Laif 05 2012

Page 1



12

18 32

58

22

06 INFORMER 12 WYWIAD JIMEK & PEZET 16 FOTORELACJA FREEFORM FESTIVAL 18 WYWIAD KARI AMIRIAN 2O PRZED KONCERTEM ARCHIVE 22 WYWIAD IGOR PUDŁO I MARCIN CICHY – SKALPEL 25 FOTORELACJA SACRUM PROFANUM 26 WYWIAD FINK – FIN GREENAL 28 IMPREZOWY PRZEWODNIK TEKSAS 32 WYWIAD HUSH HUSH PONY 36 ZAPOWIEDŹ CHILLY GONZALES 40 FUNDATA 42 RECENZJE 47 MODA & DESIGN 48 FILM ZOMBIE W KINIE 52 KSIĄŻKA „W DRODZE” 54 BUTIK ŚWIĄTECZNY GADŻETY & DESIGN 58 LEGENDA TALKING HEADS – DAVID BYRNE 62 FELIETON POSTREFLEKSJE FESTIWALOWE


4

04/12

J

eszcze nie było numeru LAIF-a, w którym tyle miejsca poświęcamy polskim artystom. Dlaczego? Bo warto! Monika Brodka i Maria Peszek są wszystkim dobrze znane. Ale dzielnie ścigają się z nimi Mela Koteluk i Kari Amirian, z którą w tym numerze przeczytacie wywiad. Mamy też dla was niezwykle ciekawą rozmowę ze starymi wyjadaczami – Igorem Pudłą i Marcinem Cichym, którzy powrócili jako Skalpel. Z kolei o swoim wspólnym projekcie z Pezetem opowiedział nam Radzimir „Jimek” Dębski. Pogoda za oknem coraz mniej zachęca do ruszenia się z domu (chyba że na koncert Archive albo Yeasayera),

więc przygotowaliśmy dla was wykaz filmów, których nie może odpuścić sobie żaden szanujący się fan… zombie. Jeśli ktoś jednak woli inne sposoby na rozgrzanie się i dreszczyk emocji, proponujemy podróże. Najpierw filmową – razem z reżyserem „W drodze”, a później nasz imprezowy przewodnik. Tym razem wybraliśmy się do Teksasu. Za daleko? Katowice po raz kolejny kuszą do kupienia tam biletu na pociąg. W wakacje ten kierunek wybierano, by pojechać na Off Festival albo na Taurona. Teraz trwa Ars Cameralis, o którym również przeczytacie w LAIF-ie. Do zobaczenia w następnym numerze. MARTA

WYDAWCA: Mediabroker Sp. z o.o. Al. Wilanowska 277 02-730 Warszawa ADRES REDAKCJI: Al. Wilanowska 277 02-730 Warszawa DYREKTOR ZARZĄDZAJĄCY MEDIABROKER: Piotr Rdzanek piotr.rdzanek@mediabroker.pl tel. 509 967 766

REKLAMA I PROMOCJA: Aleksandra Trojnar aleksandra.trojnar@mediabroker.pl tel. 693 693 800 REKLAMA: Żaneta Kozarzewska zaneta.kozarzewska@mediabroker.pl tel. 517 336 527 Elżbieta Pyzel elzbieta.pyzel@mediabroker.pl tel. 514 812 593 Anna Gajewska anna.gajewska@mediabroker.pl tel. 512 863 850 WYDANIE ONLINE: press@laif.pl

PROJEKT GRAFICZNY, PRZYGOTOWANIE I SKŁAD: Studio Graficzne M* FOTO: Krzysztof Plebankiewicz, mat. promocyjne ZDJĘCIE NA OKŁADCE: mat. prasowe DRUK: Druk-Serwis REDAKCJA: PrZemek Bollin, Ewa CiChoCka (korekta), Piotr Jarzyna, Maciej Kaczyński, Justyna Kowalska, Małgorzata Krantz, Marcin Kusy, Marta Sakson (red. prowadząca), Krzysztof Sokalla, Marianna Wodzińska, Damian Wojdyna

* Redakcja nie odpowiada za treść reklam, nie zwraca materiałów niezamówionych i zastrzega sobie prawo do skracania i redagowania tekstów. Rozpowszechnianie materiałów redakcyjnych bez zgody wydawcy jest zabronione.


|

further exploration was given primarily to the first solution due to it clear readability and endless possible applications. Second solution also offers an array of variations which do not inhibit its readability, however the vertical angle to the “Reebok� word mark weakens the Integrity of the brand.


6

05/12

TERRE THAEMLITZ

PLATEAUX FESTIVAL

PO RAZ PIERWSZY W WARSZAWIE

OVAL

UZNANE NAZWISKA SCENY ELEKTRONICZNEJ, BOGATY PROGRAM AUDIOWIZUALNY I LICZNE DZIAŁANIA PODEJMUJĄCE TEMAT PRZESTRZENI MIEJSKIEJ – TO MOTYWY PRZEWODNIE 3. EDYCJI FESTIWALU FORM AUDIOWIZUALNYCH PLATEAUX FESTIVAL, KTÓRY ODBĘDZIE SIĘ W DNIACH 16–18 LISTOPADA 2012 ROKU W WARSZAWIE – W MUZEUM NARODOWYM, CAFE KULTURALNA ORAZ 1.500 M2 DO WYNAJĘCIA.

COSMIN TRG

FOT.: MAT. PRASOWE, MAT. WYTWÓRNI PŁYTOWYCH

D

wie poprzednie edycje odbyły się w Toruniu i Bydgoszczy, od tego roku wydarzenie gości w Warszawie. Plateaux Festival to synteza dźwięku i obrazu, zespolonych nowoczesną technologią. To także niezwykle uznane na świecie nazwiska sceny elektronicznej. Wystąpią m.in. : TERRE THAEMLITZ / DJ SPRINKLES – wybitny twórca muzyki elektronicznej, autor przełomowych albumów dla tego gatunku, podejmujący wątki płci, transgresji, tematyki LGBT, związany z kultową wytwórnią Mille Plateaux; jego koncert fortepianowy otworzy festiwal. OVAL – legenda i współtwórca ruchu clicks’n’cuts. Jego wydane jeszcze w połowie lat 90. albumy ukształtowały eksperymentalną elektronikę; 10 lat później Oval nadal redefiniuje połączenie muzyki, technologii i danych binarnych. COSMIN TRG – młoda, ale uznana już gwiazda młodszego pokolenia; debiutancki album „Simulat” szturmem wdarł się w post klubową przestrzeń muzyczną, czyniąc z Cosmina jednego z najciekawszych i najbardziej oryginalnych twórców poszukującej tanecznej elektroniki. Do plejady zagranicznych gwiazd Plateaux Festivalu dołącza śmietanka polskich artystów elektronicznych i eksperymentalnych. Wielu z nich zaprezentuje się w specjalnie przygotowanych na tę edycję festiwalu projektach: Frozen Bird – jeden z najciekawszych polskich zespołów; pod wodzą Radka Dudy, tutaj w mocno elektronicznej odsłonie. An On Bast – nazywana pierwszą damą polskiej elektroniki, na festiwalu zaprezentuje swoje bardziej eksperymentalne oblicze. Plucked Bros & Pleq – wyjątkowe spotkanie dwóch, tylko pozornie odległych światów – klubowej motoryki polsko-angielskiego duetu Plucked Bros wraz z jednym z najbardziej rozpoznawalnych polskich artystów ambient – Pleq. Normal Bias – kolejny projekt Radka Dudy, tutaj w audiowizualnej odsłonie razem z Patrykiem Zakrockim. Ptr1 – interesujący przedstawiciel polskiej elektroniki, z live actem sytuującym się między duszną atmosferą dubstepu a elektroniczną melancholią. Fau & Deam – premierowy występ live warszawskich artystów post dubstepowej sceny. Całości dopełnią sety didżejskie członków kolektywów Głębokie Pasmo oraz MustNotSleep. Za stronę wizualną odpowiedzialne będą kolektywy Elektro Moon oraz Adat.


PODKRĘCA EMOCJE.

EKSKLUZYWNY DESIGN. LIMITOWANA EDYCJA. Witaj w wyjątkowym klubie i wejdź do świata najlepszej muzyki! Limitowana edycja Nissana Juke z Ministry of Sound sprawi, że poczujesz się jak na parkiecie kultowego londyńskiego klubu. Otwórz drzwi i daj się ponieść emocjom zarezerwowanym dla wybranych.

Nissan. Ekscytujące innowacje.

NISSAN

JUKE Mały crossover Nissana 17’’ białe aluminiowe felgi Muzyczny pakiet Ministry of Sound

MUZYCZNY PAKIET MINISTRY OF SOUND • iPod touch • Pokrowiec na iPoda z powłoką zapobiegającą zarysowaniom • Słuchawki Ministry of Sound • Kupon VIP do sklepu muzycznego Ministry of Sound

facebook.com/nissan.poland

Zdjęcia są jedynie ilustracją. Dane i fakty podane w niniejszej reklamie służą wyłącznie celom informacyjnym i nie stanowią oferty zawarcia umowy. Zużycie paliwa w cyklu mieszanym: 4,9–7,6 l/100 km, emisja CO2: 129–175 g/km. iPod touch jest znakiem towarowym Apple Inc. zarejestrowanym w Stanach Zjednoczonych i innych krajach. Apple nie uczestniczy w prezentowanej promocji i nie sponsoruje jej.


8

05/12

TNGHT

Plus jako pierwszy operator na świecie niedawno zaprezentował na częstotliwości 1800 MHz LTE z zawrotną szybkością do 150 Mb/s. Teraz umożliwia korzystanie z niego klientom. Nowa oferta to: większe pakiety danych w niższych cenach, możliwość zawarcia umowy również na 12 miesięcy i dużo rabatów dla klientów posiadających już inną usługę w Plusie.

UWAGA KONKURS! Zostań fanem LAIF-a na Facebooku i wygraj jedną z pięciu wejściówek do Centrum Kopernika. Zasad konkursu szukaj na naszym FB i stronie: ww.laif.pl.

WARTO

ALT-J NAGRODZENI P

restiżowa brytyjska nagroda muzyczna – statuetka Mercury Prize 2012 trafiła do zespołu Alt-J za album „An Awesome Wave”. Grupa pokonała m.in. Jessie Ware, The Maccabees i Plan B. Debiutancki album kwartetu z Leeds miał premierę 25 maja tego roku i porównywano go z dokonaniami takich grup jak Hot Chip, Wild Beasts, czy Everything Everything.

F

estiwal Tauron Nowa muzyka, zgodnie ze swoją nazwą co roku dostarcza muzycznych odkryć. Kiedyś to tam swój triumfalny przemarsz po Polsce rozpoczął King Cannibal, później o odpowiednie zużycie bębenków zadbał Kevin Martin z projektem King Midas Sound, a w ubiegłym roku niepozorny Lunice, tańcząc na dachu autobusu Red Bulla, swoim DJ-setem rozruszał zmarzniętą publiczność. Podczas tegorocznej edycji ponownie najwięcej szumu narobił sympatyczny Kanadyjczyk w czapeczce z daszkiem. Tym razem Lunice zaprezentował się wraz z Hudsonem Mohawke jako TNGHT. Występ, który odbył się w sobotę o 3.30 nad ranem, był jednym z najszerzej dyskutowanych koncertów festiwalu. Duet w sposób wręcz idealny łącząc dźwięki z oprawą świetlną, pokazał, gdzie zmierza współczesny hip-hop. A dokładniej rzecz ujmując trap, czyli gatunek, w którym TNGHT nie mają sobie równych. Niezwykła mieszanka hip-hopu z dubem i dubstepem, wzbogacona oldschoolowymi syntezatorami, samplami dęciaków i ułożona w zapętlone kompozycje o rzadko spotykanych tempach, dziwacznych dropach i pulsującym subbasie. Materiał z 15-minutowej EP-ki duetu od kilku miesięcy jest żelazną pozycją w setach szanujących się hip-hopowców. Każdy utwór to banger; aż strach pomyśleć, co Hudson i Lunice pokażą na pełnoprawnym albumie. (KS)

FOT.: MAT. PRASOWE, MAT. WYTWÓRNI PŁYTOWYCH

ŚLEDZIĆ!


9 DEPECHE MODE

W TRASIE

PO EUROPIE

25 LIPCA 2013 ZESPÓŁ ZAGRA W WARSZAWIE NA STADIONIE NARODOWY. BILETY JUŻ W SPRZEDAŻY!

D

epeche Mode, zespół, który na nowo zdefiniował brzmienie muzyki, wystartuje ze swoją majestatyczną, wstrząsającą trasą po Europie latem 2013 roku. To będzie jedno z najważniejszych wydarzeń muzycznych przyszłego roku. Dave Gahan, Martin Gore i Andy Flatcher zagrają 34 koncerty, w 25 europejskich miastach, dla ponad 1,5 miliona fanów – tych koncertów nie można przegapić. Następnie trasa zawita do Ameryki Północnej. Zespół rozpoczyna trasę występem na stadionie w Hayarkon Park w Tel Avivie we wtorek 7 maja. Pozostałe koncerty odbędą się m.in. na Olympic Stadium w Berlinie, the Stade De France w Paryżu, Locomotive Stadium w Moskwie i na Olympic Stadium w Rzymie. Europejska część trasy zakończy się 29 lipca w Minsk Arena. (MS)

Dystrybutorem marki Prestigio jest


10 05/12

KIEDY

WARSZAWA 15.11 PABLOPAVO & LUDZIKI HYDROZAGADKA 15.11 FINK Stodoła 16.11 JESSIE WARE 1500M2 DO WYNAJĘCIA 16.11 GUILLAUME & THE COUTU DUMONTS 1500M2 DO WYNAJĘCIA 21.11 MARIA PESZEK STODOŁA 21.11 SEAL SALA KONGRESOWA 22.11 GRIMES 1500M2 DO WYNAJĘCIA 22.11 GOSSIP TORWAR 24.11 PAPA ROACH PROGRESJA 28.11 ARCHIVE STODOŁA 6.12 JAMES ZABIELA 1500M2 DO WYNAJĘCIA 7.12 WHOMADEWHO LIVE 1500M2 DO WYNAJĘCIA 8.12 SUB FOCUS DJ SET 1500M2 DO WYNAJĘCIA 14.12 YEASAYER BASEN KRAKÓW 16.11 GARBAGE HALA WISŁY KRAKÓW 17.11 NOUVELLE VAGUE KWADRAT 21.11 THE CASUALTIES KWADRAT 25.11 POKAHONTAZ KWADRAT 27.11 ARCHIVE TEATR ŁAŹNIA 2.12 RENATA PRZEMYK KWADRAT WROCŁAW 17.11 MARIA PESZEK ETER 23.11 KAMP! ETER 25.11 BRODKA ETER 29.11 NATU NATALIA PRZYBYSZ ETER 7.12 SUB FOCUS DJ SET ETER 9.12 COMA ETER KATOWICE 14.11 THE PAROV STELAR TRIO MEGACLUB 2.12 BRODKA & PAULA & KAROL MEGACLUB 7.12 COMA MEGACLUB POZNAŃ 16.11 KARI AMIRIAN BLUE NOTE 30.11 TABASKO & JAMAL MTP 1.12 ARCHIVE MTP 8.12 WHOMADEWHO LIVE SQ CLUB TRÓJMIASTO 18.11 TIDES FROM NEBULA & BLINDEAD PARLAMENT / GDAŃSK 23.11 FRICTION SFINKS700 / SOPOT 25.11 MARIA PESZEK PARLAMENT / GDAŃSK 29.11 ARCHIVE PARLAMENT / GDAŃSK 1.12 GOD IS AN ASTRONAUT PARLAMENT / GDAŃSK RZESZÓW 24.11 BRODKA & PAULA&KAROL WYTWÓRNIA 30.11 MARIA PESZEK WYTWÓRNIA ŁÓDŹ 23.11 MUSE ATLAS ARENA 30.11 BLACK SUN EMPIRE WYTWÓRNIA

TINDERSTICKS

TINARIWEN DREKOTY

BRZOSKA/GAWROŃSKI

FESTIWAL ARS CAMERALIS 2012 MUZYKA, TEATR, SZTUKI PALSTYCZNE, FILM, LITERATURA

MIASTA GÓRNEGO ŚLĄSKA ZAMIENIŁY SIĘ W PRAWDZIWE KULTURALNE CENTRUM POLSKI, GOSZCZĄC KOLEJNĄ EDYCJĘ FESTIWALU ARS CAMERALIS, KTÓRA POTRWA DO 30 LISTOPADA.

D

wudziesta pierwsza odsłona tej imprezy to cykl wystaw, koncertów, spektakli i spotkań literackich, przybliżających mieszkańcom Śląska i licznie przybywającym gościom to, co w sztuce najnowszej najciekawsze. Przez kilka jesiennych tygodni w teatrach, klubach i salach koncertowych gościć będą największe, choć wciąż niszowe gwiazdy jazzu, folku, różnych odmian rocka, fotografii i malarstwa, odbędą się również pokazy filmowe oraz poetyckie występy na żywo i na dziko. Już 15 listopada w katowickim Rondzie Sztuki rozpocznie się jedna z najważniejszych tegorocznych wystaw artystycznych na Śląsku, prezentująca grafiki Pabla Picassa, należące do kolekcji rodziny Crommelynck. 16 listopada materiał ze swojej najnowszej płyty zaprezentuje brytyjska formacja TINDERSTICKS. Opublikowany w tym roku album „The Something Rain” to już dziewiąta płyta w dorobku tej istniejącej od ponad dwóch dekad grupy, która urzekła publiczność przepięknymi melodiami, rozpisanymi na dziesiątki instrumentów i cha-

rakterystycznym barytonem Stuarta A. Staplesa, nadającym ich muzyce bluesowo-soulowych odcieni. Nie ustając od lat w poszukiwaniach nowych inspiracji, szukając pomysłów na muzykę między innymi w dramatach Sarah Kane, muzycy zwrócili się tym razem ku improwizacjom, podszytym odrobiną psychodelii, które doskonale uzupełniają jak zwykle wspaniałe soulowe wokalizy Staplesa. Ich muzyka stała się nieco bardziej przybrudzona, odległa od epickich aranżacji, którymi zasłynęli na pierwszych płytach, jednak to wciąż melodie i opowieści snute przez wokalistę stanowią o sile tego zespołu, potrafiącego wywołać jesienny nastrój w każdym zakątku świata, niezależnie od pogody. 20 listopada w Teatrze Rozrywki będzie można usłyszeć odwołujący się do bluesowych tradycji zespół TINARIWEN. Jego kariera rozpoczęła się trzydzieści lat temu w obozie dla uchodźców na terenie Libii, jednak pierwszą płytę zarejestrowali dopiero w 2002 roku, objawiając się całemu światu jako jedno z najciekawszych zjawisk w obszarze world music. Błyskawicznie zostali

FOT.: MAT. PRASOWE, MAT. WYTWÓRNI PŁYTOWYCH

, CO GDZIE,


docenienie zarówno przez olbrzymie gwiazdy – do wspólnych występów zaprosili ich między innymi Rolling Stones i Carlos Santana, jak i przez publiczność, która witała tłumnie ich koncerty na tak prestiżowych festiwalach jak Roskilde czy WOMAD. Łącząc w swojej muzyce wpływy bluesa, reggae, tradycji afrykańskich oraz tuareskich melodii, muzycy Tinariwen stworzyli uniwersalny język, docierający do słuchaczy pod każdą szerokością geograficzną i przekazujący całą złożoność ich koczowniczych, rebelianckich doświadczeń. Występ w chorzowskim Teatrze Rozrywki to pierwsza wizyta Tuaregów na Śląsku i doskonała okazja do spotkania z muzyką, która tkwiąc korzeniami w tysiącletnich tradycjach, doskonale opisuje współczesny, niezmiernie zróżnicowany świat. 25 listopada w klubie Szuflada 15 wystąpi BABU KRÓL. To jeden z najbardziej oryginalnych projektów na polskiej scenie muzycznej w ostatnich latach, prawdziwy hołd dla Edwarda Stachury i dowód na to, że jego teksty wciąż można i należy odczytywać na nowo. Zabrały się za to prawdziwe gwiazdy

polskiego undergroundu – Budyń, związany na co dzień ze śląsko-pomorską formacją Pogodno, oraz Bajzel, który prócz występów w Pogodno ma na swoim koncie również solowe nagrania, po których w pewnych kręgach okrzyknięto go „polskim Beckiem”. 27 listopada również w klubie Szuflada zaplanowano koncert zespołów DREKOTY oraz BRZOSKA/GAWROŃSKI. Katowickiego DJ-a Dominika Gawrońskiego niektórzy mieli okazję poznać na festiwalu w zeszłym roku, kiedy dał porywający występ przed koncertem legendarnego M83. Tym razem zobaczymy go w Chorzowie wraz z całym zespołem: Wojciechem Bubakiem, grającym na co dzień w Beneficjentach Splendoru, Michałem Kmitą, obsługującym elektroniczną perkusję oraz wokalistką Joanną Małanką. Najważniejszy jest jednak w tym wszystkim Wojciech Brzoska, którego wiersze stanowią punkt wyjścia dla twórczości całej grupy. Jego niesamowita inwencja, dziesiątki pomysłów na zabawę słowem i zaskakującymi skojarzeniami zyskują perfekcyjna oprawę w postaci mocno psychodelicznych dźwięków, nawiązujących do break

beatu, trip-hopu czy ambientowych rozwiązań, kojarzących się z płytami Boards of Canada. Przed koncertem projektu Brzoska/ Gawroński wystąpi kolejna obiecująca, młoda grupa, Drekoty. Zespół założony został przez Olę Rzepkę, perkusistkę i pianistkę, która po latach grania z licznymi zespołami (m.in. Budyń i Sprawcy Rzepaku, Pogodno, Graal, The Complainer) postanowiła działać samodzielnie. Do współpracy zaprosiła Magdę Turłaj (vel Karotkę znaną z Kawałka Kulki) oraz Zosz Chabierę. Po pierwszych sukcesach (nagroda na Festiwalu Gramy 2011, obecność na składankach Offensywa 4 i Sealesia 2) Drekoty nagrały materiał na debiutancką płytę zatytułowaną „Persentyna”, album nieokreślony, wypełniony sprzecznościami, a jednocześnie spójny i uporządkowany. Bazowe instrumentarium zespołu składa się z perkusji, klawiszy, skrzypiec i wokali. Podczas koncertów Drekoty przemieniają się w pełen ekspresji i żywiołu kobiecy band. Girls Power! Pełna lista festiwalowych wydarzeń: www.cameralis.art.pl (MS)


12 05/12

JIMEK – BUTY REEBOK EX-O-FIT, BLUZA NCE+ ABBEY FZ


TEMAT Z OKŁADKI / JIMEK & PEZET

13

WYOBRAŹCIE SOBIE MUZYCZNY ŚWIAT, W KTÓRYM STARZY WYJADACZE WSPÓŁPRACUJĄ Z NOWYMI I NIE TAK ZNANYMI ARTYSTAMI, ALBO POŁĄCZENIE KLASYKI Z NOWOCZESNOŚCIĄ W IDEALNEJ KOLABORACJI. NIEMOŻLIWE? TAKI WŁAŚNIE JEST REEBOK CLASSIC TRAX! irma Reebok już od dawna wspiera młodych muzyków i nowe brzmienia. Classic Trax to projekt łączący reprezentantów różnych stylów tworzenia muzyki, dwóch różnych światów. Wytwórnia da wam to, czego jeszcze nie było! Całkowicie polski label umożliwia współpracę gwiazd słynnych z wielkich imprez z artystami zdecydowanie mniejszego kalibru. Ciężko sobie wyobrazić to wszystko na jednym formacie. Oni to zrobili – Reebok tworzy nowy rozdział! Pierwsze wydanie dla Classic Trax stworzyli chłopaki z Hush Hush Pony razem z Natalią i Pauliną Przybysz. Ci pierwsi to trójka producentów i didżejów z Wrocławia. Swoją inspirację w tworzeniu czerpią z brudnego londyńskiego stylu. Do przebojów tych drugich bujała się kiedyś cała Polska. Jak mówi sama Natalia Przybysz – Reebok staje się „mecenasem naszej popkulturowej sztuki”. Z kolei dla wrocławskiego tercetu już na starcie jest to ogromna szansa współpracy z wokalistkami tak wielkiego formatu. Co wyniknie z połączenia muzyki wielkich scen z klubową i kameralną stylistyką? W drugim wydaniu usłyszymy reprezentanta klasycznego rapu, czyli Pezeta, z odbijającym się od rożnych stylów muzyki Radzimirem „Jimkiem” Dębskim – oficjalnym remikserem Beyoncé! Na pierwszy rzut oka chłopaków mało łączy, ale tylko pozornie. Jimek podkreśla, że Pezeta zna z wczesnej młodości. „Odkąd pamiętam, kleiłem jakieś beaty hip-hopowe na komputerze, jako 11–,12– latek”. Sam Pezet jest świadomy, że „Jimek porusza się w takich klimatach, że możemy wybrać bardzo oldshoolowe brzmienie hip-hopowe lub coś bardziej idącego w nowsze brzmienie”. Każdy z nich skupi się na tym, w czym jest najlepszy – Dębski tworzy tło, Pezet wrzuca rymy. Obaj panowie nie wiedzą, co z tego może wyniknąć, ale to dobry znak tego, że mają bardzo szerokie pole do popisu.

