienia ich z powrotem na Bródno. Znawca historii Pragi Paweł Elsztein ujawnił kilka lat temu, że okupanci planowali całkowitą likwidację żydowskiej nekropolii i zbudowanie tu stadionu sportowego: „Chyba w połowie 1943 roku na mój stolik w Biurze Konstrukcyjnym Kolejowych Warsztatów Naprawczych (Ostbahn Ausbesserungs Werk) na Nowym Bródnie, gdzie pracowałem, przyniesiono wówczas odbitkę rysunku. Był to plan rozbudowy terenów przyzakładowych na najbliższe lata. Starannie wyrysowano na nim stan aktualny i przyszłościową zabudowę. (...) A tutaj, w miejscu, gdzie wyrysowany był zarys Cmentarza Żydowskiego, znalazłem duży owal planowanego stadionu sportowego. Nie dowierzałem własnym oczom. Ależ tak, tuż obok Cmentarza Bródnowskiego rozpościerał się obiekt sportowy porównywalny do dzisiejszego Stadionu Dziesięciolecia, jeśli idzie o powierzchnię i liczbę miejsc” (Paweł Elsztein „Moja Praga”, 2002 r.). W sąsiedztwie miał się znaleźć kompleks obiektów rekreacyjnych z basenami. Przymierzano się też do budowy osiedla domów z prefabrykatów. Niemcy nie zdążyli tego zrealizować. Na zdjęciach wykonanych rok po wojnie przez fotografa Leonarda Lempolińskiego cmentarz jeszcze istnieje, a nagrobki, których nie zniszczono, stoją tam gdzie dawniej. W grudniu 1947 r. odbył się tu pogrzeb szczątków Żydów ekshumowanych w różnych częściach miasta. Złożono je we wspólnej mogile. Następnych pochówków na tym cmentarzu prawdopodobnie już nie było. zN iszcze Nie , zapo MNie Nie

W 1956 r. powstał film dokumentalny „Gdzie diabeł mówi dobranoc”. Opowiada historię ślimaczącej się budowy domu kultury na Targówku. Był to czas gomułkowskiej odwilży i filmowcom pozwolono pokazywać ciemne strony polskiej rzeczywistości. Twórcy dokumentu − Kazimierz Karabasz i Władysław Ślesicki − poszli z kamerą również na pobliski kirkut. Nakręcili miejscowych chłopaków, którzy siedzą wśród macew i palą skręty. Ujęcia wmontowali do filmu. Utrwalony przez nich obraz jest makabryczny. Na pustkowiu bez drzew leżą sterty wyrwanych z ziemi nagrobków. Wygląda to tak, jakby historyczna nekropolia stała się kamieniołomem. I rzeczywiście, na przełomie lat 40. i 50. władze postanowiły zlikwidować cmentarz i urządzić tu park leśny. W piśmie Wydziału Kultury KC PZPR z 1951 r. partyjni dygnitarze uznają „za absolutnie niecelowe wzniesienie jakiegokolwiek mauzoleum czy pomnika w parku, który ma powstać na tym terenie. Do usuwania nagrobków zapędzono m.in. niemieckich jeńców. Piaskowcowe płyty zrzucano na stosy, a potem wywożono jako materiał budowlany. Bez zażenowania korzystał z nich, kto chciał − od drobnych cwaniaków dostarczających surowiec kamieniarzom po publiczne instytucje. Z połamanych macew powstawały krawężniki w stołecznym ogrodzie zoologicznym. Użyto ich też do wzniesienia murków i pergoli w obecnym parku im. Jana Szypowskiego „Leśnika” na Gocławku.

LISTOPAD 2010


Nikt by się pewnie nie zorientował, gdyby budujący je robotnicy nie wmurowali niechcący kilku fragmentów licem na zewnątrz, odsłaniając w ten sposób wykute w kamieniu hebrajskie znaki. Tymczasem teren cmentarza obsadzono brzozami, dębami i sosnami. Z biegiem lat drzewa zasłoniły przygotowane do wywiezienia płyty. Do dziś nikt ich stąd nie zabrał. W młodym zagajniku pozostało ok. 3 tys. leżących pokotem nagrobków. Komunistyczni decydenci skazali bródnowski kirkut nie tylko na zagładę, ale też wymazanie z pamięci. Prawie się im udało. Cmentarz jak kamfora zniknął z książek i map. Na planach Warszawy z lat 70. zaznaczony jest już jako park. W książce Karola Mórawskiego „Warszawskie cmentarze” z 1991 r. żydowska nekropolia na Bródnie nie ma nawet własnego hasła, choć mają je miniaturowe cmentarze: Karaimski przy Redutowej, Kaukaski z dwoma nagrobkami przy Młynarskiej czy zachowany szczątkowo w zaroślach Ewangelicko-Augsburski na Kępie Zawadowskiej.

kt o t U jest gospoda

Rze M?

W roku 1990 Agnieszka Holland kręci wojenny film „Europa, Europa”, nominowany dwa lata później do Oscara za scenariusz. Jedna ze scen rozgrywa się wśród tysięcy powalonych macew (w domyśle − przez Niemców). Widzowie sądzą, że to wstrząsające otoczenie jest sztuczną dekoracją. Ale bohaterowie filmu Sally i Leni, grani przez Marco Hofschneidera i Julie Delpy, przechadzają się po prawdziwym cmentarzu. Za scenografię posłużył kirkut na Bródnie. To jednak nie Agnieszka Holland przypomniała o tym miejscu. Gdy wchodziła ze swoją ekipą na cmentarz, o zniszczonej nekropolii dużo się już mówiło i pisało. Sprawcą tego był Zygmunt Nissebaum, Żyd pochodzący z warszawskiej Pragi, który po wojnie osiadł w Niemczech. Podczas okupacji jako nastolatek ukrywał się na terenie bródnowskiego kirkutu. Po latach wspominał: „W sąsiedztwie rodzinnych grobów czuliśmy się względnie bezpiecznie, choć i tam nierzadko chodziły patrole i policyjne obławy oraz wykonywane były egzekucje. Tam właśnie, jeszcze w pierwszych miesiącach moich eskapad, widziałem budzącą grozę u młodego przecież chłopca, jakim wówczas byłem, scenę rozstrzelania dziesięciu osób na czele z rabinem niosącym torarolę”. Powołana przez niego Fundacja

Niepilnowany cmentarz zmienił się w wysypisko śmieci i ulubione miejsce spotkań okolicznej żulerii. W maju 1999 r. temat podjęła „Gazeta Stołeczna”: „Choć zamknięty na solidną kłódkę, Cmentarz Żydowski na Bródnie tętni gwarem. Grupy młodych ludzi w dresach skaczą po zwalonych płytach. Zza sosen i dębów dochodzi głośna muzyka. − Czy wiesz, gdzie jesteś? − pytam jedną z siedzących na macewie nastoletnich dziewczyn. − Spadaj, bo zawołam chłopaków − burczy i pociąga kolejny łyk piwa z puszki. Na cmentarz można wejść bez problemu - ktoś wygiął masywne skrzydło zamkniętej na kłódkę głównej bramy, z boku, od ulicy Rogowskiej, w ogrodzeniu brakuje przęsła. Przez wyłamane dwie boczne bramy przy murze cmentarza katolickiego co jakiś czas przejeżdżają samochody − kierowcy skracają sobie drogę z ulicy Odrowąża do warsztatów po drugiej stronie kirkutu”. Alina Jurkowska-Dusik z Fundacji Rodziny Nissenbaumów tłumaczyła bezradnie, że nie ma pieniędzy na ochronę kirkutu: „Zajmujemy się odbudową i ochroną wielu innych cmentarzy w Polsce. Nie jest możliwe, by na wszystkich postawić strażników. Oczyścimy drogę, przeprowadzimy wycinkę krzewów i konserwację części płyt. Większe prace nie mają sensu, bo ich efekt i tak zostanie zniszczony”. Dwa lata wcześniej na tym cmentarzu kilku drabów pobiło Jana Jagielskiego z Żydowskiego Instytutu Historycznego. Gdy zgłosił to w najbliższym komisariacie, usłyszał od policjantów: „Po coś tam łaził?”. Na reakcję urzędników trzeba było czekać aż do marca 2010 r. Stołeczną prasę obiegły wtedy zdjęcia macew sprofanowanych antysemickimi napisami i rysunkami. Pokazało je „Życie Warszawy”, po nim inne gazety i stacje telewizyjne. Petycję do władz stolicy o powstrzymanie dewastacji bródnowskiego kirkutu wystosowali młodzi naukowcy z Archiwum Etnograficznego przy Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego. W kilka dni zebrali pod nią półtora tysiąca podpisów. Wiceprezydent miasta Włodzimierz Paszyński obiecał osobiście zająć się tą sprawą i doprowadzić do zabezpieczenia cmentarza. Zaraz jednak pojawił się problem: kto jest jego gospodarzem? Oficjalnie kirkut należy do skarbu państwa, ale w dokumentach jako „władający” figuruje 77 Fundacja Nissenbaumów. Chcąc odzyskać kontrolę nad cmentarzem, ratusz

Rodziny Nissenbaumów w 1985 r. wzięła teren cmentarza pod opiekę od Lasów Państwowych. Ogrodziła go solidnym parkanem z przęsłami ze stalowych krat. Główną bramę Nissenbaumowie postawili nie w historycznym miejscu, lecz od strony bardziej ruchliwej ulicy św. Wincentego, gdzie przed wojną były najdalsze kwatery dołączone do kirkutu podczas jego powiększenia w końcu XIX w. Nowe wejście ujęto w dwa potężne pylony, na których fundatorzy umieścili płaskorzeźby przedstawiające Żydów modlących przed egzekucją (wspomniana wcześniej scena widziana przez młodego Zygmunta Nissenbauma) i przekazywanie pokoleniowej pamięci. Autorami tych rzeźb są Dariusz Kowalski, Teresa Pastuszka i Leszek Waszkiewicz. Na wprost bramy wybrukowano główną aleję biegnącą w głąb cmentarza. Na jej końcu rozpoczęto budowę pomnika Zamordowanej Kultury Żydowskiej. Ponownie ustawiono kilkadziesiąt nagrobków. Prace przy porządkowaniu cmentarza przerwał nagle brak pieniędzy. Fundacji nie udało się dokończyć pomnika. Wykonano tylko niski postument obłożony macewami. W latach 90. robót już nie wznowiono. W 2001 r. zmarł Zygmunt Nissenbaum.

poprosił fundację o przedstawienie dokumentu uprawniającego ją do zarządzania tym terenem. Gdy jej nie dostał, skierował sprawę do sądu. Wszczęte postępowanie zostało jednak zawieszone, bo w tym czasie o odzyskanie kirkutu do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji wystąpiła Gmina Wyznaniowa Żydowska w Warszawie. Procedury w MSWiA trwają długo, ta też pewnie szybko się nie zakończy, bo gmina miała problem ze skompletowaniem potrzebnych dokumentów. Nie czekając na rozstrzygnięcie, miasto zorganizowało czyszczenie macew z antysemickich bazgrołów i sprzątanie cmentarza ze śmieci. Do porządkowania terenu zaangażowano młodzież z okolicznych szkół. „Niezbędne jest zbudowanie muru-lapidarium, w który wstawione zostaną zachowane macewy. Być może wspólnie z Żydowskim Instytutem Historycznym opracujemy projekt oznakowania cmentarza. Ale to wszystko działania na lata. W tej chwili najważniejsza jest ochrona przed wandalami” − mówił jeszcze w marcu wiceprezydent Włodzimierz Paszyński w rozmowie z dziennikarzem „Gazety Stołecznej”. Od tamtej pory niewiele się zmieniło. Koło cmentarza widać może tylko więcej patroli policji i straży miejskiej.

p o MNik z a Mo Rdow a Nej kU lt URy

hISTORIA


był pierwszą stołeczną galerią handlową. p i e l g r z y m o w a l i t u w a r s z a w i a c y poszukujący deficytowych towarów, melomani i menele. Inspirował artystów i stał się s y m b o l e m okolicy.

