Laif 05 2014

Page 1

CENA: 6,95 PLN (W TYM 8% VAT) INDEKS 379891

NR 5 (97) 2014

SOMEBODY WE STILL KNOW:

KIMBRA ROZKWITA

#GUSGUS #ALT-J #SOHN #FINK #APHEX TWIN #FOO FIGHTERS #SIN CITY 2 #JULIAN CASABLANCAS #MORRISSEY #PRZEWODNIK – HELSINKI


CHANGE. YOU CAN.

www.ice-watch.com


W S T Ę P N I A K WYDAWCA: Mediabroker Sp z o.o. Bukowińska 22 lok. 9 02-703 Warszawa Dyrektor Zarządzający Mediabroker: Piotr Rdzanek piotr.rdzanek@mediabroker.pl 509 967 766 Reklama i promocja: Aleksandra Trojnar

SOHN: „MELANCHOLICY CZĘŚCIEJ PROWADZĄ POWAŻNE ROZMOWY”

aleksandra.trojnar@mediabroker.pl tel. 693 693 800 REKLAMA: Elżbieta Pyzel elzbieta.pyzel@mediabroker.pl 514 812 593 Kinga Szafrańska 512 455 113 kinga.szafranska@mediabroker.pl Joanna Senderska – Project Manager 516 149 868 joanna.senderska@mediabroker.pl Wydanie online: press@laif.pl DTP: Studio Graficzne M* FOTO: mat. promocyjne ZDJĘCIE NA OKŁADCE: mat. prasowe DRUK: Druk-Serwis REDAKCJA: MARTA S. (red. naczelna) marta.laif@mediabroker.pl 512 912 755, PRZEMEK BOLLIN, EWA KRZYWICKA (KOREKTA), ELVIS STRZELECKI, MACIEJ KACZYŃSKI, ŁUKASZ KOMŁA, MARCIN KUSY JAREK „DRWAL” DRĄŻEK, KRZYSZTOF SOKALLA, DAMIAN WOJDYNA

T

ym razem wstępniak będzie o melancholii. Bo nie ma nic złego w lekkim zasmuceniu, zwłaszcza wtedy, kiedy jesteśmy tego stanu świadomi i wprowadzamy się w niego takimi albumami jak „Tremors” Sohna. Jesień to dobra pora na refleksję. Po ostrym sezonie festiwalowym można się wyciszyć, powspominać. My mamy na to dwa sposoby. Pierwszy – w domu. W wannie, w łóżku albo w wygodnym fotelu. Ale na pewno przy płytach, które polecamy w tym numerze. Znajdziecie między innymi oniryczną FKA twigs, postpunk synthpopowego Mr. Kitty i szorstkiego romantyka Finka. Drugi sposób to pójście na koncert, podczas którego w nieco bardziej kameralnej otoczce niż na festiwalu będziecie mogli posłuchać emocjonalnego Cheta Fakera, czarującej swoim głosem Jessie Ware albo hipnotyzujących dźwięków ALT-J. Zanim kupicie

bilet, zajrzyjcie do tego numeru. Odnajdziecie sporo inspiracji do tego, gdzie się wybrać, żeby posłuchać dobrej muzyki na żywo, jaką płytę odpalić. Wyciszyć można się też przy filmie. Polecamy trzy, a do tego porcję soundtracków. A kto boi się melancholii, niech sprawdzi daty koncertów kapeli Gogol Bordello. Przy dźwiękach żywiołowego punk rocka nie da się smucić!

Marta

* Redakcja nie odpowiada za treść reklam, nie zwraca materiałów niezamówionych i zastrzega sobie prawo do skracania i redagowania tekstów. Rozpowszechnianie materiałów redakcyjnych bez zgody wydawcy jest zabronione.


LAIF / 5 / 2014

ROZKŁAD JAZDY 06 INFORMER 14 Z OKŁADKI KIMBRA 20 WYWIAD ALT-J 24 MIASTO SZTUKA NA STREECIE 28 WYWIAD FINK 30 PODRÓŻE HELSINKI 34 SYLWETKA JULIAN CASABLANCAS 36 WYWIAD GUSGUS 40 FUNDATA 42 RECENZJE 54 WYWIAD SAME SUKI 56 WYWIAD SOHN 60 LEGENDA FOO FIGHTERS 64 KSIĄŻKI 66 FILM 72 TECHNOLOGIE OLYMPUS, KRÜGER&MATZ, SENNHEISER 74 BĘDZIEMY TAM 78 FELIETON


NAJBARDZIEJ JABŁKOWY PIKNIK W POLSCE!

W ostatnią sobotę wakacji na jeden dzień Lublin stanie się jabłkową stolicą Polski – 20 września na Rynku Starego Miasta odbędzie się Lubelskie Święto Młodego Cydru! Nowa tradycja, świętująca pierwsze zbiory jabłek i pierwszy młody cydr. TYMON

SK TYMAŃ

I

W

SZ RZYBY

IA P NATAL

piknikowej atmosferze przekonamy się, w czym tkwi siła smaku polskich jabłek i naturalnego cydru. Wśród wielu przewidzianych atrakcji będzie można spróbować różnych cydrów, poznać przepis na jego domową wersję, a do każdego zakupionego cydru przewidziano niespodziankę. Spotkamy sadowników, którzy pokażą, czym różnią się poszczególne odmiany jabłek – do rozdania LUBELSKIE ŚWIĘTO MŁODEGO CYDRU przygotowano 20 WRZEŚNIA 2014 ponad tonę jabłek, a z kolejnych RYNEK STAREGO MIASTA W LUBLINIE czterech zostanie wyciśnięty do ostatniej STREFA ORZEŹWIENIA kropli świeży sok. degustacje cydrów Do wyczarowania STREFA SMAKU będą też ekologiczne jabłka i regionalne przysmaki kosze na owoce STREFA SZTUKI i pamiątkowe fotki wystawy, Budka Fotograficzna, warsztaty kreatywne w sadzie. LEŻAKOWA STREFA CHILLOUTU Wieczorem natomiast food trucki odbędzie się wielki WIECZORNA SCENA MUZYCZNA finał wakacyjnej finał trasy koncertowej Spragnieni Lata trasy koncertowej Spragnieni Lata z udziałem Natalii Przybysz i Tymona Tymańskiego w specjalnie przygotowanym, premierowym repertuarze. Będzie orzeźwiająco, naturalnie, energetycznie i smacznie!

WWW.SWIETOMLODEGOCYDRU.PL WWW.FACEBOOK.COM/CYDRLUBELSKI

W

trakcie Lubelskiego Święta Młodego Cydru swoją premierę będzie miał Młody Cydr Lubelski – pierwszy cydr z tegorocznych zbiorów jabłek, zerwanych przez lubelskich sadowników w pierwszym tygodniu września. Do jego produkcji użyto odmian Delikates, Celesta oraz Paulared. Ten półwytrawny cydr ma jeszcze bardziej jabłkowo-owocowy smak oraz zdecydowanie intensywniejszy i bardziej wyrazisty aromat. 3,5% zawartości alkoholu sprawia, że jest lżejszy i moooocno orzeźwiający!

ABY ZRÓWNOWAŻYĆ NAŁOŻONE NA POLSKICH SADOWNIKÓW EMBARGO, TRZEBA JEŚĆ MIESIĘCZNIE AŻ 14 JABŁEK WIĘCEJ. TO DUŻO… ALE ZAMIAST TEGO WYSTARCZY WYPIĆ 3 MAŁE CYDRY!


I

N

F

O

N

6

MATEMATYCY POTRAFIĄ ROBIĆ POP Z KLASĄ!

CARIBOU OUR LOVE

R

M

E

adchodzące miesiące szykują dla nas wysyp ciekawych premier płytowych. Warto odnotować, że wśród nich odnajdziemy nowy album Caribou! Matematyka to wielka poezja, muzyka to wielka organizacja – to słowa kultowego, gruzińskiego reżysera Otara Iossellianiego. Myślę, że podobnego zdania jest Daniel Victor Snaith, doktor matematyki. Oprócz niewątpliwych sukcesów na polu nauki Daniel może się pochwalić ponad 12-letnią udaną karierą muzyczną prowadzoną pod aliasami Manitoba, Daphni, a przede wszystkim Caribou! Po ciekawych eksperymentach z muzyką stricte klubową jako Daphni, wraca w swej najpopularniejszej odsłonie. Nowa płyta Caribou, o bardzo wymownym i jakże romantycznym tytule „Our Love”, ukaże się już 7 października nakładem Merge Records. Poprzedni album, „Swim”, zachwycał wszystkie szanujące się portale muzyczne (redaktorzy Resident Advisor, Rough Trade i Mixmaga uznali go za album roku 2010), zaś takie tracki jak „Odessa”, „Sun” czy „Jamelia” brylowały na alternatywnych playlistach. Jako przedsmak nowej płyty artysta przedstawił singiel „Can’t Do Without You”. To niezwykle ciepła i wzruszająca ballada, niepozbawiona tanecznego potencjału. W swoich festiwalowych DJ setach utwór wykorzystali m.in. Bonobo, Mano Le Tough czy też Pachanga Boys. Na „Our Love” gościnnie pojawią się za to Owen Pallett i Jessy Lanza. Zacieram ręce i czekam ze zniecierpliwieniem na premierę albumu! /DD/

