nr 4 (94) 2013
LORDE cena: 6,95 pln (w tym 8% VAT) indeks 379891
CZYSTA heroina
# NINE INCH NAILS # MODERAT # ANNA CALVI # Morrissey # Lou Reed # Arcade Fire # Jake Bugg # Eminem # AMSTERDAM – PRZEWODNIK
W S T Ę P N I A K WYDAWCA:
WCALE NIE PECHOWA TRZYNASTKA
Mediabroker Sp. z o.o. ul. Bukowińska 10 lok 203 02-730 Warszawa Dyrektor Zarządzający Mediabroker: Piotr Rdzanek piotr.rdzanek@mediabroker.pl 509 967 766 Reklama i promocja: Aleksandra Trojnar aleksandra.trojnar@mediabroker.pl tel. 693 693 800 REKLAMA: Elżbieta Pyzel elzbieta.pyzel@mediabroker.pl 514 812 593 Kinga Szafrańska 512 455 113 kinga.szafranska@mediabroker.pl Joanna Senderska 516 149 868 joanna.senderska@mediabroker.pl Wydanie online: press@laif.pl DTP: Studio Graficzne M* FOTO: mat. promocyjne ZDJĘCIE NA OKŁADCE: mat. prasowe DRUK: Druk-Serwis REDAKCJA: PRZEMEK BOLLIN, EWA CICHOCKA (KOREKTA), PIOTR JARZYNA, MACIEJ KACZYŃSKI, JAREK ‚DRWAL’ DRĄŻEK, JUSTYNA KOWALSKA, MARTA SAKSON (red. prowadząca), KRZYSZTOF SOKALLA, MARIANNA WODZIŃSKA, DAMIAN WOJDYNA
J
ak wyglądają wasze podsumowania 2013 roku? Trzeba przyznać, że jeśli chodzi o muzykę, przez ostatnie 11 miesięcy nie mogliśmy narzekać na nudę. Spójrzcie chociażby na naszą okładkę! 17-letnia Lorde ze swoimi uzależniającymi indie-popowymi piosenkami odwróciła uwagę od innych, starszych koleżanek. Jej debiutancka płyta „Pure Heroine” ukazała się pod koniec września, ale początek roku mieliśmy równie ciekawy. Już w styczniu został zapowiedziany nowy album Davida Bowiego – „The Next Day”. W maju dzięki płycie „Random Access Memories” poznaliśmy nowe kawałki Daft Punk, a zespół The National wydał krążek „Trouble Will Find Me”. Do kolejnych dorzućmy m.in.: Chvrches z „The Bones of What You Believe”, Moderat z „II”, Arctic Monkeys z „AM”, Nine Inch Nails z „Hesitation Marks”, Queens of the Stone Age z „…Like Clockwork”. Zespół Arcade Fire poraził płytą „Reflektor”, Eminem rozbujał „The Marshall Mathers LP 2”, a Sigur Rós ukołysał do snu „Kveikur”. Można jeszcze długo wymieniać. Jeśli chodzi o koncerty, działo się
równie wiele. Przyjechali do nas: Blur, Florence Welch, Depeche Mode, The xx, Placebo, Foals, White Lies, My Bloody Valentine, Dead Can Dance. Który koncert był dla was największym przeżyciem? Który album katowaliście najdłużej? A może wręcz przeciwnie – w 2013 roku usłyszeliście coś, co było dla was taką muzyczną porażką, że na długo o tym nie zapomnicie? Piszcie na: marta@laif.pl. Do zobaczenie w następnym numerze Marta
* Redakcja nie odpowiada za treść reklam, nie zwraca materiałów niezamówionych i zastrzega sobie prawo do skracania i redagowania tekstów. Rozpowszechnianie materiałów redakcyjnych bez zgody wydawcy jest zabronione.
LAIF 04/2013
ROZKŁAD JAZDY 06 INFORMER 12 Z OKŁADKI LORDE 14 ZJAWISKO MUZYCY PO GODZINACH 16 MODA/STYL 19 DEBIUT LANA DEL REY W FILMIE 20 POWRÓT MODERAT 21 KRUGER & MATZ IT’S YOUR LIFE, JUST TAKE IT 26 MIASTO POLSKIE MAŁE BROWARY 28 WYWIAD ANNA CALVI 30 ZJAWISKO JAK UMIERALI 34 PRZEWODNIK AMSTERDAM 38 FUNDATA 40 RECENZJE 54 GADŻETY I KONKURS 56 SYLWETKA ARCADE FIRE 60 LEGENDA LOU REED 64 KSIĄŻKI 66 ZWYROLSKIE FILMY 70 KULTURA 72 TEATR DEREVO 74 PREZENTY 76 LAIF PATRONATY 78 FELIETON
I
N
F
O
R
M
E
NINE INCH NAILS
R
KONCERT W POLSCE
6
O
to najgorętsze ogłoszenie na zakończenie tego roku. Agencja Alter Art 10 czerwca organizuje koncert zespołu Nine Inch Nails! Muzycy wystąpią w katowickim Spodku. W lutym z wielkim hukiem Trent Reznor ogłosił powrót NIN. Po czterech latach, które minęły od ich pożegnalnej trasy „Wave Goodbay”, znów zaczęli koncertować. Nowy skład Nine Inch Nails tworzą: Eric Avery, Adrian Belew, Alessandro Cortini, Josh Eustis, Ilan Rubin i oczywiście Reznor. NIN powstało w 1988 r. jako z założenia solowy projekt Trenta Reznora, uzupełniany na potrzeby nagrań i koncertów o dodatkowych muzyków. Najważniejsze albumy grupy to: „Pretty Hate Machine”, „The Downward Spiral” i „The Fragile”. Reznor przez kilka lat był skupiony na tworzeniu muzyki filmowej. Dwa lata temu odebrał Oscara za ścieżkę dźwiękową do filmu „Social Network”. Ósmy studyjny album Nine Inch Nails „Hesitation Marks” został wydany 3 września. /MS/
I
N
F
MISTRZOSTWA ŚWIATA DIDŻEJÓW IDA
O
R
M
IMPREZA REEBOK
T
o jedno z najbardziej oryginalnych wydarzeń muzycznych w Polsce. W tym roku 7 grudnia do kina Kijów w Krakowie zjadą światowej sławy turntabliści, którzy będą walczyli o tytuł Mistrza Świata Didżejów w kategoriach: show oraz technical. Gośćmi imprezy będą m.in. Sokół i Marysia Starosta oraz Sztigar Bonko. Reebok IDA World Final to drugi obok DMC World najważniejszy międzynarodowy turniej dla didżejów, mający na celu wyłonienie mistrza świata. W Krakowie o tytuł zawalczą reprezentanci kilkunastu państw w tym między innymi: Anglii, Włoch, Francji, Czech, Hiszpanii, Niemiec, Indii, Kanady, Belgii, Stanów Zjednoczonych, Filipin, Australii oraz Polski. Jak co roku nie zabraknie dodatkowych atrakcji. Harmonogram imprezy oprócz zawodów obejmować będzie koncerty Sokół & Marysia Starosta, Sztigar Bonko oraz pokazy specjalne największych światowych gwiazd turntablizmu, takich jak: DJ Nelson (Francja), DJ Switch (Anglia) czy Modulators z dwukrotnym mistrzem świata IDA – DJ-em Epromem. W tegorocznych zawodach obronę tytułu zapowiedzieli zarówno Steve Nash & Dj Funktion – Mistrzowie IDA 2012 w kategorii Show oraz DJ Vekked z Kanady – obrońca korony w kategorii Technical. Na samym początku imprezy wyświetlony zostanie najnowszy dokument Tuse Studio „DJ Super Cuts II” opowiadający o polskiej scenie turntablistycznej. Po zawodach i pokazach specjalnych
w holu kina odbędzie się impreza muzyczna z udziałem DJ-a Nelsona. Tegoroczny Reebok IDA World Final to już siódma impreza tej rangi przeprowadzana w Polsce. Pojedynki oceniać będzie jury w składzie: DJ Nelson (FR) – 2008 DMC World Champion, DJ Switch (UK) – 2011 IDA World Champion, 2012 DMC World team Champion, DJ Eprom (POL) – 2x IDA 2007 World Champion, DJ Falcon (POL) – 3 x IDA Poland Champion, DJ Loop Skywalker (UK) – 3 x IDA UK Champion. /MS/
PO RAZ PIERWSZY W POLSCE
SOUNDGARDEN
8
I
kona muzyki rockowej wystąpi 27 czerwca 2014 r. podczas piątej edycji Life Festival Oświęcim. Grupa dowodzona przez Chrisa Cornella, powstała w 1984 r. w Seattle. Jako ikona muzyki grunge jest wymieniana jednym tchem z takimi zespołami jak Pearl Jam czy Nirvana. Co ciekawe, w niemal 30-letniej historii Soundgarden nigdy jeszcze nie zagrał w naszym kraju i jest jedną z ostatnich wielkich grup rockowych, które czekają na debiut przed polskimi fanami. Sukces zespołu przyszedł dopiero po 10 latach działalności, dzięki płycie „Superunknown”, na której znalazł się m.in. megahit „Black Hole Sun”. W 1997 r., u szczytu popularności, zespół przestał istnieć, gdyż – jak stwierdził perkusista Matt Cameron: – Został pożarty przez show-biznes. Wokalista Chris Cornell z powodzeniem kontynuował karierę solową (nagrał m.in. piosenkę do filmu o Bondzie, „You Know My Name”), wraz z muzykami Rage Against The Machine utworzył też supergrupę Audioslave.
W 2010 r. Soundgarden wznowił działalność w oryginalnym składzie: Chris Cornell, Kim Thayil, Ben Shepherd i Matt Cameron. W 2012 r. zespół wydał nowy album „King Animal” – pierwszy od 16 lat. Life Festival Oświęcim 2014 odbędzie się na stadionie MOSiR, w piątek i sobotę, 27–28 czerwca 2014 r. Więcej informacji: www.lifefestival.pl /MS/
E
R
MORRISSEY
I
N
F
O
R
M
E
R
10
NA PÓŁKACH
U
kazała się długo oczekiwana autobiografia lidera nieistniejącego zespołu The Smiths. Steven Patrick Morrissey w licznych wywiadach na jej temat podkreślał, że książka jest sentymentalnym finałem ostatnich 30 lat. Przedstawia jego życie od urodzin aż po dzień dzisiejszy. Nie brakuje w niej śmiałych sądów Morrisseya na temat współczesnej muzyki
oraz ludzi, których spotkał na swojej drodze. Możemy przeczytać między innymi, że Morrissey zignorował Toma Hanksa, który chciał się z nim przywitać po koncercie, bo... nie wiedział, kim on jest. Oprócz tego muzyk
postanowił poruszyć kontrowersyjny temat swojego homoseksualizmu, który od lat wzbudza emocje wśród jego fanów. W książce znajdziemy fragmenty poświęcone jego przyjaźni z Jakiem Owenem Waltersem, ale sprawę swojej seksualności przedstawił w charakterystyczny dla siebie, dwuznaczny sposób. – Niestety, nie jestem homoseksualistą. Od strony technicznej, jestem ludzkoseksualny (dosł. humansexual). Podobają mi się ludzie. Oczywiście... niewielu z nich – napisał na swojej stronie internetowej True-to-you. Morrissey stwierdził również, że nie był w stałym związku z nikim do 35. roku życia. Książka „Morrissey” ma aż 480 stron i została wydana z okazji 25-lecia solowej kariery muzyka. W Wielkiej Brytanii natychmiast stała się bestsellerem. W sierpniu ukazał się również film koncertowy „Morrisey: 25 Live”, który został zarejestrowany podczas tegorocznego, marcowego koncertu w Hollywood. /MS/
I M P R E Z A
NAJDZIKSZA NOC DESPERADOSA Wiele widzieliśmy imprez, ale to było prawdziwe The Wildest Night Party. W sponsorowanym przez markę Desperados wydarzeniu wzięły udział tłumy imprezowiczów z całej Polski, a kolejne tysiące mogły to wszystko oglądać w sieci dzięki streamingowi na żywo. Najdziksza noc wypadła w tym roku w sobotę 12 października. The Wildest Night Party opanowało warszawskie Soho Factory – pofabryczny teren olbrzymich hal, dziwnych konstrukcji i tajemniczych zaułków. Desperados zmienił tę przestrzeń w drapieżne nocne miasto pełne imprezowych wrażeń. Goście wchodzili ze zwykłej ulicy do stojących w wejściu wielkich kontenerów, a po drugiej stronie trafiali w przestrzeń wypełnioną tancerzami, akrobatami, kolorowym dymem, pulsującymi światłami i tętniącą muzyką. Gwiazdą imprezy była dubstepowa kapela Modestep. Londyńczycy dali świetny, energetyczny koncert. Basy momentami przypominały raczej trzęsienie ziemi. Ale i reszta line-upu nie zawiodła: na dwóch scenach zagrali The Black Tapes, Flirtini, DJ Auer, DJ Falcon, Double Trouble, Mentalcut i BC Gansteppaz.
PRAWDZ IWE UR BAN PART Y „Noc, która wszystko wybacza” – takie było hasło wydarzenia – przemieniła prawobrzeżną Warszawę w ogarnięte imprezowym szaleństwem dzikie miasto. W klimatycznych uliczkach i zaułkach uczestnicy natrafiali na kolejne niesamowite atrakcje. Fani nadmorskich imprez oblegali POOL PARTY – wielki basen wypełniony wodą i piłeczkami. Wchodzili do dmuchanych przezroczystych kul (zorbing) i toczyli nierówną walkę z grawitacją. Od razu widać było, kto odwiedził już COLOR BLAST. W ogromnym, przezroczystym akwarium imprezowicze tańczyli i sypali na siebie kolorowy Holi Powder. Dodatkowe efekty świetlne i unoszący się w powietrzu pył tworzyły niesamowite widowisko, przyciągając kolejnych uczestników, którzy wyglądali potem jak tęczowe duchy. W osobnej sali rozgrywano całe turnieje BEER-PONGa. Tłumy mierzyły się także z LASER MAZE – wziętym wprost z „Mission: Impossible” labiryntem utkanym z promieni lasera. Na tych, którym wciąż mało było emocji, pod gołym niebem w strefie WILD SPOT czekała wielkogabarytowa proca zrobiona z baniaków przemysłowych. Dzięki brazylijskim bębniarzom wkrótce spontanicznie powstał tam trzeci dancefloor. Tuż obok można było doładować baterie w strefie gastro, do której zjechały najbardziej klimatyczne food-trucki z miasta.
Wejście w klimat ułatwiały stylizacje. W strefie GET THE WILD LOOK styliści przeprowadzali totalne metamorfozy: kolorowe, nastroszone fryzury, airbrushowe tatuaże, drapieżne makijaże. Z kolei w GRAB YOUR T-SHIRT przemianę dopełniało się oryginalną, drukowaną indywidualnie na miejscu koszulką z własnym napisem. W nowej stylówie można było sfotografować się na tle ALTERNATIVE REALITY, imponującego miejskiego graffiti 3D, albo pójść na całość i zdecydować się na STAGE DIVING. Dziki skok ze sceny to zwieńczenie dobrego koncertu, a tu dodatkowo w kluczowym ułamku sekundy uruchamiała się kamera, wrzucająca fotę zawodnika prosto na jego facebookowy profil.
L ive i on l i n e Każdy uczestnik TWNP dostawał indywidualnie kodowaną opaskę, sprzężoną z jego profilem. Wystarczyło przyłożyć nadgarstek do czytnika RFID przy danej atrakcji, żeby automatycznie podzielić się swoimi osiągnięciami z przyjaciółmi na Facebooku. Jeśli komuś nie udało się zdobyć zaproszeń na The Wildest Night Party, i tak mógł śledzić całość na bieżąco w Internecie. Na specjalnej stronie www dedykowanej wydarzeniu tysiące ludzi podglądały to, co dzieje się w poszczególnych strefach Dzikiego Miasta i na żywo słuchały koncertów i dj-setów.
To była czwarta już edycja The Wildest Night Party. Nie wiemy, jak w przyszłym roku sponsor wydarzenia ma zamiar przebić tegoroczną imprezę – ale z pewnością chcemy tam być, żeby przekonać się samemu i znów poddać się imprezowej dzikości Desperadosa.
O K Ł A D K A
MUZYCZNA HEROINA W NAJCZYSTSZEJ POSTACI LORDE Tekst: Elvis Strzelecki
12
O
, ON D E R W E I V STE LNEGO INA, NOWA SK A Ó P S W O Y E SOBĄ JAMES, HERACJA I „IGRZ ARKĘ Z Ą J A CO M CYRUS, ETTA IA, CHORW WYSZUKIW MILEY DIA, IRLAND ZY WPISAĆ W I WSZYSTKO ZELAN I”? WYSTARCŁO „LORDE” K ALISTK A ŚMIERC ETOWĄ HAS A MŁODA WOIE ZDĄŻYŁA . INTERN SIĘ JASNE. TCZNYM GŁOS DNOCZONE STANIE RAKTERYSTY Ę I STANY ZJE NAGOŚCIĄ CH O CHA DBIĆ EUROP EPATOWANIESZYCH CZASA , JUŻ PO ECZYWIŚCIE BY W DZISIEJ O SPRAWIŁO CZY RZ NIECZNE, A NY SUKCES? CNAGRAŁA JEST KONĄĆ MUZYCZ ZELANDK A NTNYCH OSIĄG ETNIA NOWOIEJ INTELIGE ŻE 17-LZ NAJBARDZ ROKU? JEDEN OJÓW TEGO PRZEB
czym marzą artyści, zwłaszcza ci przed dwudziestką? Żeby choć jeden ich utwór znalazł się na pierwszym miejscu „Billboardu”. Niemożliwe? Wystarczy cofnąć się do 1963 r., kiedy to wówczas 13-letni Stevie Wonder okazał się najpopularniejszym młodym wykonawcą muzyki rozrywkowej za sprawą swojego utworu – „Fingertips Pt 2”. Najmłodszą z kolei kobietą, która zdobyła szczyt „Billboard” Hot 100 była 16-letnia Tifanny, której przebój „I Think We’re Alone Now” z 1987 r. podbił serca słuchaczy. Nikogo więc nie dziwi to, że w tym samym zestawieniu ujrzy Miley Cyrus i Taylor Swift. Skrojone na miarę swoich czasów młode damy, których wizerunek jednym się podoba, drugim już nie bardzo, wydają się na tyle charakterystyczne, aby zdobywać pierwsze miejsca we wszelakich rankingach za oceanem. Czy jednak chodzi wyłącznie o ich wygląd? Ugrzeczniona Taylor i ostra Miley wizualnie zmieniły się nie do poznania. Zwłaszcza panna Cyrus, której „Wrecking Ball” bije w internecie, i nie tylko, rekordy popularności. Okazuje się jednak, że na nic nagość, siedzenie na kamiennej kuli do wyburzania ścian i oblizywanie młotka, pojawia się bowiem konkurencja. Po pierwsze z Nowej Zelandii, po drugie o 4 lata młodsza, po trzecie nieepatująca
członkiem indie-folkowego zespołu Five Mile Town wykonali kilka utworów (Lorde zaśpiewała „Wawrick Avenue” Duffy oraz „Mama Do” Pixie Lott), co zaowocowało zwycięstwem. Obecny na widowni ojciec McDonalda sfilmował cały występ i wysłał go do przedstawicieli wytwórni Universal Music. Zachwyceni niezwykłym talentem dziewczyny menedżerowie od razu zaproponowali jej kontrakt, dzięki czemu już jako czternastolatka mogła rozpocząć pracę nad debiutanckim krążkiem. Choć mogłoby się zdawać, że początki nie należą do najłatwiejszych, to w przypadku Lorde było zupełnie odwrotnie. Przy współpracy z producentem, Joelem Little, stworzyła pierwszą epkę – „The Love Club EP”. Brzmieniowo było to połączenie indie popu z minimalistyczną elektroniką, ambientem, echami hip hopu i alternatywy. Nad wyraz ambitne jak na tak młodą osobę teksty, podszyte nutką ironii i zimnej kalkulacji otaczającego ją świata, okazały się być przesłanką jej ogromnego sukcesu. Pierwsze miejsce w rodzinnym kraju to dużo, ale szczyt listy „Billboardu”? To coś niesamowitego, zwłaszcza że to pierwszy taki sukces dla Nowozelandczyków. Wszystko to za sprawą przebojowego „Royals”, który pomógł Lorde zdetronizować z podium Miley Cyrus i Katy Perry. Paradoksalnie, obie wokalistki okazały się być fankami naszej bohaterki, a ta druga zaprosiła ją nawet na wspólną trasę koncertową. Ella propozycji jednak nie przyjęła. 27 września tego roku ukazała się jej debiutancka płyta – „Pure Heroin”. Surowe, minimalistyczne instrumentarium połączone z charakterystycznym głosem Lorde i jej dojrzałymi tekstami to mieszanka wybuchowa zarówno dla fanów artystki, jak i krytyków muzycznych, widzących w niej następczynię Amy Winehouse, Fiony Apple
13
golizną, a po czwarte z o wiele ciekawszym materiałem. Kto to taki? Sympatyczna Lorde. „Zabij się, stara, trzeszcząca wiedźmo”, „Twoje oczy są osadzone zbyt daleko od siebie” – to jedne z twitterowych ataków na Lorde ze strony fanów legendarnej Hannah Montany, po tym jak zdetronizowała ją z pierwszego miejsca listy „Billboardu”. Z jednej strony trudno im się dziwić, wszak ich idolka zyskała nową konkurentkę, z drugiej jednak trochę przesadzili co do tej „starej wiedźmy”, wszak nasza bohaterka jest najmłodszą od 26 lat wokalistką, która trafiła na szczyt legendarnego zestawienia najpopularniejszych numerów. Naprawdę nazywa się Ella Yelich-O’Connor i pochodzi z Auckland. Urodziła się 7 listopada 1996 r. w rodzinie o irlandzkich i chorwackich korzeniach. Jej rodzicami są inżynier oraz znana nowozelandzka poetka, Sonja Yelich. Ma troje rodzeństwa – młodszych brata i siostrę oraz starszą siostrę. Już w wieku pięciu lat przyłączyła się do kółka teatralnego, gdzie odkryła swoją miłość do aktorstwa i śpiewu. – Dzięki scenie zobaczyłam, że mogę się stawać kimś innym, odkrywać inną stronę siebie – powiedziała w jednym z wywiadów artystka. Za sprawą swojej matki Ella wciągnęła się w czytanie książek, które do dziś nałogowo połyka w dużych ilościach. Już jako dwunastolatka z wielkim zainteresowaniem czytała dzieła takich autorów, jak Raymond Carver czy Kurt Vonnengut, a dwa lata później pomagała swojej mamie w korekcie jej pracy magisterskiej. Oczytana, zdolna i pewna siebie dziewczynka dość szybko stała się bacznym obserwatorem rzeczywistości, czemu dawała upust w pisanych przez siebie piosenkach. Miłość do muzyki zaprowadziła ją do szkolnego konkursu talentów, organizowanego przez Belmont Intermediate School, do której wówczas uczęszczała. Wraz ze swoim dobrym kolegą, Louisem McDonalden, obecnie
i Lany Del Ray. Sama wokalistka jako inspirację wymienia takich wykonawców, jak Etta James, SBTRKT, Burial, The Weeknd, Nicki Minaj, Foals, Jai Paul, Alt-J czy Bon Iver. Jej kolejne single – „Tennis Court” i „Team” – stanowią kontynuację sukcesu „Royals”, a wykonany przez nią cover utworu „Everybody Wants to Rule The World” z repertuaru Tears For Fears pojawia się na soundtracku z filmu „Igrzyska śmierci”. Lorde, której pseudonim jest żeńską wariacją szlacheckiego tytułu „lord”, ma wiele do powiedzenia, także poza muzyką. Deklaruje się jako feministka, krytykuje rozbierające się w teledyskach koleżanki po fachu, a także otwarcie mówi o tym, że muzyka jest dla niej jedynie hobby. W przyszłości bowiem chce studiować film i media. XXI wiek to niewątpliwie okres populizmu, w którym naczelną wartością jest epatowanie seksem i prześciganie się w posiadaniu jak największej liczby gadżetów. Nie omija to także artystów, którzy przy produkcji swoich utworów idą często na łatwiznę, zostawiając gdzieś daleko jakość i przesłanie. Wyjątkiem potwierdzającym regułę jest w tym przypadku Lorde, która udowadnia, że ambitna muzyka umiera ostatnia, a ciężka praca owocuje ogromnym sukcesem.
Z
J
A
W
I
S
K
O
Z ŁOPATĄ, SKALPELEM I WSKAŹNIKIEM UZ CUJĄ M A R P K – TA
YCY!
UL /K R
NNA MADO
N DAMIA AM H A R AB
Wieszając plakaty na ścianie, kupując płyty czy skacząc pod sceną na koncercie, mało kto zastanawia się, kim byli wcześniej ci, których muzyką teraz tak się fascynujemy, albo co robią, kiedy zejdą ze sceny. A czytając historie niektórych z nich, można umrzeć ze śmiechu lub z przerażenia. Rzeźnia, kostnica, cmentarz, kort tenisowy, firma sprzątająca – to tylko niektóre z miejsc, jakie można znaleźć w CV znanych muzyków. Tekst: Przemysław Bollin
14
D
OBAIN K U RT C
ziś Ozzy Osbourne ma miliony fanów i tysiące sprzedanych płyt na swoim koncie, o pieniądzach nie wspominając. Pewnie jego dawni szefowie, jeśli żyją, są w niezłym szoku. Wokalista Black Sabbath swoje pierwsze dolary zarabiał: w rzeźni, w kostnicy, był też pomagierem hydraulika. Muzyka zmieniła jego życie tak bardzo, że chociaż kiedyś zabijał krowy, dziś jest wegetarianinem. Ale idźmy dalej, Kurt Cobain, czyli leworęki bandyta sceny Seattle, wizjoner rocka i wielbiciel używek, zaczynał jako… śmieciarz i woźny. Choć do leniwych nie należał, to jak już złapał za gitarę, to do sprzątania nie wrócił. Krist Novoselic wspomina, że nigdy go nie widział przy garach w kuchni – i słusznie, co to za rockman, co po obiedzie sprząta? Z kolei Dave Gahan z Depechów pracował jako sprzedawca na stacji benzynowej, przerzucał cegły na budowie i stał za ladą w sklepie spożywczym. W końcu po tylu zawodowych doświadczeniach, wrócił do szkoły artystycznej, gdzie znalazł pomysł na założenie DM. A jak sobie radziły divy i damy sceny pop-rock? Lady GaGa pracowała jako kelnerka. Zresztą sporo tej pracy zawdzięcza, bo szefowie kazali jej
nauczyć się chodzić na szpilkach. Kilka lat później, jak doskonale pamiętamy, nauczyła się również chodzić w sukienkach wykonanych z mięsa. W krainie pączków pracowała z kolej Madonna, ale zamiast Marmoladowej Królowej mamy z niej Królową Popu, a to chyba smaczniejsze. Można powiedzieć, że te gwiazdy mają za sobą drogę przez mękę. Ale nijak ma się to do życiorysu Snoop Dogga. Zaczął od dilerki i pali do dziś, z uporem maniaka powtarzając, że zioło trzeba zalegalizować. Z nadmiaru dymu doznał iluminacji i został wielkim kotem światowego rapu – Snoop Lionem. Zostawiając w tyle te burzliwe kariery, zbadaliśmy nasze poletko. Przepytaliśmy twórców polskiej alternatywy, z czego żyją i dlaczego nie z samej muzyki. Z Olą Bilińską z ambientowo-folkowego zespołu Babadag pogadaliśmy po koncercie na OFF-ie. – Nie mogę skupić się na muzyce, bo po godzinach pracuję jako nauczycielka angielskiego. To bardzo wybija z rytmu tworzenia – przyznaje. – Jestem w dwóch zupełnie różnych światach i za każdym razem muszę się przestawiać
AG BABAD NIWEA
S IS
NEURO
15
– dodaje. Obok jej kapeli zagrali wtedy progrockowcy z Ampacity. – Jestem kierownikiem robót. Od poniedziałku do soboty pracuję po 12–13 godzin na budowie i właściwie każdy urlop dopasowuje do chłopaków z zespołu tak, żeby móc z nimi grać. Na szczęście mam wyrozumiałą dziewczynę – mówi Marek Kostecki, klawiszowiec zespołu. Na myśl o utrzymaniu się z grania w Ampacity tylko się uśmiecha. – To oczywiście możliwe. Są ludzie, którzy stawiają wszystko na jedną kartę, rezygnują z pracy na etacie i żyją w trasie po marynarsku – opowiada. – Na początku żyjesz za pożyczone pieniądze, które mogą, ale nie muszą się zwrócić. Trzeba mieć jaja, żeby tak ryzykować. Wyobraź sobie, że dostajesz anginy i nie masz za co pójść do lekarza. Takie rzeczy się zdarzają. Drugą stronę medalu odkrywa Piotr Paciorkowski, gitarzysta z Ampacity: – Wiadomo, że jak grasz muzykę na wysokim poziomie, to dasz sobie radę, tak jak nasi koledzy z rockowego Riverside. Trudno się z tym nie zgodzić, głos Mariusza Dudy z tej kapeli słychać było już na kilku kontynentach. Ale nawet ci, którzy dziś żyją z muzyki, jeszcze przed chwilą łapali się różnych prac. Tak było chociażby z członkami postmetalowej kapeli ze Stanów Neurosis. Scott Kelly jest nagłośnieniowcem w teatrze, Steve Von Till nauczycielem w szkole. Z kolei John Garcia, świetny wokalista rockowego Kyuss, prowadzi sklep zoologiczny. Drugi etat dźwigał też Damian Abraham z punkowej kanadyjskiej kapeli Fucked Up. – Pamiętam czasy, kiedy smażyłem kurczaki, a po robocie chodziłem na próby. Któregoś razu pochwaliłem się szefowi, że mam zespół, że będziemy grali koncert. Mówię mu, żeby wpadł. Nie uwierzył! Nie mieściło mu się w głowie, że taki zwykły grubas może mieć zespół punkowy – wspomina z uśmiechem. W końcu jednak się udało i zamiast tłuc kurczaki, zgniata ludzi pod swoim ponad stukilogramowym ciężarem, skacząc w tłum na koncertach. Z drugiej strony, ile można tak skakać i co można robić po. Dlatego o innych pracach trzeba myśleć zawczasu, tak jak robi to Niwea: – Pozdychalibyśmy z głodu, gdybyśmy chcieli utrzymać się z samej muzyki – mówią jednym głosem. Dlatego chociażby Dawid Szczęsny, współtwórca zespołu, miksuje płyty innych. Nieco bardziej odklejony od muzycznego świata jest Bartek Król z UL/KR, który od lat pracuje w sklepie RTV-AGD. – Mam stałą pracę, nie muszę się martwić o siano, a gdy skończy się nasze pięć minut, będę miał gdzie wracać – kwituje.
