O krabach, szalach i Tirach Wrrrum! Wrrrum! Wrrrum! Cześć, jestem Albert. Nie jestem samochodem, chociaż bardzo chciałbym być, takim Subaru Impreza na przykład… Od biedy mogę co najwyżej zostać kierowcą – ale kiedyś, w przyszłości, bo mam dopiero osiem lat. To wielka niesprawiedliwość, że muszę jeszcze tyle czekać na prawo jazdy! Na symulatorze jeżdżę dużo lepiej niż moja mama!
Trudno. Wrrrum! Wrrrum! Przynajmniej sobie udaję, że prowadzę auto! Na szczęście niedawno przeprowadziliśmy się do większego mieszkania i wreszcie mogę porządnie zakręcać. W starym domu musiałem dojeżdżać do końca korytarza, a potem wycofywać, czego moja mama nie cierpi, bo nic wtedy nie widzę (nie moja wina! nie mam lusterek!) i raz wrąbałem się w nią z całej siły, kiedy wchodziła do domu z zakupami. Turlające się po całym korytarzu ziemniaki mogły być świetnym torem przeszkód, ale niestety musiałem stamtąd szybko odjechać. Mama zupełnie nie zrozumiała, że to idealna okazja, żeby ćwiczyć kontrolowane poślizgi i zaczęła tak na mnie krzyczeć, że na wszelki wypadek zamknąłem się w łazience, to znaczy – pojechałem do myjni. Zawsze tak robię, kiedy się na mnie złości.
1
Jak się ma osiem lat, to już się wie, że dorośli czasami krzyczą nie dlatego, że dziecko zrobiło coś nie tak, tylko denerwują się, bo na przykład nie wyszło im w pracy albo pokłócili się z babcią (która czasem daje mi „krówki” przed obiadem). Zdarza się też, że są źli, bo trzeba mi kupić nowe adidasy na WF, a im się nie chce iść do sklepu. Zauważyłem kiedyś, że dorośli złoszczą się nawet na zakupach, które robią dla samych siebie, czego już kompletnie nie rozumiem. Kupowanie jest przecież świetne! Chodzisz między półkami, oglądasz wszystko i myślisz: „O! Fantastyczne gry komputerowe dołączyli do tych płatków! Każda inna: piłka nożna, wyścigi, labirynt. Wezmę wszystkie trzy!”, albo: „ale super jogurt z tatuażem!” - i hop, bierzesz cztery opakowania: dwa dla siebie i dwa dla swojej młodszej siostry, żeby też się wytatuowała i nie miała gorzej, a dorośli – nie! Złoszczą się, wyciągają z koszyka dwie paczki płatków i trzy opakowania jogurtu i mówią: „Czyś ty oszalał? Jadłbyś to przez miesiąc!” A ja przecież wcale nie miałem zamiaru tego jeść. Niech sami sobie jedzą! Mnie się podobały gry i tatuaże. Nie moja wina, że je do czegoś doczepiają! No a najwspanialsza rzecz w sklepie, to te wielkie, metalowe wózki! Joasię (moją młodszą o dwa lata siostrę) wkłada się na siedzonko do piętnastu kilo (chociaż słyszałem u pani doktor, że waży już dwadzieścia), ja łapię za uchwyt i włączam czwarty bieg. W supermarkecie można fantastycznie zakręcać i ćwiczyć drifty! A raczej można BY BYŁO je ćwiczyć, gdyby po pierwszym ostrym skręcie w lewo mama nie robiła się czerwona jak burak, nie łapała za moją wyścigówkę, nie mówiła do kogoś: „tak bardzo panią przepraszam!” i nie syczała do mnie: „oddaj ten wózek!”. Właśnie pomyślałem sobie, że dotychczas z tej opowieści wynika, że nie mam najlepszego zdania o dorosłych. Przyznaję – czasem nie mam... Szczególnie, kiedy mówią mi, że jest już dziewiąta, a ja jeszcze nie odrobiłem lekcji. Ale muszę być szczery: moi rodzice zazwyczaj nie krzyczą. Zdarza się, że nawet się śmieją. O, na przykład raz wróciłem ze szkoły i zacząłem opowiadać, że poszliśmy z klasą na basen. Bardzo mi się tam podobało. Mama i tata dopytywali się, czy był duży i bardzo głęboki, więc powiedziałem, że nie, całkiem płytki. Sięgał mojemu najniższemu koledze, Igorowi, pod pachy. Kiedy zapytali, dokąd sięgał mnie, powiedziałem szczerą prawdę – że nie wiem, bo pan od WF-u mierzył basen tylko Igorem. Nie dali sobie wyjaśnić, że pan po prostu wsadził do wody specjalny patyk, a potem przystawił go do mojego kolegi. Kiedy tata usłyszał o patyku, od razu zapytał, czy Igor był do niego przywiązany i zaczął pękać ze śmiechu. Ale ja właściwie wcale nie o tym! To, o czym naprawdę chcę wam opowiedzieć, zdarzyło się wiele miesięcy po tej historii z basenem, prawie pod koniec roku szkolnego.
2
Jeździłem sobie Porsche Cayenne S, wrrrum! wrrrum!, kiedy tata wrócił z pracy i powiedział do mamy jeszcze w drzwiach: - Wyobraź sobie, mój kolega ma do odstąpienia wycieczkę do Egiptu! Zapadła cisza. Nawet ja zgasiłem silnik. Mamusia, która siedziała w korytarzu na podłodze, popatrzyła na tatę bardzo uważnie, a potem znów zaczęła malować paznokcie u nóg lakierem w kolorze Mazdy Filipa. Między palcami stóp miała śmieszną, twardą, białą gąbkę, z którą zawsze potem chodzi po mieszkaniu i wygląda jak bocian. Objechałem bociana, wrrrum! wrrrum!, i zaparkowałem obok taty, żeby się z nim przywitać. - Cześć tata! Jedziemy do Egiptu? – mój głos drżał z emocji. - Powiem jutro chłopakom! - Hola, hola! – krzyknął bocian, który nagle przestał malować swoje szponki (Czy bociany mają szponki???). – Jaki Egipt?! Co za Egipt?! Skąd weźmiemy pieniądze? Znowu pieniądze… Czy naprawdę nie ma innych tematów? Mnie się najbardziej podobało to, co powiedziała Joasia, kiedy mamie w sklepie zabrakło pięciu złotych. Że jak się nie ma pieniędzy, to trzeba pójść pogłaskać ścianę (czyli wypłacić trochę z bankomatu). Właśnie chciałem to mamie przypomnieć, gdy tata powiedział: - Ostatnio przecież dostałem podwyżkę, a wycieczka jest naprawdę tania. Koledze rozchorowały się dzieci i boi się jechać, a nie chce, żeby mu przepadła cała wpłata. Trzeba się tylko szybko decydować, bo to za dwa tygodnie. Mamusia zamyśliła się. - Ale ja zawsze chciałam się wybrać do Grecji! – powiedziała. – Najpierw nie było za co, potem dzieci były za małe… I taką miałam nadzieję, że może teraz, jak podrosły, a nam się lepiej powodzi, wreszcie się uda! Była naprawdę smutna. Ona to umie sobie wynajdować problemy! Już wolę, jak jest zła. Tata pewnie też, bo zdjął wreszcie buty i marynarkę, usiadł obok mamy i objął ją ramieniem. - Byłabyś bardziej nieszczęśliwa, gdyby nie udało nam się pojechać na twoją wymarzoną wycieczkę do Grecji, czy na tę przypadkową, do Egiptu? - Oczywiście, że do Grecji! – Mama popatrzyła na niego oburzona. - To tego się trzymajmy! – Uśmiechnął się. Widziałem, że mamusia ma ochotę dalej marudzić, ale jej to nie wyszło.