N I E P Ó J D ZI E T YLK O P A N I E N K A

78

drugiej połowie lat 80. marzeniem każdego ucznia ogólniaka w pewnym miasteczku na północno-wschodnim Mazowszu była dżinsowa bluza. Koniecznie markowa. Posiadacz tego elementu garderoby mógł liczyć na zwiększone zainteresowanie ze strony koleżanek. Prężąc klatę z naszywką Wranglera, Levi’sa czy Lee na kieszonce miało się znacznie większe widoki na to, że największe szkolne piękności pozwolą się zaprosić do domu, niekoniecznie w celu powtarzania słówek z rosyjskiego. Niestety, z niewiadomych przyczyn miejscowy Pewex handlował wyłącznie spodniami z dżinsu, więc zakupów górnej część garderoby

W

z denimu dokonywało się w innych miastach. „Jedź do Universamu na Grochowie” − podpowiedziała mi kuzynka. Uciułałem okrągłą sumę, wsiadłem w pociąg, potem w tramwaj i po trzech godzinach jazdy wchodziłem już przez automatycznie otwierane drzwi najnowocześniejszego megasamu prawobrzeżnej Warszawy. Wnętrze oszałamiało. Wydawało się, że zmieściłoby wszystkie sklepy z mojego miasteczka. Była schyłkowa PRL, gospodarka pogrążała się w tzw. drugim etapie reformy, którą bezskutecznie próbował wcielić w życie generał Jaruzelski, a mimo to półki uginały się od towarów. Przy bliższym kontakcie bogactwo okazało się jednak

mirażem. „Czy są bluzy dżinsowe?” − nieśmiało zagaiłem. „Ocieplane czy zwykłe?” − podchwytliwie zapytała ekspedientka. „Obojętnie” odparłem z nadzieją. „Żadnych nie ma!” − rzuciła sprzedawczyni, druzgocząc imperialne plany moich podbojów erotycznych. Do domu nie wróciłem jednak z pustymi rękami. Okazało się, że na stoisku odzieżowym nie handlują dżinsowymi mundurkami, ale nieoczekiwanie kolportują deficytowe papierosy „Wiarus”. W spożywczaku może nie mają chleba, sprzedają za to nieosiągalne piwo Królewskie. Pozwalam sobie na ten kombatanckie wspomnienia, bo ostatnio utwierdziłem się w przekonaniu o ich

LISTOPAD 2010

t ekst: c ezary p olak F o t o : k uba d ąbrowski

− górnolotnie rzecz ujmując − uniwersalnym charakterze. Pamiętacie „Zmienników”? W 13. odcinku nakręconego w 1987 roku serialu telewizyjnego Stanisława Barei „Spotkania z Temidą” jest scena na korytarzu w gmachu sądów przy dzisiejszej al. „Solidarności”. „Panie, myślałem, że raz dwa odwalę zeznania i zdążę jeszcze kupić kołdrę w Domach Centrum − skarży się oczekujący na swoją kolej grany przez Zdzisława Rychtera kelner z restauracji dworcowej w Kutnie. „Kołdry mają w megasamie spożywczym na Grochowie” − uspokaja go taksówkarz Jacek Żytkiewicz (Mieczysław Hryniewicz).


Podobnie fenomen socjalistycznego supermarketu na „Wiatraku” utrwalił Andrzej Stasiuk w „Jak zostałem pisarzem”. Laureat Literackiej Nagrody „Nike” zanotował: „Mniej więcej w tym samym czasie otworzyli nocny z alkoholem w Universamie. Ale i tak chodziliśmy na mety, bo tam było ciekawiej i zawsze ten element ryzyka. Co dziwniejsze, przez ten nocny mety w ogóle nie ucierpiały. Miały swoją klientelę niechętną nowinkom w rodzaju czynnego w nocy sklepu. Lud jest konserwatywny”. Dalej konstatował ze zdziwieniem, że w Universamie zawsze można było kupić piwo, „chociaż gdzie indziej ani na lekarstwo”. Stasiuk, który wtedy mieszkał w okolicy, uczył się i pracował w charakterze sprzątacza w mieszczącym się opodal legendarnym Esoesie − Szkolnym Ośrodku Socjoterapii − inkubatorze kontrkultury, najbarwniejszej i najbardziej liberalnej placówce oświatowej w czasach PRL-u, utrwalił ponadczasową prawdę o mentalności tubylców. Dziś na rondzie Wiatraczna i w jego okolicy działa kilka sklepów nocnych, a mimo to mety nadal prosperują. Właścicielka jednej z nich niezwykle poważnie podchodzi do zawodu i wywiesza na szybie kartki z informacjami typu: „Pojechałam na urlop” albo „Nie pukać, nie ma”. Wygląda na to, że aby skutecznie handlować napojami wyskokowymi koło Universamu, trzeba zgłębić tajniki duszy grochowskiej publiczności albo czytać Stasiuka, co zresztą na jedno wychodzi. Zostawmy na razie sztukę, bo początki Universamu były prozaiczne. Na początku lat 70. na Pradze-Południe królował handel prywatny. Owszem, działały tu dziesiątki państwowych sklepów, ale dzielnicę kojarzono z bazarami. Władze postanowiły ucywilizować archaiczny obrót towarami, tak by sprostał wyzwaniom nowej epoki. W apogeum Gierkowskiej dekady sukcesu nie wypadało przecież, żeby elegantki z całego Mazowsza zaopatrywały się na tzw. ciuchach koło placu Szembeka oraz Dworca Wschodniego od strony ul. Lubelskiej, gdzie kolportowano towary przysyłane do Polski przez ziomków z Greenpointu i Jackowa. Zapadła więc decyzja - Warszawska Spółdzielnia Spożywców „Społem” dostała dotację i pierwszego marca 1973 roku ruszyła budowa. Gmach o powierzchni użytkowej 13 tysięcy metrów kwadratowych zaprojektowali architekci Zaborowski, Sabat i Wendt. Budowa ślimaczyła się ponad cztery lata. „Między nową trasą i Grochowską daleko od chodników budują coś z rozlazłego betonu,

i ciągle nie mogą tego zbudować” - zanotował Miron Białoszewski w datowanym na 7 lutego 1976 roku opowiadaniu „Rondo Wiatraczne”. Krajobraz, który zafundowali grochowiakom budowlańcy, musiał być księżycowy. W okolicy dominowała luźna zabudowa: obok skromnych czynszówek i jednopiętrowych domów z lat 30., trafiały się parterowe drewniaki. „Nieporządnie tu było, ale wesoło. Ulice biegły tam i sam przez piaski i wykroty, nie bardzo przestrzegając urzędowej linii. Gdzie tylko było jakie takie dojście, stała budka z piwem. (…) Zieleniły się gęste „chabazie” (czyli łopian, pokrzywy i inne zielsko). Często wyrywał się spośród nich okrzyk − ni to bólu, ni to zachwytu” − odnotował varsavianista Jerzy Kasprzycki w trzecim tomie swoich słynnych „Korzeni miasta”.

b udowa Universamu była więc dla Grochowa tym, czym dla całej Pragi będzie Stadion Narodowy - sporym skokiem cywilizacyjnym. Nic dziwnego, że jego otwarcie fetowano z wielką pompą. Inauguracja z udziałem notabli z ratusza odbyła się w 22 lipca 1977 roku, w święto narodowe PRL i oczywiście miała charakter propagandowy. Władze nie przegapiły okazji, żeby się pochwalić nowoczesnym obiektem, który miał być socjalistycznym odpowiednikiem zachodnich centrów handlowych i dowodem na to, że Polak potrafi. „Będę od pracowników wymagał sprawnej, szybkiej i kulturalnej obsługi” − deklarował na łamach „Expressu Wieczornego” Włodzimierz Horodyński, dyrektor handlowy nowej placówki. Rzeczywiście na początku obiekt prezentował się okazale. Oprócz megasamów spożywczego i przemysłowo-odzieżowego w Universamie mieściło się kilkanaście punktów usługowych, wśród których były m.in. zakłady zegarmistrzowski, kuśnierski i krawiecki, laboratorium foto oraz salon fryzjerski z pierwszą na Grochowie sauną. Nic dziwnego, że Universam od pierwszych godzin istnienia był oblegany przez klientów. Do tego stopnia, że media próbowały zahamować niekończące się pielgrzymki warszawiaków na rondo Wiatraczna.

LOKALnIE

W najbardziej zagadkowej formie zrobiła to „Stolica”. „Zazdrościć mieszkańcom dzielnicy praskiej chyba jednak nie należy, bo usytuowanie Universamu przy ruchliwym węźle komunikacyjnym, jakim jest rondo Wiatraczna (skupiające wiele linii tramwajowych zarówno z centrum miasta, jak jego innych dzielnic, a także liczne linie autobusowe łączące również tereny podstołeczne), pozwala na rozszerzenie zakresu doświadczeń”. Konia z rzędem temu, kto odszyfruje, co pisząc te słowa, miał na myśli żurnalista popularnego tygodnika. Zgromadzonych w sklepach towarów wartych łącznie 25 milionów złotych strzegły czujniki na podczerwień. Być może dlatego częściej niż gdzie indziej pojawiało się tu nie tylko piwo, ale także inne deficytowe towary. Na przykład pomarańcze, których dostawa i jej reperkusje sprowokowały eseistę Marka Bieńczyka do historiozoficznej refleksji. „Przypomniał mi się pewien obraz z początku stanu wojennego. Do Uniwersamu na Grochowie rzucili cytrusy; przed stoiskiem w straszliwej duchocie kłębił się tłum. Stojący w kolejce chudy, blady starzec zasłabł, upadł, po chwili zmarł. Tłok był taki, że położono go, w oczekiwaniu na karetkę, za ladą. Leżał ze swą szczupłą, pociągłą twarzą przy pomarańczach, leżał z głową w pomarańczowej aureoli jak jakiś bożek w pogańskim obrzędzie, leżał zarazem absurdalnie i prozaicznie na poduszce z cytrusów. W tym obrazie małej, cichej śmierci w luksusowej koronie z pomarańczy, wyrażała się prześmiewczo cała kondycja narodu i wyrażał się jakiś wielki kres (Polski? Człowieka? Cywilizacji?)” − napisał „Kronikach wina”. Społemowskie centrum handlowe w czasach komuny słynęło z knajp. Universam oferował trzy kategorie lokali. Dla zabieganych był czynny do dziś bar szybkiej obsługi. Dla bogatych luksusowa restauracja z cocktailbarem Astoria. W latach świetności cała Praga przyjeżdżała tu na striptiz i tatara. Dziś Astoria dogorywa. Można tam zaordynować kotleta „de volajle” albo zaprosić sympatię na weekendową Dyskotekę Dorosłego Człowieka. Didżej Kolos serwuje tam „muzykę wszystkich pokoleń”. Wstęp kosztuje 30 złotych, a w połowę ceny wliczona jest konsumpcja. Specyficzna atmosfera tego lokalu zainspirowała Małgorzatę Rejmer, autorkę powieści „Toksymia”, najgłośniejszego debiutu literackiego ubiegłego roku. To w Astorii przegryzając wątróbkę z cebulą Ada Amek flirtuje z podkochującym się w niej Janie Niedzieli. Rejmer sportretowała też innym fenomen