F

MINĘŁO JUŻ TROCHĘ CZASU, ODKĄD RADZIMIR DĘBSKI, ZNANY JUŻ JAKO „JIMEK”, STWORZYŁ NAJLEPSZY REMIKS DLA SAMEJ BEYONCÉ. W ROZMOWIE Z LAIF-EM OPOWIADA O NOWEJ PŁYCIE, DUŻYM SYMFONICZNYM PROJEKCIE ORAZ WSPÓŁPRACY Z PEZETEM W RAMACH REEBOK CLASSIC TRAX! ROZMAWIAŁ: PIOTR JARZYNA

: Pewnie jesteś już zmęczony tematem Beyoncé, ale muszę zadać to pytanie – Twoja kariera z pewnością nabrała rozpędu od tamtego momentu. W jakim kierunku podążasz? JIMEK: Rzeczywiście już nie wiem, co odpowiadać, bo to pytanie zmusza mnie do tego, żeby się pochylić nad swoją „karierą” i kolejny raz precyzyjnie aktualizować jej status (śmiech). Natomiast najlepiej mi jest kompletnie się nad tym nie zastanawiać. Wolę problemy typu: jakie bębny tu nagrać, jak bardzo je dokurwić czy dać jakąś progresję w smyczkach i czy w tej sytuacji to nie będzie za duży archaizm. Taki byłem wtedy, taki chcę być zawsze, takie podejście doprowadziło mnie do Beyoncé. Tylko to umiem robić. Kompletnie nie znam się ani na polityce, ani na matematyce, nie umiem spekulować, załatwiać, kalkulować. : Czy to wydarzenie miało wpływ na tworzoną przez Ciebie muzykę? JIMEK: Na pewno. Z jednej strony robię ją tak jak wtedy, poprawiam tysiące razy,

zaczynam od nowa i tak w kółko. Z drugiej jestem pewniejszy, nie wątpię w sens, nie cierpię jak Werter, jak każdy artysta. Miałem szanse podejrzeć, jaką można mieć siłę rażenia, wpływ na ludzi, ile uśmiechów można wygenerować. Z wykształcenia jestem kompozytorem, do tej pory poważnie zajmowałem się raczej muzyką poważną, a jest to przeważnie dość zamknięty świat. Tam często najmocniej przeżywa i zrozumie swoje dzieło chyba tylko sam twórca. : Fakt, że jesteś kojarzony głównie z wygraną w konkursie Beyoncé, nie jest przypadkiem dla Ciebie już uciążliwy? JIMEK: Szum ma to do siebie, że szybko się pojawia i tak samo szybko znika. Od dziecka miałem to szczęście, że obserwowałem mechanizm pojawiania się i znikania popularności. To potrafi nieodwracalnie wytrącić z rytmu, nawet świetnych fachowców, z bardzo solidnymi fundamentami. Łatwo stać się niewdzięcznikiem, traktować się śmiertelnie poważnie, zacząć zajmować się


14 05/12

tym, co najmniej ważne, i w efekcie nie mieć czasu i energii na prawdziwą pracę. A w końcu tylko ją się powinno traktować śmiertelnie poważnie. : Co w takim razie teraz robisz? JIMEK: Z poważniejszych planów – niedługo zaczynam pracę nad dużym symfonicznym projektem z jednym z popularniejszych zespołów. Nowy materiał, wielki aparat wykonawczy i poważna tematyka. Ale niezmiennie priorytetem jest moja solowa płyta. : W czerwcu było można doszukać się informacji o Twojej nowej płycie. Co teraz możesz nam o niej powiedzieć? JIMEK: Jest moim wyzwaniem, rozrachunkiem, podsumowaniem. Niestety też największą inwestycją pod każdym względem. Dużo kosztuje mnie pracy, żebym mógł sobie na nią pozwolić. : Według naszych informacji nagrywasz ją w Stanach. Dlaczego akurat tam? JIMEK: Nagrywam zawsze tam, gdzie się akurat znajduję, a że ciągle się gdzieś tułam, tak to wychodzi. Dzisiaj można pracować zdalnie z każdego miejsca na ziemi, a ta ziemia się skurczyła. To jest genialne. : Nadchodząca płyta będzie dla każdego czy raczej wolisz trafić do najwybredniejszych słuchaczy? JIMEK: Dobre pytanie. Tak i nie, na pewno będzie dla każdego, kto pozostaje otwarty i docenia dobrą muzykę niezależnie od gatunku. Moją misją w niej jest poruszanie się po piekielnie różnych obszarach stylistycznych, gatunkowych, zachowując spójność całości. Stąd prowokacyjny jak na debiut tytuł „The Best Of”. Gatunki i podgatunki stworzyli teoretycy, nie muzycy, dla porządku. Ja chciałbym zostawić bałagan, tak jak to jest w kompilacjach podsumowujących całe życie artysty. Chciałbym odwrócić bieg historii i zamiast ciągle skręcać od zaszufladkowania, od początku nigdzie nie pasować. Chciałbym doprowadzić do sytuacji, w której ktoś ponad podziałami słucha czegoś, czego nie powinien był słuchać. Czego nie znalazłby do tej pory, przez to że nie zaglądał do tak, a nie inaczej nazwanej szufladki. : Dlaczego dołączyłeś do projektu Reebok Classic Trax? JIMEK: Reebok chciał wspierać ciekawe kolaboracje, właśnie poza szufladkami, do których może bez ich bodźca by nie doszło. A że moim nastoletnim buntem był hip-hop lat 90., możliwość nagrania kawałka z raperem była dla mnie spełnieniem marzenia, właśnie z tamtego okresu, kiedy kleiłem tysiące bitów. : Będziesz współpracował z Pezetem. Opowiedz nam o tym. JIMEK: Słuchałem go od jego debiutanckich nagrań. Cieszę się, że teraz się poznaliśmy. Długo nie mogliśmy się


TEMAT Z OKŁADKI / JIMEK & PEZET

FOT.: ŁUKASZ ZIĘTEK

zdecydować, w jakim kierunku pójść, chcieliśmy zrobić wszystko, od klubowego tłuściocha po analogowy oldschool. : Zdradzisz jakieś szczegóły odnośnie do dźwięków, jakie chcecie stworzyć? JIMEK: Zainspirowani nazwą projektu nie mogliśmy nie nawiązać do hip-hopowej klasyki. Nie byłbym sobą natomiast, gdybym nie kombinował. Kiedyś samplowało się całe frazy, często nielegalnie, dlatego dzisiaj już się tego nie robi. Wykorzystałem więc moje rozdwojenie jaźni i najpierw nagrałem się na żywych instrumentach, a potem sam siebie zsamplowałem. Nie chciałem też zrobić czterotaktowego loopa, który leci w kółko. Chciałem, żeby to wszystko było bardziej żywe, muzykalne i zróżnicowane. Tak jakby bitmejker miał wpływ na zespół z przeszłości, który sampluje. Z ciekawostek: chyba pierwszy raz sam dograłem skrzypce, instrument, na którym grałem przez kilka lat na początku podstawówki. : Czym jeszcze nas zaskoczysz oprócz wydania nowego albumu? JIMEK: Nie mam pojęcia, to zależy, czy skandaliczne ekscesy i wybryki promujące ten nowy album będą dla was zaskakujące.

UWAŻA, ŻE TYLKO KRETYNI SĄ SZCZĘŚLIWI I ŻE ŁATWO GO WYPROWADZIĆ Z RÓWNOWAGI. JAK SAM TWIERDZI, JEST BARDZO FAJNY, A CZASAMI NAJGORSZY. JEDEN Z ZAŁOŻYCIELI GRUPY PŁOMIEŃ 81 I WUJEK POLSKIEGO HIP-HOPU. Paweł Kapliński znany bardziej pod pseudonimem Pezet jest uważany za jedną z najważniejszych figur polskiego rapu. Razem ze swoim rówieśnikiem Marcinem „Onarem” Doneszem w 1998 roku stworzył skład Płomień 81, który zyskał szacunek w środowisku polskiego rapu. Chłopaki rodem z Ursynowa w zestawieniu ze Slums Attack czy Kalibrem 44 tworzyli inny styl, bardziej autentyczny. Nadal ma w sobie dzieciaka, cały czas rozumie to, od czego zaczynał. Mimo to mówi, że kiedy patrzy na siebie jako 32-letniego polskiego rapera, czuje się dość dziwnie. Jak sam rozmyśla: „Nie wydaje mi się, żeby poważni ludzie traktowali z szacunkiem to, co robię”. W 2002 roku otworzył swoją dyskografię płytą „Muzyka klasyczna”, która od razu zaliczyła awans do hip-hopowej ekstraklasy. Wydał w sumie 7 płyt, a ostatnią w tym roku „Radio Pezet”, która jest dosłownie dla wszystkich. Współpraca z Sindeyem Polakiem dała 25 kawałków. Autor zaromansował tu m.in. z popem. A jaki był plan? Stworzyć płytę grime’owo-dubstepową. To się jednak pozmieniało i nabrało autoironii, bo każdy w jego wieku, „kto uprawia ten zawód, czuje się z tym czasem trochę groteskowo, bo jak można mieć 30 lat i więcej, i być raperem?!”.Obecnie bierze udział w projekcie Reebok Clasic Trax, gdzie stworzy duet z kompozytorem Radzimirem Dębskim.

PEZET – BUTY REEBOK CLASSIC LEATHER, KOSZULKA RICK ROSS X REEBOK, BLUZA NCE FZ HOODY, CZAPKA REEBOK

15


16 05/12

FABRYKA

Z GORĄCYMI NAZWISKAMI ÓSMA EDYCJA WARSZAWSKIEGO FREEFORM FESTIVALU JUŻ ZA NAMI. W POŁOWIE PAŹDZIERNIKA, WCHODZĄC NA TEREN SOHO FACTORY, BO TAM BYŁ ORGANIZOWANY, ŚWIAT ZOSTAWIAŁO SIĘ ZA BRAMĄ GŁÓWNĄ. DLACZEGO? DZIĘKI TAKIM ARTYSTOM JAK THE BLOODY BEETROOTS, NINA KRAVIZ, LEFTFIELD CZY JAZZANOVA MOŻNA BYŁO ZAPOMNIEĆ O WSZYSTKIM! TEKST: PIOTR JARZYNA W ciągu dwóch dni stara fabryka znowu mogła nacieszyć swoje mury muzyką o mocnym charakterze i wypełniła się charyzmatycznym tłumem. Artyści, którzy nawiedzili tegoroczną edycję festiwalu, dali publiczności pokaźny wachlarz emocji. Wyobraź sobie, że jesteś na koncercie formacji Delphic, która świetnie łączy pop niezależny z elektroniką. Nawet jeśli nie znasz ich twórczości, atmosfera, jaką narzucili, sprawiała, że kupowano każdy dźwięk, który chłopaki serwowali. Swoją sceniczną pewnością siebie Brytyjczycy przypominali stare gwiazdy rocka, ale w bardziej elektronicznym remiksie. W tym samym czasie z Second Stage dobiegały mocne uderzenia. Tak Rupert „XXXY” Taylor łowił coraz to większe tłumy na swój koncert. Niektórych zwabiała jego silna pozycja w stylach house czy futur garage. Innym wystarczyło, kiedy usłyszeli, jak artysta bawi się melodyjnym basem. Z każdym grzmotem jego muzyki coraz więcej osób wbiegało do hali.

Teren imprezy można porównać do małej wioski, w której jest wszystko, czego potrzebujesz: jedzenie, ciuchy, namiot, w którym można się napić i zapalić, a nawet poleżeć na hamaku. Miło jest się relaksować, ale dość tego! Odpoczynek był nieistotny, kiedy słyszało się, co się działo w tym samym czasie na scenie Grolscha. Była godzina 23.00, a w hali pulsował tłum ludzi tak, jak Leftfield zechciał. Brytyjski duet składający się z Neila Barnesa i Paula Daleya jest uważany za prekursora stylu intelligent dance music. Okrzyknięto ich ojcami łączeń rytmów dub, reggae z progresywnym house’em. Jakby mało było zasług dla współczesnej muzyki, dorzucili do tego jeszcze granie na żywo elektroniki z wokalami. Zrobili to jako jedni z pierwszych. Scott Kirkland, członek The Crystal Metod, nie bez powodu nazwał ich najlepszą grupą grającą elektronikę. Swoim pierwszym występem w Polsce zbudowali pewnego rodzaju tunel, w którym przewodnikiem był spokojny rap, a od ścian odbijały się echa mocnych linii perkusyjnych, ubarwionych futurystyczno-dubowymi dźwiękami. Ci, którzy nie pokusili się o wejście tam, powinni szczerze żałować. Tymczasem w strefie Grolscha można było usłyszeć takie legendy jak Black Sabbath czy The White Stripes. Wszystko to za sprawą konkursu Guitar Hero, na którym uczestnicy walczyli o to, kto zasługuje na miano gitarowego herosa imprezy. Na klimat festiwalu składała się też wszechobecna estetyka wizualna. Mury Soho podświetlone były w rażący róż, żywy niebieski i spokojną grolschową zieleń. Ale spacer po terenie zawsze kończył się tym samym – wchłaniała któraś ze scen. Daniel Drumz, który w swojej karierze występował z takimi

artystami jak De La Soul, Onra i SBTRKT, rozbujał przestrzeń Red Bulla do czerwoności. Mieszał swoją twórczość, aby na końcu remiksami Flying Lotusa („Putty Boy Strut”) i TNGHT („Higher Ground”) godnie przygotować tłum na występ Niny Kraviz. Fani długo czekali na jej przybycie, a problem z punktualnością linii lotniczych sprawy wcale nie ułatwiał. Spóźniona Kravitz, której debiutancki album okrzyknięto sensacją roku, przyleciała prosto z ciepłej Hiszpanii. Niestety musiała zamienić Second Stage na mniejszą, ale za to bardziej dźwięczną strefę Red Bulla. Kiedy wybiła 00.30, artystka zasiadła za sterami. Jej występ nie opierał się tylko na samej muzyce. Z przyjemnością patrzyło się, jak producentka tańczy i dobrze się bawi razem z tłumem. Widok jej ruchów, gestów czy mimiki był niczym narkotyk. Widać było, że mocno utożsamia się z tym, co wychodziło spod jej rąk. Kokietowała, kusiła i na dobre odcisnęła piętno w umysłach bawiących się ludzi. Ciężko jednak było skupić się na tym, co miała do przekazania Nina, kiedy obok na Grolsch Stage wchodził włoski duet The Bloody Beetroots! Reprezentanci elektro house, słynący ze swojej współpracy z panem o nazwisku Steve Aoki, poruszyli niebo i ziemię tej nocy. Nie jest łatwo opisać euforię tłumu, który poddał się im pod naporem basu. Mimo to widok dwóch gości w maskach Venoma, grających na sporym scenicznym podwyższeniu, mógłby być świetną metaforą hierarchii, która tam zapanowała. Specjalnie przygotowana na występ scena z świetlną nazwą formacji wyglądała jak tron, na którym zasiadają dwaj królowie wielbieni przez swoich poddanych. Na myśl w takim momencie może przyjść kadr filmu „Matrix Reaktywacja”,


FOT.: KRZYSZTOF PLEBANKIEWICZ

FREEFORM FESTIVAL 17

gdzie dziki tłum popada w szaleńczy taniec. Formacja, chcąc zwiększyć energię występu, zmiksowała kawałek Fatboy Slim – „Push The Tempo”. Chwilę później jeden z Venomów zszedł z „tronu”, nawołując masę do wydobycia z siebie jeszcze większych pokładów energii. Na końcu artyści zrzucili prawdziwą bombę, grając utwór „Warp”, który okazał się rewelacją nocy. Bardzo dobrze o tym wiedzą ludzie, którzy dosłownie rzucali wszystko, co mieli w rękach, nawet piwo, żeby wbiec na Grolsch Stage i poczuć atmosferę ostrego dźwięku. Podczas drugiego dnia festiwalu, na scenie głównej o 19.00 Kari Amirian eksperymentowała z melancholijnym indie-popem. Na tle innych artystów z line-upu Kari wygląda jak delikatny kwiat kwitnący pośród iglastych kaktusów. Artystka oprócz grania kawałków ze swojej pierwszej płyty, takich jak „Anew” czy „The Winter Is Back”, zaczarowała tłum nowymi kompozycjami, które prawdopodobnie znajdą się na jej kolejnej płycie. Jej wokal potrafił każdym słowem wywołać dreszcze na ciele. Do tego dochodziła niesamowita chemia między instrumentalistami i widoczna radość z grania. Amirian razem z zespołem zabrała zebranych do spokojnej krainy lodu. Można było w niej pozostać, idąc na koncert Baasch. Bartek Schmidt z załogą uświadomił wszystkim, że na terenie festiwalu nie było słabych drużyn, a karty, jakimi zagrał, układały się w ambitne uderzenia. Sam wokal brzmiał twardo i dostojnie. Jedyną siłą, która była zdolna odciągnąć ludzi od hipnotycznej muzyki Baasha, była grupa Iamamiwhoami, która przybyła do Warszawy ze Skandynawii. Aura tajemnicy otoczyła zespół przez to, że początkowo byli oni dostępni tylko w sieci. Na kanale YouTube mogliśmy

zapoznawać się z ich twórczością i teledyskami, w których uwagę przyciągała dziwna, włochata postać. Porównywani są do The Knife i Sigur Rós. Sam dobry marketing grupy to za mało, żeby zadowolić warszawską publiczność – inaczej było z muzyką, która miała w sobie wszystko to, co tak naprawdę charakteryzowało od lat dźwięki z północnej Europy. Dlatego równo o godzinie 21.00 z hali Grolscha dobiegały odgłosy euforii! Ktoś przed koncertem powiedział, że ich kompozycje są rodem z mroźnej utopii. Siła Iamamiwhoami przebiła wszystkie lody, z którymi byli utożsamiani. Każdy ruch wokalistki Jonny Lee wzbudzał oklaski i okrzyki. W tle ustawiony był ogromny sześcian, który z początku miał czarą barwę. Zespół ubrany w białe stroje fantastycznie wyróżniał się na jego tle. Im szybsze grali kawałki, tym szybciej bryła zmieniała swoje barwy, ukazując całą możliwą paletę kolorów. Coraz mocniejsze basy połączone z arkadyjską melodią wprawiły tłum w uniesienie rodem z koncertu The Bloody Beetroots. Wizyta w Polsce była ich absolutną premierą także w tej części kontynentu. Wykonawcy doskonale to wiedzieli i postanowili zostawić po sobie jak najlepsze wrażenie. Pod koniec koncertu publiczność potwierdziła osiągnięcie celu przez kolektyw – uhonorowali liderkę złotą koroną, którą Jonna dumnie włożyła na głowę. Istne szaleństwo wyczerpało wszystkich obecnych pod sceną główną. Przeważająca część artystów bombardowała nas mocnymi brzmieniami, więc Jazzanova wniosła nowy rodzaj energii. Berlińska grupa łącząca nu jazz z gładką elektroniką w podręcznikowy sposób wyjaśniła znaczenie słowa „groove”. Temperament wszystkich muzyków wprawił

w niedowierzanie zebranych ludzi, którzy padali ze zmęczenia po koncertowym maratonie. Wystarczyło oddać się w rytm pozytywnej muzyki, a mocy starczyło jeszcze na wiele godzin, bez pomocy energetyków. Sprawę ułatwiał entuzjastyczny Paul Randolph z mikrofonem, robiący show niczym James Brown XXI wieku. Żadna kapela nie miała tak świetnego kontaktu z publiką jak oni. Jazzanovcom widocznie dobrze się dmuchało w saksofony, bo zagrali wybłagany oklaskami bis. Mimo że występowali już w Polsce, to pierwszy raz odwiedzili Warszawę. Grupa promowała swój najnowszy album „Funkhaus Studio Sessions”. Nie można było długo oddychać uwolnionym od basu powietrzem na scenie głównej, bo kiedy wybiła 1.30, potężnym uderzeniem zadomowili się na scenie Digitalism! Napiętnowani sloganem „niemiecki Daft Punk”, również wystąpili po raz pierwszy w stolicy, i to w składzie live. Są jednymi z niewielu wykonawców spoza Francji, którzy mogą się pochwalić sukcesem na scenie elektro house. Posiadają już na swoim koncie remiksy m.in. White Stripes, Depeche Mode czy Daft Punk i gościli w niemal wszystkich największych klubach na świecie. Na Free Form przybyli po to, aby promować nowy krążek „I Love You Dude”. Wibracje sygnowane ich imieniem na nowo zamieszały gorącym powietrzem. Fantastyczny efekt osiągnęła wizualizacja w kształcie serca, która pulsowała pod dyktando puszczanych basów. Podczas tegorocznej odsłony FreeForm Festivalu nie było łatwo wybrać, do której z trzech scen pójść. Każda obstawiona była najgorętszymi artystami tego roku. Nieobecnych niech żal pochłonie!


18 05/12


WYWIAD / KARI AMIRIAN

FREEFORM FESTIVAL ZAWIERA W SOBIE TO, CO NOWOCZESNE I NIEZALEŻNE. DOSKONALE W JEGO KANON WPISAŁA SIĘ MUZYKA KARI AMIRIAN. ARTYSTKA SPOTKAŁA SIĘ Z LAIF-EM PRZED SWOIM WYSTĘPEM NA TYM FESTIWALU. ZDRADZIŁA NAM MIĘDZY INNYMI SWOJE PLANY ZWIĄZANE Z NOWYMI BRZMIENIAMI I POWIEDZIAŁA, CO MYŚLI NA TEMAT POLSKIEGO RYNKU MUZYCZNEGO.