3
- No wiesz! – prychnęła. - Zachęcasz mnie, bo jak się nie uda, to nie będę tak bardzo żałować?! Udawała oburzoną, ale nie wytrzymała długo. Zaśmiała się i potem już przez cały wieczór była wesoła, co bardzo lubię (chociaż wtedy śpiewa i zdarza się jej fałszować); a kiedy następnego dnia kupiła dla mnie klapki z pająkami, a dla Joasi – z syrenkami, wiedziałem na pewno, że pojedziemy. Nie mogłem się powstrzymać i powiedziałem o tym chłopakom w szkole. Okazało się, że Filip już tam był. Leci się samolotem. Zacząłem mu najpierw trochę zazdrościć, ale na szczęście szybko sobie przypomniałem, że przecież ja też polecę. Już za dwa tygodnie! Hurra!!
*** No i poleciałem! Było zupełnie inaczej niż sobie wyobrażałem, choć zaczęło się całkiem zwyczajnie - od sprzeczki. Na dzień przed wyjazdem tata próbował zarezerwować pokój w jakimś hotelu w Warszawie, ale wszystkie było zajęte. Powiedział więc mamie, że w takim razie wyruszymy o trzeciej w nocy, pojedziemy prosto na specjalny parking, gdzie nasz samochód zostanie przez dwa tygodnie, a właściciel tego parkingu zawiezie nas na lotnisko. Kiedy mama to usłyszała, zawołała oczywiście:
4
- Chyba oszalałeś, jeśli myślisz, że ja się będę tłukła całą noc i cały dzień, umordowana, z dwójką małych dzieci, na koniec świata! Dziwię się, że tata przez tyle lat jeszcze się nie nauczył, co mamę denerwuje. Ja od razu wiedziałem, że to mu nie ujdzie na sucho. Nie krzyczał, bo nigdy tego nie robi, tylko broda mu się wydłużyła, a potem dzwonił i dzwonił, aż wreszcie wynajął pokój w jakimś Ożarowie. Podobno dość blisko Warszawy. Nie jestem pewien, bo jechaliśmy stamtąd na lotnisko dobre pół dnia, często stojąc w korkach. W każdym razie w końcu dotarliśmy na miejsce i nie mogłem się doczekać, kiedy wsiądziemy do samolotu. W filmach to idzie migiem. Nie miałem pojęcia, że najpierw trzeba stać w tylu kolejkach. Po prostu godzinami! Na szczęście Joasia zapytała: - Albert, pobawimy się w samochodziki? W takiej chwili fajnie mieć młodszą siostrę! Żeby nie umrzeć z nudów, jeździliśmy więc slalomem między wszystkimi przeszkodami (ludźmi, walizkami i wózkami), dopóki rodzice nie kazali nam stanąć obok siebie, żebyśmy się nie zgubili. Wtedy na odmianę zaczęliśmy sobie wyobrażać, kto jest podobny do jakiego auta. Było sporo osobowych i terenówek, a nawet Tiry. Jeden smutny pan bardzo mi przypominał nowego Forda Mustanga. Setna kolejka kończyła się bramą, wokół której stało kilku panów ubranych jak policjanci. Rodzice wytłumaczyli mi, że to ochroniarze, sprawdzający, czy nikt z nas nie ma przy sobie niebezpiecznych rzeczy. Jednak mnie się zdawało, że chodziło raczej o picie, bo ludzie, którzy mieli przejść przez furtkę, wyrzucali do kosza wszystkie swoje butelki z colą i wodą mineralną. Kiedy mama to zauważyła, powiedziała szybko: - Pijcie, ile się wam zmieści w brzuchu! – I podała nam soki. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego picie jest jakieś zakazane, ale po tych wszystkich kolejkach byłem spragniony, więc posłuchałem jej z ochotą. Napiliśmy się, wyrzuciliśmy puste butelki i przeszliśmy przez bramkę bez kłopotu. Wszyscy oprócz taty, który ciągle piszczał, więc najpierw musiał wyjąć to, co miał w kieszeni i położyć na małej tacce, a potem pan w mundurze kazał mu jeszcze zdjąć buty. Tata mamrotał pod nosem, że już nigdy, przenigdy, nie kupi pantofli z metalowymi klamrami, bo zrobił z siebie pośmiewisko. No cóż – mógł nie zakładać tych skarpetek z Mikołajami, które mama kupiła mu pod choinkę! Na szczęście wszystko skończyło się dobrze. Stanęliśmy co prawda w następnej długaśnej kolejce, ale mama obiecywała, że to już ostatnia. Tylko, że właśnie wtedy strasznie zachciało mi się siku. 5
- Mamo! – Pociągnąłem ją za rękaw. – Muszę do toalety! - Zrobisz w samolocie! – Popatrzyła na mnie roztargniona. Nie jestem dzidziusiem i zazwyczaj udaje mi się z tym poczekać, ale tym razem miałem w brzuchu wielką butelkę wody mineralnej i dwa soczki. W tej samej chwili usłyszałem głos Joasi: - Mamusiu, ja też muszę! Co na to mama? Oczywiście się zdenerwowała! Wy bylibyście spokojni w takiej sytuacji? Kazała tacie pójść ze mną, a sama wzięła za rękę moją siostrę. Tatuś powiedział na to szybko, że nie ma sensu, żebyśmy wszyscy szli do toalety z torbami, aparatem fotograficznym i w ogóle, a poza tym trzeba przecież pilnować kolejki. Jeśli mam być szczery, gdyby ktoś popatrzył na mnie kiedyś tak, jak wtedy mama na niego, chyba przyrzekłbym, że już przenigdy nie zagram w moje ukochane wyścigi off-road, ale tata udał, że nie widzi tego wzroku i odwrócił się w drugą stronę. Ma stalowe nerwy! W końcu poszliśmy więc tylko z mamą. Najgorsze w takich sytuacjach jest to, że ona zawsze chce, żebym szedł do męskiej, a ja nie cierpię tam chodzić sam. Zazwyczaj nie mogę otworzyć drzwi, bo są za ciężkie, a kiedy już ktoś inny je uchyli, w środku jest pełno dużych, obcych panów i nie wiem, jak mam się zachować. Na takim wielkim lotnisku tym bardziej nie mogłem iść bez taty. Jeszcze bym się zgubił albo zatrzasnął w kabinie. Powiedziałem to mamie i znowu się zirytowała, ale tylko troszeczkę, bo rozumiała, że można się bać takich rzeczy. Wzięła mnie ze sobą do damskiej, wepchnęła do jednej kabiny, a do drugiej poszła z Joasią. Bałem się zostać sam nawet tam, dlatego poszedłem za nimi. Kiedy tak siusialiśmy po kolei, zrobiło się bardzo późno i mama, która usłyszała, że wołają nas przez głośnik, wypadła z łazienki, ciągnąc nas za sobą. Chyba nawet nie umyła rąk, a nas zawsze upomina, że po toalecie trzeba koniecznie! Naszej kolejki już nie było, tylko tata miotał się przy jakichś drzwiach i zaczął wołać z daleka: - Samolot nam ucieka! (O, ale mi się ładnie zrymowało!) Gdzie wy się podziewaliście? Ile czasu można spędzić w ubikacji?! Mama krzyknęła na to: - Gdybyś poszedł z Albertem, to byśmy zdążyli! Trzęsącą się ręką podała nasze paszporty ładnej pani ubranej na granatowo i udało się nam, ale tylko przez przypadek. Okazało się, że wszyscy ludzie z naszej kolejki stoją stłoczeni na klatce schodowej, bo drzwi na dole są zamknięte na klucz. Jeden podenerwowany 6
pan pobiegł na górę, żeby kogoś o tym powiadomić, a moi rodzice, na odmianę, zupełnie się wtedy uspokoili. Potem było nam bardzo ciasno i gorąco w takim specjalnym autobusie, którym pojechaliśmy na płytę lotniska. - Mamooo, – jęczała Joasia – kiedy wreszcie będziemy w samolocie? - Już za chwilę, kochanie! – uspokajała ją mamusia. – Nie myśl o tym, tylko się rozglądaj. Zobacz, ile samolotów! I jakie kolorowe! Ciekawe, który to nasz? Jak myślisz?