79


80

Universamu − placyk z fontanną w formie nagiej kobiety ochrzczonej przez tubylców „Panienką”. Okolice rzeźby wykonanej w pracowni Czesława Kozanowskiego są miejscem spotkań towarzyskich i relaksu lokalnych lumpów: „pań tlenionych”, „panów piszczelatowatych”, spędzających tu „ti tajm, a z powiek piasek i kurz”. „Wszyscy przeważnie niewyjściowi, przeważnie niekonieczni, poobrywani i ogorzali, w katalogu »U twych drzwi« reklamować mogą tekturę, żwir, kołki w płocie” − pisze Rejmer. I do cna dekonstruuje luksusowy sznyt Uni-

versamu. W „Toksymii” sportretowała obywatela, który leżąc na ławce koło „Panienki”, bez żenady opala na słońcu owrzodzony tyłek. Takie rzeczy pod Universamem ciągle się zdarzają, kto nie wierzy, niech sprawdzi. Perłą w koronie społemowskiego imperium handlowego na Wiatraku była kawiarnia Olszynka. O tym, że był to lokal z klasą, świadczą designerskie relikty po jego wystroju (abstrakcyjna płaskorzeźba przy wejściu, okładziny z odblaskowego tworzywa w kolorze bordo). Kafejka, do której wchodziło się od ulicy Męcińskiej, znajdowała

się na piętrze. Dziś mieści się tam second hand, bodaj jedyny ciucholand w Warszawie, do którego prowadzą wyłożone granitem schody. Tam, gdzie teraz stoją wieszaki, na przełomie lat 70. i 80 działała ambitna dyskoteka, którą prowadził ówczesny szef ogólnopolskiego stowarzyszenia didżejów, dziennikarz Adam Halber. − Graliśmy starego dobrego rock and rolla, Beatlesów i Presleya − wspomina. Halber i jego koledzy od konsolety przez długi czas opierali się żądaniom publiczności, która chciała bawić się przy przebojach Abby i Boney M. Rockowy repertuar

LISTOPAD 2010

i spokój na sali udawało się utrzymać nie tylko dzięki kwalifikacjom prezenterów. Walnie przyczyniali się do tego słynni bokserzy Paweł i Grzegorz Skrzeczowie. Wychowani na Pradze olimpijczycy dorabiali bowiem w Olszynce do stypendiów w charakterze wykidajłów. Po kilku latach idylla się skończyła − szefostwo lokalu zaczęło preferować lżejszy repertuar i Adam Halber zrezygnował z Universamu. W 1986 roku w Olszynce zainstalował się słynący z politycznych aluzji kabaret Pod Egidą. Szefostwo kawiarni wyciągnęło pomocną dłoń


81

do Jana Pietrzaka, któremu władze Śródmieścia kolejny raz wymówiły lokal. Słynnemu satyrykowi utkwiły w pamięci dwa obrazy z Universamu: wystraszona widownia podczas spektaklu granego tuż po ogłoszeniu katastrofy w elektrowni atomowej w Czarnobylu oraz wizyty w Olszynce premiera Józefa Cyrankiewicza. − Miałem satysfakcję, że były komunistyczny premier był fanem moich antykomunistycznych przedstawień. Zawsze zajmował stolik blisko sceny i głośno klaskał − mówi Pietrzak. Ale obecność notabla nie uchroniła Egidy przed kolejną eksmi-

sją. Po jednym sezonie kabaret został wyrzucony z Olszynki. Inaczej niż w przypadku pozostałych popeerelowskich domów handlowych przemiany roku 1989 nie tylko nie zabiły Universamu, ale tchnęły w niego nowego ducha. Co prawda upadła Olszynka i nastąpiło przebranżowienie niektórych punktów usługowych, ale obiekt prosperuje. Obok wyrosło multietniczne targowisko, na które ostatnio przeniosła się część kupców ze Stadionu Dziesięciolecia. Przetrwał nawet zwyczaj chodzenia do Astorii na transmisje LOKALnIE

wyścigów konnych z całego świata przy małym jasnym. Obłożony blaszanymi panelami, nieremontowany od lat Universam się zdegradował, choć jego architektura bije na głowę większość budowanych w stolicy supermarketów. Na mentalnej mapie prawobrzeżnej Warszawy zajmuje jednak miejsce wyjątkowe. Podejrzewam, że gdyby ogłoszono plebiscyt na symbol Grochowa ozdobiony landrynkowym neonem pawilon na Wiatraku wygrałby w cuglach. W tym sensie utopijny projekt peerelowskich planistów się ziścił.

Universam spełnił miastotwórczą rolę. W jednym z najbardziej chaotycznie zabudowanych rejonów stolicy udało się stworzyć namiastkę przyjaznej przestrzeni odpowiadającej potrzebom mieszkańców. Universam dożywa swoich dni. Społem prowadzi rozmowy z inwestorem, który zbuduje wielokondygnacyjny apartamentowiec z galerią handlową. Pod kilof nie pójdzie tylko „Panienka”. Zostanie też oryginalna nazwa oraz cytaty z Barei, Stasiuka, Bieńczyka, Rejmer oraz „Universamu Grochów” - piosenki grupy Płyny.



TA DET LUGNT k atarzyna t ubylewicz (szefowa instytutu p olskiego w s ztokholmie)

Jedną z pierwszych rzeczy, którą zauważam w nowym mieście, jest jego rytm – puls życia mieszkańców, który dla mnie stanowi istotę rzeczy. Ludzie potrafią mnie wprawdzie męczyć, zwłaszcza w tłumie (a już szczególnie autobusowym), ale to właśnie ich jestem najbardziej ciekawa. Jeśli w poprzednim zdaniu tkwi jakaś sprzeczność, to tylko dowód na to, że jestem nieodrodną warszawianką. Pochodzę bowiem z miasta, w którym nic do niczego nie pasuje, ale wszystko i tak tworzy coraz bardziej harmonijną całość. Ze mną jest tak samo, coraz lepiej ogarniam i asymiluję swoje własne paradoksy. Moje pierwsze miasto − Warszawa − ma w tej dyscyplinie tytuł mistrza świata. Operuje kontrastem jak mało innych miast w Europie. To właśnie dlatego moi znajomi Szwedzi przyjeżdżający do Warszawy doznają pozytywnego szoku i zaczynają z zachwytem mówić o „nowym Berlinie”. W miastach interesuje mnie nie tylko to, jak żyją ich mieszkańcy, ale też to, kim stałabym się ja sama, gdyby przyszło mi ponownie zmienić na stałe miejsce zamieszkania. Zastanawiam się nad tym, chociaż dobrze już wiem, że czy się tego chce, czy nie, emigrując, zabiera się ze sobą swoje poprzednie miasto. Uchodźcy z Iraku zasłaniają okna swoich sztokholmskich mieszkań ciężkimi zasłonami, chociaż urodzeni sztokholmczycy robią wszystko, żeby łapać światło, i nie mają nawet przezroczystych firanek. Szwedzi w swoich londyńskich mieszkaniach upychają jasne meble z Ikei, a ja obnoszę po Sztokholmie warszawski rytm i charakter. Warszawski świr. Tysiąc projektów w trzy minuty, mnóstwo planów, choleryczne nastawienie do rzeczywistości i na nic nie ma czasu. Podróżuję sporo, ale najczęściej latam między Sztokholmem, w którym mieszkam i pracuję, a Warszawą, z której pochodzę i z którą jestem bardzo związana. To w Warszawie się wychowałam, chodziłam do szkoły i studiowałam, więc jest to jedno z moich najważniejszych miejsc na ziemi − mityczne miasto, w którym wszystko miało swój początek. Przyglądając się teraz rosnącemu tempu życia stolicy, dochodzę do wniosku, że jesteśmy ze sobą nadal − Warszawa i ja − mocno połączone niewidzialną pępowiną. Nieustannie przyspieszający rytm mojego pierwszego miasta pozostaje nadal moim własnym rytmem i to mimo że żyję dziś w miejscu, w którym jednym z najczęściej używanych zwrotów jest „Ta det lugnt” (spokojnie). Mam z pewnością sporo zalet, ale do osób spokojnych raczej nie należę. W moim rodzinnym mieście ludzie chodzą szybciej niż w Sztokholmie i ja też, zamiast statecznie spacerować, biegam po każdym mieście w zwariowanym rytmie Warszawy. Nie da się ukryć, że w moim pierwszym mieście ludzie raczej krzyczą, niż mówią (proponuję porównać poziom hałasu na lotnisku w Warszawie i w Sztokholmie), ale to przyzwyczajenie udało mi się po latach nieco stłumić. Nie mam już takiego problemu jak moi znajomi lekarze − „sztokholmscy warszawiacy”. Kiedy zdarzy im się ze sobą spotkać na korytarzach ogromnego szpitala, w którym pracują, drą się tak (przyjacielsko i radośnie, z dużą liczbą szeleszczących polskich spółgłosek), że ich szwedzcy koledzy

