W S T Ę P N I A K WYDAWCA:
PORA SIĘ PAKOWAĆ
Mediabroker Sp z o.o. Bukowińska 22 lok. 9 02-703 Warszawa Dyrektor Zarządzający Mediabroker: Piotr Rdzanek piotr.rdzanek@mediabroker.pl 509 967 766 Reklama i promocja: Aleksandra Trojnar aleksandra.trojnar@mediabroker.pl tel. 693 693 800 REKLAMA: Elżbieta Pyzel elzbieta.pyzel@mediabroker.pl 514 812 593 Kinga Szafrańska 512 455 113 kinga.szafranska@mediabroker.pl Joanna Senderska – Project Manager 516 149 868 joanna.senderska@mediabroker.pl Wydanie online: press@laif.pl DTP: Studio Graficzne M* FOTO: mat. promocyjne ZDJĘCIE NA OKŁADCE: mat. prasowe DRUK: Druk-Serwis REDAKCJA: MARTA S. (red. naczelna) marta.laif@mediabroker.pl 512 912 755, PRZEMEK BOLLIN, EWA CICHOCKA (KOREKTA), ELVIS STRZELECKI, PIOTR JARZYNA, MACIEJ KACZYŃSKI, ŁUKASZ KOMŁA, JAREK „DRWAL” DRĄŻEK, KRZYSZTOF SOKALLA, MARIANNA WODZIŃSKA, DAMIAN WOJDYNA
S
ezon festiwalowy czas zacząć! U nas rozpoczął się koncertem The National w warszawskim parku Sowińskiego. Dzięki niemu mogliśmy przypomnieć sobie, jak to było rok temu na Open’erze, kiedy na scenę z winem wyszedł Matt Berninger. Później widziano go z mikrofonem w tłumie fanów. Każdy chciał go dotknąć, wielu na pamięć znało teksty piosenek, nie tylko te z ostatniego albumu „Trouble Will Find Me”. Tegoroczny festiwal w Gdyni powinien dostarczyć równie mocnych wrażeń, chociażby za sprawą naszej gwiazdy z okładki – Jacka Wite’a. Ostatnio odwiedzał Open’era z jednym ze swoich muzycznych projektów: The Dead Weather. W tym roku przyjedzie, by zaprezentować swój drugi solowy album „Lazaretto”. Open’er to festiwalowy gigant, ale kolejnymi ogłoszeniami kuszą Audioriver, Tauron i Off. Z twórcą tego ostatniego zamieściliśmy wywiad w tym numerze LAIF-a. Artur Rojek opowiedział nam, na kim wzorował się
na początku swoich zmagań z organizacją tak wielkiego przedsięwzięcia, jakim jest festiwal. Porozmawialiśmy też o jego solowej płycie „Składam się z ciągłych powtórzeń”. Oprócz tego znajdziecie wywiady z wieloma gośćmi tegorocznych festiwali, m.in. z XXANAXX i Danielem Spaleniakiem. Do zobaczenia pod sceną! A i jeszcze jedno. Róbcie dużo zdjęć, na pewno przydadzą się na naszym Facebooku podczas kolejnych konkursów.
* Redakcja nie odpowiada za treść reklam, nie zwraca materiałów niezamówionych i zastrzega sobie prawo do skracania i redagowania tekstów. Rozpowszechnianie materiałów redakcyjnych bez zgody wydawcy jest zabronione.
LAIF 03/04 – 2014
ROZKŁAD JAZDY 06 INFORMER 1O Z OKŁADKI JACK WHITE 14 ZJAWISKO VJ-KI NA AUDIORIVER FESTIVALU 16 WYWIAD ARTUR ROJEK 2O FESTIWALOWY NIEZBĘDNIK 22 MIASTO 26 PODRÓŻE AFRYKA 30 PRZEWODNIK PARYŻ 34 WYWIAD MIGHTY OAKS 36 WYWIAD XXANAXX 40 FUNDATA 42 SIZEER MUSIC ON TOUR 44 RECENZJE 60 WYWIAD DANIEL SPALENIAK 64 LEGENDA THE DOORS 68 KSIĄŻKI 68 FILM STANLEY KUBRIC 72 KULTURA H.R. GIGER 74 BUTIK 76 LAIF PATRONAT 78 FELIETON
GUSGUS Z
N
F
O
R
M
MIĘDZY ISLANDIĄ A MEKSYKIEM
czym może kojarzyć się Islandia? Z malowniczą aurą, gejzerami, kryzysem finansowym i autochtonami o niezwykle trudnych do wymówienia imionach i nazwiskach. Niektórym kojarzy się również ze świetną muzyką. To niesamowity paradoks. Wyspa, którą możesz przejechać samochodem w niecałe dwie godziny, wydała na świat więcej znakomitych muzyków niż niejedno państwo o dziesięciokrotnie większej powierzchni. Dowód: Björk, Sigur Rós, Mum, Olafur Arnalds – wszyscy wymienieni artyści mają islandzki rodowód, i wszyscy znani są, jako mistrzowie akustyczno-elektronicznej melancholii. Jeśli jednak potrzebujecie imprezy z prawdziwego zdarzenia, wybór jest tylko jeden: GusGus! Okazja nadarza się wyśmienita. Musicie jednak przygotować się na lot linii Islandia – Meksyk. „Mexico” – tak brzmi tytuł kolejnej płyty projektu. Tym razem zespół powołuje się na inspiracje syntetycznym popem lat 80. i (uwaga!) trance’em lat 90. Znajdzie się więc miejsce dla „piosenek koktajlowych”, a także ekstatycznych festiwalowych hymnów. Kandydat do tanecznej płyty lata? Przekonamy się o tym już 23 czerwca. Cieszy ponowna współpraca z kultową wytwórnią Kompakt. Jak wydawać surowe techno i ambitny pop, nie tracąc zaufania fanów, wiedzą tylko o tym włodarze
EASY, EASY
I
kolońskiego labelu. Na zachętę w sieci krąży już świetny singiel „Crossfade”. Za remixy odpowiadają m.in. Maceo Plex i Michael Mayer. Od siebie dodam tylko, że GusGus esencję swojej muzyki sprzedaje na koncertach. Tych 4 pochmurnych facetów zamienia się podczas występów w prawdziwy islandzki wulkan energii. Na wrzesień planowana jest minitrasa koncertowa obejmująca Warszawę, Kraków, Gdańsk, Poznań i Wrocław. Widzimy się na parkiecie! /Daniel Durlak/
FAITH NO MORE
PRZYJADĄ 6
Z
namy już wszystkich headlinerów tegorocznej edycji największego muzycznego festiwalu w Polsce – Open’er Festivalu 2014. W lipcu na głównej festiwalowej scenie zobaczymy takie gwiazdy jak legendarny Jack White, rockowo-bluesowy duet z Ohio – The Black Keys, Francuzów z Phoenix oraz… Faith No More. Zespół zagra tylko dwa koncerty na świecie. Jeden u boku Black Sabbath i Ozzy’ego Osbourne’a w londyńskim Hyde Parku, a drugi właśnie w Gdyni. Najnowsze ogłoszenie wywołało spore poruszenie w środowisku stałych bywalców gdyńskiego festiwalu. Dla większości z nich to zespół pokolenia rodziców, dla części – brzmienie dzieciństwa. Faith No More pojawiło się już w Trójmieście na Open’erze zaraz po swojej reaktywacji w 2009 r., a ich występ na głównej scenie zapisał się w festiwalowej historii, potwierdzając tylko, jak dużą liczbę stałych fanów mają w naszym kraju.
Ostatnie wydawnictwo grupy z San Francisco ukazało się w 1997 r., a muzycy wciąż zadziwiają charyzmą i sceniczną energią. Mogą pochwalić się umiejętnością łączenia stylów, przechodzenia płynnie od ciężkich gitarowych brzmień do jazzu, funka czy hip hopu. To eksperymentalne brzmienie zapewniło im pewną pozycję na rynku muzycznym. Czy po 25 latach od powstania zespołu koncertowanie jest nadal „Easy like sunday morning”? O tym przekonamy się już 5 lipca na lotnisku w Gdyni-Kosakowie. /Oliwia Szczepańska/
E
R
I
THIS TIME BABY… TROUBLE IN PARADISE
LA ROUX
8
NOWA PŁYTA
N
F
O
R
N
M
E
R
owy krążek znanego z hitu „Bulletproof” synthpopowego brytyjskiego duetu La Roux zatytułowany „Trouble in Paradise” ujrzy światło dzienne już 8 lipca. Elly Jackson i Ben Langmaid poznali się w 2006 r. i od tego czasu zaprezentowali nam jeden krążek, z którego utwory takie jak właśnie „Bulletproof” czy „I’m Not Your Toy” zawojowały stacje radiowe na całym świecie, a sami Brytyjczycy zyskali sporą rzeszę fanów swoich brzmień. Po 5 latach od wydania ostatniego albumu doczekaliśmy się singla „Let Me Down Gently”, a następnie „Uptight Downtown”. Po przesłuchaniu tych nowości domyślać się możemy, że poznamy nieco nowe oblicze La Roux. Jak zwykle hipnotyzujący wokal Elly i tym razem nie zawodzi słuchacza. Zespół zaplanował już trasę koncertową promującą krążek w USA i Wielkiej Brytanii, podczas której na dwóch koncertach zagra u boku New Order. Sama Jackson mówi, że tworzenie tego albumu wymagało od niej stania się, o wiele lepszym muzykiem niż była dotychczas. Czy faktycznie album to kłopoty w raju, czy może do czynienia mamy raczej z rajskim owocem współpracy z co-producentem Ianem Sherwinem, dowiemy się już niebawem, a szansę na zobaczenie La Roux być może zyskamy już podczas październikowego FreeFormFestivalu w Warszawie. /OS/
W
Y
W
I
A
MISS POLONIA NA OFF FESTIVALU
D
NĄ ROZMOWA Z MARCELI NIA 2011, LO PO ZAWADZKĄ , MISS REMALNYCH FANK Ą SPORTÓW EKST NEJ I MUZYKI ALTERNATYW
Pracuje jako modelka dla United for Models oraz międzynarodowej agencji Major. Zdobyła tytuł Miss Nastolatek, Miss Polonia i reprezentowała nasz kraj na wyborach Miss Universe (gdzie weszła do finałowej „16”). Poza modelingiem fascynują ją sporty ekstremalne, a zwłaszcza motocykle i jazda Off -road. Rozmawiał: Przemek Bollin
LAIF: Skąd wzięło się u Ciebie to zamiłowanie do motoryzacji? Podobno uwielbiasz jazdę na motocyklu, to prawda? Marcelina Zawadzka: W mojej rodzinie kobiety lubią jazdę samochodem i ja mam podobnie. [śmiech] Zaczęło się, gdy miałam 17 lat i zdałam na prawo jazdy, a trzy lata później zrobiłam kategorię A – na motocykl. LAIF: Przejażdżka po Route 66 na motorze to wciąż Twoje niespełnione marzenie? Marcelina Zawadzka: Jechałam Route 66 w minione wakacje, ale samochodem. To było moje marzenie, które zrealizowałam razem z przyjaciółką. Pojechałyśmy do L.A., zwiedziłyśmy tamtą okolicę i przejechałyśmy się po tej słynnej drodze samochodem. Chcę tam wrócić, ale już na motocyklu. LAIF: Oprócz rozrywek związanych z motoryzacją do Twoich ulubionych należą także sporty wyczynowe. Które z nich sprawiają Ci największą radość? Marcelina Zawadzka: Jazda na crossie, ale również pływanie na kitesurfingu, wakeboardzie, nurkowanie, gra w squasha oraz jazda Off-road. LAIF: Czego dowiedziałaś się o sobie po sukcesie w konkursie Miss Polonia i tym wszystkim, co wydarzyło się później? Marcelina Zawadzka: Po wygraniu konkursu Miss Polonia byłam narażona na wiele stresujących sytuacji, w których musiałam
zachować spokój i zimną krew. Czytałam wiele komentarzy w internecie na mój temat, począwszy od tego, że operowałam sobie nos, piersi, tyłek i mam poprawioną szczękę, co oczywiście jest bzdurą. Na początku człowiek się tym przejmuje, ale potem przestaje czytać. LAIF: Twoja rada dla tych wszystkich młodych dziewczyn, którym marzy się kariera modelki, to... ? Marcelina Zawadzka: Przygoda z modelingiem zaczyna się bardzo wcześnie i często trzeba wybierać między szkołą a karierą zawodową, co jest niełatwe w tak młodym wieku. Ja oczywiście wybierałam szkołę. Na pewno trzeba żyć w zgodzie ze swoim duchem. LAIF: Jaka jest Twoja rola w kampanii „It’s your life just take it”? Marcelina Zawadzka: Będę osobą, która łowi pasje. Przez wakacje będę jeździła po kraju, robiła wywiady z różnymi ludźmi i zbliżała ich do spełnienia marzeń. LAIF: Jako że to magazyn głównie muzyczny, nie obędzie się więc bez pytania na ten temat. Czy w Twoim intensywnym życiu znajduje się miejsce dla muzyki?
Masz swoich ulubionych wykonawców lub gatunki muzyczne, których słuchasz najchętniej? Marcelina Zawadzka: Bardzo lubię muzykę alternatywną. Z polskich wykonawców lubię Artura Rojka i pierwsze płyty Myslovitz, Roberta Gawlińskiego i Hey, a z zagranicznych Placebo, Portishead, Wookid czy Rudimental – z bardziej komercyjnych twórców.
LAIF: Na jakim festiwalu muzycznym można Cię zobaczyć pod sceną? Marcelina Zawadzka: Na OFF Festivalu! To mój ulubiony. LAIF: Dziękujemy za rozmowę i do zobaczenia na OFF-ie!
Pasjonatka mocnych wrażeń, miłośniczka sportów ekstremalnych Marcelina Zawadzka została jednym z trzech ambasadorów kampanii „It’s your life, just take it” marki Kruger & Matz. Głównym elementem akcji jest konkurs „Pokaż nam swoją pasję”. Wszyscy pasjonaci mogą prezentować swoje pasje na stronie www. itsyourlife.pl. Na uczestników konkursu czeka wiele atrakcyjnych nagród (m.in. słuchawki, tablety i smartfony Kruger & Matz), w tym nagroda główna: sfinansowanie realizacji pasji zwycięzców.
O K Ł A D K A
PIERWSZY GITARZYSTA WŚRÓD TAPICERÓW
10
JACK WHITE Kiedyś wraz z grupą gawędziarzy nosił się w białych pasach, by potem wspólnie z muzykami The Kills, The Greenhornes i Queens of the Stone Age uśmiercić pogodę. Dziś podróżuje samotnie, przynosząc nam najszybciej wydany krążek świata. Krakowianin po babci, niegdyś tapicer, okazjonalnie aktor, a na co dzień multiinstrumentalista, wokalista, producent i autor tekstów – Jack White III. Tekst: Elvis Strzelecki
C
nie była jedyną, wszak małemu Johnowi w równym stopniu podobały się perkusja i pianino. Zafascynowany dźwiękami wydawanymi przez owe instrumenty, postanowił poszukać inspiracji w bluesie i rocku lat 60., o czym wspomniał w wywiadzie dla Piotra Kaczkowskiego z PR III: – Dorastałem w dzielnicy, w której tak jak mieszkańcy muzyka była albo meksykańska, albo czarna. Do dziś nie wiem, jak udało mi się przetrwać z podniesionym czołem, nie poddać się. Chyba muzyka, w którą wierzyłem, była dla mnie ważniejsza. Faktem jest, że przez to nie miałem wielu przyjaciół, bo rówieśnicy nie uważali mnie za swojego, na przykład dlatego, że nie lubiłem rapu. Będąc jeszcze nastolatkiem rozpoczął współpracę z zespołem Goober & The Peas, z którym grał przez pięć lat. Kolejne dwa lata spędził w grupie Two-Star Tabenacle, lecz nie wynikło z tego nic spektakularnego. Prawdziwy przełom w życiu muzyka nastąpił dopiero w 1996 r., wraz z poznaniem 22-letniej barmanki Megan Marthy „Meg” White. Jak głosi legenda, pewnego dnia Jack dla żartu posadził ją przed perkusją, co w rezultacie okazało się być strzałem w dziesiątkę, gdyż wyszło, jakie umiejętności posiada dziewczyna. Nic więc dziwnego, że postanowił zawiązać z nią nową formację – The White Stripes, a jeszcze wcześniej wziąć z nią ślub, przyjmując w schedzie po nowej małżonce nazwisko. Tak właśnie oficjalnie narodził się Jack White.
11
złowiek o urodzie wampira, noszący się w stylizacjach, które na pierwszy rzut oka zupełnie do niego nie pasują, ale bez których dziś nie wyobrażamy sobie jego postaci. Przez krytyków muzycznych określany mianem „ostatni bohater rock’n’rolla” – brudnego, agresywnego, a zarazem prostego w swojej strukturze. Trudno pozostać wobec niego obojętnym – magazyn „Rolling Stone” umieścił go na 17. miejscu rankingu najlepszych gitarzystów wszech czasów, otrzymał 8 nagród Grammy, a także stworzył trzy ważne zespoły współczesnego rocka, czyli The White Stripes, The Raconteurs i The Dead Weather. Dodajmy do tego jeszcze szelmowski wdzięk, któremu nie mogą się oprzeć zarówno zbuntowane nastolatki, jak i broniące go na forach internetowych przed złymi recenzentami ryczące czterdziestki. Czego chcieć więcej, panie White? By w pełni zrozumieć fenomen White’a, należy się cofnąć do 9 lipca 1975 r. Wtedy to bowiem w Detroit narodził się John Anthony Gills – najmłodszy z dziesięciorga potomków Gormana i Teresy Gillis. Ojciec Johna pochodził ze Szkocji, zaś matka, z panieństwa Bandyk, była Polką, której mama mieszkała w Krakowie. Swoją przygodę z muzyką chłopiec rozpoczął już w wieku sześciu lat za sprawą gry na gitarze. Miłość do strun
12
O K Ł A D K A
Debiutancki album zespołu, zatytułowany po prostu „The White Stripes”, podobnie jak jego dwaj następcy – „De Stijl” oraz „White Blood Sells” – nie zdobył większego uznania na rynku muzycznym. Prawdziwym opus magnum okazało się czwarte dzieło duetu, „Elephant” z 2003 r. Krążek pokrył się podwójną platyną w USA i Wielkiej Brytanii, a pochodzące z niego single – „I Just Don’t Know What To Do with Myself” oraz „Seven Nation Army” stały się muzyczną wizytówką Stripesów. Jack White to typ faceta, który lubi zaskakiwać opinię publiczną różnego rodzaju szalonymi opowieściami, paradoksalnie zawierającymi w sobie odrobinę prawdy. Jedna z ciekawszych historii ma związek z kapelą, którą Jack założył z Brianem Muldoonem. Mowa tu o punkowej grupie The Upholsterers, która wydała zaledwie jednego singla nakładem wytwórni Sympathy for the Record. Poza trzema utworami, jakie zawierało to wydawnictwo, można było na nim znaleźć także dodatki w postaci naklejek, wizytówek samego White’a, znaczków tapicerskich oraz kawałków papieru ściernego. Legenda głosi, że Jack na moment powrócił do swojego wcześniejszego fachu – był tapicerem i poukrywał egzemplarze „Makers of High Grade Suites” w różnych meblach. Do dziś wierni fani szukają ich rozbierając szafy i tapczany na części pierwsze, a o limitowanym charakterze tego release’u świadczy fakt, że na aukcjach jego cena dochodzi niemal do 1000 dol.
Inna ciekawa anegdota ma bezpośredni związek z grupą The White Stripes. Na początku swojej działalności muzycznej Jack i Meg przedstawiali się światu jako rodzeństwo. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że w marcu 2000 r. wzięli rozwód. Jack w jednym z wywiadów wytłumaczył motyw rozpowszechniania nieprawdziwej informacji w następujący sposób: – Kiedy na rynku pojawia się duet stworzony przez męża i żonę czy parę kochanków, ludzie myślą: „No tak, jasne...”. Ale jeśli w grę wchodzą brat i siostra, wydaje się to ciekawe. Poza tym fani przykładają wówczas większą wagę do muzyki niż do kulisów związku. W korzystnym dla macierzystej grupy czasie Jack zdecydował się poczynić mały skok w bok w postaci projektu The Raconteurs. W składzie nowego bandu muzyka znaleźli się tacy goście jak: Brendan Benson, Jack Lawrence oraz Patrick Keeler. Zespół wykonywał mocny garażowy rock alternatywny, wydał dwa dobrze sprzedające się na Wyspach i za oceanem longplaye w postaci „Broken Boy Soldiers” i „Consolers of the Lonely”, a co za tym idzie dużo koncertował, występując również w Polsce podczas Open’er Festivalu w 2008 r. W owym czasie White pojawił się również na szklanym ekranie w filmie „Wzgórze nadziei”, w którym wystąpił u boku takich gwiazd, jak m.in. Rene Zellweger, Philip Seymour Hoffman, Jude Law czy Nicole Kidman. Na tym jednak nie skończyła się jego przygoda z kinem, w 2008 r. napisał, wyprodukował i zagrał na perkusji w piosence promującej 22. część filmu o przygodach agenta 007 (James Bond), „Quantum of Solace” pod tytułem „Another Way to Die”. Towarzyszyła mu Alicia Keys, która oprócz wokali dołożyła również do utworu partie fortepianowe.
10 czerwca światło dzienne ujrzał drugi solowy album White’a. Preludium do niego stanowił bliźniaczo zatytułowany singiel „Lazaretto”. Choć brzmieniowo nie wnosi on nic nowego do twórczości Jacka, to wiąże się z nim kolejna interesująca historia. Z okazji odbywającego się 19.04 międzynarodowego eventu nazwanego Records Store Day Jack postanowił wydać singiel ze swojej nowej płyty. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że płyta została stworzona w zaledwie 3 godziny 55 minut 21 sekund. White pobił w ten sposób rekord Guinnessa w najszybszym nagraniu i wydaniu singla. Co czeka nas na nowym albumie? Jak przystało na człowieka, który lubi zaskakiwać, Jack zapowiedział, że dodatkową atrakcją wydawnictwa będzie winyl o gramaturze 180, ukryte tracki, których odtworzenie możliwe jest tylko przy prędkości 78 RPM lub 45 RPM, dwa różne intra do utworu „Just One Drink” (elektroniczne i akustyczne, które zbiegają się w głównej części utworu), zupełny brak kompresji nagranego materiału oraz wytrawiony hologram w nieużywanych częściach nośnika to tylko niektóre z elementów tzw. Ultra LP – wynalazku, który zadebiutował wraz z pojawieniem się wspomnianego „Lazaretto”. Jeśli chodzi o warstwę muzyczną, niewątpliwie zapowiada się ciekawa porcja dźwięków. Słuchając bowiem materiału mogę się pokusić o stwierdzenie, że eklektyczna mieszanka białego bluesa, country-folkowych brzmień, przesterów i głosu Jacka to najlepsza zapowiedź tegorocznego lata.
13
Rok później artysta wraz z basistą Jackiem Lawrencem (The Greenhornes, The Raconteurs), gitarzystą Deanem Fertitą (Queens of the Stone Age) i wokalistką Alison Mosshart (The Kills) powołał do życia supergrupę The Dead Weather, z którą wydał dwa albumy – „Horehound” oraz „Sea of Cowards”. W tym samym roku pojawił się film dokumentalny „Będzie głośno”, którego bohaterami są Jimmy Page, The Edge i Jack White. Obraz prezentuje wspólne rozmowy trzech pokoleń gitarzystów na temat ich instrumentu – gitary elektrycznej. Obecność Jacka na planie miała jednak drugie dno, nagrał on bowiem w tym samym czasie swój pierwszy solowy singiel, „Fly Farm Blues”. Prognozy fanów odnośnie do rozpoczęcia przez muzyka kariery solowej potwierdziły się w 2011 r., kiedy to zdecydował się oficjalnie zawiesić działalność The White Stripes. Rok później na rynku pojawił się solowy singiel Jacka „Love Interruption”, będący zapowiedzią jego debiutanckiego krążka „Blunderbuss”. Premiera albumu miała miejsce 23 kwietnia 2012 r. Sprawdzian, czy Jack White III, jak zwykł się ostatnimi czasy nazywać nasz bohater, osiągnie sukces w pojedynkę, został zaliczony na piątkę. Pierwsze miejsca list sprzedaży w Stanach Zjednoczonych, UK, Szwajcarii, Kanadzie i Belgii mówią same za siebie. Prawdopodobnym czynnikiem, który mógł zadecydować o tak wysokiej popularności debiutanckiego krążka Amerykanina jest odwrót w stronę bluesa, country i folku, których elementy stanowią siłę napędową „Blunderbuss”.
Jack White to człowiek oksymoron. Z jednej strony wieczny chłopiec o szelmowskim uroku, antykomercyjnej postawie w stosunku do muzyki, ostatnie dziecko blues-rocka, z drugiej zaś dobry marketingowiec, wiedzący, kiedy wkręcić się w jakąś akcję, która pomoże mu wypromować swój album (premiera pierwszego solowego utworu w filmie „Będzie głośno”), ojciec dwójki dzieci, a przede wszystkim uprzejmy facet, który nie zapomina o swych polskich korzeniach. Trzykrotnie odwiedził już Polskę (w 2005, 2008 i 2010 r.), nieprzypadkowo za każdym razem z innym zespołem i za sprawą Open’er Festivalu, na którym również pojawi się w tym roku. – Chciałbym pojechać na południe Polski, do Krakowa. Może kiedyś, kiedy będę miał więcej czasu dla siebie... Moja rodzina pochodzi spod Krakowa. Bardzo bym chciał się tam pojawić. Cóż, nie pozostaje nam nic więcej, jak tylko życzyć Jackowi wizyty w rodzinnych stronach.
Z
J
A
W
I
S
K
O
KOBIETY RZĄDZĄ ŚWIATŁEM!? Czy kiedykolwiek podczas imprezy w klubie lub na dużym festiwalu złapałeś się na tym, że wciągnęły cię animacje wyświetlane za plecami artysty? Jeśli tak, to znaczy, że ciężka praca tych, których zazwyczaj nie widać, spełniła swoje zadanie! Tekst: Damian Wojdyna
14
S
ztuki wizualne to dziedzina, która mimo znacznego wzrostu w ostatnich latach, wciąż pozostaje w kategoriach kultury niszowej. Wydawałoby się, że o ludziach zajmujących się VJ-ingiem, czyli projekcją animacji lub krótkich sekwencji filmowych, który można śmiało wpisać w nurt sztuk wizualnych, można niewiele powiedzieć, a o żeńskich przedstawicielkach tej profesji, jeszcze mniej. Okazuje się jednak, że historia żeńskiego VJ-ingu nie rozpoczęła się wczoraj, a trwa od dosyć dawna (szacuje się, że od połowy ubiegłej dekady) i dziś prężnie się rozwija. Jedną z pierwszych kobiet, które podjęły się tworzenia i projekcji wizualizacji, jest pochodząca z Warszawy Katarzyna Justka aka Pani K – od lat związana ze sztukami performatywnymi. Także z Warszawy pochodzi m.in. Bogusława Piotrowska (VJ Bo) – animatorka i ilustratorka, fanka nurtu glitch art, od 2010 r. współtworzy projekt WIDT. Swoje fascynacje formami glitch zdradza również reprezentantka północnej części kraju – pochodząca z Sopotu – Urszula Kozak, czyli VJ Pannaula, która swoją karierę rozpoczęła zaledwie 3 lata temu. Na południu zaś świetnie sobie radzi VJ Malaga – twórczyni polsko-czeskiego projektu Podaj Kabel skupiającego się na eksperymentach audiowizualnych pomiędzy DJ-ami a VJ-ami oraz uczestniczka takich eventów jak LPM we Włoszech czy Let It Roll i Slot Art Festival w Polsce. Na tegorocznej Konferencji Muzycznej Audioriver w Krakowie, podczas której próbowano rozstrzygać, czy VJ jest artystą drugiej kategorii, pojawiła się m.in. Emilia Gumińska, znana bardziej jako Emiko – uważana za jedną z najważniejszych artystek krajowego VJ-ingu. To od kilku lat uczestniczka wielu festiwali i wydarzeń audiowizualnych w Polsce i za granicą,
autorka charakterystycznych sekwencji opartych na ekspresji i ruchu ludzkiego ciała. Inną przedstawicielką, której twórczość została doceniona poza granicami naszego kraju, jest pochodząca z Polski, a obecnie mieszkająca w Berlinie Ioann Maria – od 6 lat dyrektor artystyczna Live Performers Meeting. Nie wolno także zapominać o Jagodzie Chalcińskiej aka VJ Jago, która jest zwyciężczynią Videozone VJ Contest z 2011 r., a jej animacje, będące często stylizacjami na miniklipy, zobaczyć można między innymi na antenie Czwórki Polskiego Radia. Jak przyznaje Weronika M. Lewandowska – animatorka kultury i badaczka zjawiska VJ-ingu – liczbę kobiet zajmujących się profesjonalnie tą formą sztuki można policzyć na palcach jednej dłoni. Na szczęście istnieje dość obiecujące zaplecze dziewczyn, dla których ta forma artystycznego wyrazu jest ciekawą pasją i odskocznią od codziennych zajęć. Na koniec pozostaje życzyć całej branży dalszego rozwoju, a jej przedstawicielkom tego, by ich prace były doceniane co najmniej tak samo często w Polsce jak za granicą. Więcej informacji na temat VJ-ingu znajdziecie na blogu projektu Warsaw Share oraz aktywnej facebookowej grupie zatytułowanej polishVJ-ing.