Dziewczyny zajęły się zgadywaniem, a ja – obserwowaniem mechaników kręcących się wokół tych wielkich maszyn i zastanawianiem się, czy by może raczej nie zostać pilotem. Jednak szybko zrezygnowałem z tego pomysłu, bo przecież samoloty nie mogą się ścigać, więc co to za przyjemność? Staliśmy zamknięci w autobusie całe wieki, aż w końcu ktoś powiedział przez głośnik: - Przepraszamy Państwa za niewielkie opóźnienie! Do samolotu wciąż jeszcze tankowane jest paliwo. Za chwilę będą Państwo mogli zająć swoje miejsca. Niestety, ta „chwila” trwała chyba z pół godziny, a potem, zgrzani i zmęczeni, musieliśmy jeszcze wchodzić na pokład po schodkach, które były tak wysokie, że Joasia nie dała rady się wspinać i mama musiała ją nieść. 7
Na samej górze stały dwie eleganckie stewardessy, które na pewno nie były z Polski. Miały opalone twarze i mówiły do nas: „hello”. Ładnie się uśmiechały i pokazywały pasażerom, gdzie kto ma usiąść. Na szczęście, ja – obok mamy; do tego przy oknie, czyli super! Udało mi się obszukać wszystkie schowki i rozłożyć fotel jeszcze zanim stewardessy powiedziały, że wytłumaczą nam, co mamy robić w razie wypadku. Oczywiście nie rozumiałem, co mówiły, ale mama mi przetłumaczyła. Mieliśmy być cicho i słuchać, tyle tylko, że mojej siostrze zachciało się jeść. Tata wyciągnął więc potajemnie kabanosa z takiej siatki, w której mieliśmy ich pół kilo, i potem Joaśka strasznie mlaskała. Ale nie szkodzi, bo mama powiedziała: - Panie mówią z dziwnym akcentem i trochę trudno mi je zrozumieć. Najważniejsze, że w razie czego z góry same spadną tlenowe maski, pod fotelem jest kamizelka ratunkowa, a uciekać trzeba tam, gdzie pani właśnie macha ręką. To było bardzo ciekawe. Gdy mama dodała, że szczegółowe instrukcje są w kieszonce przy fotelu, wyciągnąłem jedną z nich i obejrzałem bardzo dokładnie. Ostrzegłem potem mamusię: - Wiesz, jakby była jakaś katastrofa, trzeba zrobić tyle rzeczy, że chyba nie starczy nam czasu! Mama spojrzała na mnie zaskoczona, zapewniła, że żadnej katastrofy nie będzie i poradziła, żebym lepiej zapiął pasy i wyglądał przez okno, bo właśnie kołujemy na pas startowy. Potem chyba piętnaście razy powtórzyła: - Kiedy będziemy startować, często przełykajcie ślinę! A w razie czego dmuchajcie przez uszy! Łatwo powiedzieć! Dmuchaliście kiedyś przez uszy? Powodzenia! Oczywiście mi się zatkały, a Joasi chyba jeszcze bardziej. Zaczęła strasznie płakać i krzyczeć, i zrobiło się wielkie zamieszanie. Rodzice podtykali jej na przemian cukierki i gumę do żucia, aż wreszcie uspokoiła się, tylko że kiedy uszy przestały ją boleć, znowu zrobiła się głodna. Ja też. Tata nie nadążał z wyciąganiem kabanosów! No i gdy stewardessy zaczęły roznosić tacki z drugim śniadaniem, byliśmy już zupełnie najedzeni. Nie miałem nic do roboty, bo w samolocie nie da się udawać samochodu, więc zacząłem wyglądać przez okno. Coś niesamowitego! Pod nami leżała gęsta, biała piana. Dopiero po dłuższej chwili zrozumiałem, że to chmury, ale z drugiej strony. Joasia oczywiście musiała zobaczyć je na własne oczy, a potem chciała też oglądać inne rzeczy.
8
- Tatusiu, co to jest ten guziczek nad fotelem? A jak się wyciąga i chowa ten stoliczek w siedzeniu? Tatusiu, a co jest schowane na tej półeczce na górze? Mamusiu, a gdzie jest kamizelka ratunkowa? Dwoiła się i troiła. Wszystko ją ciekawiło. Zaglądała w każdy kąt. W końcu zachciało jej się siusiu, więc poszła z tatą do toalety i spodobało się jej tam tak bardzo, że chodziła jeszcze cztery razy, chociaż wcale nie musiała.
Ja wyglądałem dalej. Zobaczyłem pod nami morze i wyspy, takie małe jak w atlasie. Później dużo mgły, a na końcu – ogromną, brązową, pomarszczoną pustynię. Ledwie ją dostrzegłem i powiedziałem o tym rodzicom, mama rzuciła się do okna z aparatem i zasłoniła mi wszystko; ale nic nie straciłem, bo te wielkie wydmy brązowego piachu wcale się nie kończyły. Lecieliśmy nad nimi tak długo, że mamusia zaczęła nawet z nudów oglądać film, który wyświetlali w małych telewizorkach pod sufitem. Dobrze, że zobaczyła tylko koniec, bo był o katastrofie lotniczej! Naraz z telewizorów znikł obraz, zaczęło nami strasznie szarpać i samolot niezdarnie się przechylił. Przestraszyłem się, że spadamy, ale mama wytłumaczyła: - Nic się nie bój! Po prostu lądujemy. Trzeba zapiąć pasy. *** 9
Nie chce mi się opowiadać, co się działo na lotnisku, bo to było jedno wielkie zamieszanie i mnóstwo nerwów, a wokół obce zapachy i ludzie w dziwacznych strojach, głośno rozmawiający w języku, którego nie rozumiałem. Ale za to potem! Jechaliśmy autokarem po równej, gładkiej autostradzie, zupełnie bez dziur. Nie mogłem się nadziwić! - Tato, przecież tu jest tak gorąco, a ta ulica wcale się nie rozpuszcza! – zauważyłem, wyglądając przez szybę. - Dlatego, że nie jest zrobiona z asfaltu, tylko z betonu. – wytłumaczył mi tata, w ostatniej chwili łapiąc Joasię, która chciała dać drapaka, żeby tym razem pozwiedzać autokar. – A beton jest twardy w każdej temperaturze. Coś fantastycznego! Szkoda, że w Polsce nie ma autostrad z betonu. Mógłbym tak jechać bez końca; tym bardziej, że na dworze był nieopisany skwar, a po obu stronach ulicy tylko pustynia, po której walały się jakieś samotne foliowe torebki. Akurat takie same, jak u nas…
- Mamo, - zaczepiłem z kolei mamusię, która zawzięcie fotografowała wszystko przez okno – a dlaczego tu wszędzie fruwają reklamówki?