pytają potem: „Czy coś się stało? Jakiś problem?”. Nie jestem pewna, czy warszawiacy zdają sobie z tego sprawę, ale żyją w mieście wszechobecnej dynamiki. Nie tylko międzyludzkiej i historycznej, ale także budowlanej. Jest to ukryta forma życia na wulkanie. Od hałasu wiertarek i młotów przyspiesza praca wszystkich organów i następuje gwałtowny skok temperatury. Podczas gdy w Sztokholmie powolnie snuje się debata na temat tego, czy i jak przebudować Slussen (jeden z centralnych węzłów komunikacyjnych miasta), w Warszawie buduje się wiele i naraz: kilka muzeów, stadion, kolejne wieżowce, metro, apartamentowce, place zabaw (tych za mało), centra handlowe (tych za dużo) i tak dalej, i jeszcze więcej, i w górę, mości panowie. To jakieś permanentne narodowe powstanie z cegieł, wielki chaos. Oszalałe pączkowanie miasta. Może to dlatego wszyscy warszawiacy wydają się pracować jak opętani. Od rana do nocy. A po pracy gnają do klubu lub wsiadają na górski rower i bez kasku (zupełnie odwrotnie niż Szwedzi) pędzą na złamanie karku przed siebie. Nie wspominając już o tym, jak poruszają się po Warszawie kierowcy pojazdów napędzanych na cztery koła. Ich brawura powinna skłaniać nie do noszenia kasku, ale raczej pancernej zbroi. Muszę powiedzieć, że jedyną rzeczą, której nie akceptuję w moim pierwszym mieście, jest właśnie tempo jazdy samochodów. Warszawiacy są do tego przyzwyczajeni. Wydaje im się, że gnanie po terenie zabudowanym sto na godzinę i szalona jazda na czerwonym świetle przez pasy dla pieszych to jeszcze jeden dowód na ułańską fantazję i niepokorną barwność polskiej czy warszawskiej duszy. Niestety, zjawisko to obserwowane z zewnątrz plasuje naszą stolicę w rzędzie miast azjatyckich. Dosłownie. Niedawno obejrzałam nadawany w prime time reportaż szwedzkiej telewizji na temat jednego z największych zagrożeń dla ludzkości, jakim jest ruch drogowy. W programie pokazano przykłady trzech miast najniebezpieczniejszych dla kierowców. Były nimi New Delhi, Pekin i… Warszawa. Ten rodzaj reklamy moglibyśmy sobie darować. Moje pierwsze miasto pędzi na złamanie karku, w moim drugim mieście panuje (co najmniej na pierwszy rzut oka) błogi spokój, harmonia ludzi i natury oraz długie posiedzenia nad café latte. Trudnym do wyjaśnienia paradoksem jest więc to, że to sztokholmczycy dużo częściej niż warszawiacy narzekają na nadmiar obowiązków, brak czasu i obezwładniający stres. To właśnie mieszkańcy tej północnej oazy spokoju ulegają wypaleniu z przepracowania, podczas gdy warszawiacy harują, krzyczą, pędzą i jakoś dają sobie z tym wszystkim radę. Wytłumaczenie tej zagadki może być takie, że przyzwyczajeni do totalnego bezpieczeństwa sztokholmczycy chorują na lekki perfekcjonizm i nadmierną potrzebę kontroli, podczas gdy poszarpani wichurami historii warszawiacy wyrobili sobie spory dystans i odporność na zmiany i na to tempo. Wewnętrzny hamulec bezpieczeństwa z powtarzanym tak często zwrotem „No, jakoś to będzie”.

gLObALnIE

83


Fot. Feminoteka.pl

84

LISTOPAD 2010


nie chodzi o kolejny projekt internetowy na wzór działającego na stronach Feminoteki muzeum historii Kobiet. Tym razem polskie feministki dążą do wybudowania jak najbardziej realnego m u z e u m , które będzie można zwiedzać w warszawie.

t ekst: d ominika b uczak

NOW Y Ś W I A T 4

N

ie tylko w Waszyngtonie czy Dallas, ale też w niemieckim Wiesbaden i duńskim Aarhus stworzenie muzeów poświęconych kobietom nie okazało się przesadną ekstrawagancją ani feministyczną fanaberią. Takich placówek jest już na świecie kilkadziesiąt. Działają na różnych zasadach, stawiają sobie odmienne cele, ale zawsze starają się znaleźć, zebrać i uporządkować wspólne elementy życiowego doświadczenia kobiet. W Warszawie ciągle takiego miejsca nie mamy, ale kuluarowe rozmowy na ten temat już się rozpoczęły. Akademicki Kongres Feministyczny kolejny raz zbierze się jesienią 2011 roku. Już dzisiaj wiadomo, że jedna z sesji poświęcona będzie idei otworzenia polskiego muzeum kobiet. I nie chodzi o kolejny projekt internetowy na wzór działającego na stronach Feminoteki Muzeum Historii Kobiet. Tym razem polskie feministki dążą do wybudowania jak najbardziej realnego muzeum, które będzie można zwiedzać w Warszawie. − Jestem w kontakcie z dziewczynami z różnych miast i organizacji – mówi Anna Czerwińska z Feminoteki. – Wymieniamy maile, dyskutujemy, zastanawiamy się, na co położyć największy nacisk i co jest dla nas najważniejsze. To etap początkowych prac koncepcyjnych. Konkretne rozmowy odłożyłyśmy na czas Kongresu. Plan jest taki, żeby wspólny cel zjednoczył jak najwięcej organizacji kobiecych działających w kraju. Warszawska fundacja Feminoteka (prowadzi portal

KObIETY

internetowy www.feminoteka.pl) czy krakowska eFka (wydaje „Zadrę”) to tuzy feministycznego ruchu w Polsce. Ale są i młodsze czy mniej znane organizacje. W Krakowie działa Przestrzeń Kobiet, która zasłynęła publikowaniem bardzo udanych przewodników „Krakowski szlak kobiet” i organizowaniem wycieczek po mieście tropem jego słynnych mieszkanek. - Dziewczyny z Przestrzeni Kobiet już teraz zbierają wszystkie możliwe ślady, w Krakowie trochę ich jest – opowiada Anna Czerwińska. – Zachowały się na przykład dyplomy pierwszych kobiet, które skończyły Uniwersytet Jagielloński. W Warszawie, niestety, większość takich materialnych pamiątek spłonęło w Powstaniu. Szukają też czegoś dziewczyny w Gdańsku. Spore archiwa ma Sylwia Chutnik, która właśnie kończy pracę nad przewodnikiem po Warszawie śladami kobiet. Na Uniwersytecie Warszawskim prężnie działała profesor Anna Żarnowska (zmarła w 2007 r.). Pod jej redakcją ukazała się wielotomowa seria „Kobieta i...” opisująca szanse życiowe kobiet i mężczyzn, prawny status kobiety, zmieniający się model rodziny. Trzeba zadbać o jej spuściznę. Również w Warszawie funkcjonuje Feministyczny Salon Historyczny prowadzony fachowo przez archiwistki. One mają narzędzia do historycznych badań. W Kaliszu rozpoczyna się akcja „Równe babki”. Projekt jest realizowany przez seniorki i młode dziewczyny, które zamierzają zbierać historie osobiste starszych pań.

85


Wszystko będzie oparte na sztuce opowiadania, przekazywania doświadczeń. Mam plan, żeby stworzyć koalicję tych wszystkich (i jeszcze innych) inicjatyw i otworzyć muzeum z prawdziwego zdarzenia. Na razie wirtualne, z czasem realne − deklaruje Anna Czerwińska. Można zapytać: po co komu historia kobiet zebrana na osobnej ekspozycji? Muzeów poświęconych historii jest przecież w Warszawie sporo, a kobiety są tej historii częścią. Otóż niezupełnie. Od lat w badaniach naukowych (bardziej na świecie jednak niż w Polsce, niestety) dużą wagę przykłada się do odkrywania historii cywilnej. Już nie wyłącznie archiwów i dokumentów, ale też tak wyśmianej przez oponentów Jana Tomasza Grossa „historii pisanej w knajpie”. Ponieważ o wielkich wojnach ludzkości wiemy już wystarczająco dużo, nadszedł czas na zbadanie historii mniej może spektakularnej, ale z pewnością równie fascynującej. Do tego drugiego nurtu przynależy właśnie historia kobiet. Jeśli Powstanie Warszawskie, to nie tylko losy sanitariuszek na polu walki, ale też kobiet, które w Warszawie mieszkały, wychowywały dzieci, starały się chronić swoje rodziny przed wojenną pożogą. Tak właśnie temat potraktowały autorki filmu „Powstanie w bluzce w kwiatki”. Piszą: „Chciałyśmy dowiedzieć się, jak kobiety radziły sobie z prozą życia, »kobiecymi sprawami«, ze strachem, ze śmiercią. To nie jest przekaz stricte historyczny. Mniej niż na datach, nazwach, topografii zależało nam na odtworzeniu emocji, uczuć, myśli, które towarzyszyły dziewczętom, ukrywającym się w piwnicach łączniczkom, sanitariuszkom, szyfrantkom, matkom i ich córkom. Przedstawiamy wam świadectwa kobiet, które zarówno uczestniczyły w akcjach dywersyjno-sabotażowych, pracowały w 86 szpitalach, budowały barykady, walczyły, jak i tych, które siedziały w schronach i rodziły dzieci, opiekowały się starszymi”. − Mamy w Feminotece sporo tego typu materiałów, które są bardzo ciekawe, a jeszcze nigdzie nie były wykorzystane – twierdzi Czerwińska. – Zaczęłyśmy od zbierania historii babć. Prosiłyśmy nasze czytelniczki o opowieści o nich. To często były pożegnania z babcią, odkrywanie jej historii, próby zrozumienia motywacji i zachowań. Jednocześnie te wspomnienia zawierają kawał historii Polski widzianej z „domowej” perspektywy. Nie spodziewałyśmy się, że będą tak ciekawe i wzruszające.

p rzyszłe warszawskie muzeum kobiet mogłoby też upamiętniać polską drogę do emancypacji kobiet. Pokazać światu działaczki i matki rodzimej myśli feministycznej oraz wybitne Polki. O tym, kim była Maria Konopnicka, wie już uczeń podstawówki. O Zofii Nałkowskiej i Elizie Orzeszkowiej dowiadujemy się w liceum. Za to kim była Waleria Marrene-Moszkowska, czy Paulina Kuczalska-Reinschmit, nie wie nawet student historii. A szkoda, bo ta pierwsza już w 1881 roku wydała studium pedagogiczne „Przesądy w wychowaniu.”. Udało jej się też rozwieść, co w drugiej połowie XIX wieku nie było sprawą tak oczywistą jak dzisiaj. Z kolei ta druga założyła (najpierw