C H A NG E . Y O U C AN. 15
MODA WKRACZA NA AUDIORIVER
W
Płocku tego lata, w przerwie od festiwalowego muzycznego szaleństwa, będzie można podziwiać alternatywną stronę mody. Dziś festiwal muzyczny to nie tylko miejsce, gdzie przyjeżdża się posłuchać muzyki, to miejsce w którym można się pokazać. Choć przeciętna stylizacja festiwalowicza składa się głównie z kaloszy, wielu z nich chce popracować nad swoim stylem. Nie bez powodu od kilku lat chociażby na Open’erze możemy podziwiać pokazy, poznawać twórczość młodych projektantów w ramach Fashion Stage. Do festiwali, podczas których poza światem muzycznym, będzie można wkroczyć w świat mody dołącza w tym roku Audioriver Festival. Audioriver Fashion Day – bo pod właśnie taką nazwą znajdziemy podczas płockiego festiwalu inauguracyjne targi mody niezależnej, odbędą się w okolicach zalewu Sobótka (znanego uczestnikom festiwalu jako miejsce after party) już 26 lipca. W tym roku zaprezentuje się około 50 młodych projektantów i pomimo debiutu, pojawią się znane marki. Ze swoimi kolekcjami przyjadą m.in.: Maffashion, Katarzyna Wyrozębska oraz Jakub Pieczarkowski i Bola. Wstęp na Audioriver Fashion Day dla publiczności będzie bezpłatny. /OS/
butiki
www.ice-watch.com
butiki
www.swiss.eu
NIKI LAUDA POLSKIEJ ALTERNATYWY Rozmowa z Arturem Rojkiem po premierze płyty „Składam się z ciągłych powtórzeń” Tekst: Przemysław Bollin
16
P
o dwudziestoletniej karierze z Myslovitz, udanym epizodzie z Lenny Valentino i nieprzerwanej pracy nad OFF Festiwalem Artur Rojek powraca na scenę z długo wyczekiwaną płytą solową. Nowe logo, nowa marka, ale wciąż ten sam, tak dobrze znany głos polskiej sceny muzycznej. I wbrew temu, na co wskazuje tytuł, wcale nie zamierza się powtarzać. Kto jeszcze pamięta te juwenalia z Myslovitz jako gwiazdą wieczoru i ten pomruk niezadowolenia, kiedy w ramach urodzin miasta miało ich zabraknąć? Pamiętacie te zdarte kasety i gardła od refrenu „Peggy Brown” i hitu „Chłopcy” z przełomowej płyty „Miłości w czasach popkultury”?
W 1999 r. cała Polska śpiewała „Długość dźwięku samotności”, a trzy lata później zauważył ich świat. Na gali MTV European Music Awards dostali statuetkę w kategorii Best Polish Act, a rok po tym nagrali też album w wersji anglojęzycznej „Korova Milky Bar”. Na chwilę skręcili w awangardę z płytą „Skalary, mieczyki, neonki” i promującym ją singlem „Życie to surfing” – fenomenalnie zabrzmiał z udziałem Leszka Możdżera w 2005 r. na jubileuszowym koncercie z okazji 10-lecia zespołu. Kolejna dekada to tylko dwa albumy, ale w tym dobrze przyjęty „Happines Is Easy”, nieco gorzej było z „Nieważne, jak wysoko jesteśmy”. Jak się potem okazało, nie bez przyczyny,
W
Y
W
I
A
D
ROJEK ARTUR
17
bo w zespole nie działo się dobrze, a jak w grupie pracujących ze sobą ludzi coś nie sprzęga, to efektywnie być nie może. Po niemal dwudziestu latach, w 2012 r., panowie rozeszli się bez większego rozgłosu, za to ze stosownymi oświadczeniami: „Gdy w 1992 r. zakładałem zespół, w najśmielszych marzeniach nie przewidziałem tego, co stało się później” – pisze Rojek. „Przez wiele lat tworzyliśmy kumpelski układ, który w połączeniu z naszą pasją do muzyki doprowadził nas do miejsca, w którym jesteśmy tu i teraz” – dodał. Z kolei management Myslovitz napisał: „Wojciech Powaga, Jacek Kuderski, Wojciech Kuderski i Przemysław Myszor będą występować dalej pod nazwą Myslovitz, z nowym wokalistą. Artur Rojek będzie kontynuował działalność indywidualnie z innymi muzykami”. Niedługo potem ogłosili nowego wokalistę: „Spośród kilkunastu kandydatów został wybrany Michał Kowalonek, znany z zespołu Snowman” – czytamy na stronie zespołu.
18
W
W
Mój patriotyzm zaś ogranicza się do mojej przestrzeni. Ktoś kiedyś powiedział, że jego ojczyzna jest tam, gdzie jego bliscy – to mi bardzo pasuje. LAIF: Lubisz podróże? Artur Rojek: Tak, i to bardzo, w zasadzie podróżuję całe życie. Lubię się przemieszczać i robię to od szóstego roku życia. Kiedyś jako sportowiec, teraz jako muzyk. LAIF: Masz czas na turystykę? Artur Rojek: Tak, głównie z rodziną. LAIF: Czekając na ciebie, w sekretariacie Kayaxu przeczytałem wywiad dla „Przekroju” z lipca ubiegłego
Artur Rojek: Z Seattle wywodzi się wytwórnia Sub Pop, która wywarła ogromny wpływ na muzykę gitarową. Do dziś jej właścicielem jest Jonathan Poneman, który pod koniec lat 80. założył ją ze swoim przyjacielem Bruce’em Pavittem. To oni są odpowiedzialni za „grunge”, za kontrakty z Nirvaną, Soundgarden, Mudhoney i wieloma innymi. Poznałem ich i ta znajomość ma wpływ na to, co robię, inspiruje mnie. Jonathan od pięciu lat jest gościem OFF-a i w tym roku jedna ze scen będzie dedykowana Sub Popowi.
roku, w którym wspominasz pobyt w Seattle. Artur Rojek: Wiele mi dał, zarówno prywatnie, jak i zawodowo. Trudno nazwać moje pobyty w Seattle turystyką, gdzie idę z plecakiem przed siebie i podziwiam przyrodę. Jadę tam z rodziną i do moich krewnych, przyjaciół. Lubię to miasto za to, że łączy wysoki poziom życia kulturalnego z piękną scenerią. Jest świetnie położone, a muzycznie funkcjonuje na poziomie Londynu czy Berlina. LAIF: Poznałeś tam ludzi, którzy mają na ciebie wpływ?
LAIF: Amerykanie są bardziej otwarci na nowe rzeczy? Artur Rojek: Powiedziałbym, że są otwarci na stare i nowe, bo nie znam drugiego narodu, który by z takim szacunkiem podchodził do tradycji, chociaż nie mogę się wypowiadać za całe Stany, będąc zaledwie w kilku miastach, głównie na Zachodnim Wybrzeżu. Dla mnie to wzór społeczeństwa. Podoba mi się ich otwartość, luz, spokój, szacunek i pasja do tego, co robią. LAIF: Na płycie Lenny Valentino „Uwaga, jedzie tramwaj” odwoływałeś się do dzieciństwa.
I
A
D
ROJEK ARTUR
Na „Składam się z ciągłych powtórzeń” w „Lecie’76” jest podobnie. Masz potrzebę wracania do tamtego okresu? Artur Rojek: Napisałem tę piosenkę na przełomie 2006 i 2007 roku i długo się zastanawiałem, czy w ogóle jej użyć. Opisuje bardzo ważne zdarzenie z mojego życia (jako dziecko Artur Rojek bawił się w parku z dziadkiem i gdy ten go na moment zostawił, wybiegł za nim na ulicę i prawie potrącił go samochód – przyp. red.), nadając kierunek interpretacji kolejnych tekstów. Płyta nie dotyczy mojego życia jeden do jeden. Mieszają się tutaj wątki osobiste, zaobserwowane obrazy, przeczytane historie, sytuacje przeżywane, prawdziwe, nieprawdziwe i te potencjalne. Jeśli pojawiają się odniesienia do dzieciństwa, to w odróżnieniu do Lenny Valentino, z perspektywy dorosłego mężczyzny, bo nic tak jak dzieciństwo nie wpływa na nasz rozwój. LAIF: Obserwujesz swoje dzieci pod takim kątem? Artur Rojek: Mam świadomość tego, czego mi w dzieciństwie brakowało, a co chciałbym dać swoim dzieciom. Jestem wyczulony pod tym względem i tym się głównie kieruję. LAIF: O tej płycie pisze się „intymna”, co jest trochę na wyrost, bo tak jak zauważyłeś, więcej tu odniesień i obserwacji niż wątków biograficznych… Artur Rojek: Lubię intymność i piszę tak, jak umiem. Nie jestem tekściarzem, który tworzy na zamówienie, na przykład o tym, jak zajebisty jest ten srebrny komin na suficie. Wybieram tematy, które dla mnie samego będą istotne i prawdziwe, piszę o czymś, czego za rok posłucham i stwierdzę, że udało mi się opowiedzieć kawałek mojej historii. LAIF: Napisałeś wiele piosenek inspirowanych kinem. Co ostatnio dobrego widziałeś? Artur Rojek: Ostatnio bardzo mało oglądam, nie mam na to czasu, ale duże wrażenie zrobiło na mnie „Polowanie” i „Sierpień w hrabstwie Osage”.
19
LAIF: Spotkałeś się z określeniem „pokolenie Myslovitz”? Artur Rojek: Co jakiś czas dochodzą do mnie słuchy, że ktoś wychował się na tej albo innej płycie. Przyjmowałem to, ale specjalnie nie analizowałem. Chyba coś takiego jest, w końcu istnieliśmy dwadzieścia lat! LAIF: Zanim zostałeś muzykiem, byłeś sportowcem. Czy te dwie dziedziny można do siebie porównać? Czy równie skutecznie podnoszą poziom endorfin? Artur Rojek: Wychodzenie na scenę na koncercie przypomina mi wyjście na ring, bo każdy występ jest dla mnie trochę jak „być albo nie być”. Muzyka jest dla mnie sposobem na oczyszczenie, na uwolnienie emocji. Ze sportu pozostało mi dzisiaj długodystansowe bieganie, które może działać podobnie. LAIF: Słuchanie muzyki to najważniejszy trening? Artur Rojek: Moje bieganie jest przyjemnością, a słuchanie muzyki to przyjemność i ciężka praca. Bieganie nie daje mi nic prócz lepszego samopoczucia. LAIF: Podchodzisz do tworzenia jak do „roboty”? Artur Rojek: Jak do pracy. Oczywiście mam chwile, w których daje mi to satysfakcję, ale po latach stało się to moim codziennym zajęciem. Są momenty, w których przestaję słuchać muzyki, bo mam przesyt. Zostawiam ją na kilka dni. LAIF: Odpoczywasz w jakiś szczególny sposób? Artur Rojek: Mam rodzinę i dużo zajęć zawodowych, więc zawsze jest coś do zrobienia i ciężko o spokój. Lubię ten moment, kiedy cały dom jeszcze śpi, a ja mam te półtorej godziny dla siebie. Wtedy wypoczywam. LAIF: Czujesz się Ślązakiem, Polakiem czy obywatelem świata? Artur Rojek: Moje życie koncentruje się teraz w Katowicach. Tam mam pracę, tam spędzam większą część czasu. Myślę, że jest to miasto dużych możliwości.
Y
F
E
S
T
I
W
A
L
O
W
Y
REJESTRATOR OLYMPUS LS-14 ON NA FESTIWALU
T
-shirt, spodenki i okulary przeciwsłoneczne – tego nie może zabraknąć w twoim bagażu, jeśli wybierasz się na festiwal. Oprócz muzyki kręcą cię samochody? Pokaż to na swojej koszulce. Luzu dodadzą ci letnie szorty, a tajemniczości – ciemne okulary.
Prezentowane ubrania pochodzą z najnowszej kolekcji marki House. T-shirt: 49,99 zł okulary: 39,99 zł szorty: 119,99 zł
20
www.house.pl
TIMBERLAND BOAT 2 EYE To klasyczny, ponadczasowy model łódkowy, który przypadnie do gustu wszystkim fanom swobodnej elegancji. Szukaj w salonach Sizeer w całej Polsce oraz na e-Sizeer.com.
Nagrywanie w wysokiej jakości jest teraz łatwiejsze niż kiedykolwiek. Nowy, wyjątkowo łatwy w obsłudze, linearny rejestrator dźwięku LS-14 wyposażony jest w tuner, metronom oraz overdubbing. Pokrętło trybu pracy w szybki sposób pozwala przełączać się między tunerem i trzema trybami nagrywania – szybkim, manualnym oraz trybem „Smart”, który analizuje dźwięk we wskazanym przedziale czasu, a następnie automatycznie wybiera optymalne ustawienia. Dwa wysokiej jakości mikrofony kierunkowe zapewniają wyjątkową jakość nagrania.
G-SHOCK GD-X6900CM-8ER Na lato 2014 CASIO przedstawiło kilka G-SHOCK-ów w kolorach kamuflażu. GD-X6900CM to szara wersja kultowego zegarka, który jest repliką jednego z pierwszych G-SHOCK-ów, jakie powstały. Ten wyjątkowo wytrzymały i wstrząsoodporny zegarek wyposażono w automatyczne podświetlenie tarczy, stoper, timer, czas światowy oraz 3 alarmy. Średni czas działania na jednej baterii to aż 10 lat, a jego wodoszczelność wynosi 20 atmosfer jak w każdym G-SHOCK-u. GD-X6900 w wersji kamuflażu są modelami o limitowanym czasie produkcji i jest to model dostępny tylko w sezonie lata tego roku. Warto się pospieszyć, jeżeli podoba Ci się ten zegarek. Cena: 699 zł
N
I
E
Z
B
Ę
D
N
I
K
RADLER Poręczna puszka o pojemności 0,33 l, a w niej maksymalna dawka orzeźwienia o smaku piwa i cytryny to niezbędny napój na festiwalowe dni. Gasi pragnienie wszędzie i o każdej porze, także tam, gdzie napoje alkoholowe nie mają wstępu.
Spektakularne zdjęcia makro, zachwycające, szerokokątne ujęcia, długie wyprawy bez konieczności przegrywania plików na komputer – tam, gdzie zwykłe kompakty i smartfony osiągają kres swoich możliwości, Olympus Stylus TOUGH TG-3 pokazuje, na co go stać. Jego możliwości ucieszą każdego fotografującego miłośnika przygód i sportów ekstremalnych. Na uznanie zasługują m.in. superjasny obiektyw (1:2,0-4,9), umożliwiający robienie doskonałych zdjęć nawet przy słabym oświetleniu, i 4-krotny zoom optyczny (25-100 mm), współpracujący z procesorem obrazu TruePic VII.
N
ie zgiń w szaroburym tłumie, wyróżnij się kolorami! Twój T-shirt na festiwal może mieć równie wesołe wzory jak dźwięki, które usłyszysz na koncercie. Brakuje ci słońca? Zabierz je ze sobą na koszulce. Etniczne wzory na luźnych spodniach poprawią ci humor, gdziekolwiek będziesz. A luźne szorty przykują uwagę innych festiwalowiczów.
21
OLYMPUS STYLUS TOUGH TG-3
ONA NA FESTIWALU
Prezentowane ubrania pochodzą z najnowszej kolekcji marki House. T-shirt: 39,99 zł spodnie: 79,99 zł szorty: 129,99 zł www.house.pl
TRAMPKI LACOSTE W wygodnym, sneakerowym stylu. Ożywiają damską kolekcję w salonach Sizeer. Więcej informacji: www.sizeer.com.
M
I
A
S
T
O
ZAMIEŃ NUDĘ NA ELECTRĘ! E
22
lectra to szeroki wybór modeli, kolorów i rozmiarów w wersji męskiej, damskiej oraz dziecięcej, w różnych opcjach biegowych i z bogatym wyposażeniem. Efektownemu wzornictwu i pięknym krzywiznom dorównują jakość wykonania i zastosowane technologie. Wyglądasz dobrze i jeździsz dobrze. Według nas piękno musi być jednocześnie widoczne i odczuwalne. Przyjdź na jazdę próbną i przekonaj się. Zamień nudę na Electrę. Cała kolekcja oraz adresy salonów na: www.roweryelectra.pl
KAWIARNIA TO NIE TYLKO KAWA
I
o kawiarni przychodzimy spotkać się z przyjaciółmi, popracować na komputerze, odpocząć przy ulubionej książce. To miejsce, w którym króluje ciepła atmosfera relaksu, łagodna muzyka i oczywiście… kawa. W Costa Coffee każda kawa jest przygotowywana przez pełnych pasji baristów na bazie unikalnej mieszanki Mocha Italia. W stylowych filiżankach można spróbować klasycznego cappuccino, americano czy cafe corto i finezyjnych smaków sezonowych napojów kawowych. Często jednak, idąc do kawiarni, mamy ochotę nie tylko na kawę, lecz także na słodką lub słoną przekąskę. Dlatego Costa, wychodząc naprzeciw oczekiwaniom gości, rozszerzyła menu śniadaniowe i lunchowe. Podpiekane w piecu quiche’e z bryndzą, kurczakiem lub łososiem doskonale sprawdzą się na lunch. Sałatki o fantazyjnych nazwach 48 i 62 kalorie są lekkim daniem dla wszystkich dbających o linię. Pierwsza z nich jest na bazie pożywnej soczewicy, z natką pietruszki, selerem naciowym, pomidorem i cebulką. Chrupiąca i zdrowa. Druga sałatka jest pełna drobno siekanego łososia, zawiera zielonego ogórka, grubo mielony pieprz i startą rzodkiewkę.
A
S
T
O
Codziennie rano przygotowywane są również pyszne kanapki. W zależności od tego, na co mamy ochotę, czeka na nas wiele ciekawych smaków. Bagietka z soczystym rostbefem z jajkiem? Ze świeżym łososiem i ogórkiem? Z kremowym twarożkiem z rzodkiewką? Każda propozycja jest równie smaczna. Dodatkowo czekają na nas dwa zestawy z razowymi kromkami. W pierwszym z nich obok kromki z szynką parmeńską i kaparami jest kanapka z mozzarellą i pesto. W drugim zestawie przy akompaniamencie serka wiejskiego ze świeżym szczypiorkiem króluje wędzony łosoś. Na podwieczorek idealnie sprawdzają się lekkie desery. Doskonałym dopełnieniem filiżanki ulubionej kawy są chrupiące ciastka z karmelem i orzechami pekan, maślane z czekoladą i granola z żurawiną. Nie mogło również zabraknąć propozycji dla osób na diecie – zadba o to puszysty sernik z owocami, który zawiera tylko 5% tłuszczu! Wybór przekąsek w kawiarniach jest coraz większy. Są i słodkie, i słone, na ciepło i na zimno. Jednak najważniejsze jest, by dania były świeże, zdrowe i przygotowywane z wysokiej jakości produktów. Czyli takie, jakie są w Costa Coffee.
23
D
M
P
O
D
R
Ó
Ż
E
CZAS, KTÓRY JEST DESZCZEM 26
AFRYKA Niczego nie musiałem już planować. W trudnych chwilach zawsze mogłem podeprzeć się doświadczeniem. Przyjeżdżam tutaj przecież od lat, kilka razy w roku, znam się, wiem, jestem uzbrojonym w wiedzę, „kimś”. Kogoś takiego nie da się przecież zaskoczyć. Tekst i zdjęcia: Tomek Tomkowiak / www.tomektomkowiak.com
R
nawiew air condition, elektryka zwariowała. Szyb z jednej strony auta nie dało się zamknąć, z drugiej – otworzyć i Suahili – złom, niczym akwarium, wypełniał się powoli deszczówką. Wycieraczki, zaplątane w szmaty pod owiewkami, stanęły na godzinie dwunastej. Za wodospadem deszczu majaczyła rzucona na błotniste pobocze, pogięta tablica reklamowa – „Welcome in paradise”. Wiecie, jak to jest, gdy człowiek chce doświadczyć nowego. Siedzę w domu. To nowe mieszkanie, zaprojektowałem je sam, w sercu starego miasta, 80 metrów przestrzeni, niemal całkowicie otwartej. A nad tą przestrzenią kolejna przestrzeń tarasu, która otwiera się na przestrzeń miasta. Świeci wiosenne słońce, na stoliku stoi karafka schłodzonego wina, w ręku książka, której nigdy nie przeczytam ogarnięty nerwicą człowieka niespokojnego duchem. Motyl na bratkach, pszczoła w tulipanie, zaspana biedronka na migdałowcu, uparcie milczący telefon… prawie raj. Ale mi było mało tej przestrzeni w środku mieszkania, przestrzeni tarasu otwartej na przestrzeń miasta. Potrzebowałem przestrzeni absolutnej. Może rejs na Marsa, marzyłem w duchu, choć cykor mnie ogarniał na myśl o podróży tylko w jedną stronę. No to jak będzie – pytam sam siebie, ze znudzeniem odkładając książkę. Kilka dni później siedzę na tarasie afrykańskiej chaty. Z tarasu, bezkresna w końcu, przestrzeń na turkusowy ocean. Palmy jakoś radosne, bugenwille czepiają się parasolek
27
oztańczona awionetka dotyka pasa lądowiska, dziesięć kroków dalej, do baraku lotniska wtacza się wózek z kilkoma bagażami. Znudzona kobieta, zamiast sprawdzić paszporty, woli śledzić otępiałą z braku powietrza muchę, przechadzającą się jak lunatyk po spękanym blacie biurka. „Jambo” – Hassan, młody chłopak wita się wylewnie i wręcza mi klucz od terenowego złomu w stylu Suahili: oklejone czarną folią szyby, rdzewiejące orurowanie, mokre, kolorowe szmaty pod owiewkami. W środku kabinowe zoo: kierownica otulona guźcem tekstylnym, jaguar wylegujący się na kokpicie, rozkrzyżowana pantera na tapicerce i liniejący lew kurczowo uczepiony fotela. „Mambo” – odpowiadam i przekręcam kluczyk w stacyjce. Jak dotąd wszystko jak po sznurku. Jadę. Tuż za Bububu, dziesięć kilometrów od lotniska, lunęło. Gęste, ciężkie krople, bezwietrzna przestrzeń w tej jeżdżącej klatce ze zwierzętami. Krople z dziką furią uderzały o dach jeepa, który tocząc się po dziurawej drodze, zmagał się w nierównej walce z nawałnicą. Ostatecznie skapitulował i ugrzązł na dobre w powietrzu gęstym od moich przekleństw. Oklejone czarną folią szyby zaparowały, jaguar ani myślał zleźć z kokpitu, by zwolnić
28
z makuti, papaja rośnie metr od drzwi wejściowych, arbuzy dziko wyrastają na tyłach ogrodu, bananowce obiecują słodki deser, tuż po lunchu. A na lunch ośmiornica, tuńczyk bądź calamari w panierce. No i nagle… lunęło. A z tym deszczem same kłopoty. Turkus oceanu zamienił się w kolor nieba, a niebo w ołów. Dach z liści zaczął przeciekać, pompa na wodę utonęła w studni i choć tyle wody wokół, w kranie ani kropli. No i te strzelające korki za każdym razem, gdy usiłuję włączyć wentylator. A bez wentylatora oddech się nie kręci, brakuje powietrza. I chodzę po tarasie jak wyrzucona na brzeg ryba z otwartymi ustami. Dysząc. Sapiąc. Do tego raj to samotność. A nie… przepraszam… znajduje się pies. Człowieka najwierniejszy przyjaciel. Wpada z impetem na taras, kręcąc ogonem. Z tej radości rzuca się na mnie i drze pazurami wpierw spodnie, później koszule. Wskakuje na kanapę z białą narzutą, nową, cudownie świeżą. Ale pies w ulewie biegł przez ogród, z którego deszcz ściągał czerwoną, gliniastą ziemię. Opis radośnie deptanej przez psa kanapy by mnie wykończył. Liczę tu na czytelniczą wyobraźnię… Dalej postaram
się już tylko opowiadać o raju w telegraficznym skrócie. Telegraf jednak zamókł, z konieczności będzie to opowieść o cechach deszczu. Czasem myślę, że cała moja miłość do Afryki została zapisana w genach. W tych konkretnie, które odpowiedzialne są na fatalną skłonność do oczekiwania. Całe życie na coś czekam. Gdy gorąco – czekam na deszcz. Ale wystarczy, że spadnie, a już czekam na słońce. W nocy, wyciągnięty na łóżku pod wielkim oknem w dachu gapię się bezmyślnie w niebo. Na niebie gwiazdy, czasem zajrzy przez to okno ciekawy księżyc. – Cześć, bracie, czekasz na coś? – No jasne, stary – odpowiadam księżycowi. – Czekam na poranek. Zawsze chłodny w Polsce, więc czekam na pełne słońce, na słońce w zenicie, czekam na 12 i w nosie mam ten chłodny poranek. O 12 myślę, że czas otworzyć butelkę, ale przyzwoity ze mnie chłopak, więc czekam na 18, wiadomo, że kapituluję sześć godzin wcześniej, dokładnie minutę po dwunastej. Później, załóżmy, że jest czerwiec i słońce kwitnie na niebie do 21, więc czekam na wieczór. Bo wieczory potrafią być romantyczne, przy świecach, jazzie i whiskey.
Ale po 21 robi się chłodniej, więc czekam na upalny dzień. I tak... do jasnej... zawsze czekam. Czekam na kasę. Na jakiekolwiek zlecenie, które pozwoli mi podreperować upadły budżet i wyjechać. Bo kolejny gen, który determinuje moje życie odpowiedzialny jest za ruch. No więc z wściekłości na to, że ciągle na coś czekam, od tego czekania chcę uciec, przemieścić się, być raczej dalej czekania niż bliżej. I żyję od jednego wyjazdu do drugiego. A dokąd najczęściej uciekam? Do Afryki. Dlaczego? Bo wydaje się, jak pięknie zauważył Paul Theroux, że Afryka jest miejscem, dokąd człowiek jedzie, by z całą fatalistyczną cierpliwością czekać. No więc jestem w Afryce. W porze deszczowej. No i pewnie nietrudno zgadnąć, że czekam, aż... przestanie padać. No to siedzę na tarasie z widokiem na ogród. Za ogrodem szumi radośnie ocean. Ten radosny szum nieco mnie wkurza, bo od dziesięciu dni pada. Leje. Niebo otwiera się jak puszka sardynek i wylewa na mnie wszystkie pomyje świata. Nade mną dach z liści palmowych. Jako tako daje radę, ale fundi: „jestem the best fundi, zrobić dach marzeń, mzuri sana – bardzo piękny, inny niż wszystkie”, dotrzymał obietnicy. Przyjechał z Kenii na koralową wyspę i złapał mnie za portfel. To była całkiem dobra inwestycja, Hamissi znał się na swojej robocie jak mało kto, rysował projekty z wyczuciem perspektywy, a przede wszystkim, nawet gdy wciskał ciemnotę, robił to z wdziękiem, który trzeba było docenić. Jak to mówią – jeśli worek się nam podoba, nic nie tracimy, kupując kota w worku. Dach był otwarty na ocean, od którego wiatr przynosił deszcz. Wielka, trójkątna jak żagiel dhow, pusta przestrzeń, była zaproszeniem dla pory deszczowej.
P
wypływa wezbrana rzeka. W kilka sekund tworzy jezioro, pośrodku którego jestem na swym łóżku jak na bezludnej wyspie. – Kapten – wołam szefa ogrodu. Rozkłada ręce z uśmiechem: – Maji kubwa – wielka woda – i wskazuje palcem na sąsiadów, którzy spuścili właśnie wodę z basenu wprost do mojego ogrodu. Czas na Zanzibarze. Leniwie płynie, ale ciągle go brakuje, wydłuża się, spowalnia do nieprzytomności swój własny ruch, ale mam wrażenie, jakby galopował i właśnie zaczął się wczoraj. Staje się nieznośny, zwłaszcza w porze deszczowej. Leje. Znów wali z nieba, jakby ktoś postanowił spuścić mi wielki łomot. Siedzę wpięty w internet, a tak, w internet. Wszystkie techniczne nowinki dawno tu dotarły, wbrew potocznym wyobrażeniom przeciętnego zjadacza chleba ze wschodniej Europy. Po drugiej stronie zawsze się dzieje, tu się dzieje, tam się dzieje. Ktoś właśnie publikuje swój sukces na Facebooku, inny chwali się nowym wyzwaniem, które zaliczył na piątkę z plusem – nie jest ważne, czy zjechał czarną trasą z lodowca, czy właśnie przeczytał świerszczyka, siedząc na klopie. Po prostu po tamtej stronie świat galopuje jak wiejski
D
perszeron. Bez względu na wszystko prze naprzód. Krzątają się, opędzają od przemijającego czasu, żyją na koszt żywiołów i ciągle, niezmiennie, z uporem maniaka coś robią, doskonalą coś, coś tworzą. A mi czas… jak młodemu chłopakowi nad ranem… – stanął. I choć przestałem rozróżniać dni w monotonii równo opadającego z szarego nieba deszczu, w monotonii dźwięków kropel spadających na piasek, na beton tarasu, na drewniany stolik, na zrobione z trawy słoniowej krzesło, na psa śpiącego obok, na pranie wywieszone tydzień temu, w końcu na mnie, no więc choć przestałem odróżniać dni, piątek zlał mi się z sobotą, niedziela wpłynęła niepostrzeżenie w poniedziałek, a środa podryfowała jak leniwa dhow i wpłynęła wprost w czwartek, czas stanął. I stoi. Tylko deszcz, zmieniający natężenie, niezmiennie się porusza w swojej drodze z góry na dół. Hucknall z mokrych głośników przekrzykuje deszcz: „If You don’t know me by now…”. Czuję, że ktoś wrzucił mnie do akwarium i złośliwie rozwiesił rzeczy na sznurku podczas ulewnej burzy, na wypadek gdybym z tego akwarium cudem się wydostał i zechciał się przebrać. Mój dom jest jak amfibia. Z każdej strony płynie rzeka deszczu, jestem na bezludnej wyspie, pół metra nad powierzchnią wielkiego jeziora, pośrodku zielonego ogrodu. – Hello, Thomas – przekrzykuje tym razem Hucknalla ogrodnik. Kapten w bejsbolówce uśmiecha się bezradnie i wskazuje na ogrodowy wąż, chcąc dać mi do zrozumienia, że chętnie wykaże się odwagą i nie zważając na burzę, podleje rośliny, jeśli tylko dałbym mu parasol. Przecież nie będzie mókł. Opadają mi ręce, odpada makuti z dachu... panta rei. – „You will never never know me” – dźwięk przeskakuje pomiędzy kroplami deszczu, jakby ta historia była o Afryce, o porze deszczowej.