10
- Niestety na całym świecie ludzie są tacy sami… - westchnęła. – Wyrzucają śmieci, gdzie popadnie. Tylko że u nas wiatr zaczepia je na drzewach, a tutaj nie mają się na czym zatrzymać… Mama bardzo nie lubi, kiedy ktoś śmieci. U nas w domu są nawet trzy plastikowe pojemniki, na których razem z Joasią narysowaliśmy butelki, słoiki i gazety, i wrzucamy do nich różne papiery i opakowania. To się nazywa segregacja. Mówiliśmy o tym w szkole. Mama ma bzika na tym punkcie i tata, chociaż nie cierpi pakować tych wszystkich pojemników w sobotę do bagażnika, żeby je zawieźć do specjalnych kontenerów stojących jakiś milion kilometrów od naszego domu, już dawno przestał się z nią o to sprzeczać. Śmieje się tylko, że mamusia pewnie chce w ten sposób odkupić swoje winy, bo w kółko pierze i marnuje hektolitry wody. *** Wreszcie dotarliśmy do celu. Musieliśmy wysiąść, co nie było łatwe, bo mieliśmy milion tobołków, a na dodatek moja siostra zasnęła. Mama popatrzyła na jej zaspaną, spoconą buzię, jęknęła, wzięła Joasię na ramię, wyturlała się z autokaru i drugą ręką pociągnęła za sobą naszą walizkę na kółkach, którą pan kierowca wyjął właśnie z bagażnika. Tata próbował sobie poradzić z resztą toreb, a mnie zawiesił na szyi aparat fotograficzny. Było tak upalnie, że czułem się jak przypiekany kurczak, dlatego zdziwiłem się, że dookoła chodzi pełno panów ubranych w długie, ciemne koszule, wyglądające jak sukienki. Co ciekawe, wydawało się, że wcale nie jest im gorąco. Zatrzymywali się na środku ulicy i długo rozmawiali ze sobą w słońcu, które prażyło niemiłosiernie. Jedyna pani, jaką zauważyłem, miała głowę tak okręconą chustką, że widać jej było tylko twarz. - Mamo, dlaczego ona ma taką chustkę? – zapytałem. – To niby kapelusz przeciwsłoneczny? - Niezupełnie. – Mama próbowała na mnie spojrzeć znad głowy Joasi. – Tutaj jest taki zwyczaj. Panie noszą chusty na głowach, bo chcą się podobać tylko swoim mężom, a nie obcym panom. - Tak, tato? – Chciałem się upewnić. Uśmiechnął się i na chwilę postawił torby na ziemi. - W dużym skrócie! Mama spojrzała na niego nachmurzona. Chyba miała ochotę powiedzieć mu coś niezbyt miłego, ale owinięta kobieta uśmiechnęła się do niej, więc mamusia nie miała wyjścia i też musiała się uśmiechnąć. Zaraz potem ta pani popatrzyła na Joasię i już nie oderwała od 11
niej oczu. Podeszła do naszej mamy, powiedziała coś i ostrożnie wzięła do ręki warkocz mojej siostry. Nie zdziwiło mnie to specjalnie. Przyzwyczaiłem się, że ludziom podobają się jej długie włosy. Dopiero, kiedy po dwóch dniach Joasia zaczęła się chować za mamę, bo wszyscy wołali za nią „habibi” (co znaczyło „kochanie”), zrozumiałem, że tutaj jest jeszcze bardziej niezwykła, bo jest blondynką. Najgorsze, że wielu mężczyzn chciało się z nią żenić, a ona ma dopiero sześć lat! Rodzice uspokajali mnie, że to tylko żarty, ale wcale nie byłem tego pewien. Jeden z panów chciał nam nawet dać za Joaśkę kilka wielbłądów, więc pewnie mówił poważnie.
***
12
Nasz pokoik w hotelu był strasznie mały, gorący, i biegały po nim mrówki wielkie jak słonie. No, trochę przesadzam. W każdym razie, kiedy mama zauważyła je pierwszego wieczoru, krzyknęła: - Jacek, tu jest pełno ogromnych mrówek! Musimy zmienić pokój! Przecież one pogryzą nam dzieci! Zdaje mi się, że o siebie też się trochę bała. Joasia oczywiście narobiła wtedy pisku i wlazła na łóżko, a ja postanowiłem przyłączyć się do męskiej akcji ratunkowej, którą (byłem tego pewien!) tata zacznie zaraz organizować. - Może nasypiemy im cukru tam pod krzakiem, to się zainteresują słodyczami i pójdą sobie? – zaproponowałem. - No, nie wiem… - Tata nie wyglądał na przekonanego. – Spróbujmy. - Po moim trupie! – krzyknęła mama. – Żeby tu do nas przychodziły do kawiarni? Zaczęliśmy chichotać. Wyobraziłem sobie maciupeńkie stoliczki i krzesełka, i mrówki, które robią rezerwacje. „Co tam dzisiaj u Nowaków? A, cukier! Mniam! To pewnie znów nie ma miejsc?” Kiedy się wyśmialiśmy, mama postanowiła popsikać schody środkiem na komary i zobaczyć, co z tego wyniknie, a potem wykąpaliśmy się i poszliśmy spać. Rano mrówki wciąż biegały sobie w najlepsze, ale nic nas nie pogryzło. Obyło się bez przeprowadzek, jednak na wszelki wypadek zawsze sypałem im trochę cukru pod krzakiem, przed oknem sąsiadów. Mylicie się, jeśli myślicie, że na mrówkach się skończyło! Pod drzwiami naszego pokoju była szpara i któregoś wieczoru wślizgnęła się przez nią jaszczurka. Co prawda całkiem malutka, ale i tak napędziła mamie stracha. Były jeszcze wielkie pająki. W ogóle w Egipcie widziałem dużo różnych stworzeń innych niż u nas. Na przykład śmieszne, białe ptaki, które chodziły tak, jakby się wciąż kłaniały. Joasia nauczyła się je rewelacyjnie naśladować! Były też kraby. Wieczorem biegały bokiem po plaży. Gdy to zauważyliśmy, zawsze po kolacji robiliśmy sobie spacery brzegiem morza, żeby je obserwować, a ja wyobrażałem sobie, że to ścigające się monster trucki, a metą jest woda. Wybierałem kraba, który wyglądał na zwycięzcę i kibicowałem mu, żeby wygrał. Lubię takie leniwe wakacje, kiedy nie muszę ganiać po jakichś wystawach czy muzeach, gdzie tak bardzo bolą nogi, a wszystko zawieszone jest o wiele za wysoko, żeby można to było dokładnie obejrzeć (moja mama, niestety, uwielbia takie miejsca…). Mogę wtedy całymi godzinami robić nad wodą wieże z błota i wpływki, bo to się przecież nigdy nie 13
nudzi. Tyle że mam pecha, bo moi rodzice nie umieją usiedzieć spokojnie. Wciąż gdzieś im się śpieszy i nie lubią „tracić czasu”, więc nawet na wakacjach, w tym upalnym Egipcie, wpadli na pomysł – będą się uczyć arabskiego! Niestety bardzo lubią obce języki. Mają dużo znajomych w innych krajach, a ja się strasznie wstydzę, kiedy ci znajomi do nas przyjeżdżają i muszę się z nimi witać i mówić im, ile mam lat, albo odpowiadać na pytania, których nie rozumiem. Rodzice myślą chyba, że skoro sami znają angielski, to ja też go znam – tak jakoś z powietrza. Kiedy przeczytali w hotelowym holu, że o trzeciej po południu (w najgorszym upale, gdy z kranów leci tylko wrzątek) jest w programie język arabski, mama zaproponowała: - Nauczmy się kilku zdań! Przynajmniej będziemy się mogli dogadać z tymi wszystkimi miłymi panami, którzy zawsze nas zaczepiają, kiedy przechodzimy obok ich kramików. - Bo ja wiem…? – tata się zawahał. Kochany! Przynajmniej on rozumie, jak ja mam czasem dość szkoły! - No, proszę cię! Zawsze przecież możemy zrezygnować! – namawiała mama. I niestety się zgodził. Lekcja miała być na plaży, więc przeszliśmy całą wszerz i wzdłuż, chociaż oboje z Joasią mówiliśmy, że jesteśmy zmęczeni i chce nam się pić. Nie było nikogo! Ucieszyłem się (tata chyba też), że będziemy mieli święty spokój i znów będziemy się bawić na brzegu morza i ratować meduzy (tata wrzucał je do morza na moim klapku, bo bał się poparzyć), ale jeśli sądzicie, że moja mama tak łatwo się poddaje, to jesteście w błędzie! Najpierw zaczepiła jakiegoś animatora (to takie osoby, które opiekują się turystami), a on wysłał nas na basen. Tam też jest super, bo można ześlizgnąć się z plastikowej zjeżdżalni prosto do wody. Chlup! Ale lekcji i tam nie było. Dwaj panowie, którzy rozdawali ręczniki i opiekowali się stojącymi na dworze szachami, wielkimi jak Joasia, odesłali nas do recepcji. Od tego chodzenia strasznie bolały mnie już nogi. Poza tym było przeraźliwie gorąco. Pocieszałem się, że w hotelu przynajmniej jest klimatyzacja – no i była, tylko nie było lekcji arabskiego! Kazali nam… znów iść na plażę. Wtedy oczywiście mama się zezłościła, co mnie wcale nie zdziwiło. Też była już na pewno zmęczona tym bieganiem. Powiedziała coś do pana, z którym rozmawiała, a tata wytłumaczył mi, że ona nie będzie tak bez sensu chodzić w kółko i poczeka, aż coś się wreszcie wyjaśni.