FOT.: ZUZA KRAJEWSKA I BARTEK WIECZOREK

ROZMAWIAŁ ROZMAWIAŁ PIOTR PIOTR JARZYNA JARZYNA : Kiedy słucha się Twojej debiutanckiej płyty, można mieć wrażenie, że to Ty jesteś na froncie, a muzyka gdzieś z boku. Daje to ciekawy efekt jako całość. Był to czysty przypadek czy podstawowe założenie? KARI: Zabieg był celowy. Chciałam osiągnąć taki efekt, jakbym śpiewała słuchaczowi prosto do ucha. Dzisiaj interesują mnie już inne rzeczy w brzmieniu, ale na tamten czas taka była idea. : Cała płyta jest niezwykle spokojna. Jakie są plany związane z drugim albumem? Nadal zatrzymasz nas w krainie lodu czy może stworzysz album z większą mocą? KARI: Cały czas poruszamy się po krainie lodu, nie chcę z niej wychodzić. Ale na żywo gramy inaczej niż na płycie, trochę odważniej. Aranże są nieco zmienione, brzmienie jest bardziej rozwinięte niż to znane z albumu. Ponadto prezentujemy już nowe kompozycje i piszę nowe piosenki do epki, którą mam nadzieję, że uda się jeszcze w tym roku wydać w wersji elektronicznej. Można

się spodziewać innego brzmienia, zaczęłam inaczej pisać. Można powiedzieć, że płyta będzie bardziej dojrzała, waleczna, z większą ilością bębnów. Będzie też więcej eksperymentów z wokalem. Bardzo bym chciała zagrać kiedyś koncert na dwie perkusje, dwie wiolonczele. Co prawda nie wiem, jak to wyjdzie. Po wejściu do studia może się wszystko zmienić. Niemniej jednak kompozycje już są i czekają, żeby je zamknąć. : Czy na festiwalu możemy się spodziewać uchylenia nowego dźwięku przed publicznością? KARI: Tak, zagramy cztery nowe kawałki. : Kiedyś współpracowałaś z zespołem Röyksopp. Jak to się zaczęło. Czy to doświadczenie wpłynęło na Ciebie w jakiś sposób? KARI: Parę lat temu nagrałam swoją wersję wokalną do piosenki „In Space” z płyty „Melody A.M.”. Trafiła ona do radiowca Piotra Bartysia – szefa muzycznego radia RAM we Wrocławiu. On zainspirował mnie do tego, żebyśmy zwrócili się do Röyksopp z pytaniem o to, czy nie chcieliby zatwierdzić takiej alternatywnej wersji utworu, którą nagralibyśmy od nowa. Zaczęliśmy więc cały proces. Całość kontaktów opierała się głównie na mailach i rozmowach telefonicznych. Następnie jeszcze raz nagraliśmy w studiu wokale do tego numeru. Wszystko stało się tak naprawdę przez przypadek. Natomiast czy wpłynęło to na mnie… zmieniło się moje myślenie. Dzięki temu jestem świadoma, że jeżeli czegoś bardzo się pragnie, to to jest osiągalne : Czytałem ostatnio ciekawy artykuł o polskim rynku muzycznym. Został tam dobitnie zmieszany z błotem. Autor stawiał pytanie, czy warto być młodym i ambitnym muzykiem w Polsce. Jak Ty to widzisz? KARI: Wydaje mi się, że niezależnie od rożnych opinii, dzieje się w Polsce coraz lepiej. Dla mnie dowodem jest np. Monika Brodka nagrywająca płytę „Granda” czy Julia Marcell, która już przy drugiej płycie nagle jest puszczana w radiu, ruszyła w trasę koncertową. Tą drogą dziewczyny przenikają do mainstreamu. To właśnie jest świetne – dobra i ambitna muzyka trafia do szerszego grona słuchaczy i moim zdaniem to już jest dobry znak. Inną sprawą jest to, że chociażby na YouTube mamy do odkrycia wielu polskich, młodych wykonawców, wśród których są perełki. Coraz bardziej dostrzegamy własny potencjał, nie czujemy się gorsi muzycznie od reszty

19

świata. Patrzę na to z nadzieją i nie radziłabym młodym artystom stąd uciekać. Trzeba być bardzo cierpliwym, mimo że nie jest to łatwe. Mam ogromny sentyment do tego kraju i uważam, że powinniśmy dawać jak najwięcej z siebie, jeśli dostaliśmy talent. Kto wie, jeżeli polski rynek nie będzie mi sprzyjał, to być może spróbuję swoich sił za granicą, ale na razie nie mam takiej potrzeby. : Twoja muzyka jest specyficzna, w rożny sposób klasyfikowana. Jak Ty byś nazwała swoją twórczość? KARI: Nie lubię szufladkować swojej muzyki. Ciężko mi obiektywnie spojrzeć na swoje dźwięki. Eksperymentuję, jest to powiązane z popem. Uważam się za muzyka niezależnego, więc wszystkie tagi, klasyfikacje mojej muzyki pasują do siebie. Założyliśmy właśnie wydawnictwo NextPop, więc może nazwijmy ten rodzaj muzyki nextpopem. : Dużo gazet czy portali porównuje Cię do takich wykonawców jak Feist, Lykke Li, Cat Power, St. Vincent czy nawet Björk... KARI: Takie porównania to przede wszystkim wielki komplement. Jak najbardziej słucham Feist czy Björk, Lykke Li uwielbiam. Prawdę mówiąc, wszystko to jest gdzieś w moich inspiracjach, nie tylko muzyka, ale i wszystko to, co robię, wpływa na mnie, kiedy siadam do pianina i zaczynam tworzyć. : Jakbyś miała możliwość wyboru współpracy z dowolnym artystą, to kogo byś wybrała? KARI: Wybrałabym Matthew Herbert. To jest jedno z największych moich marzeń. : Kiedy skończy się oglądać dobry film, przez jakiś czas człowiek milczy, analizuje, co się właśnie stało. Takie same odczucia miałem, słuchając Twojej płyty, więc czekam na kolejne kompozycję. KARI: Na razie wydamy elektronicznie wspomnianą już epkę, a na wiosnę chcę wydać nowy album, bo mam nowe pomysły i nie chcę czekać.


20 05/12


ARCHIVE

W POLSCE I FRANCJI OD LAT SĄ UWIELBIANI. ICH OJCZYZNA JEDNAK POSTANOWIŁA OTWORZYĆ SIĘ NA MUZYKĘ ARCHIVE DOPIERO TERAZ, DWANAŚCIE LAT PO PREMIERZE ICH OSTATNIEJ PŁYTY NA WYSPACH. W CZYM TKWI FENOMEN ARCHIVE, KTÓRZY MIMO KRYZYSU, PIRACTWA I CYFRYZACJI MUZYKI WCIĄŻ SPRZEDAJĄ STOSUNKOWO DUŻĄ LICZBĘ PŁYT I WYPRZEDAJĄ KONCERTY? TEKST: KRZYSZTOF SOKALLA

Ź FOT.: MAT. PROMOCYJNE

ródło problemu z popularnością w Wielkiej Brytanii jest jednocześnie atutem, który pozwolił na zrobienie kariery we Francji, Polsce, Grecji i reszcie Europy kontynentalnej. Chodzi o łatkę „prog rock”, która przylgnęła do Archive po porzuceniu klubowych trip-hopowych korzeni (debiutancki album „Londinium”) i nieudanych eksperymentach z popem („Take My Head”). Popularność rocka progresywnego na Wyspach przeminęła dawno na temu.

Przeciwnie jest w Polsce, gdzie grupy takie jak Marillion, Porcupine Tree oraz nieprzebrana liczba dinozaurów z lat 70. cieszą się wciąż dużą estymą. Archive wprawdzie dzisiaj mają znacznie mniej wspólnego z muzyką tego typu, jednak publiczność, którą pozyskali w 2003 roku wraz z przełomowym albumem „You All Look the Same to Me” oraz utworem „Again”, jest bardzo wierna i z utęsknieniem czeka na kolejne dokonania swoich idoli, a także bez awantur przyjmuje permanentne zmiany personalne w zespole. Na niezwykłą popularność Archive w Polsce niebagatelny wpływ miała też radiowa „Trójka”, a w szczególności Piotr Kaczkowski. To on w swoich audycjach puszczał pełną, 16-minutową wersję utworu „Again”. Później numer trafił na listę przebojów „Trójki” i przez pięć tygodni utrzymywał się na szczycie. Potem była pierwsza trasa koncertowa (na początek tylko z jednym występem w Warszawie), kolejny album „Lights”, akustyczny koncert w „Trójce” i kolejne wizyty w Polsce. W tym roku, przy okazji promocji najnowszego materiału „With Us Until You’re Dead” grupa wystąpi u nas aż czterokrotnie. Koncert w Gdańsku został już wyprzedany, mimo że odbędzie się dopiero pod koniec listopada. Jeszcze ciekawiej wygląda historia kariery grupy we Francji. Ich debiutancki album, który w Wielkiej Brytanii spotkał się z umiarkowanym przyjęciem, nad Sekwaną został okrzyknięty jedną z najlepszych płyt od czasu „Nevermind” Nirvany. Dziś podczas jednej trasy Archive grają we Francji kilkanaście koncertów i bez problemów wyprzedają sześciotysięczny paryski Le Zenith. Rosnąca popularność Archive jest tym bardziej zaskakująca, że zespół nie robi w zasadzie nic, aby utrzymać przy sobie zdobytych już fanów. Każdy album znacznie

21

rożni się od poprzedniego, a wychodzenie z założenia, że zespół to kolektyw, powoduje, że poza dwójką założycieli przez Archive przewija się kilkanaście innych osób. Łącznie z wokalistami, których aktualnie jest czterech. Permanentna zmienność wynagradzana jest jednak dużą produktywnością. Zespół rzadko kiedy wydaje za jednym zamachem tylko jedną płytę. Zwykle dostajemy regularny album, jego rozbudowaną wersję, płytę z bonusami, a czasami kolejny pełnoprawny album nagrany podczas tej samej sesji. Nie inaczej ma być tym razem. „With Us Until You’re Dead” ukazało się pod koniec sierpnia, na jesień ma pojawić się nowa epka, a w grudniu zespół wchodzi do studia. Jesienią Archive czterokrotnie zobaczymy w Polsce. Brytyjczycy zagrają w Krakowie (27.11), Warszawie (28.11), Gdańsku (29.11) i Poznaniu (1.12).

OSTATNI ALBUM ARCHIVE „WITH US UNTIL YOU’RE DEAD” ZOSTAŁ WYDANY W SIERPNIU TEGO ROKU. JEST TO ÓSMA PŁYTA LONDYŃSKIEGO ZESPOŁU. MOŻNA NA NIEJ USŁYSZEĆ NOWĄ WOKALISTKĘ – HOLLY MARTIN. – ZAWSZE KOMPONOWALIŚMY UTWORY, KTÓRE DOTYCZYŁY TEMATÓW SPOŁECZNYCH CZY POLITYCZNYCH, ALE W PRZYPADKU TEGO ALBUM ZALEŻAŁO MI NA BARDZIEJ OSOBISTYCH PIOSENKACH, PO PROSTU NA PIOSENKACH O MIŁOŚCI – MÓWIŁ DARIUS KEELER Z ARCHIVE.


22 05/12


SACRUM PROFANUM / WYWIAD – SKALPEL 23

BYLI PIERWSZYM (I DOTĄD SĄ JEDYNYM) POLSKIM ZESPOŁEM, KTÓRY WYDAWAŁ W LEGENDARNEJ OFICYNIE NINJA TUNE. MIMO TO U SZCZYTU POPULARNOŚCI PODJĘLI DECYZJĘ O ZAWIESZENIU DZIAŁALNOŚCI, ABY SKUPIĆ SIĘ NA SOLOWYCH PROJEKTACH. PO SIEDMIU LATACH IGOR PUDŁO I MARCIN CICHY POWRACAJĄ JAKO SKALPEL. ZGODNIE Z ZASADĄ BUDOWANIA NAPIĘCIA HITCHCOCKA ZACZYNAJĄ OD TRZĘSIENIA ZIEMI. POTEM MA BYĆ JESZCZE CIEKAWIEJ. Z IGOREM PUDŁĄ I MARCINEM CICHYM ROZMAWIAŁ KRZYSZTOF SOKALLA : Jak to było z tą waszą reaktywacją? Planowaliście wrócić już od jakiegoś czasu czy organizatorzy Sacrum Profanum zachęcili was do tego, zapraszając na koncert Polish Icons? MARCIN CICHY: Planowaliśmy powrót już od pewnego czasu. Natomiast wszystkie fajne wydarzenia działają motywująco, dlatego mówię dwa razy „tak”. IGOR PUDŁO: Nigdy nie jest tak, że tylko jedna rzecz motywuje do działania. W tym konkretnym przypadku nasze plany w połączeniu z zaproszeniem ze strony festiwalu złożyły się na nasz powrót. : Polish Icons, projekt, z którym powracacie, ma być jednorazowym wydarzeniem czy może chcecie jakoś rozwinąć ten temat w przyszłości? MARCIN CICHY: Mam nadzieję, że nie będzie tylko jednorazowym wydarzeniem. Planujemy wydanie tego materiału. Ale jak to się wszystko ułoży, czas pokaże. : A co z kolejną regularną płytą? Z tego co wiem, Wasz kontrakt z Ninja Tune obejmuje jeszcze jeden studyjny album. MARCIN CICHY: Na szczęście wytwórnia Ninja Tune jest wydawnictwem

bardzo przyjaznym artystom. Nie przywiązuje szczególnej wagi do terminów, a to, kiedy i co wydamy, zależy tylko od nas. Myślę, że w przyszłym roku na wiosnę coś powinno się pojawić. : Jako jeden z powodów zawieszenia działalności pod szyldem „Skalpel” wymienialiście znużenie przypinanymi wam łatkami „polish jazz” i „Ninja Tune”. Wasz powrotny projekt to w pewien sposób połączenie tych dwóch elementów. Chcecie postawić dosadną kropkę i po tym zająć się czymś innym? Czy może nabraliście więcej dystansu do opinii innych? IGOR PUDŁO: Myślę, że ten koncert w pewien sposób pokazuje, jaka jest nasza pozycja w wytwórni Ninja Tune. Jesteśmy tam ważnymi artystami, nawet mimo tego, że od kilku lat nie wydaliśmy płyty. Zaprosiliśmy innych artystów związanych z wydawnictwem do współpracy, a wytwórnia pomaga nam w organizacji tego wydarzenia. Mam nadzieję, że to jasno określa nasz status. MARCIN CICHY: Różnica tym razem polega też na tym, że to my zapraszamy innych artystów, a nie oni nas. Kiedyś bywało odwrotnie.


24 05/12

SACRUM PROFANUM / WYWIAD – SKALPEL : Słuchaliście wcześniej muzyki kompozytorów, których twórczość przerabialiście na potrzeby projektu Polish Icons czy raczej był on okazją do zapoznania się z czymś dla Was nowym? IGOR PUDŁO: Ponownie dwa razy „tak”. Słuchaliśmy tej muzyki i kupowaliśmy płyty. Na pierwszej płycie Skalpela są nawet sample z polskiej muzyki współczesnej. A występ na Sacrum Profanum był dodatkową motywacją do wgłębienia się w tę muzykę. MARCIN CICHY: Zawsze krążyliśmy wokół muzyki współczesnej, a współpraca z Sacrum Profanum wskazała nam konkretny kierunek, w którym w pewnym momencie zaczęliśmy podążać. IGOR PUDŁO: Jest taka koncepcja Carla Gustava Junga, która mówi, że w określonych przypadkach rzeczywistość wychodzi naprzeciw naszej podświadomości i oczekiwaniom. Tak było w tym przypadku. : Wasza muzyka zawsze oparta była na samplach. Macie sporą kolekcję winyli? IGOR PUDŁO: Gitarzyści mają dużo gitar, my zajmujemy się samplami, więc mamy dużo płyt. Myślę, że mam ponad ich ponad 7 tys., ale tworzenie muzyki opartej na samplach z pewnością nie sprowadza się do posiadania jak największej ilości surowca, tylko do koncepcji, pomysłu na własne brzmienie i kompozycje. : Przy takiej dużej ilości łatwo się pogubić. Zdarzało wam się kupić płytę i odkryć, że taką samą macie już w swojej kolekcji? A może macie jakiś sprawdzony sposób katalogowania? MARCIN CICHY: Owszem, zdarzało się, dlatego niebezpieczne jest nabywanie dużej liczby płyt naraz. Lepiej jest kupować pojedynczo, przesłuchiwać i segregować na bieżąco. IGOR PUDŁO: Zdarzyła mi się taka sytuacja, że miałem jakąś płytę i nie pamiętając o tym, kupiłem ją ponownie. Ale często te płyty kupuje się za śmieszne pieniądze, więc lepiej kupić dwa razy, niż nie kupić w ogóle. Poza tym jeśli jakaś pozycja się zdubluje, zawsze może się okazać, że ta nowa jest np. w lepszym stanie. MARCIN CICHY: Ja często miewałem inny problem. Wydawało mi się, że mam jakąś płytę, i jej nie kupowałem, a potem okazywało się, że ma ją Igor albo ktoś inny z moich znajomych.

: Przed zawieszeniem działalności mówiliście, że jednym z powodów zainteresowania polskim jazzem sprzed lat jest fakt, że aktualnie w polskiej muzyce niewiele się dzieje. Przez te siedem lat ta sytuacja się zmieniła? IGOR PUDŁO: Tak, dużo więcej się teraz dzieje. Dzięki temu Marcin miał co masterować [śmiech]. Scena się rozwinęła, a polscy artyści są coraz częściej zauważani poza granicami kraju. : Macie jakieś swoje ulubione polskie płyty z ostatnich kilku lat? MARCIN CICHY: You Know Me Records wydaje fajne rzeczy. Trudno to wszystko ogarnąć, bo jest tego bardzo dużo. Teraz słucha się rzeczy na komputerze z empetrójek i przez to trudniej zapamiętać nazwę utworu czy artystę. Słucham sporo polskich produkcji podczas masteringów w moim studio – plugaudiomastering. Niedługo wyjdzie kilka ciekawych produkcji godnych polecenia, np. nowy materiał producenta Ola Mathashippa czy też nowe Loco Star. IGOR PUDŁO: Jest tego faktycznie bardzo dużo. Macio Moretti w Lado ABC wydaje niezłe płyty. Ostatnio kupiłem np. drugą płytę R.U.T.A. i z opóźnieniem ostatniego Jacaszka. Lubię też Pustki i Ballady i Romanse. Z hip-hopu podoba mi się Hades, jego producent Galus ma fajne, bliskie mi, tradycyjne, truskulowe podejście do beatmakingu, a DJ Kebs dodaje do tego świetne skrecze. : A co powiecie o nowych trendach w elektronice? Od czasu waszej ostatniej płyty pojawiło się dużo nowinek. Coś szczególnie przypadło Wam do gustu? MARCIN CICHY: Ja nigdy nie identyfikowałem się z żadnym konkretnym nurtem i pozostaję przy takim stanowisku. IGOR PUDŁO: Trudno mi wymienić jakąś konkretna rzecz. Nie pojawiło się nic takiego, co wbiłoby mnie w fotel i sprawiło, że od teraz tak chciałbym grać. Jeśli chodzi o inspiracje, to nadal sięgam do muzyki z lat 60. I 70. Chociaż jest parę rzeczy, które mi się podobają. Np. to jak Animal Collective używają loopów i łączą neofolk z elektroniką. The Field ma fajne transowe numery, także bardzo zapętlone. Nie są to bezpośrednie inspiracje, a raczej szacunek dla tych artystów, bo robią coś ciekawego. Bardzo podoba mi się Mr. Oizo, który nie boi się eksperymentów i w jednym utworze potrafi umieścić kilka bardzo różnych pomysłów muzycznych.


SACRUM PROFANUM FESTIVAL

SACRUM PROFANUM GDZIE: KRAKÓW KIEDY: 9–17 WRZEŚNIA KONCERTY: SIGUR RÓS, KRONOS QUARTET, KING CANNIBAL, DJ FOOD, GRASSCUT, DJ VADIM, JUAN NOVAL-MORO,

FOT.: K. PLEBANKIEWICZ

KATARZYNA MOŚ I INNI. SACRUM PROFANUM TO FESTIWAL PREZENTUJĄCY MUZYKĘ XX WIEKU, KTÓRY ZYSKAŁ STATUS JEDNEGO Z NAJCIEKAWSZYCH WYDARZEŃ MUZYCZNYCH EUROPY. JEGO RANGĘ BUDUJE UDZIAŁ NAJWYŻEJ CENIONYCH ZESPOŁÓW WYKONUJĄCYCH MUZYKĘ WSPÓŁCZESNĄ, M.IN. ENSEMBLE MODERN, ENSEMBLE INTERCONTEMPORAIN, KLANGFORUM WIEN, THEATRE OF VOICES, ASKO | SCHÖNBERG, LONDON SINFONIETTA, MUSIKFABRIK. SACRUM PROFANUM ŁĄCZY TAKŻE MUZYKĘ POWAŻNĄ Z INNYMI NURTAMI, STĄD OBECNOŚĆ NA FESTIWALU CZOŁOWYCH WYKONAWCÓW POLSKIEGO JAZZU (TOMASZ STAŃKO, LESZEK MOŻDŻER). CZY GWIAZD TAKICH JAK APHEX TWIN I ZESPÓŁ KRAFTWERK.

25


26 05/12


WYWIAD / FINK

WYSTARCZYŁY PIERWSZE MINUTY ROZMOWY Z NIM, ŻEBY ZAUWAŻYĆ: JAKI TO DOBRY, CIEPŁY GOŚĆ. TYM BARDZIEJ MYŚLĘ, ŻE TO NIE PRZYPADEK, ŻE FIN GREENAL PISZE TAK REFLEKSYJNE TEKSTY, URZEKA SWOJĄ MUZYKĄ, CZARUJE NA KONCERTACH. O JEGO PIĄTYM ALBUMIE „PERFECT DARKESS” PISANO POCHLEBNIE NIE TYLKO NA WYSPACH, ALE I W NASZYM KRAJU, WIĘC TYM BARDZIEJ NAM MIŁO ZAPROSIĆ NA JEGO KONCERT, KTÓRY ODBĘDZIE SIĘ 15 LISTOPADA W WARSZAWIE. PRZED PRZYJAZDEM DO POLSKI OPOWIADAŁ NAM O SOBIE PRZEZ PRYZMAT MUZYKI, ALE NIE TYLKO… ROZMAWIAŁ: ROZMAWIAŁ: PRZEMYSŁAW PRZEMYSŁAW BOLLIN BOLLIN : Muszę przyznać, że Twoja muzyka dobrze służy ludziom. Wprowadza ich w dobry nastrój, uspokaja. FINK: O! Bardzo miło mi to słyszeć. : Mówiły mi to osoby spoza branży, więc im można wierzyć. FINK: [śmiech] Cała przyjemność po mojej stronie. : Kiedy wróciłem niedawno do Twojego drugiego albumu „Distance and Time”, stwierdziłem, że brzmi jak kino drogi, próba uchwycenia chwili. FINK: To prawda, bardzo dobrze to czytasz. To był dosłownie „pokonywany dy-

stans i czas” – spędzałem go w pociągach. Każdy utwór powstawał na innym odcinku trasy. To bezpośrednio dotyczyło mojego życia prywatnego. Bardzo trudno jest znaleźć kogoś, kto akceptowałby to, że artysta nie ma jednego miejsca, że jest ciągle w ruchu. Nagle stajesz przed dylematem, wiesz, że musisz coś wybrać. : Doskonale Cię rozumiem. Miałem to samo. FINK: A widzisz! Więc wiesz, że to bardzo trudne. Temat rzeka, pogadamy w Warszawie [śmiech]. : Polacy i Anglicy szczycą się swoimi wieszczami narodowymi. Masz ulubionego? FINK: Hm, to cały czas się zmienia, bo bardzo dużo czytam. Aktualnie moim ulubionym pisarzem jest Allan Moore. Właściwie to autor komiksów, ale bardzo wpłynął na sposób pisania przeze mnie tekstów. Niezwykle pobudza wyobraźnię, pewnie dlatego stał się tak popularny. Co nie zmieniło faktu, że jest moim ulubionym autorem [śmiech]. : Tu mnie zaskoczyłeś! W takim razie, co powiesz na temat ekranizacji choćby „Strażników”. Obok „V jak Vendetta”, to jego najbardziej znana pozycja, a moja ulubiona. FINK: Powiem szczerze, że nie cierpię tych ekranizacji. Jego książki zdecydowanie przewyższyły możliwości realizatorów [śmiech]. : Piszesz nie tylko na własne potrzeby, ale i na zamówienie innych. Trudniej pisać dla kogoś? Pisząc np. dla Johna Legenda traktujesz tekst jako własny czy wcześniej o tym rozmawiacie? FINK: Pisanie dla innych jest dużo prostsze, bo nie czerpiesz tak bardzo z siebie. To dużo bezpieczniejsze. Traktuję wtedy pisanie bardziej muzycznie, bardziej r’n’b czy bardziej soul i dokładam aranże. Jestem szczęściarzem, bo pisanie nie sprawia mi większego problemu. Może to kwestia tego, że słucham naprawdę dużej liczby utworów i ślad tego zostaje we mnie. : Utwór „Q and A” z albumu „Sort of Revolution” bardzo kojarzy mi się z debiu-

27

tem Jamiego Woona. Tym gorzej dla niego, że wydałeś go dwa lata przed nim! FINK: [śmiech] Rzeczywiście... : Znacie się? To trochę dziwna sytuacja, nie uważasz? FINK: Trochę tak. Oczywiście wiedziałem o tym, słyszałem jego materiał i wiem, że Jamie bardzo ciężko pracuje nad swoją muzyką. Słyszałem, że miał bardzo trudny początek, długo szukał swojego brzmienia. Często tak jest w przypadku pierwszego albumu. Moja sytuacja jest kompletnie inna, dlatego czuję, że jego kolejny album będzie świetny. Mniej presji, więcej pieniędzy na start – to naprawdę wiele ułatwia. Nie mogę się doczekać jego nowego materiału.