AMPAC
SBO OZZY O
URNE
AG LADY G AHAN DAVE G
A
ITY
IDZIE SROGA ZIMA
SENNHEISER MOMENTUM ON-EAR
Rękawiczki grubo plecione są nieodzownym atrybutem każdego zmarzlucha. Cena: 119 zł www.reebok.pl
Słuchawki w kolorze wyjątkowo zmysłowej czerwieni. Pozwolą cieszyć się muzyką wszędzie tam, gdzie będziesz. www.sennheiser.pl
BEST FRIEND THERAPY Autorem kolekcji limitowanej jest Tomek Sadurski – ilustrator mody i grafik, który zaprojektował serię mitologicznych printów na t-shirty damskie i męskie. www.wearmedicine.com
CZARNA KLASYCZNA ŁOŚ BY INSOMNIA Polska marka dla tych, które lubią czuć się swobodnie i komfortowo, dostępna na: byinsomnia.com
Torba w kszatłcie podkowy dopracowana w każdym detalu. Vagabond Extended Cena: 669 zł
16
LACOSTE – ŚWIATŁA PÓŁNOCY W najnowszej kolekcji sportowy design Lacoste idealnie łączy się ze skandynawskim nowoczesno-klasycznym stylem. Wyposażono buty w woskowane sznurówki, misterne szwy, świetnej jakości podszewki i antypoślizgowe podeszwy.
BUFFALO STANCE Buty Vagabond inspirowane ikonami lat 90. – Annie Lenox i Neneh Cherry. Cena: 449 zł
S
T
SŁUCHAWKI KRUGER & MATZ
Y
L
/
G
A
D
Ż
E
T
CZAPKA Z DASZKIEM
Oryginalny design uzyskany poprzez wykorzystanie wysokiej jakości drewna z orzecha czarnego. Idealnie blokują hałas z otoczenia. Cena: 249 zł www.krugermatz.com
Cena: 69 zł www.converse.pl
Klasyka, która pozostaje niezmiennie piękna i uniwersalna nawiązując do ekologicznych wartości wyznawanych przez markę Timberland. Cena: 669,99 zł
MOVE YOUR LEE®
17
Kultowa amerykańska marka Lee® Jeans zbliża się do 125. rocznicy swojego powstania i wcale nie zamierza zwalniać tempa. Nowa kampania na sezon FW13 Move Your Lee® kontynuuje temat tańca z poprzedniego sezonu, czerpiąc ze sztuki filmowej oraz muzycznej choreografii.
REEBOK ONE SERIES
40-LETNI BUT Zainspirowany ciężkimi warunkami pogodowymi Nowej Anglii, żółty, wodoodporny but powstał w 1973 r. By oddać mu hołd, marka Timberland prezentuje w tym roku limitowaną kolekcję Timberland® 40th Anniversary LTD Edition Collection.
PIKOWANA KURTKA
Bez względu na temperaturę czy panujące warunki pogodowe będziesz mógł osiągać najlepsze wyniki w treningu. W najnowszej kolekcji zastosowano innowacyjne technologie – PlayDry, PlayWarm, PlayIce i PlayShield.
GRANATOWY CONVERSE Torba BASIC REPORTER COLOR UP kosztuje 179 zł. www.converse.pl
F
E
S
T
I
W
A
L
BLACK SABBATH I AEROSMITH
NA IMPACT FESTIVALU 2014
18
P
oznaliśmy już dwóch headlinerów festiwalu, który w przyszłym roku organizowany jest w łódzkiej Atlas Arenie. 11 czerwca wystąpi tam legendarna grupa Black Sabbath. Zespół sprzedał ponad 70 mln albumów na całym świecie. Koncert podczas Impact Festivalu będzie częścią ostatniej światowej trasy koncertowej, promującej ich album „13”. Dzień po Ozzym Osbournie w Łodzi usłyszymy zespół Aerosmith. Ostatni koncert w Polsce zagrali 20 lat temu. 12 czerwca powracają w wielkim stylu. Sprzedali ponad 150 mln egzemplarzy swoich albumów na całym świecie, są legendami i ikonami swojego charakterystycznego stylu – mieszanki rocka i bluesa. /MS/
D
E
B
I
U
T
30 MINUT Z...
LANĄ DEL REY 19
D
la tych, dla których słuchanie 27-letniej wokalistki jest równie ważne jak jej oglądanie, Lana Del Rey przygotowała film „Tropico”. Jego reżyserem jest Anthony Mandle, ten facet wcześniej robił dla niej teledysk do „Ride”. W filmie oprócz Lany, która zagra główną rolę, będzie można zobaczyć partnerującego jej modela albinosa – Shauna Rossa. Chłopak w muzycznym świecie znany jest już z tego, że wystąpił w klipach Beyoncé do „Party” i Katy Perry „do E.T.” Jaka będzie fabuła filmu „Tropico”? Lana mówi o niej równie niewiele co o swojej pracy nad kolejnym albumem, którego jak twierdzi, po prostu jeszcze nie słyszy. – W filmie będzie Elvis, Jezus, Marilyn. Wszystko razem – zdradziła dokładnie tyle, ile pokazuje teaser. /MS/
I
N
F
O
R
M
E
R
MODERAT
WRACAJĄ NA SCENĘ T
rio muzyków Modeselektor i Apparat wraca po przerwie spowodowanej motocyklowym wypadkiem frontmana grupy – Saschy Ringa aka Apparat. W lutym wystąpią w Warszawie, w marcu w Poznaniu i w Katowicach. Wiosenne koncerty to okazja, aby wreszcie na żywo posłuchać materiału ze znakomitego krążka „II”, który uznawany jest za jeden z najlepszych albumów 2013 roku. Drugiego lutego berlińczycy wystąpią w stołecznym klubie Basen. 29 marca zobaczymy ich na „Before Tauron Nowa Muzyka” w Katowicach (Galeria Szyb Wilson), a 31 marca zespół odwiedził nasz kraj przy okazji wspólnego koncertu z Radiohead w Poznaniu (CK Zamek). Płyty Moderat zachwycają stylistycznym bogactwem, wycyzelowanym brzmieniem, precyzyjnymi rytmami i – przede wszystkim doskonałymi piosenkami. Sascha Ring aka Apparat potwierdza na „dwójce”, że jest nie tylko doskonałym producentem, ale też świetnym wokalistą. Nie przypadkiem Moderat to ulubieńcy Thoma Yorke’a i Radiohead – to po prostu pokrewne dusze, muzycy, którzy
najciekawsze współczesne inspiracje kodują w otwartych głowach i filtrują przez własną unikalną wrażliwość. „II” to epickie, emocjonalne, liryczne hity, przy których można zatańczyć, słowem: klasyk XXI wieku. Moderat mają też na koncie współpracę z UNICEF – przejmująca piosenka „Gita” z ostatniego albumu posłużyła jako soundtrack do kampanii UNICEF przeciwko przemocy domowej. /MS/
20
Korzystając z NIElegalnych źródeł, wspierasz tych, którzy zarabiają na kulturze w nieuczciwy sposób.
Pojekt współfinansowany przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
21
. UZ Y K A M A J T WO ŻYCIE. MOCJE. TZ E J O W T R & MA EE E W G I Z Ü R D K PRAW W ŚWIECIE WITAJ
IT’S YOUR LIFE
JUST TAKE IT
SMARTFON KRUGER & MATZ – MIST TELEFON DLA LUDZI AKTYWNYCH Oto smartfon, który łączy najnowocześniejsze rozwiązania technologiczne oraz szykowny design. MIST jest wyjątkowo cienki i lekki, dzięki czemu nie zabiera dużo miejsca w kieszeni czy torebce. To telefon dla osób, które cenią sobie wygodę i funkcjonalność. Został wyposażony w technologię Dual-SIM, która umożliwia korzystanie z dwóch kart jednocześnie. Smartfon posiada czterordzeniowy procesor Qualcomm MSM8225Q Cortex A5 o taktowaniu 1.2GHz, który pozwala na płynne funkcjonowanie systemu operacyjnego Android 4.1 Jelly Bean. Ekran 4.3 cala o rozdzielczości 540x960 pikseli, który chroni odporne na porysowania szkło Dragontrail sprawia, że oglądanie filmów czy granie w zaawansowane gry będzie przyjemnością. MIST ma 1GB pamięci RAM oraz 4GB pamięci wewnętrznej z możliwością rozbudowania jej o dodatkowe 32GB za pomocą karty microSD. Telefon dostępny jest w dwóch wersjach kolorystycznych – białej i czarnej.
22
Cena: około 670 zł
WIĘCEJ INFORMACJI: WWW.KRUGERMATZ.COM WWW.FACEBOOK.COM/KRUGERMATZ
23
24
SŁUCHAWKI KRUGER & MATZ DLA WYMAGAJĄCYCH MIŁOŚNIKÓW MUZYKI
25
Najnowsza seria słuchawek Kruger & Matz to propozycja dla osób, które mają indywidualny styl i są miłośnikami dobrego brzmienia. Biorąc pod uwagę różne gusta i upodobania klientów, Kruger & Matz przygotował sześć wersji tego modelu, które różnią się rodzajem drewna użytego do obudowy. Do wyboru jest drewno hebanowe, wiśniowe, z czarnego orzecha, palisandrowe, klonowe oraz sapele. Model KM 665 posiada kwadratowe nauszniki pokryte miękką i trwałą eko skórą, które doskonale blokują hałas z otoczenia. Metalowa konstrukcja pałąka, pokrytego w górnej części materiałem z ekoskóry sprawia, że słuchawki dopasowują się do wielkości głowy. Jednocześnie zapewniają doskonały komfort w czasie wielu godzin słuchania ulubionej muzyki. Słuchawki działają na częstotliwości 20Hz–20kHz z maksymalną mocą wejściową 10mW. Niezachwianą jakość dźwięku zapewnia także kabel wykonany z miedzi beztlenowej OFC z powłoką TPE o długości 1.2m, a także pozłacane wtyki (3,5mm). Słuchawki KM 665 są kompatybilne z większością urządzeń elektronicznych: iPod, iPhone, odtwarzaczami CD, MP3, MP4, komputerami oraz telefonami komórkowymi i smartfonami. Cena: 249zł
26
POLSKA ZALANA PRZEZ LOKALNE BROWARY Młodzi Polacy nie chcą już pić piwa z dużych koncernów. Coraz chętniej sięgają po produkty browarów lokalnych i rzemieślniczych. Żywca i Tyskie zostawiają rodzicom, którzy na tych piwach się wychowali, i studentom, którzy podczas juwenaliów i innych imprez idą przede wszystkim w ilość, a nie w jakość. Tekst: Krzysztof Sokalla
M
I
A
S
T
O
27
L
okalne browary popularność wśród młodych zyskiwały stopniowo, przez kilka ostatnich lat. Wcześniej trafiały przede wszystkim do koneserów, a ich piwa kupić można było głównie w okolicy, w której były warzone. Od czasu, kiedy kilka lat temu hipsterzy sięgnęli po Ciechana Miodowego i chętnie kupowali go w knajpach, inni, mniejsi producenci zaczęli przemycać swoje produkty do ofert klubokawiarni i chętnie odwiedzanych miejsc. Jak w przypadku wszystkich kulinarno-alkoholowych mód ostatnich lat sytuacja rozwijała się lawinowo. Po rozszerzaniu oferty w lokalach powstawać zaczęły specjalistyczne sklepy oferujące niecodzienne piwa z Polski i ze świata, a także multitap bary, czyli puby, w których można było skosztować nie trzy lane piwa i pięć butelkowych, a nawet kilkanaście lanych i kilkadziesiąt butelkowych. W warszawskim Piw Pawie można spróbować ponad 50 lanych piw! Oferta lokalnych piwowarów rozrastała się, a do producentów z wieloletnią (lub nawet wielowiekową) tradycją dołączali młodzi adepci sztuki piwowarskiej, którzy proponowali trunki, jakich w Polsce nikt jeszcze nie robił. Tak powstały Browar Pinta (2011 rok) i AleBrowar (2012), które zaszczepiły w Polsce miłość do mocno chmielonych piw IPA zwanych oryginalnie – Rowing Jack, lub swojsko – Atak Chmielu. Wspomniane browary poza rewolucją smakową sporo namieszały w piwnym wzornictwie nad Wisłą. Wystarczy spojrzeć na ich etykiety. Z kolei mazurski Browar Kormoran, który w seryjnej produkcji od dawna miał smaczne propozycje wykraczające daleko poza koncernowe standardy, postawił na zmienność. Dzięki temu mogliśmy śledzić „Podróże Kormorana”, których efektami były limitowane serie
piw inspirowanych stylami z różnych stron świata. Do każdej butelki dołączony był fragment „dziennika podróży” z ciekawą historyjką i krótkim opisem danego piwa. Ostatnio kormoran wypuścił piwo zrobione po raz pierwszy ze świeżych szyszek chmielu zebranych na ich własnej plantacji. Piwo, adekwatnie, nazwano Plon. Skąd taka popularność lokalnych piw, których ceny często są 2–3 razy wyższe od koncernowych lagerów? Tłumaczy Paweł Sałapa z krakowskiego multitap baru Strefa Piwa: – Osoby, które przychodzą na tego typu piwa, są już znudzone tym, co proponują koncerny, czyli pozbawionym smaku piwopodobnym płynem. Szukają czegoś naturalnego, smacznego, ciekawego. To tendencja w większości branż spożywczych. Wystarczy spojrzeć na rynek wędlin, serów, warzyw itp. Klient jest w stanie zapłacić więcej, ale za produkt pełnowartościowy, bez zbędnych sztucznych dodatków, a przede wszystkim smaczny. Dobitnie ilustruje to popularność piw – we wspomnianym pubie najlepiej sprzedaje się piwo z podkrakowskiej Pracowni Piwa. A kosztuje ok. 10 zł za kufel. Wzięcie, jakie mają
lokalne piwa, wychodzi także poza mury knajp. Piwni blogerzy w rodzaju Tomasza Kopyry czy Łukasza Matusika z Piwolucji mają rzesze fanów i status ekspertów. Na koniec listopada zapowiedziano premierę gry planszowej poświęconej lokalnym browarom. Dzięki dwóm domowym piwowarom – Filipowi Głowaczowi i Ireneuszowi Huszczy – już wkrótce każdy będzie mógł wcielić się we właściciela takiego przybytku i zbudować swoje własne piwne imperium. Tak właśnie nazywa się gra, która w ramach projektu crowfundingowego zdobyła 490 proc. zakładanego celu, ogólnopolskiego dystrybutora i fundusze pozwalające na przygotowanie dodatku. Piwna rewolucja prędko się nie znudzi, tym bardziej że mimo upływu czasu nie traci impetu. Jak mówi Paweł Sałapa: – Piwo to nie tylko złoty trunek. Można przebierać w niezliczonych stylach. Od jasnych klasycznych, jasnych bądź ciemnych lagerów, przez pszeniczne, klasyczne angielskie Ale, mocno chmielone amerykańskie Aipa do czarnych, czekoladowopalonych Stout [...]. Wymieniać można długo. A może lepiej od razu zacząć próbować?
CALVI ANNA
W Y W I A D
„TOM WAITS MNIE UKSZTAŁTOWAŁ”
28
ebiutowała dwa lata temu płytą „Anna Calvi” i niemal z miejsca zagwarantowała sobie silną pozycję na Wyspach, bo zdecydowanie można tak powiedzieć, gdy wydaje się w Domino Records i supportuje takie gwiazdy jak Arctic Monkeys, Grinderman czy Interpol. Wszystko jednak zaczęło się od wsparcia Briana Eno, który stracił głowę dla Ani, nazywając ją nową Patti Smith – a to, przyznacie, zobowiązuje. Nowy album o poetyckim tytule „One Breath”, również wydany w Domino, ukazał się na początku października. LAIF: Pamiętam twój koncert na OFF-ie, na którym zagrałaś ze złamaną ręką. Dziękuję, że się nie poddałaś i mimo bólu wytrzymałaś na scenie 40 minut. Anna Calvi: Oj tak, pamiętam to doskonale, to było szaleństwo. LAIF: Nie każdego stać na taką decyzję. To świadczyło o twoim stosunku do muzyki. Anna Calvi: Oczywiście muzyka zajmuje najważniejsze miejsce w moim życiu, inaczej pewnie bym nie robiła tego, co robię. Tamten koncert był dla mnie czymś naprawdę ważnym, słyszałam wiele dobrego o OFF Festivalu, chciałam zagrać dla polskiej publiczności, zresztą nigdy nie odwołuję koncertu, chyba że naprawdę muszę, ale to ostateczność. Zresztą musiałam poprosić kolegę, żeby grał moje partie na gitarze, bo sama nie byłam w stanie. Ból był ogromny. LAIF: Twój pierwszy album traktuję jako wypowiedź silnej, niezależnej kobiety, co świetnie podkreślały teledyski i twój wygląd na scenie – wszystko było spójne i zdecydowane. Gdzie zabierasz nas tym razem? Anna Calvi: Ten album jest znacznie bardziej osobistą wypowiedzią, poruszającą delikatniejsze tematy. Masz rację, że pierwszy był wyrazem pewnej niezależności, jednak tutaj mówię zarówno o stabilizacji, o trzymaniu emocji na wodzy, jak i o tym, że słowa mogą nadać naszemu życiu zupełnie inne znaczenie, zmieniać nas. LAIF: Stąd tytuł „One Breath”? Anna Calvi: To tytuł jednej z piosenek, nie niesie on za sobą wielkiego znaczenia, chociaż sens tych słów ma pewną energię, coś namacalnego. Pamiętam czas, kiedy nie potrafiłam przewidywać, nie wiedziałam, co się
D
Rozmawiał: Przemysław Bollin
Słuchając jej muzyki, miałem wrażenie, że będzie to rozmowa z kobietą zdecydowaną, pełną siły i energii, a tu takie zaskoczenie. Anna Calvi jest niezwykle wrażliwa, małomówna, ale szczera i bezpośrednia. Do tego ma niesamowity, niemal eteryczny ton głosu, tak inny od tego znanego z nagrań. Tak, jestem zauroczony Anną z Brytyjskiego Wzgórza, przyznaję się bez bicia. Tylko nie mówcie mojej dziewczynie. stanie, co może się stać. To strasznie niepokojące. Ta muzyka jest też opowieścią o tym, że warto walczyć o swoje miejsce. LAIF: Płytę nagrywałaś w dwóch skrajnie różnych miejscach: we Francji i w Stanach, konkretnie w Teksasie. To był przypadek? Anna Calvi: Wróciłam do Francji, gdzie nagrywałam debiutancki materiał, bo było mi tam dobrze. W ogóle dobrze się tam czuję. Do Teksasu pojechałam do mojego producenta, ma tam swoje studio. To dobrze zrobiło temu albumowi, bo zupełnie inaczej się tam oddycha. LAIF: Oglądając zwiastun nowego albumu „One Breath”, można znaleźć analogię do teledysku „Desire” promującego twój debiut, mam na myśli symbolikę religijną. W zapowiedzi pojawia się krzyż i różaniec. Ta symbolika to twój pomysł czy reżysera? Anna Calvi: To był mój pomysł, bo uważam, że to piękne. Nie jestem może zagorzałą katoliczką, ale wierzę i to mnie inspiruje. Myślę, że gdy towarzyszy nam obraz Boga na co dzień, jest nam łatwiej i lżej. Użyliśmy tej symboliki nie ze względu na znaczenie religijne, raczej jako rodzaj połączenia, które wiele wnosi w codzienne wybory. Wiara jest dla mnie wspinaczką wysokogórską, tylko ta góra jest bardzo wysoka. LAIF: Wiem, że to intymne pytanie, ale czym jest w takim razie dla ciebie religia? Anna Calvi: Nie uznaję instytucji Kościoła, ale wierzę w obecność Boga w swoim życiu. LAIF: Słyszałem, że uwielbiasz spędzać wieczory na oglądaniu filmów. Znasz polskie kino? Anna Calvi: Niestety nie, ani jednego nazwiska. LAIF: Skoro jesteś zauroczona Francją, to zobacz „Najważniejsze to kochać” Żuławskiego z 1975 r., zagrał tam Klaus Kinski. Anna Calvi: Uwielbiam go! Dziękuję
29
ci bardzo, na pewno nadrobię. Bardzo lubię francuskie kino, ma świetny smak, zwłaszcza kino lat 80. LAIF: Jakiej muzyki słuchasz ostatnio? Anna Calvi: Wróciłam do Toma Waitsa, bardzo cenię jego twórczość, jest dla mnie prawdziwym artystą. Wiele mu zawdzięczam, bo w pewnym sensie ukształtował mnie jako muzyka. LAIF: W czym takim? Anna Calvi: W odwadze wyrażania własnych emocji. LAIF: Twój prywatny głos jest zdecydowanie delikatniejszy od scenicznego Masz dwie natury? Anna Calvi: Każdy ma, ważne, żeby odkrywać w sobie jak najwięcej, mieć odwagę w wyrażaniu tego, co naprawdę czujemy. Tylko wtedy można uprawiać prawdziwą sztukę. O tym właśnie mówi „One Breath”. Znajdzie się tam w dużej mierze to, czego nie potrafiłam lub nie byłam w stanie wyrazić na pierwszej płycie. LAIF: Tworzenie atmosfery na koncercie ma dla ciebie duże znaczenie? Anna Calvi: Zdecydowanie odpowiednia sceneria to podstawa do tego, by móc dzielić się muzyką, wrażliwością i żeby móc się w pełni wypowiedzieć. A kiedy już się to uda stworzyć, kiedy czuję nić porozumienia z widownią, doświadczam czegoś niezwykle silnego. Dla takich momentów warto tworzyć. LAIF: Jesteś bardzo poszukującą artystką. W czym jeszcze się spełniasz? Anna Calvi: Lubię malować i oglądać filmy, czasem chodzę do opery, rzadziej do teatru. LAIF: Lubisz spokój i zacisze domowe? Anna Calvi: Tak, jeśli tylko jest szansa na pobycie w ciszy i koncentracji, to robię to jak najczęściej. LAIF: Zatem dużo spokoju życzę, ale i wielu udanych koncertów. Do zobaczenia w Polsce. Anna Calvi: Do zobaczenia.
30
JAK ONI UMIERAJĄ? Jesteś gwiazdą rocka? Gratulacje! Ale o ile nie grasz w zespole The Rolling Stones – prędzej czy później umrzesz. Bo tylko Stonesi są nieśmiertelni, a cała reszta gwiazd spada, z mniejszym lub większym hukiem. Za oknem coraz ciemniej i zimniej; nie ma lepszego czasu niż jesień na przypomnienie sobie wielkich rockowych śmierci!
Z
rockandrollowym życiem kojarzy się jego rockandrollowy koniec – gwiazda powinna żyć krótko i intensywnie, spalając się w jednym, silnym błysku, a nie tląc powoli i nijako. Eksplodujesz i odchodzisz, zsuwając się z tej wąskiej krawędzi, jaką jest obnażanie swoich najciemniejszych głębi w świetle jupiterów. A więc coś z trójki – zapicie się, przedawkowanie albo samobójstwo. I owszem, wielu naszych bohaterów wybrało (albo skazało się na) jeden z tych sposobów. Bywały też jednak dużo bardziej egzotyczne przypadki: przyjrzyjmy się kilku kategoriom odchodzenia gwiazd z tego nieprzyjaznego im świata. Zacznijmy od mitycznej grupy, do której biletem wstępu jest piękny i straszny wiek – 27 lat. Pamiętam, że mit tej liczby sprawił, że ucieszyłem się, kiedy bezpiecznie dotarłem do swoich 28 urodzin: poczułem, że nic mi już nie grozi. Takiego szczęścia nie miały hippiesowskie legendy końcówki lat 60. ubiegłego wieku: bóg gitary elektrycznej Jimmy Hendrix (zmarł 18 września 1970 r.), zjawiskowa wokalistka Jenis Joplin (4 października 1970 r.) i lider zespołu The Doors Jim Morrison (3 lipca 1971 r.). Cała trójka piła i ćpała, co się tylko dało, choć tylko Joplin zmarła bezpośrednio w wyniku przedawkowania (heroiny). Hendrix zachłysnął się wymiocinami po zaaplikowaniu sobie dużej ilości barbiturianów (w jego organizmie znaleziono pół apteki – ślady Durophetu, amfetaminy, Seconalu i Allobarbitalu, które są głównymi składnikami tzw. Black Bombera, a także składniki Vesperaxu – Brallobarbitone i Quinalbarbitone). Okoliczności jego śmierci są jednak niejasne. Towarzyszka ostatnich dni Jimmiego, Monika Dannemann, wielokrotnie zmieniała swoją wersję wydarzeń i nigdy nie wykluczono ostatecznie samobójstwa bądź nawet morderstwa… Podobna aura tajemnicy otacza paryską śmierć króla jaszczura. Oficjalnie przyczyną zgonu był atak serca; jednak ciało Morrisona znaleziono w wannie, a wsadzanie delikwenta do wanny pełnej zimnej wody było popularnym sposobem ratowania go od heroinowej zapaści. Stąd wersja, że Jim, chcąc wziąć kokainę, pomylił ją z heroiną i trafił do wanny. Tak właśnie twierdziła (choć potem się z tego wycofała) Pamela Courson, trudna miłość Morrisona.
ktoś znajduje twoje 27-letnie ciało: w basenie, chatce w lesie, w hotelowym pokoju. Gwiazdy rocka zajęły miejsce, które kiedyś okupowali bogowie: jest w nich coś nadludzkiego, a plakaty wiszące nad łóżkami nastolatków są świadectwem pełnej fascynacji czci, którą darzy się tych współczesnych herosów. Różnica polega na tym, że dzisiejsi bogowie chodzą wśród nas na ulicy i mają bardzo kruche, zupełnie ludzkie ciała. 8 grudnia 1980 r. Mark David Chapman oddał 5 strzałów do Johna Lennona; 4 z nich trafiły byłego beatlesa w plecy, zabijając go. Dlaczego Chapman to zrobił? Dla własnej sławy? Bo jego chory umysł uroił sobie, że po prostu ma to zrobić? Bo nie mógł wytrzymać tej magnetycznej, boskiej – ale i bardzo kontrowersyjnej – aury, jaka otaczała Lennona? Pewne jest jedno, wielkie gwiazdy przyciągają – nie tylko miłość, ale i nienawiść. Słynne jest zdjęcie wykonane 8 godzin przed zamachem: Chapman prosi na nim Lennona o autograf. Zupełnie inna muzyka, ale taka sama przyczyna śmierci: 13 września 1996 r. w wieku 25 lat zostaje zastrzelony Tupac Shakur, dziś – legenda rapu. Tutaj chodziło o porachunki rywalizujących gangów. Klimat rodem z gry komputerowej „GTA San Andreas”. Ale najmroczniejsza historia rockowego morderstwa wiąże się z zespołem Mayhem: prekursorem czarnego jak noc polarna norwerskiego black metalu. Z wikingami nie ma żartów: w 1991 r. samobójstwo popełnił wokalista
31
Tekst: Maciej Kaczyński
Jest jeszcze Brian Jones, jeden z założycieli Rolling Stonesów, który w wieku 27 lat, pogrążony w narkotykowym nałogu i megalomańskiej obsesji, skłócony z Jeaggerem i Richardsem, był już właściwie poza zespołem. W nocy z 2 na 3 lipca jego dziewczyna znalazła go w basenie. Wśród różnych teorii na temat tej śmierci znalazło się i podejrzenie morderstwa – sprawcą miałby być Frank Thorgood, robotnik budowlany, który jako ostatni widział Jonesa żywego. Ta teza znalazła wyraz w nieco kuriozalnym filmie „Stoned” z 2004 r. No i oczywiście Kurt Cobain. Lider Nirvany zastrzelił się 5 kwietnia 1994 r., po opuszczeniu kuracji odwykowej, udręczony nienawiścią do samego siebie, koszmarnymi bólami brzucha i graniem roli supergwiazdy. Jego ostatnie dni pokazuje z kolei piękny i niesamowity film Gusa Van Santa – „Last Days”. Dlaczego te nieszczęsne 27 lat? Na pewno każdy przypadek jest inny, ale chyba można pokusić się o uogólnienie, że po okresie młodzieńczego entuzjazmu, który towarzyszył drodze na szczyt, przychodzi moment rozczarowania: okazuje się, że sława niczego nie załatwia, nic się nie zmienia. Dalej dokucza to bolesne niespełnienie, ta dziura, którą miały zalepić zachwyty tysięcy fanów. W międzyczasie okazało się, że zalepiają ją, na chwilę, tylko kolejne, uzależniające, wyniszczające substancje psychoaktywne. Wtedy albo wygrywa życie i jakoś z tym próbujesz sobie radzić – albo
32
Per Yngve Ohlin, a dwa lata później gitarzystę Øysteina Aarsetha zamordował były członek zespołu, grający w Burzum Varg Vikernes. 23 rany cięte. Po tych wydarzeniach Mayhem zrobiło sobie dwa lata przerwy – po czym panowie wrócili do siebie i grają do dziś. W tej kategorii mamy również polski akcent. Andrzej Zaucha, który ponad 30 lat temu podbijał Polskę takimi piosenkami jak „C’est la vie – Paryż z pocztówki” czy „Bądź moim natchnieniem”. 10 października 1991 r. został zastrzelony na krakowskim parkingu przez francuskiego reżysera, Yves’a Goulais’a. Z Zauchą zginęła żona Francuza, aktorka Zuzanna Leśniak, z którą piosenkarz miał romans. Miłość i sztuka w jednym śmiertelnym splocie – historia jak z filmu. Śmierć jest dziwna. To kategoria, która brutalnie demitologizuje obraz wrażliwca z długimi włosami, żyjącego bujnie i umierającego romantycznie, ze szlachetnym ogniem w oczach. No bo co o takim micie powiedziałby Les Harvey, gitarzysta popularnego w latach 70. blues-rockowego zespołu Stone The Crows, który 3 maja 1972 r. zmarł na scenie porażony prądem podczas strojenia gitary? Albo Keith Relf, wokalista i harmonijkarz zespołu Yardbirds (w którym rozpoczynali kariery Eric Clapton, Jeff Beck i Jimmy Page). 14 maja 1976 r. grał sobie na gitarze w domowej piwnicy. Niestety nie uziemił instalacji i śmiertelnie poraził go prąd. Terry Kath, założyciel i gitarzysta zespołu Chicago, lubił bawić się bronią. Na swoje nieszczęście lubił też pić, a te dwie rzeczy słabo się miksują. 23 stycznia 1978 r. na domówce u członka swojej ekipy przystawił sobie do głowy rewolwer, pociągnął za spust – i nic, pewnie nawet komuś zaimponował. Ale potem wziął się za półautomat 9 mm – ten był już naładowany.