14
Pan z recepcji długo wydzwaniał w różne miejsca i chyba też się denerwował, bo dużo krzyczał, ale kiedy podchodził do nas, był już szeroko uśmiechnięty i wołał: „the beach bar, the beach bar!”. Bar na plaży. Tyle to nawet ja zrozumiałem. Musieliśmy znowu wyjść z miłego chłodu na dwór, gdzie czułem się jak pop-corn na patelni, ale kiedy doczłapaliśmy spoceni do baru, mama wreszcie była zadowolona. Ktoś tam na nas czekał! Okazało się, że całe zamieszanie wynikło stąd, że do tej pory nikt nigdy nie chciał lekcji arabskiego. Nie dziwię się! To przecież nienormalne, żeby się uczyć na wakacjach! Za to animator, który do nas przyszedł, był naprawdę fajny. Najpierw ja z Joasią trochę się go baliśmy, bo był gruby i czarny. Też cały czas mówił do mojej siostry „habibi”, ale na szczęście nie chciał się z nią żenić. Zapytał ją tylko po angielsku, jak się nazywa, a potem wziął dwie kredki i zaczął coś ładnie rysować na papierze.
- Co on rysuje, mamo? – szepnąłem, chowając się za krzesłem, na którym siedziała. - On nie rysuje, tylko pisze – wytłumaczyła mi. – Tak po arabsku wygląda imię Joasi. Bardzo to było ciekawe. Robił taki podwójny, kolorowy wężyk od prawej do lewej strony. Nie mogłem uwierzyć, że to litery i że ktoś je przeczyta, ale wyglądały bardzo ładnie. Moje imię też mi się podobało. Tylko mama była jak zwykle nieufna i kiedy dostała w 15
prezencie karteczkę ze swoim imieniem, zaczęła o coś pytać, pukając w taki zawijasik na końcu. - Tato, – wyszeptałem tym razem do taty, który był bardzo rozbawiony – o co chodzi? - Mama pyta, dlaczego na końcu jej imienia jest jakiś inny znaczek niż u Joasi, a Basterma (tak nazywał się nasz animator) wyjaśnia jej, że to proste: bo ona jest „Magda”, a Joasia – „Joanana” (tak mówił). - „Jak to?”, dopytuje się mama, „Przecież Magda i Joanna kończą się na <<a>>!” A Basterma tłumaczy, że jej imię kończy się na „a”, a imię Joasi – na… „a”! Myślałem, że umrę ze śmiechu! Ale kiedy animator powtórzył to kilka razy, faktycznie usłyszałem, że jedno „a” jest jakieś inne od drugiego. Czy to nie ciekawe, że jest język, w którym są dwa różne „a”? A może więcej? Przez resztę lekcji siedzieliśmy z Joasią pod stołem, żeby nie wyparować, i po jakimś czasie zaczęło nam się nudzić, ale teraz przynajmniej wiem, że po arabsku woda to „maja” a dziękuję – to „szu-kran”. Tak, jakby w kranie szumiała woda – łatwe! Powtórzyłem to sobie wieczorem, kiedy rodzice zamawiali kolację. Jedliśmy ją na dworze, pod wielkim, czarnym niebem bez jednej chmurki. Wokół było pełno gwiazd. Wydawało mi się, że prawie kąpią się w morzu. Czasem wiał ciepły, ale silny, wiatr i wyginał palmy, pod którymi stały nasze stoliki. Sypało też piaskiem, co nie było zbyt przyjemne. Na środku naszej „restauracji” stała duża scena, gdzie jedna, trochę rozebrana, pani kręciła brzuchem, a potem pan – na odmianę ubrany w dużo kolorowych spódnic – wirował bez końca i zdejmował te spódnice przez głowę. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem.
16
Ale już wkrótce miałem się przekonać, że najfantastyczniejsza rzecz na scenie to minidisco. Ja tam nie lubię tańczyć, szczególnie, kiedy wszyscy się na mnie gapią. Jestem przecież chłopakiem! Najpierw nie chciałem dać się mamie namówić na występy – a próbowała, bo kiedy coś sobie wbije do głowy, to nie ma przebacz! Oczywiście znała już wszystkich animatorów (wciąż zagadywała do nich po angielsku i po arabsku), więc zaczęła rozmawiać z dwiema dziewczynami, Miriam i Rahmą, dużo się uśmiechać i popychać nas w ich stronę. Postanowiłem, że choćby nie wiem co, nie dam z siebie zrobić głupka. Joasia też powiedziała: „Ja bez Alberta nie idę!”, i mamie nie powiódł się jej chytry plan. Schowaliśmy się tylko za jej szerokimi spodniami i wyglądaliśmy zza nich ostrożnie, patrząc, co się będzie działo. A działo się! Z głośników ryknęła piosenka, a na scenę nie wskoczyła tym razem żadna kobieta, tylko kudłaty animator Miki. Za nim wdrapało się ze sto piszczących dziewczynek, ale też całkiem sporo nie piszczących chłopaków, którzy widocznie uznali, że skoro Miki tańczy, to nie ma się czego wstydzić. Kilka dni później – sam nie wiem, jakim cudem – Joasia i ja też znaleźliśmy się na scenie, wariując przy świetnej piosence o muzyku. Udawaliśmy, że gramy na różnych instrumentach, z których najbardziej podobało mi się „pijane pianino” (po angielsku to brzmi tak: „pija- pija- pijano…”). Gdy już się wyszaleliśmy, pobiegliśmy do rodziców, rozmawiających przy stoliku. Wyglądało na to, że jest im ze sobą miło i wreszcie się niczym nie przejmują. Szkoda, że nie można przenieść Egiptu do Polski… Może częściej by się uśmiechali? - No i co? – zapytała mama, odwracając się w naszą stronę. – Bardzo źle? Bo mnie się wydaje, że można było wytrzymać. Pokiwałem głową bardzo powoli. Nie lubię, kiedy mama ma rację. A jeszcze bardziej – kiedy chce, żebym jej to powiedział. Na szczęście szybko zmieniliśmy temat, bo Joasia poskarżyła się: - Zaschło mi w gardle od tego tańczenia! - To siadaj i dopij sok. – poradziła jej mamusia. Bardzo mnie zdziwiło, że rodzice nie każą nam biec od razu do łóżek, skoro w domu o tej porze zawsze to robią. Okazało się, że postanowili zobaczyć z nami wieczorne występy. Było już po dziewiątej, a my wciąż na dworze! Nie mieściło mi się to w głowie. Na scenie zrobiło się naraz zupełnie ciemno. Słychać było tylko jakieś chichoty i szamotanie. Coś się zwaliło, ktoś krzyknął, znowu zachichotał, potem coś chlupało, stukało i szurało. 17
- Ciekawe, co z tego wyniknie. – zagadałem do Joasi. - No! – Piła swój sok i wpatrywała się w ciemną scenę z taką samą ciekawością jak ja. Naraz, zupełnie niespodziewanie, stanęły przy nas Miriam i Rahma, bardzo wymalowane. Zaczęły rozmawiać z rodzicami i ciągnąć ich za ręce. Mama i tata trochę się wykręcali, ale widziałem, że mają ochotę iść z nimi. No i się nie pomyliłem! Szybko dali się namówić i poszliśmy razem do pobliskiej sali bilardowej, która była teraz zupełnie pusta. - Co my tu robimy?