: Ostatnio kupiłem Twoją płytę i sprzedawca przyznał mi się, że najbardziej lubi „Sort of Revolution”, za zabawy elektroniką... FINK: Problem w tym, że ciężko grać utwory z niej na żywo. To nie jest moja ulubiona płyta, dużo w niej eksperymentów, ale czegoś jej brakuje. : Kiedy wchodzicie do studia z nowym materiałem? FINK: Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to w styczniu, a latem wydamy nowy album. Wiele nie mogę zdradzić, ale nie mogę się już doczekać! : Mój kolega z Czech powiedział, że Twój koncert w Pradze był magiczny. Tym bardziej czekamy na Twój przyjazd do Warszawy. FINK: [śmiech] Dzięki wielkie. Pozdrów go koniecznie. Nie mogę się doczekać przyjazdu do Polski! : My też! Dzięki za rozmowę.


28 05/12

TEKSAS TU MOŻNA ODLECIEĆ

MIASTO ARTYSTÓW

TEKSAS PRZYCIĄGA GWIAZDY MUZYKI. SWOJE OSTATNIE PŁYTY NAGRALI TU M.IN. L.STADT I CANNIBAL CORPSE. ZESPÓŁ THE ROLLING STONES DAŁ TUTAJ JEDEN Z WAŻNIEJSZYCH KONCERTÓW, KTÓRY W UBIEGŁYM ROKU UKAZAŁ SIĘ W POSTACI KONCERTOWEGO DVD „SOME GIRLS – LIVE IN TEXAS 1978”. LINKIN PARK WYDALI SWÓJ PIERWSZY ALBUM NA ŻYWO O PRAKTYCZNIE IDENTYCZNYM TYTULE „LIVE IN TEXAS” – DVD Z 2003 ROKU. ROCKOWI EMERYCI – ZZ TOP – POZAZDROŚCILI CHYBA CHŁOPAKOM I W ROKU 2007 UKAZAŁO SIĘ DVD/BLU-RAY „LIVE FROM TEXAS”. Z TEKSASU POCHODZĄ M.IN.: BEYONCÉ, DESTINY’S CHILD, JAMIE FOX, JANIS JOPLIN, MEAT LOAF, OUTCAST ORAZ ROY ORBISON.


ALTERNATYWNY PRZEWODNIK LAIF-A 29

NIESAMOWITE KONCERTY, ZJAWISKOWE KLUBY ORAZ BLUES I COUNTRY – TO SERCE I DUSZA TEKSASU. TEN STAN FUNKCJONUJE TAK, JAKBY MIAŁ MUZYCZNE ADHD!

T

TEKST: GRZEGORZ SZTANDERA

eksas jest dwa razy większy od Polski i posiada tym samym co najmniej dwa razy tyle miejsc wartych uwagi niż nasza ojczyzna. A to jedynie jeden z 51 stanów! Chcąc lecieć tam już jutro, wydamy minimum dwa tysiące złotych na sam przelot w jedną stronę. Na zwiedzanie powinniśmy przeznaczyć co najmniej miesiąc. Warto odwiedzić siedzibę NASA w Houston, park rozrywki Six Flags w Arlington czy też wioskę pierwszych amerykańskich pionierów w Abilence. W wielu miastach tego stanu odbywają się również zawody rodeo. Zagorzałych turystów na pewno zaciekawi Park Narodowy Gór Guadalupe, a szukający wrażeń powinni odwiedzić meksykańskie miasteczko El Paso, gdzie można obserwować startujące bombowce B2. Warto spróbować spaceru przez most do Ciudad Juares. To przygraniczne miasto może zaoferować nam rozkoszną noc pełną wrażeń z miłą, młodą Meksykanką w przydrożnym, nocnym klubie. Prostytucja w samym Teksasie jest nielegalna, więc może wróćmy do ciekawych i niełamiących prawa rozrywek. PROHIBICJA WZIĄŻ ŻYWA Wieczór warto rozpocząć wcześnie, bo stan zakazuje sprzedaży alkoholu w określonych godzinach (np. wódki po 22.00 lub piwa po 24.00 – i tak aż do 7.00 rano). Przy barze odpowiednio wcześniej zostaniemy poinformowani, że np. o drugiej w nocy alkohole nie będą już dostępne. Oczywiście o godz. 1.59 można zamówić 10 kufli piwa i siedzieć przy nich do samego rana. Abstrakcyjne, ale prawdziwe, a do tego każde z 254 hrabstw ma odrębne regulacje. Mocniejsze alkohole można kupić jedynie w specjalnych sklepach monopolowych. Stacja benzynowa zaoferuje nam tylko

piwo i to nie dość, że mało smaczne, to do tego z małą dawką procentów i często w wersji light. Polecić można jedynie High Gravity, które z ilością 8,1%, mimo wyczuwalnego spirytusu, pozwala na dobrą zabawę. IMPREZA Z KURTEM COBAINEM Trzydzieści sześć stopni w cieniu potrafi zmęczyć, dlatego wieczorem przyda nam się nie tylko odpoczynek, lecz także rozrywka. Jednym z ulubionych shotów Teksańczyków jest Jägerbomb, czyli połączenie Jägermeister z Red Bullem. Smakowe! Kluby ulokowane są w kamienicach w centrum miast. Imprezować trzeba z umiarem, ponieważ policja jest nie tylko na praktycznie każdym skrzyżowaniu, ale też siedzi i obserwuje bawiących się ludzi wewnątrz klubów w pełnym umundurowaniu i z bronią u boku! Znane ze „Strażnika Teksasu” odznaki są nieodłączną częścią krajobrazu. Warto zapamiętać, żeby ubrać się właściwie. Adidasy, krótkie spodnie, białe podkoszulki, czapki, a nawet złote łańcuchy mogą spowodować, że do bardziej ekskluzywnych miejsc nie zostaniemy wpuszczeni. Restrykcje dotyczą głównie mężczyzn. Zabawę zapewniają nam kluby ulokowane w centrum miast – praktycznie przy każdej przecznicy możemy bawić się w piwnicach amerykańskich kamienic. Dallas to miejsce nie tylko znane z zamachu na prezydenta USA J.F. Kennedy’ego, ale też z muzyki. W jego historycznej dzielnicy warto udać się do Plush (1400 Main Street) – wjazd za jedyne 10 (kobiety) lub 15 dolarów (mężczyźni). Dobry klimat, skórzane loże, ośmiometrowa ścienna wizualizacja LED oraz trzy poziomy zapewniają niesamowite przeżycia. W czwartek, podobnie jak w Polsce, odbywają się tam studenckie imprezy. W środę wybrane drinki kosztują jedynie 1 dolara. Jeżeli dobrze trafimy, możemy bawić się przy bitach serwowanych przez, występujących już tam w przeszłości, najlepszych światowych DJ-ów.


30 05/12 chał niejeden nastolatek. Jeśli jednak klubowa muzyka z obstawą kolegów Chucka Norrisa nie zaoferuje nam bitów porywających nie tylko ciało, lecz także serce oznacza to, że najwyższy czas odwiedzić Austin. STOLICA W STOLICY Austin to nie tylko stolica stanu Teksas, ale również światowa stolica muzyki na żywo. Tak twierdzą Teksańczycy. Podobno zagęszczenie barów i knajpek, w których można tego doświadczyć, jest większe niż sklepów Biedronka w Polsce. Najbliższy lokal jest jeszcze bliżej niż „tak blisko”. Pierwsza lepsza wyszukiwarka pokazuje nam, że mamy do wyboru ponad 300 lokali (barów, restauracji, kafejek i klubów). Wszystkie potrafią zauroczyć klimatem i żywymi rytmami. Zasłuchując się w muzycznych propozycjach, nie można zapomnieć, że Teksas ma również swoje rdzenne gatunki muzyczne – teksański blues i country. Oba te style powstały na początku lat 20. XX wieku. W Austin są one bardzo widoczne. Jednym z miejsc, które trzeba odwiedzić, jest znajdujące się w Downtown Maggie Mae’s (Sixth Street). Wielopoziomowe, historyczne miejsce podkreśla magię muzyki. W zależności od preferencji możemy wybrać jedną z kilku sal i posłuchać gitarowego brzmienia, muzycznej rozkoszy podawanej na tacy przez rezydentów (DJ Kenn & Dj Kid), posiedzieć w pubie albo imprezować na dachu z przepięknym widokiem na miasto. Speak Easy (412 Congress Ave), podobnie jak wiele innych miejsc, czeka na nas do drugiej w nocy. Nawet nie znając dokładnego adresu, nie ominiemy neonu w kształcie… penisa. Po dance’owych bitach

PODRÓŻUJĄC SAMOCHODEM… Przed wylotem z Polski warto zaopatrzyć się w międzynarodowe prawo jazdy (koszt – ok. 30 zł). Co prawda większość policjantów nie będzie wiedzieć, czym jest ta szara wielostronicowa książeczka. Tym samym nie będzie nawet próbowało dociekać. Przykład? Podczas kontroli policjanci nie dotarli nawet do strony w języku angielskim, tylko oddali dokument i odstąpili od dalszej kontroli. KARTA KREDYTOWA I NAPIWEK Płacąc w klubie kartą kredytową, zostawiamy ją za barem na cały czas imprezy. Pod koniec otrzymujemy ją z powrotem wraz z rachunkiem. Co ciekawe – mimo wydrukowanej kwoty do zapłaty możemy (i powinniśmy) ręcznie dopisać wysokość napiwku, która zostanie doliczona do rachunku.

FOT.: GRZEGORZ SZTANDERA, MAT. INTERNETOWE

W Plush zagrali m.in.: Scooter, Pollux, Wied oraz Magic Mike. Niecałe 100 metrów dalej, po drugiej stronie ulicy, znajduje się Empire Rock Bar (1301 Main Street) – miejsce energetyzujące rockowym brzmieniem koncertów i DJ-skiego grania. Jeśli zastanawiacie się, kto będzie was obsługiwał, zajrzyjcie na ich stronę – znajdziecie tam fotki i opisy zmysłowych barmanek. Gościli tam m.in. Smaash czy Van Halen, a rezydentem jest Dj Tek-Neek. Co ciekawe, możemy tu za jedynie 4 dolary zamówić drinki o interesujących nazwach, np. Kurt Cobain. Poszukując większego luzu, możemy odwiedzić Skye Bar (1217 Main Street), w którym dziewczyny tańczące w rytmach house i czarnej muzyki często ubrane są jedynie w skąpe stroje kąpielowe. Zatańczą dla każdego, kto tylko zechce. Nieco dalej odkryjemy Thrive Nightclub (1015 Elm Street) z muzyką DJ-a Mario Lopeza, gdzie możemy zabawić się na imprezie w samej bieliźnie! Tak, nadmiar stroju nie jest tam mile widziany. Miejsce zachwyca nie tylko bogatymi kolorami, lecz także widokiem na Dallas. Za dużo wrażeń jak na jeden wieczór? Żaden problem – klub ten zlokalizowany jest wewnątrz hotelu Crowne Plaza. Jeśli chcemy totalnie zmienić klimat i nie oglądać więcej amatorskich występów breakdance, których pełno jest w klubach i co ciekawe – imponują Amerykankom, warto odwiedzić Fort Worth. Przy 425 Commerce Street zlokalizowany jest Hyena’s Comedy Night Club. Gdy będziemy słuchali występów najlepszych amerykańskich komików, może się okazać, że przy stoliku obok siedzi Alice in Chains, Miley Cyrus czy urocza Elisha Cuthbert, główna gwiazda filmu „The girl next door”, do której wzdy-

SYMBOLE TEKSASU Mottem tego stanu jest proste i jednoznaczne hasło „Przyjaźń”, natomiast hymnem „Texas, our Texas”. Teksas posiada wśród symboli również swoje drzewo (orzesznik), ssaka (pancernik długoogonowy), kwiat, a nawet ptaka (jest nim przedrzeźniacz). Szukając głębiej, znajdziemy też oficjalny taniec, dinozaura oraz… molekułę.

ZABIERZ (BABCI) DOWÓD! Wejście do każdego z klubów wiąże się z obowiązkowym okazaniem dokumentu tożsamości (najlepiej posługiwać się paszportem – innych dokumentów, jak np. karty ISIC mogą nie honorować, ponieważ nikt ich nie zna). Jeśli nie mamy ukończonych 21 lat, ani nigdzie nie uda nam się wejść, ani nie będziemy w stanie gdziekolwiek kupić alkoholu i papierosów. Tak – Teksas to nie Polska – tam ten przepis jest w 100% przestrzegany, a próba jego złamania wiąże się z wezwaniem policji przez sprzedawcę. Przykład? Kupującego praktycznie codziennie piwo na tej samej stacji benzynowej sprzedawcy przestali prosić o paszport dopiero po dwóch miesiącach.

POLSKA LEŻY W AFRYCE! W przypadku pytania „Gdzie jest Polska?” spokojnie można odpowiedzieć, że w Afryce. Odpowiedź zostanie przyjęta bez uśmiechu, ponieważ przeciętny Amerykanin nie będzie również wiedział, co to jest za kraj i gdzie się znajduje Afryka.

ALL YOU CAN EAT! Szukając posiłku, warto udać się do miejsca, w którym za jedną opłatę możemy jeść do woli. Jest ich mnóstwo i znajdują się praktycznie przy każdym zjeździe z autostrad i dróg ekspresowych. Możemy wybierać, czy zjemy w standardowej restauracji, pizzerii, w chińczyku, czy może w restauracji sushi? Wodę (z kranu) dostajemy gratis.


ALTERNATYWNY PRZEWODNIK LAIF-A 31 lub występach lokalnych kapel można odpocząć na czerwonych kanapach. Wszystko na trzech poziomach – oczywiście z możliwością zabawy wśród palm na dachu przy butelce Heinekena za 4,50 dolara. Butelka Chivasa to „jedyne” 240 dolarów. Nic dziwnego, że gościli tu m.in. Bono, Gwen Stefani czy Jessica Alba. Z kolei w Red7 (611 East 7th Street) koncertował zespół Green Day, a bilety, na rozpoczynające się przeważnie o 21 imprezy, kosztują w okolicach 10 dolarów. Zaraz obok Maggie Mae’s znajduje się The Stage. Jedyne takie miejsce, w którym spotykają się dwa żywioły – whisky z lodem oraz ognista muzyka country. W Elysium (705 Red River Street) poczujemy się całkowicie wolni – każdy strój, od jeansów po łańcuchy, jest dozwolony. Przy odrobinie szczęścia trafimy na imprezę, którą uświetni nie tylko klubowy bit, lecz również body painting oraz… darmowe naleśniki. Zachęca też tani wjazd – 5 dolarów. Zdecydowanie najlepsze koncerty są jednak w ACL Live (310 Willie Nelson Blvd) – tylko w ostatnim czasie wystąpili tam: Steve Miller Band i Fiona Apple, a październik to miesiąc Maca Millera i Norah Jones. Po wielu koncertach warto sprawdzić się w roli gwiazdy i samemu spróbować, jak to jest na scenie. W The Belmont (306 West Sixth Street) w każdy wtorek króluje karaoke. I to już od godziny 15. Trudno się nudzić w Teksasie i to bez względu na to, do którego z miast się udamy. Nie ma drugiego takiego miejsca na świecie, gdzie upalne dni i muzyczne noce pozostawią nasze serce gorące od wrażeń. A nasz Facebook będzie zachwycał i zaskakiwał znajomych nowymi zdjęciami przez wiele tygodni. „WHITE TRASH” Rasistowskie określenie na kobiety rasy białej, które związały się z mężczyznami rasy czarnej lub z Latynosami. W wolnym tłumaczeniu – „biały śmieć”. Amerykanie, podobnie jak Polacy, nie zawsze są tolerancyjnym narodem. BEZ BAGAŻU! Lecąc do Stanów Zjednoczonych, warto wziąć ubrania jedynie na 2 – 3 dni, ponieważ wszystkie ciuchy są tam kilkukrotnie tańsze niż w Polsce. Przykład? Markowe jeansy (np. Lee, GAP) na wyprzedaży kosztują 19,99 dolara, T-shirty Reebok 4,99 dolara, a buty Adidas zaczynają się już od 30 dolarów.

KOREK NA DRODZE? Polski sposób na korki, czyli podróż poboczem, albo odnalezienie kolejnego (stworzonego jedynie w naszej głowie), dodatkowego pasa nie jest dobrym rozwiązaniem. Jeśli na autostradzie jest zwężenie i zaczyna być tłoczno, możemy być prawie pewni, że przed faktycznymi robotami miniemy przynajmniej jeden radiowóz, bardzo chętny do wystawienia nam mandatu z dwoma zerami na końcu.

TEJANO Nazwa pochodząca od hiszpańskiej nazwy Teksasu, oznacza m.in. styl muzyczny Teksańczyków meksykańskiego pochodzenia. Może on również określać tradycyjną teksańską kuchnię.

PLUSH {1400 MAIN STREET}

EMPIRE ROCK BAR {1301 MAIN STREET}

SPEAK EASY {412 CONGRESS AVE}

RED7 {611 EAST 7TH STREET}

ELYSIUM {705 RED RIVER STREET}


32 05/12


WYWIAD / HUSH HUSH PONY

33

UWAGA, ICH MUZYKĄ MOŻNA SIĘ ZARAZIĆ. SAMI PRZED TYM OSTRZEGAJĄ! POZNAJCIE KOLEKTYW, KTÓRY ISTNIEJE DOPIERO DWA LATA, A NA KONCIE MA MNÓSTWO SUKCESÓW. OSTATNI TO NAGRANIE WSPÓLNEGO KAWAŁKA Z SIOSTRAMI PRZYBYSZ W RAMACH PROJEKTU: REEBOK CLASSIC TRAX. POROZMAWIALIŚMY Z MARKIEM, TOMKIEM I MICHAŁEM Z HUSH HUSH PONY. ROZMAWIAŁ: MARCIN KUSY : Pamiętacie wasze pierwsze spotkanie – jak powstał zespół? Jak wtedy określiliście to, co będziecie grać? MICHAŁ: Hush Hush Pony powstało na początku 2010 roku z inicjatywy Marka oraz jego znajomego – Sławka, głównie jako duet didżejski, następnie Sławek opuścił projekt, a Tomek i ja (działaliśmy wtedy jako producencko-didżejski duet TrolleyBuzz) poznaliśmy Marka na jednej z imprez we wrocławskim Das Lokalu latem 2010 roku. Pierwszą imprezę razem zagraliśmy w tym samym miejscu w lutym 2011 roku, jeszcze jako Hush Hush Pony + TrolleyBuzz. Event wypalił. Był straszny ogień na parkiecie, więc postanowiliśmy działać wspólnie już jako Hush Hush Pony, skupiając się też bardziej na produkcji. Mimo że mieliśmy dość szerokie spektrum inspiracji muzycznych, to szybko i naturalnie doszliśmy do wniosku, jaką muzykę chcemy grać i tworzyć. MAREK: Zakładając kolektyw, byliśmy ze Sławkiem pod wrażeniem energii i brzmienia afrykańskiego kuduro oraz mocnego basu. Zderzenie tych dwóch żywiołów przyświecało powstaniu Hush Hush Pony. Sam grywałem od 2005 roku, przewijałem się przez różne kolektywy, jednak zakładając HHP, chciałem postawić kropkę nad i muzycznej działalności – coś, przy czym pozostanę na dobre i na złe. Dzięki Sławkowi, a później Michałowi i Tomkowi, ten twór stał się rozwojowy i inspirujący. : Mimo zaledwie dwuletniego stażu, jak na kolektyw poruszający się w niszowych rejonach, odnieśliście już spory sukces. Sety w całej Polsce, Selector Festival,

support Faithless, współpraca z Moveltraxx, przed chwilą Slot Art. Spore tempo jak na tak krótki okres? MAREK: Zaproszenie na Selector Festival 2010 dodało nam wiatru w żagle i przysporzyło popularności – naturalnie chcieliśmy to podtrzymać. Zdecydowaliśmy przeobrazić się w kolektyw producencki. Jak wpłynęło to na nasze brzmienie – słyszycie sami. Tempo faktycznie jest spore, jednak pamiętaj, że jest nas trzech, staramy się więc być trzy razy szybsi. MICHAŁ: Jest OK, rzeczywiście dzieje się dosyć dużo, gramy przynajmniej kilka razy w miesiącu, czasem na większych, czasem na mniejszych eventach, do tego wszystkiego należy dodać też nasze uczestnictwo w koncercie Red Bull Music Academy Bass Camp w Warszawie, gdzie mieliśmy przyjemność supportować m.in. Moodymanna. Brałem tam udział także w kilkudniowych warsztatach z czołowymi polskimi producentami i muzykami. Osobiście mam nadzieję, że to, co dzieje się teraz, to dopiero początek i na spore tempo przyjdzie czas już niedługo. : Jak jest z popularnością takiej muzyki w Polsce? Czy jest problem z dotarciem, jesteście rozpoznawalni? MICHAŁ: Nie gramy zbyt popularnej muzyki, więc raczej na pewno nie jesteśmy rozpoznawalni dla większości słuchaczy w Polsce, jednak wydaje mi się, że nie jesteśmy anonimowi dla osób zainteresowanych gatunkami, w obrębie których się poruszamy. TOMEK: Jesteśmy poza telewizją i większością gazet, wrzuceni w internet między rzeczy bardzo dobre, ale też miliony śmieci. Natura

polskiego przeciętnego odbiorcy jest bardzo leniwa. Jeżeli nie ma czegoś podanego na tacy, to dla niego nie istnieje. Naszą radosną twórczość rozpowszechniamy wirusowo, udostępniamy znajomym, którzy udostępniają dalej swoim znajomym. Istnieje spora zależność między potencjałem utworu, a liczbą ogniw w łańcuchu odbiorców. Dlatego też wraz ze wzrostem naszych umiejętności, będziemy stawać się coraz bardziej popularni – przynajmniej mamy taką nadzieję. MAREK: Poruszamy się w obszarach UK garage i pochodnych. Ta muzyka nigdy nie była popularna w naszym kraju. Jednak udało nam się stworzyć swoją grupę docelową, mamy swoich fanów. Kiedyś mój kolega z Poznania powiedział, że powinienem się cieszyć z tego, iż tworzymy w Polsce. Rozpoczynając granie w USA, ciężko byłoby nam wyrwać się z anonimowości, a na pewno po pół roku działalności nie jeździlibyśmy z imprezami po całym kraju. Tutaj nie mamy z tym problemu. : Jeżeli ktoś nie miał okazji słyszeć waszej muzyki, jak byście ją określili? MICHAŁ: Synteza różnych zajawek, np. w moim wypadku: 2-step, UK garage, deep i Chicago house, UK funky, ale też samplowany, instrumentalny hip hop. TOMEK: Od początku oscylujemy w klimatach mających swoje korzenie w muzyce elektronicznej z Chicago i Detroit. Bieguny głównej zajawki zmieniają się bardzo naturalnie, wraz z różnymi czynnikami. Już wkrótce nadejdzie jesień, do klubów wróci wódka i sezon grzewczy. Podejrzewam, że techno idealnie wpasuje się w nasz wrocławski klimat.