R
Ó
Ż
E
29
Mój dach otwarty jest na ocean, otwarty na północ i południe, siedzę i… moknę. Moknie cały bar, który kazałem zrobić z zanzibarskiej łodzi. Mokną książki rozrzucone na barze i – co mniej przyjemne – deszcz rozcieńcza mi whiskey z lodem. Moknie sofa, której żebra wycięte są z morskiego szkunera. Na ścieżce prowadzącej do tej mokrej strefy stoi ogrodnik. – Thomas – uśmiecha się, przekrzykując wiatr – wielka burza, hatari, niebezpieczeństwo. Hatari sana – bardzo groźnie. Kapten Abdula stoi i podlewa rośliny w zatopionym ogrodzie. Stoi pod białym parasolem, pod lawiną wody, w deszczu gęstym jak rozlany beton. Tuż przed furtką ogrodu, która przypomina drzwi z „Kubusia Puchatka”, wiązaną sznurkiem i słowem honoru, przed furtką, za którą szumi radośnie ocean, chowam się z książką na ostatnim skrawku suchej ziemi. Zawdzięczam go ogromnej umbrelii, otulonej ramionami opalonej na czerwono bugenwilli. Siadam na łóżku, które jest miejscowym arcydziełem, skleconym na chybił trafił z włóknistych linek i kilku patyków. I nagle, znikąd, tuż zza koralowego muru,
O
30
P R Z E W O D N I K
Kiedy wiosna obudziła w nas życie, a mroźne poranki odchodzą w zapomnienie, wewnętrzna siła ciągnie nas do muzyki. Jeśli w Polsce nie znajdziemy ciekawych eventów lub to są właśnie te wakacje, podczas których chcemy się oświadczyć poznanej na ubiegłorocznym koncercie The Offspring (podczas Orange Warsaw Festivalu) miłości życia, Paryż może być najlepszym miejscem ucieczki. Tak – to będzie idealna wyprawa, która naładuje nasze muzyczne baterie na długo. Tekst: Grzegorz Sztandera
R
ozstanie z ukochaną ojczyzną dla wielu z nas nie będzie łatwe. Głównie z powodu kosztów dotarcia do romantycznej stolicy Europy. Opcji transportu mamy wiele. Jeśli wybierzemy samolot, możemy stanąć na głównym paryskim lotnisku już po dwóch godzinach od wylotu z Warszawy. To będzie kosztować nas około ośmiuset złotych w obie strony z kanapką na pokładzie. Lecąc tanimi liniami, oszczędzimy połowę i dotrzemy do lotniska oddalonego od centrum Paryża o kilkadziesiąt kilometrów. To do nas należy decyzja, czy warto marnować nasz cenny czas i płacić dodatkowo za transport z lotniska. Koszt tej samej podróży autokarem to 350–500 zł, również w obie strony, jednak wielokrotnie dłużej. Wybierając najszybszy wariant, z lotniska Charles’a de Gaulle’a najlepiej do centrum dostać się pociągiem, który kursuje regularnie i w centrum jeździ jako normalne metro. Taksówkarze lubią strajkować. Czas wybrać hotel. Tutaj wybór jest ogromny – od hosteli w odległych od centrum dzielnicach Paryża, po pięciogwiazdkowe hotele w samym centrum. Dwuosobowy pokój w tym pierwszym to koszt około dwustu złotych, za ten drugi (np. Shangri-La Hotel) trzeba będzie zapłacić powyżej pięciu tysięcy złotych za jeden nocleg z widokiem na wieżę Eiffla. Polecić można sieć Best Western – około sześćset złotych za nocleg dla dwóch osób ze śniadaniem i możliwość wyboru, gdzie chcemy nocować – przy placu Trocadero, w pobliżu wieży Eiffla, czy może trzysta metrów od katedry Notre Dame? Każda lokalizacja kusi swoimi urokami. Po mieście najwygodniej poruszać się metrem. Kupując dzienny bilet za kilkanaście euro, mamy dostęp
31
MUZYCZNY ROMANS W PARYŻU
32
do wszystkich autobusów i metra bez ograniczeń. To pozwoli nam na swobodne poruszanie się po tej stolicy mody, kultury i miłości. Jeśli te magiczne dni w Paryżu spędzamy z ukochaną osobą, grozi nam to jedynie mniejszą ilością czasu na wzrokową rozkosz kulturalną, czyli oglądanie zabytków. Paryskie muzea urzekają eksponatami, a chyba najsłynniejsze z nich – Luwr – znajduje się w ścisłym centrum miasta. Warto zobaczyć budynki jednego z najstarszych uniwersytetów w Europie – Sorbony oraz Panteon. Na wieżę Eiffla możemy wjechać windą lub wejść po schodach. Poziom szacunku u znajomych w przypadku wyboru drugiej opcji znacznie wzrośnie. Zużytą energię będziemy mogli zregenerować kanapką kupioną pod samą wieżą. Następnie warto zobaczyć Champ de Mars i Trocadero. Na krótkie zakupy możemy zatrzymać się przy okazji podziwiania Łuku Triumfalnego. Pałac Elizejski i opera również są obowiązkowymi punktami zwiedzania. Nie należy pominąć katedry Notre Dame, koło której znajduje się urocza kawiarnia La Petit Pont (1 Rue du Petit Pont). Tutaj wieczorami przy muzyce na żywo możemy wypić lampkę wina z ukochaną osobą i zjeść pyszną kolację.
FILMOWY ŚWIAT GWIAZD Film o Paryżu? Miasto zakochanych przyciąga filmowców praktycznie non stop. Jednak bardzo rzadko – np. w „Dniu, w którym zatrzymała się ziemia” (2007) – Paryż jest filmowo niszczony przez scenariusz. W większości przypadków miasto to jest pokazywane jako piękne, romantyczne, zjawiskowe i tajemnicze. W Paryżu dzieje się akcja takich filmów jak: „Smerfy 2” (2013), „Kobieta z piątej dzielnicy” (2012), „O północy w Paryżu” (2011), „Oszukać przeznaczenie 5” (2011), „Medium” (2010), „Turysta” (2010), „Incepcja” (2010), „Ultimatum Bourne’a” (2007), „Kod Da Vinci” (2006) czy „Człowiek w żelaznej masce” (1998). I jest to jedynie promil całej filmoteki, gdzie Paryż pojawia się przynajmniej na chwilę. A z paryskich aktorów i aktorek wymienić wystarczy jedynie: Gerarda Depardieu i Brigitte Bardot.
Ceny? Sałatka od siedmiu euro, dania główne od dziesięciu, a piwo dnia to ok. pięć euro. Paryż można (przynajmniej teoretycznie) zwiedzić w kilka godzin, jeżdżąc turystycznym busem, który zatrzymuje się w najważniejszych punktach. Jednak zdecydowanie lepiej zrealizować ten plan samemu. Na zwiedzanie całego Paryża najlepiej zarezerwować sobie kilka dni. Noce możemy przeznaczyć na muzyczną podróż w nieznane, aby odkryć to, czego jeszcze w swoim życiu nie usłyszeliśmy. To miasto, z którego pochodzą David Guetta, Daft Punk czy Manu Chao. Istny miks muzyczny, który jest odzwierciedlony w muzyce Paryża. Nie znajdziemy tu czasu na nudę i utarte od lat schematy. To miasto żyje swoim życiem, czasami niezależnie od naszej woli. Jeśli wspomniane Cafe La Petit Pont będzie wypełnione po brzegi, wieczór możemy zacząć od Bar Brasserie, który jest naprzeciwko. Po kilku piwach nadejdzie w końcu pora na muzyczny trans. Można zacząć od Le Truskel (12 Rue Feydeau), gdzie każdego dnia gra inny DJ. Muzyczny miks, od indie popu po klasyczny punk rock, nadaje piwnicznym salom niesamowitego brzmienia. To ciekawe połączenie celtyckiego pubu z aspiracjami do bycia mikroklubem. Często odbywają się tutaj koncerty i inne eventy kulturalne, a muzykę słychać do 6 nad ranem. Niedaleko znajduje się Rex Club (5 Boulevard Poissonneiere), w którym warto zwrócić uwagę na ubiór – lepiej unikać jeansów i T-shirtów, ponieważ możemy się spotkać z odmową wpuszczenia. W środku, po minięciu czerwonych schodów, czeka nas moc elektronicznych bitów serwowanych zza konsoli. Tutaj odpłyniemy totalnie w klimatach undergroundowego electro. Wjazd za jedyne dziesięć euro. Przy 142 Rue Montmarte znajduje się kolejna paryska perełka – Social Club. Czasami za darmo, a czasami po opłaceniu wstępu (15 euro) możemy zaszaleć. Niesamowicie klimatyczna konsola przypominająca
P R Z E W O D N I K ROCK EN SEINE! Już niedługo odbędzie się kolejna, dwunasta już, edycja festiwalu Rock en Seine. Między 22 a 24 sierpnia wystąpią takie gwiazdy jak: Arctic Monkeys, Blondie, The Prodigy, Portishead, Queens Of The Stone Age oraz Lana Del Rey. Karnet na wszystkie trzy dni kosztuje 119 euro. Jeden wybrany dzień to pięćdziesiąt euro. Warto wcześniej zarezerwować sobie miejsce na polu biwakowym. Na festiwal można bezpłatnie zabrać swoje dzieci (6–10 lat) – dla nich specjalnie przygotowane będą animacje, warsztaty i lekcje tańca, bez konieczności nadzoru rodziców (od 16.00 do 22.30) – w tym czasie możesz muzycznie odlecieć bez opamiętania. Festiwalowe pole zlokalizowane jest niecałe 10 kilometrów od centrum Paryża. Polecamy!
33
kostkę Rubika wydobywa z decków pełną moc decybeli. W tym retro-futurystycznym miejscu będziemy imprezować w towarzystwie pięciuset innych osób, a klimaty house & techno nie dadzą wytchnienia bębenkom w uszach. Będąc w centrum, warto odwiedzić też Chacha Club (47 Rue Berger), Le Baron (6 Avenue Marceau) oraz megaklimatyczny Chez Rasputine (58 Rue De Bassano), w którym kiedyś mieścił się dom publiczny. Poszukując kolejnych wrażeń, warto odwiedzić La Locomotive (90 Boulevard De Clichy), gdzie na trzech piętrach możemy tańczyć w rytmach hip-hop, muzyki elektronicznej i muzyki dance. Wjazd za kilkanaście euro. Nie wypada wręcz zakończyć nocy bez wizyty w Moulin Rouge (82 Boulevard De Clichy), gdzie lepiej zawczasu zarezerwować miejsce. Główne danie to wydatek minimum trzydziestu euro, a na najdroższego szampana wydamy ponad pięćset. Jednak ten historyczny kabaret utrwali nasze przeżycia nie tylko do samego rana. Szukając chill-outu, przed samym snem, możemy się wybrać do Le Cafe Livres (10 Rue SaintMartin). Tutaj za kilka euro zjemy dobrą kanapkę z francuskimi serami, w otoczeniu relaksującego klimatu książek. Wiele z nich zapewne mogłoby opowiedzieć niejedno o tym mieście, jednak brak sił skierować nas może jedynie do hotelu.
Z Paryża nie można wyjechać bez zakupów. Co kupić, aby sprawić radość naszym bliskim? Rozpoczynając od słynnych francuskich serów (uwaga na zapachy podczas podróży!), przez doskonałej jakości wina, na perfumach kończąc. Na te zakupy zapraszają nas sklepy przy Avenue de la Grande Armée. To jednak tylko cząstka tego, co możemy odkryć, rujnując nasz limit na karcie kredytowej. Paryż to również stolica mody. Wiele znanych butików (Colette, 213 rue Saint Honoré), w których ceny najmniejszych drobiazgów przekraczają polską średnią krajową nierzadko kilkukrotnie, zauroczą niejedną kobietę. Znani projektanci właśnie w Paryżu mają swoje atelier, w których można zakupić ich najnowszą kolekcję. To już jednak może być nieosiągalne dla nas wyzwanie finansowe. Oszczędnym polecić można plastikowe figurki w kształcie wieży Eiffla, których tysiące noszą z sobą sprzedawcy w jej okolicy. I za każdym kolejnym podejściem będą one tańsze lub za te same trzy euro dostaniemy pięć, siedem, a następnie aż dziewięć figurek. Czas jednak wrócić do rzeczywistości, a podczas powrotu do Polski utrwalić wspomnienia na długie letnie grillowe weekendy spędzone ze znajomymi. Ktoś chętny na karkówkę?
KONCERTY Paryż to nie tylko kawiarnie i zabytki. To miejsce tętni muzycznym życiem. Praktycznie każdego dnia można wybrać się na koncert miejscowej grupy lub poszukać wydarzenia o ogólnokrajowym zasięgu. Dla fanów wielkich gwiazd co kilka dni pojawiają się perełki w postaci koncertów światowych sław muzyki, jak np.: Kool & The Gang – 6 czerwca The Rolling Stones – 13 czerwca Joe Satriani – 23 czerwca Limp Bizkit – 3 lipca Steve Harris – 14 lipca Jimmy Buffett – 27 września One Republic – 24 października Elton John – 19 listopada Beach Boys – 21 listopada Chris Rea – 22 listopada
W
Y
W
I
A
D
W BERLINIE ODDYCHAJĄ RÓŻNORODNOŚCIĄ
34
MIGHTY OAKS
USA, Włochy, Wielka Brytania – trzy kraje, jedno miasto, Berlin! Ian Hooper, Claudio Donzelli, Craig Saunders – trzy nazwiska, jedno spójne brzmienie. Mowa o Mighty Oaks, choć tworzy go trzech dojrzałych muzyków, zespół jest dość młody, śmiało można powiedzieć, że chłopaki dopiero raczkują na światowej scenie muzycznej. Wdzierają się jednak na rynek z radosnym impetem, któremu nie sposób się oprzeć. Kiedy spotkali się po raz pierwszy, dlaczego zamieszkali w Berlinie i jakie nuty polecają wrzucać na odsłuch – na te i inne pytania odpowiedział naszej redakcji jeden z członków zespołu, Brytyjczyk Craig Saunders. Tekst: Katarzyna Jonkowska
LAIF: Gracie z sobą od niedawna, ale brzmicie, jakbyście się znali od zawsze. Kiedy spotkaliście się po raz pierwszy? Jak doszło do waszego spotkania? Craig Saunders: Pierwszy raz spotkaliśmy się z Ianem na jakimś małym festiwalu muzycznym w Hamburgu ok. 2010 r. Podszedł do mnie po koncercie i zagadał po angielsku, co mnie niesamowicie ucieszyło, bo nie znałem niemieckiego ani trochę. Zaczęliśmy rozmawiać i nawiązała się między nami nić porozumienia. Utrzymywaliśmy z sobą kontakt i niedługo potem poznaliśmy Claudio, zagraliśmy kilka piosenek wspólnie, okazało się, że świetnie nam się razem gra, i tak zostało. Tak rozpoczęła się nasza przyjaźń. LAIF: No właśnie wyglądacie na zgraną paczkę. Co jest najważniejsze dla ciebie w zespole? Craig Saunders: To, co liczy się dla nas najbardziej i o czym opowiada nasz singiel „Brother”, to przyjaźń. W piosence jest historia z dzieciństwa Iana, miał wtedy przyjaciela, z którym się wychowywał. Byli dla siebie jak bracia, ale my też jesteśmy prawie jak rodzeństwo. Właściwie każdy z nas żyje daleko od swojego domu rodzinnego, bo tworzymy i mieszkamy w Berlinie. To sprawia, że spędzamy z sobą
LAIF: A wpływy muzyczne? Czy wasze ulubione zespoły znacznie odbiegają od siebie stylem? Craig Saunders: Właściwie to słuchamy głównie jakichś staroci, bo one nas kształtowały. Ja uwielbiam Steaviego Wondera i Jeamesa Browna – kocham ten jego głęboki wokal i brzmienie utworów. Claudio siedzi mocno w idie-rocku, kocha Radiohead i słucha dużo brytyjskiej
35
bardzo dużo czasu, oprócz tego, kiedy tworzymy, spotykamy się też prywatnie. Spędzamy z sobą właściwie każdą wolną chwilę. Świetnie się dogadujemy nie tylko na poziomie muzyki. Uważam, że bez tego nie dalibyśmy rady. Nie mogło być lepiej! LAIF: Właśnie, dlaczego Berlin? Jest coś wyjątkowego w tym mieście, coś, co was dodatkowo inspiruje? Wydawałoby się, że muzyka, którą tworzycie, bardziej pasuje do Stanów, kraju, z którego pochodzi Ian. Craig Saunders: Fakt, Berlin to raczej miasto o silnej tradycji muzyki elektronicznej. Niemniej tu nie jest ważny gatunek, to miasto oddycha różnorodnością, co jest nieziemsko inspirujące. Każdy może tu tworzyć, nieważne co, ważny jest sam akt tworzenia. Warunki sprzyjają sztuce i jej powstawaniu. To jest to, co czyni to miasto tak wyjątkowym. Jednak powody, dla których tu przybyliśmy, są bardziej przyziemne. (śmiech) Claudio tu studiował, Ian już tu pracował, a ja przeprowadziłem się do Berlina w 2012 r., bo oni już tu byli. I tak zostało. Prawdę mówiąc, nie spędzamy też tu jakoś bardzo dużo czasu, odkąd zaczęliśmy jeździć z koncertami. Niemniej jednak zawsze z trasy wracamy do Berlina, to miasto przyjęło nas z otwartymi ramionami, a my czujemy się tu jak w domu.
Zapraszam zwłaszcza latem, jeśli jeszcze tu nie byliście – kolorowi ludzie, pełno knajpek, kawiarenek, cały czas się coś dzieje. To miasto jest po prostu piękne! LAIF: Wasz album „Howl” brzmi dość żywiołowo i radośnie. Wydaje się być pełen nadziei. Jakie emocje są dla was najbardziej inspirujące? Craig Saunders: Zakres emocji, jaki nam towarzyszy przy tworzeniu muzyki, jest ogromny. Jednak nasze utwory, tak jak „Brother”, zazwyczaj są pełne nadziei i radości. Owszem znajdziemy na płycie bardziej refleksyjne kawałki, mówiące o stracie, zerwanych związkach, ale zawsze jest w nich jakaś iskierka nadziei. W zespole teksty właściwie pisze Ian, ale wszyscy się z nimi utożsamiamy. Wynika to z tego, że się bardzo dobrze znamy. Ufamy sobie i rozumiemy się. Często zdarza nam się słyszeć od fanów, że jakaś piosenka opowiada o nich, że pomogła im wyjść z dołka, zrozumieć coś! To szalenie miłe. W końcu to życie nas inspiruje, po prostu. LAIF: Każdy z was dorastał w innym miejscu. Okoliczności, w jakich się wychowywaliście, były dość odmienne. Co zatem inspiruje każdego z was? Różnicie się znaczne pod tym względem? Craig Saunders: Każdy z nas wychował się w innym miejscu, odmiennej kulturze i w różnym czasie. Więc każdy
z nas ma trochę inne inspiracje, jednak jest coś, co nas łączy. Każdy z nas dorastał w małym miasteczku. Ja w małej miejscowości w Wielkiej Brytanii, Claudio wychował się w małym włoskim miasteczku nad brzegiem morza, a Ian w malowniczej miejscowości na północno-wschodnim wybrzeżu Ameryki. Zeszłego lata, podczas nagrywania teledysku do „Brother”, polecieliśmy w jego rodzinne strony. To wręcz bajeczne miejsce. Wokół same drzewa, słońce mieni się, przebijając przez puszyste korony, budzi cię śpiew ptaków, wszystko wokół pachnie świeżością! To miejsce jest naprawdę magiczne. Natura ma na nas niesamowicie duży wpływ. Każdy z nas wychował się blisko niej i mamy szacunek do wszystkiego, co nas otacza.
muzy. Zaś Iana inspirował stary amerykański zespół Creedance Clearwater Revival, lubi bluegrass i oczywiście amerykański folk, w końcu to w Stanach się wychował i spędził dzieciństwo. Gdzieś w połowie tego wszystkiego się spotykamy i tworzymy własne brzmienie. LAIF: A jakie nuty podrzuciłbyś naszym czytelnikom? Craig Saunders: Nie jest to proste, ale nuty, które szczególnie polecam wam do przesłuchania, to The Boxer Rebellion i kanadyjski zespół Half Moon Run. A z klasyki to obowiązkowo Led Zeppelin. LAIF: Kilka słów na koniec... Craig Saunders: Mam nadzieję, że zobaczymy się na kolejnym koncercie! Byłoby super! LAIF: Dzięki i życzę wszystkiego dobrego! Do zobaczenia!
JAK CHCESZ BYĆ HIPSTEREM, NIE OGLĄDASZ TELEWIZJI
36
XXANAXX Rozmowa z duetem Xxanaxx, Klaudią Szafrańską i Michałem Wasilewskim, przy okazji premiery ich debiutanckiej płyty „Triangles”. Czy można mimo dwunastu lat różnicy rozumieć się bez słów i bez kolizji pracować w jednym zespole? Zarzekają się, że tak, choć spotkanie z nimi zrodziło wniosek, że w ich wypadku muzyczną bliskość budują różnice charakteru. Właśnie wydali debiutancki album, więc okaże się, jak bardzo iskrzy między nimi w muzyce. Tekst: Przemysław Bollin
W
Y
W
I
A
D
I
37
ch „Triangles” to najbardziej wyczekiwana płyta sezonu. Wydawca atmosferę podgrzewał udanymi singlami, były też udane koncerty, m.in. ten, którym supportowali Hurts w Warszawie. Teraz mają okazję udowodnić, że to wszystko nie było na wyrost i że nie będą gwiazdą jednego sezonu. Ten duet to zaskakujące połączenie doświadczenia Marcina Wasilewskiego, znanego w środowisku muzyki klubowej jako Lance Flare, i Klaudii Szafrańskiej, nastoletniej wokalistki o ciepłym głosie, która wzięła udział w ubiegłorocznej edycji show „X-Factor”. Nie udało jej się dojść do finału, ale jak stwierdził kolega z zespołu: – Jako jedyna nie była gotowa na udział w tego typu programie. Za to w Xxanaxx może się rozwijać i tworzyć swoją muzykę. Tych dwoje łączy pasja do podobnej muzyki. Historia zna takie przypadki jak Moloko z charyzmatyczną Roisin Murphy i nieokrzesanym Markiem Brydonem. Między nimi była miłość, nienawiść, szumne rozstanie. W Xxanaxx jest tylko miłość do wspólnego muzykowania i pracowania na własną markę. To, jeśli los ich nie podzieli, może już za kilka lat zaowocować międzynarodową karierą i tym, że na dużej scenie zagrają nie jako support, ale gwiazda wieczoru.
38
LAIF: Spotykamy się na showcasie Spring Break, czyli przeglądzie nowych kapel na polskim rynku muzycznym, które mogłyby zaistnieć również poza granicami kraju. Michał, ty negujesz tego typu przeglądy, dlaczego? Michał Wasilewski: Reprezentuję starsze pokolenie i nie wierzę w american dream, tym bardziej w obcym kraju. Klaudia nie widzi żadnych przeszkód w zdobyciu sukcesu poza Polską, a ja jestem z przedziału 1975–1985 i w szybkie kariery nie wierzę. Jestem bardziej pragmatyczny, ale może to kwestia tego, że nie znam takich
przypadków wśród rodzimych artystów. Klaudia Szafrańska: Z drugiej strony naszym celem jest zaistnienie poza Polską, dlatego nasze teksty są po angielsku. LAIF: To wasz wybór, czy jakiś Wujek Dobra Rada wam to podsunął? Klaudia Szafrańska: To nasz świadomy wybór, choć rzeczywiście był taki moment, kiedy myśleliśmy o tym, żeby nagrać coś po polsku. Słyszeliśmy głosy, że to by się lepiej sprzedało, nasze piosenki byłyby w radiu. Tylko co z tego, gdyby to nie było do końca nasze.
Michał Wasilewski: Jako autor tekstów na naszą płytę stwierdziłem też, że język polski się nie sprawdza i poza Waglewskim i Janerką aż roi się od grafomanów. Obu tych panów doceniłem dopiero niedawno, bo wcześniej jakoś się w ich twórczość nie zagłębiałem. Dopiero teraz widzę, ile w tym mądrości i świetnej muzyki. LAIF: Pokolenie młodych i zdolnych idzie po swoje, na czele z Zalewskim, Brylewską, czy wreszcie Dorotą Masłowską jako Mister D. Nie boją się śpiewać po naszemu, bo „myślą po polsku”… Michał Wasilewski: Mnie to, co robi Masłowska, przekonuje i widać, że dojrzała. To, co wyczyniała w „Wojnie polsko-ruskiej”, wyglądało jak jeden wielki słowotok wiecznie naspeedowanej laski. LAIF: Xxanaxx w przeddzień premiery debiutanckiego krążka cechuje ściśle określony styl, również modowy. Klaudia, widać, że przywiązujesz do tego dużą wagę. Zawsze tak było? Klaudia Szafrańska: Modą interesuję się od najmłodszych lat. Lubię chodzić do second handów, szukać unikatów, a potem je przerabiać. Tak samo było już w „X-Factorze”. Poszłam tam w zrobionej przez siebie sukience, nad którą siedziałam do późnej nocy. Wizerunek jest ogromnie ważny. To wyraz szacunku dla ludzi, którzy nas słuchają. Nie przyszłam z domu w dresie i nie mówię: „Hejka, a teraz zaśpiewam piosenkę”. Michał Wasilewski: Choć dodajmy, że do niektórych to pasuje. Do nas nie bardzo. LAIF: Brawo. Jesteście dowodem na to, że za niewielkie pieniądze można sprawić, że polska ulica, a przede wszystkim polska scena muzyczna będzie bardziej kolorowa i stylowa… Klaudia Szafrańska: Nie stać mnie na drogich projektantów, więc radzę sobie sama. Sęk w tym, żeby zrobić coś z niczego.
W
Y
W
I
A
D XXANA
LAIF: Pora pomyśleć o własnym oświetleniowcu? Klaudia Szafrańska: To jest nasze marzenie, mieć tira, który będzie nam woził cały sprzęt i technicznych, ale na razie jeździmy pociągami. Michał Wasilewski: Na razie jesteśmy na etapie inwestowania zarobionych pieniędzy w sprzęt. Planujemy wymienianie się rolami, chcemy, żeby Klaudia dogrywała partie instrumentalne, żeby nasze występy były coraz ciekawsze. To wszystko niestety kosztuje. LAIF: Byliście znani, zanim cokolwiek wydaliście na płycie. Po co był wam ten kontrakt z wytwórnią? Co możecie z tego mieć? Michał Wasilewski: Przede wszystkim dużą promocję, dystrybucję i uczestnictwo w największych festiwalach w kraju, ale nie tylko. Można oczywiście pójść drogą zespołu KAMP!, którzy byli sobie sterem i okrętem, samodzielnie organizując potrzebne rzeczy, ale to kwestia celu. Nam, po dwóch singlach i teledysku opublikowanych tylko w internecie, udało się zjechać największe festiwale w ubiegłym roku. LAIF: Jak to możliwe? Klaudia Szafrańska: Też bym chciała wiedzieć. (śmiech) LAIF: Może to jest związane z udziałem Klaudii w show „X-Factor”? Michał Wasilewski: Na pewno miał duży wpływ na to, co do tej pory udało nam się osiągnąć. Ten program ma wielomilionową oglądalność, więc jeśli widzowie polubią uczestnika, to będą szukali jego muzyki po jego zakończeniu. Natomiast nie uważam, żeby to był jedyny aspekt. LAIF: Ja nie kojarzę waszej muzyki z telewizją. Klaudia Szafrańska: To znaczy, że idziemy dobrą drogą. Program dał mi pozytywnego kopa, jakąś popularność, ale to wszystko. Dalej trzeba sobie radzić samemu.
Michał Wasilewski: Zaimponowało mi w niej to, że nie podpisała kontraktu z pierwszą lepszą osobą, która oferowała jej współpracę po tym talent-show, tylko na spokojnie szukała czegoś dla siebie. Dzięki temu mogliśmy na siebie trafić. Staram się być modny i nie oglądam telewizji, a Klaudię polecili mi znajomi. LAIF: Nieoglądanie telewizji jest modne? Michał Wasilewski: Jak chcesz być hipsterem, to nie możesz oglądać. (śmiech)
Michał Wasilewski: Ja od zawsze siedzę w elektronice. Najukochańszym zespołem jest dla mnie Röyksopp, ale na mojej półce znajdziesz Korna, jest też Nas, Method Man, Moderat i Massive Attack. Kiedy wydali „Paradise Circus”, złapałem taką jazdę, że wszystko chciałem robić na tę modłę. A przecież nie o to chodzi. Inspiracje to ważna rzecz, ale trzeba mieć do nich zdrowy dystans. LAIF: Jak doszło do waszej
LAIF: Wasz nowy materiał w stosunku do epki jest odważniejszy, dużo bardziej elektroniczny. Michał Wasilewski: Jak spotyka się dwoje twórczych ludzi, to progres jest nieunikniony. LAIF: Dwoje różnych ludzi? Michał Wasilewski: Uczymy się od siebie. Ja uczę Klaudię, jak budować konstrukcję zwrotki, bo ona komponuje je tak, że one się nie kończą. LAIF: Idziesz w stronę My Bloody Valentine? Klaudia Szafrańska: Bliżej mi do Lykke Li. Imponuje mi ich wizerunek i siła na scenie.
współpracy z Tomkiem Makowieckim? Klaudia Szafrańska: Już od dawna chodził za nami pomysł na damsko-męski duet, a że nasz menedżer Jacek Budny zna go osobiście, więc nie było problemu. Wytwórnia też była za tym. Michał Wasilewski: Ja napisałem tekst do „Wolves”. Tomek dograł się do refrenu i drugiej części zwrotki. Kopara nam opadła. LAIF: Życzę takiej samej reakcji publiczności na koncertach. Do zobaczenia i dzięki za wywiad.
39
Michał Wasilewski: Klaudia nie pozwala mi zakładać czapek z daszkiem na koncercie, bo nie będzie pasować do jej pióropusza. (śmiech) A tak serio to ustalamy przed występem, kto w czym wychodzi, żeby było spójnie. LAIF: Skąd pomysł na pióropusz, który pojawił się w teledysku do „Disappear”, ale i na koncertach zdarza ci się go zakładać? Klaudia Szafrańska: Od dawna podziwiam Klarę, blogerkę publikującą na Billiejeanstyle. blogspot.com, która metodą handmade robi pióropusze, sukienki i inne cuda. Napisałam kiedyś do niej i udostępniła mi sukienkę i pióropusz na koncert, który daliśmy przed Hurts, na Torwarze. Michał Wasilewski: I to zrobiło niesamowite wrażenie. Dwupoziomowa scena, z ukrytymi nawiewami, plus muzyka i kostium, zbudowało taką eteryczną atmosferę. Po tym supporcie ludzie, którzy przyszli wyłącznie na Hurts i w większości nas nie znali, gratulowali, odwiedzali nasz profil na Facebooku. To było bardzo miłe i motywujące, zwłaszcza dla Klaudii, która włożyła w swój wygląd mnóstwo energii. LAIF: Na Spring Breaku odbył się panel dyskusyjny, moderowany przez Artura Rawicza i Michała Bąkiewicza o tym, jak robić dobre zdjęcia na koncercie i jak pomagać fotografom w ich pracy, czy to światłem, czy choćby zachowaniem na scenie. Zwracacie na to uwagę czy idziecie na żywioł? Michał Wasilewski: To jest odwieczny problem i zmora koncertów klubowych. Bardzo często jest tak, że Klaudia przychodzi do mnie za stół mikserski czy tańczy w głębi sceny, a światło w tym czasie jest dopalone na pusty statyw z przodu.