- zapytałem. Wszystko wydawało mi się coraz dziwniejsze, bo rodzice zupełnie nie zachowywali się jak rodzice. - Zobaczycie! – powiedzieli i zaczęli się przebierać w jakieś kolorowe, powiewne ubrania. – To taka zabawa. Tata dostał same spodnie, a chociaż, kiedy zdjął koszulkę, widać było, że z całych pleców schodzi mu skóra, nic sobie z tego nie robił. - Czemu to zakładasz? – zapytałem, pokazując palcem zielone pumpy. - Przebieram się za sułtana! – odpowiedział przejęty. Znałem to słowo jeszcze z „Klechd sezamowych”, więc wiedziałem, że to taki król. - Będę miał trzy żony! – dodał z dumą. – I dwoje dzieci! Dzieci mnie nie zdziwiły, ale żony trochę tak. Joasia wyglądała, jakby miała się rozpłakać, na co tata powiedział: - Nie martw się! My się tylko tak bawimy! Te dwie dodatkowe żony będą na chwilę i tylko na niby! Moja siostra nie wydawała się przekonana. Chyba miała tacie za złe, że chce mieć jakieś inne panie oprócz naszej mamusi. Nie zamartwiała się tym jednak zbyt długo, bo wciąż działo się coś nowego. Do sali bilardowej wpadł Basterma, niosący wielkie palmowe liście. Rozmawiał przez chwilę z rodzicami, razem się śmiali, a potem mama wzięła nas za ręce i ruszyliśmy. Przodem tata-sułtan, wachlowany liśćmi przez animatorów, potem mama i my, a za nami dwie dziewczyny, też w takich powiewnych szaliczkach, jak ten mamusi. Po chwili sprawdziły się moje najgorsze przeczucia: szliśmy na scenę, przy jakichś fanfarach granych na keyboardzie, w blasku kolorowych świateł. Gdyby były tu chłopaki z mojej klasy, spaliłbym się ze wstydu. Za to Joasi bardzo się podobało! Zawsze przecież chciała być księżniczką! Kiedy dotarliśmy do sceny, tatę-sułtana posadzili na dużym, drewnianym krześle, które wyglądało trochę jak łódka, na której ktoś położył dywan, a my rozsiedliśmy się na
18
poduszkach przy jego nogach. Na widowni wszyscy się śmiali i bili nam brawo. Nie wiedziałem, gdzie mam się schować. Lekko szarpnąłem mamę za ramię i zapytałem: - Co mamy teraz robić? - Siedzieć – odpowiedziała krótko. - Siedzieć i co? - Siedzieć i patrzeć. – wytłumaczyła. – Zaraz będą występy. - To my nie występujemy? – zdziwiłem się. - My trochę też. To się nazywa „oprawa”. Mama szeptała mi do ucha, aż mi się śmiać chciało od tego jej chuchania. – Udajemy, że jesteśmy rodziną sułtana i to dla nas występują inni. Kiedy z ustawionych za nami głośników popłynęła piosenka, chudy animator Aleks, przebrany w sukienkę w kwiaty i wielką, potarganą perukę, wszedł na scenę ze szmatą w jednej ręce, a kubłem z wodą w drugiej. Za nim posłusznie człapał smutny Miki. - Pani śpiewa w piosence, że już nie kocha swojego narzeczonego – zaśmiewając się, wytłumaczyła nam mama.
19
To było widać! Aleks najpierw zmoczył szmatę w wiadrze, a kiedy zaczął na niby szorować podłogę, Miki stanął nad nim i wymachiwał rękami, żeby mu (to znaczy – tej pani, za którą Aleks był przebrany) pokazać, jak bardzo go kocha. Aleks zdzielił go na to mokrą szmatą, jednak Miki nie dawał za wygraną. Wciąż machał nad nim rękami i pokazywał na swoje serce, chociaż Aleks dalej prał go mokrą ścierką. Biedny Miki! Najśmieszniejsze było to, że wszystkie dziewczynki, które wcześniej tańczyły na mini-disco, a teraz oglądały pokaz ze swoimi rodzicami, strasznie się na Aleksa rozgniewały. Miki był ich ulubieńcem. Jedna za drugą zaczęły wpadać na scenę, zasłaniać go przed ścierką i bić Aleksa. Dorośli bardzo się śmiali, chociaż nie o to w tym występie chodziło. Ale to nic. Wydawało mi się, że i tak wszyscy są zadowoleni. W każdym razie ja byłem, bo nikt już na mnie nie patrzył! *** Następnego dnia, tata, trochę zmęczony po byciu sułtanem, pojechał na wycieczkę do piramid i Sfinksa. Bardzo chciałem jechać z nim, ale mama mi zabroniła. - To za daleko! Kilka godzin drogi. Umarłbyś ze zmęczenia, gorąca i nudów. - Aleee mamooo! – zajęczałem. - Żadne „aleee mamooo” – ucięła. – Poza tym mam lepszy pomysł. Zaciekawiłem się. Oprócz uczenia się języka arabskiego, mama ma czasem naprawdę dobre pomysły. - A jaki? – Chciałem wiedzieć jak najszybciej. Popatrzyła na mnie tak, jak zawsze, kiedy wie, że za chwilę bardzo się ucieszę i powiedziała bardzo głośno: - Popłyniemy łodzią podwodną! Zupełnie mnie zatkało. Samolot – to już było coś, ale łódź podwodna?! Filip nigdy mi nie mówił, że płynął czymś takim. Ani żaden innych chłopak! - Żartujesz! – powiedziałem i ugryzłem się w język, bo kiedy mówię w ten sposób, mamusia zawsze zaczyna mnie pouczać, że nie jest moją koleżanką, że jej nie szanuję i tak dalej. Tym razem nie zwróciła jednak uwagi na moją niegrzeczność, tylko odpowiedziała: - Wcale nie! Mówię poważnie. - Jak to?? - Niedowierzałem dalej. - Po prostu! Są takie specjalne wycieczki do portu, dla osób, które chcą oglądać rafę koralową, czyli podwodny las. I ogląda się ją właśnie w łodziach podwodnych. Osłupiałem. Co tam samolot! Co tam Sfinks! Co tam piramidy! Ja popłynę łodzią podwodną, jak prawdziwy marynarz i żołnierz! 20
- A będziemy zakładać jakieś specjalne skafandry? – dopytywałem się. - Nie sądzę. Ale o wszystko wypytam w recepcji. Chodźmy! – Mama wstała z krzesła i ruszyła w stronę drzwi. I wtedy usłyszałem głos kogoś, kogo nie cierpię najbardziej na świecie (czasami). - Ale ja nie chcę łodzi podwodnej! To oczywiście była moja siostra! Chciałem ją pacnąć. Miałem tylko nadzieję, że mama mnie wyręczy. Jednak nie! Pochyliła się nad nią i powiedziała miło: - Joasiu, nie chcesz zobaczyć ślicznych, kolorowych rybek? - Nie! – Joasia była nieugięta. Mama zrozumiała, że w taki sposób jej nie przekona i zdecydowała się na podstęp. - A chciałbyś zobaczyć taką rybę, co wygląda jak czarny motyl? Joasia wydawała się trochę bardziej zaciekawiona, więc mama pytała dalej: - A taką, co wygląda jak Nemo? I już wiedziałem, że się udało. Moja siostra, z szeroko otwartymi oczami i bardzo poważną miną, pokiwała głową. Hurra!! *** Strasznie długo czekaliśmy w holu, żeby ktoś nas w końcu na tę rafę zabrał. Moim zdaniem mama powinna przestawić swój zegarek, bo te w Egipcie chyba inaczej chodzą. W dodatku rano w recepcji nie działa klimatyzacja, więc spociłem się jak mysz. Całe plecy miałem mokre. I włosy. I brzuch. Byłem okropnie klejący. Ale co tam! Łódź podwodna czeka! W końcu wyjechaliśmy, małym, starym busikiem, i objechaliśmy chyba wszystkie okoliczne hotele, żeby zabrać innych ludzi, którzy też chcieli się pogapić na rafę. Nie miałem pojęcia, że w Egipcie jest tyle hoteli. Dosłownie setki. - Albert! – Joasia sapnęła mi w ucho. – Nie boisz się tej łodzi? Nie wiem, jak to się stało, ale do tej chwili nie myślałem, że to jest coś, czego można się bać. Bardzo się cieszyłem, i w ogóle. Dopiero, kiedy Joasia mnie o to zapytała, poczułem, że przecież to może być straszne! Wejdziemy do tej łodzi, zamkną nas i - bul, bul, bul – pójdziemy na dno jak piracki statek! - Nie, no coś ty! – odpowiedziałem i wzruszyłem ramionami. – Wcale się nie boję. Tylko małe dzidzie się boją! Joasia popatrzyła na mnie z podziwem, co bardzo lubię. Wtedy trzeba się bardzo pilnować, żeby nie stchórzyć, bo przecież młodsze siostry muszą szanować starszych braci!