Terry przez pomyłkę się zastrzelił. Był też Dennis Wilson, perkusista Beach Boys. Ten z kolei łączył picie z nurkowaniem, co skończyło się równie źle. 28 grudnia 1983 r. postanowił wyłowić z dna przy swoim jachcie rzeczy, które wyrzucił za burtę 3 lata wcześniej. Problem w tym, że pił przez cały dzień. Utopił się w wieku 39 lat. Utonął również Jeff Buckley, 30-letni gitarzysta i piosenkarz. 29 maja 1979 r. wszedł w ubraniu i butach do rzeki, śpiewając przebój Led Zeppelin, „Whole Lotta Love”. Jego ciało znaleziono dwa dni później. Michael Hutchence, wokalista i charyzmatyczny lider INXS, został znaleziony w pokoju hotelowym w Sydney 22 listopada 1997 r. Według oficjalnej wersji popełnił samobójstwo będąc pod wpływem narkotyków i alkoholu. Ciekawsza jest jednak wersja nieoficjalna. Zgodnie z nią artysta przesadził z podduszaniem podczas samotnych erotycznych zabaw. Po prostu chciał jeszcze intensywniejszych doznań… Natomiast nikt nie wie, co stało się z Richeyem Edwardsem, wokalistą legendy muzyki niezależnej, Manic Street Preachers.
Z
A
W
I
S
K
O
zaniedbaniu, zdziwaczeniu. Otoczona przez zwierzęta, które masowo przygarniała i którymi nie umiała się zajmować. Zabierana do szpitala psychiatrycznego, zaniedbywana przez opiekunów, oderwana od rzeczywistości: barokowe życie, zakończone równie barokową śmiercią. Wspomnijmy też o śmierci bardzo „współczesnej” – która w jakiejś mierze odbyła się w mediach społecznościowych. Mikey Welsh, basista zespołu Weezer, napisał na Facebooku 26 września 2011 r. „śniło mi się, że umrę w Chicago w przyszły weekend (atak serca we śnie)”. Potem poprawił się, że chodziło mu o kolejny weekend – za dwa tygodnie. Dokładnie po tym czasie znaleziono go w pokoju hotelowym. Zmarł w wyniku przedawkowania, miał 40 lat. Było ich naprawdę wielu: młody Ian Curtis z Joy Division, o którym powstał bardzo dobry film „Control”; jeszcze młodszy Magik z Paktofoniki, o którym powstał zły film „Jestem bogiem” (według tego filmu Magik skoczył z okna tylko i wyłącznie dlatego, że nie miał kasy na świąteczny prezent dla dziecka). Był inny polski raper, Bolec, były dziesiątki i setki muzycznych samobójców. Ale prawda jest taka, że najwięcej gwiazd muzyki umiera… ze starości. Dbają o to menedżerowie, którym zależy, żeby biznes się kręcił, i którzy wysyłają swoich roztrzęsionych podopiecznych na odwyki i terapie (ta strona przemysłu muzycznego pięknie pokazana jest w filmie „Some Kind of Monster” o Metallice). A często sama wola i radość życia jest w muzykach tak silna, że nie poddają się nawet najsilniejszym ciosom, najcięższym nałogom i najciemniejszym depresjom. Jak Keith Richards. On na pewno umrze ze starości. O ile w ogóle kiedyś umrze.
33
1 lutego 1995 r. wypłacił w Londynie dużą sumę pieniędzy, odnowił paszport i porzucił samochód nieopodal Severn Bridge – miejsca, które upodobali sobie samobójcy. Ale jego ciała nigdy nie odnaleziono. W kategorii śmierci dziwnych też mamy swojego polskiego przedstawiciela. To Krzysztof Komeda, wybitnie uzdolniony muzyk i kompozytor jazzowy, który w latach 60. XX w. zdążył zyskać światowe uznanie. Wszyscy znamy jego kołysankę z „Dziecka Rosemary” Romana Polańskiego. Pod koniec 1968 r. w Los Angeles uległ tragicznemu wypadkowi. Kiedy z pisarzem Markiem Hłaską wracał pijany do domu, został przez niego nieumyślnie zepchnięty ze skarpy. Komeda upadł i zranił się poważnie w głowę. Stwierdzono krwiaka mózgu. Przewieziony przez żonę Zofię do kraju zmarł 23 kwietnia 1969 r. w szpitalu w Warszawie. Gwiazdy umierają młodo. A przynajmniej powinny. Ale co, jeśli tak się nie dzieje, jeśli żyją dalej? W ostatnich latach zmarły dwie wielkie gwiazdy lat 80. i 90.: Michael Jackson i Whitney Houston. Oboje zdziwaczali, nafaszerowani substancjami chemicznymi, zepchnięci na boczny tor, tragiczni. Prekursorem tego rodzaju umierania był Elvis Presley. Opuchnięty, znerwicowany, uzależniony, dziwaczny – zmarł w 1977 r., w wieku zaledwie 42 lat (wyglądał na więcej). Wokół jego śmierci wydarzył się też jeden z pierwszych smutnych spektakli, podczas którego bliscy zmarłego starali się zarobić, sprzedając zdjęcia ciała do gazet. Michael Jackson w chwili śmierci miał 50 lat. Zmarł 25 czerwca 2009 r. w wyniku zatrzymanie krążenia. Dochodzenie wykazało, że jego lekarz Conrad Murray faszerował go silnym lekiem usypiającym – propofolem. Michael miał wrócić do gry, przygotowywał się do koncertów. Podobnie Whitney Houston, która zmarła 11 lutego 2012 r. w wieku 49 lat. W ciele zmarłej znaleziono ślady kokainy, marihuany, leku przeciwlękowego, środka zwiotczającego mięśnie i antyhistaminę. Dawna królowa, nazywana kiedyś po prostu The Voice, przez długie lata pompowała w siebie wszystko, co przynosiło jej chwilową ulgę. Ich polskim odpowiednikiem była Violetta Villas: nasza wielka diva zmarła 5 grudnia 2011 r. w swoim domu w Lewinie Kłodzkim, w odosobnieniu,
J
, ABŁKON J U R O INIE W YB BY DO DAMIE, POW ŚWIECIE Ł A I M R NA AJU STE AM W R DZIEŃ W AMECIEŻ NIE MA D A I L Ś N JE R Z Y S IĘ IE. PRZ B J E DE EWĘ LU Ć TO OSTATN, KTÓRE KOJA WYBRAEGO MIASTA CHAMI! DRUGI YLOMA GRZE AŻ Z T
Tekst: Grzegorz Sztandera
to nie tylko dwie stówy w jedną stronę, lecz także ok. 20 godzin jazdy JEDŹ NA KONCERT! w jednej, wymuszonej pozycji ciała. Więc może pociąg? Tutaj mamy szansę na bilety w promocyjnych cenach, ok. 120 zł w jedną stronę, Amsterdam, jak niewiele ale trzeba je wcześniej zarezerwować. Taka podróż trwa ok. 15 godzin. miast świata, żyje koncertami. Kiedy już dotrzemy bezpiecznie na miejsce, warto się zastanowić Najbliższe pół roku to okazja nad noclegiem. Najtańsze łóżko w pokoju wieloosobowym, w miejscu do zbiorowego odlotu z negatywnymi opiniami i komentarzami w internecie (warto muzycznego na koncertach m.in.: sprawdzić przed rezerwacją!), to koszt niecałych 40 zł. Możliwe, Placebo (8.12.13), że po zapaleniu zielonych liści będzie to najpiękniejszy hostel Maroon 5 (20.01.14), na świecie. Jednak kiedyś i tak wrócimy do rzeczywistości. Niski Within Temptation (14.02.14), standard hotelu w centrum miasta wiąże się z kosztem ok. 250 zł i OneRepublic (3.03.14) za pokój dwuosobowy, a trzy gwiazdki obok nazwy pozbawią nas minimum 200 zł, ale już od osoby. Dysponując nieograniczonym EVENTOWY budżetem, możemy wynająć w amsterdamskim Hiltonie pokój 902, ZAWRÓT w którego łóżku John Lennon i Yoko Ono pozowali w trakcie podróży GŁOWY! poślubnej do słynnego zdjęcia z 1969 r. Wykorzystano je w kampanii walki o pokój na świecie. Jeżeli do wieczornej imprezy pozostało nam W Amsterdamie co drugi dzień trochę czasu, warto wziąć aparat w dłoń i ruszyć na zwiedzanie miasta. rozpoczyna się nowy event, Zarówno do poruszania się po nim, jak i oglądania turystycznych co oznacza prawie 200 okazji atrakcji przyda się nam karta „I Amsterdam” – jedna opłata za całą w roku do imprezy! komunikację miejską, darmowe wejście do 38 muzeów, bezpłatny rejs Wśród tej masy emocji warto kanałem i wiele innych atrakcji za jedyne kilkadziesiąt euro. Bardzo zwrócić uwagę na: w skrócie, przecież to muzyka jest inspiracją naszej podróży, warto zwiedzić m.in.: całe zabytkowe śródmieście, plac Dam z pomnikiem KONINGSDAY upamiętniającym wyzwolenie Amsterdamu spod okupacji lanując wyjazd do stolicy – święto narodowe niemieckiej, Pałac Królewski, wagę miejską, Chudy Most, giełdę Holandii, warto rozważyć (26 lub 27 kwietnia) będące diamentów, Homomonument – pomnik ku czci prześladowanych własny środek transportu, podstawą do organizacji za orientację gejów i lesbijek, różnorodne muzea (m.in. seksu) czyli auto (gdyby przypadkiem wielu imprez oraz oczywiście Dzielnicę Czerwonych Latarni – De Wallen. komuś na myśl przyszedł… HOLLAND FESTIVAL Amsterdam jest nie tylko stolicą administracyjną Holandii i miastem rower). Zwłaszcza jeśli wybieramy – wiele muzycznych atrakcji się większą grupą i nie będziemy wolności, lecz także stolicą rowerów, rozpusty i tramwajów wodnych. – 67. (!) edycja już w czerwcu wozić ze sobą jedynie powietrza. To miasto tolerancji, kontrastów i przygód. Te ostatnie w połączeniu 2014 r. z rozpustą znajdziemy w Dzielnicy Czerwonych Latarni – najstarszej Od granicy polsko-niemieckiej STILLE OMGANG w Amsterdamie. To tutaj, przed zabytkowym kościołem, zaraz obok w Słubicach do Amsterdamu – „cicha procesja” – święto przedszkola, bez żadnych przeszkód postawiono pomnik prostytutki dzieli nas tylko siedemset religijne, najbliższa edycja z brązu. Cóż, jedni mają nieusuwalny krzyż, inni pomniki prostytutek kilometrów. To oznacza już 22 marca 2014 r. – tak blisko geograficznie, a tak daleko mentalnie. Prostytucja, tak samo sześć godzin wesołej podróży na jednym baku audi A4, zalanym jak niektóre narkotyki, jest w Amsterdamie nie tylko legalna, lecz AMSTERDAM GAY PRIDE także stanowi swoistą atrakcję turystyczną. Na pewno ciekawym na granicy za niecałe dwie i pół – parada równości i wolności przeżyciem będzie zwiedzanie Dzielnicy Czerwonych Latarni nocą, stówy. Jeśli podzielimy to przez seksualnej z wieloma imprezami kiedy w witrynach kamienic grzeszne kobiety czyhają na chcących liczbę miejsc w samochodzie, towarzyszącymi odchudzić się z gotówki napalonych mężczyzn. Tutaj każdy facet może wychodzi kwota zbliżona UITMARKT poczuć się jak bohater filmu „Boski żigolo”. Schodząc na ziemię – liczba do ceny nowości płytowych. – impreza oficjalnie otwierająca prostytutek pracujących w Dzielnicy Czerwonych Latarni nie jest Równie szybko (licząc odprawy, sezon kulturalny, towarzyszy jej znacząco większa od liczby pań oferujących swoje wdzięki w Warszawie. oczekiwania i obowiązkowe wiele premier teatralnych Oczywiście po wizycie w coffee shopie, kilku buszkach świeżego pojawienie się dwie godziny HIGH TIMES blancika i przy dobrym bicie na imprezie liczby nie mają już znaczenia. przed odlotem na lotnisku) CANNABIS CUP W takim mieście musi być głośno od dobrej muzyki. Słuchać wylądujemy w tej wielokulturowej – coroczne wybory najlepszego ją niemal na każdym rogu. W ciągu tygodnia bary i kawiarnie stolicy samolotem. Tutaj jednak rodzaju marihuany, w których są czynne do 1 w nocy, a kluby do 3. Weekend przesuwa zapłacimy nawet więcej niż każdy może być jurorem imprezową poprzeczkę odpowiednio do 3 i 4 w nocy. pięć stówek za osobę. Autokar Organizowane są w listopadzie.
36
P
P R Z E W O D N I K ZOBACZ W DOMU! Brak finansów na tak daleką podróż? Żaden problem – wypożycz film i poczuj klimat tego miasta. Polecamy m.in.: „Diamenty są wieczne” (1971) „Tureckie owoce” (1973) „Przekleństwo Amsterdamu” (1988) „Anna Frank: Cała prawda” (2001) „Ocean’s Twelve: Dogrywka” (2004) „Przekładaniec” (2004) „Deuce Bigalow: Boski żigolo w Europie” (2005) „Czarna Księga” (2006) „Święty” (2010)
Sounds of
Zapraszamy na muzyczną podróż po tym, co modne, intrygujące i warte odkrycia od Glasgow i Edynburga przez Sztokholm i Reykjavik aż po Los Angeles.
zachwyca swoim kształtem i wysokością, a za przeciętny obiad w tym miejscu zapłacimy kilkanaście euro. Tapasy (przekąski) to wydatek pięciu euro, co wraz z piwem za trzy euro odchudzi nas prawie o dychę. Po jedzeniu warto odwiedzić Studio 80 (Rembrandtplein 17), gdzie poza imprezą możemy wziąć udział w warsztatach didżejskich. Dzięki temu lepiej zrozumiemy, co najlepsi DJ-e robią z naszymi ciałami swoją muzyką. Żeby tu wejść, będziemy musieli odstać swoje w kolejce. Najlepszy chillout znajdziecie w Supperclub (Jonge Roelensteeg 21), gdzie impreza trwa nawet na łóżkach i bez butów. To oryginalne miejsce łączące restaurację, bar, klub, galerię sztuki. Ma w sobie nutkę szaleństwa. Jest idealne na zakończenie wieczoru, tu piwo wypijemy za cztery euro, a butelka niebieskiego (najdroższego) jasia wędrowniczka kosztuje jedyne pięćset euro. Po porannym kacu warto pomyśleć – co dalej? A więc jeśli podróż do Amsterdamu zapowiada się na dłużej niż jedna noc, polecić można jeszcze takie kluby jak: Jimmy Woo, OT301, Bitterzoet, Sugar Factory oraz Pacific Parc. Lub wrócić w znane nam już miejsca, które wczorajszą noc doprowadziły do perfekcji.
A Warner Music Group Company
2CD Music compilation W tych miastach muzyka nigdy nie cichnie! W każdej z płyt znajdziesz wskazówki jak wygrać atrakcyjne nagrody ! Możesz polecieć z LOT’em do Sztokholmu, popłynąć ze Stena Line do Szwecji, szaleć na surfingu z www.surfround.com, uczyć się języka z Berlitz’em, wznieść się ponad chmury z Wizz Air’em i nie tylko! Śledź nasz profil na facebooku: www.facebook.com/ParlophoneMusicPoland
37
II Seria
Najpóźniej bawić się możemy w lokalach typu nachtcafs, gdzie w weekend drzwi nie zamkną się przed nami do piątej. Część klubów stosuje selekcję, jednak nie jest ona zbyt ostra. Płatny wstęp na imprezy to często standard – w zależności od klubu i dnia zapłacić możemy nawet kilkadziesiąt euro. Muzyczną podróż należy rozpocząć od Paradiso (Weteringschans 6–8), gdzie znajdziemy nie tylko klub, lecz także salę koncertową i centrum kulturalne. Bilety często są wyprzedane na długo przed terminem imprezy. Jednak muzyczny odlot wśród kościelnych witraży daje niesamowite wrażenia. Równie dobrze możemy bawić się w Melkweg (Lijnbaansgracht 234a; klimaty: hip-hop, R&B oraz D’n’B) oraz w klubie Air (Amstelstraat 16). W Air każdy z pięciu barów charakteryzuje się niezwykłym designem i klimatem. To tutaj można było szaleć przy bitach takich artystów jak: Michel De Hey, Sasha czy Sunnery James & Ryan Marciano. Kiedy nadmiar tańca wywoła burczenie w brzuchu, warto udać się do Trouw (Wibautstraat 127), gdzie oprócz klubu znajduje się również restauracja. Poindustrialny budynek
IMPREZY,KONCERTY OCN (OCEAN)
TIDES FROM NEBULA 5.12, Parlament, Gdańsk
WOODKID
7.12, Hala Arena, Warszawa
MYSLOVITZ
7.12, Eskulap, Poznań 9.12, CK Impart Wrocław
2.12, Lizard King, Łódź 3.12, Klubokawiarnia, Warszawa
Grupa Ocean powstała dwanaście lat temu we Wrocławiu. Ma na koncie osiem krążków. Wydana w 2009 r. płyta „Cztery” była nominowana do Nagrody Muzycznej Fryderyk w kategorii album roku. Miesiąc temu zespół wyruszył w dwumiesięczną trasę „Waterfall Tour 2013” i zagra dla nas jeszcze siedem koncertów.
Najnowsza płyta zespołu „Eternal Movement” jest dostępna już od października. To trzeci album w dorobku tej polskiej formacji. Po to, żeby powstał tak energetyczny album, nagrano aż kilkanaście gitar, kilka zestawów bębnów i nieograniczoną ilość barw klawiszy. Samą produkcją zajął się Norweg Christer-Andre Cederbeg, odpowiedzialny za ostatni album grupy Anathema. Jak przełoży się to na koncert, można sprawdzić już w grudniu.
Znany jest z porywających klipów Lany Del Rey, Rihanny czy Moby’ego oraz debiutanckiego utworu Iron. W grudniu Woodkid zawita do naszego kraju na jeden koncert. Warto zakupić bilety, bo artysta słynie z koncertów, które są równie widowiskowe jak tworzone przez niego teledyski. Zapowiedź niespodzianki przygotowanej dla polskich fanów można zobaczyć na filmie zarejestrowanym w ubiegłym roku na koncercie w paryskim Le Grand Rex.
MISIA FF
11.12, Basen, Warszawa
Ten, kto nie zna Misi Furtak z zespołu Très.b, może o tym nie wiedzieć, ale codziennie słyszał jej śpiewający głos w reklamie. Po wydaniu trzech płyt, zespół postanowił spróbować projektów solowych. Tak oto powstała debiutancka epka Misi Ff, którą promuje singiel „Mózg”. Jeśli ktoś ma ochotę posłuchać artystki na żywo, to ma okazję, bo 11 grudnia odbędzie się jej koncert w klubie Basen.
THE JILLIONAIRE & WALSHY FIRE (MAJOR LAZER)
Druga płyta nagrana z nowym wokalistą Myslovitz – Michałem Kowalonkiem wstrzeliła się w wyrobiony przez lata styl zespołu. Świadczyć o tym może chociażby singiel „Telefon”, promujący album „1.577”. Czas pokaże ilu fanów Artura Rojka da się przekonać do zmiany lidera na stałe. W grudniu można wybrać się na dwa koncerty, które zespół zagra w Poznaniu i Wrocławiu.
ANDY ALLO
FUNDATA Kto zagra w Polsce? Na czyj koncert warto pójść? Na jakie muzyczne wydarzenie już teraz można zacząć odkładać pieniądze? Tu wszystkiego się dowiesz!
DAWID PODSIADŁO 14.12, Studio, Warszawa
RITA PAX
16.01, Łykend, Wrocław
12.12, Sfinks700, Sopot
Erykah Badu, Lauryn Hill, Michael Jackson, Outkast czy Jill Scott, to artyści, którzy mieli wpływ na kształtowanie się stylu Andy Allo. Pochodząca z Kamerunu artystka w 2011 roku dołączyła do New Power Generation Prince’a jako solistka i gitarzystka. Współpraca ta przeniosła się również do studia w którym wyprodukowano album artystki.
AYO
13.12, Basen, Warszawa
18.12, Eter, Wrocław 19.12, Kwadrat, Kraków 20.12, Palladium, Warszawa Major Lazer to projekt założony przez DJ-ów Diplo i Switcha. W 2009 r. chłopaki wydali album „Guns Don’t Kill People... Lazers Do”, a rok później współpracując z La Roux udostępnili mixtape zatytułowany „Lazerproof”. W 2011 r. miejsce Switcha zajął jednak The Jillionaire i... tak już zostało. Na żywo zagrają w warszawskim Basenie.
Finalista jednej z edycji „X-Factor” dobrze sobie poradził z debiutem wkraczając na scenę alternatywnego popu. „Comfort And Happiness” charakteryzuje się niezwykłą dojrzałością artystyczną i charyzmą wokalną. Czasem aż można nie uwierzyć, że autorem płyty jest 20-letni chłopak. Dlatego warto posłuchać na żywo.
Po rozpadzie Sistars, Paulina nie spoczęła na laurach. Otworzyła własną wytwórnię i występowała pod pseudonimem Pinnawela. Ostatnio siostry Przybysz ponownie zaatakowały nas z jednej i drugiej strony – Natalia jako Natu, a Paulina wraz ze swoim projektem Rita Pax, który tworzy wraz ze znajomymi z czasów szkolnych.
AYO ruszyła w trasę koncertową po wydaniu nowej płyty. W październiku ukazał się jej czwarty album „Ticket To The World”, na którym można usłyszeć covery „Sunny” Boney M oraz „I Wonder” Rodrigueza. Na pewno nie zapomni zagrać ich na koncertach w Polsce.
C O , G D Z I E , K I E D Y ? MELA KOTELUK
7.12, Parlament, Gdańsk 8.12, Eskulap, Poznań 15.12, Mega Club
W zeszłym roku Mela Koteluk podbiła serca polskich słuchaczy niczym Adele. Wszystko za sprawą debiutanckiego albumu „Spadochron”, dzięki któremu zdobyła dwa Fryderyki. Tej dziewczyny warto posłuchać na żywo, tym bardziej że ostatnio wzbogaciła swój repertuar o nowe utwory.
SORRY BOYS
FREDRICKA STAHL 10.12, Palladium, Warszawa
Porównywana do Nory Jones czy Reginy Spektor Fredrika Stahl to szwedzka artystka tworząca nową muzykę jazzową podchodzącą po tak zwany inteligentny pop. Wokalistka nie boi się mieszać w swojej twórczości różnych gatunków muzycznych i swobodnie dryfuje między soulem, bluesem czy nawet muzyką alternatywną. W kwietniu wydała swoją czwarty album „Off To Dance”, z który będzie można usłyszeć na żywo 10 grudnia w Warszawie.
SKUBAS
12.12, Meskalina, Poznań 15.12, Scenografia, Łódź 10.12, Łykend, Wrocław 14.12, Old Timers Garage, Katowice
12.12, Scenografia, Łódź Swój debiutancki album „Hard Working Classes” wydali w 2010 r., ale już przed wydaniem krążka zostali zauważeni w Polsce i na świecie. Teraz powrócili z nową płytą „Vulcano”, którą od jakiegoś czasu promowały kawałki „The Sun” i „Phoenix”. Charyzmatyczny głos Izy można było usłyszeć podczas jesiennej trasy koncertowej. Spóźnialscy mogą skorzystać z ostatniej daty koncertowej w trasie.
O.S.T.R & HADES
19.12, Eter, Wrocław
Znany wszystkim O.S.T.R. i nadzieja polskiego rapu czyli Hades to dwóch muzyków, którzy nigdy ze sobą wcześniej nie współpracowali. Teraz owocem ich spotkania jest album „HAOS”, który w grudniu będzie można usłyszeć jeszcze na koncercie we Wrocławiu.
Do tej pory znany ze współpracy z Noviką i Smolikiem. Teraz wydał swój solowy album „Wilczełyko”, który zachwyca akustycznym i lekko melancholijnym brzmieniem. Na albumie można usłyszeć głos Julii Iwańskiej czy Kev Foxa, a na koncercie można poczuć kameralną atmosferę i dźwiękową przestrzeń.
STRACHY NA LACHY 20.12, Och-Teatr, Warszawa
Jak ogłosili muzycy, swoje najważniejsze koncerty w historii zespół grywał w grudniu. Podobna okazja przydarzy się również pod koniec tego roku. Koncert w warszawskim Och-Teatrze ma być najważniejszym wydarzeniem dla fanów zespołu w tym roku. A dlaczego? Bo właśnie wtedy grupa ujawni pewne plany na przyszłość.