MAREK: Nasza muzyka jest wypadkową inspiracji każdego z nas, w moim wypadku to minimal techno, dubstep, UK garage – inspiruje mnie przede wszystkim muzyka klubowa z Wysp. Prywatnie słucham też sporo folku – stąd czasem melancholijne brzmienia. : Pracujecie obecnie nad epką dla Moveltraxx, jak Wam idzie? MICHAŁ: Epka jest już ukończona, jednak Moveltraxx na razie realizuje inne plany wydawnicze i ciężko nam powiedzieć, kiedy dokładnie nasz materiał ujrzy światło dzienne. : Czy jest gdzieś kres poszukiwań w muzyce tzw. elektronicznej, ograniczenie sprzętowe? Czy w tej materii da się jeszcze wymyślić coś nowego? MICHAŁ: Na pewno rozwój techniki wpływa pozytywnie na rozwój możliwości kreacji nowych brzmień czy pomysłów dotyczących tworzenia muzyki. Z jednej strony jest to fascynujące, jednak uważam, że pewne ograniczenia mogą też wpłynąć pozytywnie na kreatywność. Chyba lepiej jest poznać i wykorzystywać do maksimum sprzęt, który posiadamy, niż być w nieustannym biegu za wszystkimi nowinkami technicznymi, tak na dobrą sprawę poznając je tylko powierzchownie. TOMEK: Mimo że ostatnio zaczęły krystalizować się w naszych utworach pewne schematy, to nie dajcie im się zwieść! Kresu naszych poszukiwań na pewno nie osiągnęliśmy, więc nie wiemy, czy w ogóle istnieje. Eksperymenty są w tej całej zabawie najprzyjemniejsze i nie zamierzamy z nich rezygnować. W dobie mediów cyfrowych ograniczenia sprzętowe stały się historią. Dzisiaj ograniczają nas jedynie wyobraźnia i lenistwo. MAREK: Uważam, że muzycy zajmujący się elektroniką powinni skupić się na poszukiwaniu źródeł dźwięków w swoim naturalnym otoczeniu, nagrywać (choćby i samplować) jak najwięcej żywych brzmień. Potrzeba pokaże, czego nie możemy odnaleźć, a to motywuje do pracy nad rozwojem instrumentarium. : Co jakiś czas pojawia się głos, że dany gatunek zjada własny ogon. Obecnie mamy czas regresu czy prosperity? Co jest obecnie najmodniejsze? MAREK: Żyjemy w czasach postmodernizmu – to jeden wielki smok, który zjada swój własny ogon. Tak widzę rozwój muzycznego mainstreamu: najmodniejsze staje się to, co najprzystępniej brzmi, by chwilę później modne stało się coś będące tego przeciwstawieniem, jego brudniejszą wersją, vide wiertarkowy pseudo dubstep, chyba już nawet

nie nawiązujący do źródeł tego gatunku. Później rzecz znów się odwraca, kolejny guru wieszczy powrót ciepłych brzmień... MICHAŁ: Siłą muzyki, która ostatnio najbardziej mnie inspiruje, jest jej eklektryczność. Większość rzeczy, które gram w setach, ciężko nawet sklasyfikować – można powiedzieć, że to np. deep house z elementami UK garage albo UK funky z elemetami tech-house’u czy techno. W tym wypadku można mówić o muzycznej hossie – jestem ciągle zaskakiwany nowymi możliwościami łączenia różnych gatunków. Ciężko powiedzieć, co jest obecnie najmodniejsze – rzesze fanów Skrillexa i Borgore’a mogą sugerować, że modny jest dubstep, a właściwie jego wiertarkowa, komercyjna odmiana, ale np. muzyczna droga, jaką poszedł chociażby Scuba, oraz przeprowadzka jego i wielu innych ciekawych twórców do Berlina może świadczyć o tym, że modne jest techno. Coraz większa popularność artystów takich jak Disclosure czy Julio Bashmore mogą wskazywać na fakt, iż modne jest cytowanie lub nawiązywanie do house’owych klasyków. Odpowiedź na pytanie „co jest modne?” zależy raczej od środowiska, w jakim zapytana o to osoba się obraca. : Bardzo podoba mi się Wasza kompozycja „Mother”, z elementami muzyki afrykańskiej. Interesuje Was łączenie klasycznych bitów z metrami np. afrykańskimi, czerpiecie inspiracje z obcych podziałów? MAREK: Jak wspomniałem na początku – inspirują mnie rdzenne, etniczne brzmienia. W autentycznych, prymitywnych (rytualnych) brzmieniach doszukuję się źródeł np. współczesnego house’u. MICHAŁ: „Mother” to jedna z naszych pierwszych wspólnych kompozycji i mimo że wielu ludziom przypadła do gustu, to my postanowiliśmy pójść trochę inną drogą i skupić się na produkcjach, które oprócz tego, że dobrze się ich słucha, również sprawdzają się na parkiecie. „Mother” na pewno parkietowym sztosem nie jest, co nie znaczy, że w przyszłości nie będziemy robić też tracków bardziej do słuchania niż do tańczenia, natomiast na pewno jesteśmy otwarci na różnego rodzaju inspiracje i pomysły, zarówno jeśli chodzi o brzmienia, jak i groove. : Bez jakiego artysty Hush Hush Pony by nie powstał? Kto jest/był dla Was absolutnym muzycznym guru? Kiedy zdarzyło wam się powiedzieć: też tak chcę! MICHAŁ: U mnie w ciągu ostatnich 10 lat było tego sporo: DJ Shadow, RJD2, Blockhead, Wax Tailor, Skalpel – to były początki zajawki na produkcję, a ostatnio podoba mi

się strasznie to, co robią np. Sepalcure, Disclosure, Huxley, KiNK, Hot City, Detroit Swindle i wielu, wielu innych. TOMEK: Mój audio-wizualny świat stanął na głowie podczas występu Amona Tobina w Katowicach. Projekt ISAM: też tak chcę! MICHAŁ: Racja! To było jak przeniesienie się w przyszłość, XXII wiek, inny świat, totalne audio-wizualne science fiction. MAREK: Ciężko mi mówić o konkretnym artyście – zaraziłem się energią imprez techno, przebywając w klubach (w których spędziłem praktycznie całe szczenięce lata) i przyglądając się niesamowitym setom didżejskim. Wtedy postanowiłem, że również się tym zajmę. : Co dla Was jest inspirujące poza muzyką – film, sztuki wizualne? TOMEK: Inspiruje mnie technologia, zawsze była nie tylko nieodłączną domeną życia codziennego, lecz także sztuki. Uwielbiam wszystko, co jest związane z jej współczesnymi formami: nowe media, komputery, maszyny i technologie kosmiczne. Jestem tak skonstruowany, że nawet w tych na pozór odległych od muzyki dziedzinach nauki wychwytuję wartości dźwiękowe, i to mnie kręci. MICHAŁ: Jasne, nie samą muzyką człowiek żyje, choć w moim przypadku jest ona zdecydowanie kwestią priorytetową. Filmów oglądam sporo i na pewno mają one wpływ na moje postrzeganie świata, jednak nigdy nie powiedziałbym o sobie, że jestem znawcą kina, to samo tyczy się sztuk wizualnych. Myślę, że w dzisiejszych czasach pewnym problemem jest znaczna przewaga rzeczy, którymi można się interesować, nad ilością czasu, który można na te zainteresowania poświęcić, dlatego chyba warto skupić się na tym, co dla nas najistotniejsze. MAREK: Dla mnie jest to przede wszystkim teatr, zarówno współczesny, jak i klasyczny. Mam nadzieję mieć kiedyś więcej czasu na zajęcie się tym tematem. Parę pomysłów jest, powoli dojrzewają. Natomiast raczej nie oglądam filmów – spędzam sporo czasu w górach, jeżdżę na mtb. Podczas tych chwil miewam najlepsze pomysły, jeśli chodzi o produkcję muzyki. : Wasza muzyka, jak sami zresztą mówicie, jest bardzo różnorodna. Czy w świecie elektroniki to jest zaleta, czy wada? Może łatwiej byłoby skupić się na jednym gatunku? MAREK: Tak byśmy zrobili, gdybyśmy grali punk rocka. Osoby zajmujące się elektroniką, które skupiają się na jednym gatunku,

FOT.: REEBOK

34 05/12


WYWIAD / HUSH HUSH PONY

35

MICHAŁ: BUTY SL CHUKKA, BLUZA ALWAYS CLASSIC, SPODNIE H&M TOMEK: BUTY CLASSIC LEATHER R12, T-SHIRT NEW CLASSIC CITYLITE R TEE, SPODNIE NEW CLASSIC TRACK PANT, BLUZA NEW CLASSIC ESSENTIALS TRICOT TRACK TOP MAREK: CL RAYEN, SPODNIE LEVIS, BLUZA NEW CLASSIC FUZE SHORT COLLAR SWEATER

albo muszą mieć jasny cel, który chcą osiągnąć, pozostając wierni swoim gustom, albo mają ograniczone spektrum, bojąc się eksperymentów. W obu przypadkach można jednak odnieść sukces. MICHAŁ: Myślę, że różnorodność naszych tracków i setów to zaleta, zresztą jest to nieuniknione, kiedy tworzy się w kolektywie – każdy z nas ma trochę inne spojrzenie na muzykę, więc siłą rzeczy musi ona być różnorodna. : Co będzie dla Was takim największym spełnieniem?

TOMEK: Parę razy wydawało mi się, że jestem spełniony, i zawsze wtedy przestawałem nad sobą pracować. Postój nie jest wskazany w miejscu, w którym wszystko dookoła pędzi z zawrotną prędkością, oznacza regres lub porażkę. Wydaje mi się, że w dzisiejszym świecie trzeba czerpać przyjemność z samej drogi tworzenia, a nie z osiągania pojedynczych celów. MICHAŁ: Zgadzam się z tym, co mówi Tomek – trzeba ciągle nad sobą pracować, inaczej stoi się w miejscu. Myślę jednak, że osiągnę jakieś poczucie spełnienia, kiedy będę

mógł spokojnie utrzymać się z tworzenia i grania po całym świecie takiej muzyki, z której będę zadowolony. MAREK: Podpisuję się pod tym, co mówią Tomek i Michał. : Wasze najbliższe plany? MICHAŁ: Praca nad nowym materiałem, najprawdopodobniej epką oraz urozmaicenie naszych DJ-setów oraz porządny liveact. MAREK: Nadeszła jesień – czeka nas wiele imprez klubowych, poza tym nadal będziemy skupieni na produkcji. : Dzięki za rozmowę, powodzenia.


36 05/12


CHILLY GONZALES

JEŚLI NADAĆ MUZYCE TWARZ, MIAŁABY PROFIL JASONA BECKA. MOGLIŚMY GO ZOBACZYĆ NA TEGOROCZNYM FESTIWALU TAURON NOWA MUZYKA. OD SZALEŃSTW NA SCENIE Z GŁOWY ARTYSTY POLAŁA SIĘ KREW. JAK NA TO ZAREAGOWAŁ? NIE PRZERWAŁ KONCERTU, BY OPATRZYĆ RANĘ. BECK STWIERDZIŁ, ŻE CHĘTNIE NAPIJE SIĘ SWOJEJ KRWI Z KIELISZKA DO WINA. TAK JEST DZISIAJ – A JAK TO SIĘ ZACZĘŁO? TEKST: PIOTR JARZYNA

37


38 05/12

T

en gość wyrażania swoich emocji za pomocą dźwięku nauczył się wtedy, kiedy inne dzieciaki wypowiadały pierwsze zdania. Zainteresowanie biało-czarnymi klawiszami obdarowało go w przyszłości dyplomem jednej z kanadyjskich uczelni. Z kolei napisanie musicali u boku swojego brata jazzmana dało mu kopa do kolaboracji z innymi artystami. W latach 90. współpracował z grupą Son, co oznaczało poprockową przygodę. W tamtym okresie było to dość odważnym posunięciem, zwłaszcza że od początku chciał być ceniony w świecie muzyki. Jednak tego czasu Jason nie może dobrze wspominać – od począt-

ku kanadyjski oddział Warnera nastawił się tylko na komercję. Wydanie pierwszej płyty przyniosło romans jednego z utworów o nazwie „Pick Up The Phone” z kanadyjską listą przebojów. Start dobry, bo głośny – zwłaszcza kiedy na rynek wbiła się druga płyta o nazwie „Wolfenstein”, na której jeden z radiowych utworów nosił kontrowersyjny tytuł „Making a Jew Cry”. Można to uznać za żart – zwłaszcza że sam Jason Beck jest w połowie Żydem. Jednak świat miał inne poczucie humoru i zamiast atmosfery dowcipu wyczuł antysemityzm. W tym miejscu można zadać pytanie o granicę w sztuce – z pewnością takie pytanie nieraz zadawał sobie sam Beck – głównie po tym, jak

wytwórnia wyrzuciła ekipę Son na bruk za swobodę muzyczną. GONZALES ÜBER ALLES Gdzie może pójść niezrozumiany artysta? W muzycznych podziemiach roiło się od pogłosek, że jest pewne miasto w Europie, które słynie z dziwaków i artystów potępionych – Berlin. W tamtych latach to wschodnia część miasta uznawana była za centrum undergroundu. Tam właśnie osadził się Beck w nadziei na nowy lepszy początek tym razem solowej przygody. Uważał, że kiedy się gra na pianinie, trzeba grać szczerością – nawet jeśli to kogoś obraża. Taka maksyma pozwoliła mu nie tylko grać szczerze, ale i wypowiadać się


CHILLY GONZALES

FOT.: ALEXANDRE ISARD

– przecież trzeba głośno wołać, aby zostać wyłowionym z oceanu artystów. Jego nietypowy wizerunek sceniczny w połączeniu z bezczelnymi komentarzami na temat otaczającej go rzeczywistości zaczynały być zauważalne. Występy jako MC do elektronicznych podkładów dały dobre efekty, bo w końcu pewien rybak wyłowił jego talent. Tym rybakiem była niemiecka wytwórnia Kitty-yo, spod szyldu której wydawał już nie jako Jason Beck, a Chilly Gonzales. Pierwszy album nosił dość prowokacyjny tytuł „Gonzales über alles” (2000 r.). Krążek zawierał 14 kawałków, które ewidentnie pasowały do tytułu – były ponad wszystko. Dźwięki proponowane przez Gonzalesa można było albo pokochać, albo znienawidzić. On sam był jak jego muzyka – skrajny. Zadziwiające, jakie kompozycje może tworzyć dyplomowany muzyk klasyczny. Na drugim albumie, wydanym w tym samym roku „The Entertainist”, brzmi niczym czarniejsza wersja Eminema – jednak w bardziej szalonej postaci. Krytycy stwierdzili, że to krok w przód, ale tylko jeden. Szczęki im opadły, kiedy Chilly MC Gonzales wydał dwa lata później album „Presidential Suite”, który został doceniony również poza granicami podziemia. Pokazał tu mocny charakter bezczelnego rapera. Dobrym przykładem jest kawałek „1.000 Faces” czy mocny „Take Me To Broadway”. Nie obyło się bez znajomych na płycie – utwór „Shameless Eyes” stworzył we współpracy z wokalnie wspierającą go Leslie Feist. Swoją zdolność do współpracy z innymi artystami udowodnił też przy okazji coverowania swoich kawałków w kwietniu 2003 roku na płycie „Z”. Wtedy to 15 kompozycji zremiksowano przy udziale między innymi Louie Austin, Peaches, Taylor Savvy czy ponownie Feist. JEDNA MIŁOŚĆ Niektórzy nadal zadają sobie pytanie co się stało, że klasyk zaczął rapować? Sam Gonzales odpowiadał: – Rap to moja jedyna nowoczesna miłość. Chciałem iść z duchem czasu i jednocześnie być nadal pianistą. Ale trudno było to połączyć. Wtedy odkryłem rap, który pasuje prawie do wszystkiego, nawet do wirtuozerii pianina – mówił. Ale Chilly postanowił wrócić do klasycznych korzeni, nagrywając przełomowe „Solo Piano” (2004 r.).

W kolejnych latach jego pozycja w Europie się umacniała. Upolowała go wytwórnia Mercury, dla której w 2008 roku wydał „Soft Power” – album opanowany przez dźwięki prawdziwych instrumentów przygrywających do wesołego wokalu Jasona. Ciekawym przykładem jest tu kawałek „Let’s Ride”, który został ukazany jako krótki zwiastun albumu. Pokazywał, jak tworzy mistrz – sam Chilly grał na wszystkich instrumentach i po raz kolejny udowadniał swoją charyzmę. REKORDY I WYZWANIA Charakterystyczny muzyk musi się otrzeć o świat filmu – tak samo było w przypadku Gonzalesa, który w 2010 roku zagrał i napisał muzykę do satyrycznego filmu „Ivory Tower”. Zagrał w nim u boku takich artystów jak Tiga i Peaches. Muzyka płynąca z soundtracku o takiej samej nazwie brzmi niczym połączenie przeszłości z teraźniejszością. Na zmianę słyszymy klawisze i elektroniczne dźwięki rodem z pierwszych płyt Gonzalesa. Oprócz nagrywania, tworzenia i występowania można jeszcze robić jedno – bić rekordy świata. Jak bardziej pokazać swoją miłość do instrumentu, niż bijąc rekord Guinnessa w najdłuższym graniu na pianinie? Gonzalesowi ta zwariowana próba powiodła się. Grał jak opętany przez 27 godzin, przy wsparciu publiczności. – Chciałem grać przez 29, 30 godzin, być ponad cel. Ale w pewnym momencie po prostu przestałem grać. To tak, jakbym zawarł umowę

OSTATNI ALBUM GONZALESA „SOLO PIANO II” UKAZAŁ SIĘ W SIERPNIU TEGO ROKU, OSIEM LAT PO PŁYCIE „SOLO PIANO I”. NAGRYWAŁ GO PRZEZ 10 DNI W PARYSKIM STUDIO PIGALLE.

39

z ciałem i jak wybuchła godzina rekordu, moje ciało powiedziało do mnie: „Tak, tak, tak... Zrobione” – opowiadał później. To nie koniec szaleństw Becka. Rok wcześniej (25 września 2009 r.) zaprosił na muzyczną konfrontację innego wielkiego klawiszowa – Andrew W.K., znanego z albumu „I Get Wet”. Jego płyta zadziałała na Gonzalesa jak płachta na byka. Zawodnicy byli ustawieni do siebie przodem, na zmianę grając, często parodiując się wzajemnie. Występowi towarzyszyła mocna więź z publicznością, wspólne śpiewanie czy akcja z zawiązanymi oczami Gonzalesa, kiedy ten starał się odpowiedzieć na grę Andrew W.K. Walkę podstępem wygrał Chilly. Rozproszył rywala, rzucając w niego złotym naszyjnikiem. CHOPIN, SHOWMAN CZY WARIAT? O tym, jak zachowuje się prawdziwy Chilly Gonzales,moglisięprzekonaćobecninajego występach. Rapuje do klasycznych melodii, stąpa po pianinie i prowadzi żywy dialogu z publicznością na ekscentryczne tematy. Jak się okazuje, przychodząc na koncert pianisty nie wiadomo, co tak naprawdę można usłyszeć i zobaczyć. Całość jego występów jest jak sztuka w teatrze – każdy ruch, każde splunięcie ma swój sens. Zaprasza widzów do wspólnego grania na pianinie i ocieranie się o siebie w celu… pomoczenia potem. Rok temu w Wiedniu zmusił członków The Radio Symphony Orchestra do zrobienia meksykańskiej fali. Przeklinał przy tym i szydził z klasycznych kanonów panujących w filharmoniach. Swoją spontanicznością i prawdziwością potrafi rozkochać w sobie wielu. Tworzy niemal domową atmosferę – wszyscy na jego koncertach czują się swobodnie. Sam Gonzales wygląda, jakby był w domu, bo często występuje w szlafroku i ciepłych kapciach. Słuchając jego nowej płyty „Solo Piano II”, o dziwo nie widzi się gościa w piżamie. W myślach ma się schludnie ubranego pianistę, grającego dla zachwyconej nim publiczności. Kim tak naprawdę jest Jason Beck? Klasykiem? Mówi przecież: – Bardzo cenię sobie dokonania Fryderyka Chopina i Jana Paderewskiego. Ekscentrykiem, który twierdzi, że „skala durowa jest faszystowska”? Czy prawdziwym artystą, dla którego sztuka nie ma granic i jest obecna w każdym stylu muzycznym? Z pewnością jest skarbem.


40 05/12 FINK

15 LISTOPADA, WARSZAWA, STODOŁA Fin Greenall pochodzi z Wielkiej Brytanii, potrafi grać na gitarze i równie dobrze obsługiwać decki. Wraz z Guyem Whittakerem i Timem Thorntonem przy supporcie Rae Morris – 19-letniej piosenkarki z Blackpool – wystąpią w warszawskiej Stodole.

JESSIE WARE

16 LISTOPADA, WARSZAWA, 1500M2 DO WYNAJĘCIA Kojarzycie kawałek SBTRKT pt. „Nervous”? Ponoć gdyby nie Aaron, to zostałaby dziennikarką sportową. Na szczęście nie poszła tą drogą i dziś jest jedną z najbardziej obiecujących postaci współczesnej sceny mieszającej UK garage, trip-hop, downtempo i soul.

DRY THE RIVER

17 LISTOPADA, WARSZAWA, HYDROZAGADKA 18 LISTOPADA, WROCŁAW, FIRLEY Dry the River to porównywana często z Fleet Foxes oraz Mumford & Sons grupa z Wielkiej Brytanii. Sami definiują swoją muzykę jako gospel-funk grany przez punk-rockowców. Ich debiutanckie EP-ki z 2011 roku („No Rest” oraz „Weights & Measures”) wzbudziły zainteresowanie mediów oraz publiczności, rozbudzając spore nadzieje związane z debiutanckim albumem długogrającym.

PAPA ROACH

24 LISTOPADA, WARSZAWA, PROGRESJA Grają już 20 lat, sprzedali ponad 15 milionów egzemplarzy swoich płyt i nadal nie mają dość. Ich wydany na początku października „The Connection” będzie można usłyszeć w Klubie Progresja – choć podejrzewamy, że nie zabraknie także starych szlagierów Shaddixa i jego spółki.

BRODKA PAULA & KAROL

24 LISTOPADA, RZESZÓW, WYTWÓRNIA 25 LISTOPADA, WROCŁAW, ETER 2 GRUDNIA, KATOWICE, MEGACLUB Dwa lata temu wydała zaskakującą i świetnie przyjętą „Grandę”. W tym roku zdecydowała się na dość nietypowy na polskim rynku muzycznym krok, wydając „LAX” w formie cyfrowej EP-ki. Nie przeszkodziło to jednak w odniesieniu sukcesu. Podczas jesiennej trasy promocyjnej towarzyszyć jej będzie sympatyczny duet Paula & Karol.

MARIA PESZEK

17 LISTOPADA, WROCŁAW, ETER 21 LISTOPADA, WARSZAWA, STODOŁA 25 LISTOPADA, GDAŃSK, PARLAMENT 30 LISTOPADA, RZESZÓW, WYTWÓRNIA Charyzmatyczna i kontrowersyjna Maria Peszek wróciła z dalekiej podróży i nagrała nowy album. Trzecia płyta zatytułowana „Jezus Maria Peszek” to najbardziej osobisty i najbardziej bezkompromisowy materiał artystki. Jego premiera odbyła się w październiku.

M83

DZIEJE SIĘ! FUNDATA

KTO ZAGRA W POLSCE? NA CZYJ KONCERT WARTO PÓJŚĆ? NA JAKIE MUZYCZNE WYDARZENIE JUŻ TERAZ MOŻNA ZACZĄĆ ODKŁADAĆ PIENIĄDZE? TU WSZYSTKIEGO SIĘ DOWIESZ!

HIGH CONTRAST, DANNY BYRD, LOGISTICS, S.P.Y

10 LISTOPADA, WARSZAWA, SOHO FACTORY Jeśliby napisać o każdym z nich choćby tylko kilka słów, to zajęłoby to co najmniej pół strony. Wszystkich spaja Hospitality – jedna z najpotężniejszych wytwórni muzyki drum and bass na świecie. 10 listopada oczy całego świata połamanych brzmień będą skierowane na Soho Factory Warszawie, gdzie wystąpią. Zupełne „must be”!

THE PAROV STELAR TRIO

14 LISTOPADA, KATOWICE, MEGACLUB Kto nie był z powodów losowych na majowych koncertach Stelara w Polsce, ten może to nadrobić podczas jedynego występu. Wraz z zespołem pojawi się w Katowicach. Hipnotyczny trip hop i lounge w oprawie saksofonu i trąbki oraz ostatni album artysty pt. „The Princess” – to zapewne usłyszymy.

27 LISTOPADA, KATOWICE, JAZZ CLUB HIPNOZA M83 to jednoosobowy projekt Anthonego Gonzaleza. Powstał w 2001 we francuskim Antibes, początkowo we współpracy z Nicolasem Fromageau. Muzyka M83 okrzyknięta została mianem nowej fali shoegaze, podgatunku rocka alternatywnego, którego nazwa pochodzi od gitarzystów, wpatrujących się podczas koncertów we własne buty.

ARCHIVE

27 LISTOPADA, KRAKÓW, TEATR ŁAŹNIA 28 LISTOPADA, WARSZAWA, STODOŁA 29 LISTOPADA, GDAŃSK, PARLAMENT 1 GRUDNIA, POZNAŃ, MTP Wydali nowy album po trzech latach (pod tytułem „With Us Until You’re Dead”) i nie zawahają się go promować – choćby w postaci czterech koncertów w Polsce. Nowy materiał brzmi bardzo emocjonalnie. Jak się zaprezentuje na żywo? Trzeba to samemu sprawdzić!