we Lwowie, potem w Warszawie) pierwsze feministyczne pismo w Polsce – „Ster”, a także Związek Równouprawnienia Kobiet Polskich. Dziś skrótowo przeczytać o niej można w wirtualnym Muzeum Historii Kobiet. Obie zasługują na więcej. Aspektów kobiecego doświadczenia, które mogłoby poruszać muzeum, jest mnóstwo. Ciąża, poród, macierzyństwo i specyfika kobiecego ciała, dyskryminacja, dylemat: kariera czy rodzina – to tylko niektóre z nich. Już dzisiaj zaczynają się dyskusje: czy lepiej zdecydować się na stałą ekspozycję, czy na zmieniające się wystawy przekrojowo opisujące sytuację kobiet – tak jak to było w przypadku „Polki” w Centrum Sztuki Współczesnej? Po co oddzielać historię kobiet od historii ogólnej? Czy robiąc osobne muzeum, nie skazujemy się na getto? Bezdyskusyjny wydaje się za to wybór miejsca, w którym mogłoby się mieścić warszawskie muzeum kobiet. − Chciałabym odzyskać kamienicę przy Nowym Świecie 4 – bez zastanowienia mówi Anna Czerwińska. Budynek rzeczywiście ma niezwykłą historię. „Wchodziło się (...) od frontu na I piętro. Już na drzwiach wisiały tabliczki mówiące, że mieści się tutaj czytelnia pism i wypożyczalnia książek, Związek Równouprawnienia Kobiet Polskich i redakcja »Steru«. Wchodziło się bez dzwonienia, więc zajrzyjmy do lokali. Oto przedpokój, skąd wiodą drzwi na prawo do kancelarii Związku, na lewo do dużej sali odczytowej o czterech frontowych oknach, wprost wejścia – do małego pokoju z oknem na podwórze (jest to czytelnia pism), dalej wchodzimy do wielkiej ciemnawej sali, założonej od podłogi do sufitu półkami pełnymi książek” – tak opisała to miejsce Romana Pachucka. A Iwona Dadej dodaje: „Tu przed stu laty dokonywała się historia polskiego ruchu kobiecego, kształtowała się postępowa myśl emancypacyjna i spotykały progresywne żywioły Warszawy. (...) Ten adres na Nowym Świecie winien się znaleźć w (feministycznym) spisie miejsc pamięci”. Zanim w realnym muzeum kobiet stanie pierwszy eksponat, trwają prace nad rozbudową internetowego Muzeum Historii Kobiet. Anna Czerwińska chce je wzbogacić o nową treść i unowocześnić: − Żeby zawierało dużo archiwaliów, było bardziej interaktywne, ciekawsze graficznie. To może być karta przetargowa w procesie zdobywania funduszy na stworzenie muzeum realnego. Jest skąd czerpać wzorce. W Amsterdamie kobiece archiwum działa w dawnym kościele. Jest przede wszystkim ogromną biblioteką, która archiwizuje to, co się kiedykolwiek na temat kobiet na świecie ukazało. Osobno funkcjonuje dział archiwaliów dotyczących kobiet Beneluxu. Są też eksponaty – kapelusze pierwszych feministek, ich maszyny do pisania, ulotki i plakaty z czasów walki o prawo głosu. Z kolei waszyngtońskie Narodowe Muzeum Kobiet w Sztuce słynie z tego, że obejrzeć w nim można ponad 3 tysiące kobiecych dzieł (od XVI po XXI wiek). Muzeum Kobiet w Wiesbaden oparte jest na pomyśle prezentowania dróg życiowych różnych kobiet, związanych z tym miastem. W Wiedniu natomiast działa Muzeum Aborcji i Antykoncepcji założone przez doktora Christiana Fiala, znanego działacza pro-choice. W muzeum można prześledzić historię antykoncepcji – od pierwszych prezerwatyw ze zwierzęcych pęcherzy po tabletkę antykoncepcyjną najnowszej generacji. Są też prymitywne narzędzia (szprychy, druty) używane w Austrii do pokątnego przerywania ciąży jeszcze w latach siedemdziesiątych. Ze stworzeniem realnego muzeum kobiet w Polsce nie można zwlekać zbyt długo. Już w tej chwili pilnie trzeba zadbać o archiwum naszego ruchu feministycznego ostatnich 30 lat. Anna Czerwińska: − To są tony papierów, relacji, dokumentów. Ciągle się to odkłada na potem, na potem. A potem jest katastrofa, Izabeli Jarugi-Nowackiej nie ma i niczego już od się od niej się nie dowiemy.

LISTOPAD 2010


87

KObIETY


88

warszawa ma orientację seksualną. Jest porządnym, bogobojnym heterykiem. czczącym pamięć swych bohaterów w kolejnych muzeach. Dogadzającym sobie stadionami, gdzie może ryczeć, dając upust atawistycznym instynktom wojownika

LISTOPAD 2010


w dni powszednie w warszawie lesbijek i gejów nie ma. Stają się niewidzialni. Przemykają do swoich t a j e m n y c h miejsc spotkań. i dopiero tam, za solidnie zamkniętymi drzwiami, żyją.

t ekst: j acek k ochanowski Foto: l echosław k wiatkowski

San Francisco mają Castro. W Nowym Jorku – Chelsea. W Londynie – Soho. W Paryżu – Le Marais. W Madrycie – Chueca. Lesbijki, geje, osoby biseksualne i transpłciowe mają swoje dzielnice w większości wielkich i nieco mniejszych miast na świecie. Nazywane są gay village, gejowskim/ lesbijskim miasteczkiem. Często centrum dzielnicy wyznaczone jest przez główną ulicę, przy której usytuowane są lesbijskie i gejowskie kluby, dyskoteki, sauny, hotele, sklepy, księgarnie, siedziby organizacji. Krótko mówiąc, wszystko, co do życia potrzebne. Najstarsze i najbardziej rozwinięte dzielnice gejowskie zorganizowane są tak dobrze, że można w nich spędzić życie, nie wyściubiając nosa na zewnątrz.

GDZIE JEST SOHO?

W

Można wynająć lub kupić mieszkanie w „branżowej” kamienicy, robić zakupy w „branżowym” sklepie, chodzić do „branżowego” fryzjera, pracować w jednym z lokalnych, „branżowych” biznesów, a wieczorem zabawić się w „branżowym” klubie. Świat poza dzielnicą nie istnieje. Gay village to jednak nie tylko budynki, ulice, miejska infrastruktura podporządkowana potrzebom lesbijek i gejów. To przede wszystkim ludzie, społeczność (gay community), sąsiedztwo (gay neighbourhood czy po prostu slangowo gayborhood). To przestrzeń miasta wyznaczona nie tylko ulicami, przy których mieszczą się różne gej/ les przybytki, ale przede wszystkim stworzona dzięki szczególnego rodza-

ju więzi. To więź, która powstawała ze wspólnego doświadczenia opresji. Trzymanie się razem, osiedlanie się w bliskim sąsiedztwie, budowanie całej infrastruktury, dzięki której nie trzeba było bywać w innych dzielnicach – wszystko to służyć miało poczuciu bezpieczeństwa. Z czasem pojawiła się niepisana umowa. My (lesbijki, geje, transy i cała kolorowa społeczność) nie wyłazimy poza naszą dzielnicę, ale wy (homofoby, policja i kaznodzieje „leczący” homoseksualizm) trzymacie się z daleka. Dzielnica stawała się gettem, ale zarazem chroniła przed atakami i umożliwiała w miarę spokojne życie. Bez takich dzielnic nie byłoby społeczności lesbijsko-gejowskich. Bez społeczności nie byłoby tego, co

hOmO

89

zwie się niekiedy kulturą lesbijską/ gejowską. Ba, pewnie nie byłoby żadnych „gejów” ani „lesbijek”, tylko błąkający się pomiędzy gabinetem psychiatrycznym a schowanymi głęboko w podziemiu „miejscami schadzek” homoseksualiści. Paradoksalnie powstanie tych przypominających getta dzielnic było pierwszym krokiem na drodze do wolności. Zamieszkujące je społeczności z czasem wytworzyły coś, co nazwane zostało kulturą lesbijskogejowską (gay culture). Był to po prostu zestaw najczęściej występujących wśród „tambylczych” plemion cech zachowania, stylów spędzania wolnego czasu, strategii tworzenia (albo nietworzenia) związków, najbardziej charakterystycznych stylów ekspresji,


także artystycznej. Tak rozumiana kultura stała się także podstawą autoidentyfikacji tych, którzy ją tworzyli, podstawą tożsamości gejowskiej/lesbijskiej, gay identity. Powstała miejska społeczność składająca się z członków identyfikujących się z charakterystycznym dla tej społeczności sposobem życia. Społeczność lesbijek i gejów mieszkająca w swoich dzielnicach nigdy nie była społecznością jednorodną. Była to zawsze i jest nadal społeczność zróżnicowana, wielobarwna, bo ze stylem zachowań seksualnych nie wiążą się bezwarunkowo żadne cechy charakteru czy poglądu na świat. Lesbijki i geje zamieszkujący gay villages byli lewicowi i prawicowi, religijni i niereligijni, tworzyli wieloletnie związki monogamiczne albo radowali się wyzwoloną z przesądów wolnością seksualną. Byli artystami, wolnymi freakami, byli przegiętymi w paragraf i lansującymi się w klubach queers i barowymi butch-lesbami, byli statecznymi przedstawicielami klasy średniej, dla których kluczowe było utrzymanie poczucia „normalności” i odcinanie się od tych przegiętych i tych postrzelonych. Toteż i kultura, jaką społeczność ta wytwarzała, była różnorodna, współtworzyły ją zarówno służące głównie uciechom seksualnym sauny i sekskluby, jak i biblioteki gromadzące dzieła „słynnych lesbijek i gejów”. W każdej jednak zbiorowości zaczynają z czasem oddziaływać procesy dominacji. Jedne „sposoby bycia gejem” czy „sposoby bycia lesbijką” zaczynają brać górę, są bowiem uznawane za bardziej godne szacunku, za „ładniejsze”. Bardziej „normalne”. Tak było także w społecznościach zamieszkujących gay village, gdzie z czasem dominować zaczęła klasa średnia, owi stateczni i „normalni”, dążący do tego, by dzielnice gejowskie stały się pełnoprawnymi częściami miasta, a ich mieszkańcy – jego pełnoprawnymi obywatelami. Dominacja gejowskich i lesbijskich „klas średnich” miała, zresztą także z perspektywy władz miejskich, skutek pozytywny. Związany był on z procesem gentryfikacji, podniesieniem statusu dzielnic zamieszkiwanych przez lesbijki i gejów. Przybywający do miasta „odmieńcy” zwykle osiedlali się w okolicach zaniedbanych, zamieszkiwanych przez robotników, ludzi biednych, którym nie przeszkadzało, przynajmniej do czasu, sąsiedztwo „dziwaków”. Lesbijki i geje porządkowali zasiedlone obszary, przystosowywali je do codziennego życia, remontowali, odtwarzali normalną infrastrukturę. Dominacja gejowskiej i lesbijskiej klasy średniej dysponującej pieniędzmi i posiadającej kulturowe aspiracje proces ten przyspieszyła, a dawne zapuszczone dzielnice zyskiwały dzięki ich staraniom 90 nowe życie. Niektórzy badacze wskazują, że w wypadku wielu miast odrodzenie się dzielnicy zasiedlonej przez lesbijki i gejów wpływało na odradzanie się całych miast. Tak stało się w latach siedemdziesiątych z San Francisco, które po okresie poprzemysłowego upadku nagle okazało się świetnym miejscem do życia i pracy. Gejowskie i lesbijskie „getta” stawały się pełnoprawnymi dzielnicami wrośniętymi w miasto i inspirującymi jego przemianę. Do dziś niektórzy badacze mierzą poziom jakości życia w miastach za pomocą gay factor, współczynnika gejowskiego. Tam, gdzie żyje się dobrze lesbijkom i gejom, tam będzie się dobrze żyło i heterykom, a miasto będzie się pomyślnie rozwijać dzięki otwartości jego mieszkańców i ich gotowości do harmonijnej współpracy.