WARSZAWA 1.12 ANIA DĄBROWSKA, GOŚCINNIE: SIOSTRY MELOSIK STODOŁA 1.12 TARGI MUZYCZNE CO JEST GRANE – ORANGE STAGE: TEDE, DONGURALESKO, DIOX, NUMER RAZ, WDOWA TEATR DRAMATYCZNY 3.12 OCN (OCEAN) KLUBOKAWIARNIA 4.12 DESTROYER SKWER 4.12 ACID DRINKERS STODOŁA 6.12 BEDNAREK PALLADIUM 6.12 KONIEC ŚWIATA KLUB MECHANIK 7.12 WOODKID HALA ARENA 7.12 MALEŃCZUK PALLADIUM 8.12 KORA SALA KONGRESOWA 10.12 FREDRICKA STAHL PALLADIUM 10.12 VAVAMUFFIN STODOŁA 11.12 MISIA FF, SUPPORT: MAGNIFICENT MUTTLEY BASEN 1212 COMA STODOŁA 13.12 DJ IKE STODOŁA 13.12 DONGURALESKO PROXIMA 13.12 IV URODZINY APTAUN TOUR: PYSKATY, SIWERS, TOMIKO, W.E.N.A., MAŁPA, JINX, TE-TRIS, PEERZET, BISZ STODOŁA 13.12 THE JILLIONAIRE & WALSHY FIRE (MAJOR LAZER) DJ SET BASEN 14.12 INDIOS BRAVOS STODOŁA 15.12 PATRYCJA MARKOWSKA HYBRYDY 20.12 STRACHY NA LACHY – TAJNY KONCERT OCH-TEATR 20.12 AYO PALLADIUM 31.12 SYLWESTER 2014: JULIA MARCEL, BEATS FRIENDLY: NOVIKA / MR. LEX / RAWSKI STODOŁA
10.12 1212 14.12 16.01. ŁÓDŹ 1.12
2.12 7.12 1212 13.12 13.12 15.12 20.12
+ MC LOWQUI SFINKS700 / SOPOT MALEŃCZUK POKŁAD / GDYNIA ANDY ALLO SFINKS700 / SOPOT BLADE LOKI UCHO / GDYNIA SŁOŃ I MIKSER SFINKS700 / SOPOT ŻEM & KRYS BLUES BAND D – XV URODZINY BLUESA PO ZACHODZIE SŁOŃCA DEKOMPRESJA OCN (OCEAN) LIZARD KING INDIOS BRAVOS DEKOMPRESJA SORRY BOYS SCENOGRAFIA ACID DRINKERS, MYLY LUDZIE DEKOMPRESJA FREEKS LIZARD KING SKUBAS SCENOGRAFIA TEN TYP MES DEKOMPRESJA
POZNAŃ 1.12 COMA ESKULAP 5.12 OCN (OCEAN) POD MINOGĄ 5.12 ENEJ ESKULAP 7.12 KONIEC ŚWIATA U BAZYLA 7.12 MYSLOVITZ ESKULAP 8.12 MELA KOTELUK ESKULAP 1212 SKUBAS MESKALINA 13.12 INDIOS BRAVOS ESKULAP 13.12 STARE DOBRE MAŁŻEŃSTWO AULA UAM 13.12 BLADE LOKI CAFE MISNA 13.12 MUCHY POD MINOGĄ 15.12 ŁĄKI ŁAN BLUE NOTE 19.12 UNIQPLAN POD MINOGĄ
WROCŁAW 1.12 BEHEMOTH, SUPPORT: OBSCURE SPHINX, THAW ETER 1.12 PETER J.BIRCH KRAKÓW & THE RIVER BOAT BAND FIRLEJ 1.12 BEDNAREK 1.12 PABLOPAVO ŁYKEND FORTY KLEPARZ 4.12 KALIBER 44 ETER 1.12 TANGHETTO ROTUNDA 5.12 ADA SZULC & DJ ADAMUS ALIVE 2.12 STEVE HOGARTH ROTUNDA 6.12 LIPALI ALIBI 2.12 JELONEK, HEART ATTACK, 7.12 OCN (OCEAN) NONAMEN CK IMPART KLUB KWADRAT 8.12 PEZET ALIBI 5.12 ACID DRINKERS 9.12 MYSLOVITZ AKUSTYCZNIE LIZARD KING CK IMPART 6.12 THERION STUDIO 10.12 SKUBAS ŁYKEND 7.12 MISTRZOSTWA ŚWIATA DJ’ÓW 11.12 STARE DOBRE MAŁŻEŃSTWO IDA 2013: SOKÓŁ CK IMPART I MARYSIA STAROSTA, SZTIGAR 11.12 NATURAL DREAD KILLAZ, BONKO, VEKKED, DJ STEVE RIDDIM BADTITZ ŁYKEND NASH, 1212 KONIEC ŚWIATA ŁYKEND DJ FUNKTION 13.12 PATRYCJA MARKOWSKA ALIBI KIJÓW CENTRUM 14.12 TOMEK LIPIŃSKI & TILT ŁYKEND 7.12 RENATA PRZEMYK KWADRAT 18.12 AYO ETER 8.12 LORDI KWADRAT 19.12 O.S.T.R & HADES ETER 8.12 MARIKA W TRZECH 16.01. RITA PAX ŁYKEND ODSŁONACH STUDIO 17.01. ANIA RUSOWICZ ŁYKEND 1212 OCN (OCEAN) LIZARD KING KATOWICE 13.12 COCHISE CK ROTUNDA 6.12 GRUBSON, JAMAL, 14.12 HIP HOP FIESTA – TEDE, DIOX, PAREXCELLENCE SIR MICH, PEZET, KAEN & DJ MEGA CLUB FRODO KWADRAT 7.12 LUXTORPEDA, 14.12 DAWID PODSIADŁO STUDIO SUPPROT: CLOCK MACHINE 15.12 INDIOS BRAVOS, LOREIN MEGA CLUB KWADRAT 13.12 COMA MEGA CLUB 15.12 MARIA PESZEK STUDIO 14.12 OCN (OCEAN) 2B3 15.12 SŁOŃ/MIKSER FORTY KLEPARZ 14.12 PROSTO (PONO, KORAS, FU, 19.12 AYO KWADRAT SOKÓŁ I INNI) MEGA CLUB TRÓJMIASTO 14.12 SKUBAS OLD TIMERS GARAGE 4.12 OCN (OCEAN) 15.12 REZERWAT OLD TIMERS MEWA TOWARZYSKA / SOPOT GARAGE 5.12 TIDES FROM NEBULA, 15.12 MELA KOTELUK MEGA CLUB GOŚĆ SPECJALNY: DISPERSE 15.12 COCHISE OLD TIMERS GARAGE PARLAMENT 18.01. ANIA RUSOWICZ / GDAŃSK OLD TIMERS GARAGE 5.12 BISZ (B.O.K.) BAND, ZEUS SFINKS700 / SOPOT BIAŁYSTOK 5.12 CREE BLUES CLUB / GDYNIA 17.01. HIP HOP RAPORT PROJEKT 6.12 THE FROSTS, COMA BIAŁYSTOK: RWS, JACENTY SCENA / SOPOT & GAWCIO, MATYS, SEBS, 7.12 ŁĄKI ŁAN REZYDENT, CIRA, HUKOS, SITEK, KLUB UCHO / GDYNIA BUSZU, BOB ONE, BAS TAJPAN, 7.12 MELA KOTELUK KAEN, WALDEMAR KASTA, PARLAMENT / GDAŃSK TRZECI WYMIAR, PIH, 7.12 GRUBSON SCENA / SOPOT POKAHONTAZ, 7.12 FACE THE MUSIC: DONGURALESKO, O.S.T.R. S.P.Y HALA WĘGLÓWKI
TIM HECKER „VIRGINS”
Kiedy pojawiły się pierwsze wieści o nowym albumie Tima Heckera, niezalowe portale muzyczne wpadły w euforię jak podczas ogłoszeń o nowej płycie Arcade Fire. Trochę może przesadzam, ale hype wokół „Virgins” znacznie przewyższał atmosferę wokół jakiegokolwiek artysty poruszającego się w klimatach drone i ambient. Wszystko za sprawą wydanej dwa lata temu płyty „Ravedeath 1972”, która zbierając bardzo pochlebne recenzje, pozwoliła przebić się Heckerowi do czegoś w rodzaju niezalowego mainstreamu. Nowy album zbiera jeszcze lepsze opinie, co nie jest wcale dziwne – jest jeszcze lepszy. Brzmienie profesora z Seattle jest bogatsze, bardziej przestrzenne i pozwala słuchaczowi kompletnie wsiąknąć w świat wykreowany na „Virgins”. „Ravedeath 1972” było płytą spokojną i opartą przede wszystkim na zapętlonych partiach organów przypominających zniekształcone dzieła Daniela Lopatina. „Virgins” to potęga i monumentalizm zakorzenione w muzyce noise w pierwszej części albumu i delikatne, a czasami wręcz konwencjonalne ballady w drugiej. Tylko nie słuchajcie tego na słabym sprzęcie! /KS/
DARKSIDE „PSYCHIC”
P
o niebywałym sukcesie swojego studyjnego debiutu Nicolas Jaar powrócił do projektu Darkside, który tworzy wraz z Dave’em Harringtonem. Pierwsza płyta duetu to jeden z najpiękniejszych krążków tego roku. Pełna muzyki trudnej do zdefiniowania i praktycznie niemożliwej do zaszufladkowania. Autorzy swoje brzmienie określają jako „kosmiczne granice rocka przepuszczone przez taneczne techno i house XXI wieku”. Brzmi dość dziwnie, podobnie jak zawartość „Psychic”. Pełny szelestów, płaczliwych wokali i delikatnych gitarowych pętli album faktycznie ma w sobie coś z kosmosu, natomiast taneczny pierwiastek pozostaje bardziej w domyśle. Tak czy inaczej, to jedna z najciekawszych płyt z obrębu nowych brzmień w tym roku, a otwierający album utwór „Golden Arrow” to absolutne muzyczne piękno. Fani czekający na nowy album Circlesquare powinni być zadowoleni. /KS/
DANNY BROWN „OLD” 40
Danny Brown od początku wyróżniał się wśród zalewających od paru lat rynek młodych raperów pokroju A$APa Rocky’ego czy Kendricka Lamara. Z aparycją permanentnie spalonego menela, brakującą jedynką, burzą włosów i odblaskowymi koszulami nie miał w sobie krzty SWAGu, a bliżej było mu do niespecjalnie poważanej hip-hopowej sceny Detroit. Jednak wokalnie znacznie przewyższał swoich pobratymców i pewnie
dlatego trafił na płyty wspomnianego wcześniej Rocky’ego. Brown konsekwentnie szedł jednak swoją drogą, jego album ukazuje się w barwach wytwórni Fools Gold A-Traka, a wśród oczywistych gości (A$AP Rocky, Schoolboy Q) pojawiają się też bardziej intrygujące nazwiska (Charli XCX, Purity Ring czy Scrufizzer). Danny porzucił swoje świecące koszule na rzecz bardziej stonowanych ciuchów, a swój flow lekko poskromił. Na szczęście nie stracił nic ze swojej oryginalności, a jego superszybkie zwrotki wciąż brzmią świetnie. /KS/
E
C
E
N
Z
J
E
41
/DW/ – Damian Wojdyna; /ŁK/ – Łukasz Komła; /MW/ – Marianna Wodzińska; /PB/ – Przemysław Bollin ; /KS/ – Krzysztof Sokalla; Jarek /dRWAL/ Drążek; /MP/ – Mateusz Piżyński; /ES/ – Elvis Strzlecki
R
symboli dwóch najliczniejszych religii: chrześcijaństwa i islamu. Do tego mamy trzy pioruny, które w mitologii oznaczały los, przeznaczenie i opatrzność. Jeszcze więcej czeka na nas we wkładce płyty, gdzie PEARL JAM znajdujemy zdjęcie talerza „LIGHTNING BOLT” z zakrwawionym różańcem i bronią, a na stronie obok ozmawiałem niedawno z rockową wyjadaczką, jedną tekst singlowego „Mind Your z tych, co na Pearl Jamie zęby zjadły i tak się nakręcamy, Manners”: „Go to Heaven/ że nowy album, że ciekawość, ale jednocześnie niepewność That’s swell/How you like po zaskakująco melodyjnym „Backspacer” z 2009 r. Nie ma co się your living Hell?” – mocny dziwić spoconym dłoniom i drganiom powieki, w końcu Eddie Vedder początek. Z kolei w balladowym i spółka to ścisły rockowy top, no i klasa sama w sobie, a albumów „Sirens”, wybranym na drugi nie wydają co chwilę. singiel, pada: „Let me catch my Ich muzyce zawsze towarzyszyła czysta, nieskrępowana siła, breath to breathe/and reach pomimo tak różnych od siebie albumów. Dla wielu „Ten” było across the bad/Just to know młodzieńczym odkryciem, godnym „Nevermind” i „The Wall” we’are safe” – ile w tym ludzkiej i wciąż łudzimy się, że kolejny album będzie czymś równie mocnym słabości i odwagi, by powiedzieć – odsyłam do recenzji kolegów z innych redakcji. A przecież oni to wprost. cały czas idą do przodu, od „Ten”, przez „Vitalogy” i „Binaural” Obok tekstów Veddera i wcale nie oglądają się na flanele lat 90., czego „Lightining Bolt” jest mocnym punktem „Lightning najlepszym przykładem. Bolt” jest „Pendulum”, budzący To album z jednej strony prowokacyjny, bo jak inaczej nazwać skojarzenia z jednym z najbardziej wydanie w tak konserwatywnym kraju jak Stany Zjednoczone niepokojących albumów w ich tak znaczącej okładki jak kompletny religijny miszmasz, bo mamy dorobku, „Binaural” z 2000 r., zarówno nałożenie na siebie symbolu półksiężyca i krzyża, czyli brzmi jak spowiedź: „Easy come
R
and easy go/Easy left me a long ago/”, z kolei w country’owym „Sleeping By Myself” padają słowa: „Now I believe in nothing”, ale im dalej w las, tym więcej światła i nadziei, którą daje zarówno country’owe „Yellow Moon”, jak i grane na fortepian i gitarę „Future Days”, których puenty spoilerować nie będę. To bardzo osobista wypowiedź o wierze, nadziei i miłości, czyli słowach, za które przez wieki zginęły miliony ludzi. Pearl Jam stawia pewną tezę i przedstawia ją w skrajnie różnej muzyce, tej agresywnej, hardrockowej w części pierwszej oraz sielskoanielskiej części drugiej, w której pobrzmiewa duch Johny’ego Casha oraz echa filmu „Into the Wild”, do którego muzykę napisał właśnie Vedder. Jak i tam, tak i tu mamy obraz samotni, gdzie trzeba sobie na pewne rzeczy odpowiedzieć, tak bez ogródek. A oni nie dość, że dają odpowiedzi, to jeszcze robią to z klasą. Brawo! /PB/
KORN „PARADIGM SHIFT”
42
Poprzednim albumem nagranym ze Skrilleksem, Noisią i kilkoma innymi producentami z nurtu amerykańskiego dubstepu Korn podzielił swoich słuchaczy. Niby Jonathan Davis tłumaczył, że linie basowe Korna od zawsze były bliskie dubstepowi, i że trzeba iść z duchem czasu, rozwijać się etc. Co z tego, skoro efekt był kompletnie niestrawny i podobał się tylko dzieciakom słuchającym kiepskiej basowej rzeźni, ograniczającej się do kręcenia kilkoma gałkami miksera. Tym razem Korn pokazuje wspomnianym dzieciakom fucka, a swoim długoletnim fanom serwuje powrót do przeszłości. I to w jakim stylu. Przede wszystkim, po ośmiu latach wakacji z Jezusem, do zespołu powrócił Head – oryginalny gitarzysta grupy. Płytę wyprodukował wprawdzie Don Gilmore, jednak całość brzmi, jakby to odpowiedzialny za dwa pierwsze albumy grupy Ross Robinson zasiadł za stołem mikserskim. Powróciły charakterystyczne zagrywki Munky’ego i Heada, zespół znowu pisze świetne i ciężkie piosenki, a Jonathanowi Davisowi obszerny brzuch nie przeszkadza już w wydzieraniu się. To świetny prezent dla wszystkich, którzy wychowali się na płytach „Life is Peachy”, „Follow the Leader” czy „Issues” i mimo że dziś słuchają zupełnie innej muzyki, lubią czasami wrócić na stare śmieci. Dzięki „Paradigm Shift” można odnieść wrażenie, że ostatnia dekada pełna niewyróżniających się albumów w magiczny sposób została wymazana, „Paradigm Shift” to naturalny następca „Untouchables”. /KS/
E
C
E
N
Z
J
E
MOBY „INNOCENTS”
N
OM UNIT „THREADS”
Typowy przywilej artysty debiutanta (mowa o projekcie Om Unit, bo stojący za nim Jim Coles biografię ma przecież dość ciekawą) – bycie czystą kartką, która zapisuje się w momencie wypuszczenia pierwszego pełnego albumu. I choć „Threads” poprzedzało kilka zacnych epek, to Brytyjczyk właśnie tutaj pokazuje pełnię swoich umiejętności, imponując brzmieniową wszechstronnością, począwszy od bass music, poprzez lekkie breaki, hiphopowe mariaże, na aranżacjach à la dubstep kończąc. Ma talent chłopak. /DW/
ajnowsze, jedenaste dzieło Moby’ego – „Innocents”, to najkrócej rzecz ujmuję „genialne nic nowego”. Na płycie usłyszymy charakterystyczne dla tego artysty brzmienie. Słuchając tejże muzyki, trudno od razu stwierdzić, na czym miałaby ta osobliwość polegać. Dla mnie, są to słyszalne na całym albumie, długie, rozciągnięte podkłady, nostalgiczne akordy, linie melodyjne, które stanowią bieżnie dla poszczególnych (tak różnych) kompozycji, zamykając je jedną klamrą. „Innocents” to przestrzeń, głębia, długie ujęcia, wpatrywanie się w dal. Do tego dochodzi oczywiście profesjonalnie dobrany grunt w postaci beatów o umiarkowanym, a nieraz wolniejszym tempie. Pod względem muzycznym to słoneczne, intymne downtempo z popowo prowadzonymi wokalami. Momentami napotykamy podniosły styl z wręcz gospelowymi zacięciami, ale bez przekraczania granic dobrego smaku. Na szczególną uwagę zasługuje nastrojowy kawałek „The Last Day” z wokalem Skylar Grey. Tu nie usłyszymy piosenki pop, ale coś, co przywołuje skojarzenia z rolą kobiecych wokali na krążkach Tricky’ego. Jest to śpiew, ale momentami przypomina szept. Innym ciekawym momentem na płycie jest „A Long Time”. To retro dance w jakości lo-fi. Tempo kawałka jest jednak specjalnie zwolnione, tworząc nostalgiczną hybrydę energii muzyki elektronicznej z lat 70. z futurystycznym minimalizmem i prostotą. Na swoim nowym krążku Moby oddał hołd wielkiemu utworowi z początku lat 90. Mowa o „Unfinished Sympathy” Massive Attack. „Saints” stanowi swoistą dubową interpretację tego nieśmiertelnego hymnu. Płyta bazuje bardzo silnie na tym, co Moby do tej pory osiągnął. Świadczy to o szczerości i bezkompromisowości jej twórcy. „Innocents” to nie jest absolutnie zbiór piosenek. To markowe dzieło muzyki elektronicznej, bardzo sensowne w swoim gatunku. /MP/
43
/DW/ – Damian Wojdyna; /ŁK/ – Łukasz Komła; /MW/ – Marianna Wodzińska; /PB/ – Przemysław Bollin ; /KS/ – Krzysztof Sokalla; Jarek /dRWAL/ Drążek; /MP/ – Mateusz Piżyński; /ES/ – Elvis Strzlecki
R
LORDE „PURE HEROIN”
44
K
iedy po raz pierwszy usłyszałem w radiu piosenkę „Royals”, nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Pomyślałem – oto kolejna dziewczyna, idąca w stronę modnych, oszczędnych brzmień. W tle hiphopowy beat, sympatyczny żeński wokal i w zasadzie nic więcej. Można posłuchać, ale szału nie ma. Taka refleksja towarzyszyła mi mniej więcej tydzień po pierwszym odsłuchu tego kawałka. Im częściej jednak pojawiał się on w eterze, tym bardziej zaczęła interesować mnie postać samej Lorde. Pomocny okazał się wujek Google, dzięki któremu poznałem nieco bardziej sylwetkę młodziutkiej wokalistki. Naprawdę nazywa się Ella YelichO’Connor i ma 17 lat. Pochodzi z Nowej Zelandii i ma niezwykle magnetyczne spojrzenie. Na tym jednak kończy się powierzchowność i przychodzi zachęta do odsłuchania debiutanckiego krążka artystki zatytułowanego „Pure Heroin”. Jeśli wcześniej napisałem, że „Royals” to przeciętna piosenka, to biję się w pierś, przepraszam i zmieniam lekko zdanie. To przeciętna piosenka „względem reszty albumu”. „Pure Heroin” ma bowiem słuchaczom o wiele więcej do zaoferowania. Wystarczy posłuchać zainspirowanego ambientem, rozpływającego się w uszach „Ribs”. Podobny klimat można wyczuć w „Buzzcut Season”. Kolejnym z moich
faworytów jest „A World Alone”. Z pobrzmiewającymi w tle dźwiękami gitary, na minimalistycznym podkładzie nasza bohaterka wyśpiewuje starą jak świat maksymę – „Umiesz liczyć, licz na siebie”. „Glory and Gore”, „Still Sane” i „With White Teeth” to mieszanka mroku z delikatnością, z kolei „400 Lux” oraz singlowe „Team” i „Tennis Court” nie różnią się za bardzo od słynnego „Royals”, wnosząc tym samym niewiele nowego do zawartości krążka. Charakterystyczne brzmienie oparte na minimalistycznych dźwiękach perkusji, ambientowych padach, delikatnej melodyce i głosie Lorde to w rzeczywistości doskonała trampolina dla przekazywanych przez wokalistkę treści. Teksty tej młodej Nowozelandki to dojrzałe opowieści o rzeczywistości, bliskiej zarówno jej rówieśnikom, jak i trochę starszym słuchaczom. W świecie przepełnionym pretensjonalną muzyką pop, to doskonała odskocznia od populistycznej papki dźwięków, serwowanej nam przez komercyjne rozgłośnie. „Czysta heroina” dla naszych serc i uszu. /ES/
NINA KRAVIZ „MR JONES”
Jak brzmi Nina Kraviz, każdy słyszy. Jej aranżacje z debiutanckiego krążka są ascetyczne, surowe, z często mechanicznym i fragmentarycznym wokalem, lecz niczego im nie brakuje, gdy wkomponowane zostaną w nawet najbardziej parkietowy didżejski set. Nie inaczej jest ze świeżo wydaną epkę Rosjanki, zatytułowaną „Mr Jones”, na której znajdziemy aż 6 nowych utworów. Dodatkowym smaczkiem dla fanów artystki może być fakt, że do współpracy nad materiałem zaprosiła słynnego Luke Hessa. Solidne uzupełnienie debiutu – może się podobać. /DW/
E
C
E
N
Z
J
E
KEEP SHELLY IN ATHENS „AT HOME”
SPECIAL REQUEST „SOUL MUSIC”
Pewien znajomy muzyk powiedział mi niedawno: – Teraz nie ma nowej muzyki, są tylko wariacje. I ma dużo racji. Jednak czy to możliwe, by ukazała się płyta będąca taką „wariacją”, a jednocześnie znacząca jak „Moon Safari” Air, „Suzuki” Tosca, „Foxbase Alpha” St. Etienne i introwertycznie przebojowa jak „Play” Moby’ego czy „Black Cherry” Goldfrapp? Grecki duet sprawdza tę tezę na swym debiucie, zaś Goldfrappowi należałoby się bardziej ukłonić. Poza oczywistymi skojarzeniami co do maniery wokalnej Sarah P, która to swoją drogą jest manierą obowiązującą u dziewczyn śpiewających indie/ electro/dream pop, utwory korzystają z wypracowanej stylistyki, na szczęście nie celując w synth-popowy zenit list przebojów. Nie ma co się dziwić, „At Home” to wariacja, ale bardzo udana, wyróżniająca się wśród młodej konkurencji żeńskiej, jak Austra, Stumbleine, Glasser, czy męskiej, jak Delorean, Active Child, Beat Connection, nie umniejszając fajności wspomnianych. Brzmienia i aranżacje, które zaproponował grecki duet, rozwijały się przez ostatnie trzy lata i stopniowo publikowane były na epkach. Wreszcie spięte formułą długogrającego krążka ukazały
Paul Woolford dał się przez moment wciągnąć w panujący na Wyspach Brytyjskich nurt bass music, co nie wyszło mu wcale na złe, szczególnie w kontekście wydanej w tym roku epki „Hardcore” oraz omawianego albumu „Soul Music ”, gdzie wyspiarskie brzmienia zręcznie wplata między specyfikę stylów jungle oraz techno. Eksperymenty poczynione przez niego z pewnością ucieszą niejednego szukającego świeżych inspiracji słuchacza erudytę. Osoba niewprawiona będzie miała problem z odbiorem materiału – dla niej, chyba na specjalne życzenie, pojawił się przystępniejszy krążek z remiksami. PS Vapour buja aż miło! /DW/
swe piękno i zadziorność zarazem. Od bardzo sennego i łagodnego „Oostende”, kojarzącego się z Washed Out grupa odwiedza z równą swobodą rejony synth-popowe, jak i post dubstepowe, dając popis w dekadenckich „Madmen Love” i „Stay Away” i przywołując pierwszy album Sneaker Pimps. Potrafią także koić jak w „Sails”, nawiązując do melodyjnej eteryki The Cocteau Twins. Można nieco się dziwić, że po bardziej tripujących i eksperymentujących epkach grupa poszła popową ścieżką, nieco już wytartą przez wielu dość podobnych młodych artystów, jednak dzięki swej wysublimowanej przebojowości i nieco ugrzecznionemu brzmieniu Grecy mogą liczyć na szersze zainteresowanie, a zarazem pokazać, że dream pop i chillwave nie jest domeną zgniłego kapitalizmu zza oceanu. /dRWAL/
A Warner Music Group Company
Nowy album
JAMAL Miłość Już w sklepach!