41

FUNDATA GRIMES

TEKST: TEKST: DAMIAN DAMIAN WOJDYNA, WOJDYNA, FOT.: FOT.: MAT. MAT. PRASOWE, PRASOWE, MAT. MAT. WYTWÓRNI WYTWÓRNI PŁYTOWYCH PŁYTOWYCH

22 LISTOPADA, WARSZAWA, 1500M2 DO WYNAJĘCIA Kanadyjski electro indie pop od słodkiej dziewczynki, której trzeci album „Visions” zachwycił krytyków na całym świecie? Czemu nie! Grimes to objawienie, której youtubowa kariera tempa nabrała po występach u boku Lykke Li. Kto chce usłyszeć ją na żywo, niech pędzi do 1500m2!

GOSSIP

22 LISTOPADA, WARSZAWA, TORWAR Odkąd świat o nich usłyszał, czyli w okolicach trzeciej płyty, to nie schodzą z wnikliwych oczu krytyki i fanów. Wydany w maju piąty album Beth Ditto i spółki zatytułowany „A Joyful Noize” jest kontynuacją poppunkowej drogi zespołu. Długo wyczekiwany występ Gossip czas ogłosić!

WHOMADEWHO LIVE

SUB FOCUS DJ SET

7 GRUDNIA, WARSZAWA, 1500M2 DO WYNAJĘCIA 8 GRUDNIA, POZNAŃ, SQ CLUB

7 GRUDNIA, WROCŁAW, ETER 8 GRUDNIA, WARSZAWA, 1500M2 DO WYNAJĘCIA

Trzech facetów z Danii, którzy w swojej twórczości wiążą motywy rockowe i taneczną elektronikę. Ich występy na żywo porywają i zapadają w pamięci na długo – wszak nie bez przyczyny występowali obok takich gwiazd jak Daft Punk czy LCD Soundsystem. Do zobaczenia i usłyszenia w Warszawie i Poznaniu!

YEASAYER 14 GRUDNIA, WARSZAWA, BASEN

Sub Focus to już ugruntowana marka na światowej scenie muzyki basowej. Odkąd Nick Douwma współpracuje z RAM Records, jego produkcje raz za razem wywołują nie lada zamieszanie wśród fanów dobrego dubstepu i drum and bass. Jego DJ Set do usłyszenia w Warszawie oraz Wrocławiu.

MUSE

23 LISTOPADA, ŁÓDŹ, ATLAS ARENA Nie udało się zagrać we wrześniu, jednak w pełnym skruchy oświadczeniu zespół obiecał, że znajdzie inny termin i wszystko wskazuje na to, że obietnicy dotrzyma. Chłopaki przyjadą do nas promować najnowszy krążek pt. „Fragrant World”. W poprzednim numerze LAIF-a wyznali, że „kochają Polaków”. Zapewne z wzajemnością.

Tego legendarnego zespołu nikomu chyba przedstawiać nie trzeba. Sama grupa natomiast chce nam przedstawić swoje najnowsze studyjne dziecko zatytułowane „The 2nd Law”, które zdobyło rozgłos dzięki kontrowersyjnemu singlowi „Madness”. Kto chce ich zobaczyć na żywo, to będzie miał do tego okazję 23 listopada. Zaleca się nie przegapić!

D

wie najbardziej znane współczesne wielkomiejskie marki połączyły siły, aby stworzyć unikatową limitowaną edycję samochodu. Owocem współpracy NISSANA z MINISTRY OF SOUND, czyli londyńskim autorytetem w dziedzinie clubbingu i elektronicznej muzyki tanecznej, jest limitowana seria JUKE. Odważna nowość z emblematami Ministry of Sound będzie dostępna w całej Europie już od września, ale tylko w liczbie 3000 egzemplarzy. Oprócz limitowanej edycji modelu, dzięki współpracy NISSANA z MINISTRY OF SOUND, powstał też najbardziej ekstremalny mobilny system nagłośnienia na świecie, czyli JUKE BOX. Głośniejszy od startującego jumbo jeta, Juke Box został wyposażony w rozwiązania techniczne opracowane przez ekspertów z firmy Martin Audio, która skonstruowała system działający obecnie w „Box” – słynnej głównej sali w londyńskiej siedzibie MINISTRY OF SOUND. Dzięki specjalnie zaprojektowanemu nadajnikowi o mocy 19 kilowatów system nagłośnienia JUKE BOX udało się zmieścić w standardowym Juke. Zestaw złożony z zaprojektowanych na zamówienie szafek i obudów mieszczących dwa 18-calowe głośniki niskotonowe oraz takich samych obudów Mid Hi, jakie zastosowano w MINISTRY OF SOUND pozwala uzyskać niezwykle wysoką moc bez uszczerbku dla jakości dźwięku, co jest zgodne z podstawową filozofią MINISTRY OF SOUND. NISSAN JUKE BOX jako w pełni funkcjonalny system megafonowy z kabiną DJ-a i oświetleniem dyskotekowym doskonale sprawdzi się w roli mobilnego stanowiska do obsługi imprez muzyczno-motoryzacyjnych. JUKE BOX pojawi się także w Warszawie, gdzie NISSAN i MINISTRY OF SOUND przygotowują fantastyczną imprezę na żywo, która odbędzie się 24 listopada 2012 roku. Osoby zainteresowane udziałem w imprezie i zdobyciem biletów VIP zapraszamy na stronę www.facebook.com/nissan.pl, gdzie znajdą więcej informacji o planowanym wydarzeniu.


42 05/12

ANIMAL COLLECTIVE „CENTIPEDE HZ” Szaleńcy z Animal Collective z każdym kolejnym albumem podwyższają sobie poprzeczkę. W swojej dziedzinie nie mają zbyt dużej konkurencji, więc sami próbują dyskontować swoje sukcesy. Tym razem sytuacja była trudniejsza niż zwykle, bo jak pamiętamy, „Merriweather Post Pavillion” przebił wszystko, co Animale nagrali wcześniej, a przy okazji większość albumów wydanych w 2009 roku. „Centipede Hz” miał być podobno najbardziej wymagającym dziełem zespołu. Zamiast tego na nowym albumie dostajemy mieszankę tego co najlepsze z dwóch ostatnich płyt. Melodie i przebojowość „Merriweather Post Pavillion” łączą się z eksperymentami i dziką energią „Strawberry Jam”. Do zespołu po przerwie powrócił Deakin, który poza graniem na gitarze zajął się także śpiewem (obok Avey Tare’a i Panda Beara). Jednak w odróżnieniu od poprzedniego albumu panowie śpiewają raczej osobno i krzykliwie niż chóralnie i harmonijnie. Muzycznie słychać więcej wpływów etnicznych. Są i Afryka, i latynoskie rytmy, a zamykający całość numer „Amanita” brzmi jak Mike Oldfield na kwasie. Tradycyjnie w przypadku Animal Collective prawdziwe perły płyty poznamy dopiero po kilku przesłuchaniach. Zalecana jest cierpliwość. (KS)

PAUL BANKS – „BANKS”

SOLOWE KATHARSIS

C

złonek Interpolu wydaje solową płytę. Wstrząsająca informacja, od kiedy to ta organizacja zajmuje się tworzeniem muzyki? Otóż nie jest to dzieło żadnego z funkcjonariuszy międzynarodowej policji, a Paula Banksa. Wokalista Interpolu już wcześniej pokusił się o autorski projekt, który sygnował jako Julian Plenti. Jego twórczość nie odbiegała zbyt daleko od dokonań macierzystej formacji. Tym razem jest inaczej, choć i tak pojawia się kilka „interpolowych” piosenek („I’ll Sue You”). Średnie tempa, ospały i ponury klimat kompozycji, anemiczna gitara mieszająca się z elektroniką i przeciągłym wokalem – to wykładnia większości zawartości krążka. Banks pracował nad tym wydawnictwem przez

dwa lata w wolnym czasie podczas tras z Interpolem. Choć miała to być miła odskocznia, to nie słychać w tym, co powstało nawet, nuty radości. „Banks” w warstwie lirycznej to szczere wyznania artysty. Jak twierdzi sam zainteresowany, te teksty mają w sobie coś oczyszczającego, wręcz terapeutycznego („Teraz i kiedyś widziałem prawdę ponad kłamstwami / Teraz i kiedyś czułem piękno, które skrywa życie”). Mimo że dostaliśmy parę perełek, jak „The Base” kojarzące się z Archive czy „Arise, Awake” o trip-hopowych konotacjach, to nie możemy mówić o pełnym sukcesie. To gitarowe plumkanie nie chwyta aż tak jak riffowanie w zespole matce. ROBERT SKOWROŃSKI


43

DEADBEAT – „EIGHT”

BERLIŃSKI LIŚĆ KLONU

FOT.: MAT. PRASOWE, MAT. WYTWÓRNI PŁYTOWYCH

W LONDYŃSKIM KLUBIE

Poznajcie historię jednej z ważniejszych postaci światowej sceny dub-techno, która na swój uroczy sposób wzięła się za bary z supermocarstwem wyspiarskiego brzmienia. Kanada to kraj chłodu, tajemniczy świat, który wydaje się być mroczną krainą rządzoną przez duchy poukrywane w porzuconych przez ludzi laptopowych podzespołach. Takie przynajmniej wrażenie sprawia muzyka pochodzącego zeń Scotta Monteitha ukrywającego się pod pseudonimem Deadbeat – szczególnie z jego zeszłorocznego albumu zatytułowanego „Drawn & Quertered”. Jednak przy omawianiu ósmego już studyjnego dziecka Deadbeata, zatytułowanego po prostu. „Eight”, nasuwa się pewne małe, lecz bardzo istotne: „ale” – ba, nawet dwa! Po pierwsze: przecież Scott od dawna mieszka w Berlinie! Fakt. Do tego ostatnio zmienił nawet lokalizację swojego studia, które dodatkowo wyposażył w nowe instrumenty – analogowy syntezator Mooga i Prophet 600. Po drugie: „Eight” dalekie jest brzmieniowo od mrocznych, masywnych, dubowo-technicznych i momentami ocierających się o ambient wcześniejszych produkcji Kanadyjczyka! Też racja. Wyjaśnieniem zaistniałej sytuacji są przytoczone wcześniej peryferia oraz wsparcie Mathew Jonsona (przy kawałku „Wolves And Angels”), Dandy Jacka („Horns Of Jericho”) i Danuela Tate’a („Lazy Jane”). Dodając do tego nienadętą naturę poszukiwacza-eksperymentatora samego Monteitha, to w ostateczności otrzymamy swego rodzaju manifest o treści: „Ja wiem, co się tu w tej Europie wyprawia! Zobaczcie, też potrafię robić wyspiarską muzykę!”. I tym sposobem doszliśmy do punktu kulminacyjnego mojego mozolnego wywodu. Zaiste o gęste motywy rodem z Wysp Brytyjskich tutaj chodzi. Deadbeat nie boi się osadzać swoich wizji w dubstepowych i UK garage’owych aranżacjach. Zdarza mu się czasem zahaczyć wręcz o rave’owe czy jungle’owe wstawki. Nie zapomina jednocześnie o tym, gdzie żyje i skąd pochodzi. Te niuanse deadbeatowskie słychać doskonale, jeśli miało się wcześniej kontakt z czymkolwiek spod ręki Kanadyjczyka. „Eight” jest niczym klonowy liść wypuszczony z Berlina, który niesiony wiatrem mainstreamowego ciągu trafia do Londynu, gdzie mimowolnie przybiera cieplejsze barwy. Materiał zdecydowanie nie umniejsza wielkości Deatbeata w świecie eksperymentujących producentów muzyki elektronicznej. Daje zaś dodatkowe punkty za wszechstronność. Sam album, jeśli już wspomniałem o liściu, jest ciekawą propozycją na jesień. DAMIAN WOJDYNA


44 05/12

GRIZZLY BEAR

GRIZZLY BEAR „SHIELDS”

ułożony. Wspominając o nowej płycie, dodaje, że jest bardziej surowa i bardziej się w niej zespół obnaża. Trudno się z nim nie zgodzić – energia bijąca z 10 kawałków to czysta mieszanka szaleństwa i spokoju idealnie wkomponowanego w jesienną aurę. Takie łączenie przeciwieństw mogliśmy odczuć poprzez wydane wcześniej single „Sleeping Ute” i „Yet Again”, które można uznać za świetne intro do całej płyty. Dla nadal głodnych informacji

– album ma w sobie opanowanie chłopaków z The Whitest Boy Alive i charyzmę ekipy z Vampire Weekend. Zespół słynący z folkowo-psychodelicznych dźwięków często jest kojarzony również z muzyką indie. Dla tej płyty trzeba będzie zdecydowanie poszerzyć definicję tego stylu, zwłaszcza po wysłuchaniu bijącego głębią „What’s Wrong”, szorstkiego i zarazem harmonijnego „A Simple Answer” czy budującego napięcie „Half Gate”. (PJ)

SWANS – „THE SEER” W wywiadach udzielanych przed wydaniem drugiego po reaktywacji albumu Swans Michael Gira zarzekał się, że będzie on jego dziełem życia, że pracował nad nim 30 lat, i że nigdy nie stworzył nic większego. O ile zwykle takie deklaracje są niewiele warte i bezlitośnie weryfikują je fani po pojawieniu się danego materiału, o tyle w przypadku „The Seer” mamy do czynienia z opus magnum pełną gębą. Album powala swoją wielkością (prawie 2 godziny) rozmachem kompozycyjnym (numer tytułowy trwa ponad 30 minut), a także ładunkiem emocjonalnym. Ci, którzy widzieli Swans na tegorocznym OFF-ie wiedzą, o co chodzi. Nowy materiał grupy z Nowego Jorku to w większości potężne, długie kompozycje, które brzmią jak muzyka towarzysząca armii zmechanizowanych orków kroczącej powolnym, ale zdecydowanym krokiem naprzód, niszcząc wszystko po drodze. W odsłonie koncertowej Michaelowi Girze udało się dotknąć muzycznego absolutu. W wersji studyjnej jest od niego o krok. (KS)

FOT.: MAT. PRASOWE, MAT. WYTWÓRNI PŁYTOWYCH

Czy melodia może współgrać z mrokiem? Czy optymizm związałby się z depresją? Przeciwieństwa się przyciągają, a wynikiem tego jest ostatnia płyta zespołu Grizzly Bear – „Shields”! Jest to pierwszy wydany album od 2009 r. w którym to zrodzili longplay „Veckatimest”. Co różni oba wydania? Jak mówi wokalista grupy Ed Droste: – Ta płyta ma inny charakter niż poprzednia. Zaznacza, że poprzedni album można uznać za grzeczniejszy, bardziej


45 FLYING LOTUS „UNTIL THE QUIET COMES”

KREWNIAK JAZZOWYCH GIGANTÓW, JAKIMI SĄ ALICE I RAVI COLTRANE, ZNOWU TUPNĄŁ ZDECYDOWANIE NOGĄ I NAGRAŁ NOWĄ PŁYTĘ PT. „UNTIL THE QUIET COMES”. JAK ZWYKLE BYŁO TO TUPNIĘCIE O NIEOCZYWISTEJ RYTMICE I W WYSZUKANYM METRUM. NIECHYBNIE RODZINNA PRZYPADŁOŚĆ… Krewniak nazywa się Steven Ellison. To producent i DJ z Los Angeles. W branży jest szerzej znany jako Flying Lotus. Dwa lata temu zawiesił nieprzyzwoicie wysoko poprzeczkę, nagrywając swój trzeci album „Cosmogramma”. To jedno z tych wydawnictw, które wymyka się prostym klasyfikacjom i gatunkowym uproszczeniom. Z nagromadzonych tam pomysłów każdy szanujący się producent stworzyłby bez mrugnięcia okiem 5 pełnowymiarowych albumów. Na szczęście Ellison ma gdzieś oszczędność autorską i „szacunek” dla dźwiękowej materii. Bogactwo brzmień użytych na „Cosmogrammie” brutalnie chwyta za gardło i wykrzywia twarz w grymasie… zainteresowania. Co ciekawe, barokowe aranżacje są tu odwrotnie proporcjonalne do samej konstrukcji utworów. Krótkie, zaledwie 3-, 4-minutowe ścieżki

sprawiają wrażenie szkiców, miniatur z antologii instrumentalnego hip-hopu. To tak, jakby uwarzyć gar psychodelicznej papki, wrzucając do niej w dowolnej kolejności ingrediencje, i w efekcie cudem otrzymać przepyszne kolorowe budynie. Na swojej najnowszej, czwartej płycie zatytułowanej „Until the Quiet Comes” Flying Lotus nie ogłasza wielkiej rewolucji w stosunku do poprzedniego wydawnictwa. Maniacy dźwiękowej nerwicy z psychoterapii pt. „Cosmogramma” mogą spać spokojnie. Nawet dobór zaproszonych głosów jest podobny. Tak jak na poprzednim albumie, tak i teraz są to Thom Yorke, Laura Darlington, Thundercat. Nowy „featuring” Erykah Badu potwierdza tylko, że żadna szuflada stylistyczna Ellisonowi obca nie jest. „See Thru to U”

z jej udziałem jakby miało za zadanie przekonać, że w konwencji R&B dla dorosłych Flying Lotus też może się z powodzeniem realizować. Kontrapunktem dla ciepłych, soulowych brzmień, znanych chociażby z albumu „Baduizm”, są tu trybalne bębny i freejazzowe basowe pasaże (to ostatnie jest znakiem rozpoznawczy FlyLo). Głos Badu, skonstruowany z nakładek wokalnych, dodaje wszystkiemu psychodelicznego sosu. To ciągle Flying Lotus, tylko nieco wyciszony, refleksyjny. W zasadzie jedyną rzeczą, która rzuca się w uszy po wysłuchaniu całego nowego albumu, jest właśnie uspokojenie narracji. Bez obaw! To ciągle muzyka pełna zaskoczeń i gatunkowych przepychanek, wspomnianej już nerwicy stylistycznej. Muzyka skrząca się od dźwiękowych detali, upchanych gdzieś w tle, jakby przemawiających do słuchacza podprogowo. Jest tu trochę nerwowych rytmów, stuknięć, szumów, trzasków, charakterystycznych dla estetyki glitch i berlińskiej wytwórni Raster-Noton („Tiny Tortures”, „All the Secrets”, „Phantasm”). Gdzieniegdzie słychać trochę dubstepu, na szczęście tego bardziej stylowego, niemającego wiele wspólnego z dubstepowymi wprawkami z ostatnich płyt Madonny czy Muse. Trudno także znowu uniknąć w wielu utworach porównań do Four Tet. Z drugiej strony „Until the Quiet Comes” to album pełen przestrzeni. FlyLo nabiera głęboko powietrza w płuca i delektuje się muzyczną wolnością w bardziej dojrzały sposób. Mnóstwo jazzowych smaczków, z gatunku relaksującego fusion i free, przeplata się z klimatycznym brzmieniem w stylu M83 („Me Yesterday // Corded”) czy bardziej mrocznym, przypominającym Buriala („Electric Candyman”). Damskie wokale Niki Randa i Laury Darlington są eteryczne, delikatnie podkreślone pogłosami. Steven Ellison zwolnił tempo na swojej nowej płycie, podryfował niespiesznie w stronę cieplejszych i relaksujących muzycznych archipelagów. „Until the Quiet Comes” udowadnia, że wyobraźnia i erudycja to ciągle filary wartościowej muzyki, nie tylko elektronicznej. Flying Lotus dojrzał i już nie forsuje tempa. Nic w tym złego. Po prostu wziął sobie do serca Radioheadową frazę: „Hey man, slow down”. Sławne ciotki i znani wujkowie, w tym zmarły John Coltrane, ciągle mogą być dumni. ŁUKASZ DYMIŃSKI


46 05/12

NATASHA KHAN

Na poprzednich dwóch płytach Natasha Khan, kryjąca się pod pseudonimem Bat For Lashes, stawiała na bogactwo brzmienia swoich kompozycji. Tym razem muzyka została z tego odarta, co koresponduje z okładką płyty, na której wokalistka jest naga. „The Haunted Man” w porównaniu z poprzednikami jest albumem, gdzie mamy więcej syntetycznych brzmień. Jednak i tym razem nie zabrakło dźwięków pianina i smyków, które doskonale współbrz-

mią z głosem Natashy. Ta Brytyjka czaruje swoim wokalem, tworzy melodie przeszywające duszę („Lilies”), wspaniale przekazuje emocje za pomocą dźwięków. Taka „Laura” to kandydat na jedną z najbardziej nastrojowych kompozycji. Jej twórcą jest Justin Parker. To on napisał dla Lany Del Ray „Video Games”, które jednak może się schować przy utworze Bat For Lashes. Płyta nie jest jednowymiarowa, ma różne oblicza. Raz okrywa nas pięknem ballad

(„Laura”), by następnie rzucić w odmęty mrocznego klimatu („Horses of the Sun”), a na koniec porwać wręcz tanecznymi rytmami („A Wall”). Krążek przypadnie do gustu starym fanom, ale dzięki swojej muzycznej ewolucji Natasha z pewnością pozyska też nowych. Nie wiem, kim jest tytułowy „Nawiedzony człowiek”, ale jeśli jest on personifikacją muzyki zawartej na płycie, to niech straszy w każdym domu. ROBERT SKOWROŃSKI

LV – „SEBENZA” Czterech afrykańskich MC spotkało się, aby nagrać wspólny album w Londynie wraz z producentami z Hyperdubu. I to nie byle jakich raperów. Najbardziej znany z nich Spoek Mathambo powraca do swoich afrykańskich korzeni po nie najlepszym albumie nagranym dla Sub Popu. Razem z nim nawijają Okmalumkoolkat oraz duet Ruffest. Mimo że za produkcje odpowiadają Brytyjczycy, to album brzmi, jakby powstał gdzieś w piwnicy w Johannesburgu. Dostajemy mieszankę modnych ostatnio w nowomuzycznych kręgach wywodzących się z Afryki motywów. Całość oparta jest szybkiej, plemiennej rytmice, w którą LV wplatają minimalistyczne partie analogowych syntezatorów, trochę nowoczesnego house’u, a do tego garść abstrakcyjnego hip-hopu. Całość brzmi bardzo spójnie mimo wymieszania gatunkowego i odmiennych sposobów rapowania afrykańskich gości. Biorąc pod uwagę aktualny hype na afroelektronikę, LV możemy spodziewać się na przyszłorocznym Tauronie. (KS)

FOT.: MAT. PRASOWE, MAT. WYTWÓRNI PŁYTOWYCH

BAT FOR LASHES „THE HAUNTED MAN”


MODA & DESIGN 47

JESIENNE TRENDY BY DZIUBEKA

MERRELL EAGLE ORIGINS – POWRÓT DO KORZENI

Czerwień, pomarańcz, złoto i zieleń – najpiękniejsze barwy złotej polskiej jesieni stały się inspiracją dla projektantów by dziubeka do stworzenia nowych wzorów w kolekcji Metal Glamour na jesień. Subtelny naszyjnik, optymistyczna bransoletka, modna i praktyczna broszka to niezbędne akcesoria w kuferku z biżuterią każdej fashionistki.

Z okazji trzech dekad istnienia marki Merrell jej projektanci postanowili tchnąć nowe życie w klasyczne modele z serii Origins. Inspirowane stylem lat 80. wodoodporne męskie buty Eagle Origins to połączenie miejskiego designu i sportowej technologii. Poduszka powietrzna w podeszwie środkowej Merrell Air Cushion Midsole amortyzuje wstrząsy oraz utrzymuje stopę w odpowiednim położeniu.

CLASSIC LEATHER TRAIL

Classic Leather Trail Reeboka to miejski standard, który w tym sezonie doczekał się mocnego, jesiennego odpowiednika. Z nową podeszwą dla lepszej przyczepności na mokrych chodnikach, odblaskowymi szwami dla większego bezpieczeństwa w ciemne popołudnia i ultra wytrzymałymi materiałami na palcach i pięcie Trail sprawdzi się także na leśnym trakcie. Sprawdź więcej jesiennych propozycji od Reebok Classics na:

Sugerowana cena: 499 zł

facebook.com/reebokclassics

PEPSI ŚWIĘTUJE ROCZNICĘ WYDANIA ALBUMU „BAD” MICHAELA JACKSONA

25 lat temu pytanie „Who’s Bad?” stało się kultowym hasłem pokolenia Pepsi Generation. Wszystko za sprawą Michaela Jacksona i albumu „Bad”. Teraz krążek powraca na szczyt w znowej odsłonie. Pepsi wspólnie z Sony Music pragnie uczcić tę niezwykłą rocznicę wydaniem specjalnego dwupłytowego albumu „Bad 25”. Przygotowano również niepowtarzalną kolekcję puszek z różnymi wizerunkami Michaela Jacksona!