t o podniesienie statusu dzielnic les/gej wiązało się także ze wzrostem politycznych aspiracji ich mieszkańców. Pojawiły się inicjatywy domagające się emancypacji lesbijek i gejów nie tylko w skali miasta, ale także w skali kraju. Najwyraźniej proces ten widoczny był w Stanach Zjednoczonych, gdzie najsilniejsza jest tradycja obywatelskiej walki o prawa mniejszości. Ruch społeczny lesbijek i gejów narodził się w dzielnicach gejowskich, a jego fundamentem było doświadczenie solidarności, więzi łączącej różnorodnych „odmieńców” wspólnie zmagających się z opresją społeczną, z „antyhomoseksualną paranoją”. Proces ten miał jednak także swoją ciemną stronę. Powstanie gay community uruchomiło jednocześnie proces jej rozpadu, przede wszystkim ze względu na tendencje dominacji. Jeśli dzielnica gejowska miała być ładna, zadbana, jeśli miała zachęcać przedsiębiorców z innych części miasta do otwierania tu swoich firm lub ich filii, jeśli miała stać się pełnoprawną częścią miasta, to należało usunąć to, co „nieładne” i co może zniechęcać wielki biznes. Jednym z nowszych przykładów tego procesu jest toczona w połowie lat dwutysięcznych batalia o Christopher Street Pier w Nowym Jorku. Było to położone na brzegu rzeki Hudson tzw. „nieoficjalne miejsce spotkań” lesbijek, gejów i osób trans. Władze miejskie

w porozumieniu z przedstawicielami dużych organizacji LGBT postanowiły zamknąć „pikietę” i włączyć jej obszar do projektowanego w tej części Manhattanu dużego zespołu parkowego. Wywołało to furię bywalców tego miejsca, głównie młodych, kolorowych gejów i osób trans. Protestowali zatem przeciwko niszczeniu ich tradycyjnego miejsca spotkań uznawanego przez nich za jedyną przestrzeń w Nowym Jorku, gdzie mogą czuć się bezpiecznie, schronić się przed rasową i seksualną nienawiścią, znaleźć wsparcie, a czasem także tymczasowe schronienie. Ich demonstracje („We’re Here, We’re Queer, Give Us Back Our Fucking Pier”) były brutalnie rozpędzane przez policję, byli oskarżani przez organizacje lesbijek i gejów o „próbę uderzenia w istotne interesy nowojorskiej społeczności lesbijek i gejów”. Dominacja lesbijskiej i gejowskiej klasy średniej, której aspiracje emancypacyjne ograniczone były do potrzeby bycia uznanym za „równych” heteroseksualnym obywatelom, zaowocowała wykluczeniem z gay community tych wszystkich, których wizerunek nie pasował do takiej strategii asymilacji. W konsekwencji oznaczało to także aneksję zamieszkanych przez nich obszarów dzielnicy gejowskiej. To był koniec romantycznej opowieści o wielkiej i zróżnicowanej wspólnocie „odmieńców”. Komercjalizacja i aspiracje gejowsko-lesbijskiego establishmentu oznaczały kres idei gay village. Owszem, trwają one jeszcze głównie jako lesbijskie i gejowskie centra rozrywkowo-komercyjne, ale trudno doszukiwać się w nich śladu dawnej wspólnotowości. Jednocześnie jednak powstają alternatywne obszary zamieszkiwane przez owych „wykluczonych spośród wykluczonych”, gdzie kształtują się rozdrobnione i zróżnicowane wspólnoty obejmujące tych wszystkich, którzy czują się dyskryminowani zarówno przez heteroseksualną większość, jak i przez zasymilowane społeczności lesbijek i gejów. To w tych miejscach rodzi się nowy typ ruchu społecznego, ruch queer, walczący nie tyle o emancypację, ile o prawo do „kuriozalności” (queerness), życia na przekór ustalonym normom i zasadom. Ruch łączący sprzeciw wobec wykluczeniom seksualnym z walką z uprzedzeniami rasowymi i etnicznymi oraz dominacją o charakterze klasowym. Dlaczego zatem w Warszawie ani żadnym innym polskim mieście nie powstały dzielnice lesbijek i gejów? Być może dlatego, że lesbijki i geje w Polsce, w przeszłości i teraz, wolą pozostawać niewidzialni. Wprawdzie i u nas występuje zjawisko migracji osób nieheteroseksualnych do wielkich miast, w poszukiwaniu przestrzeni tolerancji. Jednak seksualni i płciowi „odmieńcy” wolą osiedlać się w rozproszeniu. O wiele bezpieczniejsze jest spotykanie się w dyskretnych miejscach, docieranie do klubów czy dyskotek przez kolejne ciemne podwórka, boczne uliczki. Warszawska „Utopia” była szczególnego typu wyjątkiem od tej reguły. Mamy zatem rozsiane po całym mieście „gejowskie/lesbijskie miejsca”, te historyczne i te funkcjonujące dziś. Nie mamy natomiast żadnego wyraźnie wydzielonego obszaru miasta, który byłby w jakiś szczególny sposób oznaczony widzialnością lesbijek i gejów. Pojawiają się oni raz w roku, w czasie karnawału Dni Równości, zawsze wzbudzając kontrowersje dotyczące przyczyn „afiszowania się”. Lesbijki i geje „materializują się”, tworząc Paradę Równości. Karnawał jednak ma to do siebie, że jest świętem i z codziennością nie ma nic wspólnego. W dni powszednie w Warszawie lesbijek i gejów nie ma. Stają się niewidzialni. Przemykają się do swoich tajemnych miejsc spotkań, intelektualnych, artystycznych lub seksualnych i dopiero tam, za solidnie zamkniętymi drzwiami, rozkwitają. Tkanka miejska Warszawy pozostaje absolutnie i wyłącznie heteroseksualna. Czy można się dziwić, że pracujący tu politycy nadal sądzą, że problemy lesbijek i gejów to egzotyczne kwestie jakiejś raczej teoretycznej mikrospołeczności? Jedna impreza o charakterze karnawału z pewnością ich opinii nie zmieni. Nie ma dzielnicy, nie ma społeczności. Jest „branża” lub „środowisko”. Oba terminy mają wydźwięk raczej pejoratywny. „Poznam spoza środowiska”, „bywalcy klubów nie pisać”, „poznam miłego chłopaka, nie może być działaczem” – to cytaty z ogłoszeń towarzyskich. Większość warszawskich lesbijek i gejów głęboko uwewnętrzniła antyhomoseksualną paranoję i gotowa jest zaciekle zwalczać na forach internetowych zwolenników „afiszowania się”. Ideę miasteczka gej/les w Warszawie zapewne potraktowaliby jako co najmniej niesmaczną, kojarzącą się jedynie z gettem. Jej funkcję wspólnototwórczą zbyliby wzruszeniem ramion. Nie potrzebują wspólnoty, tylko świętego spokoju. A tę gwarantuje niewidzialność. Warszawa ma orientację seksualną. Warszawa jest porządnym, bogobojnym heterykiem. Czczącym pamięć swych bohaterów w kolejnych muzeach. Dogadzającym sobie stadionami, gdzie może ryczeć, dając upust atawistycznym instynktom wojownika. Upamiętniającym papieża Polaka kolejnymi pomnikami. Warszawskie lesbijki i warszawscy geje, osoby biseksualne i transpłciowe świetnie się w takiej hetero-Warszawie czują. Wolą udawać sami przed sobą, że to jest także ich miasto. Wydarcie choćby kawałka przestrzeni miejskiej i urządzenie tam czegoś „swojego” wymagałoby przecież rezygnacji z wygodnej niewidzialności. „Afiszowania się”. W Warszawie nie ma lesbijek i gejów. Dlatego nie ma warszawskiego Soho. I nigdy nie będzie.

LISTOPAD 2010


91

nAzwA DzIAłu


Fot. Radek Polak, make-up gosia Sulima, stylizacja mysikr贸lik, modelka Ola

92

LISTOPAD 2010


znaliście go z miniaturowej pracowni w byłym zakładzie z e g a r m i s t r z o w s k i m na ulicy o kólnik. Teraz mysikrólik rozwinął skrzydła. Podleciał na plac k onstytucji i osiadł na strychu.

t ekst: a gnieszka k ozak

iniaturowa klitka znana z pięknych rzeczy – choćby słynnego ceratowego płaszczyka, który zdobył drugą nagrodę na Przetworach i gościł na wystawie w fundacji Bęc Zmiana – wciąż działa. Za neonową Siatkarką mieści się bowiem tylko Mysikrólicza pracownia Martyny Czerwińskiej. Z jej okna można zobaczyć piękny kawałek Warszawy. Frenetycznie wykręcone postacie na Politechnice, połatane dachy, spatynowany i zmęczony plastikowy blask plomb z lat 90. z niebieskimi plastikowymi oknami. Jest też jedna z niewielu przedwojennych kamienic zostawiona przez architektów potęgi Nowej Warszawy – dzięki niej na podwórku można przeżyć niezłą podróż w czasie i przestrzeni: z jednej strony

OD LOT Z S I A T K A R K Ą

M

patrząc na ślady po kulach, z drugiej na betonową piaskownicę. Nowy oddział Mysikrólika lewituje sobie swobodnie między tymi przestrzeniami, historiami, znaczeniami i estetykami. Białe ściany, kolorowe tkaniny - wnętrze wykonane za pomocą technik DIY spokojnie nadaje się do „Wallpapera”. I do tego wielki świetlik: wyjście na dach, gdzie można robić pikniki z widokiem na rodzimą metropolię. Martyna z warszawskim centrum i tradycjami rzemieślniczymi jest związana od dzieciństwa. – Moja mama miała pracownię krawiecką zaraz naprzeciwko Pałacu Kultury, w Alejach Jerozolimskich. To tam bawiłam się w małą damę, przymierzałam uszyte

przez nią stroje, mówiąc: „Jak tu zwęzisz i tu, to pójdę w tym do szkoły” – śmieje się Martyna, która podtrzymuje tradycje pracowni krawieckiej. U jej mamy ubierały się ambasadorowe, po jej wyroby – choćby słynne złote torebki nerki − sięga współczesna warszawska elita kulturalna i modowa. A czym jest moda według Mysikrólika? To zabawa, tworzenie własnych form, własnego wizerunku, ale z przymrużeniem oka. − Uwielbiam zabawy różnymi stylami, przeinaczony przekaz, brak dosłowności – przyznaje Martyna. Deklaruje, że ubrania Mysikrólika są klasyczne, ale w nowy sposób. − Możecie być pewni, że jeśli użyję chanelowskiej lamówki, to na pewno nie tam, gdzie inni! – śmieje się.

łADnIE

93

− Czy sama noszę Mysikrólika? Gdy mam czas sobie coś uszyć, to tak. Ale przyznaję, że nie mam czasu. A mój styl to takie pomieszanie, często wyciągam coś na przykład z szafy mamy – mówi projektantka, która podczas naszej rozmowy ma na sobie proste rzeczy, z których najbardziej w oczy rzucają się sweterek w kolorze spranego kanarka i zamotane wokół szyli Mysikrólikowe szaliki. – Ludzie zapisują się po nie! – nie może uwierzyć Martyna. Faktycznie, powodzenie szalików może przypominać zapisy na torebki Fendi w Tokio. Są jednak zupełnie inne w charakterze − przytulne i układające się w różne formy: komin z lat 80., egzotyczny zawój, elegancki szaliczek miejski. – No tak, szary to nowy czarny


− komentuje ze śmiechem Martyna, widząc moje ręce wyciągające się po jeden z szalików. Przygotowała je również w głębokiej śliwce, żurawinowej czerwieni i turkusie. Szaliki pokazują też główną fiksację Martyny, u której wszystko właściwie zaczyna się od tkaniny. – Zobacz, jakie piękne materiały przywiozłam z Nowego Jorku! – emocjonuje się. Z tych pięknych, wzorzystych materiałów powstaną teraz pokrowce na komputery i ajfony. – Mają niebywałą tendencję do brudzenia się, dlatego w środku wszyłam tkaninę frotté. Kiedy wsuwasz urządzenie, ona automatycznie je czyści – tłumaczy Martyna. Z wielkich pudeł wyciąga też Rompersy. – Zakładasz je, na nie coś - spódniczkę, sweterek − i właściwie jesteś już ubrana! – śmieje się właścicielka Mysikrólika, prezentując dumnie elastyczne kombinezony w niebywałych kolorach

przypominające kostiumy dla gimnastyczek. – Można je też nosić na basen − poleca. W drugim pudle są Rompersy w wersji bawełnianej zapinane na wiele guzików – trochę jak w kostiumie Lucky Luke’a. – Dla mężczyzn mamy takie z klapą z tyłu – zdradza projektantka. W trakcie naszego spotkania odbiera mnóstwo telefonów dotyczących nowych realizacji dla teatru, na Fashion Week , filmów, które realizowane są z udziałem szytych przez nią materiałowych zwierzątek, które uczą dzieci, czym jest rynek finansowy. Na razie wyraźnie widać, że Mysikrólik nie dość, że jest niezwykle szybki, to jeszcze rządzi. Nawet jeśli chodzi o produkcję innych zwierząt. I jeśli migruje – to tylko niedaleko.