Zawiera single Defto i Peron
45
/DW/ – Damian Wojdyna; /ŁK/ – Łukasz Komła; /MW/ – Marianna Wodzińska; /PB/ – Przemysław Bollin ; /KS/ – Krzysztof Sokalla; Jarek /dRWAL/ Drążek; /MP/ – Mateusz Piżyński; /ES/ – Elvis Strzlecki
R
BANCO DE GAIA OLLOLOPA: „APOLLO” REMIXED
46
Toby Marks działający nieprzerwanie od ponad 20 lat miał dobry rok. Dwie płyty i trzy epki pokaźnie zasiliły jego dyskografię, a autorski album „Apollo” okazał się pozycją wartą uwagi, stojącą wyżej niż niektóre wcześniejsze albumy artysty. Co więcej, uzupełnienie „Apollo”, wydawnictwo z remiksami, wydaje się jeszcze ciekawsze! Banco de Gaia w swojej historii poza jedną kompilacją nie wspierał się produkcjami innych muzyków, choć oczywiście różne single zawierały wariacje jego utworów. W 2013 r. zapowiedzią płyty „Ollopa” były trzy utwory zawarte na epkach z dodatkowymi remixami; po jednym z nich Toby umieścił na albumie, zaś pozostała szóstka jest premierowa. Skład jest tak samo mocny jak efekty – Desert Dwellers, Kaya Project, Eat Static, System 7 czy mój faworyt Tripswitch asymilują formę, którą stworzył Banco, i konwertują na zbliżoną do własnej twórczości. Dzięki temu otrzymujemy efektowne downtempo i psychill z world beatowym akcentem. Otwierająca chilloutowa aria „Acquiescence” przenosi na wieczorną rozgrzaną plażę, która powoli skrywa się w mroku i blasku księżyca, by przy kolejnym numerze z dancehallowym tupaniem rozpocząć rytmiczne ugniatanie piasku. Jednak nie spodziewajcie się wielu akcentów klubowych poza nieco silniej zrytmizowanymi transformacjami System 7 i Eat Static, bo nie jest to płyta do tańca. Jeśli ma grać w klubie, to świetnie spełni się na fuorochilloutach. Ciekawie wypada najbardziej etniczy remix Kaya Project oparty na punjabowych bębnach zaś zamykający Gaudi nieco odstaje od reszty i pozostawia lekki niedosyt. Na szczęście szybko można temu zaradzić, bo supportujące album epki oferują 7 dodatkowych udanych miksów, których szkoda byłoby nie wysłuchać. /dRWAL/
R
E
C
E
N
Z
J
E
BOOKA SHADE „EVE” Oj, było groźnie! Zagotowało się u Niemców do tego stopnia, że ten album mógł wcale nie powstać. Na szczęście skończyło się na zerwaniu współpracy z wytwórnią Get Physical Music, z którą muzycy współpracowali od pierwszej długogrającej płyty i przeniesieniu się w objęcia Evy, od której to imienia studia zaczerpnęli tytuł. To chyba atmosfera w jakiej dalej potoczyły się prace, można zawdzięczać tak udany materiał. Od dobrych kilku lat house music nie zachwyca. Wydawnictwa różnych artystów są poprawne, lecz pozbawione świeżości. Niemcy przywracają wiarę w house, postanawiając nie mieszać konwencji z techno i eksplorując bardziej dojrzałe, cieplejsze i głębsze rejony muzy klubowo-domowej. Plusem jest także brzmienie płyty. W odróżnieniu od lekko oschłych, zelektryfikowanych poświat dwóch poprzednich krążków, obcowanie z tym zestawem jest niczym kąpiel w jacuzzi lub masaż rozgrzanymi kamieniami. Niskie, bardzo ocieplone basy, nienachalna acz odczuwalna wewnątrz ciała stopa i klimatyczne akordy wzbogacone wokalem m.in. Fritza Kalkbrennera. Zresztą z gości trzeba wspomnieć Andy Cato (Groove Armada), który rozmiękczył atmosferę, grając na puzonie, oraz Fritza Heldera z kanadyjskiego Azari & III. Natomiast sami właściciele marki Booka Shade, Walter i Arno, tworzący razem od blisko dwóch dekad, tym razem postanowili pracować tradycyjnymi metodami, nagrywając taneczny, elektroniczny album, jakby byli żywym zespołem, i to pewnie kolejny atut, który sprawił, że ta płyta zasługuje na wyróżnienie i dobrą ocenę. /dRWAL/
47
/DW/ – Damian Wojdyna; /ŁK/ – Łukasz Komła; /MW/ – Marianna Wodzińska; /PB/ – Przemysław Bollin ; /KS/ – Krzysztof Sokalla; Jarek /dRWAL/ Drążek; /MP/ – Mateusz Piżyński; /ES/ – Elvis Strzlecki
M.I.A. „MATANGI”
J
LAUREL HALO „CHANCE OF RAIN”
Debiut młodej Amerykanki okazał się ogromnym sukcesem. Magazyn „The Wire” ogłosił „Quarantine” najważniejszym albumem roku 2012. Krążkiem „Chance of Rain” Lauren podbija stawkę i z wrodzonym talentem do wzbudzania wśród recenzentów ochów i achów tym razem sprawia, że neologizm „osom” nabiera zupełnie innego wymiaru. Album to odzwierciedlenie depresyjnej i demonicznej osobowości artystki. Mroczne techno, zmieszane z niepokojącym ambientem i rozmytymi teksturami chropowatej elektroniki. Laurel ma niezły bałagan w bani, lecz w tym swoim zagubieniu jest zaskakująco przekonująca. /DW
eśli ma się kilka solidnych skandali na koncie, flow, którego pozazdrościć mogłaby połowa raperów z USA, znajomości z Timbalandem, Diplo, Madonną czy Rusko, a przy tym orientalne pochodzenie i urodę nastolatki, metrykalnie zbliżając, do czterdziestki, to nie może się nie udać. Album „Matangi” bierze odwet za poczynione z miernym skutkiem eksperymenty na poprzednim krążku. Do łask powrócił Switch, który doskonale poradził sobie z łączeniem motywów world music, folkloru Południowej Azji, z nowoczesną elektroniką pokroju szeroko rozumianej bass music, 2-step, ciekawostką typu bhangra czy zbagatelizowanym w Europie (uf, całe szczęście!) trapem. Nie zapominajmy, że rap stanowi tu główny tor, i na tym polu M.I.A., zarówno w warstwie tekstowej, jak i wykonania, wypada w swoim stylu – zjawiskowo. Bangery do odnotowania to singlowe „Bring The Noise” i „Bad Girls”, „Warriors” oraz (niezawierające krzty żenady) reggae-trapowe „Double Bubble Trouble”. Atmosferę uspokoją, wyprodukowane wspólnie z The Weeknd – „Exodus” i „Sexodus”, oraz wsparte na dubstepowym sznycie Know „It Ain’t Right”. Matangi w hinduizmie uosabia moc panowania. Tu nic nie dzieje się przez przypadek. /DW/
KRZYSIEK ZALEWSKI
RZUCAM SZKLANKAMI PO ŚCIANACH, ALE
CIACH W UCZU
AŁY J E ST ST
Dużo wody upłynęło od 2003 r., kiedy to długowłosy chłopak szturmem zdobywał słoneczną telewizję, a wygrywając program, wydał solówkę „Pistolet”. Niestety, nie przyniosło mu to spodziewanej popularności na listach sprzedaży i przebojów, no i ślad po nim na jakiś czas zaginął. Jego 5 minut przeminęło, media znalazły sobie kolejne maskotki, a on jeździł po Polsce i dogrywał klawisze, gitary, dośpiewywał chórki, a w międzyczasie zmienił wytwórnię i spokojnie, nieśpiesznie nagrywał album „Zelig”. Oto jest, po latach, odmieniony, mądrzejszy. Bardziej opierzony opowiada o doświadczeniach dwudziestolatka, który uparł się, żeby grać, i robi to na podwójny, a czasem i potrójny etat. LAIF: To o jakiej przeciętności i przeanalizowałem, czego boję
48
Tekst: Przemysław Bollin
R
ozmowa z Krzyśkiem Zalewskim, który dziesięć lat po wygraniu „Idola”, nakładem Kayax, wydaje nowy album. Co zostało z chłopaka z TV? Zelig. Poznajcie się.
LAIF: W singlowym „Jaśniej” śpiewasz o lęku przed przeciętnością. Pracowałeś kiedyś poza branżą? Krzysiek Zalewski: Właściwie nie. Przed „Idolem” przekładałem jogurty w sklepie, w zastępstwie za kolegę, ale miałem wtedy 17 lat. Później już nie, bo jak byłem głodny, to grałem covery albo edytowałem wokale w studio czy śpiewałem chórki. Wyjątkiem jest pół roku spędzone na planie filmowym (od grudnia 2009 do czerwca 2010 Krzysiek pracował nad rolą starszego sierżanta Mieczysława „Roja” Dziemieszkiewicza, postacią tytułową w „Historii «Roja», czyli w ziemi lepiej słychać” – przyp. P.B.).
śpiewasz? Krzysiek Zalewski: Lękam się o przeciętność w każdej jednej dziedzinie życia, od muzyki po życie prywatne. Najgorzej byłoby leżeć na łożu śmierci ze świadomością, że nie wykorzystało się szansy. Tym bardziej że w naszym kraju za często – mam wrażenie – dajemy przyzwolenie na bycie przeciętnym. LAIF: Twoim ojcem jest aktor, Stanisław Brejdygant, więc z domu raczej jej nie wyniosłeś. Krzysiek Zalewski: Trudno mi powiedzieć. Przede wszystkim w wieku prawie 30 lat traktuję siebie bardziej jako dorosłego faceta, a nie czyjeś dziecko, więc nie rozważam tego w ten sposób. Po prostu usiadłem sam ze sobą
się najbardziej. Mniej boję się samotności, smutku, a raczej tego, że zrobię coś mało zaskakującego, że mój młodzieńczy bunt w końcu wygaśnie i zacznę się na niektóre rzeczy zgadzać. LAIF: Tymon Tymański twierdzi, że w wieku 20 lat wszystko rodzi bunt, po trzydziestce buntujesz się tylko przeciwko władzy, a po czterdziestce zaczynasz myśleć, jak zarobić kasę. Krzysiek Zalewski: Ciągle mam 29 lat, więc według skali Tymańskiego łapię się do buntowników. LAIF: Miałeś ciśnienie na tę płytę? Myślałeś sobie: jak nie teraz, to kiedy? Krzysiek Zalewski: Miałem duże ciśnienie już lata temu, po „Pistolecie”, ale z różnych
powodów nie dochodziło do nagrań „na czysto”. Potem ciśnienie spadło, bo kiedy grasz z innymi kapelami, jeździsz po Polsce, masz co do garnka włożyć, to spięcie spada. W sumie grałem trzy lata z Heyem, więc co chwilę jeździłem do Warszawy na próby, nie miałem czasu na swoje rzeczy. Dopiero kiedy stanąłem twardo na ziemi, to zaczęło się udawać. Chyba tak – chyba poczułem się już gotowy i że to musi być teraz. LAIF: Grałeś też m.in. z Muchami, Moniką Brodką, Lechem Janerką czy choćby z Pogodno. Który epizod, osobowość czy doświadczenie najbardziej sobie cenisz? Krzysiek Zalewski: Każde z tych doświadczeń dało mi bardzo dużo i zupełnie co innego. Na pewno czas spędzony z Kaśką Nosowską był szczególny. Choćby dlatego, że jej muzyka towarzyszy mi od 19 lat, kiedy nie rozumiejąc sensu słów, uczyłem się ich na pamięć, więc nadal mam do niej stosunek powiedziałbym „nabożny”. Granie solowego materiału z Osieckiej było najbardziej owocnym doświadczeniem. Byłem gdzieś na ósmym planie, co po przygodzie telewizyjnej i wiecznym włażeniu mi do tyłka, nauczyło mnie pokory wobec muzyki i samego siebie. Zdobyłem też mnóstwo doświadczenia scenicznego. Graliśmy z Kasią repertuar z Osieckiej, ja grałem na wibrafonie, który na początku ledwo co znałem, a obok mnie na scenie stał na przykład wirtuoz instrumentów dętych drewnianych Tomek Duda, który bardzo mi wtedy pomagał. LAIF: Okładkę płyty stworzył Roslaw Szaybo, który projektował dla Judas Priest, Eltona Johna, duetu Simon & Garfunkel i wielu innych. Jak do tego doszło? Krzysiek Zalewski: Pomysł wyszedł z Kayaxu i oczywiście bardzo mi się spodobał. Ja już miałem kontakt do znajomego malarza, ale padła taka propozycja. Nie sądziłem, że można celować tak wysoko, ale udało się i jestem szczęśliwy z tego powodu, ale żadna w tym moja zasługa. Co do samego pomysłu, to podpowiedziałem,
żeby podkreślić zmienność charakteru głównego bohatera. LAIF: Zelig to ty? Krzysiek Zalewski: To trudne pytanie, bo pisząc teksty, nie da się odejść całkowicie od siebie, ale w trakcie pracy zdarza mi się podopisywać bohaterowi dodatkowe przygody, nadać jakieś cechy. Powiedziałbym, że w 90 procentach Zelig to ja. LAIF: Na czym polega twoje bycie kameleonem? Krzysiek Zalewski: Mój znajomy, u którego nagrywałem płytę, zaczął tak na mnie mówić już parę lat temu i jak wracam do studia do Wrocławia po tygodniu z Muchami czy tygodniu z Brodką, to kompletnie inaczej się zachowuję i mówię. Przez to, że gram w tak skrajnie różnych składach, muszę za każdym razem przekręcać korbkę z lewa na prawą. Wiadomo, że Muchy to bardzo rozrywkowi goście, więc wyobraź sobie takie pięć dni w busie, gdzie ziąb, pot i zgrzytanie zębami – innymi słowy koszary, a potem w pociąg i od razu do Brodki, gdzie każdy grzeczny, dobrze ubrany, inna muzyka, inne filmy. Raz nie zdążyłem się przestawić i w busie Moniki rzuciłem dwoma tekstami z dnia poprzedniego – czy się zdziwiła? No – zdziwiła się. LAIF: Słychać tę zmienność również na „Zeligu”. Krzysiek Zalewski: To nie jest moja autokreacja, tak mam. Trzeba też pamiętać, że płyta powstawała przez kilka lat, więc o ciągłości nie może być mowy. Kiedyś nie wyobrażałem sobie grania czegoś poza heavy metalem, a teraz nie chcę się zamykać w jednym gatunku. LAIF: Prywatnie też jesteś taki zmienny? Krzysiek Zalewski: Nie wiem, na pewno jestem wybuchowy. Pamiętam noc w Szczecinie, gdzie po koncercie z Muchami siedzieliśmy do 3.00, a o 5.00 musiałem wyjechać, no i zaspałem oczywiście, a jak się obudziłem, to dostałem takiego szału, że rzucałem szklankami po ścianach i postawiłem pół hotelu na równe nogi. Ale w uczuciach jestem stały. (śmiech) LAIF: To się chwali. Spokoju ducha i powodzenia na trasie.
E
C
E
N
Z
J
E
49
/DW/ – Damian Wojdyna; /ŁK/ – Łukasz Komła; /MW/ – Marianna Wodzińska; /PB/ – Przemysław Bollin ; /KS/ – Krzysztof Sokalla; Jarek /dRWAL/ Drążek; /MP/ – Mateusz Piżyński; /ES/ – Elvis Strzlecki
R
KRZYSZTOF ZALEWSKI „ZELIG”
P
o dziesięciu latach od czasu wygrania „Idola” wiele się zmieniło, Krzysiek porzucił „długie heary”, zrzucił skórę i glany, i nagrał płytę po swojemu. Tytuł albumu wzięto nie tyle od imienia postaci z filmu Woody’ego Allena, co od ksywki Zalewskiego, z którą chodzi już od kilku lat. Chodzi o jego nadprzyrodzone zdolności dopasowywania się do ludzi, z którymi przebywa. To człowiek kameleon i ten album to potwierdza. Zaczyna się od przebojowego „Jaśniej”, z porywającą gitarą i świetnym tekstem w stylu Kasi Nosowskiej. Kolejne utwory, to kolejne skojarzenia z wokalistką grupy „Hey”, z którą Zalewski koncertował przez trzy lata, a dziś nazywa ją „Carycą Katarzyną”. Te podobieństwa, to przede wszystkim oszczędny i trafny dobór słów, pełny metafor i niedopowiedzeń, jak w „Ósemko”, gdzie poza frazą mówioną znajdziemy takie bogactwo brzmień, że każde kolejne przesłuchanie zaskakuje. Uwagę przykuwa także „Gatunek”, kojarzący mi się z trzecim albumem The Dandy Warhols „Thirteen Tales From Urban Bohemia”, surowy, prosty, z świetnymi melodiami, których i tu nie brakuje. Na naszych oczach Zalef zmienił się w Zeliga, a kolejna transformacja jest tylko kwestią czasu. Miasto cię potrzebuje! /PB/
JAKE BUGG „SHANGRI LA”
50
D
DRUGI ALBUM MUZYCZNEGO OBJAWIENIA BRYTYJSKIEJ SCENY MUZYCZNEJ
ziewiętnastolatek stawia drugi krok na światowej scenie, wyjeżdża do Malibu, nagrywa z Rickiem Rubinem i zgłasza kandydaturę do miana najlepszego rockmana młodego pokolenia. Przypominam, że to rocznik 1994, więc jest w takim wieku, że może się pomylić, wstać, znowu pomylić i nic wielkiego się nie stanie, bo z elity rocka nikt go wyrzucać nie będzie. Ciepłe słowa o młodym Brytyjczyku mówią tacy baronowie rocka jak Noel Gallagher, Damon Albarn, a nawet sir Elton Hercules John. Jego debiutancki album rozszedł się w milionowym nakładzie, wystąpił już na dużych festiwalach muzycznych, w tym na słynnym Glasto, które od dawna stanowi o pozycji w Wielkiej Brytanii. Problem w tym, że syndrom drugiego albumu to nie bujda i bardzo często kończy się miernym materiałem, jak więc jest w przypadku „Shangri La”? Ten album to przede wszystkim spotkanie młodości i nieokrzesania, żeby nie powiedzieć nieopierzenia, z rutyną, doświadczeniem i smakiem, czyli Jake Bugg kontra Rick Rubin. W sercu tego albumu, jako siódmy w kolejności, leży „All Your Reasons”, w którym panowie znaleźli znakomity kompromis, dzięki czemu powstał utwór odnoszący się do takiej perły rocka lat 90. jak „Blood Sugar Sex Magik” z The Cranberries, bo, i to największe odkrycie i zaskoczenie,
ten młodzik ma wrażliwość, jakiej nie powstydziłaby się niejedna kobieta. Zaraz potem dostajemy energetycznego kopa w „Kingpin”, który jest smaczny jak prawdziwie amerykański burger z dobrze przyprawioną wołowiną. Rick z Jakiem robią nas, jak chcą, jak starożytni bogowie, którzy dyrygują żywiołami, poparzą, zasypią, podtopią i zawieją z powrotem do domu. Ten album jest tak różnorodny, wielobarwny, tak skrzy się energią, że nie rozumiem jak „Guardian” mógł tak go zignorować, dając mu 2/5. Brytyjczycy być może chcieli czegoś wyspiarskiego, a tu, i to może być zarzut, jest zdecydowanie bardziej amerykański, i to czuć od początku. W miejsce zachmurzonych piosenek z debiutu pojawiały się nowe, pisane z łatwości i nie sposób tego nie zauważyć. Co jednak najważniejsze, ten młodzik brzmi, jakby urodził się nie w 1994, a w 1954 r., jego barwa jest na to dowodem, a Rubin potrafił te zalety wydobyć w „Pine Threes”. Jeszcze więcej mówi o nim „Simple Pleasures”, które jest inteligentnym połączeniem dźwiękowej wyobraźni Johna Frusciante oraz klasycznych albumów Simon & Garfunkel. Rick Rubin jest czarodziejem, stworzył machinę łączenia czasu i przestrzeni, wrzucił młodego do minionego wieku, pytanie tylko co dalej? Pewne jest, że to, co stało się w studiu, to coś, co wręcz należy mieć na własnej półce, tuż obok największych, jakich tylko tam macie. /PB/
R
E
C
GOD IS AN ASTRONAUT „ORIGINS”
TOMASZ MAKOWIECKI „MOIZM”
Mój kolega usłyszał dobre rzeczy o „Moizmie” i chciał go odsłuchać w jednym z serwisów muzycznych – nie znalazł, dostępny był jedynie album „Ostatnie wspólne zdjęcie”. Wszystko przez to, że zamiast Tomasz wpisał Tomek, a to już nie ten sam adres. Makowiecki nieprzypadkowo podpisuje się pod tym materiałem jako dorosły, dojrzały twórca, już nie jako Tomek z „Idola”, który celuje w pop-rockowe gusta. Może dlatego, że skończył 30 lat, a może to kwestia, jak sam mówi, „najbardziej osobistego albumu”. Nową jakość słychać już w „Dziecku księżyca”, 10-minutowej suicie współprodukowanej przez Daniela Blooma i Józefa Skrzeka, w której poczułem się, jakby mnie ktoś zerwał z łóżka o czwartej nad ranem, wyprowadził na gęste od mgły pole i włączył najbardziej wybujały album Myslovitz „Skalary, mieczyki i neonki” – dawno nikt nie szukał w takich rejonach. Do tego ten fantastycznie przebojowy „Holidays in Rome”, dorównującym ostatnim dokonaniom Rebeki i Kamp! oraz depeszowo-trentemøllerowym „Ostatni brzeg”. Zaprojektował muzykę w stylu lat 80., przywraca modę na wytarte, kolorowe jeansy, dodaje błyszczące dodatki i nosi je do skórzanych butów z klasą. To ma gust i smak, w taki „Moizm” to ja wierzę. /dRWAL/
Postrock to nisza, nie okłamujmy się, jednak i w tej niszy są gwiazdy, a nisza wcale nie oznacza muzyki z marginesu. Bliźniacy Kinsella i wspomagający ich muzycy w ciągu dekady stanęli na podium instrumentalnego rocka i nie zamierzają z niego schodzić, mimo że nie są już tacy instrumentalni... ale po kolei. Formacja drugim albumem „All is Violent...” skradła serca tych, którzy fanami nie zostali po ich debiucie z 2002 r. Zaś ja, kiedy ukazuje się nowa płyta GiaA, odczuwam tęsknotę za brzmieniem tej pierwszej, ale wiem, że te czasy już nie wrócą, a na pocieszenie jest przecież The American Dollar. Na kolejnych wydawnictwach rodzeństwo rozwijało sprawdzoną konwencję, lecz z płyty na płytę tracili na oryginalności. Trzeba było mieć nadzieję, że trzyletnia przerwa zaowocuje zmianami w stylistyce, choć oczywiście w obrębie postrockowej piaskownicy. Niech nie będzie mylący tytuł płyty, to wcale nie jest powrót do początków własnej twórczości, ale muzyka także nie okazuje się
N
Z
J
E
żadną nowością. Kinsella co prawda ożywili brzmienie, utwory są bardziej dynamiczne, czasem wręcz uzbrojone w metalowe riffy, a bębny wreszcie zyskały na swobodzie ekspresji, jednak to wciąż ten sam zespół. Nie grozi im dziwna metamorfoza, jaka przydarzyła się w tym roku Chapel Club. Nowością zaś są wokale... tak! Część kompozycji można nazwać piosenkami – choć ubrane w postrockowe szaty i otulone wokoderem, to są piosenki. Ponadto trafiają się utwory prostsze, mniej rozbudowane, a z uwypuklonym motorycznym bitem, nawiązujące do środkowego okresu muzyki The Cure jak „Exit Dreams”, „Signal Rays” czy „Spiral Code”. Zaś moją sympatię najbardziej wzbudzają dwie perełki będące hołdem dla shoegaze’u, z rozlanymi ścianami gitar, niemal bez rytmu. I mimo że „Weightless” kojarzy mi się z japońskim Mono, a „Strange Steps” wspomina Slowdive jeszcze sprzed pierwszej płyty, to całość płyty dzięki zróżnicowaniu i sporemu wachlarzowi emocji wypada pozytywnie i bynajmniej nie nudzi jak poprzednie wydawnictwo Irlandczyków. /dRWAL/
51
/DW/ – Damian Wojdyna; /ŁK/ – Łukasz Komła; /MW/ – Marianna Wodzińska; /PB/ – Przemysław Bollin ; /KS/ – Krzysztof Sokalla; Jarek /dRWAL/ Drążek; /MP/ – Mateusz Piżyński; /ES/ – Elvis Strzlecki
E
EMINEM „THE MARSHALL MATHERS LP 2”
52
Kiedy pojawił się na scenie hiphopowej, namieszał tak, że z marszu został ochrzczony królem białego rapu. Stał się naczelnym skandalistą, który w swoich tekstach nie oszczędził prawie nikogo – wystarczy wymienić Moby’ego, członków N’Sync, Nicka Cannona i Mariah Carey, a także samego króla popu, Michaela Jacksona. Jemu jednak wciąż było mało. Szokował audytorium MTV, fanów doprowadzał do szaleństwa, a socjologom badającym jego fenomen spędzał sen z powiek. Z czasem również znienawidził
homoseksualistów, uwziął się na swoją żonę i matkę (obu wygrażał śmiercią w swoich tekstach), a w konsekwencji uzależnił się od leków, co niemal doprowadziło go do śmierci. Wtedy też przyszedł czas, aby się opamiętać, pójść na odwyk i przewartościować swoje życie. Tak też zrobił i jak widać, wyszło mu to na dobre. Dziś bowiem Em jest troskliwym ojcem prawie pełnoletniej (w grudniu skończy 18 lat) Hailie Jade Scott, czystym od narkotyków i uprzedzeń (z przeciwnika gejów zmienił się w ich supportera) 41-letnim facetem. Nic więc dziwnego, że odbiło się to również na jego muzyce. Czy jednak oznacza to, ze Slim Shady się zestarzał i zwolnił tempo?
Wprost przeciwnie. The Marshall Mathers LP 2” to kontynuacja wydanego w 2000 r. „The Marshall Mathers LP”. To także powrót do korzeni rapera, który ponownie zafarbowany na blond obwieszcza muzycznie całemu światu, że powrócił już nie tylko jako król białego rapu, ale w ogóle rapu. Z dystansem rozlicza się tu z przeszłością, karierą i otaczającym go światem. „Rap God” będący satyrą na sławę i show-biznes ma swój dalszy ciąg w utworze „Monster”. Merytorycznie jednak jest to krok w stronę bardziej bezpośredniego rozrachunku ze sławą. Wokalnie wspomaga go tutaj sama Rihanna. „Wyszczekany” Slim Shady pojawia się w takich numerach, jak „Evil Twin” czy „So Far” (nieprzypadkowo przypominający stare nagrania LL Cool J’a czy Run DMC). Brzmienie gitary nieobce jest także singlowemu „Berzerk”, który od razu wpada w ucho, zapowiadając niezłe zamieszanie, podobnie, jak w przypadku mistrzowskiego „Survival”. „Rhyme Or Reason” czy „Love Game” są jedynie potwierdzeniem klasy rapera, który po raz kolejny udowadnia, że mimo przekroczenia czterdziestki nadal jest mistrzem rymów. Na koniec zostawiłem sobie refleksyjny „Headlights”, w którym Marshall opowiada o tym, że żałuje kłótni z matką, którą wciąż kocha, i że tak naprawdę winny całemu zamieszaniu jest jego ojciec, który porzucił ich rodzinę, kiedy on był jeszcze małym dzieckiem. Czyżby chęć zadość uczynienia Debbie za upokorzenia z poprzednich lat? Album jest skarbnicą nie tylko ciekawych tekstów, ale również muzyki, a to za sprawą producentów, pośród których znajduje się legendarny Rick Rubin (znany ze współpracy m.in. z Metallicą, Run DMC, Beastie Boys, LL Cool J’em, Slayer’em czy Red Hot Chilli Peppers), Dr Dre, No I.D. oraz sam Eminem. Na albumie zagościli wcześniej wspomniana Rihanna, Kendrick Lamar, Nate Ruess z grupy Fun oraz Skylar Grey. „The Marshall Mathers LP 2” to bez wątpienia powrót w wielkim stylu. Amerykanin pokazuje całemu światu, że wciąż gra pierwsze skrzypce w hip hopie, a jego płyty to istne dziedzictwo dla wszystkich fanów.
R
E
C
E
N
Z
J
E
CLAIRE „THE GREAT ESCAPE” Tak jak kiedyś Calvin Harris zdobył popularność za sprawą MySpace, tak i teraz niemiecka formacja w składzie 3+1 zdobyła rozgłos dzięki internetowi, choć narzędzie i geneza były inne. Projekt powstał na potrzeby muzyki do filmu znajomych, jednak praca z wokalistką Josie-Claire Burkle była tak inspirująca, że panowie zapragnęli więcej... nagrać epkę. Sława „The Empire” dzięki soundcloudowi jak wirus zarażała internet, by wzbudzić zainteresowanie panów z portfelami. W efekcie grupa zdecydowała się związać z Island records, nagrać debiutanckiego singla „Games” i skakać między koncertami do studia, by pracować nad pełnym albumem. Jesienna premiera „The Great Escape” choć nie jest objawieniem jak „Atlas” australijskiego RuFusa, jest porządnym zestawem 13 wcale nie pechowych kawałków. Elektroniczne basy i bębny z babskim wokalem idealnie wpasowują się w electro-synth popową stylistykę, a echa indie tylko dodają uroku przebojowym kawałkom. Choć czytając wypowiedzi muzyków, zespół widzi się między emocjonalnym Jamesem Blakiem a nowatorskim the xx, ale po wysłuchaniu mam skojarzenia raczej z bliższymi im stylistycznie Big Black Delta, Juveniles, CHVRCHES, Fenech-Soler, polskim KAMP! czy wspomnianym RuFuS. Mocną stroną zespołu są numery wolne acz wcale nie spokojne jak otwierający „Broklen Promise Land”, „Promises” czy „Overdrive”. Masywne pulsowanie basu i zimne, senne wokale okazują się portalem do galaktyki emocji, które podtrzymują utwory nawiązujące do wczesnych stepperów z dubem w tle. Płyta jest na tyle zróżnicowana, że nie znudzi się szybko. Jeśli ogra nam się jakiś utwór, zainteresujemy się następnym, by po czasie odkryć piękno lub moc kolejnego. Jednak nie ma się co łudzić, nie jest to płyta na lata. I tylko od waszego refleksu zależy, kiedy odkryjecie kolejny, umiarkowanie podobny i zachwycający w danym momencie zespół. A może to dopiero będzie ich druga płyta? /dRWAL/
53
/DW/ – Damian Wojdyna; /ŁK/ – Łukasz Komła; /MW/ – Marianna Wodzińska; /PB/ – Przemysław Bollin ; /KS/ – Krzysztof Sokalla; Jarek /dRWAL/ Drążek; /MP/ – Mateusz Piżyński; /ES/ – Elvis Strzlecki
VNV NATION „TRANSNATIONAL”
Blisko 20 lat na scenie i masa doświadczenia... szkoda tylko, że nie słychać tego na najnowszym trans-nacjonalnym albumie Dublin-Essex. Zaryzykuję stwierdzenie, że „Of Faith, Power and Glory” z 2009 r. był ich szczytowym osiągnięciem a następca „Automiatic” tylko to potwierdza utrzymując wysoki poziom twórczości zespołu w XXI wieku. Stąd też oczekiwania na „Transnational” były duże. Jednak 10 nowych kawałków niczym już nie zaskakuje – to wciąż podobne klepanie w klawisze, schematyczne aranżacje, harmonie, środki ekspresji. Harris i Jackson wciąż tkwią w electrotechnicznych brunatnych, lekko bordowych paletach brzmień i nawet nie starają się tego zestawu urozmaicić, jak zdarzało im się wcześniej, wprowadzając rockowe instrumentarium. Na siłę można doszukiwać się nowości, jak choćby w dwuetapowym „Teleconnect”, którego część pierwsza nawiązuje do Kraftwerk, zaś druga jest progresywnie rozwijającą się ambientową balladą. Obiecujący jest początek płyty, gdy budzący się
„Generator” ożywia „Everything”, jednak szybko okazuje się, że to wczesne stadium zombie, echo piękniejszych momentów z wcześniejszych płyt formacji. Z kolejnymi numerami obcujemy nieco jak z mechami – ich monstrualny i zimny charakter trzyma nas nieco na dystans, na szczęście ciepły głos Ronana wciąż ma moc magnesu, nie pozwalając pozbyć się sympatii do duetu. Z tego też powodu najgorzej wypadają instrumentalne kawałki, skrojone jakby na techno-transowe parkiety, a nie takiego VNV oczekuję. Gdyby zrobić z płyty 30 minutową epkę wrażenia miałbym bardziej pozytywne, a tak pozostaje mi rozgoryczenie i świadomość, że nie udało im się wprowadzić mnie w trans. /dRWAL/
G
A
D
Ż
E
T NODO N1216 LOCO Nodo Loco to zegarek, który powstał dzięki współpracy z jedną z najlepiej rozwijających się niszowych polskich marek odzieżowych – Arriba. Motyw skrzydła charakterystyczny dla Arriby został odciśnięty na białym pasku, a nawet koronce zegarka. Tarcze z motywem twarzy zaprojektowali artyści z kolektywu Dobre Mordy. Zegarek sprzedawany jest w specjalnym pudełku, w którym oprócz tego produktu znajdziemy limitowany t-shirt stworzony przez markę Arriba. Całość wpasowuje się w klimat zegarków NODO, które mają charakterystyczny styl vintage obecny w każdym modelu tej marki. Cena kompletu z t-shirtem: 333 zł
54
OLYMPUS STYLUS 1 Olympus przygotował alternatywę dla profesjonalnych fotografów korzystających z D-SLR: STYLUS 1, aparat kompaktowy klasy Premium. Ultrasmukły i wszechstronny STYLUS 1 to doskonała propozycja zarówno dla użytkowników lustrzanek cyfrowych, jak i entuzjastów aparatów kompaktowych, którzy szukają drugiego aparatu o mniejszych gabarytach, gwarantującego doskonałą jakość obrazu. STYLUS 1 wyposażony jest w manualny system sterowania, duży sensor BSI CMOS (1/1,7”), obiektyw i.ZUIKO DIGTAL o zakresie ogniskowych 28–300 mm (zoom optyczny 10,7x) i stałej wartości przysłony 1:2.8 oraz niezwykle wydajny procesor obrazu TruePic VI. Do niepodważalnych zalet najnowszego aparatu kompaktowego Olympus należy zaliczyć również duży wizjer elektroniczny o wysokiej rozdzielczości, Fast AF oraz WiFi umożliwiające udostępnianie plików. Pełny opis funkcji znajduje się na stronie: www.olympus-europa.com.