CATERPILLAR CODE – DOŁĄCZ DO IMPREZY

Linia Code marki Caterpillar dedykowana jest poszukiwaczom klubowych przygód. Nowe modele pojawiły się już na niejednej imprezie w Stanach Zjednoczonych, teraz czas na Polskę! Soczyste żółcie, intensywne czerwienie, śnieżna biel i klasyczna czerń polsują w rytm muzyki elektronicznej. Dołącz do imprezy z marką Caterpillar! Sugerowana cena: 399 zł

EX-O-FIT

Kolekcja Reebok Classics na jesień/zimę 2012 odzwierciedla historię bogatego dziedzictwa marki i jej kultowego stylu. Pod hasłem „It Takes A Lot To Make A Classic” marka prezentuje swoje najbardziej znane modele – w tym Ex-O-Fit. Ex-O-Fit był w 1983 roku odpowiedzią firmy na ogromny boom na fitness, który w początkach lat 80. ogarnął USA. Po 30 lat but zostaje klasykiem – tym razem na ulicy. Więcej o najnowszych produktach Reebok Classics na: facebook.com/reebokclassics


48 05/12


ZOMBIE W KINIE 49

PRZEZ WIELU POGARDZANI, RZADKO KIEDY TRAKTOWANI POWAŻNIE, W GRUNCIE RZECZY BARDZO NIESZCZĘŚLIWI, A CZĘSTO NIEPEŁNOSPRAWNI. JEDNAK PRZEDE WSZYSTKIM WIECZNIE GŁODNI. PRZED WAMI ZOMBIE

Z

TEKST: KRZYSZTOF SOKALLA (ONET)

ombie oficjalnie opanowały Polskę. Trafiły nawet na Pudelka, który najwidoczniej stał się patronem medialnym serialu „The Walking Dead” w kraju. Rzeczony serwis plotkarski uruchomił bliźniaczą stronę, którą nazwał „Pudelek Zombie”. Znajdziemy w nim m.in. galerie zjadających mózgi zombie, plotki o bohaterach i informacje o kolejnych odcinkach, ale także miejsca, w których można dodać własną zombie-fotkę, złożyć zombie-donos, a także sprawdzić, czy aby zaraza zombie nie czeka u progu naszego domu. Kampania wydaje się bardzo trafna, bo sednem zrozumienia i przy okazji polubienia fenomenu zombie jest dystans. Trudno oczekiwać, że każdy film o gustujących w ludzkich mózgach, wyjących i częściowo zgniłych upiorach, będzie arcydziełem intelektualnym godnym festiwalu Nowe Horyzonty. Jeśli jednak podejdziemy do tematu z przymrużeniem oka, w większości przypadków dostaniemy kawał soczystej rozrywki – w zależności od ujęcia – śmiesznej lub strasznej. PRZYBYLI ZNIKĄD Żerujące na ludzkich mózgach zombie w popkulturze spopularyzował George Romero. Jego „Noc żywych trupów” z 1968 roku to absolutny klasyk i popkulturowy przedmiot kultu, który doczekał się licznych kontynuacji oraz przeróbek. Niskobudżetowy, czarno-biały film o rodzeństwie, które odwiedzając grób matki, trafia w samo centrum lokalnej apokalipsy zombie i musi z napotkanymi sojusznikami bronić się przed zgrają zombiaków w zabarykadowanym domu, stał się z miejsca kultowy. Z powodu niskich nakładów finansowych zombie poza powłóczystym krokiem nie różnili się zanadto od zwykłych śmiertelników, co czyniło ich jeszcze bardziej przerażającymi. Efekty specjalne zredukowane zostały do przedstawienia rozpruwanych żołądków i wylewających się z nich wnętrzności. Status kultowości wiąże się też pewnie z zakończeniem, które dalekie jest od happy endu. Podobnie jak film, Romero z miejsca stał się twórcą kultowym. Do tematu żywych trupów wracał pięciokrotnie. Początkowo średnio raz na dekadę, ostatnio trochę częściej. Ostatnia część z serii, „Survival of the Dead” ukazała się w 2009 roku. Oczywiście to nie Romero wymyślił postać zombie. Zanim żywe trupy stały się popularne w popkulturze, dawno zakorzenione były w wierzeniach Haitańczyków. Z tym, że tam

zombie (w voodoo nazywane zombi) wcale nie żywiły się mózgami i nie były wlokącym się niebezpieczeństwem. Zamiast tego pełniły rolę rodzaju niewolników, a transformacja, której źródłem były różnego rodzaju trucizny, była odwracalna. Wątpliwego zaszczytu stania się zombi zwykle dostępowali obywatele, którzy w jakiś sposób podpadli rodzinie, znajomym lub członkom lokalnej społeczności. Kim jest popkulturowy zombie i skąd się wziął? Większość scenarzystów idzie na łatwiznę i swoje opowieści rozpoczyna w momencie, kiedy niewiele mówiąca „zaraza zombie” lub „apokalipsa zombie” szaleje w najlepsze i generalnie trzeba uciekać, a nie zastanawiać się, skąd się wzięła. Ewentualnie w komunikatach radiowych, których słuchają bohaterowie filmów, słyszymy, że to „straszny wirus”, który wymknął się spod kontroli i rozprzestrzenia się w zastraszającym tempie. Próby wytłumaczenia genezy są rzadkie, i zwykle odnieść można je tylko do pojedynczej historii. Mieliśmy już wirusa atakującego za pośrednictwem telefonów komórkowych, który pojawia się nagle i tak samo nagle znika (książka „Komórka” Stephena Kinga), dziwaczną zarazę, którą zwalczyć można, tylko wypowiadając odpowiednie słowa („Pontypool” reż. Bruce McDonald), oraz zatrutą macę, którą nazistowski naukowiec chciał zaserwować Żydom, aby ich zgładzić, a zamiast tego przekształcił ich w żywe trupy („Night of the Living Jews” reż. Oliver Noble – nie mylić z polską książką o tym samym tytule), a także śpiący batalion nieumartych nazistów, którzy strzegą swojego posterunku gdzieś w górach Norwegii („Dead Snow/Zombie SS” reż. Tommy Wirkola). JAK PRZETRWAĆ APOKALIPSĘ ZOMBIE Ile było powodów pojawienia się nieprzyjemnych i śmierdzących mózgożerców, tyle mamy ich przedstawień. Zwykle są to nadgnite, chodzące w żółwim tempie zwłoki, które niczym lunatycy wyciągają przed siebie ręce, a do tego wyją bądź charczą. To jednak standard, od którego mamy liczne odchyły. W świetnym „28 dni później” zombie biegają w tempie Usaina Bolta niczym wściekłe psy i szybko rozszarpują swoje ofiary. Z kolei w kanadyjskim „Pontypool” to zwykli ludzie, którzy wyglądają na trochę spuchniętych i krwawiących. W „Dead Snow/Zombie SS” natomiast mamy do czynienia z po zęby uzbrojonymi oficerami Waffen SS, którzy mimo licznych ran i braków w naskórku są nienagannie ubrani w mundury i hełmy z czasów wojny.


FOT.: MAT. INTERNATOWE

50 05/12

O ile kwestie pochodzenia i przedstawienia dają pewne pole do popisu, o tyle sposób eksterminacji zwykle jest taki sam. Najlepszy jest tzw. head shot, czyli celny strzał w czaszkę lub roztrzaskanie jej/ przebicie jakimś innym groźnym przedmiotem. Widać, zombie kochają nie tylko cudze mózgi, ale także swoje. W kwestii eksterminacji najdalej posunął się Max Brooks, który w swojej książce „World War Z” opisał trwającą ponad dekadę wojnę, w której ludzkość musiała mierzyć się z hordami powstałych z grobów, groźnych zwłok. Książka napisana jest bez cienia humoru, a w założeniu autora jej treść miała pełnić funkcję raportu wojskowego opisującego wojnę od wybuchu aż do jej zakończenia. Stąd jej faktograficzny charakter i opisy oddziaływania znanej ludzkości broni na nietypowego przeciwnika, jakim był żywy trup. Wniosek z jego wywodów był prosty – nawet najbardziej zaawansowana broń palna na niewiele się zdała. Gdy zabrakło amunicji należało powrócić do halabard i toporów, usprawnionych tak, aby w jak najbardziej skuteczny sposób rozłupywały czaszki. Max Brooks to taki trochę George Romero XXI wieku. Prywatnie jest synem jednego z czołowych prześmiewców Hollywood – Mela Brooksa, a zawodowo pisarzem. Napisał dotychczas dwie książki. Pierwsza z nich to poradnik (sic!) zatytułowany „The Zombie Survival Guide”, w którym autor opisuje, co robić, aby przetrwać apokalipsę zombie. Druga to wspomniany raport z III wojny światowej, w której ludzkość stawiała czoła żywym trupom. Książki o zombie nie są tak

widowiskowe jak filmy czy komiksy, ale i z tym poradzili sobie co bardziej kreatywni autorzy. Wszystko za sprawą powieści mash-upu zatytułowanej „Pride and Prejudice and Zombies” czyli „Duma i uprzedzenie i zombie”. Autorką oryginału była oczywiście Jane Austen. Do wiktoriańskiego melodramatu Seth Grahame-Smith dołożył fragmenty o zombie, które lekko zmieniły rozwój wydarzeń. Wydawnictwo zadbało o różne edycje zawierające ilustracje, odpowiednią promocję i narodziło się kolejne kultowe dzieło. W Polsce podobnego zabiegu próbował Kamil Śmiałkowski, który stworzył „Przedwiośnie żywych trupów”; niestety lokalne audytorium było mniej zainteresowane tematem. ZAWSZE FAJNIE Filmy o zombie mają jeden plus. W zasadzie zawsze są udane. Temat, który poruszają, tak epatuje kiczem, że jakiekolwiek niedociągnięcia niejednokrotnie działają na korzyść produkcji. Mamroczący nieśmiertelne „braaainssss” zombie, który w jednej z części „Powrotu żywych trupów” czai się na zagubioną nastolatkę, pewnie w założeniu twórców miał być straszny, zamiast tego jednak wywołuje śmiech i w drugim obiegu staje się hitem domówek czy kinowych imprez z kinem gore, których ostatnio w Polsce coraz więcej. Najważniejsze jest nastawienie. Jeśli wybierając się na piątą część „Resident Evil”, opatrzoną wiele mówiącym podtytułem „Retrybucja”, spodziewamy się


ZOMBIE W KINIE 51

horroru, który nas przestraszy, sromotnie się rozczarujemy. Jeśli zamiast tego nastawimy się na dziwaczną produkcję, w której klon Milli Jovovich walczy nie tylko z zombie, lecz także z masą innych potworów utrzymaną w rytmie brostepu (wszystko w zwiastunie), to z kina wyjdziemy z uśmiechem i długo będziemy komentować poszczególne sceny, z których każda kolejna w jeszcze większy sposób zaprzecza prawom fizyki, zdrowemu rozsądkowi i logice. Od czasu do czasu może okazać się, że produkcja, na którą trafimy, ma sens – śmieszy wtedy, kiedy ma śmieszyć, a straszy (co raczej rzadko się udaje) wtedy, kiedy ma straszyć. NIE BÓJMY SIĘ COMING OUTU! Dla tych, którzy wciąż boją się przyznać, że lubią zombie, bo to obciach i niemodne, niech rekomendacją będzie fakt, że TVP w swojej ramówce serial „The Walking Dead” umieściło pierwotnie o drugiej w nocy – czyli w paśmie zarezerwowanym dotychczas dla kina wysokiej próby – filmów Felliniego, Bergmana i Von Triera. Na szczęście polski oddział telewizji FOX ma propozycję także dla osób, które w nocy jednak sypiają i najgorętszą obecnie opowieść o zombie emituje we wtorki o 22. Dwa dni po amerykańskiej premierze. Socjologiczne podejście do apokalipsy zombie, gdzie żywe trupy są tak naprawdę tłem dla pokazania relacji miedzy ludźmi w sytuacji ekstremalnej, wynosi żerujące na ludzkich mózgach upiory na poziom serialowej sztuki wysokiej. Oczywiście z odpowiednim ładunkiem krwi i flaków.

„Zombieland” reż. Ruben Fleischer (2009). To idealne połączenie śmiesznego ze strasznym. Mamy apokalipsę zombie, obowiązkowe, zatłoczone tylko w jednym kierunku autostrady pełne opustoszałych samochodów oraz miasta i miasteczka rojące się od zombie. Do tego czwórka kompletnie niedobranych do siebie bohaterów, którzy co i rusz romansują, zdradzają się i ponownie schodzą. Do tego zabawa konwencją, świetny epizod Billa Murraya i rewelacyjna ścieżka dźwiękowa. „28 dni później” reż. Danny Boyle (2002). Jeden z nielicznych przypadków filmu o zombie, który naprawdę straszy, a do tego kompletnie odarty jest z elementów kiczowatych. Główny bohater budzi się w szpitalu po dłuższym okresie śpiączki, w świecie, który opustoszał. Dookoła gruzy, rozbite samochody i pełno krwi. Zombie są szybcy, a przez to groźniejsi niż zwykle, a całość sfilmowana jest kamerą cyfrową, co nadaje filmowi bardzo szybkie tempo. Mocna rzecz. „Dead Snow/Zombie SS” reż. Tommy Wirkola (2009). Nazistowski batalion, który podczas wojny stacjonował gdzieś w małym norweskim miasteczku, nie miał zbyt dobrej opinii. Gwałcił i mordował do momentu, aż ludność się wkurzyła i wypędziła go daleko w góry, gdzie naziści zamarzli. Teraz od czasu do czasu wychodzą na łowy. Tym razem trafiło na grupkę studentów medycyny, którzy przyjechali pojeździć na nartach. Dalszy scenariusz jest łatwy do odgadnięcia. Film skierowany jest przede wszystkim do koneserów, choć scena finałowa powinna zauroczyć każdego kinomana. „Wysyp żywych trupów” reż. Edgar Wright (2004). Brytyjska komedia o zombie. Dwójka nierobów, którzy czas spędzają głównie na graniu na konsoli, musi stawić czoła inwazji zombie, która przerywa ich beztroski żywot. Wszystko w scenerii wschodniego Londynu z masą fucków, cockneyowskiego akcentu, piwa i frytek. Gdyby Guy Ritchie nakręcił film o zombie zamiast „Przekrętu” – pewnie tak by wyglądał. „REC” reż. Jaume Balaguero, Paco Plaza (2007). Po „Blair Witch Project” kręcenie filmu kamerą z ręki przestało być domeną niskobudżetowych produkcji. „REC” to kolejny horror bazujący na tej koncepcji. Akcja rozgrywa się w hiszpańskiej kamienicy, w której coś niedobrego przytrafiło się pewnej starszej pani. Nikt nie wie, co się dzieję, słychać krzyki, a co chwila ktoś ginie spadając z klatki schodowej. Klaustrofobiczną atmosferę pogłębia fakt, że kamienica odcięta jest od świata, a zrozpaczonym mieszkańcom nikt nie chce pomóc.


52 05/12

MUZYKA POTRZEBUJE BEATU NA EKRANACH KIN MOŻNA OGLĄDAĆ DŁUGO WYCZEKIWANĄ ADAPTACJĘ POWIEŚCI „W DRODZE”. TO, CZEGO REŻYSEROWI NIE UDAŁO SIĘ POKAZAĆ W 137 MINUTACH, NIEKTÓRZY POTRAFIĄ ZROBIĆ W PIĘCIU.

O

ryginalna wersja powieści „W drodze” przypominała raczej muzyczny eksperyment niż zwykłą piosenkę ze zwrotkami i refrenem. Był to strumień słów na niemal 37-metrowym zwoju papieru, a przerwy między kolejnymi zdaniami były krótkie niczym – tu używam porównania samego autora – momenty, w których saksofonista bierze oddech przed kolejnym podmuchem w instrument. Prezentując skrypt w takiej formie wydawcom, należało spodziewać się problemów. Książka ukazała się dopiero sześć lat po tym, gdy Kerouac skończył pisanie. Czytelnicy dostali wersję ugrzecznioną, dostosowaną do percepcji odbiorców nieskłonnych do eksperymentów. Dopiero 50 lat później opublikowano „On The Road: The Original Scroll”, czyli tekst w pierwotnej

TEKST: PAULINA GRABSKA wersji. Równie długo trzeba było czekać na przeniesienie powieści na wielki ekran. Pierwszych przymiarek do filmowej adaptacji dzieła dokonywał sam Kerouac, który bezskutecznie próbował namawiać Marlona Brando do wcielenia się w rolę Deana. Francis Ford Coppola nabył prawa do ekranizacji w 1979 roku. Minęło kilkadziesiąt lat, powstało kilkanaście wersji scenariusza, odbyły się różne spotkania z uznanymi twórcami i aktorami, ale dopiero w 2008 roku stanęło na Walterze Sallesie, autorze „Dzienników motocyklowych”. Niestety seans „W drodze” zostawił mnie z poczuciem ogromnego niedosytu. Sam Riley sprawdził się jako introwertyczny Ian Curtis w „Control”, ale zadanie sportretowania Sala Paradise raczej go przerosło. Jeszcze gorzej było z Garrettem Hedlundem, wcielającym się w rolę Deana. W filmie dostaliśmy

aroganckiego złodziejaszka i playboya, który lubuje się przede wszystkim w rozrzucaniu swojego nasienia po całym kraju oraz szybkiej jeździe samochodem. Zabrakło charyzmy, jakiejś ikry, która wytłumaczyłaby widzowi, dlaczego Sal był zafascynowany tym człowiekiem i dlaczego potrafił rzucić wszystko, by ruszyć z nim na drugi koniec Stanów. Na miano najlepszych w obrazie Sallesa zasługują sceny, podczas których bohaterowie słuchają muzyki, uczestniczą w koncercie lub tańczą. Odniosłam wrażenie, że tylko wtedy naprawdę możemy poczuć, jak postaci zbliżają się do swoich książkowych pierwowzorów, jak „płoną”, czyli pokazują coś, za co zostali uwiecznieni przez Kerouaca i przez co fascynują kolejne pokolenia czytelników. Dlaczego twórcom „W drodze” nie udało się oddać książkowego ducha? Szukanie


FOT.: MAT. PROMOCYJNE

FILM & KSIĄŻKA przyczyn w ich brakach warsztatowych byłoby niesprawiedliwe, bowiem widać, że wszyscy bardzo się starali. Może więc to kwestia nieprzystosowania języka filmowego do prozy Jacka Kerouaca? A jeśli nie film, to jakie inne medium ma szansę na oddziaływanie z podobną mocą? Nieprzypadkowo na początku tekstu przytoczyłam słowa pisarza o saksofoniście. „W drodze” powstało w takiej, a nie innej formie między innymi dzięki fascynacji Kerouaca jazzem, bopem oraz szeroko pojętą improwizacją. Z kolei gdyby nie bitnicy, dziś nie moglibyśmy słuchać wielu znakomitych piosenek. Weźmy na przykład takiego Toma Waitsa. Kiedy trafił na dzieła przedstawicieli beat generation, nastąpiła czytelnicza odmiana miłości od pierwszego wejrzenia. „To jest tak, jak się kupuje płytę i trzyma się ją pod pachą, tak żeby wszyscy zobaczyli tytuł… Czułem, że odkryłem coś tak ważnego, że nosiłbym to wypisane na czole, gdybym tylko mógł…” – Jay S. Jacobs, autor biografii Waitsa „Dzikie lata”, przytacza cytat z wywiadu, jakiego muzyk udzielił w 1999 roku dla magazynu „Mojo”. Ale zachwyty oraz odpowiedni image to niejedyne rodzaje hołdu złożone swemu idolowi przez słynnego barda. Na płycie „Foreign Affairs” znalazł się utwór „Jack and Neal/California Here I Come” opowiadający o jednej z wielu podróży, jakie odbyli Kerouac i Cassady, w tym przypadku w towarzystwie rudej i napalonej pielęgniarki. Słuchając tego utworu, nie sposób nie odnieść wrażenia, że to, co nie udało się Sallesowi przez 137 minut „W drodze”, Waits zmieścił w pięciu. Tom wspólnie z Primusem scoverował także utwór „On The Road” napisany przez pisarza. Piosenka trafiła na składankę „Orphans”. Gdyby Kerouac nie napisał „W drodze”, The Doors nigdy by nie powstało – wyznał kiedyś Ray Manzarek. Gdyby nie „W drodze”, być może nie byłoby też Morrisona, jakiego znamy? No bo jak inaczej wytłumaczyć, że lider The Doors wśród swoich

ulubionych filozofów i twórców wymieniał tych, których nazwiska padały w książce, a jego wizerunek idealnie pasował do niektórych opisów Deana/Neala? W „Hey Jack Kerouac” ówczesna wokalistka 10,000 Maniacs, Natalie Merchant, śpiewa: „Ze wszystkich beat-chłopców z San Francisco ty byłeś najlepszy”. Płytę „Our Time In Eden” otwiera utwór „Noah’s Dove”. Napisany w pierwszej osobie tekst mógłby być wyznaniem Camille, wiecznie porzucanej przez Deana: „W twoich lekkomyślnych oczach nigdy nie jest za późno na złapanie ostatniego oddechu wolności”. To utwór godny uwagi nie tylko ze względu na swoją jakość, lecz także dlatego, że kobiety w kontekście beat generation bywają – paradoksalnie – bardzo często traktowane po macoszemu. Wybitny Mark Murphy wydał w 1981 roku album „Bop for Kerouac”, na którym cytuje fragmenty „W drodze”. W „Ballad of the Sad Young Man” i innych utworach daje to piorunujący efekt. Słowa Kerouaca niczym „siostry saksofonu” – to już Morphine i ich „Kerouac”. Piosenka trafiła na album „Kerouac: Kicks Joy Darkness” wydany w 1997 roku (40. urodziny „W drodze”), gdzie usłyszeć można ponadto między innymi Eddiego Veddera, Jeffa Buckleya, Lydię Lunch, Michaela Stipe’a i wielu innych. Poza sferą muzyczną, w filmowej adaptacji „W drodze” na uznanie zasługuje Viggo Mortensen i jego przedstawienie postaci Old Bull Lee, alter ego Williama S. Burroughsa. To bitnik o imponującym muzycznym dorobku. Ma na koncie współpracę z takimi artystami jak Laurie Anderson, John Cale, Sonic Youth czy R.E.M. Jego epizod aż prosi się o rozwinięcie w osobnym filmie. Dlatego też, mimo wielu niedoskonałości, dobrze, że Walter Salles doprowadził realizację „W drodze” do końca. Z niecierpliwością czekam na kolejne próby opanowania przez filmowców języka bitników, z którym muzycy radzą sobie bardziej niż doskonale.

53


54 05/12

GLOSSYBOX PRZEDŚWIĄTECZNE PUDEŁKO Zamów październikową edycję GLOSSYBOX o tematyce Home Spa i zrób sobie odrobinę przyjemności tuż przed świętami lub podaruj zestaw jako prezent bliskiej osobie. W każdym pudełku GLOSSYBOX Home Spa znajduje się stymulujący peeling do ciała z linii HOME SPA, marki PAT & RUB, maska intensywnie regenerująca włosy suche i zniszczone z linii KARITE, francuskiej marki RENE FURTERER. Poza tym w rożnych wariantach pudełek można znaleźć np.: nowość na rynku: maskę i serum z linii Mooya, marki BEAUTYFACE lub biosiarczkowy żel głęboko oczyszczający do mycia twarzy, firmy BALNEOKOSMETYKI MALINOWY ZDRÓJ, jak również wyjątkowy kosmetyk kolorowy marki FRESH MINERALS, czy też naturalną, marokańską glinkę firmy ORGANIQUE bądź twardy balsam do ciała na bazie masła Shea, również marki ORGANIQUE. W zestawie można również znaleźć idealne do domowego SPA mydło Argan & Goats marki THE SECRET SOAP STORE. Pełen opis wszystkich produktów z październikowej edycji znajduje się na stronie internetowej: www.glossybox.pl

ZIMOWE FIOŁKI

Fiołki kwitną krótko – tylko wczesną wiosną. Jednak dzięki najnowszym produktom Fa Luxurious Moments można cieszyć się ich zapachem przez cały rok! Fa Luxurious Moments to połączenie delikatnej pielęgnacji ciała i uwodzicielskiego zapachu fiołków, która pozostawia skórę intensywnie wypielęgnowaną, wyjątkowo miękką i gładką. Codziennie w czasie porannego prysznica czy wieczornej kąpieli każda kobieta będzie mogła poczuć się wyjątkowo otulona delikatnym zapachem budzącej się wiosny dzięki fiołkowej kompozycji Fa Luxurious Moments!