21
Ale jakoś dziwnie ściskał mi się brzuch; szczególnie, kiedy wypłynęliśmy z portu małym stateczkiem na pełne morze i już nie można było powiedzieć: „ja się rozmyśliłem!”
Moja siostra nie przestawała na mnie patrzeć, więc udałem, że bardzo mnie ciekawi taki malutki domek-przystań, do którego przybiliśmy. Stało tam stare akwarium bez wody, a w nim brzydkie, zasuszone i zakurzone ryby na patykach. Wpatrywałem się w nie z całych sił, żeby nie myśleć o tym, jak bardzo ten domek-przystań się chybocze i czy on na pewno wytrzyma nasz ciężar. - No, chodźcie, maluchy! - mama odciągnęła nas od akwarium i wzięła za ręce. Maluchy, też coś! – Wsiadamy! Spod wody wynurzył się metalowy, okrągły właz. Jakiś taki malutki. A potem stalowy grzbiet łodzi. Też ciupeńki. Do tej pory myślałem, że to będzie podwodny Tir, a okazało się, że to Mini Cooper. Do tego podejrzanie obdrapany. Nie wytrzymałem. Pociągnąłem mamę za rękę, żeby się pochyliła. - A jak to zatonie? Mama potarmosiła moje włosy.
22
- Zobacz! Ci ludzie, którzy właśnie wysiadają, są najlepszym dowodem na to, że nie zatonie! - Ale ta łódź jest jakaś taka… mała. I… stara. – Było mi już wszystko jedno, co pomyśli Joasia. Wcale nie chciałem się pakować do tego podwodnego gruchocika. - Chodź, synku! Mamusia spokojnie podniosła mnie do góry i postawiła na ociekającym wodą wierzchu łodzi, tuż obok schodków prowadzących w dół, do środka. – Zobaczysz, że będzie warto! - I nic się nie bój. – Przytrzymała moje ramię, kiedy zacząłem schodzić. – W życiu nie słyszałam, żeby jakaś łódź podwodna w Egipcie zatonęła. Trochę mnie to uspokoiło, chociaż nie wydawało mi się, żeby mama zbyt często czytała w gazetach czy w Internecie o łodziach podwodnych w Egipcie. Po chwili już zupełnie przestałem myśleć, że może ociupinkę się boję, bo musiałem zacząć się przepychać z Joasią, żeby mieć lepsze miejsce przy oknie. Dopiero, kiedy właz nad nami zamknął się z takim głośnym, niemiłym hukiem, a łódź zaczęła się zanurzać – bul, bul, bul – i woda podpływała coraz wyżej (widziałem to w okienku), mój żołądek też jakby zaczął się podnosić. Mamusia chyba to zauważyła, bo ścisnęła mnie mocno za rękę i powiedziała: - Patrz! Tam obok nas! Nurek! Rzeczywiście, za szybką pływał pan w piankowym kostiumie, z butlą i w okularach, a w ręku trzymał jakąś torebkę. - Co on tam robi? – zapytałem. - No, co on robi? – Joasia też się zainteresowała. – I po co mu ten worek? - Nie mam pojęcia! - odpowiedziała mama. – Może chce, żebyśmy mu robili zdjęcia? Przyzwyczailiśmy się już, że wiele osób ładnie się do nas uśmiecha, pokazuje na migi, żeby ich sfotografować, a potem prosi o drobne pieniążki. Tylko jak mielibyśmy mu je dać? Przez szybę? Pewnie zostawić kapitanowi łodzi. Dopiero, gdy dopłynęliśmy do takiej dużej, cementowej konstrukcji, zrozumieliśmy, o co chodzi. Nurek wyciągnął z torebki jakieś małe ochłapki i już po chwili pojawiło się wokół niego pełno rybek. Nie przypominały motyli, a tym bardziej Nemo, ale i tak fajnie wyglądało, kiedy ten pan je karmił. Dawno temu miałem akwarium i gdy wsypywałem do niego jedzenie, mieczyki też tak się biły i przepychały. Wszyscy dorośli pstrykali zdjęcia jak szaleni, tylko naszej mamie znów coś się nie podobało.
23
- To ma być rafa?! Ten beton?! – narzekała. – A te smętne, przekarmione grubasy, to niby mają być rogatnice? - A co to są rakietnice, mamusiu? – zapytała Joasia, która czasem przekręca trudne wyrazy. - To takie coś, z czego wystrzeliwuje się rakiety! – roześmiała się mama. - A czemu chcesz, żeby ktoś wystrzelał rakiety? – zainteresowała się moja siostra. – Myślałam, że chcesz oglądać rybki! I jak tu jej nie kochać? *** Po kilku dniach odpoczęliśmy po podwodnej przygodzie i rodzice zdecydowali się na odmianę pokazać nam prawdziwą pustynię. Z bliska. Tata wciąż miał bardzo spalone plecy, a kark jeszcze bardziej, więc mama namawiała go, żeby kupił sobie taką chustę, jaką noszą panowie w Egipcie. - Będę wyglądał jak dziwak! – narzekał tatuś, który nie chciał się na to zgodzić. - Będziesz wyglądał jak wszyscy! – spokojnie odparła mama. – Idziemy do sklepu! W porządnym sklepie jeszcze nie byliśmy. Spodziewałem się, że zobaczę jakiś supermarket, więc bardzo się zdziwiłem, kiedy weszliśmy do niedużego budynku bez okien, który wyglądał trochę jak wojskowa twierdza. Miał na górze takie półokrągłe zęby, spomiędzy których obrońcy mogli pewnie w czasie wojny strzelać z łuków albo lać rozgrzaną smołę na głowy wrogów. Jednak żadnego obrońcy nie zauważyłem. Pewnie nikt już na ten sklep nie napadał.
24
Było tam za to mnóstwo niedużych butików, które obco pachniały, a przed nimi siedzieli panowie w turbanach, głośno o czymś mówili i śmiali się. Bardzo się speszyłem, bo kiedy nas zauważyli, od razu przestali rozmawiać, zerwali się ze swoich krzeseł i pośpiesznie do nas podeszli. Na wszelki wypadek, jak zwykle schowaliśmy się z Joasią za mamą. - Ruski? Polska? English? – pytali. - Polska. – odpowiedziała mama. – Szukam szala dla mojego męża. – Wyjaśniła i wskazała im tatę, który rozglądał się po budynku i udawał, że to nie o nim mowa. - Szal. – Powtórzyła jeszcze raz, bo zauważyła, że nikt jej nie zrozumiał. Wtedy jeden z panów uśmiechnął się szeroko, zaczął kiwać głową i pokazywać nam swój sklepik. - Szal! Szal! Ruszyliśmy za nim. Otworzył drzwi, zaprosił nas do środka, postawił pod ścianą nieduże, plastikowe krzesełko, zachęcił mamę, żeby sobie usiadła, a potem szybko zamknął drzwi na klucz. Poczułem się bardzo nieswojo. Joasia chyba też. Mamusia za to udawała, że nic się nie dzieje. Usiadła na krzesełku, wzięła nas na kolana i czekała, co będzie dalej. - Pokazać szal! – obiecał pan, biegając po sklepie, ściągając z półek różne chustki i kładąc je na ladzie. W końcu stanął spokojnie, rozpostarł jedną nich, podszedł do taty, a potem zwinnie zawinął mu ją wokół głowy. Tata miał bardzo głupią minę, bo zupełnie się tego nie spodziewał. - Look, madam! – powiedział sprzedawca do mamy i pomachał ręką nad głową tatusia. – Szal Sahara! Potem tak samo sprytnie rozwinął chustkę i położył ją tacie na ramionach jak wielki obrus. - Look, madam! – powiedział znowu. – Szal plaża. Joasia ze zdziwienia wytrzeszczyła oczy. - Albert, jak on to może robić tak szybko? – zapytała po cichu. Wzruszyłem ramionami na znak, że nie wiem, bo też nie mogłem wyjść z podziwu. Od twardego kolana mamusi zaczynała mnie już boleć pupa. - No, dobrze. – odezwała się mama. – A ile kosztuje ten szal Sahara i szal plaża? Pan napisał cenę na kartce i pokazał jej. Spojrzała na papierek, a potem odezwała się do nas: - Zaczekajcie. Musicie na chwilę wstać, bo strasznie mi niewygodnie. Kiedy się podnieśliśmy, a mama wstała z krzesła, w pana jakby piorun strzelił. 25
- Siedzieć! Siedzieć! – zawołał. – Rozmawiać! I szybko napisał na kartce nową, niższą cenę. Mama zbaraniała. - No widzisz? – powiedziała do taty bardzo zadowolona, kiedy wreszcie wyszliśmy ze sklepu nie tylko z szalem, ale też z bluzeczką dla Joasi i pamiątkami dla dziadków. – Nie ma to, jak umieć się targować! *** Tata wybrał się z nami na pustynię, owinięty swoim nowym szalem.