XX
IMPREZY,KONCERTY ENTER FESTIWAL
17–18 czerwca – Poznań, nad Jeziorem Strzeszyńskim
POZYTYWNE WIBRACJE
20 czerwca – Warszawa, Pepsi Arena
THIRTY SECOND TO MARS
22 czerwca – Rybnik, Stadion Miejski
BLACK LABEL SOCIETY
25 czerwca – Wrocław, Klub Eter 26 czerwca – Warszawa, Klub Stodoła Leszek Możdżer / Jacek Kochan Dominik Wania/3 Cohens Sextet/Marius Neset & Trondheim Jazz Orchestra Enter Music Festival zabrzmi nad jeziorem już po raz czwarty, do muzyki gości zaproszonych przez Leszka Możdżera, który w Poznaniu zagra dwukrotnie. Pierwszego dnia solo, a w koncercie finałowym – z Jackiem Kochanem i Dominikiem Wanią. Wystąpią w z repertuarem „Third of Three” i będzie to premiera.
Pharell Williams / Paloma Faith / Earth Wind & Fire / Afromental & Polish Hip-Hop All-Star Uliczne przysłowie „jak co roku w Białymstoku” w wypadku tego festiwalu przestało mieć rację bytu. Przeniesiono go na stadion przy ul. Łazienkowskiej, więc jak ktoś chce usłyszeć „Happy” w wykonaniu najlepszego producenta na świecie, to zapraszamy na Legię. Fanów Lecha, Wisły i Górnika też.
Jeden z najbardziej popularnych zespołów rockowych na świecie, przyjedzie do Polski, by dać największy koncert w historii Rybnika. Jared Leto po zdobyciu Oscara dla najlepszego aktora drugoplanowego będzie grał rolę, którą ubóstwia – showmana i niezłego wokalisty.
MALTA FESTIVAL 29 czerwca – Poznań, Stara Gazownia
Damon Albarn / Rebeka Lider zespołu Blur, Gorillaz, autor kilku oper, czyli człowiek renesansu Damon Albarn. Kilka tygodni po premierze znakomitej płyty „Everyday Robots” zagra ją na żywo w Poznaniu. Obecność obowiązkowa.
OPEN’ER FESTIVAL 2–5.07.2014 – Gdynia
SONISPHERE
FUNDATA Kto zagra w Polsce? Na czyj koncert warto pójść? Na jakie muzyczne wydarzenie już teraz można zacząć odkładać pieniądze? Tu wszystkiego się dowiesz!
FESTIWAL LEGEND ROCKA
4–5 lipca – Dolina Charlotty
Pearl Jam / The Black Keys / Jack White / The Afghan Whigs / Foals / Foster the People / Interpol /MGMT / Metronomy / Pusha T / Rudimental / Warpaint / Artur Rojek Open’er Festival odbędzie się już po raz trzynasty, ale pierwszy bez sponsora tytularnego. Jak widać po programie festiwalu, uszczerbku artystycznego nie ma.
Amerykańska formacja Black Label Society, ze słynnym gitarzystą Zakkiem Wylde’em, byłym gitarzystą Ozzy’ego Osbourne’a, przyjedzie na dwa koncerty do Polski. To będzie prawdziwa gratka dla fanów southern rocka, hard rocka i smakowity kąsek dla wielbicieli heavy metalu.
Bob Dylan / Jethro Tull’s Ian Anderson Plays The Best Of Tull / Fish Sen się spełnił, Bob Dylan w Polszy! Bierzcie mamę, tatę, babcię, dziadka i słuchajcie muzyki, która nie straciła na jakości i wykonaniu.
WOODSTOCK FESTIVAL
11 lipca 2014 – Stadion Narodowy, Warszawa
Metalica / Alice In Chains / Anthrax / Kvelertak Jeden z najważniejszych festiwali rockowych świata po raz kolejny będzie miał swoją edycję na najważniejszej murawie III RP. Na Stadionie Narodowym zagrają najwięksi sceny rock, grunge i metal. Jak mawiają magowie tego gatunku: – I want to see wall of death! – powodzenia pod sceną.
AUDIORIVER
25–27.07.2014 – Płock
31 lipca – 2 sierpnia - Kostrzyn
Manu Chao / Vobeat / Accept / Skindread / Hatebreed / Ky-Mani Marley / SKA-P / Kapela ze Wsi Warszawa / Budka Suflera / Acid Drinkers / Coma / Jelonek Festiwal inny niż wszystkie, po raz 20. w historii polskiej sceny muzycznej. Czy padnie frekwencyjny rekord?
Little Dragon / Trentemøller live / Booka Shade live / John Digweed / Nina Kraviz / DJ Koze / Skalpel Organizatorzy postarali się o klubowy raj dla wielbicieli szeroko rozumianej elektroniki. To idealne miejsce do tego, by poznać nowe i dobrze bawić się przy dobrze znanym. Okazji do tego co niemiara.
Z APR AS Z A NA KONCERT
NEXT POP FESTIWAL 26 czerwca – Wrocław, Klub Eter
LIFE FESTIVAL
26–28 czerwca – Oświęcim, Stadion MOSiR Bokka / Fismol / Kari / Low Roar Gwiazdy polskiej sceny alternatywnej, które wydały swój materiał w Next Pop, przyjadą do Klubu Eter we Wrocławiu, by pokazać, jak grają na żywo. Każda z nich może zrobić międzynarodową karierę, więc trzeba korzystać, póki grają u siebie.
TATARAK MUSIC FESTIVAL 11–13.07.2014 – Ostrów Wielkopolski
O.S.T.R. / Mikromusic / XXANAXX / Pete Grace / Daniel Spaleniak / Novika & Mr. Lex & Rawski / Juniore Tatarak kojarzy się z wakacjami i godzinami spędzonymi nad wodą, ale i z dobrym filmem, z Krystyną Jandą w roli głównej. Od tego roku będzie się też kojarzyć z dobrą polską muzyką.
OFF FESTIWAL
1–3.08.2014 – Katowice, Dolina Trzech Stawów
The Jesus And Mary Chain / Slowdive, Belle & Sebastian / 65DAYSOFSTATIC / Clipping /Fuck Buttons / James Holden / Lyla Foy / The Notwist / Wolf Eyes / Andrew W.K. / NOON / Tribute to Jerzy Milian / Mister D Stolica Górnego Śląska po raz kolejny ugości dobrze zapowiadające się, ale i te sprawdzone, czasem zapomniane gwiazdy muzyki alternatywnej. W tym roku opiekę artystyczną nad jedną ze scen sprawować będzie wytwórnia Sub Pop.
Soundgarden / Eric Clapton / Balkan Beat Box / Edyta Bartosiewicz / Luxtorpeda Usłyszeć na żywo wokal Chrisa Cornella w repertuarze jednego z najlepszych i niestety niedocenionych zespołów sceny Seattle, jakim bez wątpienia jest Soundgarden, to wielkie szczęście. A gdy jeszcze można posłuchać, jak wiosłuje Eric Clapton, to już robi się muzyczne święto.
DAMON ALBARN BLUR GORILL A Z Poznań Stara Gazownia
29 06 2014
COLOURS OF OSTRAVA
17–20 lipca 2014 – Dolni Vitkovice
Robert Plant and the Sensational Space / The National / ZAZ / MGMT / Bastille /Jamie Woon / Hidden Orchestra Od kilku lat to stałe miejsce nie tylko dla wielbicieli muzyki z Czech, lecz także z Polski i spora konkurencja dla największych festiwali w naszym kraju.
TAURON NOWA MUZYKA
21–24 sierpnia – Katowice, Muzeum Śląskie
Kelis / Pink Freud plays Autechre / Gonjasufi / Mouse On Mars / Jaga Jazzist & Aukso / Chet Faker / Sorry Boys / KODE9 / Neneh Cherr Kiedyś Cieszyn, a od kilku lat Katowice. Ostatnio z konieczności jeszcze w Dolinie Trzech Stawów, ale tym razem TNM już w odnowionym i oddanym do użytku Muzeum Śląskim, w samym sercu miasta. Industrialna architektura dobrze robi tej muzyce, a ta w tym roku będzie wyjątkowo różnorodna.
fot. Linda Brownlee
bilety: malta-festival.pl
organizator:
festiwal zrealizowany przy wsparciu finansowym:
sponsor strategiczny:
SIZEER MUSIC ON TOUR
NA TYCH IMPREZACH AŻ ISKRZYŁO! Dwa zespoły i kilka wydarzeń muzycznych, na których nie mogło nas zabraknąć. Zobaczcie, jak było na koncertach Foreign Beggars i Dirtyphonics. Tekst: Przemek Bollin
42
W
ychowali się na Michaelu Jacksonie, hip-hopie i Motley Cure, lubią ostre imprezy i jazdę bez trzymanki. Jeden z nich grał nawet w zespole metalowym w Dubaju, dziś tworzą londyński zespół Foreign Beggars i mają papiery na robienie nieprzyzwoicie energetycznych imprez. Łączą z sobą hip-hop, grime, dubstep i drum’n’bass, co w klubie jest mieszanką wybuchową. Można się było o tym przekonać 12 kwietnia w Krakowie na imprezie w ramach trasy Sizeer Music On Tour. Londyńczycy mają na swoim koncie współpracę z takimi sławami, jak Public Enemy, Roots Manuva, Grand Master Flash, Talib Kweli czy wreszcie Wu-Tang Clan. Koncert w krakowskim klubie Fabryka zaczęli nocą o 1.30 w niedzielę. Początek występu nie zapowiadał
takiego gradobicia, które miało nastąpić za chwilę. Z każdą kolejną minutą robiło się bardziej niebezpiecznie i żadne pasy bezpieczeństwa, żadna skromność i niewinność nie mieściły się w tym klubie, gdzie dominowało szaleństwo porównywalne z najwyższą przerzutką w waszym góralu. Z każdym kolejnym basem powietrze się skraplało i nie wiadomo było, czy to deszcz, czy to pot, czy już jesteśmy w Londynie, więc albo Foreign Beggars nieźle grają na żywo, albo znają się na teleportacji. Pod koniec występu znalazło się kilkoro śmiałków, którzy mają rodziny w Londynie i zamiast samolotem, chcieli pójść na skróty, owym teleportem. Niestety panowie zwinęli sprzęt, czar prysł i tylko „Kraków” Marka Grechuty mógł utwierdzić, że muzycznie i geograficznie to stara stolica Polski.
jakby mieli pod nogami rozżarzone węgle. Dirtyphonics to francuski zespół grający electro utkane z dubstepu, drumstepu i drum’n’bassowych elementów. Grupa powstała dekadę temu, a pięć lat później do Charly’ego, Thomasa i Pho dołączył Pitchin: – Elektronika daje nam możliwości poszerzenia horyzontów muzycznych – mówili w jednym z wywiadów. Jeśli muzyka taneczna w dobrym wydaniu, kojarzy wam się z Justice, to ich można uznać za ich kuzynów, co słychać w „Vandals”, będącym odpowiedzią na popularny „Stress”. Obie grupy inspirują się punkowym rytmem, siejąc zamęt w radiu i na koncercie. Jakby muzykę można było skroplić, to Dirtyphonics zamiast płyt, sprzedawaliby energy drinki. Na swoim koncie mają osiem wydawnictw, z czego ostatni album, „Hanging On Me”, ukazał się trzy lata temu. Poza autorskimi kompozycjami popełnili znaczące remiksy dla twórców z różnych stron sceny muzycznej. Sięgają bowiem zarówno po Linkin Park, jak i po Kaskade i Skrilexa, z którym zresztą bliżej współpracowali. Mimo że dziś są mniej rozpoznawalni w mediach niż Justice, to nic nie stoi na przeszkodzie, by za kilka lat było zupełnie inaczej.
43
Ale jakby komu było mało, to można było teleportować się do Berlina, gdzie 16 maja Foreign Beggars zagrali w klubie Cassiopeia. Występ wieńczył udaną trasę Sizeer Music On Tour. Przypomnijmy, że pierwszym przystankiem na tej trasie był Eskulap w Poznaniu, gdzie wystąpił didżej i producent Doctor P z Wielkiej Brytanii. To twórca „Sweet Shop”, „Tetris”, „Big Boss” czy najnowszego „The Pit”, nagrany z Method Manem. Słynie także z remiksów takich gwiazd, jak Plan B, Rusko i Example. – Kiedy widzę przed sobą 37 tysięcy tańczących ludzi, to niech nikt nie mówi, że dubstep umarł – powiedział w jednym z wywiadów Doctor P. Występ brytyjskiego didżeja w ramach Sizeer Music On Tour był dobrą okazją do sprawdzenia amerykańskiej odmiany gatunku. Set Brytyjczyka wypadł świetnie i teraz tylko wypada czekać na pierwszy koncert Skrillexa w Polsce. Z kolei 25 kwietnia w Warszawie w ramach Sizeer Music on Tour wystąpiła grupa Dirtyphonics. Po koncertach sygnowanych marką Sizeer można się spodziewać wulkanu energii w klubie i pod sceną, i tak było i tym razem. Paryżanie pod osłoną nocy postanowili podbić polską publiczność taktyką 3xD: dubstep, drumstep, drum’n’bass. Z winylami jest jak z winem, im starsze, tym lepsze robią wrażenie, ten duet umiał wykorzystać tę wiedzę. Francuzi dali tej nocy popis idealnie skrojonego seta o pięciogwiazdkowej jakości. W ramach Sizeer Music On Tour zespół wystąpił nie tylko w stolicy, lecz także dzień później we Wrocławiu, gdzie ludzie skakali pod sceną,
BENJAMIN FINGER „THE BET”
Można chyba powiedzieć, że Benjamin Finger to prawdziwy człowiek renesansu. W dodatku mający polskie korzenie. W rozmowie z artystą dowiedziałem się, że zna i uwielbia książki Witolda Gombrowicza. Na co dzień pracuje w norweskiej telewizji, a po godzinach jest DJ-em, fotografem i przede wszystkim twórcą muzyki elektronicznej oraz znakomitym multiinstrumentalistą. Tuż przed rozpoczęciem kariery solowej udało mu się zaistnieć z duetem Beneva vs. Clark Nova. Z każdą kolejną produkcją Finger jawi się jako wyborny kompozytor. Co ważne, nie lubi się powtarzać i popadać w monotonię. „The Bet” to jego czwarty studyjny krążek na którym ambient, muzyka konkretna, minimal techno, kolaż i kameralistyka, koegzystują w jak najlepszej symbiozie. Do współpracy zaprosił też wokalistkę Ingę-Lill Farstad, posiadającą niezwykle delikatny głos niczym Henrietta Sennenvaldt z zespołu Under Byen. Największą siłą na „The Bet” są subtelne dysonanse, elektroniczne mikrodźwięki i lekko zaszumione przestrzenie. Intrygująca twórczość Benjamina Fingera z pewnością przypadnie do gustu miłośnikom oficyny Not Not Fun, i nie tylko. /ŁK/
MOON ZERO „TOMBS”/„LOSS”
W
barwach Denovali Records pojawiła się nowa postać. Za nazwą Moon Zero ukrywa się brytyjski artysta Tim Garratt. Podwójne wydawnictwo „Tombs”/„Loss” to zestaw dwóch zaskakujących epek. Materiał z „Tombs” pierwotnie ukazał się na kasecie i został skomponowany oraz zarejestrowany w jednym z londyńskich kościołów. Na „Tombs” mamy cztery znakomite nagrania, przepełnione duszną i niepokojącą atmosferą, gdzie wolno płynący dron jest swego rodzaju autentycznym ucieleśnieniem przestrzeni kościoła i uchwyconego tam dźwięku. Nie zbrakło też dobrze wkomponowanych elementów field recordingu. Do podstawowej części artysta dołączył jeszcze cztery remiksy autorstwa Suan Hammer, Zvuku, The Cyclist i Bruised Skies. Na epce „Loss” Tim Garratt skupił się bardziej na istocie samego dźwięku (jego barwie, strukturze i zachowaniu w danym miejscu), odszedł nieco od wyraźnej melodii czy konstruowania harmonii. Tym razem nagrania również powstały w kościele. Twórczość Garratta w swojej wymowie jest intensywna, gęsta, niekiedy brutalna i nasycona apokaliptycznymi obrazami. Niemniej to jedna z najciekawszych pozycji ostatnich tygodni. /ŁK/
MOSKUS „MESTERTYVEN”
44
Zespół Moskus to przykład klasycznego tria jazzowego (fortepian, kontrabas, perkusja), które za nic w świecie nie chce grać w oczywisty sposób. Robią, co tylko mogą, aby odejść jak najdalej od rutyny, utartych harmonii, nudziarskiego swingowania czy popisowych solówek. Warto też przyjrzeć się samej okładce krążka „Mestertyven”, gdzie mamy z pozoru mało atrakcyjne zdjęcie. Miłą niespodzianką jest sama fotografia (stawiam na lata 90.), która została wykonana grupie ludzi stojących w krakowskim tramwaju. Powstał ciekawy i dosyć zabawny
szyk, w którym stoją ci ludzie. Coś w stylu ładu w bezładzie – jednym słowem improwizacja. Tak jak muzyka norweskiego tria, przesiąknięta duchem swobodnej wypowiedzi. Płytę „Mestertyven” zarejestrowano w drewnianym kościele Risør z XVII wieku, dzięki temu materiał nabrał ciepłego i aksamitnego brzmienia. Artyści starają się być czymś w rodzaju łącznika pomiędzy światem jazzu i muzyki współczesnej. Gdybym miał umiejscowić dokonania Norwegów, to z pewnością ustawiłbym ich w jednym rzędzie z E.S.T. i The Bad Plus. Album „Mestertyven” to przykład szlachetnej, nieustraszonej, intuicyjnej i pomysłowej twórczości. /ŁK/
IMPRINTS „DATA TRAILS”
Walijska wytwórnia Serein może nie wydaje co miesiąc nowej pozycji w swoim katalogu, co oczywiście jest dobrym rozwiązaniem, lecz każdy, kto śledzi działalność tej małej firmy, wie, że jej szef Huw Roberts dokonuje precyzyjnej selekcji i wypuszcza materiał nie byle jakich lotów. W tym roku otrzymaliśmy dopiero pierwsze wydawnictwo od Serein, a jest nim album londyńskiego tria Imprints. Niewiele wiadomo o przeszłości muzyków tworzących ten wyborny kolektyw, poza tym, że część z nich udzielała się w grupie Mavis Beacon. Na debiutanckim krążku „Data Trails” formacja Imprints swobodnie porusza się wokół
E
C
stylistyki ambient i szeroko rozumianego eksperymentu. Niby nic nowego, a jednak Brytyjczykom udało się wyjść poza schemat, banał, nudę, natarczywe rzężenie, oklepane noisy, naiwną elektronikę tła i budowanie przekazu na jednym dronie. Kwintesencją stylu Imprints są błyskotliwe konstruowanie napięcia, mistrzowskie unieruchomienie dźwięku i pozorna stateczność, która stopniowo ewoluuje („Horror Birds”). Artyści znakomicie zacierają za sobą ślady (bardzo często źródło samego dźwięku w ich kompozycjach wykracza poza określony kontekst) oraz zręcznie spajają w jedną całość brzmienia żywych instrumentów. Nagrania Imprints są niezwykle organiczne, a wręcz pełne życia („Longshore Drift”).
E
N
Z
J
E
Imprints poraża swoim transowym i medytacyjnym nastrojem („White Russian”), który wyrósł na bazie repetycji i zapętleń nawiązujących do działalności Terry’ego Rileya. Pokuszę się o stwierdzenie, że Anglikom udało się również w jakimś stopniu zredefiniować pojęcie hałasu. Noise wcale nie musi kojarzyć się z przenikliwym dźwiękiem na wysokich rejestrach („Wardenclyffe Tower”). Muzycy pokazali, że równie dobrze można oczarować ludzkie zmysły za pomocą gęstej, wolno przetaczającej się masy dźwiękowej i odnaleźć w niej potężną moc, skrywającą na różnych poziomach częstotliwości („The Sea & Electricity”). Twórczość Imprints jest jak chodzenie w półśnie. W momencie kiedy nasza percepcja rozmywa się w błogim stanie lekkiego zawieszenia, co powoduje, że muzyka dociera do nas w zupełnie inny sposób. Organizm staje się bardziej podatny na różne bodźce i mimo woli otwiera się na pewne sugestie świata zewnętrznego. Członkowie Imprints zawędrowali nawet w okolice muzyki relaksacyjnej (spokojnie, nie jest to muzak i tym podobne), gdyż jedna z pierwszych analogii, jaka mi się nasuwa, to uczucie odprężenia. Nie chciałbym, aby materiał z „Data Trails” był postrzegany jako rodzaj kozetkowej terapii, lecz jako eksperyment, który odczarował konwencjonalne pojmowanie ambientu i muzyki noise. /ŁK/
45
/DW/ – Damian Wojdyna; /ŁK/ – Łukasz Komła; /PB/ – Przemysław Bollin ; /KS/ – Krzysztof Sokalla; Jarek /dRWAL/ Drążek; /ES/ – Elvis Strzelecki; Marcin Kusy – /MK/
R
KUP BILET NA WWW.STODOLA.PL BILETY DOSTĘPNE: TICKET CLUB BATOREGO, UL. BATOREGO 10 (KASA KLUBU STODOŁA) jamajskie buena vista social club
THE JOLLY BOYS 4 CZERWCA
THE NATIONAL 9 CZERWCA
DROPKICK MURPHYS
18 CZERWCA - KRAKÓW 19 CZERWCA - WARSZAWA
GHOST
25 CZERWCA
46
black label society 25 CZERWCA - wrocław 26 CZERWCA - WARSZAWA
suzanne vega 23 lipca
SUPPORT
ST. VINCENT
RICHARD PINHAS & OREN AMBARCHI „TIKKUN”
zmieniał się w zależności od miejsca występu. W nagraniu „Washington, D.C. – T4V1” mamy dynamiczną, żywiołową Nie od dziś wiadomo, oraz gitarowo-syntezatorową że Richard Pinhas ma status elektronikę Pinhasa, mocne legendarnego muzyka partie gitary Ambarchiego na francuskiej scenie i niezwykłą sekcję rytmiczną awangardowego rocka. Joe Talii. Zaś w trakcie setów Taki stan utrzymuje już „Tokyo – T4V2” i „San od przeszło czterdziestu lat, Francisco – T2V2” dołączyli kiedy to w latach 70. założył do nich kolejni muzycy tacy jak formację Heldon, która nadała Masami Akita (aka Merzbow), wyjątkowy ton ówczesnym Duncan Pinhas i Eric Borelva. eksperymentom. Zespół W efekcie artyści grają z jeszcze Heldon stawia się na jednej większą intensywnością. półce obok niemieckich Nie jest to epatowanie słuchacza formacji w stylu Tangerine bezmyślną estetyką z okolic Dream. Pinhas miał też gitarowego grania, gdzie w swojej karierze epizody sprzężenia i szorstkie brzmienia związane z nurtem new age. przesterów przemawiają Choć jego postać najbardziej na jednym poziomie. To jest kojarzona jest z kosmicznym muzyka improwizowana, rockiem, osadzonym na gęstej noise i kosmiczny rock, aranżacji, syntezatorowych ale nie z tej ziemi i do tego tłach i pulsującym rytmie. w najlepszym wydaniu. Twórcy Do tej pory udało mu się w bardzo ciekawy sposób wydać kilkadziesiąt pozycji, wykorzystali różne efekty, jednak wciąż pozostaje mało loopy i sekwencery. Warto docenionym artystą. dodać, że Pinhas od lat jest Na albumie „Tikkun” zafascynowany twórczością znajdziemy trzy nagrania Roberta Frippa, co też da koncertowe, które Pinhas się usłyszeć na longplayu przygotował w towarzystwie „Tikkun”. W zestawie obok CD Orena Ambarchiego jest też płyta DVD, na której – australijskiego improwizatora, można obejrzeć koncert duetu od lat związanego z grupą zarejestrowany w ubiegłym Sunn O))) i współpracującego roku w Paryżu. A już w lipcu z wieloma innymi artystami Richard Pinhas pojawi się na całym świecie. Na „Tikkun” w Polsce i będzie jedną pojawili się nie tylko ci dwaj z gwiazd na Ambient Festival muzycy. Skład tego projektu w Gorlicach. /ŁK/
R
E
PATHMAN „MONADY” WILLIAM RYAN FRITCH „LEAVE ME LIKE YOU FOUND ME” /DW/ – Damian Wojdyna; /ŁK/ – Łukasz Komła; /PB/ – Przemysław Bollin ; /KS/ – Krzysztof Sokalla; Jarek /dRWAL/ Drążek; /ES/ – Elvis Strzelecki
S
tany Zjednoczone to kraj o niezliczonej liczbie muzycznych talentów, wizjonerów, poszukiwaczy (nie tylko złota), ale przede wszystkim odkrywców wyjątkowych dźwięków. Z całą pewnością taką osobą jest William Ryan Fritch – kompozytor muzyki filmowej, songwriter, muzyk i producent z Oakland. Jego nagrania charakteryzują się przebogatą aranżacją, ponieważ William nauczył się grać na ponad czterdziestu różnych instrumentach pochodzących z całego świata. Zgrabnie przemieszcza się po różnych stylistykach, począwszy od folku, indie-rocka, elektroniki, przez hip-hop, muzykę eksperymentalną, aż po współczesną kameralistykę. William wydaje muzykę pod własnym nazwiskiem, lecz bardziej znany jest jako Vieo Abiungo. Na solowym krążku „Leave Me Like You Found Me” Fritch opowiada historię dwóch kochanków, którą podpatrzył w filmie Adele Romanski. Nie jest to soundtrack, choć miejscami całość pachnie muzyką ilustracyjną. Płytę wypełniły w całości kompozycje instrumentalne, a pojawiający się głos pełni jedynie rolę kolejnej warstwy dźwiękowej. Fritch jest bardzo konsekwentny, jeśli chodzi o brzmienie, budowanie narracji i spójność tematyczną, a do tego potwierdza, że jest niezwykle kreatywnym artystą. Jego twórczość jest bardzo emocjonalna i liryczna, a przy tym daleka od bezbarwnych i rozmytych pomysłów. Na „Leave Me Like You Found Me” kontynuuje swoje poszukiwania i stara się folkową tradycję Ameryki przenieść w świat współczesnych rozwiązań. Nie wiem jak Sufjan Stevens, ale ja na jego miejscu bałbym się, mając tak poważnego konkurenta. /ŁK/
Nie spodziewałem, że kiedykolwiek pojawi się nowy album projektu Pathman, choć ubiegłoroczne koncerty można było potraktować jako zapowiedź nadchodzącego materiału. Pathman to przede wszystkim dwóch muzyków, czyli Piotr Kolecki i Marek Leszczyński, którzy tworzyli niegdyś trzon legendarnej grupy Teatr Dźwięku ATMAN, działającej w latach 1976–1998. Na płycie „Monady” oprócz wyżej wymienionych artystów można usłyszeć także Aleksandrę Grudę (flet poprzeczny) oraz Jakuba
E
N
Z
J
E
Pieczyńskiego (perkusja, udu, instrumenty perkusyjne). Każdorazowe spotkanie z twórczością Pathmana to wyjątkowe przeżycie, gdyż artyści wciąż poszukują nowych środków wyrazu. Obcowanie z płytą „Monady” jest jak muzyczny rytuał, przypominający podróż po różnych zakątkach świata. Przyznam, że dzięki tej płycie najwięcej razy udało mi się zawędrować na pustynne wydmy Afryki. W kompozycjach Pathmana odnajdziemy urzekające napięcie i zniewalającą melancholię. I pewnie nie byłoby takiego efektu, gdyby nie znakomite zestawienie elektroniki z cytrą, trąbką, kawałkami blachy, cymbałami, kamieniami, angklungiem (bambusowe patyki), sanzą, drumlą, udu, gitarą, tank-drum (wykonany z butli po gazie), tschangiem i kantelami. W niektórych fragmentach da się usłyszeć też głos Piotra Koleckiego, przemawiającego w tajemniczym języku. Zaś Marek Leszczyński swoim stylem gry na cymbałach przypomina nieco Lisę Gerrard z Dead Can Dance. Z kolei wykorzystanie cytry przez Koleckiego można porównać do wirtuozerskiej gry Grzegorza Tomaszewskiego. Album „Monady” jest jak misterna wędrówka w głąb autentycznych emocji. /ŁK/
47
C
DAMON ALBARN „EVERYDAY ROBOTS”
48
Jeden z bogów brit-popu powraca na muzyczny rynek i przeobraża się w dojrzałego i świadomego twórcę antyprzebojów. Hołduje przy okazji wzrastającej modzie na słuchanie całych płyt zamiast pojedynczych singli. Damon Albarn ma od dawna zapewnione stałe miejsce w muzycznym panteonie. Nawet trudno wyobrazić sobie brytyjską inwazję rockową w latach 90. bez Blur, ich fenomenalnych płyt i singli. Korespondencyjne pojedynki z Oasis do dziś stanowią inspirację i wyzwanie dla tysięcy młodych kapel na całym świecie. Doświadczenia z macierzystą grupą pozwoliły jednak na rozwijanie zainteresowań. Przez lata Albarn skutecznie uwolnił się od wizerunku sympatycznego blondyna podskakującego w „Girls & Boys” czy „Country House”. Świetne produkcje z Gorrillaz czy efemerycznym The Good, The Bad and The Queen pokazały, że aspiracje wokalisty są dużo większe niż szczyty list przebojów. „Everyday Robots” to zatem naturalna konsekwencja poczynań Albarna, choć należy również dodać: najmniej przystępna. Słuchając pierwszej solowej płyty Albarna (jeśli nie liczymy szkiców muzycznych na „Democrazy”), decydujemy się niejako na zamknięcie wraz z autorem w dość ciasnej, klaustrofobicznej przestrzeni.