K AKTYWNA SIMBA SX1OD GSMART KOMUNIKACJA NA DWIE KARTY Prowadzisz firmę oraz aktywne życie towarzyskie? Nie musisz nosić ze sobą dwóch telefonów i nerwowo zerkać, który z nich akurat dzwoni. Dzięki możliwości używania dwóch numerów telefonu w jednym urządzeniu wszystkie sprawy masz kod kontrolą. Przyjacielska pogawędka jest miłym akcentem każdego dnia, ale gdy dzwoni kontrahent, warto przełączyć się na chwilę i sprawdzić, co ma do zaoferowania. Odbierasz nowe połączenie na drugiej, biznesowej linii, a po jego zakończeniu wracasz do przerwanej rozmowy z kolegą. Wszystko w obrębie jednego funkcjonalnego smartfona i technologii dual active. Cena: 999 zł
O
N
K
U
R
S
Creative AURVANA LIVE!2
WYMYŚL TYTUŁ REMIXU I WYGRAJ SŁUCHAWKI
GAZ 14 LIMOUSINE BY VOSTOK EUROPE
Luksusowy samochód GAZ-14 jest jednym z największych osiągnięć w sowieckiej historii motoryzacji. W latach 1977–1989 woził prezydentów i przedstawicieli rządu ZSRR. Ten ekskluzywny siedmiomiejscowy pojazd zdobył sławę dzięki jego rozwiniętemu technologicznie wyglądowi i komfortowi. Firma Vostok Europe, wychodząc naprzeciw oczekiwaniom klientów, wzbogaciła serię zegarków Gaz-14 Limousine o wersję na bransolecie. Modele występują w wersji mechanicznej z mechanizmem japońskim NH35A oraz kwarcowym. Są dostępne zarówno w wersji stalowej, jak i powlekanej czarną powłoką PVD bądź żółtym złotem. Nowe modele posiadają szkło mineralne oraz wodoszczelność 5 ATM ponadto zegarki wyposażono w tuby trytowe. Modele z mechanizmem kwarcowym mają opcję chronografu z dokładnością 1/20 sekundy.
Masz pomysł na nazwę dla kawałka Doych – „Bałkanica RMX” (szukaj na www.laif.pl, zakładka konkursy), w której użyjesz słowa „Creative”? Prześlij ją do nas: konkurs.laif@mediabroker.pl. Osoba, która wymyśli najfajniejszy tytuł, dostanie słuchawki Live2!, kolejne 5 wyróżnionych osób otrzyma futerał dBramante na iPada. Każdy uczestnik konkursu może zakupić ze specjalnym kodem rabatowym produkty konkursowe na www.376west.com.
S z c zegó ł ów konkursów i regul aminu szukajc ie n a w w w. l a i f . p l .
ŚWIECĄ NAJJAŚNIEJ ARCADE FIRE Było sobie małżeństwo z Kanady. Założyli zespół, przygarnęli do niego kilkoro znajomych i kogoś z rodziny. Zdobyli Nagrodę Grammy, pochwały od Baracka Obamy, wsparcie Davida Byrne’a z Talking Heads, zachwyt Davida Bowiego i sprzedali miliony płyt. Koniec? Nie, teraz wracają z albumem „Reflektor” i po raz kolejny zachwycają swoim blaskiem. Tekst: Elvis Strzelecki
P
amiętam to jak dziś. Jest rok 2004. Gdzieś ok. godziny 15 wracam do domu ze szkoły. Rzucam plecak i odpalam kultowe MTV 2 (obecnie MTV Rocks). Widzę teledysk przedstawiający grupę muzyków. Ubrani na czarno przemierzają las, wyśpiewując euforyczno-melancholijny refren „Everytime you close your eyes (lies, lies)…” – kawałek „Rebellion (Lies)”. Dla poszukującego wówczas nowych brzmień 14-latka było to niezwykłe doznanie. Połączenie instrumentów charakterystycznych dla rocka i klasyki, barokowy wizerunek bohaterów klipu, a wszystko to okraszone produkcją w stylu indie – czego chcieć więcej? Dziś sięgam po najnowsze dzieło zespołu – „Reflektor”. Jak zmienił się band od czasów pierwszej płyty? Wszystko zaczęło się w Phillips Exeter Academy, do której uczęszczał przyszły wokalista zespołu, Win Butler. Tam też założył wraz z kolegami Joshem Deu i Timem Kile swoją pierwszą kapelę. Mimo to prawdziwy przełom nastąpił dopiero po poznaniu Regine Chassagne w 2000 r. Oboje studiowali na MCGill University – on religioznawstwo, ona jazz. On, Amerykanin pochodzący z Teksasu, wychowany w duchu świadków Jehowy. Ona, Kanadyjka o haitańskich korzeniach, w młodości grająca na organach w kościele. Nic dziwnego, że połączyła ich niesamowita więź. Po tym jak Win zobaczył jej występ, nie miał wątpliwości, kto powinien zasilić szeregi jego zespołu. Trzy lata później byli już małżeństwem i pisali wspólnie piosenki, stanowiące kanwę późniejszej twórczości Arcade Fire. Ich stałym współpracownikiem był kolega ze studiów, Richard Parry. To właśnie on ściągnął do grupy dwóch kolejnych członków – Tima Kingsburyiego i Jeremy’ego Gara.
Wkrótce wydali epkę zatytułowaną po prostu „Arcade Fire”. Sprzedawali ją podczas swoich koncertów w małych klubach, nie spodziewając się wielkiego sukcesu. Trudno było jednak zaprzeczyć temu, że ich występy wzbudzały ogromne emocje. To właśnie sprawiło, że doszło do podpisania kontraktu z wytwórnią Merge Records. W 2004 r. wydali debiutancki krążek „Funeral”. Ten tytuł nie był przypadkowy. Kiedy pracowali nad płytą, zmarła babcia Regine, a kilka miesięcy przed premierą albumu odszedł dziadek Wina i Willa, a także ciotka Richarda. Ten smutny okres znalazł odzwierciedlenie w tekstach. Są pełne tęsknoty, przeplatają się w nich radość i rozpacz. Przypominają poezję funeralną, nie dają się wymazać z pamięci, zresztą tak jak towarzysząca im muzyka.
Połączenie instrumentów smyczkowych, akordeonów i banjo z gitarowymi brzmieniami to była mieszanka wybuchowa. To ona uczyniła z Arcade Fire jeden z najciekawszych bandów XXI w. Był sukces: zachwyt krytyków, wyróżnienie jednego z najbardziej prestiżowych magazynów muzycznych „NME” oraz portalu Pitchfork. Ruszyli w wielkie trasy koncertowe i cieszyli się rosnącą sprzedażą płyty. Jak sami jednak przyznają, największym wyróżnieniem było dla nich to, że mogli występować dla ludzi, którzy szanują ich twórczość. Jedną z takich osób okazał się David Bowie, który po obejrzeniu jednego z koncertów grupy zaprosił ich do kilku wspólnych występów. Kolejne lata dla Arcade Fire oznaczały intensywną pracę. W 2005 r. pojawił się singiel „Cold Wind”, będący soundtrackiem do filmu „Sześć stóp pod ziemią”. Nasi bohaterowie stają się również gośćmi na koncertach Irlandczyków z U2. Jednak na kolejną płytę trzeba było poczekać. Stary, opuszczony kościół w niewielkim miasteczku w pobliżu Montrealu. Kupiony i przerobiony na studio. To tutaj grupa rejestruje materiał na nowy krążek. W wywiadach wokalista Arcade Fire często powtarza, że nie będzie powrotu do brzmienia z „Funeral”. Słowa te okazały się prawdziwe, efekty pracy zespołu prezentowały bowiem zupełnie inne oblicze. Nie oznaczało to jednak odejścia od charakterystycznego stylu grupy. Atmosfera mroku i tajemnicy wciąż dominowała. Pierwsze single z tego wydawnictwa – „Intervention” i „Black Mirror” – spotkały się z dużym zainteresowaniem nie tylko ze strony fanów. Album „Neon Bible” ukazał się w 2007 r. i od razu zdobył listy przebojów. Krytycy uznali go za jedną z najlepszych płyt indie wszech czasów. Popularność płyty odbiła się również na frekwencji podczas koncertów. Zespół postanowił wykorzystać okazję i z każdego sprzedanego biletu przekazał po dolarze (lub euro) na rzecz Partnerstwa dla Zdrowia. Patos i mrok z poprzedniego krążka odeszły na bok, gdy świat usłyszał, że Arcade Fire wydają kolejny album. O ile „Neon Bible” Win Butler określił przekornie jako „popową płytę”, o tyle styl „The Suburbs” można śmiało określić mianem indie pop. Wystarczy posłuchać takich numerów, jak tytułowy „The Suburbs” czy „Modern Man” i wszystko stanie się jasne. Mimo że czuć tutaj ducha Arcade Fire, to po pierwszym przesłuchaniu ma się uczucie, jakby cały smutek i melancholia z poprzednich krążków odeszły na drugi plan. Na „The Suburbs” jest bowiem bardziej pogodnie i rytmicznie. Jestem skłonny nawet zaryzykować stwierdzenie, że słuchanie tego krążka poprawia humor, co niektórym fanom grupy może wydać się dziwne. Zmiana repertuaru na lżejszy nijak miała się jednak do zainteresowania fanów i mediów, które z każdym dniem rosło. Nagrody Grammy, Brit Awards czy Juno Awards, zdetronizowanie ze szczytu list przebojów Katy Perry, Rihanny czy Lady GaGi, a także sympatia samego Baracka Obamy to kolejne okołomuzyczne sukcesy zespołu. „Około”, ponieważ sami artyści zdają się być zdystansowani do wszelkiej popularności. Nie piszą o nich tabloidy, nie wpychają się na siłę do mediów. Ich jedynym głosem jest muzyka. – Mogłem być każdym, ale wybrałem bycie wokalistą Arcade Fire – powiedział kiedyś skromnie Win Butler.
S
Y
L
W
Rok 2013. Nowy Jork, Londyn, Rzym, Sydney. Mury, ulice, chodniki i słupy i budki telefoniczne. Trzy dziewiątki. Tajemnicze znaki w postaci wpisanych w okrąg liter układających się w słowo „Reflektor”. Strona internetowa TheReflektors.com z filmikiem przedstawiającym pewnego ulicznego artystę przy pracy, a także fotki na Instagramie z tym tajemniczym logiem. Co łączy te wszystkie rzeczy? To kampania 9-9-9. Jej celem takowej było wypromowanie najnowszego dzieła grupy – „Reflektor” za pomocą marketingu partyzanckiego (z ang. guerrilla marketing). Powyższe trzy dziewiątki to nic innego, jak data premiery pierwszego singla i teledysku, którego reżyserem był znany ze współpracy z U2 i Depeche Mode Anton Corbijn. Wystarczył jedynie tydzień, aby klip miał w internecie aż 2 miliony wyświetleń. Historia związana z „Reflektorem” może przypominać sytuację, w której znaleźli się U2, nagrywając kultowe „Achtung Baby”. Wówczas to przenieśli się do Berlina, gdzie rozpoczęli sesję nagraniową w słynnym studiu Hansa. W przypadku Arcade Fire miejscem ucieczki stały się rodzinne strony Régine Chassagne. To właśnie na Karaibach, a konkretniej na Haiti zespół odnalazł jedną z inspiracji. Dźwięki haitańskich bębnów tak bardzo spodobały się członkom grupy, że postanowili włączyć ich partie do materiału na najnowszą płytę. Po karaibskiej sesji swoje kroki skierowali do Nowego Jorku, gdzie czekał na nich James Murphy. Członek nieistniejącego już projektu LCD Soundsystem, twórca wytwórni DFA Records i pionier nurtu dance punk stał się bowiem współproducentem ich najnowszego dzieła.
E
T
K
A
– Na płycie „Reflektor” mówimy głównie o naszej osobistej przemianie – mówi Win Butler. Wybraliśmy się po raz pierwszy z Regine na Haiti i to był początek ogromnych zmian w naszym pojmowaniu świata. Przeważnie większość z twoich muzycznych inspiracji pochodzi z czasów, gdy miałeś 16 lat, a potem już się zamykasz. Tutaj spotkałem twórców, którzy otworzyli mi oczy na rejony dotychczas mi obce – dodaje muzyk. Trudno nie wierzyć tym słowom, słuchając „Reflektora”. Z jednej strony karaibsko brzmiące „Flashbulb Eyes” i „Here Comes The Night Time”, z drugiej taneczne „We Exist” i „It’s Never Over (Oh Orpheus)”. Stylistyka oscylująca między parkietami Nowego Jorku a plażami Karaibów wróży nam niesamowitą podróż w głąb siebie. Do tego dodajmy jeszcze zainspirowane filmem Marcela Camusa „Czarny Orfeusz” i filozofią duńskiego egzystencjalisty Sorena Kierkegaarda teksty i mamy niezwykłe historie m.in. o trudnościach w komunikacji międzyludzkiej. Jedno jest pewne – dwupłytowy krążek z gościnnym występem Davida Bowiego w tytułowym utworze z pewnością stanie się pretekstem do przeniesienia się zupełnie w inny wymiar muzycznych doznań. Arcade Fire to siedmioosobowa muzyczna hybryda, która za każdym razem zaskakuje. Eklektyzm łączy się u nich z mistycyzmem, spokój z niepokojem. Osiągnęli komercyjny sukces mimo muzycznej niezależności. Bez względu na to, jak postrzegamy ich twórczość, nie można przejść obok nich obojętnie.
60
POETA NOWOJORSKIEJ ULICY
Choć urodził się w konserwatywnej, żydowskiej rodzinie, Lou Reed mówił, że jego Bogiem był rock and roll, a religią – gra na gitarze.
N
auczył się tego sam, grając do radia i ulubionych płyt, głównie rythm and bluesa, doo wop i rock and rolla. Szło mu nieźle, bo już w wieku 14 lat śpiewał i grał na singlu The Jades „Leave Her For Me”. Słychać go tam tylko w chórku, w którym sam się zresztą ustawił. – Mówiłem tam tylko „Uuuuuuh”, bo nie sądziłem, że potrafię śpiewać. Niektórzy wciąż tak sądzą. Trudny dla dziennikarzy i fanów, sam o sobie mówił, że jest miłym gościem. Innego zdania byli krytycy muzyczni. Jeden z nich nazwał go nawet „mistrzem wymyślania nowych sposobów, jak srać na ludzi”. Ale geniusze mają prawo do arogancji, zwłaszcza jeśli są mocno naćpani. A takie właśnie były lata 60. i 70. w Nowym Jorku – mieście, które nazywał swoim DNA. Takie były najlepsze czasy jego ponad 50-letniej kariery.
LOU REED I choć już dawno przestał pić, wstąpił do klubu AA, a nawet zaczął uprawić tai-chi, te lata zrobiły swoje. W maju tego roku Lou Reed przeszedł przeszczep wątroby. Po kilku miesiącach zmarł. Rodzice chcieli, żeby nauczył się grać na pianinie, ale on zawsze wolał gitarę. Jednak to nie ona była w muzyce najważniejsza. Dla Lou Reeda to tekst tworzył piosenki. Jego największymi idolami byli mistrzowie słowa – Bob Dylan i nauczyciel z Uniwersytetu w Syracuse, poeta Delmore Schwartz. Reed bardzo chciał pisać tak, jak oni, ale mało brakowało, by w ogóle niczego już nigdy nie stworzył. Ponieważ Lou wykazywał skłonności biseksualne, zaniepokojeni rodzice wysłali go na terapię. W tamtych czasach na wybicie z głowy zboczonych pomysłów stosowano elektrowstrząsy. Reed wspominał, że po zabiegach „nie można
było nawet przeczytać książki, bo po 17 stronie trzeba było zaczynać od początku”. Na szczęście prąd nie spalił mu mózgu do reszty i Reed mógł wrócić do tego, co kochał najbardziej. Do grania, pisania i narkotyków. Już wtedy w szufladzie miał swój przyszły przebój – „Heroin”. W czasie studiów grał w różnych, jak wspominał, bardzo kiepskich zespołach. Tak złych, że co tydzień musiały zmieniać nazwy. – Nikt nigdy nie zatrudniłby nas dwa razy. Przynajmniej nie zrobiłby tego świadomie – żartował. Gdy skończył szkołę, przeniósł się do Nowego Jorku, grał w zespole The Primitives i szybko znalazł pracę w komercyjnej wytwórni płytowej Pickwick Records. Tam zajmował się pisaniem piosenek na popularne aktualnie tematy. Na fali piosenek o surfingu powstał wtedy jego pierwszy hit – „The Ostrich”.
61
Tekst: Marianna Wodzińska
62
L
Właśnie dzięki tej pracy poznał jednego z najważniejszych ludzi na swojej drodze. – Lou zrobił mi kawę z gorącej wody z kranu i przepytał, co właściwie robię w Nowym Jorku – wspomina ich pierwsze spotkanie John Cale. Muzycy zamieszkali razem na Lower East Side i założyli zespół, który dziś uważa się za jeden z najbardziej wpływowych w historii – The Velvet Underground. Wkrótce dołączyli do nich znajomi Reeda ze szkoły: gitarzysta Sterling Morrison i perkusistka Maureen Tucker. Swoje eksperymentalne kompozycje prezentowali w Cafe Bizarre, skutecznie odstraszając gości, za co w końcu zostali zwolnieni. Tydzień później dostali najważniejszą pracę w życiu. Pisząc o narkotykach, seksie i ciemnej stronie Nowego Jorku, Velvet Underground mieli świadomość, że ich publiczność będzie raczej ograniczona. Nie wiedzieli, że za pośrednictwem króla popartu trafią wkrótce do nowojorskiego mainstreamu. Andy Warhol, znudzony chwilowo malarstwem, od jakiegoś czasu rozglądał się za zespołem, który zostałby częścią jego multimedialnego projektu Exploding Plastic Inevitable. Padło na Velvet Underground. – My graliśmy, a Andy puszczał w tle swoje filmy. Byliśmy ubrani na czarno, żeby można je było dobrze zobaczyć. Chociaż w sumie i tak ubieraliśmy się na czarno – wspominał Reed. To dzięki Warholowi zespół stać było nie tylko na imponującą scenografię koncertów, ale i nagranie upragnionej płyty. Album z charakterystycznym bananem na okładce dotarł wtedy zaledwie na 171. miejsce listy najlepiej sprzedających się płyt. Dziś wiadomo, że na zawsze zapisał się w historii i jest jednym z najczęściej cytowanych przez innych artystów. Ale jaka właściwie była rola Andy’ego Warhola w jego produkcji? – Nie dostaliśmy przecież kontraktu płytowego ze względu na nas. Dostaliśmy go ze względu na Andy’ego. Mówiliśmy, że on jest producentem, a on po prostu tam siedział i mówił: „Oh, to było świetne”, „Oh, powinniście to tak zostawić’” – wspominał Reed. Dawał także rady, o czym powinni pisać, i dyktował abstrakcyjne fragmenty tekstów. – Potem ludzie przychodzili i pytali, o co mi chodziło. Mówiłem, żeby spytali Andy’ego – dodaje. To właśnie Warhol wymyślił, że do składu powinna dołączyć Nico, niemiecka pieśniarka. Zespołowi bardzo się to nie podobało, ale w tamtej sytuacji najzwyczajniej nie mieli wyboru. Nico w międzyczasie została kochanką Reeda i Cale’a, ale nigdy nie przepadała za ich towarzystwem. Nie lubiła zwłaszcza Lou, którego oskarżała o agresję, nie mówiąc już o tym, że nie chciał się z nią dzielić narkotykami. Trasa po zachodnich Stanach, gdzie zjarani miłością hipisi bardzo źle przyjęli mroczny nowojorski show, była znakiem, że czas na zmiany. – Warhol usiadł ze mną i powiedział, że muszę zdecydować, co chcę dalej robić. Czy chcę grać w muzeach i na festiwalach artystycznych, czy iść w nowym kierunku. Spytał: „Czy nie sądzisz, Lou, że powinieneś o tym pomyśleć?”. Więc pomyślałem o tym i go zwolniłem – opowiadał Reed. Lou grał z VU jeszcze przez klika lat, ale po licznych zmianach składu w 1970 r. sam również odszedł, nie kończąc nawet czwartego albumu. Znów zamieszkał z rodzicami i pracował w firmie ojca, całymi dniami pisząc na maszynie. Na szczęście po drugiej stronie globu czekał ktoś, kto wkrótce miał go przedstawić swojej
E
G
E
wielomilionowej publiczności i pomóc w nagraniu najlepszej płyty w karierze. Kiedy David Bowie usłyszał, że muzyka w projekcie Warhola jest „równie gówniana, jak jego malarstwo”, stwierdził: – To mi się podoba! Przesłuchał płyty Velvet Underground i był pod takim wrażeniem, że geniusz Lou Reeda aż go onieśmielał. – On nigdy nie marnował słów – mówi o nim Bowie, dla którego teksty były zawsze równie ważne jak muzyka. W 1971 r. Reed podpisał kontrakt z wytwórnią RCA i przeniósł się do Londynu, gdzie nagrał swój pierwszy solowy album. Większość krytyków go zignorowała, ale Lou był już na dobrej drodze. Rok później powstała wyprodukowana przez Davida Bowiego i Micka Ronsona płyta „Transformer” – bezdyskusyjnie jeden z albumów wszech czasów. Zawierająca takie przeboje jak „Walk On The Wild Side”, „Perfect Day” czy „Satelite of Love” (z Bowiem w elektryzujących chórkach) płyta stała się inspiracją dla kilku pokoleń artystów. Nawet Bono przyznał, że wszystkie piosenki U2 są po prostu zerżnięte z utworów Lou Reeda. Piosenki z płyty „Transformer” doczekały się niezliczonej liczby coverów i po 40 latach wciąż można usłyszeć je w radiu. Być może dlatego, że ludzie po prostu nie słuchają tekstów. Bo czy wesoło nuciliby sobie „Walk On The Wild Side”, mając świadomość, że to piosenka o dziwkach i transwestytach? Komercyjny sukces nigdy nie był dla Reeda najważniejszy, więc zamiast odcinać kupony od popularności, Lou postanowił działać po swojemu. Album „Berlin”,
N
D
A
choć genialny, nie powtórzył sukcesu „Transformera”. Ludzie nie chcieli słuchać przygnębiających historii o przemocy w patologicznym domu pary zakochanych narkomanów. Dopiero nagrana w 2008 r. wersja koncertowa na DVD przypomniała, że brzydkie historie w wykonaniu Lou Reeda też mogą być piękne. Lata 70. przyniosły jeszcze klika płyt, w tym świetne, koncertowe „Rock and Roll Animal”, ale i tak wszyscy dziś wspominają głównie o jednej. Dwupłytowy projekt „Metal Machine Music” zebrał skrajne opinie – od (pojedynczego) zachwytu, po miażdżącą krytykę. Podobno po kilku tygodniach od premiery fani tysiącami zwracali płyty do sklepów. Choć przez lata Reed zarzekał się, że miał to być poważny album, przyznał również, że był w tym czasie „bardzo zjarany”. Na płycie nie ma piosenek, nie ma tekstów, jest tylko hałas. Fani muzyki industrialnej uważają go co prawda za pionierski, ale nawet sam Reed przyznał kiedyś podobno, że jeśli ktoś dotrze do czwartej strony albumu, to musi być nawet głupszy niż on sam. „Metal Machine Music” był symboliczny – pokazywał niezależność Reeda i był równie ostry, jak jego codziennie życie w latach 70. Muzyk był wtedy wiecznie naćpany, żył w związku z transwestytą o imieniu Rachel i korzystał z pozycji jedynego przedstawiciela nurtu muzyka Lou Reeda. Nurtu, w którym był najlepszy, więc choć podobno nie lubił być w świetle reflektorów, nie miał wyboru – musiał grać. W latach 80. trochę się zmęczył tym rockowym stylem
Z początku James Hetfield bardzo się przed tym bronił. Wywracał oczami, nie wiedział, co ma śpiewać, jak ma śpiewać i o co właściwie chodziło Reedowi. A w dodatku nic się nie rymowało. Potem jednak poczuł, że w tym projekcie jest moc. Nagrali niezwykły album, jakiego nikt dotąd nie słyszał. Płyta spotkała się z ostrą reakcją ze strony fanów Metalliki, jednak komentarze w rodzaju: „Kto to w ogóle jest?” czy „Ten dziadek chyba nie umie śpiewać!”, dają fanom Reeda słuszne poczucie wyższości intelektualnej nad ludźmi, którzy nigdy nie słyszeli o Velvet Underground. Po śmierci Lou Reeda z całego świata posypały się kondolencje. Złożył je nawet Watykan. Najwięksi artyści mówili, że był ich przyjacielem. Że nikt go nie zastąpi. Bowie podsumował to najkrócej: „Był mistrzem”. Jeśli decydował się na kompromis, to tylko na własnych warunkach. W utworze „Dirty Blvd.” osobiście wyciął przekleństwa, żeby piosenka mogła trafić do radia. Zrobił to sam, zanim ktoś inny mógłby go do tego zmusić. Grał prosto. Mówił, że jeden akord jest w porządku, dwa to już lekka przesada, a przy trzecim robi się jazz. Mówił, że zawsze starał się pisać dobrze. Tak, by później się nie wstydzić. Tak, by nie podążać za modą. Bo moda przychodzi i odchodzi, a jego piosenki zostaną. Wiedział, że do końca będzie robił to, co kocha. A najbardziej kochał Nowy Jork. Jego brudne ulice i ciemne strony. Gdy dziennikarz spytał go, o czym będzie pisał teraz, gdy miasto stało się czyste i bezpieczne, bez wahania odpowiedział: – Zawsze mogę pisać o przechodzeniu na czerwonym świetle.