Pudełko kosztuje 49 zł wraz z przesyłką kurierską.

ORIGINAL SOURCE

Kąpiel w koktajlu z soczystych malin polanych mlekiem waniliowym lub orzeźwiający prysznic w esencji z limonek lub cytryn? Dlaczego nie?! ORIGINAL SOURCE rutynowej kąpieli mówi stanowcze „nie” i wprowadza do Twojej łazienki naturalne zapachy i intensywne kolory zamknięte w designerskiej butelce. Od teraz każda chwila pod prysznicem będzie nierutynowa! Sprawdź to! www.originalsource.pl


BUTIK ŚWIĄTECZNY 55

ZESTAWY PREZENTOWE Bielenda przygotowała na gwiazdkę wyjątkowe propozycje zestawów świątecznych, w których znajdziesz kosmetyki do pielęgnacji twarzy i ciała, dzięki którym możesz uszczęśliwić swoich bliskich i przyjaciół. Każdy zestaw składa się z trzech specjalnie dobranych kosmetyków, wśród których jeden to prezent od firmy Bielenda. Awokado: krem dzień/noc, masło do ciała, 2-fazowy płyn do demakijażu; Bawełna: krem dzień/noc, masło do ciała, 2-fazowy płyn do demakijażu; Czarna Oliwka: krem dzień/ noc, masło do ciała, 2-fazowy płyn do demakijażu; Olejek arganowy: krem na dzień lub na noc, masło do ciała, 2-fazowy płyn do demakijażu Czarna Oliwka! Cena każdego zestawu: 29,99zł

IDEALNY PREZENT NA ZIMOWE WIECZORY TWININGS – KRÓLOWA WŚRÓD HERBAT

WAWELSKA SŁODKA CHOINKA

Możliwość udekorowania choinki słodyczami to naprawdę fantastyczna zabawa. Możesz użyĆ do tego miksu błyszczących cukierków z Mieszanki Świątecznej – (Michałki Kawowe, Michałki Białe oraz Trufle Czekoladowe i Trufle Wiśniowe) lub kolorowej Mieszanki Krakowskiej. W bożonarodzeniowej ofercie Wawelu znajdują się też przepyszne100-gramowe, mleczne czekolady: z prażonymi migdałami oraz prażonymi orzechami laskowymi, elegancko zapakowane w kartoniki ozdobne z okienkami. Nie zabraknie również dużych prezentowych czekolad, Żurawinoweji Krówkowej i czekolad nadziewanych: Kasztanki, Malga, Tiki Taki.

Herbata Twinings to wyjątkowa mieszanka starannie wyselekcjonowanych liści herbacianych o wyjątkowym smaku i aromacie. Jest najstarszą na świecie marką herbat Premium z ponad 300-letnią tradycją. To gwarancja wybornego smaku, dbałości o najwyższą jakość i doskonały wybór dla tych, którzy chcą się delektować oryginalną angielską herbatą. Twinings sprawia, że codzienne picie herbaty nabiera wyjątkowego znaczenia. Herbata ta jest także od lat dostarczana na Dwór Królewski w Wielkiej Brytanii. Doskonała, oryginalna angielska herbata w eleganckiej puszce to niebanalny pomysł na świąteczny upominek. Proponujemy klasyczną czarną herbatę liściastą Twinings English Breakfast o orzeźwiającym i pobudzającym smaku, Twinings Earl Grey z niepowtarzalnym aromatem bergamotki lub Twinings Lady Grey – delikatniejszą wersję Earl Grey, wzbogaconą dodatkiem skórki pomarańczy i cytryny. {Cena: ok. 15 zł 100 g}


56 05/12

NOWY MODEL SMARTFONA – PAP4040

Prestigio, marka prestiżowych urządzeń i akcesoriów komputerowych, prezentuje nowy model smartfona - PAP4040. Jest to kolejny smartfon z debiutującej linii Prestigio Multiphones. Model ten zrywa z wizerunkiem smartfona gadżetu do zabawy, oferując solidne narzędzie do pracy, które posiada wszystkie funkcje niezbędne do działań w środowisku biznesowym.

MONITOR SAMSUNG SERII 9 DLA PROFESJONALISTÓW

Firma Samsung wprowadza na rynek 27-calowy monitor Serii 9 adresowany do najbardziej wymagających. Wyświetla obraz w rozdzielczości WQHD i zapewnia dokładne odwzorowanie ponad miliarda kolorów, a także bardzo dobre kąty widzenia dzięki zastosowaniu panelu PLS LED. Innowacyjny wyświetlacz i przydatne funkcje dopełnia stylowa konstrukcja obudowy. Sugerowana cena: 4449 zł

BEZPRZEWODOWE SYSTEMY AUDIO FIRMY SAMSUNG

Samsung wprowadził do sprzedaży w Polsce nową linię bezprzewodowych systemów audio ze stacją dokującą: DA-E750 oraz DA-E751. Wykorzystano w nich opracowaną przez firmę Samsung autorską technologię łączącą wzmacniacz cyfrowy z lampami próżniowymi. Bezprzewodowe systemy audio umożliwiają dokowanie zarówno smartfonów z serii Galaxy S, Galaxy Note jak i urządzeń Apple, takich jak iPod, iPhone, a nawet iPad. Stacja dokująca DA-E750, DA-E751 – 2699 zł

MULTIPAD OD PRESTIGIO

MultiPad PMP5197D Prestigio posiada duży, 9,7-calowy wyświetlacz z matrycą IPS o wysokiej rozdzielczości, 16GB pamięci wewnętrznej, dwie kamery o rozdzielczości 2MPx, system Android 4.0 ICS oraz wytrzymałą baterię.

MODEL R200

Słuchawki charakteryzują się solidnie wykonaną metalową konstrukcją oraz kratką głośnikową w kształcie diamentów, zapewniającą trwałość i wysoką jakość. Model ma naśladować sprzęt używany przez zespół Ferrari podczas wyścigów.


GEAR 4 STREETPARTY WIRELESS

GADŻETY & DESIGN 57

Bezprzewodowy głośnik StreetParty, dzięki małym wymiarom oraz modułowi Bluetooth, gwarantuje pełną mobilność. Przycisk na obudowie umożliwia sparowanie go z każdym urządzeniem wyposażonym w technologię Bluetooth. Głośnik posiada też wbudowany mikrofon. Oznacza to, że jeśli jest sparowany ze smartfonem, umożliwia prowadzenie konferencji. Cena: 199 zł

DYSKI SSD SAMSUNG SERII 830

To idealne rozwiązanie dla użytkowników, którzy pragną poprawić wydajność swojego komputera bez konieczności ponoszenia wysokich kosztów związanych z wymianą podzespołów. Dyski te zapewniają prędkość transferu danych na poziomie 6 Gb/s, co pozwala na błyskawiczne uruchamianie systemu, aplikacji i wyszukiwanie plików. Zużywają mniej energii niż tradycyjne, talerzowe dyski twarde i są znacznie bardziej odporne na czynniki zewnętrzne, jak wstrząsy, drgania czy wahania temperatury.

MODEL P200

Jest stylizowany na słuchawki noszone przez zespół zajmujący się obsługą techniczną pojazdów podczas pit-stopów. Stąd śmiałe, sportowe wzornictwo oraz trwały szkielet wykonany z włókna węglowego. Dodatkowo nauszniki wykonane zostały z wyjątkowo miękkiego materiału zapewniającego zwiększoną oddychalność dla zmaksymalizowania komfortu użytkowania.

CREATIVE SOUND BLASTER AXX

Sound BlasterAxx to sześcienne kolumny z dotykowym panelem z podświetlanymi przyciskami funkcyjnymi. Sercem głośników jest układ SB-Axx1 – najbardziej zaawansowany procesor głosu i efektów dźwiękowych stworzony przez Creative. Kolumny służą też komunikacji – dzięki wbudowanemu mikrofonowi, zapewniają najczystszy dźwięk podczas rozmów. Cena: SoundBlaster Axx SBX20 – 749 zł Sound BlasterAxx SBX10 – 599 zł SoundBlasterAxx SB8 – 349 zł


58 05/12


LEGENDA / TALKING HEADS – DAVID BYRNE

59

DLA NIEKTÓRYCH PROSTOTA I BEZPOŚREDNIOŚĆ PRZEKAZU TO STAN NATURALNY. INNI, ŻEBY TĘ PROSTOTĘ OSIĄGNĄĆ, MUSZĄ SIĘ SOLIDNIE I DŁUGO NAMĘCZYĆ. DAVIDOWI BYRNE’OWI ZAJĘŁO TO ŁADNYCH KILKADZIESIĄT LAT. CHOĆ W TYM CZASIE NAGRYWAŁ PŁYTY GENIALNE, PO OSTATNIEJ Z NICH – „LOVE THIS GIANT”, KTÓRĄ NAGRAŁ W DUECIE Z ST VINCENT – MOŻNA ZARYZYKOWAĆ TWIERDZENIE, ŻE NAJPIĘKNIEJSZE DOPIERO PRZED NIM. TEKST: MACIEJ KACZYŃSKI

DWA WYWIADY Rok 1983. David Byrne gości w show Davida Lettermana. Opowiada o najnowszej płycie swojego zespołu, The Talking Heads. Właśnie skończył 30 lat, a już jest ikoną: „Speaking in Tongues” to piąty longplay grupy, która w niepowtarzalny sposób połączyła nowatorskie, bezkompromisowe podejście do tworzenia muzyki z sukcesem komercyjnym. Byrne – szczupły, ubrany w garnitur – jest spięty – uśmiecha się nerwowo, spoglądając to na widownię, to na gospodarza show. Widać, że pochłania go gonitwa myśli, że przejęty jest każdym grymasem własnej twarzy. Między nim a Lettermanem znajduje się niewidoczna ściana – nienaturalność całej sytuacji jest wręcz namacalna. Rok 2008. Byrne rozmawia z Georgem Stroumboulopoulosem. Od początku wywiadu zrelaksowany, w miarę jego trwania wyluzowuje się jeszcze bardziej – kilka razy wręcz zaśmiewa się do rozpuku z dowcipnych uwag gospodarza. Sam też rzuca kilka błyskotliwych, spontanicznych wtrętów. Rozmowa jest płynna, naturalna, dobrze się jej słucha i na nią patrzy. Byrne opowiada o nowej płycie, nagranej z Brianem Eno, o swojej namiętności do jazdy rowerem, i paru innych rzeczach. Wygląda jak człowiek spełniony, a jednocześnie kipiący energią i pomysłami na kolejne działania. Komentarze pod wywiadem na YouTube mówią same za siebie: „David Byrne – the most interesting man on earth”. Co takiego wydarzyło się pomiędzy tymi dwoma wywiadami? Co sprawiło, że sam Byrne, mówiąc obecnie o sobie sprzed lat, świadomie robi to w trzeciej osobie („on był innym człowiekiem niż ja”), i wcale nie czuje nostalgii za starymi, do-

brymi czasami Talking Heads? Jak dużą zmianę przeszedł dzięki muzyce człowiek, którego młodzieńcza nieśmiałość bliska była autyzmowi, a który dziś w harmonijnej współpracy z artystką dwa pokolenia młodszą nagrywa zjawiskowo piękną, pogodzoną ze światem płytę? TALKING HEADS: FEAR OF MUSIC No właśnie – dzięki muzyce. To ona była motorem zmian w życiu Byrne’a i medium jego pojednania z rzeczywistością. Zaczęło się co prawda nieciekawie – młodego Davida nie przyjęto do chóru z powodu fałszowania. Dał szansę innej formie ekspresji: studiował w dwóch amerykańskich odpowiednikach ASP, ale po jakimś czasie rzucił szkołę, by z poznanymi w niej przyjaciółmi – Chrisem Frantzem i jego dziewczyną, Tiną Weymouth, założyć zespół. Cała trójka zamieszkuje w Nowym Yorku, gdzie w 1975 roku rodzi się Talking Heads (dwa lata później do zespołu dołącza Jerry Harrison). I od samego początku jest nietypowo. Zakładając zespół rockowy, jego członkowie wyznaczają sobie zasady: żadnych solówek; ubrania na scenę zwyczajne, ostentacyjnie grzeczne; żadnego powielania rockowych klisz; w ogóle – jak najdalej od „rocka”. Rock jest zły, śmieszny, skończony – czas na rewolucję, trzeba stworzyć coś zupełnie nowego. Zespół w tym pierwszym, formacyjnym okresie budził sporą nieufność: jako że wszyscy jego członkowie mieli wykształcenie artystyczne, odbiorcy mieli problem z uznaniem ich za poważnych muzyków. Dopatrywano się w ich działaniu „projektu”, jakiegoś niejasnego happeningu. Byrne’owi chodziło jednak o muzykę


– choć zabrał się do niej w przemyślany, pokrętny sposób. Skoro czuł pustkę rockowych stereotypów, postanowił stworzyć własne. Nie chciał wchodzić w żadne zastane konwencje, tylko „wymyślić koło na nowo”: rozebrać muzykę na czynniki pierwsze i z wybranych elementów stworzyć nową, niepowtarzalną całość. Od początku czuło się w piosenkach Talking Heads tę nową, głęboką jakość: nawet najprostsze, pozornie banalne motywy wypływały z wielowarstwowych procesów, a miejsce każdego dźwięku w kompozycyjnej konstrukcji było precyzyjnie zaplanowane. TALKING HEADS: REMAIN IN LIGHT Wkrótce do zespołu – w roli producenta – dołącza Brian Eno, który jeszcze bardziej dociska pedał takiego podejścia do muzyki. Chyba najwybitniejsza płyta Talking Heads – i jedna z najważniejszych płyt w historii muzyki rockowej – „Remain in Light” z 1980 roku – jest idealnym połączeniem obsesji konstruowania z nieokiełznanym, spontanicznym żywiołem i „pierwotnym” pulsem. W pozornie prostych utworach nakłada się na siebie mnóstwo warstw, wokal Byrne’a otaczany jest chóralnymi zaśpiewami; poubierani w garnitury, zachowujący się jak roboty muzycy wprawiają siebie i słuchaczy w afrykański, szaleńczy trans (co świetnie pokazuje koncertowy film Jonathana Demme’a „Stop Making Sense” z 1984 roku). Byrne i Eno osiągnęli w muzyce to, co na początku XX wieku Picasso i Braque zrobili z malarstwem: kubizm był przecież również rezultatem „konstrukcyjnego” podejścia do pierwotnych, czystych form. Rewolucja, której chciał Byrne, się powiodła. Stopniowo w muzyce Talking Heads wpływy afrykańskie, karaibskie i latynoskie odzywają się coraz bardziej. Jednocześnie formuła zespołu wypala się: największe już osiągnęli, dla Byrne’a to czas, żeby pójść dalej swoją drogą. W 1988 roku zespół przestaje istnieć (choć Byrne oficjalnie potwierdza to dopiero trzy lata później).

fotografuje, wystawia, pisze książki, kręci film dokumentalny, jeździ rowerem po świecie, dostaje Oscara za ścieżkę do „Ostatniego cesarza”, pisze muzykę dla teatru, przekształca w instrument muzyczny cały nowojorski budynek (!), projektuje w tym mieście stojaki na rowery, prowadzi bloga, eksperymentuje z nowymi mediami – i robi całe mnóstwo innych rzeczy, które potwierdzają, że to faktycznie „najbardziej interesujący człowiek na świecie”. We wszystkim, co robi, czuje coraz większy luz – w wywiadach mówi, że daje mu go pogodzenie z własną niedoskonałością: nie musi perfekcyjnie poruszać się w danym medium, żeby wykorzystywać je do tego, co akurat chce powiedzieć. A że chce powiedzieć tak dużo tak różnych rzeczy… Ten luz słychać też coraz bardziej w jego muzyce. Po pierwszych płytach, gdzie folguje sobie namiętności do rytmów i harmonii latino-afrykańskich, coraz częściej sięga do tradycji zachodniej. Nie boi się już tworzyć muzyki po prostu pięknej – w końcu to, że jest wielkim nowatorem i awangardzistą, już udowodnił. Po latach wraca też do współpracy z Brianem Eno – ich pierwsza płyta „My Life in the Bush of Ghosts” z 1980 roku była absolutnie genialną, wizyjną mieszanką zsamplowanych motywów muzycznych, fragmentów różnych wypowiedzi i odgłosów miasta, druga, „Everything That Happens Will Happen Today” z 2008 roku nie jest już rewolucyjna, ale i tak powrót wyszedł obu panom świetnie. Znakomitą płytą jest też „Here Lies Love” sprzed 2 lat, którą Byrne wymyślił jako soundtrack nieistniejącego jeszcze musicalu o Imeldzie Marcos, odklejonej od świata żonie dyktatora Filipin, milionerce i miłośniczce disco. Muzykę współtworzył z Byrne’em Fatboy Slim, kolejne utwory śpiewają takie gwiazdy jak Florence Welsh, Santigold czy Tori Amos, a całość jest – jak zawsze w przypadku Byrne’a – czymś dużo więcej niż tylko kolejną płytą z ładnymi piosenkami. Ten człowiek naprawdę umie przenosić swoich słuchaczy do nowych, niezwykłych krain.

SOLO Lata solowej działalności Byrne’a to bujny rozkwit jego renesansowej natury: wydaje kolejne płyty, zakłada własną wytwórnię world music, maluje i robi instalacje,

ST VINCENT W roku swoich 60. urodzin Byrne nagrywa płytę z o połowę od siebie młodszą Annie Clark, znaną lepiej jako St Vincent. Trudno sobie wyobrazić duet bar-

dziej stylowy, intensywny, dopasowany, stworzony dla siebie. St Vincent to artystka zjawiskowa, przepiękna, bardzo oryginalna; na gitarze gra przy tym z polotem i wizją młodego Roberta Frippa z King Crimson. I ma podobne do Byrne’a podejście do muzyki: myśli o niej analitycznie, traktuje ją jako złożenie wielu elementów. Ciekawe, że nawet w wywiadach przypomina nieco swojego mentora – czasem tego dawnego (kiedy śmieje się nerwowo, nie mogąc złapać kontaktu z dziennikarzem), czasem obecnego (kiedy emanuje z niej pewność siebie i wartości tego, co robi – wtedy bywa nawet zadziorna). Ta współpraca musiała się udać. Na początku, bardzo w stylu Byrne’a, ustalili sobie samoograniczającą zasadę: muzyka ma się opierać na orkiestrze dętej. Potem wymieniali maile, dokładając do swoich pomysłów kolejne warstwy, części, rozwinięcia. Oboje komponowali, oboje pisali teksty. Na płycie ich głosy uzupełniają się, przenikają, nachodzą na siebie. To trochę musical, trochę pop – tak szlachetny, jak tylko pop może być. Kolejnym krokiem jest trasa koncertowa. I tylko szkoda, że na razie co nie widać na niej Polski… LOVE THIS GIANT Win Butler z Arcade Fire (Byrne zaśpiewał w jednej z piosenek na ich ostatniej płycie), powiedział, że twórca Talking Heads nie jest dla niego gwiazdą pop czy rocka – ale raczej naukowcem bądź profesorem. To dobra charakterystyka twórczej drogi Byrne’a, dla którego gwiazdorstwo jako takie od początku było wyłącznie śmieszne. W muzyce chodziło mu zawsze o coś innego, dużo ważniejszego. Włożył duży wysiłek, żeby skonstruować ją od podstaw po swojemu – po to, aby dzięki niej pojednać się ze światem. Po drodze stworzył Talking Heads – najbardziej wpływowy zespół lat 80., którego muzyka co i rusz odzywa się echem na płytach kolejnych młodych artystów (np. Vampire Weekend, u których ten dług słychać czasem aż zbyt wyraźnie). Pokazał, jak twórczym i produktywnym można być na wielu polach. Wciąż zaskakuje, wyciągając z rękawów swoich marynarek kolejne niespodzianki: nie można przewidzieć jego kolejnych działań – pewne jest tylko to, że na pewno będą. I jak nie kochać tego giganta?

FOT.: CATALINA KULCZAR-MARIN, WWW.DAVIDBYRNE.COM/PRESS_PHOTOS, MAT. WYTWÓRNI PŁYTOWYCH

60 05/12


LEGENDA / TALKING HEADS – DAVID BYRNE

ALBUM „LOVE THIS GIANT” POWSTAŁ DZIĘKI WSPÓŁPRACY DAVID BYRNE Z ST.VINCENT. WYPRODUKOWAŁ GO JOHN CONGLETON. PŁYTA UKAZAŁA SIĘ WE WRZEŚNIU TEGO ROKU. MUZYCY PRACOWALI NAD NIĄ PRZEZ DWA LATA.

61


62 05/12

T

yle błota w naszym mieście, nie widziałeś tego jeszcze, popatrz, o, popatrz”. Jest rok 1968, Bethel niedaleko Nowego Jorku, USA – Woodstock. Królewna wraz z tłumem forsuje płot i wbija się na festiwal. Pada, ale ona jest szczęśliwa, w swoim żywiole – tańczy, śpiewa, uśmiecha się do ludzi i zagarnia ramionami szaloną atmosferę. Nie może się doczekać koncertu Hendriksa, chociaż wie, że to będzie koniec festiwalu. Dźwięki doskonałej muzyki wprowadzają ją w trans, miłość wisząca w powietrzu upaja, konopie i LSD są wszędzie – policja przymyka oko na używki. Królewnę ktoś częstuje niewiadomą substancją. Zasypia. Mija 40 lat, Królewna otwiera jedno oko i stwierdza, że dłużej już spać nie może. Nie chce się jej czekać 100 lat na królewicza, który ją obudzi. Daje mu jeszcze kilka lat szansy, ale w końcu otwiera drugie oko i wstaje. Nie wie, jak to się stało, ale teleportowało ją do jakiegoś obcego państwa, do Polski. Wiszący transparent informuje Królewnę, że obudziła się na jakimś festiwalu, ale trudno jej w to uwierzyć. Muzyka wprawdzie jest, ale jakaś inna, pulsujące bity, dużo elektroniki – ma wrażenie, że ta muzyka ma ją wprowadzić w jakiś trans, który ma ją do czegoś nakłonić – ale nie wie do czego. Chciałaby poczuć ludzi, z nimi porozmawiać, pobawić, ale oni nie zwracają na nią uwagi. Każdy jest wyizolowany, tańczy nie z innymi, ale do ołtarza, na którym jest nie-

znany jej artysta i wielki ekran z reklamami. W gały walą stroboskopy. Królewna czuje, że musi się napić, ale w tym celu musi zrezygnować z podrygiwania pod sceną. Tu do picia jest oddzielny sektor, do palenia jeszcze inny. Jak to nie można jednocześnie tańczyć, pić, palić, rozmawiać? Królewna sączy wodę o aromacie chmielowym z plastikowego kubka (dostała ją za żetony, po które musiała stać w specjalnej kolejce) i rozgląda się dookoła. Jest czysto, są plastikowe toalety, nie ma śmieci, dużo ochroniarzy, jest bezpiecznie, jest... nudno. I do szału doprowadza ta irytująca selekcja. Strefy inne do rozmyślań, a inne do żucia gumy. Przy scenie sektory dla lepszych i dla gorszych. Porządek musi być. Najgorsza jest jednak izolacja. Królewna tak bardzo by chciała poznać ludzi, wspólnie bawić się, zjednoczyć z tłumem – nic z tego. Nie tu, nie teraz. Zawiedziona Królewna postanawia dospać swoje 100 lat, licząc, że może wtedy obudzi się w miejscu, w którym zasnęła. Kiedy już zamyka jedno oko – ktoś (to cud!) się do niej przyjaźnie odzywa i pyta, czy wybiera się w tym roku na... Woodstock. No proszę – tu też mają Woodstock! Królewna jedzie do Kostrzyna nad Odrą. I tam czuje się wreszcie jak w domu: tłum, taniec, muzyka, miłość, pokój, jedność, zabawa, radość i błoto, dużo błota, bardzo dużo błota. JUSTYNA KOWALSKA MIŁOŚNICZKA BŁOTNYCH KĄPIELI




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.