R



WEEZER

I

N

F

O

R

M

ALRIGHT IN THE END EVERYTHING WILL BE

CHŁOPAKI Z GARAŻU NIE CHCĄ DOROSNĄĆ

W

eezer zapowiadają swój kolejny album. Jak widać, popyt na melodyjną, gitarową alternatywę nie maleje. Spoglądając na muzykę i image tej kapeli, można przypuszczać, że w plebiscycie na najbardziej nerdowski zespół świata czwórka muzyków z Kalifornii uzyskałaby wysoką pozycję. Warto jednak wspomnieć, że nigdy wbrew pozorom nie próbowali uchodzić za rockowych intelektualistów. Od lat trzymają się starej jak świat zasady: najlepszy sposób na wyrywanie dziewczyn to założenie zespołu. Ów zespół wyspecjalizował się w tworzeniu prostych rockowych kawałków o popowo zaraźliwych refrenach. Tylko tyle i aż tyle. Przecież za każdym razem kiedy słyszy się „Buddy Holly” albo „Island in the Sun”, do końca dnia nie sposób wyrzucić tego z pamięci. Nowy album „Everything Will Be Alright in the End” (premiera: 30 września) będzie dziewiątym wydawnictwem zespołu. Jak widać, muzycy nie próżnują. Jako ciekawostkę dodam, że za produkcję odpowiedzialny jest Ric Ocasek, frontman legendarnej nowofalowej grupy The Cars. /Daniel Durlak/

JESSIE WARE

TOUGH LOVE

POWRÓT KSIĘŻNICZKI NEOSOULU 8

P

o bardzo ciepło przyjętym debiucie sprzed dwóch lat Jessie Ware zapowiada jego następcę. Album nosić będzie tytuł „Tough Love”, zaś w sieci krążą już promujące single. Myślę, że nie będzie wielkiej przesady w stwierdzeniu, iż artystka szturmem zdobyła brytyjski rynek muzyczny w ciągu ostatnich dwóch lat. Gościnne występy u SBTRKT, kolaboracje z Jokerem, Julio Bashmorem i Disclosure, a przede wszystkim wspomniany bardzo solidny debiutancki album „Devotion” złożyły się na to, że ma u słuchaczy spory kredyt zaufania. Pozostaje kwestią sporną, ile w tym przypadku przesadnego hype’u, a ile rzetelnej oceny. Możliwe, że panna Ware na fali revivalu brzmień lat 90. idealnie wypełniła niszę damskiej wokalistyki o soulowym zabarwieniu. Oprócz niewątpliwych umiejętności wokalnych zaprezentowała niezwykle zmysłowe kompozycje czerpiące garściami

z klasycznych brzmień soulu, r&b i funku. Charakteru całości dodała współczesna produkcja oparta na klubowych dźwiękach brytyjskiego garage house’u. Prawdziwym sprawdzianem dla artystki pozostaje jednak zaprezentowanie kolejnej długogrającej płyty. Jak poradziła sobie z tym zadaniem, przekonamy się już 6 października. Wtedy ukaże się „Tough Love”. Warto odnotować, że pojawiła się niewątpliwa okazja, aby usłyszeć utwory z nowej płyty na żywo. Jessie Ware wystąpi w warszawskim Basenie 25 września. /Daniel Durlak/

E

R


RÓŻA W ELECTRO-POPOWYCH SZATACH 9

C

ZOLA JEZUS TAIGA

zy znacie może Nikę Rozę Danilovą? Podpowiem, że nie mamy do czynienia z rosyjską sportsmenką czy też panią polityk. Nika bardziej znana jest pod pseudonimem Zola Jesus i właśnie postanowiła przypomnieć o sobie nowym albumem. Następcą ciepło przyjętego „Versions”, zawierającego orkiestrowe aranżacje jej utworów, będzie „Taiga”. Tytuł jest nawiązaniem do bliskich artystce lasów w północnym Wisconsin, gdzie spędziła dzieciństwo, a także rosyjskich korzeni. Promującym singlem jest utwór „Dangerous Days”. Możemy się spodziewać sporej dawki elektronicznego popu na wysokim poziomie, wzbogaconego o niezwykły, operowy głos Danilovej. Warto wspomnieć, że nowa płyta jest dla Zoli Jesus rozpoczęciem współpracy z Mute, jedną z najbardziej kultowych angielskich wytwórni, znaną z wydawania takich tuzów jak chociażby Depeche Mode czy też Nick Cave and The Bad Seeds. Premiera albumu zapowiadana jest na 6 października. /Daniel Durlak/


JAMIE T B

CARRY ON THE GRUDGE

ZNOWU W GRZE!

rytyjski tekściarz Jamie T z końcem września wydaje nową płytę „Carry On the Grudge”. Nie traci czasu, wyruszył już w trasę, która ją promuje. W Wielkiej Brytanii bilety na koncerty tego butnego chłopaka sprzedają się jak ciepłe bułeczki. I choć Jamie nie gra na stadionach, to wypełnione po brzegi kluby przyprawiają go o niemały stres. – Jestem cholernie zdenerwowany, zapomniałem już, jak się gra – powiedział przed jednym z wyjść na scenę. Fakt, chłopak może być trochę rozgorączkowany, w końcu wraca do gry po pięciu latach od wydania ostatniego albumu. Młody Jamie T, bo 28 lat to chyba jeszcze niewiele, ma na koncie już dwie płyty: „Panic Prevention” (2007) i „King & Queens” (2009). Zawierają energiczne, pełne buty, różnobarwne historie. Po debiucie i drugim krążku nie obyło się bez licznych porównań do The Streets, Arctic Monkeys czy do legendarnego Joe Strummera z The Clash. Jamie T zgarnął kilka nagród i wymeldował się z muzycznego świata. Teraz wraca, a nowy tytuł „Carry On the Grudge” promuje singiel „Dont You Find”. To utrzymany w filmowym klimacie kawałek, znacznie spokojniejszy od swoich poprzedników. Na nowym albumie Jamie więcej śpiewa, niż rapuje, a jego mroczne teksty delikatnie podkreślone fatalizmem zdają się być wynikiem nieprzespanych nocy, podczas których kontemplował sens tego, co go otacza.

Premiera „Carry On the Grudge” została wyznaczona na 29 września. Teraz nie pozostaje nam nic innego, jak przypomnieć sobie poprzednie albumy Brytyjczyka. /Katarzyna Jonkowska/

THE NEIGHBOURHOOD

10

WRACAJĄ DO POLSKI! P

o niezwykle udanych występach w maju zespół wraca do Warszawy, by ponownie zagrać dla swoich fanów. Koncert odbędzie się 24 października w klubie Stodoła. Jeszcze dwa lata temu mało kto o nich słyszał. Fenomenalna muzyka, wyjątkowe teksty i klimatyczne klipy szybko to zmieniły. Zespół został założony w 2011 r., pierwsze single pojawiły się rok później, a ich debiutancki album „I Love You” ujrzał światło dzienne wiosną 2013 r. Krążek zachwycił zarówno krytyków, jak i fanów. THE NBHD w bardzo krótkim czasie zdążyli podbić listę Billboardu. Jako swój symbol wybrali odwrócony dom – wydaje się, że nie przez przypadek – podczas słuchania kawałków takich jak mistrzowskie „Sweather Weather”, coś w środku przewraca się do góry nogami.

Koncert The Neighbourhood będzie jednym z wielu wyjątkowych wydarzeń muzycznych, jakie w tym roku planuje dla was marka House przy współpracy z agencją Illegalbreaks. Już wkrótce House ogłosi koncerty kolejnych wykonawców! Więcej informacji szukajcie na www.house.pl


I

N

F

O

R

M

E

R

CO KNUJE RYSIEK? Balon, Twitter, cebula, Aphex Twin – znajdź wyrażenie niepasujące do pozostałych. Biada temu, kto zaznaczył cokolwiek. Znaczy, że delikwent taki niechybnie rozminął się z doniesieniami ze świata muzyki w ostatnich tygodniach. Tekst: Damian Wojdyna

M

ożemy napisać: multiinstrumentalista, kompozytor, innowator i jedna z wpływowych postaci muzyki elektronicznej w historii. Lub po prostu tak: Aphex Twin. Ciężko jest znaleźć miłośnika elektronicznych brzmień, który nie znałby nazwiska Richarda Davida Jamesa, odpowiedzialnego za kamienie milowe w nurtach IDM-u, ambientu czy techno oraz rozbudzone apetyty w związku z zapowiedzią pierwszego od 13 lat studyjnego krążka Brytyjczyka. Rozpoczęło się od wielkiego zielonego balona, unoszącego się nad Londynem z charakterystycznym logo Aphexa Twina oraz datą „2014”. Jednocześnie w Nowym Jorku na ulicach pojawiły się analogiczne grafiki. Po tej akcji media na całym świecie rozpoczęły wyścig o najbardziej

wymyślną interpretację tego zjawiska, wśród których najczęściej padały spekulacje na temat szykującego się nowego materiału muzyka. Spekulacje te postanowił uciąć sam Richard, odkurzając po dwóch latach swoje konto na Twitterze. Za jego pomocą opublikował specjalnie spreparowany link dla użytkowników tzw. deep web (Tor), pod którym znalazły się szczegółowe informacje na temat najnowszego albumu zatytułowanego „Syro”.

Na nowym krążku, którego premierę zaplanowano na 22 września 2014 r. nakładem renomowanej oficyny Warp, znajdziemy 12 premierowych utworów. Następca „Drukqs” z 2001 r. dostępny będzie na CD, w wersji cyfrowej oraz na potrójnym LP w mocno limitowanej edycji (każdy chętny będzie miał szansę na wylosowanie pierwszeństwa na zakup wersji winylowej). Na obecną chwilę brak informacji na temat planowanej trasy promującej „Syro”. Przypomnijmy, że Aphex Twin w ciągu ostatnich 5 lat wystąpił w Polsce dwukrotnie – w 2009 i 2011 r. podczas Sacrum Profanum w Krakowie. Czy niekwestionowany geniusz muzyki elektronicznej powraca, by raz jeszcze przypomnieć światu o istocie IDM-u, odświeżyć brzmienie ambientu i pomóc powstać wciąż nieporadnie czołgającej się scenie drum and bass? Zabrzmiało trochę patetycznie, ale w przypadku Richarda D. Jamesa wręcz niebezpiecznie jest wykluczać takie hipotezy. Czekamy więc na odkrycie ostatnich 12 kart w tym rozdaniu z zapartym tchem.