63
życia. Przestał pić, ożenił się, nagrał kilka niezłych płyt i odzyskał pozycję w kulturze popularnej. Zaczął wspierać działania Amnesty International, a jego teksty były coraz bardziej zaangażowane społecznie. Pisał o wszystkim – od papieża po AIDS. W 1987 r., na pogrzebie Warhola, po latach spotkał Johna Cale’a. Razem nagrali poświęcony pamięci Andy’ego album „Songs for Drella” (przydomek Warhola: Dracula + Cinderella). Na początku lat 90. reaktywowali Velvet Underground i pojechali nawet w trasę po Europie, dzieląc scenę z U2. Wyczekiwana przez fanów trasa po USA nie doszła już jednak do skutku, bo Reed i Cale znowu się pokłócili. Dla innych muzyków był najwyraźniej nieco milszy, bo kolejne dwie dekady to cała masa ciekawych kooperacji. Jedna z nich, z performerką Laurie Anderson, zakończyła się nawet ślubem. Do najciekawszych można bez wątpienia zaliczyć „POEtry” – muzyczny projekt na podstawie twórczości Edgara Alana Poego. Na jego podstawie powstał dwupłytowy album „The Raven”, na którym gościnnie pojawili się m.in. David Bowie, Christopher Walken i Willem Dafoe. W ostatnich latach Reed współpracował m.in. z The Killers i Gorillaz, ale najsłynniejsza jest bez wątpienia wydana w 2011 r. płyta „Lulu”, którą nagrał wraz z Metallicą. Muzycy po raz pierwszy zagrali razem w 2009 r. i Reed od razu zaproponował współpracę. Początkowo miały to być po prostu nowe wersje starych hitów Reeda, ale tuż przed pierwszą sesją Lou wymyślił nagranie muzyki do swojego alternatywnego projektu.
Ostatnie zdjęcie – zawsze pełen siły Pojawiło się na oficjalnej stronie internetowej Lou Reeda. Na nim muzyk The Velvet Underground spogląda pewnie w obiektyw i zaciska dłoń w pięść. Zdjęciu towarzyszy krótki opis autorstwa menedżera Lou Reeda – Toma Sariga. Tłumaczy w nim, że fotografia powstała kilka tygodni przed śmiercią muzyka. Miała zostać wykorzystana do reklamy prasowej francuskich słuchawek firmy Parrot, którą prowadzi Henri Seydoux, przyjaciel Lou.
MARK BEAUMONT „JAY-Z. KRÓL AMERYKI”
64
J
ay-Z. Właściwie Shawn Corey Carter. Wiek – 44 lata. Zawód – raper, producent muzyczny, biznesmen. Tak pokrótce można przedstawić jedną z najjaśniejszych gwiazd amerykańskiego hip hopu. Ponad 50 milionów sprzedanych płyt, 13 Nagród Grammy na koncie i uwielbienie fanów na całym świecie – tym może poszczycić się nasz bohater. Mark Beaumont, brytyjski publicysta i dziennikarz muzyczny, znany m.in. ze współpracy z „NME’, „The Guardian”, „The Times”, „The Mail On Sunday”, „Uncut” czy „Melody Maker” przeprowadził z Jayem-Z wywiad, obfitujący w wiele interesujących faktów, o których większość z nas nie miała pojęcia. Geneza muzycznego talentu, podróż od młodocianego przestępcy do legendy rapu, a przede wszystkim ukazanie wszechstronnej zaradności życiowej rapera – to wszystko znajduje się w tej książce. To bezkompromisowa opowieść, ukazująca zarówno dobre, jak i złe cechy jednej z najważniejszych postaci amerykańskiej muzyki. Pozycja godna uwagi nie tylko wiernych fanów artysty.
JAMES GREENBERG „POLAŃSKI. PORTRET MISTRZA”
J
edni go kochają, inni nienawidzą. Dla jednych mistrz kina, geniusz i pracoholik, dla drugich skandalista, zboczeniec i uciekinier. Jakkolwiek by patrzeć na postać Polańskiego, to bez wątpienia jeden z najwybitniejszych twórców filmowych XX i XXI w. Trzykrotny laureat Oscara, przyjaciel Jacka Nicholsona i twórca takich dzieł, jak m.in. „Nóż w wodzie”, „Chinatown”, „Dziecko Rosemary” czy „Frantic”, kilka miesięcy temu obchodził 80. urodziny. Z tej okazji znany krytyk filmowy i znawca kina James Greenberg składa jubilatowi hołd za pośrednictwem bogato ilustrowanego albumu (250 unikatowych fotografii), prezentującego pełną filmografię Polańskiego – od „Noża w wodzie” (1962 r.) aż po „Rzeź” (2011 r.). To idealne podsumowanie trwającej ponad 50 lat kariery reżysera.
DENNIS BURMEISTER, SASCHA LANGE „DEPECHE MODE. MONUMENT”
S
ą zespoły, którym historia zapamięta znacznie więcej niż niejednemu współczesnemu wykonawcy muzyki pop. Jednym z takowych jest Depeche Mode. Ponad 30 lat na scenie, 100 mln sprzedanych płyt, pełne sale koncertowe, a przede wszystkim oddana społeczność fanów. Dzięki jednej z największych na świecie kolekcji dotyczących Depeche Mode, na którą składają się niepublikowane zdjęcia, kompletna dyskografia, rzadkie nośniki muzyczne, niezwykły materiał promocyjny firm fonograficznych, wywiady oraz szczegółowe opisy nad wyraz różnorodnego środowiska fanów na Wschodzie i Zachodzie, będziemy mogli dokładniej przyjrzeć się roli, jaką odegrał zespół w kształtowaniu współczesnej popkultury. Książka zawiera m.in. ekskluzywne materiały Alana Wildera, Daryla Bamonte i Herberta R. Kollischa (Intercord), a także wywiady z Götzem Alsmannem, Anne Haffmans (Mute), Svenem Plaggemeierem (depechemode.de) i wieloma innymi osobami ze środowiska tria z Basildon.
K
S
I
Ą
Ż
K
I
65
NEIL DANIELS „AC/DC. WCZESNE LATA Z BONEM SCOTTEM”
W
raz z Zeppelinami i Black Sabbath uznawani za pionierów hard rocka i heavy metalu. Powstali w 1973 r. z inicjatywy braci Angusa i Malcolma Youngów. Kto to taki? Jedyni i niepowtarzalni AC/DC. Słyszał o nich prawie każdy, nawet jeśli nigdy nie był fanem ciężkiego grania. Mocne riffy gitarowe, a także charakterystyczny głos frontmana grupy Bona Scotta uczynił z nich jeden z najciekawszych bandów koncertowych lat 70. Lektura obejmuje najbardziej płodny okres w historii grupy, kiedy to powstały takie płyty, jak „Dirty Deeds Done Dirt Cheap” (1976 r.), „Let There Be Rock” (1977 r.) i „Powerage” (1978 r.) oraz koncertowa „If You Want Blood You’ve Got It” (1978 r.). To skarbnica wiedzy nie tylko na temat samego Bona Scotta, lecz także reszty członków zespołu, a także analiza tego, jak ogromny wpływ miała twórczość Australijczyków na historię muzyki rockowej.
CHARLOTTE CHANDLER „BETTE DAVIS”
MARC ELIOT „NICHOLSON”
C
J
harlotte Chandler – autorka biografii takich postaci światowego kina, jak m.in. Ingrid Bergman, Joan Crawford, Marlena Dietrich czy Mae West, powraca z biografią dwukrotnej laureatki Oscara – Bette Davis. Została uznana za jedną z największych aktorek wszech czasów, a także była pierwszą kobietą, której powierzono stanowisko przewodniczącej Amerykańskiej Akademii Filmowej. Jej niezwykła kariera rozpoczęta na broadwayowskich deskach, trwała mniej więcej przez 60 lat. Niezapomniane kreacje aktorskie w „Jezebel”, „Starej Pannie” czy „Wszystko o Ewie” uczyniły ją jedną z ikon Hollywood. Książka oparta na serii wywiadów przeprowadzonych z amerykańską aktorką w ciągu ostatnich dziesięciu lat jej życia powstała dzięki sugestii samej Davis. Gwiazda w rozmowie z autorką dzieliła się wspomnieniami przygód uczuciowych oraz głębokich rozczarowań związanych z brakiem umiejętności zatrzymania przy sobie każdego z czterech mężów, jak również licznych kochanków. Ostatnie lata życia spędziła w samotności, osłabiona chorobą. Mimo to walczyła do końca, pełna odwagi i nadziei na odzyskanie zdrowia. Charlotte Handler po raz kolejny udowadnia, że jako jedna z niewielu potrafi namówić największe gwiazdy srebrnego ekranu do intymnych zwierzeń.
acka Nicholsona nikomu chyba przedstawiać nie trzeba. Ten charyzmatyczny, pełen uroku i talentu amerykański aktor to jedna z największych ikon Hollywood. Autor wydanej w marcu tego roku biografii Michaela Douglasa Marc Elliot zabiera nas tym razem w podróż przez życie pochodzącego z New Jersey trzykrotnego laureata Oscara. „Easy Rider”, „Lot nad kukułczym gniazdem” czy „Lepiej późno niż później” to tylko niektóre z wielu filmów, prezentujących jego niezwykłe umiejętności aktorskie. Od licealnego kinomana do niegrzecznego chłopca i uwodziciela kobiet. „Nicholson” to opowieść o długiej drodze do wielkiej kariery, jak również o zmaganiach aktora w relacjach osobistych, będących przyczyną wielu niezwykłych zwrotów akcji w jego życiu. Pozycja godna każdego fana dobrego kina, i nie tylko.
66
KINO ZWYROLSKIE
Jesień poza początkiem roku szkolnego i akademickiego, przemienieniem się trawników w bagniska, a nieba w zasnutą smogiem, szarą masę ma także swoje plusy. Niewiele, ale zawsze. Po dwumiesięcznym, wakacyjnym okresie posuchy w kinach, klubach i teatrach nadchodzi długo oczekiwane ożywienie w szeroko rozumianym sektorze kultury. I stwierdzenie „szeroko rozumiany” ma tu niebagatelne znaczenie. Bo dziś skupimy się na kulturze zwyrolskiej. Tekst: Krzysztof Sokalla
„JESTEM CYBORGIEM I TO JEST OK”
„MAŁY OTIK”
„LUDZKA STONOGA 2” reż. Tom Six, Holandia/USA/ Wielka Brytania, 2011 r. Oto film, który jest najbliższy repertuarowi wspomnianych na początku artykułu przeglądów. Głównie dlatego, że Tom Six jest mistrzem w czerpaniu ze stylistyki filmów gore. W drugiej części swojej sagi (kolejny film już powstaje) Six cały (dość spory) budżet przeznaczył na dopilnowanie, aby film wyglądał na dzieło niskobudżetowe. Dzięki temu powstał jeden z najlepszych hołdów dla krwawych filmów klasy b z lat 80. Jeśli dorzucimy do tego autotematyzm (główny bohater inspiruje się filmem „Ludzka stonoga”, który widział na wideo), absolutnie przerażającego aktora grającego główną rolę (naturszczyk, który tu zadebiutował na ekranie) i napięcie dawkowane w absolutnie mistrzowski sposób, to otrzymamy zwyrolski film idealny. Warto obejrzeć obie części „Ludzkiej stonogi” na raz. Trudno uwierzyć, że nakręcił je ten sam człowiek.
67
A
to dlatego, że wraz z nadejściem jesieni i powrotem studentów do dużych miast, zaczynają się dla nich rozmaite atrakcje. Od jakichś dwóch lat triumfy święcą cykle prezentujące kino eksploatacji wszelkich rodzajów: nunsploitation, nazi exploitation, blaxploitation, sexploitation i inne. Krótko mówiąc: jest seks, krew i flaki, a wszystko utrzymane w obowiązkowo złym guście i zwykle kręcone za budżety bliskie zyskowi ze sprzedaży biletów na taki seans. Wkrótce niepokojąco złe filmy ponownie zagoszczą na ekranach kin studyjnych – w Krakowie w ramach „Pory zwyrola”, w Trójmieście pod szyldem „VHS Hell”, a w stolicy w różnych odsłonach w Kino. Labie. Olbrzymia większość filmów, która w ramach wspomnianych cykli poruszają widzów do głębi (żołądków), to dzieła sprzed dwóch, trzech czy nawet czterech dekad. Nowości jest niewiele, bo raz, że to droższa impreza, a dwa, że dziś mało co nas szokuje. Spróbujmy jednak wcielić się w zwyroli, którzy za 30 lat będą podłączać sobie mózgi do komputerów albo w jakiś inny sposób docierać do perełek kinematografii dzisiejszych czasów, w poszukiwaniu tego, co w kinie najbardziej nieprzyzwoite, dziwne, popieprzone i kolokwialnie rzecz ujmując: zryte. W filmach, które dla zachodniego widza są dziwaczne, trudno przyswajalne, a jednocześnie w perwersyjny sposób pociągające, przodują oczywiście Azjaci. W zestawieniu będzie ich najwięcej, ale to przewaga absolutnie zasłużona i przy okazji różnorodna, bo jest i Tajlandia, i Korea, i Japonia i Tajwan. Oto zwyrolska dziewiątka XXI w. Kolejność przypadkowa.
reż. Jan Švankmajer, Czechy/ Japonia/Wielka Brytania, 2000 r. Czeska kinematografia od zawsze miała potencjał, jeśli chodzi o filmy dziwaczne i absurdalne. W latach 70. nakręcili parodię kryminałów pt. „Adela nie jadła jeszcze kolacji”, w której największym zagrożeniem dla świata była wielka mięsożerna roślina, 20 lat później trochę bardziej stonowanych „Guzikowców”, a na przełomie wieków „Małego Otika”. Odpowiedzialny za niego Jan Švankmajer od zawsze lubował się w łączeniu animacji poklatkowej z fabułą, a do tego w przerabianiu na swoją modłę tematów klasycznych (np. „Fausta”). Tym razem na warsztat wziął czeską legendę o Otesanku, która przypomina trochę mroczną wersję baśni o Pinokiu. Otesanek albo innymi słowy Otik to pniak, który obdarzony miłością bezpłodnej i jednocześnie obsesyjnie pragnącej dziecka Bozeny ożywa. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie nieposkromiony apetyt pniakodziecka. Otik zaczyna konsumpcję od kota, a później przerzuca się na sąsiadów. Jednak nawet to nie jest w stanie zaspokoić jego apetytu.
reż. Park Chan-wook, Korea Południowa, 2006 r. Koncepcja niby prosta – młoda dziewczyna ma zaburzenia psychiczne (uważa, że jest tytułowym cyborgiem), przez co trafia do szpitala psychiatrycznego. Przez kolejne półtorej godziny śledzimy, co jej dolega. Jej wizje mieszają się z rzeczywistością i do samego końca uniemożliwiają widzowi wyciągnięcie jednoznacznych wniosków. Pomysł przeplatania rzeczywistości z fikcją to nic nowego, ale mało kto potrafi wyprodukować taką surrealistyczno-romantyczną historię jak Park Chan-wook. Film nakręcony jest z niesamowitą dbałością o szczegóły, w pięknych kolorach i z wieloma scenami, które w podręcznikach mogłyby figurować pod hasłem kultowe (np. strzelanina na korytarzu szpitala).
68
„KAPRYŚNA CHMURA”
„DOM W GŁĘBI LASU”
reż. Tsai Ming-Liang, Chiny/ Francja/Tajwan, 2005 r. Tsai Ming-Liang lubi zaskakiwać. W 2003 r. nakręcił „Goodbye, Dragon Inn”, którym zachwycił publiczność festiwalu Nowe Horyzonty. W filmie nie działo się absolutnie nic, co miało być podejściem reżysera do tematu przemijania. Pozostająca w zachwycie publiczność rok później wybrała się na kolejny film Tajwańczyka. I oniemiała, choć niekoniecznie z zachwytu. „Kapryśna chmura” okazała się całkowitym przeciwieństwem nudnego jak flaki z olejem „Goodbye, Dragon Inn”. Film był mieszanką musicalu, surrealistycznej komedii, filmu SF i dziwacznego porno. Punktem wyjścia fabuły była największa od lat susza, która nawiedziła Tajpei. Ludzie radzą sobie, kupując bogate w wodę arbuzy. Niektórzy używają ich jednak w innych celach – np. w charakterze gadżetów urozmaicających igraszki w łóżku. To niejedyny wątek erotyczny; w filmie śledzimy także ekipę kręcącą film porno. W trakcie zdjęć aktorka grająca główną rolę umiera... Jednak film trzeba skończyć. Absurdalnych wątków jest jeszcze kilka, a przeplatane są one wstawkami musicalowymi z bardzo rozbudowanymi układami tanecznymi (m.in. taniec jaszczurów). Ci, którzy dotrwali w kinie do końca, oceniali film niezwykle wysoko – ostatecznie zajął piąte miejsce w konkursie głównym festiwalu.
reż. Drew Goddard, USA, 2012 r. Amerykanie też potrafią. Szczególnie jeśli do filmu bierze się fan komiksów. „Dom w głębi lasu” wyreżyserował wprawdzie Drew Goddard, jednak za scenariusz odpowiada twórca „Avengersów” – Joss Whedon. Co takiego ciekawego i zwyrolskiego jest w hollywoodzkim filmie, który wyświetlano w multipleksach? Sam fakt, że twórcy potraktowali tytułowy dom w głębi lasu z olbrzymim dystansem i zrobili z niego punkt wyjścia dla półtoragodzinnej ekspresowej podróży przez standardy kina grozy, od zombi począwszy, poprzez opętania i slashery, na Wielkich Przedwiecznych Lovecrafta skończywszy. Efekt przypomina trochę „Truman Show” – w wersji gore.
„MORDERCZA OPONA” reż. Quentin Dupieux (Mr. Oizo), Francja/Angola, 2010 r. Ten film ma wszelkie znamiona filmu kultowego. Tytułowa opona (taka zwykła, lekko zużyta, samochodowa opona) morduje za pomocą telekinezy. Co więcej, poszukuje miłości. Tropi ją dzielny policjant, którego monologi spokojnie mogłyby trafić do któregoś ze starszych filmów Tarantino. W tle pojawia się grupa widzów, którzy dokonania opony śledzą na wycieczce przypominającej trochę safari, podczas której niespodziewanie stają się ofiarami psychopaty. Do tego świetna muzyka autorstwa duetu Mr. Oizo/Gaspard Auge (Justice). Ten ostatni pojawia się zresztą w epizodycznej roli autostopowicza.
„TYLKO BÓG WYBACZA” reż. Nicolas Windig Refn, Francja/Szwecja/USA/Tajlandia, 2013 r. W przyszłości zapewne będzie się go określać „filmem, za który kobiety znienawidziły Ryana Goslinga”. No bo nikt przecież nie spodziewał się, że czołowy hollywoodzki piękny chłopiec minionego sezonu po różnego rodzaju mdłych filmach obyczajowych zagra w ekstremalnie brutalnym, nieprzyjemnym i absolutnie nieprzyswajalnym dla przypadkowego widza filmie. I to jeszcze wyreżyserowanym przez twórcę wielbionego wszem i wobec „Drive”. Kontrowersje wokół filmu (gwizdy na festiwalach, ludzie opuszczający sale podczas seansów) przyćmiły trochę jego walory artystyczne. Poza niezwykle plastycznie ukazaną brutalnością, warto zwrócić uwagę na świetne zdjęcia, scenografię i muzykę. Nie wiem tylko, po co tam ten Gosling...
K I N O
Z W Y R O L S K I E
„WKRACZAJĄC W PUSTKĘ”
„TAXIDERMIA” reż. György Pálfi, Węgry, 2006 r. To film, który w pierwszym tygodniu moich filmoznawczych studiów podzielił pierwszoroczniaków, a powstałe w jego wyniku animozje utrzymywały się przez długie miesiące. Część uznała go za dzieło genialne (ze mną włącznie), a reszta za film
„SZCZĘŚCIE RODZINY KATAKURI”, reż. Takashi Miike, Japonia, 2001 r. Reżyserem „Szczęścia rodziny Katakuri” jest Takashi Miike, którego bogata filmografia mogłaby w całości zapełnić to zestawienie. Niezwykle płodny japoński reżyser (na przełomie XX i XXI w. kręcił średnio po 7 filmów rocznie) to jeden z czołowych zwyroli ostatnich dwóch dekad japońskiej kinematografii. Najciekawsze w jego twórczości jest to, że kręci zarówno filmy całkowicie konwencjonalne, jak i kompletnie popieprzone dzieła. „Szczęście rodziny Katakuri” na pewno zalicza się do tej drugiej grupy. To moje ulubione azjatyckie połączenie – komedia, musical i horror. Tytułowa rodzina otwiera w górach pensjonat. Pensjonat, do którego nie prowadzi żadna droga, a goście, którzy jakimś cudem do niego trafią, giną w dziwnych okolicznościach. To wszystko przeplatane śpiewami, animacjami i piętrzącymi się makabrycznymi absurdami.
skrajnie obrzydliwy i okropny. Pálfi w swoim kontrowersyjnym dziele zmieścił trzy historie skupiające się na losach trzech pokoleń pewnej rodziny. A konkretnie dziadka, ojca i syna. Każda utrzymana jest w innej stylistyce i koncentruje się na innym członku rodziny. A była to rodzina prawdziwie zwyrolska. Mieszkający na wsi dziadek ział ogniem z penisa i marzył o seksie z gospodynią. Marzenia nie mógł spełnić, więc zadowalał się kopulacją ze świńskim podrobami. Jego syn, żyjący w złotych czasach węgierskiego komunizmu, był z kolei sportowcem. Ale jako że czasy były dziwne, to i sport nietypowy – jedzenie na czas. Ojciec był mistrzem, ważył na oko 300 kilo i potrafił rzygać na zawołanie. Syn był osobą znacznie bardziej skrytą – zajmował się preparowaniem zwierząt. Miał jednak jedno marzenie – spreparować siebie samego. Cóż, dla chcącego nic trudnego. Jeśli to was nie przekonuje, to obejrzyjcie film przynajmniej dla soundtracku Amona Tobina.
69
reż. Gaspar Noe, Francja/ Kanada/Niemcy/Włochy, 2009 r. Gaspar Noe to jeden z największych europejskich zwyroli, którzy trafili do świadomości masowego widza. Wszystko za sprawą filmu „Nieodwracalne”, w którym w taki sposób rozprawił się z twarzą Moniki Bellucci, że nawet najwięksi twardziele w kinie gorączkowo zaciskali palce na oparciach foteli. „Wkraczając w pustkę” to zupełnie inna bajka. Reżyser poszedł tu w stronę kina azjatyckiego (fabuła rozgrywa się zresztą w Tokio), przeładowując film doznaniami wizualnymi, które miały odzwierciedlać narkotykowy odlot (w mniej lub bardziej bezpośredni sposób). Mimo że całość (prawie 3 godziny) może lekko nużyć, warto obejrzeć przynajmniej dwie godziny filmu i śledzić akcję z punktu widzenia naćpanego ducha, który przemierza najgorsze speluny i zaułki Tokio, śledząc swoją dziewczynę.
WYSTAWA PLAKATY FILMOWE
N
70
a wystawie w Muzeum Plakatu w Wilanowie można zobaczyć 250 prac najlepszych polskich grafików. Wśród nich są niezwykłe perełki z kolekcji Muzeum Plakatu – nowatorskie i nagradzane dzieła Henryka Tomaszewskiego, Romana Cieślewicza, Wojciecha Fangora czy Jana Lenicy. Na ekspozycji znalazły się też humorystyczne kompozycje Eryka Lipińskiego, Jana Młodożeńca, Franciszka Starowieyskiego i Mariana Stachurskiego. Można zobaczyć również jedne z pierwszych prac Waldemara Świerzego i Marka Freudenreicha, a także zrywające z konwencją malarskiego plakatu dzieła Bronisława Zelka czy eksperymentalne fotogramy i kolaże Wojciecha Zamecznika. Nie zabrakło też dzieł
WYSTAWA I AUKCJA MITO.KISSPRINT. GRA O GRAFIKĘ
Z
nani w obiegu europejskim świetni polscy graficy nie wchodzą dziś tak łatwo do mainstreamu rodzimej kultury jak malarze, performerzy, artyści sztuk wizualnych i konceptualnych. A przecież tak wiele myślenie artystyczne dziś im właśnie zawdzięcza i zawdzięcza samej grafice – tam spoczywają zapoznane źródła sztuki ponowoczesnej, tam dokonało się jej zasadnicze zerwanie, bunt wobec techniki. Gra o grafikę toczy się od dawna na wielu polach. To właśnie ona, łącząc moment z wiecznością, technikę z improwizacją, otwiera nas na antynomie świata płynnej nowoczesności. Oprócz wystawy prezentującej dokonania artystów związanych z Kissprintem w MiTo w ramach wydarzenia zaplanowano liczne debaty oraz warsztaty.
Finałem całej imprezy (15–16.12.2013 r.) będzie aukcja polskiej grafiki warsztatowej. To pierwsza aukcja w MiTo przygotowana z wielkim rozmachem. Kolejne dotyczyć będą fotografii, sztuki komiksu, streetartu i plakatu. Kiedy: do 16.12.2013 r. Gdzie: Galeria MiTo, ul. Waryńskiego 28, Warszawa (Metro Politechnika)
artystów znanych z innych dziedzin twórczości, takich jak: Roman Opałka, Walerian Borowczyk czy niesłusznie przedstawianych jedynie na marginesie historii plakatu dzieł autorstwa kobiet jak np.: Liliany Baczewskiej, Hanny Bodnar, Anny Huskowskiej czy Marii Syskiej. Wśród awizowanych filmów są klasyczne hity polskiego i światowego kina, m.in.: „Bulwar zachodzącego słońca”, „Eroica”, „Hiroszima moja miłość”, „Jak być kochaną”, „La Strada”, „Niewinni Czarodzieje”, „W samo południe”, „Kanał”, „Zawrót głowy”, „Zezowate szczęście”, a także mniej znane produkcje filmowe pokazywane w Polsce w latach 50. i 60. XX w. Znaczną część ekspozycji zajmują plakaty do filmów obyczajowych, sensacyjnych i westernów, ale także te tworzone do promowania filmów dokumentalnych (zwłaszcza o artystach) czy mało znane plakaty do bajek dla dzieci. Dodatkową atrakcję stanowią nieznane recenzje filmowe autorstwa Agnieszki Osieckiej, do kilkudziesięciu filmów anonsowanych za pomocą tych wyjątkowych plakatów. Kiedy: do 12 stycznia 2014 r. Gdzie: Muzeum Plakatu w Wilanowie, ul. Stanisława Kostki Potockiego 10/16, Warszawa
K U L T U R A TEATR IMKA ZAPRASZA: „AYRTON SENNA DA SILVA”
do doskonałości Senna zbliżył się do postaci Kurta Cobaina, lidera zespołu grunge Nirvana, który zastrzelił się niecały miesiąc a oczach całego świata i w pełnym słońcu Brazylii odbędzie się wyjątkowy wyścig Formuły 1. Mistrzem ceremonii będzie nieżyjący wcześniej przed tragicznym od maja 1994 r. bohater narodowy Brazylii, ikona sportu, najlepszy wypadkiem w San Marino. Już wkrótce jego historię kierowca wszech czasów – Ayrton Senna. To trzykrotny zdobywca opowiedzą aktorzy z teatru Imka. tytułu Mistrza Świata Formuły 1 i 41 wygranych Grand Prix. Pomimo /MS/ nie najwyższych osiągnięć wśród kierowców wyścigowych, to właśnie Senna jest i na długo będzie legendą. Spotęgowanie mitu Senny jako Premiera: 7.12.2013 r. mistrza i bohatera nastąpiło wraz z tragiczną śmiercią 1 maja na torze Gdzie: Teatr Imka, Imola podczas Grand Prix San Marino. Był znany z brawurowej jazdy, ul. M. Konopnickiej 6, z działalności społecznej w Brazylii i gorliwej wiary. W rodzinnym kraju Warszawa jego kult jest równy kultowi świętych katolickich. W swoim dążeniu
N
71
„DZIWKA Z OHIO”
T
o ostatni z nieinscenizowanych w Polsce dramatów Levina. W tym tekście najwyraźniej i najbardziej dosłownie i dosadnie widać tematy dominujące w jego twórczości: kryzys miłości i kupczenie uczuciami we wszystkich relacjach międzyludzkich. Wszystko jest towarem, a najpopularniejszym i najbardziej pożądanym – miłość. „Dziwka z Ohio” to opowieść o starym żebraku, który na swoje urodziny chce kupić od prostytutki chwilę miłości. Kiedy Broncacki, tytułowa dziwka z Ohio, odmawia Hojbitterowi zwrotu pieniędzy za niedoszły seks, z ust siedemdziesięciolatka pada seria krzyków i oskarżeń pod jej adresem. To niezdolność jubilata jest źródłem niepowodzenia, jednak dziwka nie robi nic, żeby mu sprawę ułatwić. Na scenę wkracza syn, także żebrak. Wszyscy niezdolni do miłości rodzinnej, ojcowskiej, a nawet cielesnej. Walka o miłość jest bazarowym targowaniem. To kwintesencja Levinowskich poglądów na związki i uczucia między ludźmi. W rzeczywistości, według Levina, nie jesteśmy zdolni do uczuć wyższych. Jak pisze o jego twórczości Agata Dąbek: – W jego teatrze to kobiety wydają się dominować nad mężczyznami, mamiąc ich wizją fizycznych rozkoszy. Sprowadzone przez mężczyzn do roli „zaspokajacza”
WYSTAWA „MALARZE ILUSTRACJI”
Zuza Miśko, Jan Estrada Osmycki, Marta Sławińska, Aleksandra Waliszewska, Agata o wystawa młodych polskich ilustratorów. Nie tworzą oni żadnej Bogacka, Agata Dudek, Marta Ignerska, Malwina Konopacka, jednolitej szkoły czy stylu, jednak wyraźnie w ich pracach Alex Morawski, Łukasz Rayski, widać fascynacje i nawiązania do Polskiej Szkoły Plakatu i tradycji sztuk wizualnych. Postacie takie jak Henryk Tomaszewski, Rafał Szczepaniak, Katarzyna Bogucka, Jan Dziaczkowski, Jan Młodożeniec czy Waldemar Świerzy to dla młodych nie tylko autorzy zapamiętanych z dzieciństwa świetnych ilustracji, lecz także Marcelina Jarnuszkiewicz, Magdalena Łapińska, ciągle żywy punkt odniesienia i inspiracji. To z ich tradycji wynieśli Aleksander Niepsuj, Dawid oni różnorodność stylistyczną, skrótowość wypowiedzi, prymat Ryski, Marianna Sztyma, koncepcji nad ornamentyką i świadome operowanie kolorem Magda Wolna i inni. i kompozycją. Na wystawie można zobaczyć ok. 70 prac ponad 30 artystów młodego pokolenia, reprezentujących różne techniki Kiedy: do 6.01.2014 r. i style, ukazujących złożoność i różnorodność polskiej ilustracji Gdzie: Muzeum dziś. Większość z nich mieszka i pracuje w Warszawie. Artyści: Sztuki Nowoczesnej Jan Bajtlik, Ada Buchholc, Anna Goszczyńska, Paweł Jońca, Agata w Warszawie Marszałek, Anna Niesterowicz, Maciej Stańczyk, Tomasz Walenta, ul. Pańska 3 Edgar Bąk, Ola Cieślak, Mirosław Gryń, Magdalena Karpińska,
T
cielesnych żądz, odpłacają im pięknym za nadobne. Poniżają ich i wystawiają na śmieszność, drwiąc z ich popędów, wieku, mankamentów fizycznych, stale zarzucają im impotencję. Sprowadzenie życia człowieka do zaspokajania potrzeb fizjologicznych uwypukla dosadność językowych sformułowań oraz zwrotów Levina, nasuwających skojarzenie z tradycją satyry spod znaku Arystofanesa, Rabelais’go czy Becketta. Premiera: 11.12.2013 r. Gdzie: Teatr WARSawy, Rynek Nowego Miasta 5/7, Warszawa
72
POKAZUJ LUDZIOM, CO MASZ W SOBIE!