Opowieści wokalisty, nierzadko dość intymne, dotyczą głównie kondycji świata, społeczeństwa i cywilizacji w XXI w. Jeśli dodać do tego ascetyczny, hipnotyzujący podkład muzyczny, delikatne dźwięki gitary akustycznej, fortepian i jednostajny rytm, przekonamy się, że nic dobrego nas raczej nie czeka. Ton i kierunek, w którym podąża Albarn, wyznacza pierwsza na płycie, tytułowa kompozycja. Wszechobecna technologia, społeczeństwa zapatrzone w smartfony i odhumanizowany, technologiczny świat stanowi dla artysty pretekst do spojrzenia wstecz. Dlatego też sporo jest odniesień do dzieciństwa, przywołanie dźwięków, napisów, klimatu miejsc, w których dorastał („Hollow Ponds”). Otwarcie opisuje niedoskonałość relacji między bliskimi („The History Of Cheating Heart”), ale potrafi też opisać jakąś niezrozumiałą pustkę wokół w metaforycznym „The Selfish Giant”. Mimo że ładunek emocjonalny większości utworów jest dość potężny, Albarn pozwala sobie jednak na bezpretensjonalny song o słoniu „Mr. Tembo”, w którym muzyka robi się nagle przejrzysta, jasna i dość przebojowa. Słychać także inspiracje rytmami afrykańskimi. Płytę kończy „Heavy Seas Of Love”, piosenka w klimacie Tender, w której gościnnie śpiewa słynny Brian Eno. Jest to jednocześnie ukłon w stronę sympatyków singlowej twórczości autora.
Damon Albarn zachował się jak bohater filmu „Amator” Krzysztofa Kieślowskiego – po wielu latach podglądania i opisywania innych, podobnie jak filmowiec Filip Mosz, skierował wreszcie kamerę na samego siebie. Nie ucieka zatem od bolesnego tematu narkotyków, w „You And Me” przyznaje, że wiele rzeczy działo się poza jego świadomością. Choć jednocześnie w wielu wywiadach podkreśla, że to właśnie dzięki heroinie i wizytom w Afryce odkrył swoją muzyczną osobowość i zauważył znaczenie rytmu. Dziś, jak twierdzi, pozostaje czysty, głównie ze względu na córkę i rodzinę. „When your body aches from the unresolved dreams you keep; and the days pass by left on repeat” – śpiewa beznamiętnie
w doskonałym „Hostiles”. I choć kilkakrotnie następuje swego rodzaju ożywienie, muzyk pozostaje na tym krążku dość mroczny i przyziemny. Można odnieść wrażenie, że Albarn stał się bardziej obserwatorem i publicystą niż artystą. Muzyka, a właściwie leniwe, nieco ospałe brzmienia z dyskretnym bitem stanowią nierzadko jedynie tło dla snujących się teorii wokalisty Blur. Dla kogoś, kto pierwszy raz spotyka się z jego twórczością, może to być trudne do przełknięcia. Dla pozostałych to fascynująca, wciągająca, a po kolejnym przesłuchaniu nawet uzależniająca przygoda z melancholijnym śpiewem Damona Albarna w roli głównej. Słuchajmy zatem, zanim ktoś przeniesie go do sekcji gimnastycznej. By nabrał więcej optymizmu. /MK/
R
E
C
E
N
Z
J
E
COLDPLAY „GHOST STORIES” – Nie rozumiem, jak ludzkie nieszczęście może się komukolwiek podobać – tak Bob Dylan komentował popularność swego słynnego albumu „Blood On The Tracks”. Problemy w związku czy małżeński kryzys od zawsze były nośnym tematem piosenek. Tym razem to Chris Martin na domowych kłótniach zbudował koncept całej nowej płyty Coldplay – „Ghost Stories”. Tyle że w przypadku Coldplay jak zwykle wszystko kończy się happy endem. Coldplay – najbezpieczniejszy zespół świata. Od wielu lat, największym przekleństwem zespołu jest jego przewidywalność, choć dla konsumujących popkulturę bez refleksji jest przykładem zespołu niemal idealnego – masowo, ale na poziomie. W towarzystwie też nie ma wstydu, bo jednak mimo sukcesu komercyjnego, to nie One Direction. Piękne melodie, prosty język Martina, brak wpadek i skandali uczyniły z grupy jedną z ikon współczesnej rozrywki. Po płycie „Ghost Stories” nic się nie zmieni. Chris Martin i spółka idą dobrze wydeptaną ścieżką. Czy to źle? Przecież od takich zespołów nie oczekujemy rewolucji. Wręcz nie życzymy sobie, by z płyty na płytę eksperymentowali, poszukiwali nowych brzmień czy zapraszali nieoczekiwanych gości. Toteż muzycy świetnie robią to, co do nich należy. Dziewięć zgrabnych, niekiedy czarujących kompozycji, tęskny falset lidera, przebojowe refreny i przynajmniej trzy piosenki, które mają duży radiowy potencjał. Zaczyna się bajkowo i romantycznie od „Always In My Head”: „I think of you, I haven’t slept, I think I do, But I don’t forget”. Delikatne brzmienie gitary jako żywo przypomina U2, reszta jak najbardziej w klimacie klasycznego Coldplay. Jesteśmy w ich świecie. W podobnej atmosferze rozwija się następny na płycie, singlowy „Magic”. Jednostajny rytm i refren przywodzą na myśl inspiracje neo soulem. Jednym z najciekawszych utworów jest delikatny „Ink” w klimacie nagrań Paula Simona, Tracy Chapman czy Petera Gabriela. Chris Martin nie stawia jednak wyłącznie na starych mistrzów. Docenia również Jamesa Blake’a – stylizacje w Another’s Arms czy Oceans są aż nadto czytelne. Niemałym szokiem dla oddanych fanów może być natomiast kooperacja ze szwedzkim producentem dance – Avicii. Utwór „A Sky Full Of Stars” niebezpiecznie ociera się o taneczny kicz i ku uciesze tłumów może dołączyć do łupiącej papki spod znaku techno z byłego NRD. Dla dziennikarskiego porządku dodam, że to trzeci singiel z „Ghost Stories”.
49
/DW/ – Damian Wojdyna; /ŁK/ – Łukasz Komła; /PB/ – Przemysław Bollin ; /KS/ – Krzysztof Sokalla; Jarek /dRWAL/ Drążek; /ES/ – Elvis Strzelecki
Jeśli chodzi o warstwę tekstową, lider już wcześniej przygotował niejako grunt pod wydźwięk całego albumu. Nie jest przecież tajemnicą, że po latach sielanki w związek Martina i słynnej aktorki Gwyneth Paltrow wkradł się kryzys. I to właśnie trudne miłosne relacje są głównym tematem nowej płyty. Nie ma jednak rozdzierania szat i wzajemnych oskarżeń. Frontman Coldplay pokazuje nam właściwie krajobraz po bitwie, stan duszy i serca, które musiały zaakceptować chwilowe załamanie, a dzięki praktykom u mistycznych mistrzów nauczyły się dostrzegać pozytywne strony życia i odzyskać właściwą równowagę.
W porównaniu z poprzednim, zrealizowanym z rozmachem „Mylo Xyloto”, „Ghost Stories” to skromna płyta, kto wie, czy nie za skromna. Znakomite kompozycje obronią się nawet przy bardzo oszczędnej produkcji, niestety na nowym krążku Coldplay mamy co najwyżej średnią krajową z wyskokiem wykresu w okolicach „Magic” i „Ink”. Nie osłabi to jednak w najmniejszym stopniu pozycji grupy. Korepetycje u Bono i Michaela Stipe’a pomogły, Chris Martin doskonale wie, jak balansować na granicy popu i alternatywy. Potrafi pisać piosenki hołdujące modom narzucanym przez nieco bardziej wymagających artystów, a jednocześnie z powodzeniem zadowalać klasę średnią. /MK/
FLUXION „BROADWALK TALES”
Grecja to raczej kraj ciepły, kolorowy i pogodny (a przynajmniej za taki go uważamy), co ma swe odbicie w muzyce. Zawężę listę do elektronicznych wykonawców: klasyczny Vangelis, ikona progressive G-Pal czy młodsze rozleniwione pokolenie Cydelix, Side Liner i Stefan Torto (Zen Garden). Wśród tej ekipy Fluxion, czyli Konstantinos Soublis jest odmieńcem, mutantem i świrusem, który zamiast o słonecznej plaży marzy o zorzy polarnej. Jednakże wykształcony muzycznie w Wielkiej Brytanii Grek ma wizję i ją sukcesywnie realizuje z płyty na płytę. Jego 9 już dzieło (wliczając dwa 40-50 minutowe minialbumy i zbieranki) jest kolejnym krokiem ku technicznej epoce lodowcowej, które tym razem zahacza aż o Jamajkę. Bardzo selektywne numery, pulsujące chłodnymi akordami, niskimi basami i powiewami syntetycznych smug zostały wzbogacone o wyjca z Karaibów – Teddy Selassie w chłodne dub techno tchnął emocje płynące z serca. Dzięki temu utwory nabrały bardziej ludzkiego charakteru, momentami zbliżając się do ciepła jakie potrafi wyczarować Yagya w tej lodowatej konwencji. W porównaniu z dwoma poprzednimi krążkami Greka ten jest mniej klubowy, bity są lżejsze, mocniej wtopione w otaczające „ambientoidy”, a instrumentalne kompozycje mogą się kojarzyć z dokonaniami bvdub’a. Nie uświadczycie także eksperymentowania jak za czasów nagrań dla Chain Reaction, ale ja osobiście za tym nie tęsknię, uważając, że lżejsze, wręcz melodyjne, a zarazem mniej nowatorskie oblicze Konstantinosa jest dobrym pomysłem „na stare lata” /dRWAL/
ENO/HYDE „SOMEDAY WORLD”
50
Brian Eno to postać, której nie trzeba przedstawiać, a jeśli potrzebujecie wprowadzenia, to znaczy, że nie jesteście oswojeni z ambientem i wiele słów bym potrzebował, by opisać dokonania i wpływ artysty na kształt obecnej muzyki zarówno elektronicznej, jak i rockowej. Eno jako niespokojny duch, a może po prostu artysta wciąż się realizujący co jakiś czas nagrywa ze znakomitymi muzykami, z których wypada wspomnieć jego rówieśników, jak David Byrne (Talking Heads), guru dubowego basu Jah Wobble (ex-PIL) czy muzycznych ilustratorów Michaela Brooka i Daniela Lanois. Nagrywa także z „młodszym pokoleniem”, jak Jon Hopkins (2010) czy obecnie Karl Hyde – głos uwielbianego Underwold. Panowie dwaj spotkali się już wcześniej przy nagraniu „Beebop Hurry” Underworld i ponownie przy okazji remiksu Eno jednego utworu z debiutanckiej solówki Hyde’a, no i zaiskrzyło. Ich równouprawnione dzieło ma piętno twórczości obu muzyków. Bynajmniej
nie jest to wyłącznie płyta Briana z wokalami Karla, co więcej materiał ma bardziej rozrywkowy charakter niż „Edgeland” tego ostatniego czy tradycyjne prace Eno. Jednak w całości, mimo świetnej produkcji i uznanych gościnnych instrumentalistów, nie robi oszałamiającego wrażenia. Owszem są momenty przebojowe, jak singlowy „Daddy’s car”, „Witness” czy „Strip it down”, reszta zaś to bliżej nieokreślone stylistycznie utwory z głosem Hyde’a, które czasem wydają się odrzutami z sesji do jego solówki, jak i wygrzebkami z archiwum Eno z lat 80. Na szczególną uwagę zasługuje „Who rings the bell” – ten numer mógłby znaleźć się na kolejnym albumie Underworld, wzbudzając podziw tych, którzy nie oczekują wyłącznie ubijania klepek na parkiecie. Album niestety nie jest wystarczająco równy i myślę, że nie zostanie szczególnie zapamiętany; pozostanie ciekawostką i kolejnym kolaboracyjnym krążkiem Eno. Ale pocieszyć się można wersją deluxe z czterema dodatkowymi utworami, z których dwa są całkiem przyzwoite./dRWAL/
FENNESZ „BÉCS”
Nie boję się użyć stwierdzenia, że twórczość Fennesza wciąż potrafi wydrapać oczy, uwieść swoją nonszalancją i zamieszkać na stałe w pamięci. Ucieszyłem się, że album „Bécs” nie pojawił się tuż pod koniec 2013 r., jak było w przypadku poprzedniego krążka „Black Sea”, kiedy to płyta wyskoczyła zimą i przeszła bez większego echa (przynajmniej w Polsce). Skoro już padła nazwa „Black Sea”, to należy dodać, że w ciągu sześciu lat Fennesz nie przestał nagrywać, komponować czy wchodzić we współpracę z innymi artystami. Nie były to może jakieś spektakularne wolty stylistyczne i dźwiękowe rebelie rozpalające apetyt miłośników Fennesza, lecz z drugiej strony artysta nie zszedł poniżej pewnego poziomu. Ten ostatni człon zdania znalazł swoje uzasadnienie na znakomitej epce „Seven Stars”, która okazała się być drogowskazem prowadzącym do płyty „Bécs”. W momencie gdy zobaczyłem okładkę nowej płyty Austriaka, to ze zdziwienia przecierałem oczy, a bardziej przecierałem ekran monitora, bo pomyślałem, że jest coś nie tak z kolorami. Okazało się, że z monitorem wszystko jest w porządku, a psikusa wykręcił sam Fennesz, powracając po trzynastu latach pod skrzydła wytwórni Mego (dzisiaj Editions Mego). To właśnie nakładem tamtej oficyny ukazało się wielkie dzieło Christiana Fennesza – „Endless Summer” (2001 r.), dające piorunujący efekt dźwiękowy. Kompozytor wykorzystał możliwości ówczesnego oprogramowania, a laptop jako narzędzie był w stanie sprostać wymaganiom artysty. Zaawansowany proces tworzenia dał nieograniczoną możliwość nakładania na siebie wielu warstw dźwiękowych. Technologia pozwoliła mu wyjść z materiałem ze swojego studia do ludzi oraz dać improwizowany set na żywo – używał np. gitary i w czasie rzeczywistym generował oraz modyfikował jej brzmienie. Fennesz to mistrz rozciągania danej stylistyki do granic wytrzymałości gatunkowej, a także szalony naukowiec o skłonnościach manipulatorskich – nieraz zdarzyło mu się dokonywać w swoich nagraniach drobnych mutacji dźwiękowych. To jednak trzeba przyznać, że Fennesz z płyty na płytę łagodnieje w najlepszym tego słowa znaczeniu i coraz częściej zaprasza do współpracy różnych twórców. Na „Bécs” Fennesz z powodzeniem
E
C
przypomniał sobie również o chropowatych i niewygodnych brzmieniach sprzed wielu lat, czego potwierdzeniem są nagrania: „Static Kings”, „The Liar” czy „Bécs”. W tym pierwszym utworze słyszymy linię gitary basowej Wernera Dafeldeckera (Polwechsel) oraz delikatną perkusję Martina Brandlmayra (Radian). Zaś dynamika, z jaką Fennesz wydobywa gitarowe akordy, chwilami ociera się o postrockową estetykę, zamieniającą się w elektroniczno-syntezatorowe repetycje. W tym fragmencie pojawiły się też czyste dźwięki gitary, bez żadnych cyfrowych nakładek. Z kolei w „The Liar” mamy brudne i przesterowane brzmienie gitary, przypominające niekiedy oscylatorowe zgrzytanie, które można jedynie porównać do niezwykle przyjemnego tarcia, jakie zachodzi pomiędzy dźwiękami. Fennesz to nieoceniony konstruktor świetnych melodii, zawiniętych w cyfrowe spirale („Bécs”). Każdy, kto pamięta epkę „Seven Stars”, wie, że utwór „Liminality” wyrósł na bazie nagrania „Liminal”. W tej wydłużonej wersji, która znalazła się na „Bécs”, gościnnie wystąpił perkusista Tony Buck z formacji The Necks. „Liminality” to jeden z najlepszych numerów w karierze Austriaka. Muszę przyznać, że Fennesz zaskoczył mnie również kompozycją „Pallas Athene”, w której zaprezentował się jako organista, ale nie w roli stricte muzyka grającego pompatyczne organowe arpeggia, ale jako minimalista uwodzący muzyczną wyobraźnią. W nieco podobny nastrój prowadzi nas artysta w nagraniu „Sav”, lecz tym razem świat organowych przestrzeni wypełniły analogowe syntezatory modularne, jakie obsługuje belgijski artysta Cédric Stevens (znany jako Acid Kirk czy The Syncopated Elevators Legacy). W tym utworze ambient został doskonale
E
N
Z
J
E
zabarwiony niewielką porcją muzyki konkretnej i noise, gdzie trzaski, szumy, delikatnie przetworzone brzmienie gitary i analogowa głębia syntezatorów połączyły się w nierozerwalny dron. Koniec płyty należy do swoistej ballady w stylu Fennesza, czyli utworu „Paroles”, na który warto było czekać sześć lat. Największe skojarzenia przy tej kompozycji mam z płytą „Venice”, jak też z nagraniem Davida Sylviana – „A Fire in the Forest”. Na krążku „Bécs” pojawiło się kilka istotnych czynników. Po pierwsze, Fennesz w jakimś stopniu nawiązał do okresu swojej działalności sprzed wielu lat. Po drugie, chyba nigdy przedtem nie było u niego tak dużo czystych dźwięków gitary. No i jak wspominałem, spory udział brzmień żywych instrumentów za sprawą zaproszonych muzyków. Myślę, że nieprzetworzona barwa gitary coraz częściej będzie widoczna w twórczości Fennesza, choć na „Bécs” pokazał, że jest artystą kompletnie nieprzewidywalnym. Album „Bécs” jest zbiorem wielu fantastycznych i niepowtarzalnych kompozycji, gdzie harmonia, melodia i spokój stały się doskonałym partnerem dla szorstkich i nieokiełznanych brzmień. Nowy album Austriaka powinien utrzeć nosa malkontentom podtrzymującym slogan, że w dzisiejszym świecie muzyki eksperymentalnej nie można osiągnąć zaskakujących efektów. Fennesz nie musi niczego aż nadto udowadniać, gdyż jest marką samą w sobie, to on wpadł na pomysł, aby ustawić laptop na scenie, podłączyć do niego gitarę i preparować jej brzmienie. „Bécs” to obraz twórcy, któremu udało się namaścić muzykę eksperymentalną popową konwencją, cyfrowym hałasem i swobodą improwizacji, a do tego uniknąć niepotrzebnych dłużyzn. Węgierski Wiedeń tegoroczną stolicą eksperymentu. /ŁK/
51
/DW/ – Damian Wojdyna; /ŁK/ – Łukasz Komła; /PB/ – Przemysław Bollin ; /KS/ – Krzysztof Sokalla; Jarek /dRWAL/ Drążek; /ES/ – Elvis Strzelecki
R
CHRISTIAN FENNESZ
52
BYŁA JUŻ WENECJA, TERAZ CZAS NA WIEDEŃ Christian Fennesz, niedościgniony wzór dla tysiąca sypialnianych czy też ukrywających się w swoim studiu nagraniowym laptopowych twórców. To człowiek, który wiele lat temu wpadł na pomysł, aby wynieść z domu swój laptop i zrobić z niego pełnoprawny instrument. Zmienił postrzeganie świata muzycznych eksperymentów, otwierając wiele możliwości. Nadał szlachetność cyfrowym brzmieniom. Po kilkuletniej przerwie Austriak wydał pod tajemniczym tytułem „Bécs” swój siódmy album, o którym z nim rozmawiamy. Rozmawiał: Łukasz Komła
LAIF: Od wydania „Black Sea” minęło aż sześć lat, choć jak zauważyłem, cały czas byłeś aktywny i dosyć regularnie wydawałeś nowe płyty. Po drodze była kaseta „Szampler”, album „Flumina” nagrany wraz z Ryuichi Sakamoto oraz znakomita epka „Seven Stars”. Na minialbumie „Seven Stars” pojawił się utwór „Liminal”, który – jak sądzę – stał się podstawą do stworzenia kompozycji „Liminality”. Proszę, opowiedz coś więcej na temat powstawania nagrania „Liminality”. FENNESZ: „Liminality” od zawsze było koncertową wersją utworu „Liminal”. Te dwie kompozycje postrzegam jako siostry. Chciałem
na albumie „Bécs” umieścić nagranie, które nawiązywałoby do produkcji realizowanych na żywo, więc pomyślałem: dlaczego nie wykorzystać tej wersji. LAIF: Nie wiem, czy zgodzisz się ze mną, ale uważam, iż na „Bécs” pojawiło się jak dotąd najwięcej elementów wywodzących się z postrocka, czego przykładem może być kompozycja „Liminality” ze wstawkami perkusji Tony’ego Bucka (The Necks). Skąd taka zmiana? FENNESZ: Nie sądzę, że jest to zmiana. Ja tylko poszerzam granice własnego stylu. Kiedy rozpocząłem pracę nad płytą „Bécs”, uświadomiłem sobie, że zdecydowanie bardziej cieszy mnie granie na gitarze, gdy jej brzmienie jest stosunkowo mało przetworzone. Być może następnym razem efekt będzie zupełnie inny. LAIF: Patrząc na liczbę nazwisk artystów (Tony Buck, Cédric Stevens, Werner Dafeldecker, Martin Brandlmayr) zaproszonych przez ciebie do nagrania „Bécs”, odnoszę wrażenie, że na wcześniejszych twoich albumach nie było aż tylu muzyków. Co cię skłoniło, aby wprowadzić do swojej twórczości znacznie więcej brzmień żywych instrumentów? FENNESZ: Tak jak już wspomniałem, chciałem, aby na płycie znalazły się różne brzmienia, w tym te przypominające aurę koncertowych nagrań. Miałem to szczęście, że ci znakomici muzycy bardzo chętnie do mnie dołączyli. To było wspaniałe doświadczenie. LAIF: W pierwszym nagraniu, „Static Kings”, na gitarze basowej gra Werner Dafeldecker (Polwechsel), a na perkusji Martin Brandlmayr (Radian). Pamiętam, że już kiedyś nagrywałeś z Brandlmayrem. Jak wyglądała wasza współpraca przy tym nagraniu? FENNESZ: Ten utwór powstał już dawno temu. Pierwszy zapis tego materiału miał miejsce w 2010 r., brał w nim udział mój przyjaciel Mark Linkous (niegdyś lider zespołu Sparklehorse – przyp. red.).
W tym samym roku Mark odebrał sobie życie i utwór powędrował prosto do mojego archiwum. Postanowiłem, że nie umieszczę tej kompozycji na nowym albumie, nawet jeśli nagranie zdobyłoby spore uznanie wśród słuchaczy, nie czułbym się dobrze, wypuszczając tę piosenkę po jego śmierci. To było bardzo bolesne przeżycie dla mnie. A sam tytuł „Static Kings” to nazwa studia Marka Linkousa mieszczącego się w Północnej Karolinie. Dopiero całkiem niedawno zacząłem ponownie pracować nad tym fragmentem. Tym razem spotkałem się z Martinem Brandlmayrem w jego prywatnej sali prób i zaczęliśmy jamować. Całą naszą wspólną sesję zarejestrowaliśmy na laptopie. Powstało instrumentalne nagranie, do którego z czasem dodawałem kolejne pomysły. LAIF: Przygotowałeś wiele zaskakujących rozwiązań, czy to na poziomie brzmienia, czy w obszarze samej formy kompozycji. Czy zdradzisz więcej szczegółów na temat nagrań „Pallas Athene” i „Sav”? FENNESZ: Tytułowy utwór został stworzony na prostych pętlach i improwizowanych partiach gitary, po czym dokładałem do nich dziesiątki różnych warstw. „Pallas Athene” jest w całości organowym fragmentem, który nagrałem dawno temu. Z kolei „Sav” powstał w wyniku dwudniowej sesji z Cédrickiem Stevensem w moim studiu w Wiedniu. Cédric przywiózł z Brukseli mnóstwo syntezatorów modularnych i wykorzystał ich brzmienie w tym nagraniu. LAIF: Zaskoczyła mnie też ilość czystego brzmienia gitary, którego chyba najwięcej pojawiło się w utworze „Paroles”. Opowiedz naszym czytelnikom o tym utworze. FENNESZ: Ten numer zrobiłem w ciągu jednego dnia. Podczas jego tworzenia zdecydowałem się na bardziej spontaniczny rodzaj pracy. Użyłem tylko gitary, pogłosu, noise’owych wstawek i efektu typu Distortion
Box. Uwielbiam piosenkę „Paroles, paroles” Dalidy. Zaś mój utwór to ukłon w stronę wielkiej francuskiej muzyki lat 60. i 70. LAIF: Chciałbym teraz zapytać o okładkę albumu „Bécs”, i od razu dodam, że tęskniłem za kolejnym zdjęciem Jona Wozencrofta. No i po wielu latach powróciłeś do wytwórni Mego. Dlaczego zdecydowałeś się na taki krok? FENNESZ: W 2002 r. wytwórnia Mego przestała istnieć i zdążyłem wydać tylko jeden album nakładem tej oficyny. Po kilku latach Peter Rehberg zdecydował się na wznowienie działań labelu i zrobił to w fantastyczny sposób. Można powiedzieć, że publikując w tym roku album „Bécs”, niejako zamknąłem pewien cykl działalności Petera (w 1994 r. powstała oficyna Mego – przyp. red.). Zachowałem pewną ciągłość w stosunku do Mego. I wiem, że będę wydawał zarówno w Touch, jak i Mego. W końcu wszyscy jesteśmy przyjaciółmi. LAIF: Co kryje się za nazwą „Bécs”? FENNESZ: Słowo „Bécs” w języku węgierskim oznacza Wiedeń. Na początku miałem zamiar nazwać krążek po prostu „Wiedeń”, ale jak wiadomo, pojawił się już taki tytuł w latach 80., płyta „Vienna” grupy Ultravox. LAIF: Na sam koniec jeszcze zapytam o twoje plany na najbliższe miesiące i mam nadzieję, że przyjedziesz do Polski, aby promować na koncertach swoją nową płytę. FENNESZ: Na pewno przyjadę ponownie do Polski. Wiem, że mam u was liczne grono odbiorców. No i chcę znowu zjeść polską zupę! Teraz wybieram się na krótki odpoczynek, gdyż ostatnio sporo pracowałem. We wrześniu planuję trasę koncertową po Europie, Japonii i prawdopodobnie Stanach Zjednoczonych. LAIF: Bardzo dziękuję za wywiad. FENNESZ: Ja również dziękuję.
E
C
E
N
Z
J
E
THE NEW DIVISION „TOGETHER WE SHINE”
P
łytowe podsumowanie 2011 r. było dla mnie istotne. Wtedy to albumem roku obwołałem „Shadows” debiutującej na długim krążku amerykańskiej formacji synth-wave’owej – tak sobie nazwałem crossover new wave i synth-popu. Krzyżówką jest także nazwa formacji – wypadkowa New Order i Joy Division. W tamtym czasie zespół ujął mnie nostalgicznymi harmoniami opatrzonymi chwytliwymi melodiami i dość tanecznymi rytmami. Po trzech latach wyczekiwania wreszcie pojawia się druga płyta, a po tak udanym debiucie o potknięcie nietrudno (choćby przykład Delphic). Ale prowadzący formację John Kunkel postanowił nieco zmienić podejście i zarazem stylistykę. Dwa poprzedzające album single „Stockholm” i „Smile” pokazały rozrywkowe, nie chcę używać terminu komercyjne, ale zdecydowanie bardziej taneczne oblicze grupy; szczególnie pierwszy z nich. Owszem klubowy bit był i na debiucie, choćby w rewelacyjnym, finałowym „Saturday Night”, lecz tym razem chłopaki poszli dalej w stronę euro-dance’owego brzmienia, jakie oferuje Calvin Harris czy nawet David Guetta. Ale co jest dziwne, to był bardzo dobry skok... nie, nie w bok, ale po przekątnej. Mimo upliftingowych podjazdów, które rozkręcają niemal każą kompozycję, mocniejszego, bardziej agresywnego bitu Kunkel śpiewa swym charakterystycznym zblazowanym, olewczym, trochę nosowym głosem, zaś utwory często prowadzi gitara, którą pokochałem na „Shadows”. Poza wokalizami lidera na tej pozytywnej płycie pojawia się Sarah P, wokalistka Keep Shelly in Athens (niedawno pożegnała się rodzimym zespołem). To już jej drugie spotkanie z The New Division; pierwszy raz zaśpiewała w „Night Escape” na epce z 2012 r., a tym razem pojawiła się w spokojniejszym „England”. Swoją drogą tytułowanie utworów nazwami miast i państw to chyba specyficzne hobby Johna, bo tego typu tytuły odnaleźć można na wcześniejszych wydawnictwach grupy. I by nie zbaczać z tematu chcę wyróżnić finałowy „Lisbon”, który mam nadzieję, jak przy finale „Shadows”, będzie pomostem i wprowadzeniem do następnego krążka, na który już czekam. Muzyka dance jest obecnie powszechna, formuła jest chwytliwa i można z niej wycisnąć wartościowe nuty, a kapela Kunkela wyssała z niej co najlepsze i stworzyła utwory, które grane na żywo mogą roznieść publikę na niejednym festiwalu. Mam także nadzieję, że podobnie jak protoplaści ich nazwy, New Order, wykorzystując Italo disco stworzyli wiekuisty „Blue Monday”, tak i im uda zapisać się na karcie historii muzyki pełnym zdaniem. Dwie płyty to jeszcze mało! /dRWAL/
53
/DW/ – Damian Wojdyna; /ŁK/ – Łukasz Komła; /PB/ – Przemysław Bollin ; /KS/ – Krzysztof Sokalla; Jarek /dRWAL/ Drążek; /ES/ – Elvis Strzelecki; Marcin Kusy – /MK/
R
SWANS
NIE DO ZDARCIA Z
wykle gdy myślimy o dobrze „zakonserwowanych” gwiazdach rocka na myśl przychodzą Mick Jagger, Jimmy Page czy Ozzy Osbourne. Nikt nie wspomina o Michaelu Girze, który w tym roku skończył 60 lat. Nie jest to specjalnie dziwne, bo Gira ani gwiazdą nigdy nie był, a i z rockiem ma coraz mniej wspólnego (choć niektórzy twierdzą, że to jeden z nielicznych prawdziwie rockowych twórców dzisiejszych czasów). W pierwszym okresie istnienia Swans działalność zespołu Giry bardziej przypominała drogę krzyżową niż karierę (nawet alternatywnego) zespołu muzycznego. Problemy z wytwórniami, ekstatyczne, lecz jednocześnie wyniszczające koncerty i frustracja spowodowana brakiem oczekiwanej popularności z jednej strony pogłębiały niedostępność muzyki Swans, a z drugiej utwierdzały lidera w przeświadczeniu, że nadchodzi koniec. Tym bardziej że inni artyści wywodzący się tak jak Swans ze sceny no wave (Sonic Youth czy nawet Beastie Boys) z podziemnych szarpidrutów wyrastali na gwiazdy. Koniec nadszedł w 1996 r. wraz z wydaniem albumu „Soundtracks for the Blind” – przedziwnego, ponad 2-godzinnego opus magnum, zupełnie niepodobnego do wcześniejszych płyt zespołu. Później w ramach odwyku Gira przerzucił się na muzykę akustyczną i pod szyldem Angels of Light nagrywał alternatywne country.