11

APHEX TWIN


M

I

A

S

T

O

JAK TO SIĘ STAŁO, ŻE ANGLICY ZACZĘLI PIĆ KAWĘ? Współczesna pijalnia kawy

Siedemnastowieczna pijalnia kawy w Anglii – źródło Bodleian Library, University of Oxford, Wikipedia

12

P

rzenieśmy się w czasie do siedemnastowiecznego Londynu. Oto Pasqua Rosée, ekscentryczny Grek z Imperium Osmańskiego, o szalonym spojrzeniu, z wielkim, sumiastym, podkręconym wąsem i w kolorowym turbanie na głowie. Tuż obok dzisiejszej stacji metra Bank i Londyńskiej Giełdy, w dzielnicy City, stała jego buda, z której sprzedawał czarny napar, krzycząc przy tym donośnie fatalnym angielskim. To on uznawany jest za przyczynę nagłego wytrzeźwienia społeczeństwa. Był rok 1652, gdy ten Greko-Turek zaczął przekonywać Londyńczyków do wypicia „gorzkiego, mahometańskiego kleiku” – jak tę dziwną, ciemną ciecz określali śmiałkowie, którzy jej spróbowali. Krzywili się, zatykali nos, czasem nią pluli, ale szybko przekonali się, że nic tak nie dodaje energii, jak… kawa! W ciągu kilku lat stała się przebojem i nieodłącznym elementem dnia pracowników City. Ku przerażeniu właścicieli lokalnych tawern Pasqua sprzedawał ponad 600 kubków kawy dziennie. Nie przypominała ona znanego nam dzisiaj naparu, jednak o jej mocy zaczęły krążyć legendy. Była „czarna jak piekło, mocna jak śmierć, słodka jak miłość”, a gęstość zapewniały… fusy! Przedsiębiorczy Greko-Turek zapewniał, że jego kawa jest cudownym remedium na wiele dolegliwości, od szkorbutu po humory kobiet.

Aż do połowy XVII w. woda w angielskich rzekach była mocno zanieczyszczona, dlatego najczęściej pito piwo i inne alkohole. Kawa przyczyniła się do nagłego wytrzeźwienia społeczeństwa, a co za tym idzie – nagłego rozwoju biznesu. Na fali sukcesu Pasqua zaczęły się otwierać kolejne domy kawowe, czyli Penny University, gdyż kawa kosztowała tam zaledwie jednego pensa. Właśnie za tę cenę można było wejść do kawiarni i posłuchać przedsiębiorców i naukowców. Przy długich ławach przesiadywali mężczyźni, którzy zawzięcie dyskutowali o polityce, monarchii, biznesie oraz artykułach przeczytanych w gazecie. A gdy do lokalu wchodziła nowa osoba, wszyscy zgodnym chórem krzyczeli: „What news have you?” („Jakie masz wiadomości?”). Gość koniecznie musiał podzielić się historią. A gdy nic interesującego mu się nie przydarzyło, wówczas… zmyślał! Szacuje się, że do XVIII w. w Londynie powstało nawet 8000 domów kawowych. Święciły one triumfy popularności, co niekoniecznie podobało się kobietom. Niemniej zaakceptowały one potrzeby swoich mężów – w końcu była to alternatywa dla picia alkoholu. Należy zaznaczyć, że mężczyźni poza tworzeniem plotek coraz więcej rozmawiali

o sposobach na rozwinięcie biznesu, obserwowali działania konkurentów, szukali swoich nisz. I tym sposobem powstały pierwsze towarzystwa ubezpieczeniowe, zakłady rzemieślnicze i banki. Nawet The Royal Exchange została założona w odpowiedzi na wzmożony handel kawą. Anglia zanotowała spektakularny wzrost gospodarczy, a Anglicy pokochali kawę. Dziś w Londynie kawiarnie można spotkać na każdym rogu, tylko wybór napojów jest znacznie większy i przyjaźniejszy dla kubków smakowych. Największą siecią kawiarni w Londynie, w całej Wielkiej Brytanii oraz w Europie jest Costa Coffee. To kawiarnie zainspirowane stolicą Anglii, z przytulną atmosferą, delikatnym oświetleniem i dużą liczbą drewnianych elementów w wystroju. Costa Coffee są również w Polsce, a goście przesiadują w nich równie licznie, co niegdyś w Penny University. W ciągu ostatnich lat kawa stała się elementem stylu życia, towarzyszy ludziom w ważnych momentach. To przy niej podpisywane są ważne umowy, rozmawiają starzy przyjaciele oraz spędzają czas zakochani. Ciekawe, czy Pasqua Rosée spodziewał się, że za kilkaset lat kawa stanie się drugim najczęściej spożywanym napojem na świecie?


I

N

F

O

R

M

E

R

MORRISSEY NIE MILKNIE P

13

owiedzieć o nim legenda to za mało. Trudno wyobrazić sobie brytyjską rewolucję muzyczną bez niego i zespołu The Smiths. Każde widowisko muzyczne z jego udziałem, każdy nowy solowy krążek oraz wywiad to swoista uczta dla ciała i ducha. Dlaczego? Bo Steven Patrick Morrissey to człowiek, który osiągnął status ikony za życia. Wyrazisty do szpiku kości, szczery i zawsze prowokujący. Taki już jest ten nasz uroczy Brytol. Przyszedł na świat 22 maja 1959 r. w Davyhulme, Lancashire w Wielkiej Brytanii, w rodzinie katolickich imigrantów z Irlandii. Od najmłodszych lat fascynował się takimi osobowościami świata filmu, muzyki i literatury, jak Marianne Faithfull, Sandie Shaw, James Dean czy Oscar Wilde. Jego melancholijna osobowość dała się we znaki już w młodzieńczych czasach, lecz znalazła ujście dopiero pod koniec lat 70. XX w., kiedy to rozpoczął współpracę z zespołem The Nosebleeds. Prawdziwy przełom w jego muzycznym życiu nastąpił jednak w 1982 r., za sprawą The Smiths. Dzięki poetyckim tekstom opowiadającym o romantycznym niepokoju, wyobcowaniu społecznym i pełnym ciętego dowcipu pionierzy indie rocka stali się idolami outsiderów na całym świecie.

W 1988 r. Morrisey wydał pierwszą solową płytę „Viva Hate”, po której pojawiło się jeszcze 10 krążków, w tym najnowszy „World Peace Is None of Your Business” z 2014 r. Przy okazji promocji nowego albumu muzyk wystąpi jesienią w Polsce na dwóch wyjątkowych koncertach: 19 listopada w Klubie Stodoła w Warszawie oraz 21 listopada w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie. /Elvis Strzelecki/

FKA TWIGS Z NOWĄ PŁYTĄ F

W BASENIE

ormerly Known As twigs, bo tak brzmi pełna wersja pseudonimu brytyjskiej artystki to swoiste objawienie światowej sceny muzycznej. Była tancerka, występująca w teledyskach Eda Sheerana, Taio Cruza, Kylie Minogue i Jessie J, muzyczna eksperymentatorka, a przede wszystkim niezwykle charyzmatyczna kobieta to postać, o której jeszcze z pewnością wiele usłyszymy. Tahliah Debrett Barnett urodziła się w styczniu 1988 r. w Gloucestershire w Anglii. Wychowana w malowniczej wiejskiej scenerii była bardzo nieśmiałym dzieckiem, zafascynowanym baletem i tańcem współczesnym. W międzyczasie rozpoczęła również eksperymenty z muzyką, dzięki czemu trafiła do Londynu. Pierwszymi efektami jej muzycznych działań były „EP1” i „EP2” wydane w 2012 i 2013. 11 sierpnia tego roku na rynku pojawił się jej debiutancki album, zatytułowany po prostu „LP1”. Na krążku pojawił się zupełnie nowy, eklektyczny materiał, potwierdzający jej spontaniczny i nowatorski sposób tworzenia muzyki, będącej wypadkową trip hopu, alternatywnego r&b oraz muzyki elektronicznej. Na albumie goszczą takie postaci, jak Sampha, Emile Haynie, Paul Epworth i członkowie koncertowego składu Cy An. Z okazji premiery swojego albumu artystka odwiedzi również Polskę. Wystąpi 22 października w warszawskim klubie Basen. /Elvis Strzelecki/


O

K

Ł

A

D

K K IM B R

A

ROZKWITA JAK NARCYZ

14

Tekst: Marcin Kusy

Pochodzi z jednego z najpiękniejszych i najdalszych zakątków świata, ale w świecie muzyki odległości pokonuje błyskawicznie. Najpierw wraz z Gotye wyśpiewała „Somebody That I Used To Know” i rzuciła na kolana cały świat. Potem zachwyciła pokrętnym debiutem „Vows”. Dziś powraca z drugą, wspaniałą płytą „The Golden Echo”. Czy lubi porównania do innych artystów? Jak wymyśla melodie i dlaczego Narcyz znalazł się w tytule jej nowej płyty? Odpowiedzi są równie nieoczywiste i głębokie jak jej piosenki. Przed państwem Kimbra.