Fot. maciej Lange

94

LISTOPAD 2010


łADnIE

Fot. Jacek Kołodziejski / shootme.pl Podziękowania dla marty i michała

95


MUZEUM KOŃCA WIEKU Roman p awłowski (g azeta wyborcza)

96

Pewien Ceniony Dramaturg podzielił się w znanym portalu społecznościowym swoim sennym koszmarem, mianowicie oświadczył, że przyśniły mu się lata 90. Uzyskał spory odzew, okazało się, że nie tylko w jego pamięci pierwsza dekada wolnej Polski źle się zapisała. Dzisiaj chyba tylko urodzeni w latach 90. dobrze wspominają ten okres, który kojarzy im się całkiem niewinnie z komputerem Atari, serialem „Beverly Hills” i gumą Turbo. Starsze pokolenia pamiętają go trochę inaczej: wojna na górze, koniec mitu „Solidarności”, fala populizmu, ostentacyjna konsumpcja najbogatszych i pierwsi bezdomni na ulicach, podział na „ciemnogród” i „salon” − czyli wszystkie negatywne zjawiska towarzyszące transformacji, których skutki odczuwamy boleśnie do dzisiaj. Na pewno krytycy lat 90. mają wiele racji, sam z zawstydzeniem przypominam sobie swoje ówczesne polityczne fascynacje, na czele ze śp. Unią Wolności. Nikt tak jak oni nie umiał przerżnąć wyborów, okazując przy tym moralną wyższość nad konkurentami. A ta moda! Nosiłem wówczas płaszcz z zielonego flauszu do kostek, który wydawał mi się odpowiedni dla mojego statusu społecznego - dziennikarza największej gazety w środkowej Europie, choć wyglądałem w nim raczej jak leśniczy na grzybach. Mimo to dekada rozpoczęta upadkiem komunizmu, a zakończona wstąpieniem Polski do NATO nie prześladuje mnie po nocach. Przeciwnie, wracam do niej z rozrzewnieniem. Były to czasy, w których posiadanie telefonu komórkowego było obciachem na równi z noszeniem białych skarpetek. Skajpa, fejsa i gugla nie było; żeby sprawdzić, jak miał na nazwisko Mickiewicz, trzeba było sięgnąć po encyklopedię, co wyrabiało nie tylko mięśnie. Multipleksów także nie było, w jednym kinie szły góra dwa-trzy tytuły, na które i tak mało kto chodził, bo wszyscy siedzieli w wypożyczalniach wideo i odrabiali zaległości

z poprzednich 50 lat. Trudno dzisiaj uwierzyć, ale mimo tych utrudnień życie towarzyskie kwitło. Knajp było niewiele, co miało dobre strony, bo w ciągu jednej nocy można było oblecieć wszystkie. A jak znudziły się Piekarnia i CDQ, jechało się do Krakowa: do Roentgena, Free i Singera. Zamiast wiśniówki piło się równie słodką żołądkową gorzką, która miała tę przewagę, że wylansował ją Sławny Pisarz w swoich poczytnych powieściach, w związku z czym spożywanie żołądkowej automatycznie włączało pijącego w literacki obieg. Niezależnie od tego, jak bardzo obciachowa wydaje nam się ówczesna moda czy poglądy, lata 90. warto zapamiętać dla jednej sprawy − kultury. Przypominam dla porządku: „młodsi, zdolniejsi” w teatrze, sztuka krytyczna w galeriach, w poezji pokolenie „bruLionu”, w muzyce polski hip-hop. Wszystkie te zjawiska wyrosły z podważenia zarówno dziedzictwa PRL-u, jak i nowej wolnorynkowej Polski, i stały się zaczątkiem nowego myślenia o rzeczywistości. Może więc na fali budowania w Warszawie muzeów warto stworzyć Muzeum Końca Wieku? Mogłyby się w nim znaleźć: niedopałek papierosa wypalonego przez poetę Świetlickiego w krakowskiej kawiarni Dym i podpaska, którą reklamowała „z pewną taką nieśmiałością” Anna Patrycy. Plany wesołego miasteczka, które na Bemowie chciał wybudować Michael Jackson, i skórzana kurtka Lindy z „Psów”, tipsy Shazzy i przepustka do Sejmu Anastazji P., autorki „Erotycznych immunitetów” − pierwszej polskiej powieści polityczno-pornograficznej („Położył dłoń na swojej męskości i powiedział: − Weź tego s...”). W osobnej gablocie powinny stanąć martensy, przekleństwo ortopedów i symbol pokolenia, który Piotr Cieplak wykorzystał w kampanii reklamującej Rozmaitości − „teatr dla martensów”. Z bliskich mi pamiątek przekazałbym czerwoną marynarkę, którą nosiłem na początku lat 90. Podobno znów jest w modzie.

Fot: Artur Kot

LISTOPAD 2010


97

t e k s t + Foto: Maurycy g omulicki

P

osadzka Kina Muranów − mozaika − rodzaj kamiennego kolażu. Przychodzimy tu oglądać filmy, z nadzieją na różnorakie doznania, również estetyczne. Wzrok kierujemy na ekran, ku górze − w tym jednym z ostatnich już rasowych kin warszawskich na pewno warto też zerknąć pod nogi.

mInuTA wARSzAwA


Aleksandra Popławska, Adam Sajnuk k ompleks p ortnoya Teatr Konsekwentny

Bardzo mnie zmartwiło przyznanie Aleksandrze Popławskiej i Adamowi Sajnukowi Feliksa Warszawskiego, bo to nie najlepsza rekomendacja. A spektakl Teatru Konsekwentnego grany z Starej Prochoffni jest prawdziwym – że tak powiem – cymesem. Powieść Philipa Rotha wzięta na warsztat teatralny udała się nad wyraz dobrze: jest i reżyseria, i dramaturgia, i dobrze zrobione światło, i muzyka. Jest także zjawisko nieczęste w stołecznych teatrach – aktorzy mówią wyraźnie, a widz ich słyszy i rozumie. Jakaż to ulga być od czasu do czasu w teatrze, w którym aktorzy nie mamroczą pod nosem. Szczerze polecam spędzenie wieczoru z zakompleksionym onanistą Alexem Portnoyem i jego familią (boska Monika Mariotti!). I nie sugerujcie się nazwą ulicy, przy której jest teatr, Boleść 2. To wielka zmyłka.

Renata Kim j acek poniedziałek. wyjście z cienia Wydawnictwo Czerwone i Czarne Warszawa 2010

98

Jacek obrazi się na mnie do końca życia, ale po prostu nie mogę. Wściekły jestem straszliwie po przeczytaniu wywiadu-rzeki, który przeprowadziła z nim Renata Kim. Ilość dyrdymałów, które aktor opowiada o gejach jest porażająca. Właściwie są tam wszystkie klisze i stereotypy. Geje to, geje tamto. Bo Jacek Poniedziałek posiadł tajemną wiedzę o gejach, jako takich. Na żadną reakcję rozmawiającej z nim dziennikarki nie można liczyć, ale czego się spodziewać po kimś, kto zadaje pytanie: „Czy to prawda, że doskonale wykształceni geje marzą o romansie z malarzem pokojowym?”. Tę książkę ratują tylko rozdziały poświęcone dzieciństwu, dorastaniu i drodze teatralnej Jacka Poniedziałka, choć wszystko jest zaledwie muśnięte. Mam nadzieję, że za kilka lat ktoś zrobi z tym jednym z najciekawszych polskich aktorów teatralnych porządną rozmowę, bo infantylny wywiad Renaty Kim nadaje się raczej do magazynu „Viva!”, gdzie króluje podobny poziom dziennikarstwa o niczym.

(fot. Katarzyna chmura-cegiełkowska)

W U ZE T K A

Mike Urbaniak

Ra Ryt as ! py sz No Ści s Macz Ne do p Rzełk zakalec

LISTOPAD 2010

NiĘcia


strona internetowa warszawa – e uropejska s tolica k ultury 2016 www.warszawa2016.pl

Michał Zygmunt l ata walk ulicznych. Wydawnictwo Krytyki Politycznej Warszawa 2010

Nie wiadomo w kim/czym lepiej się zakochać. W facecie czy w pieniądzach? Marek Polak ma kasę, ale zdaje się, że to za mało. Tu organizuje sobie małe bzykanko, tu jakieś używki. Nie umie tylko zorganizować sobie życia. Jak pech to pech, ale nie ma czasu na roztrząsanie rozterek życiowych, bo akcja książki Michała Zygmunta płynie wartko, jak w „Salt” z Angeliną Joli. Zanim człowiek zorientuje się, że nastąpił koniec jakiegoś wątku, już dawno rozpoczyna się kolejny. Lubię to. Wypieszczone to dzieło i wychuchane. Po „New Romantic”, „Lata walk ulicznych” to wielki krok naprzód.

kulturalne remonty Mokotowska i plac g rzybowski

MICHAŁ ZYGMUNT

Od jakiegoś czasu przestały mnie cieszyć warszawskie remonty, bo po ich zakończeniu wyłaniają się jakieś koszmarne obrazy. Zacznę od ulicy przy której mieszkam. Mokotowska to jedna z tych stołecznych arterii, która ma nieprawdopodobny potencjał kulturotwórczy. – Co to jestby rozmowa kwalifikacyjna? pyta Młodszy. – Spotkanie Można z niej (na– odcinku między placem z pretensjonalną, przemądrzałą kurwą, która mogłaby ci czyścić Trzech a placem zrobić buty, ale zeKrzyży, względu na sytuację musisz zabiegać o Zbawiciela) jej sympatię. Starać się, by cię polubiła – dodaję, widząc niezrozumienie na twarzy w ciągu lat Rosenthaler Straße, Młodszego.dwóch/trzech – A wszystko po to, żeby sprzedawać osiem do dwunastu godzin swojego czasu dziennie, czyli swoje życie, za jak największe prawdziwe zagłębie kanjpeczek i butików. Mopieniądze, które i tak nigdy nie będą wystarczająco wielkie. – Ekonomia – wtrąca Starszy. kotowska została jednak zamieniona w gigan– Ekonomia – powtarzam. – Często używasz tego słowa? – Ja? Rzadko – mówi Starszy.Piesi – Ale to słowo często używa mnie. tyczny parking. dostali łaskawie półtora metra z jednej i półtora z drugiej strony. Ale co ja narzekam! Plac Grzybowski wyremontowano generalnie i oddano ludziom. Są i krzaki, i wodotryski, i malutki wodospadzik, i ławki na szynach. Są nawet lampeczki piękne w granitowych chodnikach. Kolejny „salon Warszawy”. Zaczyna mnie powoli przerażać to „granitowanie” miasta. Doceniam remonty i zamienianie bezpańskich, zasranych psimi kupami kawałków stolicy w zadbane przestrzenie. Naprawdę doceniam. Ale czy moglibyśmy robić to z głową? Tęsknie za Dotleniaczem.