Po 15 latach Gira ponownie poczuł, że ma w sobie energię na coś więcej niż brzdąkanie na gitarze akustycznej na krzesełku i reaktywował Swans. Koncerty nowego wcielenia grupy wyglądały tak jakby Gira przez te wszystkie lata magazynował energię, a teraz postanowił uwolnić ją całą w jednym momencie. Kilkugodzinne koncerty, z improwizacjami dochodzącymi do kilkudziesięciu minut długości, autokratyczne dyrygowanie innymi muzykami, a do tego ekstaza połączona z biciem się samemu po twarzy i sprawdzaniem wytrzymałości swojego wiekowego, mocno wyeksploatowanego ciała. Wydawało się, że w takim tempie zapasy energii Giry, ile by ich było, wyczerpią się po kilku tygodniach trasy i szalony muzyk zwyczajnie
zejdzie na zawał w trakcie któregoś z powtarzanych w nieskończoność riffów. Tak się jednak nie stało. Gira okrzepł, wydał dwie dwugodzinne płyty pełne miażdżących ściany dźwięku, a jego koncerty nie straciły siły rażenia mimo upływu czterech lat. Mimo że okres ważności tego szatańskiego twórcy niewątpliwie się kończy, miło oglądać, jak po kawałku, z koncertu na koncert, Gira wyeksploatowuje swój organizm nie tracąc przy tym dobrego humoru. A jeśli faktycznie przyjdzie mu dokonać żywota na scenie, to niech stanie się to w trakcie wykrzykiwania, którejś z jego mantr: „No pain, no death, no fear, no hate, no dream, no sleep, no suffering...” Tekst: Krzysztof Sokalla
SWANS „TO BE KIND” 54
Michael Gira kontynuuje swój triumfalny pochód zapoczątkowany reaktywacją Swans w 2010 r. Pierwszy wydany po przerwie album był próbą znalezienia równowagi między tym co minęło, a tym, co miało nastąpić. Drugi – „The Seer” – potężnym uderzeniem, po którym fani twórczości Giry z lat 80. i 90. zaczęli się zastanawiać, czy to aby wciąż ten sam zespół. Wydany właśnie „To Be Kind” to naturalny krok naprzód, album bardziej przemyślany i lżejszy niż jego poprzednik. Album pomnik, który pokazuje, że czasy „Children of God” bezpowrotnie minęły, a jedyna rzecz, która się nie zmieniła, to bezkompromisowość lidera formacji. Muzyce wychodzi to wyłącznie na korzyść. Na „To Be Kind” mamy ponownie epickie kompozycje, których czasy wahają się od kilkunastu do kilkudziesięciu minut. Nie są jednak zaprogramowane, aby niszczyć wszystko, co spotkają na swojej drodze, jak na „The Seer”, a raczej aby wprowadzić słuchacza w trans, w którym ten niebezpiecznie balansuje na granicy błogostanu i obłędu. /KS/
R THIEVERY CORPORATION „SAUDADE” Ósmy album amerykańskiego duetu to najdziwniejsza płyta, którą w życiu słyszałem... Nie, nie dlatego, że Garza i Hilton zaczęli eksperymentować jak The Residents, czy zrobili podjazd pod dance jak reszta świata. Nie, nagrali po prostu płytę niemal akustyczną, bardzo ciepłą i przede wszystkim w całości osadzoną w rytmach bossanovy. Cierpię na śmiertelnie groźną alergię od dźwięków latino, gorszą niż po krewetkach... ale nie tym razem. I to mnie tak zadziwia, że po pierwszym przesłuchaniu nic mi się nie stało (mimo początkowego obrzydzenia), a do tego z każdym kolejny odsłuchem ta płyta podoba mi się coraz bardziej. Muzyka duetu wymagała odświeżenia, bo ileż można tworzyć przeważnie elektroniczne kawałki z leniwym bitem do popijania mohito. Po blisko 20 latach nastąpił zwrot akcji i tylko przyklasnąć. Oczywiście muzykom jak i fanom grupy latynoskie klimaty nie są obce. Duet nieraz sięgał po południowo-amerykańskie rytmy i tonacje, ale tym razem zatopił się w tytułowej samotności i nostalgii (termin „Saudade” ma zdecydowanie bogatsze i przede wszystkim kulturowe znaczenie), a ja bardzo lubię smutną muzykę. Z portugalskiej dekadencji, melancholii fado i pulsu bossanovy muzycy stworzyli godzinny witraż,
C
E
i instrumentów perkusyjnych. Tu także nie obeszło się bez gości – m.in. pojawia się Argentyńczyk Federico Aubele czy Mike Lowery z formacji Lake Trout, grający okazyjnie w UNKLE. Jak sami muzycy zaznaczają, chcieli po swojemu oddać ducha brazylijskiej klasyki, w tym twórczości Antonio Carlosa Jobima, łącząc ją z estetyką Serge Gainsbourga i malowniczością
N
Z
J
E
Ennio Moricone, których najbardziej słychać w zamykającej, najpiękniejszej kompozycji „Depth of My Soul”. Ten niezwykły album to idealny soundtrack upalnego i parnego lata. Nadaje się na każdą okazję, a zaryzykuję stwierdzeniem, że latem lepiej się przy nim dołować niż wczesnymi płytami The Cure czy Slowdive. Czasy się zmieniły, a zwrot akcji się udał. /dRWAL/
55
/DW/ – Damian Wojdyna; /ŁK/ – Łukasz Komła; /PB/ – Przemysław Bollin ; /KS/ – Krzysztof Sokalla; Jarek /dRWAL/ Drążek; /ES/ – Elvis Strzelecki
do którego ozdobienia zaprosili wokalistki – współpracujące wcześniej z grupą Natalię Clavier i Lou Lou Ghelichkhani, a także mniej rozpoznawalne, z których Karina Zeviani i Shana Halligan mogą pochwalić się nagraniami z Nouvelle Vogue. Panie po portugalsku, hiszpańsku, francusku i angielsku wyrażają tęsknotę, nostalgię i smutek, a jedynym wyjątkiem jest żywy, pogodny i rozedrgany „Para Sempre” (pozwalam go sobie darować). Natomiast muzyczny akompaniament jest niemal pozbawiony elektroniki; organiczne aranżacje wypełniają dźwięki akustycznych gitar, basu, smyczków
E
LITTLE DRAGON „NABUMA RUBBERBAND”
LYKKE LI „I NEVER LEARN”
56
Pochodząca z chłodnej Skandynawii Lykke Li trzy lata po wydaniu albumu „Wounded Rhymes” powróciła z nowym materiałem. Trzeci studyjny krążek artystki „I Never Learn” jest, według słów samej wokalistki, zakończeniem jej muzycznej trylogii. I to trylogii niezwykle interesującej, już teraz muszę to dodać. Swoją poprzednią płytą Lykke Li postawiła sobie poprzeczkę niezwykle wysoko i, czując jednocześnie ogromną radość z powodu tego, że „I Never Learn” czeka już na nas w sklepach, na pierwszy plan wysuwa się niestety niepokój, czy artystce udało się nagrać coś lepszego i większego. Cenię Lykkę Li za to, że wraz z każdą kolejną płytą dokonuje się w niej muzyczna ewolucja, mimo że te albumy nie są z innych bajek. Wciąż dominują na nich alternatywne dźwięki. Podane są jednak w różny sposób. Pierwsza płyta Lykke Li, „Youth Novels”, nosi bardzo trafny tytuł. Pełna jest naiwnych, lekkich kompozycji, które starszych słuchaczy mogą zanudzić. Dużo lepiej jest na „Wounded Rhymes”, na którym artystka zmieszała indie pop, elementy rocka, folku i soulu. Kontynuując rozważania na temat przygotowanej przed Lykke Li trylogii, możemy powiedzieć, że jesteśmy świadkami dorastania tej wokalistki. Z delikatnej dziewczynki zmieniła się w pewną siebie
młodą kobietę, co dobrze widać na „I Never Learn”. Tu osobiste, ponure teksty przesiąknięte są żalem, tęsknotą i samotnością. Na płycie znajdziemy jedynie dziewięć kompozycji. Powiem szczerze, że jest to idealna liczba. Każdy nadprogramowy kawałek działałby na niekorzyść tego krążka. Album rozpoczyna tytułowa piosenka „I Never Learn” z uroczymi smyczkami i czarującą gitarą akustyczną. Następująca po niej „I Never Learn” piosenka „No Rest For the Wicked” jest moim zdaniem nie tylko najlepszym kawałkiem na trzecim krążku Lykke Li, ale i najlepszym nagraniem w całej jej dyskografii. Uwielbiam nośny refren tego utworu. „Just Like a Dream”, jedna z najspokojniejszych piosenek na płycie, również może pochwalić się mocnym refrenem, który z pewnością razem z Lykke Li odśpiewywać będzie cała publiczność podczas koncertów. Urocze „Silver Line”, w którym wokal Lykke Li poddany został małej komputerowej obróbce, należy do najlepszych kompozycji
zawartych na „I Never Learn”. Mogę dopisać do tej listy też „Gunshot”, które zachwyciło mnie od pierwszego przesłuchania. Samą siebie Lykke Li przeszła w chwytającej za serce balladzie „Love Me Like I’m Not Made of Stone”. Chóralne „Heart of Steel” wydaje się być jedyną piosenką na „I Never Learn”, w której dostrzegam odrobinę optymizmu. Podniosły nastrój tego kawałka może kojarzyć się z twórczością Florence & The Machine. Album zamyka kolejna ballada – zagrane na pianinie, ale urozmaicone gitarami i perkusją „Sleeping Alone”. Chociaż uważam Lykke Li za jedną z lepszych i ciekawszych wokalistek, jej nowa płyta nie do końca spełniła moje oczekiwania. Może miałam co do niej za duże wymagania? Może oczy zamydliły mi cztery piosenki, które poznaliśmy przed ukazaniem się krążka? Tak czy inaczej, żałuję, że tym razem artystka bardziej skupiła się na przekazaniu emocji i samych tekstach piosenek niż na ich ostatecznym brzmieniu. /Zuzanna Janicka/
Są w życiu rzeczy pewne. Na przykład zawsze, gdy idę do kina na film Wesa Andersona, jestem jednocześnie podekscytowana i spokojna. Tak samo jest z Little Dragon. Dobrze wiem, że nigdy nie będę całować się z Adrienem Brody i że na płytach Little Dragon znajdę muzykę dla siebie. Tak też było z „Nabuma Rubberband”. Album otwierają słowa „You know you’re making me mad” z lekko surrealistycznego numeru „Mirror”. Energię znajdziemy w zapowiadającym płytę „Klapp Klapp”, niepokój w „Killing me”. Okazuje się, że w 42 minutach można zamknąć melancholię i brokat, szaleństwo i czułość, ekstrawagancję i prostotę. Może więc zamiast czepiać się ewentualnych niedoskonałości, włączmy „Pink Cloud” i zacznijmy pląsać na boso jak Yukimi. /Ewelina Jasińska/
R
E
C
ARTUR ROJEK „SKŁADAM SIĘ Z CIĄGŁYCH POWTÓRZEŃ”
HUNDRED WATERS „THE MOON RANG LIKE A BELL”
Ich debiutancka płyta do dziś przenosi mnie w stan zapomnienia o całym świecie. Dlatego tak bardzo czekałam na „The Moon Rang Like A Bell”. Album powitał mnie „Show Me Love”, kawałkiem, na którym wokal Nicole’a Miglisa przypomina twórczość Fleet Foxes. Ale zupełnie inne odniesienia może przywoływać mój drugi ulubiony utwór z tej płyty – „Murmurs”. Elektroniczne wstawki kojarzą się z twórczością Buriala, Holy Other, a nawet Ólafura Arnalds z jego ostatniej płyty. W „Cavity” można znaleźć podobnie mocne odprężenie, szczyptę elektroniki i ambientu. W „Out Alee” jest mistycznie i magicznie. Po chwili nieco bardziej taneczny rytm przerywa łagodna ballada – oparta na surowych partiach klawiszy „Broken
THE HORRORS „LUMINOUS”
N
Z
J
E
KONKURSOWE
niemal skoczna, ale wystarczy wsłuchać się w tekst, by odkryć smutną historię, którą opowiada ten utwór – o tłamszeniu partnera, o strachu. Kto się odważy skakać przy tym pod sceną? „Lekkość” i „Pomysł 2” to dowód na to, że tytuł płyty nie jest przypadkowy. Bo tak naprawdę, gdy wydaje się nam, że wszystko już sobie w głowach poukładaliśmy, życie znów nas zaskakuje i pokazuje, że wewnętrzny strach i niepewność nadal gdzieś tam drzemią. Jest burza, po niej spokój, i tak w kółko. Wszyscy składamy się z ciągłych powtórzeń? /Agata Pyrka/
Blue”. Ambientowy posmak znajdziemy w „Chambers (Passing Train)”, a eterycznego folku można się doszukiwać w „Down From the Rafters”. „The Moon Rang Like A Bell” to album nieoczywisty, różnorodny i oryginalny, znajdziemy na nim wyjątkowo czyste brzmienie i dopracowane do perfekcji dźwięki. Idealny chillout na upalne dni i nieco chłodniejsze wieczory. /Justyna Skiba/ Gdyby nie wydana w 2011 r. płyta „Skying”, moglibyśmy teraz mówić o „Luminous” jako o wielkiej rewolucji w zespole The Horrors. Zostawmy jednak gdybanie i ustalmy, że mamy kolejną ewolucję w ekipie z Southend-on-Sea. Miłośnicy ich pierwszych płyt „Strange House” i „Primary Colors” mogą odczuć lekki zawód, bo zespół prawie całkowicie uciekł od punkowych i brudno-rockowo-garażowych brzmień. Na próżno szukać następców „She is The New Thing” lub „New Ice Age”. Jest za to o wiele więcej wszystkiego kojarzącego się z indie. Koneksje ze „Skying” jak najbardziej usprawiedliwione, bo „Luminous” to zdecydowanie jej przedłużenie. Można zarzucać, że The Horrors z horrorami mają już niewiele wspólnego,
ale nie można powiedzieć, że wyszli z formy, oj nie. Tym razem nie oszczędzają nas psychodelicznymi momentami. Pierwsze minuty otwierającego album „Chasing Shadows” przypominają fragment mocno ambientowej płyty, jednak to tylko tymczasowe złudzenie, zastąpione później dźwiękami pełnymi pozytywnej energii np. w singlowym „So Now You Know”. Nie brakuje też spowalniaczy („Change Your Mind”, „Mine and Yours”). Wszystko zwieńcza „Sleepwalk”, które tak naprawdę jest esencją tej płyty i jej najlepszym momentem, który uświadamia, że „Luminous” w całości jest wyjątkowa i potrafi oderwać człowieka od rzeczywistości. /Konrad Nowak/
57
/DW/ – Damian Wojdyna; /ŁK/ – Łukasz Komła; /PB/ – Przemysław Bollin ; /KS/ – Krzysztof Sokalla; Jarek /dRWAL/ Drążek; /ES/ – Elvis Strzelecki; Marcin Kusy – /MK/
P
an Rojek nie zawiódł. Od razu wprowadza w melancholijny nastrój piosenką „Lato, 76”. Pierwsze wrażenie – będzie to bardzo osobisty album. Jednak wkraczając powoli w ten świat, zauważa się coraz więcej podobieństw między bohaterem piosenek a samym sobą. Neurotyczny obraz człowieka z dużym bagażem doświadczeń i uczuć w „Beksie” jest dość uniwersalny – bo kto nie czuje w sobie strachu? Kto nieraz czuł, że nie warto walczyć? Każdy znajdzie w tym cząstkę siebie, a może nawet pocieszenie? W numerze „Krótkie momenty skupienia” zaczynamy odwieczną walkę z czymś, co jest najbardziej uzależniającym narkotykiem, jaki świat znał – miłością. Jednak czym byłaby miłość, gdybyśmy o nią nie walczyli? Właśnie o tym mówi „Czas, który pozostał”. To walka na skraju wyczerpania, na tle pięknych syntezatorów i spokojnego klawesynu. „Kokon” pokazuje, że nie bez przyczyny Rojka nazywają polskim Thomem Yorkiem. To tak naprawdę brakujący utwór z debiutanckiego albumu Atoms For Peace, który pięknie by się wkomponował w klimat tego futurystycznego dzieła. W „To, co będzie” melodia jest wesoła,
E
THE BLACK KEYS „TURN BLUE”
58
Nie bez powodu ich najnowsza, ósma (!) płyta zadebiutowała na pierwszym miejscu listy „Billboard” 200, wyprzedzając m.in. pośmiertny krążek Jacksona. The Black Keys to marka sama w sobie. Tym razem Amerykanie postanowili odłożyć na bok swój znak firmowy – garażowego blues-rocka – na rzecz bardziej indierockowych i psychodelicznych melodii. Z jakim efektem? Na dwoje babka wróżyła. Miejscami jest naprawdę świetnie, co potwierdza otwierający album „Weight of Love”. Niech was nie zmyli niewinny początek, to jeden z najbardziej zadziornych kawałków w całej ich twórczości. Partie gitary przywodzą na myśl dokonania Hendrixa i pokazują, że zespół zmienił nieco obszar swoich muzycznych wędrówek. Nie tworzą już energicznych stadionówek, jak to zdarzało się na poprzednich płytach. Gitarowe solówki przeplatają się tu z soulowym wokalem Auerbacha, tworząc mieszankę, której z pewnością nie powstydziliby się Arctic Monkeys na najlepszych momentach „AM”. Perkusja odeszła nieco na bok, zostawiając miejsce dla innych instrumentów (dobrą robotę robi syntezator w „10 Lovers”, zaskakuje bazujące na pianinie „In Our Prime”) oraz głosu Dana, który przeszedł niemałą metamorfozę. Szczególnie słychać to w eterycznym
„Waiting for Words”, w którym śpiewa delikatnym falsetem. Na „Turn Blue” próżno szukać prostych, miejscami nieco prześmiewczych tekstów, do jakich przyzwyczaili nas muzycy. Zastąpiły je wyrafinowane przemyślenia, które momentami przybierają aż nadto grobowy ton. Jest pięknie, ale... No właśnie, jest jakieś ale. Brakuje tu czegoś, co wbiłoby słuchacza w fotel i kazało mu nieustannie wciskać przycisk „replay”. Utwory z każdą minutą coraz bardziej pokornieją, brak tu siły znanej z „El Camino”, przez co kilka tracków mniej więcej w połowie krążka blaknie i wypada z pamięci od razu po wysłuchaniu. Zawiniło też ułożenie piosenek – na pierwszy ogień muzycy wystawili swoje dwie największe armaty, na których tle reszta, choć dobra, wypada po prostu przeciętnie. /Ola Bąk/
KASABIAN „48:13”
T
rzy lata fani zespołu Kasabian musieli czekać na nowe wydawnictwo. I doczekali się. Dokładnie 48 minut i 13 sekund materiału tworzy najnowszą płytę formacji z Wielkiej Brytanii o prostym tytule „48:13”. Prosty tytuł, prosty przekaz. Sam Tom Meighan, frontman zespołu, komentuje wydawnictwo w ten sposób: –Wiecie, mniej to więcej. Nie baliśmy się zrzucić z siebie wszystkiego, co do tej pory nas zasłaniało. To niesamowite. Producent i gitarzysta zespołu Sergio Pizzorno, który odpowiada też za wszystkie utwory na płycie w warstwie lirycznej, o wydawnictwie mówi tak: – Czułem wewnętrzne przekonanie, że na tym krążku możemy być jeszcze bardziej bezpośredni i szczerzy. Obdzierałem naszą muzykę z warstw, zamiast ją w nie owijać. Od czasu wydania pierwszej płyty, czyli przez dziesięć ostatnich lat, zespół poszukiwał swoich inspiracji, swojego gatunku, swojego celu. Czy im się to udało? Usłyszycie na „48:13”. /Mateusz Pacan/
R
E
C
LILY ALLEN „SHEEZUS”
E
N
Z
J
E
KONKURSOWE
Bezczelna. Bezkompromisowa. Z ciętym językiem. Nieoglądająca się na innych. Te wszystkie określenia naświetlają w pewien sposób to, kim jest brytyjska wokalistka Lily Allen. Po wydaniu trzeciego albumu „Sheezus” dodać możemy: samozwańcza królowa popu. Żeby tak o sobie powiedzieć, trzeba być bardzo odważnym, ale i... nierozważnym. Na „Sheezus” (oczywiste nawiązanie do Yeezusa) Lily obraża wszystkich. Oberwało się topowym piosenkarkom, twórcom hitów (takim jak Robin Thicke i jego „Blurred Lines”), kolorowym czasopismom, a nawet Instagramowi. W „URL Badman” wokalistka hejtuje samych hejterów! O ile jednak na poprzednich płytach jej żarty sprawiały wrażenie inteligentnych i niebanalnych, tutaj budzą niesmak. Są po prostu sztuczne, wymuszone i, co najgorsze, nieraz żenujące (Don’t need to shake my ass for You’Cause I’ve got a brain). Cokolwiek by o tekstach mówić, trzeba przyznać, że Allen się do nich przyłożyła. Nie każdy potrafi naraz wylać tyle brudów. Niestety strona muzyczna czy wokalna tych utworów prezentuje się znacznie gorzej. Przede wszystkim zupełnie brak tu różnorodności. Niby wokalistka próbuje wprowadzać urozmaicenia (tandetne country w „As Long as I Got You”, dziwne dubstepowe kombinacje w „URL Badman”), lecz słuchacza nie opuszcza wrażenie, że każdy kolejny kawałek przypomina poprzedni. Jednak obok
nudnych propozycji mamy tu i takie wyjątkowo nieudane. Przesłodzone „Air Balloon” czy komputerowe „L8 CMMR” są po prostu słabe. Na tle całości najlepiej wypada umieszczony na końcu płyty cover Keane „Somewhere Only We Know”. Nie da się niestety ukryć, że „Sheezus” to longplay wykonany bezmyślnie. Teksty wcale nie szokują, melodie co najwyżej usypiają, a wokalne akrobacje Lily mogą przyprawić o grymas. Poza tym nowe dzieło gwiazdy od jej poprzednich krążków dzieli przepaść. To wielka strata, że tak utalentowana dziewczyna stała się nagle tak pospolita. /Filip Wiącek/
PIXIES „INDIE CINDY”
Legendarny powrót po latach czy raczej marna próba przypomnienia o sobie? Zespół Pixies wpisał się na wieki w kanon muzyki alternatywnej. Sam Dave Grohl powiedział, że muzyka dzieli się na pre-Pixies i post-Pixies. Jak zatem zespół, który był inspiracją dla legendy grunge’u – Nirvany, któremu swoisty hołd oddał sam mistrz Bowie, coverując utwór „Cactus” w 2002 r., prezentuje się po 23 latach od słynnego nagrania „Tromple Le Monde” i próbie powrotu w 2004 r.? Otóż przede wszystkim na Indie Cindy mamy do czynienia z niepełnym składem Pixies. Kim Deal, kobieca część zespołu, postanowiła trzymać się z daleka od nowego projektu grupy. Czy zrobiła słusznie? Krytycy mieszają album z błotem, uważają, że dla Franka Blacka jest to tylko okazja do zarobienia pieniędzy. Zarzucają mu, że z krążka uczynił kontynuację swojej niezbyt udanej solowej kariery. Otwierające album „What Goes Boom” uderza nas od pierwszych sekund mocnym gitarowym brzmieniem wymieszanym z krzykiem
59
/DW/ – Damian Wojdyna; /ŁK/ – Łukasz Komła; /PB/ – Przemysław Bollin ; /KS/ – Krzysztof Sokalla; Jarek /dRWAL/ Drążek; /ES/ – Elvis Strzelecki; Marcin Kusy – /MK/
Franka Blacka, który jednak nie brzmi już tak dobrze jak w latach 90., choć utwór niewątpliwie daje nadzieję fanom na dalszą część płyty. Przesłuchując kolejne utwory, natrafiamy na tytułowe „Indie Cindy”. Pojawia się myśl, czy słowa „You put the cock in cocktail, man” na pewno brzmią tak dobrze, jak wydawało się muzykom? Mimo licznych głosów krytyki na „Indie Cindy” odnajdujemy jednak smak dawnego grania. Chociażby utwór „Snakes”, który z pewnością zapada w pamięć i ciężko pozbyć się go z głowy przez kilka dni. Większość utworów z albumu Pixies wydało już wcześniej na epkach, więc fanów może brakować świeżości. Polski pisarz młodego pokolenia Jakub Żulczyk w swojej książce „Zrób mi jakąś krzywdę”, pisze: „To jak usłyszeć po raz pierwszy w życiu Pixies”. Szczęśliwi są zatem ci, którzy pierwszy raz słysząc o zespole, mieli do czynienia z innym albumem niż „Indie Cindy”. O tym, jak nowa płyta i reaktywowane Pixies prezentuje się na żywo, fani będą mogli się przekonać już w czerwcu w Polsce podczas Orange Warsaw Festivalu. /Oliwia Szczepańska/
CHŁOPAK Z 40-LETNIĄ GITARĄ
60
DANIEL SPALENIAK Po tym jak już wybrzmiał ostatni bis kameralnego koncertu w warszawskiej Hydrozagadce i wszystkie płyty zostały wyprzedane, usiadł ze mną w kącie klubu i z właściwą sobie skromnością opowiedział o tym, ile lat ma jego gitara, dlaczego irytują go krytycy i co łączy go z Bobem Dylanem. Rozmawiała: Katarzyna Jonkowska Zdjęcia: Emil Kokoszka
W
Y
W
I
A
D
61
LAIF: Można powiedzieć, że większość recenzji twojej płyty, zawiera w sobie określenie „płyta drogi”. Nie ukrywam, że mnie też zawsze zabiera w podroż, kiedy tylko zaczyna wybrzmiewać na odsłuchu. Czy można powiedzieć, że pracowałeś nad takim efektem, czy wszystko to kwestia impulsu, przypadku? Daniel Spaleniak: Ta płyta wyszła ze mnie zupełnie naturalnie, niczego nie planowałem. Ja tworzę pod wpływem impulsu. Po prostu siadam i nagrywam od początku do końca. Przyznam, że nie ma reguły, a ja nie do końca pojmuję, jak to się wydarza. Przy niektórych utworach potrafię siedzieć bardzo długo i nic z tego nie wychodzi, a czasami jest tak, że w ciągu zaledwie trzech godzin powstaje cały utwór! Niemniej czas ich powstawania nie zmienia ich wartości. Przecież największe przeboje nierzadko rodziły się w kilka minut, pod wpływem impulsu właśnie. Właściwie każdy z moich utworów powstał tak samo czyli z chęci pogrania na gitarze – reszta sama się działa. Jest w tym jakaś magia, ciach i powstaje jakiś niesamowity utwór.
LAIF: Niesamowity utwór, który lubię… D.S.: Bardzo lubię „Blackberry Song” Kurta Ville. To jest jeden z tych magicznych utworów, których siła tkwi w minimalizmie. Jest tam właściwie tylko gitara i wokal, ale czuje się w tym serce, emocje. Chyba o to chodzi, by śpiewać duszą. LAIF: Dlaczego tworzysz po angielsku? Łatwiej ci się wyrazić w tym języku czy chodzi o to, by przebić się na zagraniczny rynek? D.S.: Ja zwyczajnie nie lubię muzyki śpiewanej po polsku. Nie całej oczywiście, jest kilku artystów, których szanuję i lubię ich polskie teksty. Właściwie prawie w ogóle nie słucham polskiej muzyki, siedzę w tej amerykańskiej muzyce i nie ukrywam, że to mi się najbardziej podoba. LAIF: Którzy z polskich artystów przypadli ci do gustu, których szanujesz i słuchasz? D.S.: Oj szanuję wielu, ale ci śpiewający po polsku to młodzi Waglewscy. Był czas, że zasłuchiwałem się w płycie „Heavi Metal” Fisza i Emadego. Katowałem tę płytę, Kim Novak to zespół, który uwielbiam. Fisz, to człowiek, który ma coś w sobie. Tak samo Wojciech Waglewski i jego „Nowa płyta”. To są piosenki, które są śpiewane po polsku i są super. Te utwory naprawdę mi się podobają. Natomiast jakieś inne, no nie wiem, np. „Granda”, Brodki też mi się spodobała. LAIF: Podobno zacząłeś grać na gitarze, kiedy ledwo od dywanu odstawałeś. Powiedz, jak to naprawdę z tobą i tą gitarą było. D.S.: Tak, tak, zacząłem grać, kiedy byłem dzieciakiem, kiedy jeszcze gitara była większa ode mnie. Tata mnie uczył. On nie jest muzykiem, ale uwielbia instrumenty i gra na gitarze. U nas w domu gitary podpierały ściany, więc właściwie było to naturalną koleją rzeczy, że zabrałem się do tego instrumentu.
62
W LAIF: Co Cię urzeka w gitarze najbardziej? D.S.: Nie wiem, o co chodzi dokładnie. Oczywiście nie jest tak z każdą gitarą, ale niektóre gitary mają duszę. Jak na przykład ta, którą mój tata kupił sobie, kiedy był w moim wieku, i ja ją teraz mam i na niej nagrałem właśnie tę płytę. Ona ma ponad 40 lat. To jest gitara Epifona, ale zabij mnie, nie przypomnę sobie modelu. W każdym razie wiem, że jest okładka Dylana, na której on trzyma tę gitarę, to jest niesamowite! Tak samo miło byłem zaskoczony, kiedy podczas oglądania filmu „Walk The Line” [biografia Johnny’ego Casha, przyp. red.], zauważyłem, że podczas jednej z prób Johny miał właśnie tę gitarę. To było super, ta świadomość, że mam obok siebie gitarę, na której grali najwięksi. LAIF: Często jesteś porównywany do innych artystów, w recenzjach Twoich płyt pojawiają się takie grupy jak The XX, Grizzly Bear, pojawia się Nick Cave. Co ty na to? D.S.: W ogóle mnie to bardzo śmieszy. Przeczytałem znaczną część tych recenzji. Cieszą mnie oczywiście wszystkie pozytywne głosy, niemniej jednak porównania mnie śmieszą. Czasem sobie myślę, że trzeba by chyba nagrać jakąś płytę dla krytyków, żeby oni w końcu przestali porównywać, a oni zawsze to robią! W ogóle zastanawiam się, jak można słuchać muzyki i z tyłu głowy, mieć: „to podobne do tego, to fajne” albo „to podobne do tego, to już niefajne”. Nie wiem, co oni mają w głowach, czy oni nie potrafią uwolnić się od stworzonego przez siebie kanonu i tylko na jego podstawie są w stanie ocenić płyty? LAIF: Moim zdaniem nie powinno się tak robić, powinno się słuchać muzyki zupełnie wrażeniowo, i tyle. Nie oceniać poprzez porównania. Zastanawiam się, czy jak taki krytyk słuchał po raz pierwszy płyty tego kogoś, do kogo mnie porównuje, to do kogo porównał wcześniej tamtego?