A


Z

achwycić świat alternatywy i zaistnieć na światowych listach przebojów. Dla wielu sztuka nie do pogodzenia, zwłaszcza w świecie, gdzie raz naklejona łatka ciągnie się za człowiekiem długo. Kto dziś pamięta, że Lady Gaga należała do wytwórni Def Jam i występowała na festiwalu Lollapalooza? Najważniejsze, że ubrana w schaboszczaka wyśpiewała kilka nieskomplikowanych hitów. I dziś nawet Tony Bennett może tego piętna nie zmyć. „Za gruba dla chudych, a dla grubych za chuda” – śpiewała Kasia Nosowska i słowa te w równym stopniu możemy odnieść do łaski popularności i uznania, co w świecie show-biznesu na pstrym koniu jeździ. A Kimbra jest w sam raz. Z jednej strony sympatyczna Nowozelandka doskonale odnalazła się w popowym hicie „Somebody That I Used To Know”, by za chwilę zaprezentować światu mniej przystępną jazzowo-elektroniczno-popową płytę „Vows”, za którą też nikt jej głowy nie urwał. Dziś oddaje w nasze ręce krążek, który z powodzeniem godzi dwa światy. Kimbra nie zdradza swoich ideałów, tworzy muzykę wysublimowaną, nieoczywistą, momentami antyprzebojową, a jednak w tym szaleństwie jest metoda, bo od nowego krążka nie sposób się oderwać, a dwa nowe single doskonale radzą sobie na listach przebojów. A jak się czuje tuż po ukazaniu się nowej płyty? – Przede wszystkim jestem szczęśliwa. To jest niezwykłe, że możesz oddać ludziom jakąś część siebie, tej całej pracy. Mimo że oni nie widzą całego procesu powstawania albumu, jest w tym coś ekscytującego, że możesz wreszcie pokazać nowe piosenki. Podzielić się tym co wymyśliłaś – zwierza się w wywiadzie dla LAIF-a. „Oh won’t you come into my head? I just wanna have you up in my head” – śpiewała Kimbra w podpartym sugestywnym

15

klipem „Come Into My Head” z płyty „Vows”. I tak jak łatwo przychodzi jej pisanie piosenek, tak w równie prosty sposób pozostają one w głowach fanów. Czy po tak fascynującym debiucie łatwo przyszło jej tworzenie nowych utworów? A może potrzebowała do tego jakiegoś impulsu? – Nie potrzebuję jakiegoś specjalnego impulsu, by pisać muzykę. Muzykę traktuję jak język, a wymyślanie melodii czy układanie rytmu jako wyrażanie siebie. Płyta „Vows” to eksycytujące wspomnienie. To były moje pierwsze kroki w produkcji muzycznej. Jeszcze nieśmiałe, czasem niedoskonałe. Przy „The Golden Echo” byłam pewna, co chcę uzyskać. Komponowanie, produkcja przyszły jakoś tak naturalnie – opowiada. Tak jak zresztą naturalnie przyszło jej śpiewanie.


16

O Urodziła się w 1990 r. w Nowej Zelandii, dorastała w tamtejszym Hamilton. Ojciec był doktorem na uniwersytecie, a matka pielęgniarką na ortopedii. Jak wspomina swój pierwszy kontakt z muzyką? – Pamiętam go dobrze. Byłam małą dziewczynką, może nawet jeszcze w przedszkolu. Fascynowałam się musicalami. Ale od słuchania bardzo szybko przeszłam do tworzenia. Dostałam gitarę i to był przełomowy moment. Nauczyłam się kilku akordów i z radością stwierdziłam, że da się z tego zrobić piosenkę. Pamiętam, że znając dwa akordy, od razu chciałam poznać kolejny, by piosenka była ciekawsza. Dziś mogę to nazwać miłością do tworzenia. Moment powstawania utworu jest najbardziej fascynujący – mówi. Pierwszą gitarę podarował jej tata. Kimbra miała wtedy 10 lat. „Romance from the book, sun – drunk desire. Summer night star – gaze, hands to the sky” – śpiewa w nowym singlu „90’s Music” o latach, których pamiętać zwyczajnie nie może, bo urodziła się w 1990 r. W wieku 14 lat nakręciła swój pierwszy teledysk, który ukazał się w dziecięcym show „What Now”. Wcześniej wykonała hymn przed blisko 30-tysięczną widownią na meczu rugby. Śpiewa również w chórze. W 2010 r. wydała swój pierwszy singiel „Settle Down”. Utwór nie rzucił krytyki na kolana, ale pojawiły się porównania do Roisin Murphy, Florence Welch czy Niny Simone. Rok później Kimbra wzięła udział w nagraniu „Somebody That I Used To Know” sympatycznego Australijczyka Gotye. Sukces był oszałamiający i otworzył jej drogę do solowej kariery. Jak dziś wspomina tamto doświadczenie? Uśmiecha się na myśl o nim. – Wydaje mi się, że to było tak dawno. A przecież to nie jest stara piosenka. A jednak czas szybko płynie. Cała sesja odbyła się błyskawicznie, podobnie

K

Ł

jak kręcenie klipu. Cudowny czas i świetne doświadczenie. Ponadto zobaczyłam z bliska, w jaki sposób tworzy ktoś inny, bardziej doświadczony. Przekonałam się także, jaka jest siła przeboju, jak reagują ludzie, kiedy pojawia się on w radiu – przypomina sobie. A czy dziś ma kontakt z Gotye? – Tak, oczywiście. Dzwonimy do siebie i opowiadamy, co u nas słychać. Mówiłam mu o swojej nowej płycie – dodaje Kimbra. Pod koniec sierpnia 2011 r. ukazał się debiut „Vows”. Krążek świetnie radził sobie w zestawieniach na antypodach, kiedy jednak dociera do Europy i Stanów rozpoczęło się prawdziwe szaleństwo. Kimbra dostała nagrodę miesięcznika „Rolling Stone”, jej piosenki pojawiły się w serialach („Chirurdzy”), grach komputerowych („Sims”) czy filmach („Frankenweenie” Tima Burtona). Występowała także okazjonalnie z Gotye i Markiem Fosterem z Foster The People. Wspaniałym zwieńczeniem były dwie nagrody Grammy za „Somebody That I Used To Know”. We wrześniu 2012 r. przyjechała do Polski, wystąpiła w Studiu im. Agnieszki Osieckiej w radiowej Trójce. Na wspomnienie tego wydarzenia zdecydowanie się ożywia. – Oczywiście,

A

D

K

A

K IM B R

że pamiętam. Wspaniałe miejsce, publiczność, ludzie wokół. Cudowny czas – wylicza. Kokieteria nie jest w jej stylu, zatem pozostaje mieć nadzieję, że odwiedzi nas w 2015 r. – Bardzo bym chciała zagrać te piosenki w Europie i wystąpić przed Polską publicznością – deklaruje. Na razie Kimbra rusza w trasę po Stanach Zjednoczonych, by promować „The Golden Echo”. „I got a gold mine, it’s all mine. Nobody can touch this gold of mine”. Nowa płyta jest pełna symboli, zawoalowanych znaczeń, odniesień i słownych gier. Zaczęło się od tytułu. Co oznacza Golden Echo? Czy ma jakieś ukryte znaczenie? – Golden Echo to rodzaj kwiatu. Odmiana narcyza. Ta nazwa mi się przyśniła. Właściwie cały czas słyszałam ją we śnie. Jak w kołowrotku. Postanowiłam sprawdzić, co oznacza i dotarłam do mitologii greckiej i mitu o Narcyzie. Zaczęła dostrzegać pewne analogie między mitem a dzisiejszym światem. – Dla mnie ma to znaczenie symboliczne. Należy przypatrywać się rzeczom głębiej. Dostrzegać różne aspekty rzeczywistości, podobnie jak w lustrze, w którym możemy przecież odkryć niesamowite

A


17

rzeczy – wyjaśnia Kimbra. Na początku maja 2014 r. ukazał się pierwszy singiel „90’ Music” z gościnnym udziałem Matta Belamy’ego z zespołu Muse. Zresztą wspaniałych gości na „The Golden Echo” jest wielu, a jednak sama Kimbra całą sprawę nieco bagatelizuje: – To prawda, pojawiło się mnóstwo znanych muzyków, ale nie powiedziałabym, że jest to udział jakoś szczególnie znaczący. Ot po prostu, dołożyli swoją cegiełkę do poszczególnych utworów. Pracowaliśmy raczej jako zespół, ekipa ludzi, która się zna i lubi – opowiada. Przypomnijmy, że do grona przyjaciół artystki zaliczają się wspomniany już Mark Foster, ale także John Legend, Omar Rodriguez Lopez z grupy Mars Volta czy kompozytor Van Dyke Parks, a nad całością czuwał Rich Costey. Nowy krążek jest niesłychanie wciągający i bardzo różnorodny. Z jednej strony można znaleźć na nim dość mocne, połamane rytmicznie dźwięki, z drugiej delikatne, naznaczone ciepłą, soulową barwą kompozycje w stylu „Goldmine”. Czy powstawały w jakiś niezwykły sposób? – Pisałam je na farmie, otoczona przyrodą, zwierzętami. Myślałam o melodiach, a wkoło chodziły kurczaki, owce. (śmieje się) W pewnym momencie poczułam się jak dziecko. Włóczyłam się, zaglądałam w jakieś dziwne miejsca. Uznałam, że nie ma żadnych reguł, nie narzuciłam sobie żadnych ograniczeń. Po tym wszystkim wracałam do studia i nagrywałam. Czułam, jakbym tańczyła wciąż na granicy dwóch światów. Wydaje mi się, że poszłam krok dalej niż na „Vows”. Szukałam jakiejś ciężkiej atmosfery, stąd brzmienie czasem staje się wręcz ambientowe, ciemne – wyjawia. W rozmaitych ocenach nowych utworów pojawiają się murty i nazwiska postaci, które mogły Kimbrę inspirować: Prince, Michael Jackson, soul lat 60. i 70.