Czy ja śnię? Czy to jest możliwe? Czy miasto, w którym mieszkają najzdolniejsi projektanci w kraju ma najgorszą stronę internetową wszechczasów?! Właściwie trudno jest opisać to, co się widzi, kiedy otwiera się www Warszawy. Wszystko jest tam obrzydliwe i wygląda, jakby zaprojektował to jakiś początkujący grafik bez nawet odrobiny talentu. Jest czerwony Pałac Kultury, do którego przyczepiony jest pomarańczowy Fryderyk Chopin, a na nich leży niebieska Syrenka Warszawska. Aż zęby bolą. Apeluję do władz naszego miasta o ujawnienie nazwiska osoby, która tę stronę zaprojektowała i osoby, która ją zaakceptowała. Obydwie proszę natychmiast odwieźć do aresztu śledczego przy Rakowieckiej i zmusić do podpisania przyznania się do winy. Liczę na proces pokazowy. Ps. Jest jeden plus tej strony. Brzydkie logo Twożywa wygląda na niej olśniewająco.

99 Krzysztof Pastor k urt weill Teatr Wielki – Opera Narodowa

Dziękujmy Najświętszej Panience za Krzysztofa Pastora, bo dzięki jego tytanicznej pracy nasz Balet Narodowy sięga szczytów, a nasza Opera (także) Narodowa kierowana przez duet Dąbrowski/ Treliński to jedna z najciekawszych i z pewnością najlepszych scen w Polsce, jeśli nie w Europie. Pastor wziął na warsztat dorobek kompozytorski Kurta Weilla (muzykę symfoniczną, filmową, songi) i zrobił przy bardzo skromnej oprawie scenograficznej i świetnych projekcjach wideo, cudowne baletowe widowisko. Przeprowadza nas przez kawałek ciekawych i strasznych zarazem dziejów Europy, zahaczając o Stany Zjednoczone. Taka też była droga samego kompozytora, który urodzony na początku minionego wieku z Niemczech, wyemigrował – jako „niepożądany element żydowski” – do USA, gdzie zmarł w 1950 r. Weillowi i Pastorowi „współpraca” się udała. Bardzo. Songi śpiewane przez Małgorzatę Walewską są elektryzujące, a tancerze – no, po prostu poezja. Opera kusi widzów „najbardziej seksownym holenderskim tancerzem wszechczasów” Rubim Pronkiem. To kuszenie jest zbędne, bo balet, choć nienowy, broni się świetnie. Polujcie na bilety! (fot. Ewa Krasucka / Tw-On)

wuzETKA


100

LISTOPAD 2010


101

STADION DŁUBAKA W ostatniej fazie ekspresowej budowy Stadionu Narodowego powspominajmy ekspresową budowę jego poprzednika − Stadionu X-lecia. Jest wiosna 1955 roku. Zbigniew Dłubak wraz z innymi artystami z Grupy 55 ma wykonać dekorację ceramicznego fryzu. Przy okazji kręci się z aparatem po placu budowy i dokumentuje. Unikatową kolekcję zdjęć odkrywa właśnie Fundacja Archeologia Fotografii, która podjęła się opieki nad archiwum wybitnego fotografa. Materiał ze stadionu to najwcześniejsze zdjęcia w formacie 6 x 6, jakie do tej pory FAF znalazła w zbiorach Dłubaka.

Fot. zbigniew Dłubak / Fundacja Archeologia Fotografii / Armelle Dłubak RETRO


LISTOPAD 2010

B

yło w Warszawie takie miejsce. Marzyliśmy o nim, zwiedzając berliński Tacheles, i oto wyrosło - w samym sercu naszego miasta. To był fenomen, ewenement, kuriozum. Zrujnowana zabytkowa kamienica oddana przez dewelopera artystom. W maju weszli tu ludzie, których znaliśmy już z klubokawiarni OSiR na Tamce - promujący młodych artystów i kulturę rowerową: Bartek Stroiński, Antoni Górski i Maja Ochmańska oraz ich przyjaciel Jakub Ciecierski. I zrobili z Mokotowskiej 73 prawdziwą artystyczną kamienicę. Sukcesywnie lokowały się tu galerie, tj. Syf, [v]2 i fotograficzna Czułość (z której archiwum pochodzą prezentowane tu zdjęcia), warsztat renowacji mebli Arka Hodunia, modowy concept store Addressbook, pracownie. Klatkę schodową pokryły malowidła. Na wielkim podwórku stanęły ławy, leżaki, wysypano piach, zawisły kolorowe lampiony. To wszystko plus dobra muzyka, pokazy filmów, rowerowe wycieczki, weekendowe śniadania i targowiska sprawiło, że ciągnęły tu tłumy. Wstęp na ogół był bezpłatny. Jeśli kosztował, to zgodnie z deklaracją w nazwie tego miejsca jedynie 5, 10 albo 15 zł. Ta dostępność i otwartość na oddolne inicjatywy były największymi atutami 5-10-15. Najemcy nie płacili za czynsz, większość wydarzeń rodziła się tu spontanicznie. Od początku wiadomo było, że taki artystyczny squat nie przetrwa długo. Nie było tu całkiem bezpiecznie, sąsiedzi narzekali na hałas, zimą w nieogrzewanych pomieszczeniach trudno byłoby działać. 5-10-15 zamknęło bramę 30 września. Teraz jest jak wspomnienie ciepłego, cudownego, pełnego przygód lata.

Redaguje: a gnieszka k owalska Foto: g aleria c zułość

5—10—15

102


103

KLubOKAwIARnIA



2/11 - 17/12 BRACIA CHAPUISAT | Nostalgia Little Mutant 18/11 - 21/11 PARIS PHOTO | Dorota Buczkowska/Przemek Dzienis, Teresa Gierzyńska, Szymon Rogiński, Sławomir Rumiak, Monika Wiechowska.

Fundacja Atelier - Atelier Foksal zaprasza na zajęcia: Młodzież dorośli: rysunek malarstwo kurs przygotowujący do egzaminów wstępnych na ASP (na wszystkie wydziały, także na Sztukę mediów, Scenografię, Projektowanie ubrań) przygotowanie do matury z historii sztuki kompozycja rzeźba grafika artystyczna projektowanie graficzne kurs rysowania storyboardów kurs batiku rysunek i malarstwo połączone z konserwacją w języku angielskim kurs przygotowujący do egzaminów wstępnych na architekturę wykłady o modzie Studium sztuk Pięknych

Warsztaty dla dzieci i gimnazjalistów: warsztaty plastyczne (rysunek, malarstwo, rzeźba i kompozycja filozoficzne warsztaty plastyczne warsztaty architektoniczne „Mały plan” baśniowe, bajkowe, bajeczne warsztaty plastyczne warsztaty batiku plastyka dla maluszków (2,5-4 lata) z rodzicami Kursy komputerowe dla dzieci i młodzieży: kurs animacji komputerowej kurs fotografii cyfrowej kurs montażu wideo dla dzieci

Atelier Foksal ul. Foksal 11 (2 piętro), Warszawa Więcej informacji: http://www.atelier.org.pl Kontakt: 22 826 88 13, 22 826 95 89, fundacja@atelier.org.pl

Działanie Olafa Brzeskiego na Agnieszce Czarneckiej. zdjęcie: Lechosław Kwiatkowski © 2010.

Kursy komputerowe dla dorosłych: kurs montażu telewizyjnego kurs fotografii cyfrowej kurs grafiki komputerowej DTP kurs tworzenia stron internetowych

marszalkowska 4 lok.3 (II p.) 00-590 warszawa t. +48 601 46 19 90 m. czarnagallery@gmail.com www.czarnagaleria.net

Untitled-1 1

CZARNA. 2010-10-19 11:14:03


szalone i odjechane

oki doki hostel odlotowy Plac dąbrowskiego 3 www.okidoki.pl

Goście? Gdzie ich Położyć?

Prawdziwie Po warszawsku

eleganckie i prestiżowe

castle inn

hotel z charakterem Plac zamkowy / świętojańska 2 www.castleinn.pl



Przedstawiamy najlepszych polskich projektantów mody: Konrad Parol - Michał Szulc - Piotr Czachor - Justin Iloveu i inni Wkrótce otwarcie. Solec 18/20 Warszawa


1

10-11-05

16:53

missing Bauhaus, proj. mariusz małecki/studio-ziben

magazyn1.pdf

UL. ZĄBKOWSKA 27/31, 03-736 WARSZAWA

www.magazynpraga.pl


komuna//warszawa

Księgi

PERFORM zamknięcie projektu

Opowieść wigilijna

nowy spektakl komuny//warszawa 4, 5.12.2010 (19.00) Lubelska 30/32

Pięć remiksów słynnych przedstawień, które wpłynęły na twórców teatru niezależnego. Wojtek Ziemilski: Poor Theatre, Wooster Group Edyta Kozak: Goździki, Pina Bausch Łukasz Chotkowski: Tkacze, Frank Castorf Marcin Liber: MTM, La Fura dels Baus komuna//warszawa: Kartagina, Akademia Ruchu 12.12.2010 (18.00) Teatr Studio, PKiN

premiera nowej produkcji komuny//warszawa Reżyseria: Wojtek Ziemilski 18.12.2010 (19.00) Lubelska 30/32

Projekt dofinansowany przez m.st. Warszawa „Teatr jako przestrzeń publiczna”

Cykl PERFORM to współprodukcja komuny/warszawa i Teatru Studio w Warszawie

www.komuna.warszawa.pl



T Ł U M A CZ

Rys. Jan Estrada-Osmycki

j acek d ehnel

112

Tłumacz się, że mieszkanie dałeś w swoich ustach obcemu językowi na rozpanoszenie (twojemu na kąsanie, walkę i udrękę) i niech on się tłumaczy, jak ta jego musztra wyjaśnia słodkie sensy słowa „podniebienie” (daj językowi palec, weźmie całą rękę)

LISTOPAD 2010


RAGNAR KJARTANSSON Raster / 30.10.-23.11.2010 / www.raster.art.pl

Wsparcie udzielone przez Islandię, Liechtenstein oraz Norwegię poprzez dofinansowanie ze środków Mechanizmu Finansowego Europejskiego Obszaru Gospodarczego oraz Norweskiego Mechanizmu Finansowego. Wystawa została zrealizowana dzięki dofinansowaniu ze środków m.st. Warszawy.



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.