Y
W
D.S.: To jest śmieszne, ale też straszne zarazem. W pewnym momencie przestałem czytać te recenzje, bo za każdym razem jest to samo: albo porównują, albo nadają temu jakąś teorię, to jest śmieszne, bo tak naprawdę nagrywając tę płytę, nie miałem może jakiś wielkich ambicji, ale też nie wkładałem w to żadnej filozofii. Nie chcę mówić, żeby to nie zabrzmiało prostacko, bo oczywiście cała ta płyta to jestem ja w stu procentach i to moje emocje, ale ja nie lubię, jak ktoś nagrywa jakąś płytę, po czym mówi, że to jest jakaś misja, że tam są ukryte znaczenia. OK, ale to nie o to chodzi w muzyce, trzeba ją czuć po prostu. Tworzyć sercem! I to wszystko. Takie jest moje zdanie. LAIF: Mówisz o wrażeniach, o tym, że tworzysz pod wpływem impulsu, a w muzyce najważniejsze są emocje, uczucia. Uważasz, że jakieś emocje są bardziej twórcze od innych? D.S.: To smutne, ale to smutek właśnie. Nie czarujmy się, to on jest najbardziej twórczy. Kiedy jest się smutnym czy zmartwionym, to wychodzi z człowieka. Niektórzy idą się bić albo upijają się do nieprzytomności, a ja siadam i piszę piosenki. LAIF: Czyli muzyka jest dla ciebie wentylem?
I
A
D
D.S.: Chyba tak. Tak mi się wydaje. Muzyka mnie oczyszcza, proces twórczy pozwala mi się pozbyć tego wszystkiego, co zalega we mnie. LAIF: Kto wywarł największy wpływ na ostateczny kształt płyty? D.S.: Podczas samego procesu tworzenia byłem sam. Po prostu siadałem i nagrywałem. Moi rodzice wiedzieli, że się zajmuję muzyką. Cieszyli się, że robię coś kreatywnego, a nie szlajam się gdzieś po osiedlach i piję na murku czy chodzę po bramach, jak oni to mówią. W każdym razie później, kiedy ta płyta była nagrana, to niesamowicie mi pomógł Filip Majerowski. Bez niego prawdopodobnie w ogóle by nie wyszła albo wyszłaby, ale nikt by o niej nie wiedział. Sam też ma swój projekt „We call it a sound”, który polecam wam z całego serca. Chłopcy są niesamowici. To, co zrobił dla mnie Filip, jest nieocenione. Jak się rano budziłem, już miałem 40 maili na skrzynce z informacjami do kogo, co mam wysłać. Co i jak pisać, by ktoś w ogóle się tym zainteresował. Filip był takim aniołem stróżem tej płyty! Pomógł mi się wynurzyć właściwie z samego dna, bo nikt tak naprawdę o nas wcześniej nie słyszał. To dzięki
63
Filipowi jestem w tym miejscu, w którym jestem teraz. Duży wpływ na ostateczne brzmienie płyty miał Józek Buhnajze, który widnieje na płycie jako producent. Pomagał mi dużo i zmiksował album. No i oczywiście wdzięczny jestem mojej dziewczynie, Weronice Izdebskiej, która zrobiła całą oprawę graficzną. LAIF: Siedzisz w muzyce od dawna. Czy przypominasz sobie jakiś wyraźny moment w swoim życiu, kiedy pojawiła się ta myśl: Kurczę to jest ten moment, moment na nagranie płyty? D.S.: Nie, zupełnie nie. Materiał z tej płyty miał już właściwie wyjść kilka razy w formie epki, ale ja cały czas tworzyłem dalej. Teraz, po dwóch latach, uzbierało się kilka utworów i mamy długogrającą płytę. Pierwszą epkę nagrałem w dwa tygodnie, drugą, w tydzień. Wszystko sam w Auda City. Teraz jak tego słucham, to brzmi to zupełnie odmiennie od materiału na płycie, no ale miało to swój urok. LAIF: Swoją przyszłość wiążesz tylko z muzyką? D.S.: Chciałbym! Bardzo. Mógłbym robić cokolwiek związanego z muzyka, ja uwielbiam pracować z dźwiękiem! W każdej formie. Choć oczywiście najbardziej
spełniony czuję się, kiedy tworzę. LAIF:Co najbardziej cenisz w muzyce? D.S.: Autentyczność i szczerość. To jest najważniejsze. To się czuje, jak się słucha jakiejś piosenki, czy to jest prawdziwe, czy ktoś coś komuś podrzucił. LAIF: Studiujesz? D.S.: Tak, dziennikarstwo w Łodzi – dziennikarstwo radiowe, krytyka medialna. Choć to przypadek. LAIF: Jakie jest twoje największe marzenie? D.S.: W tej chwili to nagrać drugą płytę, chcę ją zrobić jeszcze lepiej, fajniej! Już mam część materiału. LAIF: Jest jakiś artysta z dzieciństwa, który miał znaczący wpływ na ciebie i twoje granie? D.S.: Najbardziej to The Beatles i Dylan, no i zdarta płyta Joy Division. LAIF: Jak dobrałeś kumpli z zespołu? D.S.: Konrada, Kubę i Filipa znam z Kalisza, jeździliśmy razem na deskach, Michała – perkusistę, poznaliśmy, kiedy zaczął z nami grać. Natomiast reszta to moi przyjaciele z liceum. Nie brałem nikogo innego pod uwagę, oni mają też swoje projekty muzyczne i mają tę świadomość muzyczną, której ja wymagam, jeżeli
z kimś gram. Nie wyobrażam sobie grać z kimkolwiek innym, z kimś, kto nie tworzy czegoś swojego. Dzięki temu, każdy koncert jest niepowtarzalny. Nie lubię koncertów, na których wszystko brzmi dokładnie tak jak na płycie. Nie po to idę na koncert, by usłyszeć album tylko trochę głośniej. Uwielbiam grać z chłopakami, nic nie muszę im mówić! Są autentyczni. LAIF: Na koniec, co poleciłbyś naszym czytelnikom? Jaki album, artysta urzekła cię ostatnio najbardziej? D.S.: Ostatnio zarzynam winyla z soundtrackiem z ostatniego filmu Jarmusha „Tylko kochankowie przeżyją”. Świetna płyta! Już podczas oglądania filmu miałem ciary na plecach! Sam winyl też jest pięknie wykonany! Płyta jest czerwona, cieszę się, że mam to cudeńko. LAIF: I pytanie na koniec, jak Ci się spodobała Warszawa? D.S.: Warszawa – miasto samo w sobie mnie przeraża, ja jednak wolę naturę i przestrzeń. Tempo tego miasta jest dla mnie trochę za duże, przytłaczające. Także do domu pod Kaliszem wracam z przyjemnością. Tam mogę sobie odpocząć i nikt mi nie jeździ pod nosem tramwajem. Nie lubię takiego miejskiego zgiełku. LAIF: Życzę Ci powodzenia! Dziękuję za rozmowę.
THE DOORS
Gdyby popularność zespołów mierzyć liczbą tatuaży z podobizną lidera grupy, to The Doors zdecydowanie górowaliby nad innymi. Mimo że od śmierci Jima Morrisona minęły już 43 lata, jego legenda wciąż pozostaje żywa. Szaman, ekscentryk, intelektualista, prorok, a tak po prostu: wokalista słynnego zespołu, który na trwałe zajął miejsce na rockowym panteonie. Teks: Marcin Kusy
64
K
to odkrył Jima Morrisona? Bez wątpienia Ray Manzarek. To on jako pierwszy zauważył w koledze, studencie szkoły filmowej, nie tylko niebywały talent poetycki, ale jeszcze coś więcej. Był rok 1965, plaża w Venice i słynne spotkanie Manzarka i Morrisona. Ten recytował swoje wiersze, m.in. „Moonlight Drive”, opowiadał o egzystencjalistach, fascynacji Rimbaudem, Celinem, francuską Nową Falą i mrocznym przesłaniu Williama Blake’a. Manzarek nie pozostał obojętny: – Zróbmy rockandrollowy zespół i zaróbmy milion dolarów! – zaproponował. Tak w ogromnym skrócie przedstawia się początek historii jednej z najbardziej niesamowitych grup na świecie. Ray Manzarek grał już wcześniej w surfrockowym zespole i miał pierwsze doświadczenia sceniczne za sobą. Do The Doors dołączyli Robbie Krieger i John Densmore. Mimo że przesłuchali wielu basistów, nikt nie pasował do zespołu. Ostatecznie rolę organisty i basisty przejął Manzarek, grając na słynnym Fender Piano. Jak wspominał, miał w tym już pewną wprawę – jedną ręką potrafił grać melodię, a drugą rytmiczny podkład. Pewnym problemem były inspiracje członków zespołu. Densmore zafascynowany był jazzem i uwielbiał perkusistę Elvina Jonesa, Krieger grał palcami, nie używając kostki i świetnie opanował technikę slide. Manzarek był klasycznie wykształconym pianistą, ale nieobcy był mu także rhythm and blues. Najbardziej
zagorzałym fanem bluesa był Jim Morrison. Prostotę oraz surowość brzmienia bluesowego chciał przenieść również do The Doors. Spójna wizja nowych kumpli była zatem więcej niż odległa – Densmore wspominał nawet po latach, że na myśl o graniu bluesa cierpła mu skóra. Na szczęście muzycy znaleźli wspólny język. Bardzo szybko okazało się, że to, co ma do zaproponowania The Doors, to połączenie wzajemnych inspiracji, a jednocześnie niesamowity styl Morrisona, który właściwie z miejsca stał się najbardziej rozpoznawalną postacią grupy. Warto dodać, że mimo skandalizującej aury, która otaczała grupę
65
od samego początku, Jim Morrison był erudytą, oczytanym młodzieńcem, który miał bardzo przemyślany plan i zamysł, w jaki sposób promować swoją sztukę. Pewien teatralny styl, ubiór i ekspresja były połączeniem wątków filozoficznych, filmowych i literackich. Nie bez wpływu na twórczość zespołu pozostawały narkotyki, obecne w The Doors niemal od samego początku. Jak przyznaje Manzarek, uczestniczyli w tym procederze wszyscy, bez wyjątku. Warto jednak dodać, iż w momencie kiedy grupa zaczynała swoją działalność, LSD było środkiem legalnym w Stanach Zjednoczonych. Obdarzony filmową urodą, przystojny i jednocześnie pyskaty Morrison robił ogromne wrażenie. Roztaczał wokół siebie mistyczną aurę, wykorzystując twórczość swoich idoli. Sama nazwa zespołu została zaczerpnięta od Aldousa Huxleya, autora „nowego wspaniałego świata” i pochodziła z jego publikacji „Drzwi percepcji”. Całość materiału poświęcona była narkotycznym doświadczeniom, zaś zafascynowany Huxleyem Morrison, zaproponował ją grupie. Oprócz ogrywania bluesowych klasyków, Doorsi przygotowywali materiał na swoją debiutancką płytę. Morrison zaproponował m.in. słynny „The End”. Pełen rozmachu, złożony, niemal transowy utwór z odniesieniami
66
L do mitu Edypa w tekście robił piorunujące wrażenie i sprawił, że o The Doors zaczęto mówić już nie tylko w kontekście zwykłej rockandrollowej grupy, ale o prawdziwym zjawisku. Atmosferę podgrzewał sam Morrison, przedstawiając w licznych wywiadach koncepcję zespołu, ale także własne przemyślenia dotyczące sztuki. Od samego początku poczynaniom grupy towarzyszyły bunt i niezgoda na zaistniały porządek. Jako jeden z celów Morrison stawiał przed zespołem łamanie wszelkich reguł. Jak miało się wkrótce okazać, lider rozumiał to czasem zbyt dosłownie. Pierwsza płyta, która ukazała się w 1967 r. przyniosła klasyczny już dziś repertuar: „Break on Through”, „Light My Fire”, „End Of The Night”, „Soul Kitchen” czy wspominany „The End” – to nagrania, które niemal z miejsca zachwyciły słuchaczy. Uwagę zwracał szczególnie „Light My Fire” z fenomenalnym tekstem Morrisona i jazzującą solówką Manzarka. Utwór trwał 7 minut i co ciekawe, był pierwszym utworem skomponowanym kiedykolwiek przez gitarzystę Robbiego Kriegera! Singiel przyjęto dużo przychylniej niż „Break on Through”, choć zdaniem Morrisona utwór otwierający debiut The Doors był niejako manifestem artystycznym formacji – wyważenie drzwi gwarantowało bowiem widzenie nieskończoności – jak przekonywał lider grupy. „Light My Fire” poradziło sobie świetnie i niemal z miejsca zostało rockowym klasykiem, windując pierwszą płytę The Doors na czołówkę list sprzedaży w USA. Niestety już w przypadku debiutu Morrison i spółka zetknęli się ze swoistą cenzurą swoich poczynań. Wytwórnia Elektra zaapelowała o usunięcie słowa „high” w słynnym wersie „she gets high” w utworze „Break on Through”. Podobna sytuacja miała miejsce podczas występu The Doors w słynnym Ed Sullivan Show, gdzie mimo wcześniejszych ustaleń Morrison dokończył wers zwrotki: „Girl, we couldn’t get much higher” w kompozycji „Light my fire”. Skandal wisiał w powietrzu, a Morrison zacierał ręce, że kolejny raz postawił na swoim i wywołał niemałą aferę. Dzięki koncertom The Doors stawali się coraz bardziej popularni. Morrison szalał przy mikrofonie, odziany w nieodłączne skórzane spodnie i obcisłe sznurkowe longshirty. Dla publiczności przyzwyczajonej do słuchania i oglądania chłopaków z gitarami Morrison stanowił niemałe wyzwanie. Wokalista krzyczał, podskakiwał, ocierał kroczem o mikrofon, wreszcie padał na scenę i wił się w konwulsjach jak w transie. Całość była częścią spektaklu m.in. wykreowanego na żywo „Celebration of the Lizard”, ale większość z nich to efekt hipnotycznych tripów, które targały Morrisonem po zmieszaniu narkotyków i alkoholu. Na licznych koncertach lider The Doors przekraczał granice, wyzywając policjantów, pijąc alkohol czy obnażając genitalia oraz prezentując obsceniczne gesty. Tym samym ściągał na siebie zainteresowanie mediów, ale także stróżów prawa. 1967 rok okazał się bardzo płodny dla The Doors. Ukazuje się album „Strange Days” ze wspaniałą okładką nawiązującą do twórczości Federico Felliniego. „Strange Days” to również kolejna porcja klasycznej już dziś Doorsowskiej muzyki: „Love Me Two Times”, „Moonlight Drive”, przebojowy „People Are Strange” czy epicki, pełen rozmachu i improwizacji „When The Music’s
E
G
E
N
D
A
Over”, świadczyły po raz kolejny o klasie ich autorów i pozycji grupy. Płyty The Doors sprzedawały się znakomicie, bowiem zespół idealnie trafił w lato miłości. Jednak Morrison z pełną odpowiedzialnością nie chciał wpisać się w główny nurt hippisowskiej twórczości – kwiaty we włosach, antywojenne hasła, delikatne brzmienie modnego wtedy folkrocka czy beztroskie dźwięki surf-popu z Zachodniego Wybrzeża miały się nijak do mrocznej twórczości Morrisona. Kiedy Jefferson Airplane pisali „White Rabbit”, nawiązując do „Alicji w Krainie Czarów”, The Doors przechodzili przez zupełnie inne drzwi, by znaleźć się po drugiej stronie („Break On Through”). Kiedy hippisowska młodzież skandowała popularne hasło „Make Love Not War”, Morrison pisał „Unknown Soldier”, traktujący o tragedii wojennej. Co ciekawe, do piosenki powstał sugestywny filmik, w którym lider padał martwy od wojennej kuli. Emisję teledysku wstrzymano, ale na koncertach wokalista Doorsów wielokrotnie imitował śmierć żołnierza. Równolegle do sukcesów muzycznych piętrzyły się również kłopoty w prywatnym życiu lidera. Zwiększające się dawki alkoholu, narkotyków, przygodne związki, powodowały, że działania grupy wymykały się spod kontroli. Bywało, że The Doors musieli występować bez lidera, jak podczas słynnego koncertu w Amsterdamie – Morrison nie był w stanie wyjść na scenę. Zajęci koncertami The Doors nagrywają kolejny album „Waiting for the Sun”, na którym miała znaleźć się cała suita „Celebration Of The Lizard”. Ostatecznie na płytę trafił zbiór prostych kompozycji, nawiązujących do lata miłości („Summer Almost Gone”, „Love Street”), ale także przebojowy „Hello I Love You”, do którego słuszne pretensje zgłosił lider The Kinks, Ray Davies, wskazując na podobieństwo
Mimo że forma Morrisona pozostawiała wiele do życzenia, krótka przerwa od występów (wydał dwa tomiki poezji, współtworzył projekt filmowy) pozwoliła nagrać The Doors jeszcze dwie znakomite płyty. Wokalista nadal narzekał na powtarzalność koncertów oraz brak porozumienia co do stylistyki grupy, ale jednocześnie włączył się w przygotowania do „Morrison Hotel”. To kolejna, bardzo udana, choć dużo prostsza niż pierwsze płyty propozycja The Doors. Czuć powrót do bluesowych korzeni („Roadhouse Blues”), ale pojawiają się także mistyczne echa debiutu („Indian Summer”, „Queen of the Highway” i „The Spy”). Warto zauważyć, że wygląd Morrisona daleki był od doskonałości. Styl życia rockowego poety musiał odbić się również na wizerunku – otyły, z pokaźną brodą, w niczym nie przypominał ekscentrycznego buntownika w skórzanych spodniach. Co gorsza, głos również zaczął odmawiać posłuszeństwa. W roku 1970 The Doors decydują się na kolejną płytę. Nagrany niemal z marszu „L.A. Woman” okazuje się albumem bardzo udanym, ale jednocześnie stanowi łabędzi śpiew w twórczości grupy. Jednak poszczególne utwory po raz kolejny zasilają Doorsową klasykę: „Riders On The Storm” i „Love Her Madly”. Warto zauważyć, że to również największy ukłon grupy w stronę bluesowych mistrzów: „Cars Hiss By My Windows”, „Crawling King Snake” i „Hyacinth House” to popis mocno zachrypniętego już Morrisona. Mimo sukcesu „L.A. Woman” Morrison decyduje się opuścić grupę i wraz z Pamelą Courson wyjeżdża do Paryża. Lider The Doors nie wytrzymuje szalonego tempa pochłaniania licznych używek i alkoholu. Umiera w niewyjaśnionych okolicznościach 3 lipca 1971 r. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że Jim Morrison do dziś pozostaje jedną z najciekawszych postaci rockowego świata. Wprawdzie pozostali członkowie The Doors próbowali odcinać kupony od dawnej sławy, lecz po dwóch mocno przeciętnych płytach, na których głównym wokalistą został Ray Manzarek, zawiesili działalność. Po kilkudziesięciu latach wznawiali ją wielokrotnie, m.in. z wokalistą The Cult Ianem Astburym czy też jako The Doors of 21st Century, ale stanowiło to ledwie muzyczną ciekawostkę. Tym bardziej zresztą, że John Densmore, perkusista grupy, był przeciwny takim występom i nie dołączył do reorganizowanej formacji. Wielkim powodzeniem cieszyły się natomiast oryginalne nagrania koncertowe, m.in. „Absolutely Live”, z wykonaną w całości suitą „Celebration Of The Lizard”. Hołd Morrisonowi złożył również Oliver Stone, reżyserując słynny obraz „The Doors” z niezwykłą, bardzo udaną kreacją Vala Kilmera. Jim Morrison nadal pozostaje rockową ikoną i jednocześnie wzorem do naśladowania dla tysięcy zafascynowanych niesamowitym poetą młodych rockmanów. Paradoksalnie jednak legenda lidera The Doors pozostaje największym przeciwnikiem zgłębiania jego twórczości: wierszy i piosenek. Pozostały etykietki: skandalisty, szamana i ekscentryka, liczne tatuaże z jego podobizną oraz grób na paryskim Pere Lachaise, do którego docierają kolejni wyznawcy. Szkoda jedynie, że do drzwi, które z taką siłą wyważał niegdyś Morrison, dziś nikt nie chce się nawet zbliżyć.
67
głównego tematu muzycznego do swojego „All Day and All of the Night”. Sam zespół przyznał, że wybór piosenek był dość przypadkowy, a płyta niedopracowana. Paradoksalnie „Waiting for the Sun” pozostaje do dziś jedynym numerem 1 na amerykańskiej liście albumów. Popularność grupy nie słabła, a Jim Morrison otoczony był już niemal kultem. Jego zachowanie, bunt, prowokacje i filozofia analizowane były przez czasopisma nie tylko muzyczne, tym bardziej że sam artysta chętnie opowiadał o potrzebie zwalczania autorytetów, dążeniu do wolności artystycznej, poszukiwaniu samego siebie, powołując się przy tym na Rimbauda, Baudelaire’a, Verlaina czy beatników. Dzisiaj śmiało powiedzielibyśmy, że Morrison stał się swego rodzaju celebrytą – jego ubiór i kreacje sceniczne analizował m.in. sam „Vogue”. Muzyk przyznał zresztą na początku lat 70., że kreowanie własnego wizerunku przesłoniło w pewnym momencie jego poczynania artystyczne. Końcówka lat 60. to jednocześnie początek końca wielkich The Doors. Nieporozumienia w grupie, pogrążający się w nałogu Morrison, który stanowił nierozłączną parę z Pamelą Courson, liczne aresztowania i procesy wokalisty osłabiały siłę zespołu. Sam Morrison wielokrotnie mówił o rozczarowaniu, niezrozumieniu widowni. Dziś możemy jedynie porównać przeżycia Jima Morrisona i Kurta Cobaina, którzy po krótkim wzlocie i uwielbieniu widowni dostrzegli ten sam problem niezrozumienia u publiczności. Sam lider miotał się między pracą w zespole a pisaniem poezji. Ostatecznie skupił się na wierszach, oddając pole muzyczne kolegom. Powstaje kolejna, przeciętna płyta „The Soft Parade” z dość sztampowym, przewidywalnym repertuarem.
JOHNNY CASH „CASH AUTOBIOGRAFIA”
68
A
merykanin do szpiku kości, którego ród prawdopodobnie wywodził się od szkockich królów Malcolma IV i Duffa. Pierwszym Cashem po drugiej stronie Atlantyku był William, żeglarz, który przewoził osadników zmierzających do Nowego Świata. Pradziadek Johnny’ego walczył zaś po stronie konfederatów w wojnie secesyjnej. Rodzice Johnny’ego uprawiali bawełnę, a on sam zanim został gwiazdą, pracował w fabryce samochodów, prowadził nasłuch radiowy dla Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych w Niemczech, a także był akwizytorem firmy dystrybuującej sprzęt domowy. Nie mógł jednak uciec przed swoim przeznaczeniem, którym była muzyka. Nagrywał w jednej wytwórni z takimi postaciami jak Elvis Presley, Roy Orbison, Jerry Lee Lewis czy Carl Perkins, dorobił się wielkiego przeboju – „Ring of Fire”, a co najważniejsze, stał się symbolem walki z dyskryminacją i nierównością, czemu dawał wyraz, jak twierdził, ubierając się na czarno. Życie Casha to również nieustanna walka z uzależnieniem od alkoholu i narkotyków, przez które rozpadło się jego pierwsze małżeństwo. Ratunkiem dla artysty okazała się druga żona – piosenkarka country June Carter, dzięki której przeżył on głębokie nawrócenie, a w konsekwencji odstawił używki. Kris Kristofferson napisał o Cashu: „To chodząca kontradykcja, pół w nim prawdy, reszta – fikcja”. Dla fanów na pewno jest legendą, czego potwierdzenie stanowi jego autobiografia.
STANLEY KUBRICK GENE D. PHILLIPS „ROZMOWY”
J
eden z najwybitniejszych twórców światowego kina w lipcu tego roku skończyłby 86 lat. Był autorem wielu filmów, które uznano za fundament historii sztuki filmowej XX w. Dzieła takie jak m.in. „Spartakus”, „Lolita”, „Mechaniczna pomarańcza”, „2001 Odyseja kosmiczna”, „Lśnienie” i „Oczy szeroko zamknięte” stanowią inspirację dla pokoleń filmowców i wymieniane są jako najbardziej kultowe obrazy w historii kina. Stanley Kubrick to postać nieszablonowa, charyzmatyczna, a zarazem enigmatyczna, jedynym źródłem jakiejkolwiek wiedzy na jego temat były bowiem udzielane przez niego wywiady. W książce „Stanley Kubrick. Rozmowy” poznajemy reżysera przez pryzmat najciekawszych rozmów i wywiadów przeprowadzanych z nim w latach 1958 –1987, jakie udało się zebrać Gene’owi D. Phillipsowi. Jest to kolejna z książek z serii rozmów z wielkimi twórcami kina w serii wydawnictwa Axis Mundi. Wycofany z życia publicznego, trzymający się z dala od mainstreamu Kubrick od lat stanowił przedmiot licznych spekulacji otoczenia, w wyniku czego powstało wiele legend na jego temat. Miejmy nadzieję, iż zarówno ta książka, jak i odbywająca się w dniach 4.05–14.09.2014 r. w Muzeum Narodowym w Krakowie wielka wystawa poświęcona jego twórczości i życiu pozwolą rozwiać sympatykom Stanleya wszelkie wątpliwości związane z jego osobą.
MATT MCGINN „COLDPLAY. ŻYCIE W TRASIE”
W
yobraźmy sobie zespół składający się z byłych studentów odzianych w beznadziejne spodnie, który supportuje Muse. Co kolesi planują pewnego dnia podbój świata. Razem z nimi podróżuje niespełna trzydziestoletni, łysiejący gitarzysta bez perspektyw na dalsze granie. Brak doświadczenia i pewna doza wiedzy na temat gitar paradoksalnie czynią go roadie kapeli, którą wkrótce poznamy jako Coldplay. „Coldplay. Życie w trasie” to opowieść o życiu i pracy z gwiazdami współczesnego rocka. Podróże, występy, zespół i panujące w nim relacje, sława, wzloty i upadki uwieńczone wspólnie wypitym piwem po zakończeniu ciężkiego, obfitującego w niezwykłe przygody dnia – to kanwa tej lektury. Coldplay przebył długą drogę do sławy, pełną wybojów i niepowodzeń później neutralizowanych wysoką sprzedażą płyt i koncertami, na które przybywały tłumy ortodoksyjnych fanów. Choć ich muzyka ciągle ewoluuje, jedno pozostaje niezmienne – towarzyszy im przez cały czas ten sam roadie, z którym zaczynali swoją karierę. Ten człowiek to Matt McGinn. Dzięki niemu możemy przeczytać o licznych przygodach, jakie podczas trasy spotykały brytyjską grupę i ich towarzyszy. Huragany, fale upałów, loty helikopterem i prywatnym odrzutowcem, a także łowcy kostek gitarowych – to jedynie mała cząstka szalonych opowieści McGinna na temat życia w trasie z Coldplay.
K
S
I
Ą
Ż
K
I
69
NIKO HENRICHON, DARREN ARONOFSKY, ARI HANDEL „NOE 4. KTO PRZELEJE KREW”
Z
estawienie świata biblijnego ze światem kinowym. W centrum stoi Noe – mężczyzna, którym targają rozterki w czasie, gdy Arkę atakują potężne fale Potopu. Ci, którzy ocaleli, znaleźli się na skraju ludzkiej wytrzymałości. Z utęsknieniem wypatrują na horyzoncie kawałka stałego lądu, który będą mogli nazwać nowym domem. Noego spośród innych wyróżnia podstawowa rzecz – jest człowiekiem posłanym przez Boga, który ma uratować ludzkość i zwierzęta przed zagładą, by następnie pomóc im w odrodzeniu. Dostrzega wówczas jednak poważny problem – płeć nienarodzonego dziecka może bowiem wpłynąć na przyszłość odrodzonej ludzkości. Wybitny scenarzysta i reżyser takich filmów, jak „Requiem dla snu” czy „Czarny łabędź”, Darren Aronofsky, za sprawą swojego nowego projektu dociera do kluczowych dla ludzkości tematów. „Noe” to powieść graficzna będącą wzruszającą opowieścią o człowieku, który wbrew regułom losu dąży do spełnienia najważniejszego celu w swoim życiu – ochrony najbliższych. Podstawą tego oryginalnego komiksu był pierwszy szkic scenariusza filmu „Noe: Wybrany przez Boga”.
VIOLETTA OZMINKOWSKI „MICHALINA WISŁOCKA. SZTUKA KOCHANIA GORSZYCIELKI”
K
obieta silna i odważna. A może pozbawiona zahamowań skandalistka? Odnalezione dzienniki odsłaniają sekrety prywatnego życia Michaliny Wisłockiej. Jej książka „Sztuka kochania” przez lata była pozycją obowiązkową w co drugim polskim domu. Dzięki niej bowiem miliony Polaków odkrywały przyjemność, jaka może płynąć z seksu, oraz to, jak wielką sztuką może być przeżywanie miłości i jak dzięki niewielkim zabiegom można wzmóc przyjemność. Przyjemność kobiety, świadome macierzyństwo czy antykoncepcja to jedne z tematów, z jakimi oswajała Polaków w schyłkowym okresie komunizmu. Choć to właśnie Michalinie Wisłockiej zawdzięczamy polską rewolucję seksualną,
a sama autorka wielokrotnie przyznawała, że nie ma nic do ukrycia, jej życia było pełne tajemnic. Późne odkrycie przyjemności płynącej z seksu, uwodzenie mężczyzn, życie w trójkącie z mężem i przyjaciółką, a także udawanie matki bliźniaków – to historie pokazujące, że dla Wisłockiej nie istniały tematy tabu. Dzięki odnalezionym i dotychczas niepublikowanym dziennikom jednej z największych ikon PRL-u oraz opowieściom jej córki i bliskich, poznajemy nowe oblicze kobiety, która w dosyć ponurym okresie dla polskiej historii pokazała bardziej wyzwoloną stronę ludzkiej natury. – To biografia, na którą moja mama zasługiwała od dawna. Do bólu szczera, prawdziwa, kontrowersyjna. Dokładnie taka, jaka była Michalina Wisłocka – uważa Krystyna Bielewicz, córka Michaliny Wisłockiej.