Ryzykuję jednak stwierdzenie, że najbliżej jej mentalnie do Davida Bowiego. Z jednej strony łagodne, niby-zwyczajne piosenki, z innej wściekłość, zmiany rytmu i temperatury utworu, które wprowadzają słuchacza w – cytując filmowego klasyka – ekstazę nerwową. Kimbra jest zachwycona porównaniem. – Dziękuję, to niezwykłe. Kocham tego faceta. To ciekawe z tym gniewem i rytmem. Faktycznie to właśnie rytm daje możliwość wyrzucenia złości – przyznaje. Oprócz muzyki, „The Golden Echo” ma również niezwykłą oprawę graficzną. Autorem prac jest Thom Kerr. Całość prezentuje się niezwykle baśniowo, a poszczególne zdjęcia i kolaże dopracowane są w najdrobniejszych szczegółach. Podobnie jak na okładce wszystko ma swoje lustrzane odbicie, a aury niesamowitości dodają wszechobecne zegary, kojarzące się z pracami Salvadora Dalego. Czy graficzne rozwiązania to również pomysł Kimbry? – Tak. Cała oprawa nawiązuje do tytułu płyty i motywu przewodniego, czyli Narcyza i lustra. Natomiast odwracająca się klepsydra w moich rękach mówi, że płyta nie jest ograniczona ani przestrzenią, ani czasem – mówi. Nie pozostaje zatem nic innego, jak wejść w nieco przewrotny świat Kimbry, zanurzyć się w muzyce i spojrzeć uważnie w lustro. Może tym razem zobaczymy w nim coś niezwykłego?


C

Z

A

R

N

O

B

I

A

Ł

A CZAPKA Chroń uszy! Będą Ci potrzebne podczas słuchania jesiennych koncertów. House, cena: 29,99 zł.

OLYMPUS E-M10 (OM-D)

PŁASZCZ Bądź grunge! Czerń i biel oraz krata to podstawa takiej stylizacji. House, cena: 229,99 zł

BLUZA Z NADRUKIEM Nadruk nawiązuje do rosyjskiej sztuki. Ta bluza jest nie tylko stylowa, ale też ciepła. House, cena: 99,99 zł

ICE-OLA

18

Super cienki, super elastyczny. Ten Ice Watch będzie jak druga skóra na Twoim nadgarstku.

BUTY Mają wiązania i sięgają za kostkę. W takich butach nie straszne żadne kałuże podczas festiwali. House, cena: 159,99 zł.

SPODNIE Rurki w kolorze szarego jeansu – takiego modelu nie powinno zabraknąć w twojej szafie! House, cena: 139,99 zł.


J

E

S

I

E

Ń

CZAPKA Z DASZKIEM CYDR LUBELSKI W tej małej zielonej butelce odnajdziesz naturalność, lekkość i świeżość prosto z jabłka!

Ma rockowy charakter. Zakładając ją pokażesz, że umiesz bawić się modą. House, cena: 39,99 zł.

19

CEKINOWE RĘKAWY Bluza z rękawami w cekiny, sygnowana przez Izę Lach. cropp.pl

OLYMPUS E-M10 (OM-D)

BLUZOPŁASZCZ Bluza czy płaszcz? Po co wybierać. Sygnowany przez Izę Lach. cropp.pl

SENNHEISER URBANITE XL Cena: 979 zł

SPODNIE DRESOWE Ciepłe dresy w nieregularnie wzory, sygnowane przez Izę Lach. cropp.pl

BUTY IZY LACH Wysokie trampki sygnowane przez Izę Lach. cropp.pl


20

W

Y

W

I

A

D


JET LAG U ALT-J Rozmowa z Thomem Greenem, perkusistą zespołu Alt-J

Tekst: Przemysław Bollin Grafiki: Milena Fik/LIEBE

T

akich absolwentów życzyłaby sobie każda polska uczelnia. Zamiast bimbać sobie i wagarować, posłuchali głosu wewnętrznego i założyli kapelę. Co zostało im z czasów studenckich? Na pewno znajomość połączenia alt + j, to macowy skrót dla „∆”. Wydając „An Awsame Wave”, zwrócili na siebie uwagę krytyków muzycznych. Recenzent NME porównywał ich do Bombay Bicycle Club, Wild Beats, a nawet do Macy Gray. Za to dziennikarz Pitchforka zobaczył w tej fantastycznej czwórce z Leeds następców samych Radiohead. I rzeczywiście ich fantastycznie melodyjne „Something Good” brzmi gdzieniegdzie jak radośniejsza wersja „Feral” i mniej elektroniczna „Lotus Flower”.

Popularnością zresztą Yorkowi i spółce też nie ustępują. Ich flagowe „Breezeblocks” ma prawie 30 mln odsłon na YouTube. Ale dość już o przeszłości. Właśnie otwiera się nowy rozdział w historii czwórki z Leeds. Liverpool ma swoją legendę i całkiem niezły klub, Leeds ostatni raz mieli dobrych piłkarzy w latach 90., więc skoro nie mogą podbić angielskiej Premier League, to niech chociaż szczyt brytyjskiego TOP20 należy do nich. Wraz z wydaniem „This Is All Yours” potwierdzają swoje pretensje do tronu.

21

Ich debiutancki album rozszedł się w milionowym nakładzie, a oni sami z anonimowych studentów z Leeds stali się rozpoznawalni na całym świecie. A po tym sukcesie? – Byliśmy tak zmęczeni długą i wyczerpującą trasą, że potrzebowaliśmy odpoczynku – przyznał Thom. Z potrzeby ciszy i spokoju powstał „This Is All Yours”, drugi album w ich dyskografii, którego premiera została zapowiedziana na 22 września. Nie brakuje na nim niespodzianek, bo są Miley Cyrus na gościnnych występach i inspiracje latami 80., i jak stwierdził Green w rozmowie z LAIF-em – poszukiwanie symetrii.


22

LAIF: Jakim muzykiem chciałbyś być w następnym życiu. Thom Green: Ha! Dobre pytanie. Czekaj, czekaj… Wiem! Jimim Hendrixem. LAIF: Czemu akurat nim? Thom: Pewnie dlatego, że teraz gram na perkusji i chciałbym spróbować czegoś nowego. Zawsze chciałem grać na gitarze. LAIF: Sprytne. Chcesz być drugim Davem Grohlem? Thom: To byłoby coś. (śmiech) Jest nieprzeciętny. LAIF: W singlu „Hunger Of The Pine”, zwiastującym album „This Is All Yours”, pojawiła się Miley Cyrus. To o tyle istotne, że po raz pierwszy zaprosiliście do studia kobietę.

Thom: Wiem, że wcześniej nie było u nas kobiet, ale to nie dlatego zaprosiliśmy Miley. Ona po prostu pasowała do tego kawałka, wnosiła nową jakość i to było dla nas najważniejsze. Do współpracy doszło po tym, jak robiłem dla niej remiks i słuchałem jej muzyki na okrągło. W końcu zestawiłem nasze sample z jej wokalem i zadziałało! Dopiero wtedy postanowiliśmy, że weźmiemy to na nasz nowy album. LAIF: Miley Cyrus potrafi szokować. Zdążyłeś ją nieco poznać od strony prywatnej? Thom: Tak, spędziliśmy ze sobą trochę czasu. To bardzo mądra i bystra dziewczyna. Wszystko, co robi, jest z góry zaplanowane. Jest też świadoma swojej pozycji, ciężko pracuje, żeby ją utrzymać. Wszystko, co robi, musi być na stówę, łącznie z relaksem. (śmiech) LAIF: Po odsłuchu waszego nowego albumu pomyślałem, że to taka cisza po burzy. Po mocnym debiucie jest tu zaskakująco spokojnie. Z czego to wynika? Thom: Nie ustalaliśmy tego przed pracą w studio. Po prostu skupialiśmy się na tworzeniu piosenek. Faktycznie byliśmy bardzo zrelaksowani w czasie sesji studyjnej i nie spieszyliśmy się z niczym. Pracowaliśmy w domowych warunkach, gdzie chcieliśmy i jak chcieliśmy. Czuliśmy, że dobrze nam się ze sobą gra. LAIF: Potrzeba zwolnienia tempa po długiej trasie miała wpływ na nowy materiał? Thom: Na pewno, bo wiesz, my naprawdę dużo koncertowaliśmy. Cisza i spokój to było jedyne, czego nam brakowało. Stąd pewnie powstał taki album. Ale to wyszło samo, nie ustaliliśmy niczego.

LAIF: Ostatni rok w polskiej muzyce alternatywnej upłynął pod znakiem inspiracji brzmieniem lat 80. Na „This Is All Yours” też ich nie brakuje… Thom: Wiem, o czym mówisz, ale zaskoczę cię – tego też nie planowaliśmy. Nie pomagam ci, ale z tą interpretacją muzyki jest tak, że każdy widzi w tym siebie. Gdybym gadał o tym z zespołem, zanim by cokolwiek powstało, pewnie wyszłoby coś przewidywalnego. A tak, bez zbędnej gadki, spotykamy się i gramy. Dopiero potem rozmawiamy o wrażeniach, i właśnie tym dla mnie jest muzyka. Czymś nienazwanym, co da ludziom mnóstwo możliwości zrozumienia jej. LAIF: Czego słuchałeś w czasie sesji nagraniowej? Thom: Wtedy miałem przy sobie dużo hip-hopu i muzyki instrumentalnej. Do tego pochłaniałem mnóstwo ciężkiej muzyki elektronicznej, ale nie tanecznej, raczej przestrzennej. Często słuchałem A$AP Rocky i Mike’a Millera, u którego cenię te pozornie proste, ale jakże bogate rozwiązania melodyczne – takich rozwiązań szukałem do nowego albumu. LAIF: Jak byś określił aktualny styl Alt-J? Thom: To na pewno coś symetrycznego. Zestawiamy ze sobą tylko pozornie sprzeczne dźwięki, bo też różnej muzyki słuchamy, ale w efekcie to nie są jakoś bardzo nieregularne utwory. Dobrze się tego słucha. Ma być niebanalnie, ale i przyjemnie. LAIF: Mówisz, że słuchasz dużo hip-hopu. Co powiesz w takim razie o clipping., czarnym koniu wytwórni Sub Pop?