Tym razem przed recepcją czekała na nas prawdziwa, terenowa Toyota Land Cruiser, z bardzo wesołym kierowcą, który ucieszył się, że będzie wiózł dzieci. Powiedział rodzicom,
26
że sam ma trzech synów, i chyba chciał nam zrobić przyjemność, bo rozpędzony wjeżdżał na bardzo wysokie pagórki, z których potem spadaliśmy w dół. Pokrzykiwał przy tym: - Jalla, jalla! Hopa, hopa! Mnie się to nawet podobało – jakby się jechało monster truckiem (tak sobie wyobrażam), ale niestety Joasi po chwili zrobiło się strasznie niedobrze. - Jacek, powiedz mu, żeby nie robił tego „hopa, hopa”! – poprosiła mama rozpaczliwie. Tatuś od razu zaczął stukać kierowcę w ramię i coś mu tłumaczyć, przekrzykując warkot silnika, ale pan na pewno go nie zrozumiał, bo pokiwał tylko głową i podgłośnił muzykę. Wtedy mama przewróciła oczami i zapytała szybko ludzi, którzy z nami jechali: - Przepraszam, macie może państwo zbędną torebkę foliową? Za chwilę będzie nam bardzo potrzebna. Jeden turysta w białej koszulce przytaknął, powiedział: „znamy ten problem” i wyciągnął z torby jakąś zgniecioną reklamówkę. Dosłownie w ostatniej chwili! - Joasia, jeszcze ci niedobrze? – zapytałem ją potem szeptem, kiedy położyła tacie głowę na kolanach. Taka była biedniutka i blada! Pokręciła lekko głową i powiedziała: - Nie, ale spać mi się chce. Dobranoc. – I na szczęście zasnęła, i nic złego już się jej nie przydarzyło, a w beduińskiej wiosce miała nawet apetyt. Zjadła cały talerz ryżu i chyba z pół arbuza.
27
Kiedy wreszcie do tej wioski dotarliśmy, zastanawiałem się, jak w ogóle można tam mieszkać: wszędzie skały, piach, żadnych zabawek, o komputerze nie wspominając. Tylko wielbłądy, ale na nich też nie można jeździć, bo są dla turystów; a zresztą okropnie trzęsą i człowiek strasznie się boi, że spadnie. Co gorsza, był tam tylko jeden malutki sklepik z colą i chipsami! Chciałem nawet kupić sobie paczkę, ale mama mnie stamtąd odciągnęła. - Chyba przynajmniej na pustyni nie będziesz jadł śmieciowego jedzenia?! A dlaczego nie? Dorośli są nieznośni! Obok sklepu stał chłopiec, ubrany w długą, białą, trochę brudną koszulę i biały turban. Miał pewnie tyle lat, co ja. Był bardzo ponury i patrzył na mnie tak, jakby mnie nie lubił. To okropne, kiedy ktoś tak na ciebie patrzy, chociaż mu nic nie zrobiłeś. Kiedy chciałem sobie stamtąd pójść, poczułem, że mama wciska mi do ręki ciastka. - Ale ja nie jestem głodny! – powiedziałem do niej ze złością, próbując oddać jej pudełko. – Chciałem tylko chipsy i colę! - To nie dla ciebie! – obraziła się. – Myślałam, że poczęstujesz kolegę! Nie cierpię tego! Mama lubi dawać coś innym, ale nie sama. Zawsze muszę ją w tym wyręczać! - To nie jest mój kolega - burknąłem. Chłopak, też naburmuszony, wciąż patrzył na mnie i na ciastka. Wreszcie nie mogłem już wytrzymać tego wszystkiego. Powoli otworzyłem pudełko i podsunąłem mu. - No, proszę! – mruknąłem. Przez chwilę się namyślał, a potem wziął dwa pierniki. - Mógłbyś się chociaż uśmiechnąć! – pouczyła mnie mama. - On też się nie uśmiecha – zwróciłem jej uwagę. Postaliśmy tak naprzeciw siebie jeszcze przez chwilę, a później odwróciłem się, bo nasza grupa już ruszała dalej, żeby wspiąć się na wysoki pagórek i pooglądać zachód słońca. Wtedy poczułem, że ktoś lekko klepie mnie w plecy. Obejrzałem się. Mój nowy kolega podawał mi maleńkiego, trochę koślawego, drewnianego wielbłąda.
28
*** Po dwóch tygodniach w Egipcie, upał przestał dawać mi się we znaki. Przyzwyczaiłem się, że na śniadanie są kanapki ze strasznie słonym twarogiem; piasek na plaży aż parzy, jeśli się nie ma na nogach klapek; rano, w południe i wieczorem dobiega z daleka taki dziwny śpiew; a dookoła jest mnóstwo niezwykłych rzeczy. Niestety, właśnie wtedy nasze wakacje się skończyły i trzeba było wracać do domu… Ostatniej nocy, kiedy tata spał już w najlepsze, wybraliśmy się jeszcze z mamą na spacer brzegiem morza, żeby pożegnać się z krabami. Los – jakby wiedział, że coś nam się od niego należy na pożegnanie – sprawił, że zobaczyliśmy, jak na środku plaży młody kociak atakuje biegnącego bokiem skorupiaka, a krab, zupełnie nie przestraszony, kłapie na niego
29
szczypcami. Patrzyliśmy na nich jak zaczarowani długą chwilę. Chociaż jeden był duży, a drugi maleńki, siły były wyrównane! Niestety nie wiem, kto wygrał, bo walka trwała tak długo, że mama kazała nam iść spać… Rano spakowaliśmy znowu wszystkie nasze tobołki, wcisnęliśmy się do autokaru, dotelepaliśmy na lotnisko i po stu godzinach stania w różnych kolejkach i jeżdżenia dusznymi autobusami, znaleźliśmy się w samolocie. Przywitały nas takie same, miłe i opalone stewardessy. Znów wytłumaczyły, gdzie są kamizelki i maski tlenowe, i gdzie trzeba uciekać, gdyby coś się stało. Kiedy skończyły, rozsiadłem się wygodniej, zapiąłem pas i zacząłem oglądać zdjęcia na podglądzie aparatu. Był na nich kot, który bił się z krabem; ptaki-kiwaki; uśmiechnięty Basterma; łabędzie z ręczników, które sprzątający pan ustawiał na naszych łóżkach; wirujący tancerz ze spódnicami nad głową; drewniany wielbłąd i świetna, betonowa autostrada. Kurczę, to były niesamowite wakacje! Ale nie zobaczyłem Sfinksa i piramid… I nie pojechałem na pustynię sam, quadem… Muszę tu jeszcze wrócić!
30