Opracowanie: Elvis Strzelecki
8 DYKTAFONÓW ZAMIAST SPODNI
70
CZYLI JAK PRACOWAŁ
STANLEY KUBRICK
Najpierw była opowieść. Stanley Kubrick musiał się w niej zakochać. A uczucie jest ślepe, nagłe i nieoczekiwane. Porywających historii szukał głównie w literaturze pięknej, ale czytał wszystko, co mu wpadło w ręce. Gdy uczucie już się pojawiło, reżyser nie tracił głowy, tylko oceniał je realistycznie. W końcu nawet ciekawa i nieźle rokująca historia może być nieprzekładalna na język filmu. Ponownie czytał książkę, która go zafascynowała, robił notatki na marginesach, konsultował się z jej autorem. Korespondencję Kubricka z Władimirem Nabokovem, autorem „Lolity”, można zobaczyć na wystawie „Stanley Kubrick w Krakowie”. Listy reżysera oraz inne eksponaty są częścią rozległej ekspozycji, która daje szansę, by zbliżyć się do jego filmów, a tym samym poznać cząstkę umysłu Kubricka. Tekst: Halina Jasonek
F
L
M
papieru od prominentnego producenta notesów. Pod koniec lat 60. zgodził się na wywiad dla „New Yorkera”. Dziennikarza wprawił w osłupienie, gdy zaproponował, że nagra rozmowę na jednym ze swoich dyktafonów. Wtedy nikt nie używał jeszcze takiego sprzętu, a Kubrick wykorzystywał je do pracy nad scenariuszami. Żona Christiane skwitowała to tak: – Stanley byłby szczęśliwy z ośmioma dyktafonami i jedną parą spodni.
71
K
iedy miał już swoją opowieść, Kubrick zabierał się do dokumentacji. Była to mrówcza praca, która mogła ciągnąć się latami! Tak było z biografią Napoleona – filmem, do którego Kubrick przymierzał się od połowy lat 60. i który nigdy nie powstał. Trzygodzinny obraz miał być jego opus magnum. W ramach przygotowań Kubrick przeczytał prawie 500 książek o cesarzu, wiedział, jaka była pogoda podczas konkretnych bitew, i znał preferencje kulinarne imperatora. Fascynacja była ewidentnie głęboka – podobno Kubrick wzorował się na Bonapartem podczas posiłków. Malcolm McDowell, który w „Mechanicznej pomarańczy” wcielił się w Alexa, wspomina, że podczas wspólnego obiadu zauważył, że Kubrick jadł stek razem z lodami. Zapytany o to nieoczywiste połączenie, reżyser tłumaczył, że obydwa to przecież jedzenie i że Napoleon właśnie tak jadał. Nic dziwnego, że studio było przerażone szybującymi kosztami produkcji – Kubrick szykował się do wynajęcia 50 tys. rumuńskich żołnierzy, którzy mieli grać w epickich scenach batalistycznych. Ponadto komercyjna klęska napoleońskiego „Waterloo” Siergieja Bondarczuka nie sprzyjała projektowi. Bondarczuk nie był ostatnim reżyserem, który pokrzyżował plany Kubricka. Inny uśmiercony projekt to „Aryjskie papiery”, film o Holocauście, który miał być kręcony w Polsce. Dokumentacja trwała tak długo, że Steven Spielberg uwinął się w tym czasie ze swoją „Listą Schindlera”. Nie było sensu robić drugiego filmu na podobny temat. Jan Harlan, producent filmów Kubricka, a prywatnie jego szwagier, mówił po latach, że choć obiektywnie preprodukcja w przypadku niezrealizowanych filmów była stratą czasu, to Kubrick tak tego nie odbierał. Był to jego ulubiony etap pracy nad filmem. Uwielbiał czytać, uczyć się, zbierać informacje. Dążył do absolutnej perfekcji. Jednak współpracownicy dobrze go wspominają. Oczywiście dużo wymagał, ale przede wszystkim od siebie. Eufemizmem będzie stwierdzenie, że dla Shelley Duvall praca na planie „Lśnienia” była intensywna. Kubrick wierzył, że aktorzy najlepiej wypadają, kiedy naprawdę przeżywają emocje swoich bohaterów. Trudno powiedzieć, czy podczas 127 dubla sceny z kijem bejsbolowym, a jest to udokumentowany rekord Guinnessa, Duvall jeszcze grała, czy już była na granicy załamania nerwowego. Aktorka, która wcielała się w histeryczną Wendy Torrance, przyznała po latach, że niczego by w tym doświadczeniu nie zmieniła, choć nigdy nie chciałaby tego powtórzyć.
Początkowo nic nie zapowiadało, że ten amerykański Żyd, o austro-węgierskich korzeniach zostanie jednym z najwybitniejszych filmowców XX wieku. Prędzej, że pójdzie w ślady ojca – nowojorskiego lekarza. Prawdopodobna wydawała się też kariera pianisty jazzowego albo fizyka. Był to jedyny przedmiot, wobec którego Kubrick zdradzał zainteresowanie w szkole. Uczniem był marnym, książek nie czytał, a raz nawet skończył z poprawką z angielskiego. Jego świadectwo było tak słabe, że o studiach na porządnej uczelni nie było mowy. Na szczęście wymknął się edukacji. Za sprawą prezentu od ojca od paru lat rozwijał pasję fotograficzną. Po liceum załapał się na staż w prestiżowym magazynie „Look”, który niebawem zamienił się w etat. Gdy jego rówieśnicy przez cztery lata zbierali oceny w indeksach, on też się edukował. Jako fotoreporter jeździł po świecie, oglądał filmy na pokazach w nowojorskim Museum of Modern Art i czytał pasjami. Książki okazały się dla niego atrakcyjne, kiedy nie były już lekturami szkolnymi. Pragnął, by jego filmy były ponadczasowe. Żeby to osiągnąć, stosował niepopularne, a wręcz ryzykowne techniki. Na przykład długie i przewlekłe sceny. Dla filmowca to potencjalny strzał w stopę, ale nie dla Kubricka. Sekwencja z „2001: Odysei kosmicznej”, w której Bowman wyłącza superkomputer – HAL-a 9000, to rozwlekła i pozbawiona dynamizmu scena dezaktywacji kolejnych modułów zdradliwego urządzenia. Ale także jedna z najbardziej poruszających scen śmierci w kinie. Był gadżeciarzem rozmiłowanym w nowoczesnych technologiach. Dziś pewnie korzystałby z wygodnej aplikacji na iPhone’a, w stylu notatnika „Evernote”. Za jego życia dostępne były tylko klasyczne notatniki, ale Kubrick musiał mieć najlepszy. Dlatego zamówił setki próbek
I
SEX, DRUGS & ALIEN Giger nie miał w życiu łatwo. Najpierw dręczyły go koszmary tak straszne, że potrzebował terapii, aby sobie z nimi radzić, później jego twórczość doprowadziła jego kochankę do samobójstwa, a żonę do rozwodu. Sędziwy wiek sugerowałby, że szwajcarski twórca przynajmniej odszedł w spokoju. Nic z tych rzeczy. Hans Rudolph Giger pożegnał się z tym światem w wyniku obrażeń po upadku ze schodów. Tekst: Krzysztof Sokalla
H.R. GIGER
72
M
ożna mieć różne opinie na temat twórczości H.R. Gigera. Począwszy od uwielbienia, którym darzą go fani SF, cyberpunka, goci, tatuażyści i fetyszyści, poprzez obrzydzenie i przerażenie, na lekceważeniu i kwestionowaniu poziomu artystycznego dzieł Gigera skończywszy. Nie można jednak nie docenić wkładu Gigera w popkulturę. Postać obcego z filmu Ridleya Scotta pod tym samym tytułem to do dziś niedościgniony wzór przerażającego kosmicznego monstrum. Z całym szacunkiem dla reżyserii Scotta, ale gdyby obcy wyglądał inaczej (chociażby jak pokraki z filmu „Coś” Johna Carpentera z tamtego okresu), film zapewne nie stałby się dziełem tak kultowym. Postać xenomorpha – bo tak nazywa się pierwowzór wymyślony przez Gigera, mogła zrobić karierę już wcześniej. W swojej adaptacji „Diuny” Franka Herberta prototyp planował wykorzystać Alejandro Jodorovsky. Na potrzeby adaptacji Giger zaprojektował dla reżysera całą serię modeli statków kosmicznych, budowli, maszyn i dziwnych mechaniczno-organicznych stworów. Do filmu miała powstać muzyka autorstwa Pink Floyd i Petera Gabriela, a zagrać mieli w nim m.in. Salvador Dali, Orson Welles i David Carradine. Film miał trwać ok. 14 godzin. Jodorovsky nigdy nie nakręcił „Diuny”, a część projektów wykorzystał właśnie Ridley Scott w „Obcym”. Jak mogła wyglądać „Diuna” chilijskiego reżysera, można zobaczyć w świetnym filmie dokumentalnym „Jodorovsky’s Dune” z ubiegłego roku.
Projekt xenomorpha pojawiał się w kolejnych częściach „Obcego”, choć autor nie zawsze był podpisywany (np. przy okazji części czwartej). W najnowszej odsłonie sagi – „Prometeuszu”, Ridley Scott sięgnął do szkiców z czasów „Ósmego pasażera Nostromo”, które wykorzystał m.in. do stworzenia modelu statku kosmicznego („The Derelict”), skamieniałego kapitana statku („Space Jockey”), a także do projektu świątyni przygotowanego na potrzeby wspomnianej „Diuny”. Na potrzeby „Prometeusza” Giger przygotował także projekty pozaziemskich malowideł ściennych. Obcy to nie, jedyny potwór Gigera, który trafił na ekrany. W filmie „Gatunek” Rogera Donaldsona z 1995 r., pojawia się Sil – efekt eksperymentów naukowców, którzy połączyli ludzkie i pozaziemskie DNA. Na co dzień wciela się w nią seksowna Natasha Henstridge, natomiast kiedy cywilizacja pozaziemska nabiera ochoty na rozmnażanie, Sil przemienia się w ohydne i obślizgłe monstrum zaprojektowane przez szwajcarskiego surrealistę. Giger nie był jednak zadowolony ze sposobu w jaki jego projekt został przeniesiony na ekran. W wywiadzie dla magazynu „Cinemafantastique” z 1996 r. powiedział, że w filmie pojawiają się dwie wersje Sil – półprzezroczysty model, który jest zadowalający oraz wygenerowany komputerowo stwór, który uznał za ohydny i absolutnie nieprzystający do jego wizji. Projekty Gigera nie zawsze trafiały na ekrany. Poza „Diuną”, która nie powstała z powodów finansowych,
K Hugo Schumachera zachwycił się aerografem, który stał się jego głównym narzędziem pracy aż do lat 90. Malując tą metodą, Giger ugruntował swój charakterystyczny styl – odhumanizowane, monochromatyczne prace pełne podtekstów seksualnych, a początkowo także okultystycznej symboliki. Pierwszy książkowym zbiór dzieł H.R. Gigera nosił tytuł „Necronomicon” nadany na cześć H.P. Lovecrafta, który wymyślił tę fikcyjną księgę na potrzeby swoich opowiadań. W swoich pracach Giger od samego początku łączył to co organiczne i seksualne, z tym co mechaniczne i odhumanizowane. Stąd też nazwa przyjęta do opisywania jego dzieł – biomechaniczne. Na tysiącach namalowanych aerografem obrazów, a także w rzeźbach często można zobaczyć kobiety penetrowane przez mechaniczne członki, krajobrazy stworzone ze zdeformowanych penisów czy akty seksualne stworów przypominających filmowego obcego. Tak powstały serie „Erotomechanics”, a później „Passages”. Ta ostatnia była zbiorem kolaży złożonych z ujęcia otworu z tyłu śmieciarki nałożonego na obraz waginy. Seksualnego okresu twórczości Gigera nie wytrzymała jego ówczesna żona – Mia Bonzanigo. Nie mogąc znieść odstręczających prac z powyższych dwóch cykli, dla których często była modelką, zarządziła separację, a później rozwód. Wcześniej partnerką artysty była Li Tobler. Tobler była aktorką i muzą Gigera, która zainspirowała liczne jego prace, w tym słynną serię „Li”, przedstawiającą kobiecą twarz z wyrastającymi z niej mackami. Para na przełomie lat 60. i 70. prowadziła iście hippisowski tryb życia, mieszkając w domach przeznaczonych do rozbiórki, romansując na lewo i prawo i szukając inspiracji w świecie narkotyków. Tobler w końcu popadła w depresję, która przypadła na okres największego artystycznego rozwoju Gigera. Energia partnera przytłaczała ją i wprowadzała w apatię,
L
T
U
R
A
73
nigdy nie zobaczyliśmy batmobile’a, którego projekt Giger przygotował na potrzeby filmu „Batman Forever”. Podobno diametralnie różnił się od ostatecznej wersji wybranej przez Joela Schumachera. Filmy to niejedyna popkulturowa odsłona twórczości Gigera. Świetną ilustracją jego koncepcji łączenia tego co mechaniczne z tym co organiczne (najlepiej z podtekstem seksualnym) jest okładka płyty „Brain Salad Surgery” grupy Emerson, Lake & Palmer. Widoczna na niej czaszka, zarys penisa i usta wzięły się od pierwotnego tytułu płyty. Album miał się nazywać „Whip Your Skull on Ya”, co było slangowym określeniem na seks oralny. Tytuł zmieniono, ale okładka została. W późniejszym okresie Giger zaprojektował jeszcze okładkę solowej płyty Debbie Harry zatytułowanej „Koo Koo”, na potrzeby której aerografem namalował twarz wokalistki. Pracował także z licznymi muzykami metalowymi – zaprojektował okładki płyt Celtic Frost, Danzig, Carcass czy Atrocity. Poza okładkami Giger przygotował m.in. charakterystyczny statyw mikrofonu Jonathana Davisa z grupy Korn, który przedstawia wygiętą w łuk nagą kobietę przypominającą trochę Sil, a także serię gitar marki Ibanez. Skąd wzięły się koszmarne wizje artysty? Przez lata Giger cierpiał na lęki nocne. To bardziej zaawansowana odmiana koszmarów sennych. Chory dostaje napadów przerażenia w trakcie snu i nie jest w stanie się obudzić. Mimo że często otwiera oczy i próbuje odzyskać świadomość, wciąż pozostaje zanurzony w koszmarze. Psychoterapeuta zasugerował młodemu Gigerowi, aby w ramach terapii zaczął rysować. Tak zaczął rodzić się styl szwajcarskiego artysty. W jego rozwinięciu pomogły studia – architektura oraz projektowanie przemysłowe. Pierwotnie Giger malował farbami olejnymi. Jednak po spotkaniu
U
do czasu przekształcał w rzeźby. Poza tym realizował marzenia związane ze swoim artystycznym dziedzictwem. Obszerną kolekcję dzieł Gigera można oglądać w zamku w Gruyeres, który kupił w 1998 r., gdzie mieści się jego muzeum, a także w dwóch Giger barach, również w Szwajcarii. Istniały jeszcze dwa inne bary, które powstały według projektów artysty. Pierwszy funkcjonował przez dwa lata w Tokio, jednak Giger powiedział, że jego noga nigdy w nim nie postanie, gdyż wystrój został przygotowany na podstawie jego wczesnych szkiców, które dalekie były od wersji ostatecznej. Bar szybko zbankrutował. Poza tym w nowojorskim klubie The Limelight przez pewien czas funkcjonowała sala vipowska powstała według projektów aż w końcu, w wiek 27 lat, Gigera. Klub spotkał jednak taki doprowadziła do samobójstwa. sam los jak Giger bar w Japonii. Na cześć swojej zmarłej W filmie dokumentalnym partnerki, w 1976 r. Giger nakręconym w 2005 r. dla telewizji zorganizował happening „The Second Celebration of the 3sat Giger powiedział, że musi Four” nawiązujący do twórczości nad nim czuwać jakiś anioł, bo wielokrotnie był bliski śmierci Lovecrafta oraz estetyki i zawsze udawało mu się wyjść satanistycznej. W latach 90. Giger zrezygnował z opresji dzięki niebywałemu szczęściu. Szczęście opuściło go z malowania aerografem, bo jak sam twierdził, miał go dość. jednak w 2014 r., kiedy w wyniku obrażeń odniesionych po upadku, Od tamtego momentu skupiał zmarł w wieku 74 lat. się na szkicach, które od czasu
KRÜGER & MATZ NA RYNKU TELEWIZORÓW Telewizory to zupełna nowość w ofercie marki Krüger & Matz, zajmującej się produkcją designerskich urządzeń mobilnych oraz eleganckiego sprzętu audio. Swoją premierę miały trzy modele: KM0240, KM0248 i KM0255, które różnią się głównie przekątną ekranu i wzornictwem. Charakteryzują je nowoczesny design, dobre parametry techniczne oraz funkcjonalność. To wszystko udało się połączyć z niezwykle atrakcyjną ceną. W celu rozszerzenia funkcjonalności telewizorów Kruger & Matz wprowadził do oferty także przystawkę typu Android Dongle – model KM0202, która zapewnia szybki dostęp do internetu przez WiFi. Sugerowane ceny: 40” – 1299 zł, 48” – 1950 zł, 55” – 2499 zł Przystawka Krüger & Matz Smart TV Android dongle – 349 zł
POCZUJ TO NA WŁASNYM NADGARSTKU Na ten produkt fani BMW długo czekali. W końcu wrażenia z wyścigów DTM można poczuć na własnym nadgarstku. Ekskluzywny zegarek BMW Motorsport dostępny już w Polsce!
74
Unikalne czasomierze to połączenie ekspresji i dynamizmu marki Ice-Watch z przyciągającym uwagę sportowym wzornictwem, prosto z toru wyścigowego. Zaprojektowane przez słynnego belgijskiego designera – Pierre’a Leclercqa.
OLYMPUS STYLUS 1
O
lympus przygotował alternatywę dla profesjonalnych fotografów korzystających z D-SLR: STYLUS 1, aparat kompaktowy klasy Premium. Ultrasmukły i wszechstronny STYLUS 1 to doskonała propozycja zarówno dla użytkowników lustrzanek cyfrowych, jak i entuzjastów aparatów kompaktowych, którzy szukają drugiego aparatu o mniejszych gabarytach, gwarantującego doskonałą jakość obrazu. STYLUS 1 wyposażony jest w manualny system sterowania, duży sensor BSI CMOS (1/1,7”), obiektyw i.ZUIKO DIGTAL o zakresie ogniskowych 28-300 mm* (zoom optyczny 10,7x) i stałej wartości przysłony 1:2.8 oraz niezwykle wydajny procesor obrazu TruePic VI.
B
U
T
I
K
PRESTIGIO MULTIPAD 4 DIAMOND 10.1 3G Prestigio wprowadza na rynek kolejny tablet z rodziny MultiPad, model 4 Diamond 10.1 3G. W aluminiowej obudowie zamknięto multum funkcjonalności, takich jak łączność komórkowa 2G i 3G z prędkością do 42Mb/s, precyzyjny wyświetlacz IPS oraz wydajny procesor quad core wspierany przez 1GB RAM. Urządzenia z przekątną ekranu 10.1 cala znajdują zastosowanie jako centrum multimedialnej rozrywki, gdyż zarówno filmy, jak i wirtualne zmagania prezentują się bardzo dobrze na tak dużym wyświetlaczu. Cena: 899 zł
75
SMARTFON SOUL
KAZAM – TROOPER2 4.5 KAZAM – brytyjska marka telefonów komórkowych i smartfonów, prezentuje kolejny model z drugiej generacji serii Trooper2 o przekątnej 4,5 cala. W ślad za rosnącym trendem zwiększania się przekątnej wyświetlacza model ten ma szanse stać się jednym z najpopularniejszych modeli w tym segmencie na polskim rynku. KAZAM Trooper2 4.5 ma wbudowaną pamięć 4GB, czytnik kart pamięci microSD, odtwarzacz MP3, aparat 5 Mpix z nagrywaniem HD i dostęp do sklepu Google Play oraz radio FM. Jak wszystkie smartfony marki Kazam posiada również Dual SIM. A to wszystko w bardzo atrakcyjnej cenie. Sugerowana cena: 399 zł
To najważniejszą premiera marki Krüger & Matz – smartfon SOUL z ekranem OGS o przekątnej 4,7”, czterordzeniowym procesorem MSM8212 Cortex A7 oraz systemem Android 4.3. Jest elegancki i designerski, łączy w sobie nowoczesne wzornictwo oraz zaawansowane rozwiązania technologiczne. Funkcjonalność smartfona SOUL zwiększa Bluetooth 4.0, GPS oraz 8 Mpix tylna kamera, która pozwala nagrywać filmy oraz robić bardzo dobrej jakości zdjęcia. Telefon wyposażony został 4 GB pamięci wewnętrznej z możliwością powiększenia jej o 32 GB za pomocą karty zewnętrznej micro SD. Sugerowana cena: 649 zł
KONKURS WALCZ O SWOJE MOMENTUM!
P
oznaj wyjątkowych artystów, podziel się swoimi pomysłami i spróbuj sił w konkursie „What’s your MOMENTUM?”. Do wygrania: słuchawki MOMENTUM, subskrypcje Spotify Premium i wycieczki zagraniczne. Szukaj informacji: www.sennheiser-momentum.com www.facebook.com/SennheiserPolska www.youtube.com/SennheiserPolska
B Ę D Z I E M Y
T
A
M
!
iFESTIVAL
A
gencja Illegal Breaks zaprasza nas na czwartą odsłonę ifestivalu w nowym wydaniu! Tegoroczna edycja imprezy odbędzie się bowiem w dwóch miastach: 12.08. w Warszawie (Soho Factory) oraz 16.08. tradycyjnie w Gdańsku (klub B90). Gwiazdami pierwszej części wydarzenia będą szaleńcy z RPA – Die Antwood. Dziki raper – Ninja, nieziemska Yo-Landi i rzucający urok na beaty DJ Hi-Tek to ekipa, o której ciężko zapomnieć. Niesamowite klipy i występy na żywo, a także styl muzyczny, będący syntezą kultury Zef, rapu i rave’owych wrzasków sprawiają, że trudno ich podrobić. Podobnie jest w przypadku drugiej gwiazdy, Australijczyka Dub FX-a, który z zapętlonego i przetwarzanego za pomocą programu loop stadion głosu zrobił instrument na miarę XXI w. Pierwsza część wydarzenia to nie lada gratka dla wszystkich fanów dobrego drum’n’bassu, zagrają bowiem tacy artyści jak rezydent londyńskich klubów The End i Fabric – Andy C, holenderskie trio Black Sun Empire czy niemiecki duet Neonlight. Ifestival wspiera marka House. /ES/
ORIGINAL SOURCE UP TO DATE FESTIVAL 2014
76
O
riginal Source Up To Date to jedyna w swoim rodzaju platforma umożliwiająca muzyce spotkanie się z innymi dziedzinami sztuki, a wszystko to podane jest w specjalnej formie, znanej wyłącznie na Podlasiu. Ta niezwykła mieszanka stanowi gwarancję wyjątkowych na skalę Polski wrażeń. Eklektyczna elektronika i niebanalny hip hop łączą się tutaj z nierzadko bardzo odległymi aktywnościami twórczymi. A wszystko to ma na celu porwanie umysłu i ciała w miejsce dalekie tandecie i banalności. Tegoroczny festiwal będzie piątym z kolei i odbędzie się tradycyjnie w trzeci weekend września w Białymstoku. Między 20 a 21 września na terenie starego Magazynu Rezerw Wojskowych wystąpią takie postaci jak m.in. reprezentanci hip-hopowego undergroundu The Doppelgangaz, bvdub (Brock Van Wey) & Podlasie Opera and Philharmonic Orchestra, D.J. Detweiler czy pionier minimal techno z Detroit Robert Hood. Cztery sceny, ponad 50 artystów – nie może was tam zabraknąć! /ES/
Nowy album
KAZIMIERNIKEJSZYN 77
W
yobraźmy sobie taką sytuację. Miejsce bliskie miłośnikom wszelkiej maści festiwali filmowych, reprezentantom środowisk artystycznych, a niegdyś nawet legendzie polskiej sceny muzycznej – śp. Grzegorzowi Ciechowskiemu, nagle zmienia się w mekkę rock’n’rollowego szaleństwa. Wyobraźmy sobie żywiołowe koncerty największych reprezentantów sceny alternatywnej, ceniących kontakt z publiką, pełen chill nad rzeką, w lesie i w kazimierskich wąwozach z hamakami, leżakami, domkami na drzewach i masażami w kilku technikach. Dodajmy do tego jeszcze szalone aktywności w postaci m.in. podróży poduszkowcem czy rajdu rowerowego 250-metrowym tunelem z lampą czołówką. To tylko wierzchołek góry lodowej imprezy Kazimiernikejszyn, która odbędzie się w Kazimierzu Dolnym między 11 a 13 lipca. Zagrają: Voo Voo i Trebunie Tutki, Łąki Łan, Lao Che, Mitch & Mitch, Dziady Kazimierskie, Gooral, Ifi Ude, November Project, Neo Klez, Czessband. Na uczestników czeka jeszcze znacznie więcej pozytywnych atrakcji, humoru i relaksu. Nad całością czuwają Włodek Dembowki z Łąki Łan i Michał Niewęglowski. Więcej info na www.kazimiernikejszyn.pl. /ES/
F
E
L
I
E
T
O
N
FESTIWALOWY NIEZBĘDNIK CZYLI CO TRZEBA SPAKOWAĆ PRZED WYJAZDEM NA IMPREZĘ MUZYCZNĄ
J
ak wiadomo, muzyka jest na festiwalach muzycznych tylko uciążliwym dodatkiem i tłem dla tego, co najważniejsze – czyli zdobywania punktów w życiu towarzyskim. W końcu nie po to tłuczemy się kilka godzin na drugi koniec kraju, żeby popatrzeć, jak grupka spoconych nieboraków z gitarami walczy na scenie z Polską Szkołą Akustyki (– Mniej stopy w perkusji! – Co? Nie słyszę, bo jest za dużo stopy w perksuji!). Nie ma co ukrywać – w tym wszystkim chodzi o lans. Dlatego proponujemy praktyczny zestaw gadżetów, które pomnożą Wasze lajki przez liczbę zaproszonych na festiwal gwiazd! Lustrzanka – oczywiście cyfrowa. Wiadomo, że analogowo jest więcej lansu, ale fotki trzeba przecież wrzucić szybciutko na Instasia i Fejsa. Przewieszony przez ramię aparat to opcja dla festiwalowych artystów. Dla normalsów pozostają tradycyjne smartfonowe selfie ze sceną w tle. W końcu absolutnie NIKT nie uwierzy Ci, żeby byłeś/-aś na koncercie, jeśli nie opublikujesz takiego zdjęcia na swoim wallu. Przez wybór najlepszego zdjęcia ominie Cię cały koncert, ale trudno – w końcu są priorytety.
Słuchawki – duże. Najlepiej białe i wiadomej marki. Pokaż, że nie jesteś pelikanem, który łyka wszystko, co ze sceny poleci. Jesteś tu dla jednego koncertu, a reszta Cię nie obchodzi. Wolisz pozostać we własnym muzycznym świecie – nawet rozmawiając ze znajomymi. Frisbee. Pospacerujesz, poprzekładasz z ręki do ręki, czasem rzucisz znajomemu, który i tak pewnie nie złapie, ale to już nie Twoja sprawa. Tylko nie szalej z trickami. Pamiętaj, że ostatnim razem tego typu popisy skończyłeś z wybitą jedynką. Longboard. – Kurcze, nie wiedziałem, że tu wszędzie jest trawa. No nie pojeździsz, ale może się sprawdzić jako stołeczek, zagłówek, element kreacji lub podstawka pod planszówki. A kiedy po deszczu zrobi się ulubione przez festiwalowiczów błoto – możesz bardzo fotogenicznie wjechać w nie na swoim drewnianym rumaku. Książka. Ma być skrajnie, czyli albo coś z nowych pozycji, których nikt nie zna (najlepiej wersja recenzencka przed ostateczną korektą), albo lecisz w klasykę i przechadzasz się między namiotami z „Hymnami homeryckimi” pod pachą. No i liczy się rozmiar. Bez żadnych półśrodków. Spocisz się czy nie – ma być opasłe tomisko.
Tablet – podręczne Centrum Zarządzania Lansem i Walki z Kryzysami. Co, jeśli ktoś otaguje Cię na niekorzystnym zdjęciu? Zgroza! Nie odłączaj się od sieci, bądź czujny i odświeżaj fejsa co 5–7 minut. Bo chyba nie chcesz zostawić internetu samego? A co jeżeli coś Cię przez ten zasrany festiwal ominie? Na przykład zdjęcie branczu kolegi z pracy? Na to nie możesz sobie pozwolić! Kalosze. Idealne, aby pokazać, jak bardzo jest się szalonym festiwalowym wariatem skaczącym w błocie (ale wychodzącym ze wszystkiego z czystymi nogawkami). Dobre do przemycenia małego piwa na teren imprezy. Przebranie. Kiedy nie udało Ci się zabłysnąć customizowanym T-shirtem od młodych polskich projektantów ani nawet zgonem pod parkanem, jest to ostateczne posunięcie, aby znaleźć się w festiwalowych fotogaleriach. Nieważne, czy przebierzesz się za zieloną żabkę, czy Jezusa ze Świebodzina – będzie śmiesznie, to będą focie. Lampiony. Ten ostatni, wzruszający moment całego eventu, który dopełni Twoją kręconą szerokokątnym obiektywem festiwalową relację pięknymi nocnymi ujęciami i (ale tylko ewentualnie) spowoduje pożar w pobliskim gospodarstwie.
PEPSI ARENA/WARSZAWA
GŁÓWNA GWIAZDA FESTIWALU
PAlomA fAItH eArtH WInd & fIre Experience feat. Al McKay
AfromentAl & PolISH HIP-HoP All-StAr POZYTYWNEWIBRACJEFESTIVAL.PL FACEBOOk.COm/POZYTYWNEWIBRACJEFESTIVAL
BILETY WWW.EVENTIM.PL • KASA ZASP EVENTIM • SALONY EMPIK • KASA SALI KONGRESOWEJ • KASA LEGII NA STADIONIE PEPSI ARENA • KSIĘGARNIE PWN • SALONY MEDIA MARKT, SATURN, MEDIA EXPERT