W

Y

W

A

ALT J

D

23

Thom: Niezły zbieg okoliczności, właśnie kończą remiks z samplami z naszego „Hunger Of The Pine” (rmx został opublikowany następnego dnia po spotkaniu – przyp. aut.). Ja zresztą też remiksuję dla nich i jest już bliżej niż dalej. Ale tak, oni są bardzo dobrzy. Reprezentują sobą właśnie to, co cenię u muzyków najbardziej – oryginalność! Oni ryzykują, szukają nowych rozwiązań. Jak słyszę kolejną kopię czegoś sprawdzonego, to myślę: – O co chodzi? Wielu ludzi nie ma pomysłu na siebie i chcąc się przebić, bezczelnie kopiują pomysły innych. Clipping. są inni, to zupełnie coś nowego, trochę dziwnego, ale oni są po prostu fantastyczni.

I

LAIF: Gdzie zagraliście najlepszy koncert? Thom: Dla mnie to był zeszłoroczny live na Coachella Festivalu. Było niesamowicie. Fantastyczni ludzie, duża frekwencja i to poczucie, że grasz dla ludzi, którzy znają twoje piosenki – bezcenne. LAIF: Bierz chłopaków i przyjeżdżajcie do Polski z nowym materiałem. Będzie lepiej niż w Stanach! Thom: (śmiech) Chętnie wpadniemy znowu. Pamiętam koncert Gdyni, przy pełnym namiocie, o bardzo dobrej porze. Świetne miejsce na festiwal (Open’er 2013 – przyp. aut.) i szaleni ludzie pod sceną. Jesteście świetną widownią. LAIF: Polecamy się na przyszłość. Do zobaczenia!


M

I

A

S

T

O

SZTUKA NA STREECIE

MO N S T

C

24

ETAMC

REW

ST CZEK _ _ S E D LA

REETA

R TDO P

ING

Moda na street art czy urban art – bo te nazwy funkcjonują wymiennie – jest faktem. To nie nasza lokalna specyfika. Na świecie, przede wszystkim w Europie i obu Amerykach, dzieje się podobnie. O jakiej sztuce streetartu mówimy? Tylko o tej klasycznej, funkcjonującej autonomicznie w przestrzeni miejskiej jako mural, szablon czy graffiti? Czy także o płótnach i grafikach streetartowych twórców, które coraz częściej spotykamy w galeriach i na aukcjach. Tam sprzedają się z dużym powodzeniem. Czy są zatem w Polsce kolekcjonerzy urban art? Tekst: Agnieszka Gniotek | Zdjęcia: 5.0production

YL FUR _VIN

zasy, kiedy street art tworzyło się na nielegalu, pod osłoną nocy i z dreszczykiem lęku przed policją, minęły bezpowrotnie. Nie ma co się oszukiwać. Oczywiście takie akcje ciągle jeszcze się zdarzają, zwłaszcza że dojrzali i uznani twórcy tęsknią do korzeni, a debiutanci muszą przecież gdzieś zaczynać (ciągle są rzeczy, których nie da się zrobić w internecie). To jednak margines ruchu. Prawdziwa streetartowa maszyneria napędzana jest gdzie indziej. Przede wszystkim na festiwalach, poprzez zamówienia publiczne i na rynku sztuki. Streetartowe festiwale układają się w całoroczny kalendarz. Najlepsi autorzy są na nie regularnie zapraszani. Wielu z nich podporządkowało się temu całkowicie. Jeżdżą z jednego na drugi, malują wielkie ściany, zwiedzają świat, nawiązują przyjaźnie. To styl życia. Trzeba przyznać, że bardzo fajny. Dostać się do grona tych wybitnych nie jest prosto, a sam proces tworzenia to fascynujący, ale niełatwy kawałek chleba. Najpierw trzeba opracować koncepcję, którą zaakceptują organizatorzy, często na konkretnie wskazany temat. Kiedy przejdzie, należy ją zrealizować, zazwyczaj pod presją czasu, zwalczając zmęczenie i brak snu wynikający z festiwalowych imprez. Wielkie ściany to wielka satysfakcja, ale też i ciężka, fizyczna robota.


S E PE

E C HA Z M

CZEK _ _ S E D LA

AR TD O S TR E E T

PING

25

LUMP_

E

CZEK _ _ S E D LA

OPA

CZEK _ _ S E D LA

C HA Z M

O AQUAL

AR TD O S TR E E T

AR TD O S TR E E T

PING

PING


M

I

A

S

T

O ER INVAD

_C A N OOPA AQUAL

S E PE

E

26

SZWAB

MO N S T

FU R

VAS

Wiedzą o tym i Polacy: Tone, Swanski, Chazme, Sepe, M-City, Zbiok – to ksywki najbardziej uznanych autorów. Od strony organizacyjnej jedno jest pewne – nie ma tu miejsca na partyzantkę i spontaniczność. Wszystko jest zaplanowane, na wszystko są pozwolenia. Impreza ma sponsorów i często jest też elementem promocji miasta. Polskie największe urbanartowe eventy to Katowice Street Art Festiwal, City Doping Warszawa czy cieszący się największym prestiżem Monumental Art na gdańskiej Zaspie. Władze lokalne i instytucje publiczne często sięgają po mural. Trudno się im dziwić, bo ta forma przekazu dobrze się sprawdza. Streetartowe kreacje to – przynajmniej pozornie – sztuka prosta, a nawet jeśli nie prosta, to dla każdego rozpoznawalna. Wyrazista grafika, świeże kolory, czytelne postaci, często odrobina humoru, no i rozmiar, który w tym przypadku ma znaczenie. Tak można uprościć przepis na street art. Tak rozumieją go urzędnicy. Stąd liczne konkursy, przede wszystkim na murale okolicznościowe. Spotkaliście je nie raz. Zwłaszcza w dużych miastach, gdzie nie brakuje zniszczonych budynków i ślepych ścian. Łatwiej je oddać młodym artystom, niż zrobić porządny remont. Z jednej strony to bardzo fajne, bo jest się gdzie wypowiedzieć, jest bardziej kolorowo, odrapany mur nie straszy... Starszą natomiast często powstańcy warszawscy, Skłodowskie, Chopinowie i Miłoszowie, gdyż poziom konkursów jest – delikatnie mówiąc – różny, a prestiżowi twórcy rzadko biorą w nich udział. Generalizować jednak nie można. Są przykłady koncepcji dobrych, które postały za publiczną czy sponsorską kasę, takich PING jak nieodżałowane malowanie Aqualoopy u wejścia do stacji Metro AR TD O T E E R T _S ACZEK Centrum czy wielopoziomowy garaż Swansky’ego za stołecznym E _ S EDL C HA Z M Novotelem. Wolę jednak spontaniczne (choć o nierównym poziomie) galerie na rondzie Sedlaczka (znowu Warszawa – przepraszam) czy bardzo dobrze prowadzoną przez Fundację Urban Forms galerię wielkoformatowych murali w Łodzi. Czy street art to tylko murale? Oczywiście nie, choć wielkoformatowe ściany widać najwyraźniej. Sztuka uliczna ma jednak różnorodne oblicza. Niektóre z nich to dla nas prawdziwe ćwiczenie ze spostrzegawczości.


SWANS

CANVA KOXU_

KI

MOT Y L

S

za przedmiot swojej pasji. Czołówka polskich artystów streetowych, którzy są obecni na rynku sztuki, takich jak Sepe, Chazme, Tone, Swansky czy M-City, sprzedaje swoje prace za 8–15 tys. zł. To już nie jest zabawa w malowanie po murach, tylko poważana kasa za wyjątkową kreację artystyczną. Trzeba przyznać, że zaszczytu wysokich cen dostępują naprawdę najlepsi. Dlatego częste gadanie, że galeryjny obieg dla prawdziwego streetartowca jest nieetyczny, to moim zdaniem zwyczajny przejaw zazdrości. Szkoda tylko, że na naszym rynku sztuki mniej cenione są graffiti i grafika. W przypadku graffiti kunszt autora nie jest tak oczywisty, wymaga mądrzejszego odbiorcy. Natomiast grafika obrywa za cały polski rynek, gdzie prace na papierze są jeszcze niedoceniane. Duże pieniądze zawsze robią wrażenie. Onieśmielają. Jeśli jednak myślicie, że na kolekcjonowanie street artu was nie stać, to jesteście w błędzie. Do takich kwot za prace wymienieni artyści doszli w ciągu ostatnich 2–3 lat. Jest jeszcze wielu innych, też bardzo ciekawych, których dzieła kosztują dużo mniej. Na różnych aukcjach młodej sztuki można trafić okazje za 500 zł, a na charytatywnych nawet 100 zł. Grafiki to często wydatek rzędu kilkudziesięciu złotych. Pozostaje też udział w różnych imprezach streetowych. Tam wiele prac powstaje spontanicznie i czasami dystrybuowanych jest nieodpłatnie.