Rozmowa z Antonem Adasinskim, założycielem teatru Derevo, aktorem, reżyserem i nauczycielem większości twórców związanych z teatrem fizycznym. Podczas Avant Art we Wrocławiu zaprezentowano przedpremierowo „Midwhite”, którego oficjalna premiera przewidziana jest na grudzień tego roku w Dreźnie. Nic więc dziwnego, że spektakl cieszył się ogromnym zainteresowaniem wśród publiczności. Udało się namówić Antona na szczerą rozmowę o teatrze, podróżach i pracy aktora nad sobą. Tekst: Przemysław Bollin
K U L T U R A / T E A T R
LAIF: Przybliż nam, proszę, pracę nad „Midwhite”. ANTON: To koprodukcja teatru Derevo z performatywnym teatrem Akhe. Nie widzieliśmy się kilka dobrych lat i bardzo chcieliśmy zrobić coś razem. Użyłem więc mojego języka, czyli „języka ciała” połączonego z ich maszynerią – sztuczkami oraz tajemnicą teatru przedmiotu. Właśnie z połączenia tak różnych światów powstał „Midwhite”. To trochę jak jazz, czyli „róbmy i zobaczymy, co z tego się urodzi”, dużo w tym improwizacji. Jesteśmy cały czas na scenie, więc musimy ze sobą współpracować. LAIF: Zajmujesz się teatrem fizycznym, ale nie używasz na scenie słów, pracujesz tylko ciałem. ANTON: Nie używam słów, głosu, bo pracuję z muzyką, która jest ze mną w trakcie spektaklu. Wiem, że rozmawiamy w mieście, z którym Jerzy Grotowski był mocno związany, ale ja mam inną drogę niż on. Kiedy jego aktorzy pracowali nad połączeniem ciała i głosu, to ja próbowałem zestawiać ciało z zadaniem. Okazało się, że jest to na tyle silne, mocne, że wystarczające. Podstawowym ćwiczeniem w teatrze Derevo jest przetwarzanie zadania przez ciało, czyli jego transformacja.
nużyć. Staram się sięgać po humor, zabawę i groteskę, w dużej mierze dlatego, że mam dzieci. One dorastają, a ja uczę się przy nich nowych rzeczy. Czesi i Rosjanie mają podobny poziom abstrakcji we krwi i czują siebie nawzajem. Najlepszych klaunów znajdziesz właśnie w Czechach, bo cokolwiek by robili, będzie zabawne. Oni sami są śmieszni, ich język jest śmieszy, a oglądanie ich jest czystą przyjemnością. LAIF: Derevo nie może zagrzać miejsca w jednym kraju na dłużej. Jest trochę w Czechach, trochę w Rosji, ciągle w ruchu... ANTON: To daje możliwości rozwoju. Kiedy mieszkaliśmy w Pradze, robiliśmy zabawne rzeczy, potem przeprowadziliśmy się do Amsterdamu i przez różne eksperymenty było trochę psychodelicznie. Z kolei we Włoszech było pozytywnie, z mnóstwem energii do życia. Potem wróciliśmy do Rosji i dopadł nas smutek, tworzyliśmy depresyjne spektakle. Miejsce, w którym żyjesz, determinuje to, co robisz, więc gdyby polskie grupy wyjechały za granicę, byłoby może inaczej. Mieszkając w danym miejscu, należysz do niego i robisz to, co ono ci nakazuje oraz to, czego oczekują od ciebie inni ludzie. LAIF: A czego ty oczekujesz od teatru? ANTON: Nadziei! Teatr powinien dawać nadzieję, nawet przez depresyjne i mocne przedstawienia. Cokolwiek byś zrobił, musi być nastawione na dawanie czegoś widzowi. Szczególnie teraz, w tak trudnym czasie dla artystów. Naprawdę trudnym. To bardzo ważne, żeby nie czekać na lepsze jutro. Nie masz dofinansowania? Trudno, idź dalej. Nie masz gdzie się podziać? Idź dalej. Nie masz kostiumów, muzyki i tysięcy lamp? Idź dalej, bo jeśli zatrzymasz się choćby na kilka miesięcy, to znaczy, że nie jest dobrze. Choćbyś miał tańczyć nago na scenie, idź dalej i pokaż ludziom, że jesteś, że masz coś do powiedzenia.
73
Derevo to jeden z najsłynniejszych europejskich teatrów awangardowych. Został założony w 1988 r. w Petersburgu przez Antona Adasinsky’ego, a od lat 90. swoją siedzibę ma w Dreźnie. Jego przedstawienia, prezentowane na wszystkich kontynentach, zaliczane są do klasyki teatru eksperymentalnego. Uznanie krytyków potwierdzają liczne nagrody teatralne, m.in. Kunstpreis Berlin, Kunstpreis Dresden czy The Herald Angel Award w ramach Edinburgh Festival Fringe. W 2000 r. Meksykańskie Stowarzyszenie Krytyków Teatralnych uznało Derevo za najlepszy zagraniczny teatr, a w 2002 r. grupa otrzymała nagrodę za wkład w rozwój sztuki w Petersburgu. Styl Dereva wykształcił się z połączenia pantomimy, tańca współczesnego, butoh, rosyjskiej awangardy, komedii dell’arte, klaunady, a także physical theatre i happeningu.
LAIF: Co rozumiesz przez „zadanie”? ANTON: Zmianę charakteru, emocji i jakość ruchu. LAIF: Dlaczego nie używasz słów? ANTON: Nie potrzebuję ich. Lubię słuchać muzyki, z gitarami, z dużym bandem, ale to inna historia, w teatrze mam inny świat. Kiedy byłem w Pontederze, to pierwszego dnia widziałem piękne połączenie ciała i głosu. Następnego dnia pokazaliśmy tam Grotowskiemu, czym my się zajmujemy, i był tym bardzo podekscytowany. Jeśli ktoś chce pójść tą drogą, to musi być cierpliwy i poświęcić temu lata, podobnie jest ze szkołą Derevo. Żeby poznać swoje ciało, każdą jedną kostkę i połączenia między nimi, potrzeba długiej i żmudnej pracy. LAIF: Słyszałem o takich ćwiczeniach, które mają wywołać „śmianie się ciałem”. ANTON: Łatwo powiedzieć „zaśmiej się ciałem”, trudniej zrobić. Pracuję trzydzieści lat na scenie i większość ludzi pracujących w teatrach fizycznych uczyła się ode mnie, w Polsce, w Czechach, w Rosji i wielu innych krajach. Bardzo mnie to cieszy, ale dla mnie w nauce młodych ludzi ważne jest, żeby zadania nie było abstrakcyjne. Samo powiedzenie „zaśmiej się ciałem” nic nie znaczy, potrzeba wytłumaczenia konkretnego zadania krok po kroku, uruchomienia umysłu, wyobraźni, a potem ciała. Niestety czasem zdarza się tak, że moi najgorsi uczniowie uczą innych, a kiedy uczniowie uczniów idą do mnie, pytam; „Co ty robisz, kto cię tego nauczył?”, no i wychodzi szydło z worka. Trzeba być bardzo ostrożnym w dobieraniu nauczycieli, bo jeśli są to ludzie, którzy nic nie robią na scenie, to lepiej do nich nie przychodzić. LAIF: Czesi mają niezbyt dobre zdanie o polskim teatrze fizycznym, mówią: „To jest tak smutne jak Polacy”. ANTON: Coś w tym jest, ja staram się unikać notorycznej powagi na scenie, mistyki i religijności, które po pewnym czasie zaczynają po prostu
ROZŚWIETL SKÓRĘ CZEKOLADĄ I MALINĄ
74
Rozkoszny zapach gorzkiej czekolady i uwodzicielskiej maliny zapewni ci wyjątkowe doznania. Żel pod prysznic z drobinkami rozświetlającymi nie tylko delikatnie myje, ale też pozostawia na skórze lśniącą poświatę. Żel do mycia rąk pozostawia dłonie czyste i pachnące. Dostępne są również inne wersje zapachowe: czekolada i pomarańcza / czekolada i pistacja. Cena: żel pod prysznic – 19,90 zł, żel do rąk – 11,90 zł
KONIEC RUTYNY POD PRYSZNICEM! Odkryj egzotyczne składniki w żelach pod prysznic Original Source. W designerskich butelkach zamknięto międzykontynentalne połączenia składników, by codziennie walczyć z rutyną. Soczyste maliny obsypane aromatycznymi ziarnami kakaowca tworzą
duet, który rozgrzeje zimą zmarznięte zmysły. Natomiast indyjska mandarynka i afrykańska bazylia ukryte w żelu pod prysznic dodadzą energii. Więcej info: www.originalsource.pl, www.facebook.com/ originalsourcepl.
AMBRE NOIR – BĘDZIESZ UWODZIĆ ZAPACHEM W tym zestawie odnajdziesz intensywność mrocznych nut drzewnych i zmysłowość ambry, aby podkreślić siłę uwodzenia. Zawiera wodę toaletową (50ml), i szampon-żel (75ml). Cena: 109 zł
P R E Z E N T Y SENNHEISERY MOMENTUM ON-EAR – WYBIERZ SWÓJ KOLOR NA PREZENT Wśród modnych prezentów warto zwrócić uwagę na słuchawki, a wśród modnych słuchawek szczególnie polecamy Sennheisery Momentum On-Ear. Te doskonale brzmiące słuchawki są wykonane solidnie i z wyjątkowych materiałów, takich jak stal nierdzewna i Alcantara®. A przy tym wyróżniają się z tłumu i to w każdym z siedmiu kolorów: niebieskim, zielonym, różowym, czerwonym, brązowym, czarnym z czerwonymi elementami i kolorze kości słoniowej. Otrzymasz na nie dwuletnią gwarancję – jak na każdy produkt tej marki – a w dodatku do końca roku możesz je wygrać na www.momentum.sennheiser.pl
NOWA ODSŁONA VICTOIRNOX SWISS ARMY
OBAKU – ZEGARKI PEŁNE HARMONII
KUP OZDOBĘ PIERNICZKOWĄ I POMÓŻ DZIECIOM Tej zimy w kawiarniach COSTA by coffeeheaven oraz coffeeheaven organizowana jest wyjątkowa akcja charytatywna. Do kawiarni trafiło blisko 50 000 ozdób pierniczkowych, które można kupić za 1,50 zł za sztukę, udekorować w specjalnym, artystycznym kąciku, a następnie wręczyć bliskiej sercu osobie. Cały zysk zostanie przekazany Fundacji „Dr Clown”, która dzieląc się radością i śmiechem pomaga chorym dzieciom w całej Polsce. – Proszę sobie wyobrazić frajdę tych wszystkich dzieci, do których trafią wolontariusze, niosąc ciepło i wsparcie. Hasło naszej zimowej kampanii, podobnie jak i partner, któremu
zostaną przekazane zyski z akcji charytatywnej, zostały wybrane nieprzypadkowo. Ważne jest dla nas szczęście najmłodszych, dlatego zachęcamy wszystkich naszych Klientów do kupna ozdób pierniczkowych. Tej zimy trzymajmy się ciepło i pomagajmy wspólnie! – mówi Jolanta Borowska, dyrektor marketingu CHI Polska.
Obaku Denmark to kombinacja filozofii zen i duńskiego designu. Filozofia zen dąży do oczyszczenia naszego życia ze zbędnych detali. Jest to również widoczne w tradycyjnym japońskim rzemiośle artystycznym oraz designie. 50 lat temu w Danii zaczął ewoluować design duński. Zaczęto projektować budynki, meble oraz inne designerskie przedmioty w taki sposób, aby ich dzisiejszy wygląd był taki jak zrobiony po raz pierwszy. Zegarki Obaku są minimalistyczne, z czystym designem, z naciskiem na balans i harmonię w każdym najmniejszym detalu i nie zapominając o wysokim stopniu funkcjonalności. Cena: 390 zł
75
Nowa propozycja Victorinox Swiss Army to kolekcja Night Vision Black Ice PVD, łącząca elegancki design z najwyższymi wartościami użytkowymi. Cechą charakterystyczną zegarka jest unikalny moduł LED (podświetlenie tarczy, latarka, lokalizator, wskaźnik wyczerpania baterii, światło stroboskopowe (alarmowe) oraz niezwykle silne światło ratunkowe o zasięgu ponad 1 km). 3-letnia międzynarodowa gwarancja. www.victorinox.com.pl Cena: 2770 zł
związku człowieka z Ziemią. Wielokulturowy wyraz kompozycji muzycznych wzbogacony jest narracją w międzynarodowym języku esperanto. Opowieści tworzą całość, która stanowi powitanie Nowego Roku Słonecznego. Wraz z nim witamy czas pokoju, zgody i radości.
SYNAPTINE WROCŁAWSKI SOUND PO RAZ PIĄTY!
76
P
iąta, jubileuszowa edycja przeglądu, który stał się już świętem wrocławskiej muzyki zarówno dla artystów, jak i dla publiczności, obędzie się w tym roku 6 i 7 grudnia w Imparcie. Przegląd Wrocławski Sound z roku na rok coraz bardziej zapisuje się w pamięci twórców i fanów muzyki, a także w kalendarzu wrocławskich imprez kulturalnych. Piąta, jubileuszowa edycja przeglądu potrwa dwa dni. Podczas niej będzie można poznać kolejne odkrycia wrocławskiej sceny muzycznej oraz twórczość uznanych już dolnośląskich artystów. W tym roku usłyszymy 12 najciekawszych wrocławskich muzycznych projektów ostatnich miesięcy, a część z nich w nowych odsłonach i aranżacjach. Nie zabraknie także wrocławskich premier koncertowych, prezentujących najnowsze materiały autorstwa zaproszonych do udziału w przeglądzie artystów. Spodziewać można się również eksperymentalnych projektów scenicznych. W tym roku na scenach Impartu wystąpią: Neony na Dęte, Night Out, Flying Moses, ŠANĞO, Synaptine, Naczynia Połączone, Natalia Lubrano, Jahga, Mixtura, Behavior, OCN oraz Job Karma. Bilety na dwudniowy przegląd Wrocławski Sound dostępne są w kasie Impartu przy ul. Mazowieckiej 17 oraz za pośrednictwem bileterii internetowych: www.eventim.pl oraz www.biletin.pl. Bilet jednodniowy w przedsprzedaży kosztuje 35 zł, w dniu koncertu – 40 zł. Karnet dwudniowy w przedsprzedaży można nabyć za 60 zł, w dniu koncertu w cenie 70 zł. Można również dokonać rezerwacji telefonicznej pod numerem 71 341 94 32 oraz mailowej: rezerwacje@impart.art.pl. (MS) Kiedy: 6–7 grudnia 2013 r. Gdzie: Impart, ul. Mazowiecka 17, Wrocław Więcej info: www.wroclawskisound.pl
NEONY NA DĘTE Tym razem ze sceny nie popłyną indie-rockowe dźwięki – zespół Neony postanowił pokazać nieco inną twarz. Specjalnie na 5. wrocławski Sound, wraz z sekcją dętą formacji Naczynia Połączone, utworzą energetyczną petardę. Neony zadebiutowały w Jarocinie w 2010 r., wygrywając konkurs młodych talentów. W 2011 r. zespół wydał debiutancki album „Niewolnicy weekendu”, który zyskał wiele bardzo dobrych recenzji w branżowych mediach. Siedem osób na scenie, puzon, trąbka i saksofon w połączeniu z surowo brzmiącymi gitarami lat 70. plus ciekawe teksty. Towarzyszący grupie zespół Naczynia Połączone w pełnym składzie będzie można również zobaczyć na tegorocznej edycji przeglądu.
NIGHT OUT Na arenie polskiej muzyki improwizowanej pojawiła się formacja, której nie sposób przegapić. Night Out to wrocławski kwartet stworzony przez Piotra Rachonia i Tadeusza Kulasa, który pokaże światu swoje dźwięki. Muzycy nie boją się elektroniki i mocniejszego brzmienia, jednocześnie nie zagłuszając przy tym klasycznego fortepianu Piotra Rachonia. Eksperymentują z niedostępną przestrzenią muzyczną, choć w twórczości Night Out można również doszukać się inspiracji zarówno Esbjorn Svensson Trio, jak i Jo Jo Mayerem czy Frankiem Ferdinandem.
FLYING MOSES Zespół powstał wiosną 2011 r. Fuzja rozległych inspiracji dała podstawę do stworzenia eklektycznej, ale spójnej merytorycznie i formalnie koncepcji muzyki, roboczo nazwanej przez zespół progresywnym popem. Czerpiąc zarówno z avant popu, jak i nu-jazzu, trip hopu, muzyki klubowej czy nawet awangardowej i folkowej, przy kreowaniu muzycznej przestrzeni grupa zadaje sobie pytania rodzaju: jak brzmiałaby Björk z akompaniamentem Jaga Jazzist? Albo: co wyszłoby z połączenia muzyki Moloko z twórczością Philipa Glassa bądź Steve’a Reicha? Czy wreszcie – jak brzmiałby Radiohead, gdyby grał jazz w latach 70., albo Pink Floyd próbujący swoich sił w drum’n’bassie?
ŜANĜO To przedsięwzięcie kosmopolityczne mające na celu budzenie świadomości głębokiego
Zespół Synaptine to nie tylko grupa muzykujących artystów, lecz także swoisty manifest filozoficzny wyrażany poprzez muzykę. W założeniu grupa powstała w wyniku przekonania o symptomatyczności muzyki samej w sobie jako pierwotnego kanału dystrybucji przekonań wierzeń, emocji, opinii, a nawet w konsekwencji prawd pokoleniowych i dziejowych. Muzyka zespołu jest wyrazem tęsknoty za dźwiękami, które odzwierciedlają duszę artysty, a nie są odpowiedzią na własną próżność czy zapotrzebowanie rynku.
NACZYNIA POŁĄCZONE Siedmiu śmiałków z różnymi muzyczno-militarnymi gustami tworzy mieszankę zaiste wybuchową – od funku, przez tradycyjnego rocka, aż po psychodelię. Te brzmienia zaś łączą się z nieprzeciętną warstwą tekstową wokalisty – Macieja Rębilasa. Zburzyli już muzyczny ład i porządek na terenie miasta Wrocław, teraz ta purpurowa kompania podbija obszar całego kraju!
NATALIA LUBRANO Tworzy muzykę, pisze teksty i przede wszystkim śpiewa. Pochodzi z Wrocławia. Ukończyła Państwową Szkołę Muzyczną I st. im. Grażyny Bacewicz we Wrocławiu oraz prywatną szkołę jazzu „Jazz a Tours” we Francji. Zdobywała szlify na wielu warsztatach jazzowo-bluesowych w Polsce i za granicą. Projekt Natalii Lubrano to unikalny miks nu-jazzu, chilloutu z oldschoolowym funkiem i rdzennym soulem.
JAHGA Projekt Jahgi – wokalistki, basistki (Lion Vibrations, ex Ragana), który powstał dzięki współpracy z pianistą, kompozytorem i producentem Pawłem Konikiewiczem (Miloopa, Fat Burning Step, Marlene Johnson, Zebra). Powstał jako połączenie dwóch sił, które mogą wnieść kobieta i mężczyzna z dwóch zupełnie różnych stylistycznie, muzycznych światów. Liczy się tu autentyzm – jako odzwierciedlenie wszystkich uczuć, emocji i niepokojów człowieka we współczesnym świecie. Jest to swoiste poszukiwanie wewnętrznego spokoju, ukojenia dla duszy, a zarazem dowód na to, że marzenia się spełniają, pod warunkiem że dostroi się do odpowiedniej częstotliwości.
MIXTURA To nowy skład muzyków znanych z różnych rockowych, reggae’owych i hip-hopowych
B Ę D Z I E M Y projektów, m.in. formacji EastWest Rockers, Jamal, Ras Luta, Ocean, Managga i Contra. Twórczość Mixtury to nieprzewidywalne połączenie elektroniki, elementów hip-hopu, dubstepu, rocka i jamajskich brzmień. Założycielem i wokalistą formacji jest Grizzlee kojarzony przede wszystkim z popularnego i cenionego soundsystemu EastWest Rockers. Jego głos obecny jest na licznych płytach wielu muzyków, z którymi nawiązał artystyczną współpracę; m.in. Maleo Reggae Rockers, Sidneya Polaka, Grubsona, Molesty, Pezeta, Małolata, Pokahontaz czy Tabu.
BEHAVIOR
OCN Zespół OCN powstał w 2001 r. we Wrocławiu i przez lata funkcjonował pod nazwą „Ocean”. Wraz z początkiem 2013 r. zespół dołączył do światowego katalogu artystów firmy Warner Music Group. Międzynarodowy kontrakt
JOB KARMA Wrocławska formacja postindustrialno-ambientowa. Powstała w 1997 r. z inicjatywy Macieja Fretta i Aureliusza Pisarzewskiego. W początkowym okresie (do 1999 r.) skład grupy uzupełniał Jacek Groszek. Posługują się wieloma środkami ekspresji dźwiękowej: od syntetycznie preparowanych faktur elektroakustycznych czy samplingu, po zniekształcone lub przetworzone elementy rytmiki, a nawet melodii. Poprzez muzykę oraz starannie przygotowane filmy i grafikę przedstawiają dysfunkcje współczesnej cywilizacji, widmo wojennej zagłady, wrogi człowiekowi system polityczno-religijny, jak również upadek systemu wartości będący skutkiem postępującej komercjalizacji codziennego funkcjonowania jednostki i społeczeństw.
A
M
!
TARGI MUSIC BAZAAR
C
zym jest Music Bazaar? To miejsce, gdzie może przyjść każdy, kto szuka produktów znanych marek związanych z muzyką i szeroko pojętą modą młodzieżową w promocyjnych cenach. To miejsce, które łączy w sposób doskonały dwa światy – sprzedających i ich klientów. Cały towar oferowany w trakcie targów Music Bazaar jest przeceniony. Na Music Bazaar znajdziecie: koszulki, bluzy, koszule, buty, CD, DVD, płyty winylowe, książki, plakaty oraz wiele innych produktów z każdego gatunku muzyki – od hip hop po heavy metal i pop. /MS/ Pierwsza edycja Music Bazaar odbędzie się 15, 16 i 17 grudnia 2013 w Klubie Stodoła, w godz. 12.00–21.00. Wstęp wolny. Więcej informacji: www.MusicBazaar.pl
77
To formacja muzyczną łączącą różne gatunki muzyki w bardzo charakterystyczną mieszankę dźwiękową. Głównymi eksploatowanymi stylami muzycznymi są hip-hop i cięższe odmiany rocka. Muzycy Behaviora nie lubią nadawać swojej twórczości nazwy czy etykietki, ale zmuszeni nazywają swoją muzykę alternatywną. Każdy słuchacz musi jednak zdefiniować sobie ten gatunek sam.
uwzględnia wydanie pierwszej anglojęzycznej płyty zespołu pod tytułem „Waterfall” oraz współpracę na płaszczyźnie managementu oraz bookingu grupy. Za produkcję albumu odpowiada laureat nagrody Grammy – Vance Powell (The White Stripes, The Raconteurs, Kings Of Leon, The Dead Weather), który w styczniu przyleciał do Polski, by osobiście nadzorować projekt. W związku z tymi wydarzeniami zespół podjął decyzję o skróceniu nazwy do OCN.
T
F
E
L
I
E
T
O
N
DZIĘKUJĘ,
JUŻ
SŁYSZAŁAM TEKST: MARIANNA WODZIŃSKA
Za swoim gwiazdkowym hitem nie przepada też Slade. Zespół nigdy nie grał go na żywo, ale kiedy w 1980 r. dostał zaproszenie na festiwal w Reading – nie bardzo miał wyjście. Na pytanie, co zagrać na bis, usłyszał odśpiewane przez sto tysięcy ludzi „Merry Christmas!”. Zespół stanął bez słowa na scenie i przecierał oczy. Był sierpień.
C
hoinka poszła na śmietnik jakoś w lipcu. Święta zaczęły się w październiku. Wszystko w normie. Miasto się świeci, jest nawet ładnie, ale bez słuchawek lepiej się z domu nie ruszać. Przed nami miesiąc muzycznych tortur. Wszystkim niewidomym i umysłowo niedorozwiniętym, względnie takim, którzy porę roku mają w dupie, o świętach przypomną gwiazdy. „Do They Know It’s Christmas?” – pytają z każdego głośnika na mieście. Dzieci w Afryce raczej wciąż tego nie wiedzą, ale przynajmniej my na pewno nie zapomnimy. Bob Geldof, który 29 lat temu skomponował to cudo, przyznaje, że jest odpowiedzialny za jedną z najgorszych piosenek w historii. I że jak przed świętami idzie sobie do supermarketu i podchodzi do działu z mięsem, znad świńskich nóg i krowich tyłków leci przypomnienie o głodnych dzieciach. „I tak, k..., w każde święta!”. Nie trzeba było, Bob.
Nic więc dziwnego, że najwięksi artyści z całego świata co roku komponują jakieś wesołe gówno, licząc na dożywotnie tantiemy, najchętniej takie jak dla George’a Michaela za „Last Christmas”. On co prawda oddał swoje miliony tym samym dzieciom, które nie mają pojęcia o gwiazdce, ale tantiemy to nie opłatek. Nie trzeba się od razu dzielić. Nic więc dziwnego, że dużo naprawdę niezłych zespołów ma na koncie przebój
świąteczny. Albo dwa. Albo, jak The Killers – siedem. Autorzy najlepszych kompozycji i tekstów puszczają w tle dzwonki i śpiewają o bałwanach. Największe gwiazdy robią z siebie idiotów. Co prawda niektórzy robią to niechętnie, ale zawsze. Taki np. David Bowie wcale nie chciał, ale wyszło, jak wyszło. Śpiewał z Bingiem Crosbym, tłumacząc sobie, że skoro z kimś takim, no to już trudno. Choć w pierwszej chwili trudno to sobie wyobrazić, świąteczne piosenki nagrali nawet The Streets, Pearl Jam, LCD Soundsystem, Smashing Pumpkins, Hurts czy Run DMC. Ta ostatnia piosenka ma nawet walory edukacyjne, bo taki np. młody Polak może się dowiedzieć, co je Murzyn na Wigilię w Queens. Otóż zajada jarmuż i kluski z żółtym serem. I słucha w radiu tego samego gówna, co my.