S E VO L _

TRETAR

_ S TR E E

TDOPIN

O TARTD

PING

G

27

W przestrzeni miasta pojawiają się drobne interwencje: graffiti, tagi, graficzne druki ulotne rozklejane na murach, wlepki, a nawet tak intrygujące i nietypowe działania, jak wklejki z ceramiki, obrazy na płótnach wkomponowywane w chodniki czy gzymsy (Wojtek Gilewicz), szablony na skrzynkach energetycznych (Monstfur), poezja ulotna na przymocowanych tabliczkach czy szydełkowe opakowania na miejskie meble. Street art to scena niewiarygodnej kreatywności. Mimo że sporządniała, a jej twórcy coraz rzadziej uciekają z puszką przed służbami miejskimi, to nie daje się wtłoczyć w schemat. I dobrze. Niepokorna sztuka ulicy coraz częściej obecna jest jednak w galeriach. Streetowi artyści przygotowują specjalnie prace na potrzeby rynku sztuki: sygnowane grafiki i normalne obrazy na płótnach. Korzystają zarówno z ulicznych narzędzi warsztatowych, takich jak szablony czy spraye, ale i akademickich, tworząc obrazy olejne, akrylowe i kolaże (Chazme). Prace te są namiętnie kolekcjonowane. Kupują je osoby, które pasjonują się street artem, i te, które kolekcjonują sztukę współczesną, a urban art postrzegają jako jeden z jej nurtów. Ci, którzy ograniczają się do streetu, mają w swoich zbiorach nie tylko duże obrazy i wydawane przez galerie grafiki, lecz także sporo drobiazgów samodzielnie podwędzonych gdzieś z miejskiej przestrzeni. Klasyczni kolekcjonerzy poprzestają na malarstwie. I jedni, i drudzy, potrafią zapłacić niebagatelne kwoty

E

FU R A MO N F T

OTEC K

I_ I_

OID_ H E MO R

AR TD O S TR E E T

PING


MIŁOŚĆ MOŻE CIĘ SKRÓCIĆ O GŁOWĘ – Chciałbym grać bluesa, ale jestem biały – mówi po powrocie z Hollywood. Zainspirowany muzyką amerykańską nagrywa „Hard Believer”, płytę inną niż wszystkie. Lubicie akustycznego, melancholijnego Finka? A co powiecie na to: – Zagramy głośno jak nigdy! – zapowiada swój koncert w warszawskim klubie Stodoła 14 listopada. O nowej płycie, kobietach i najlepszych momentach na pisanie opowiada Fin Greenall.

FINK LAIF: Lubisz pisać teksty na emocjonalnym haju?

Fink: Bez emocji nie ma muzyki.

LAIF: Dwa lata temu na łamach LAIF-a opowiedziałeś mi o kulisach powstania albumu „Distance and Time”. Teksty pisałeś w podróży, po rozstaniu ze swoją kobietą. To była terapia? Fink: Jak nie miałeś złamanego serca, to po co pisać piosenki o miłości. LAIF: Na co zwracasz uwagę u kobiet? Fink: To trudne pytanie, bo jestem tylko mężczyzną, a my postrzegamy wzrokiem. Stawiam na inteligencję, bo to rzecz absolutnie najważniejsza.

28

Ale piękno i inteligencja w jednej kobiecie to unikat i wtedy tracę głowę. LAIF: Pracowałeś z Amy Winehouse. Jaką ją zapamiętałeś? Fink: To była bardzo utalentowana, dzika i nieokiełznana artystka. Jak ją poznałem, byłem oszołomiony skalą jej talentu. Pamiętam, jak po raz pierwszy usłyszałem jej przejmujący, niski głos. Nie wiedziałem, co powiedzieć. I ten album „Back to Black” jest po prostu wybitny! Wielka artystka. LAIF: Spędziłeś 17 dni w hollywoodzkim studiu i dokładnie tyle wystarczyło, by nagrać „Hard Believer”. Dlaczego Los Angeles?

Rozmawiał: Przemysław Bollin

Fink: Stabilizację mojego związku i tę pewność, że cokolwiek by się działo, gdziekolwiek bym był, to nic złego się nie wydarzy. LAIF: W utworze „Shakespeare” ucinasz sobie pogawędkę z Romeo. Czemu akurat z nim? Fink: To nie tak, że „Romeo i Julia” to mój ulubiony dramat Szekspira. Myślę, że jest najlepiej znany ze wszystkich jego utworów. Mówi o młodzieńczej miłości. Wtedy popełniamy najwięcej błędów, a mimo to zapamiętujemy ją na zawsze. LAIF: Paradoks? Fink: Miłość to nie teoria, nie filozofia. Kiedy wydaje ci się, że już wszystko wiesz, wszystko się rozpada. Trzeba ciągle o nią dbać. LAIF: Umarłbyś dla miłości, jak Romeo?

Fink: Bo to miejsce dla ambitnych ludzi, a my chcieliśmy nagrać najlepszy album w swojej karierze. (Śmiech) Mamy w zespole samych Europejczyków, więc sesja nagraniowa poza kontynentem bardzo nam się przydała. To był strzał w dziesiątkę. Jak wylądowaliśmy w L.A. i poczuliśmy na skórze palące słońce, jak zobaczyliśmy tych uśmiechniętych ludzi, to od razu pokochaliśmy Kalifornię. LAIF: Na okładce nowego albumu widać plątaninę kolorów. Co ona oznacza?

Fink: Miłość jest zbyt skomplikowana, żeby powiedzieć na pewno, co bym zrobił. Poza tym miłość różne ma oblicza. Jedni kochają władzę, drudzy pieniądze i gotowi są im oddać wszystko.


W

Y

W

I

A

D

29

Z jednej strony miłość może być inspirująca, dobra i wieczna, a za chwilę może nas skrócić o głowę – i o tym pisał Szekspir. LAIF: Twój nowy album zaskakuje. W piosence „White Flag” po raz pierwszy użyłeś gitary elektrycznej. To znacząca zmiana. Fink: Potrzebowaliśmy czegoś głębszego, więc wycięliśmy kawałek tekstu, dograliśmy partię gitarową i akustyczny Fink odszedł w niepamięć. (Śmiech) LAIF: Śpiewasz w niej o sytuacji na wschodzie Europy? Fink: Nie, to rzecz o wojnie, jaką toczy każdy z nas.

Śpiewam o przetrwaniu w walce z samym sobą, ze swoimi słabościami i ograniczeniami. LAIF: Podobno tytułowy Hard Believer to człowiek z cechami Amerykanina. Masz kogoś konkretnego na myśli? Fink: Napisałem piosenki inspirowane muzyką amerykańską.

Nawet chciałem pójść w bluesa, ale jestem na to zbyt biały. (Śmiech) Wiesz, oni mają to we krwi, nie można się tego nauczyć. Jestem niezwykle wdzięczny za możliwość nagrania tego materiału w USA, bo gdyby to powstało w Europie, nie brzmiałoby tak. Tam żyje się inaczej, więc i muzyka jest inna. LAIF: Ruszyła maszyna koncertowa pod nazwą Hard Believer Tour, a w listopadzie pojawisz się z koncertem w Warszawie. Czego możemy się spodziewać?

Fink: Na pewno będzie głośnej niż ostatnio [Fink grał w Stodole w 2012 roku – aut.]. W ilości sprzętu przypomina mi to trasę do „Sort Of Revolution”. Sami do końca nie wiemy, co się wydarzy. LAIF: Do zobaczenia na koncercie i dzięki za wywiad.


30


P R Z E W O D N I K

CLUBBING Z MUMINKIEM 31

Kraj Muminków i „Angry Birds” zaprasza! Tylko w Helsinkach na koncert możemy przyjechać na reniferze, a wizyty w saunie to niemal sport narodowy. Tekst: Grzegorz Sztandera

Zatem dotarliśmy, zakwaterowaliśmy się i jesteśmy gotowi na pierwsze wrażenia ze zwiedzania stolicy Finlandii. Czym podróżować po Helsinkach? Najzdrowiej będzie rowerem. Warto rozważyć także metro i linie tramwajowe. Trasa tramwaju nr 2 dedykowana jest turystom. Turystyczną wycieczkę, pomijając możliwość tolica Finlandii może nie kusi wysokimi temperaturami, odwiedzenia trzydziestu pięciu ale ma wiele do zaoferowania. Jak tam dotrzeć? Z Warszawy muzeów, warto rozpocząć to jedynie 16 godzin podróży samochodem, na którą wydamy od parku rozrywki. To właśnie ok. 500 zł w jedną stronę. Przy pięciu osobach ten koszt nie powinien tutaj znajduje się jedno nikogo odstraszać. Samolotem dotrzemy do Helsinek w niecałe dwie z lepszych miejsc widokowych godziny (sam czas lotu, bez odpraw i innych standardowych atrakcji na miasto – 53-metrowa na lotniskach), ale przyjemność ta będzie nas kosztowała ok. 600 zł wieża. Zdjęcia zrobione za podróż w obie strony od osoby. Niestety nie ma już bezpośrednich na jej szczycie zachwycą promów do Helsinek, a 26 godz. na pełnym morzu byłoby naszych znajomych nie tylko niewątpliwie dodatkową dawką doznań z tej wyprawy. Możliwości na Instagramie. Nie mniej podróży autokarem również jak na lekarstwo (dostępna jest trasa zachwycający obrazek to Tallina, a następnie prom do Helsinek). Kiedy już dotrzemy zrobilmy z 40-metrowego na miejsce, gdzie się zatrzymać? Przyzwoity hotel można znaleźć młyńskiego koła, otwartego w cenie poniżej 300 zł za jeden nocleg dla dwóch osób. Jedna osoba w tym roku dla wszystkich zatrzyma się w najtańszym hostelu (z superpromocją – pościel gratis) chętnych. Ta atrakcja kosztuje i wyda nie więcej niż 100 zł. Oczywiście wieloosobowe sale hostelu, jedyne 12 euro za 12 minut jak już niejednokrotnie pisaliśmy, mogą mieć wiele uroku. Jednakże jazdy. Szukając dalej miejsc wybór zawsze zależy od zawartości portfela i otwartości na kontakty. wysokich lotów, warto

S

odwiedzić Hotel Torni, gdzie korzystając z toalety w Ateljee Bar na ostatnim piętrze, można stracić chęci do ruszania się stamtąd. Warto odwiedzić Park Esplanadi. Tu można się zrelaksować na łonie natury, a czasami trafić na ciekawe i niszowe eventy. Po zwiedzaniu katedry z XIX w. i krótkiej wizycie w zoo możemy złapać oddech w Kaplicy Ciszy, która z zewnątrz (przynajmniej z mojego punktu widzenia) przypomina dużą doniczkę. Jeśli mamy ochotę pobiegać, to czeka na nas stadion olimpijski. Jednak do Helsinek nie przyjeżdża się tylko po to, żeby zwiedzać miasto. Co zrobić, kiedy nadejdzie wieczór? Życie nocne w Helsinkach jest bardzo bogate. Wystarczy wspomnieć, że znajduje się tam ponad dziesięć klubów dla osób o homoseksualnej orientacji – wśród nich Hugo’s Room (Iso Roobertinkatu 3), Fairytale (Helsinginkatu 7)


32

czy też skierowany głównie do mężczyzn w skórze Hercules Gay Night Club (Lönnrotinkatu 4). Na początek wybierzmy się jednak do swojsko brzmiącego klubu Le Bonk (Yrjönkatu 24), gdzie na trzech poziomach (w tym taras z basenem) możemy rozpocząć wieczór bardzo dobrą imprezą. Różnorodna muzyka, w tym czasami na żywo, oraz często bezpłatny wstęp to dobra rekomendacja dla tego lokalu. Podążając dalej, warto trafić do Kaiku (Kaikukatu 4), gdzie w niedziele rządzą klimaty reggae! Jeśli na tym etapie zgłodniejmy, należy się udać do Kokomo Tikibar & Room (Uudenmaankatu 16). Tutaj za jedyne 32 euro sami skomponujemy sobie posiłek składający się z przystawki, dania głównego i deseru. A do tego na poprawę humoru jest DJ grający w tle i koktajle za niecałe 10 euro. Podczas tej nocy nie możemy ominąć Kuudes Linja (Hämeentie 13 B) – tutaj spotkać możemy praktycznie każdy gatunek muzyki – od elektronicznej, przez reggae, po klimaty chilloutowe. Wjazd od 5 euro wzwyż w zależności od dnia i rodzaju imprezy. Kolejną okazję, aby się posilić, znajdziemy w klubie i restauracji Adams (Erottajankatu 15-17). Trzy sale, w tym jedna z miejscem dla DJ-a, pozwolą nam naładować akumulatory za nieco więcej niż 10 euro. Miejsce to jest otwarte aż do 4.00, jak zresztą większość helsińskich klubów. Przedostatnim miejscem, które powinniśmy odwiedzić, jest The Tiger (Urho Kekkosen Katu 1), gdzie wnętrza zaskoczą nas swoją odmiennością, a piękne kobiety

podadzą nam to, czego nam było potrzeba – rurę piwa! To niesamowicie zjawiskowe punkt, z koncertami i dobrymi DJ-skimi bitami. Polecamy po całości! Zmęczeni, lecz jeszcze nie do końca zaspokojeni, powinniśmy udać się o Navy Jerry’s (Hietaniemenkatu 2). To stosunkowo kameralne miejsce z małym parkietem i muzyką z lat 50. i 60. będzie idealnym dopełnieniem nocy. Więc co dalej? Idziemy spać czy może jednak zaczniemy odkrywać kolejne kluby Helsinek? Raczej w żadnym z klubów nie uda nam się spotkać odwiedzających swoją ojczyznę sportowców Jannego Ahonena lub Kimiego Räikkönena, ale nic straconego. Zawsze możemy się wybrać na konkurs skoków narciarskich. Wybierając się do Helsinek, warto wiedzieć, że do zobaczenia czeka na nas ponad 300 wysp wzdłuż 100 km wybrzeża. Wiele z tych wysp ma charakter rekreacyjny dedykowany turystom. 17 maja i 17 sierpnia odbywają się dni restauracji – bardzo popularne wydarzenie. Wtedy ulice przekształcają się w długie stoły dla głodnych gości. Jeśli pomimo tylu możliwości nadal nie mamy ochoty (albo pieniędzy), żeby odwiedzić Finlandię, chociaż po części możemy się muzycznie z nią połączyć, słuchając fińskich artystów, wśród których są takie klasyki, jak np. Nightwish, Apocalyptica, The Rasmus czy Bomfunk MC’s.


P R Z E W O D N I K FESTIWALOWO

FILMOWO A jak Helsinki prezentują się od strony filmowej? Ciężko znaleźć popularne na świecie produkcje z tego kraju, bo o komedii „21 tapaa pilata avioliitto” z 2013 r. na pewno nikt nie słyszał. Najsłynniejsze filmy tu kręcone to najprawdopodobniej: „Doktor Żywago” z 1965 r. i „Szakal” z roku 1997. Jednak dla miłośników (niekoniecznie rodzimego) kina w dniach 18–28 września w Helsinkach odbywa się 27 Międzynarodowy Festiwal Filmowy – Miłość i Anarchia. Jeśli się wybieracie, to wśród filmów z Laosu, Jamajki, Afganistanu i innych egzotycznych państw obejrzeć będzie można polską „Drogówkę” Wojciecha Smarzowskiego.

KONCERTOWO Helsinki nie powalają, jeśli chodzi o produkcje filmowe, ale jeśli chodzi o koncerty, jest o wiele lepiej. Oto najbliższe ciekawe wydarzenia, poza festiwalami, na które warto się wybrać: Lenny Kravitz – 26 października Anathema – 7 listopada Elton John – 10 listopada Limp Bizkit – 12 listopada Black Sabbath 20 listopada Roxette – 28 listopada Motorhead – 10 grudnia Depeche Mode – 15 grudnia Kate Perry – 18 marca 2015

33

Za nami Flow 2014 Festival, niezwykłe wydarzenie muzyczne w stolicy Finlandii, na którym pojawili się m.in.: Skrillex, The National, Outkast czy Manic Street Preachers. Trzydniowa wejściówka kosztująca jedyne 159 euro dawała dostęp do pięciu różnych muzycznie scen i dużej dawki emocji. Następna edycja – niestety – dopiero za rok. Również za nami Weekend Festival – wydarzenie w rytmach electro disco. Nasze ciało mogłoby poddać się wibracjom dźwięku serwowanym przez takich artystów jak Calvin Harris, Afrojack, Hardwell czy Deadmau5. Bilety wyprzedane były już na kilkanaście dni przed samą imprezą. Planując wizytę za rok, warto odpowiednio wcześnie zadbać o ich zakup – jak widać, nie jest to łatwe. W tym roku dwudniowe imprezowanie w weekend 15–16 sierpnia kosztowało 109 euro. Natomiast jeszcze przed nami Supermassive 2014 Festival. Tutaj usłyszymy m.in. Shellac, The Fall, Off!, Fabio Frizzi oraz Cold Cave. Festiwal trwa od 22 do 26 października, a bilety na każdy dzień kosztują ok. 30 euro. Miesiąc wcześniej MTV przejmuje władzę nad miastem! Pomogają w tym – Sam Smith, Imagine Dragons, Lana Del Rey, Rita Ora, Bastille, Jessie J i John Newman. Decyzja, czy wybrać się na ten festiwal, czy poczekać na kolejną edycję Flow lub Weekend – należy do nas. Najlepiej jednak byłoby wybrać się na wszystkie, prawda?

ARTYSTYCZNIE Pod koniec lata organizowany jest Helsinki Festival lub jeśli ktoś woli po fińsku: Helsingin Juhlaviikot. Pozwala się cieszyć sztuką bez ograniczeń. Przez dwa tygodnie organizowane się m.in. koncerty (również muzyki klasycznej), pikniki, pokazy cyrkowe i inne wydarzenia dla dzieci i dorosłych. Udział w nich kosztuje naprawdę niewiele – od 1,5 do 3,5 euro za wydarzenie. Wiele imprez jest bezpłatnych, a niektóre z nich to niespodzianki. Podczas Open Stage do końca nie wiemy, kto wyjdzie na scenę, a zgłaszając się odpowiednio wcześnie, to właśnie my możemy się stać gwiazdą wieczoru. W przyszłym roku festiwal odbędzie się w dniach 14–30.08.2015 r.


34

NOWY PORTRET JULIANA

Julian Casablancas to bez wątpienia facet w czepku urodzony. Ma rodziców związanych ze światem mody, mógł więc spokojnie zostać sławnym projektantem lub celebrytą przepijającym ich fortunę. Na szczęście dla siebie i rockowego światka wybrał muzykę. Dzięki czemu ani pieniądze, ani talent nie zostały zmarnowane. Co zapewne potwierdzi na kolejnej płycie – 23 września. Tekst: Elvis Strzelecki


S

J

L

W

E

T

K

A

Lekko znudzony wspólną pracą z resztą Strokesów (zresztą z wzajemnością) Julian nagrał w 2009 r. „Phrazes for the Young”. Pełen odniesień do nowej fali lat 80. XX w. krążek przenosił słuchaczy w erę upierdliwych, aczkolwiek nienachalnych syntezatorów. Sam muzyk opisał go w następujący sposób: Nie chciałem, żeby ludzie myśleli „OK, to jego kolejne szalone abstrakcyjne dzieło”. Chciałem, aby ta płyta była niezwykle oryginalna, stanowiąc tym samym pomost między tradycją muzyki a czymś nowoczesnym. Promocja albumu miała miejsce podczas koncertów, m.in. w Tokyo, Los Angeles czy Australii, gdzie Julian występował ze swoim nowym koncertowym bandem, The Sick Six.

Innym ważny projektem w życiu nowojorczyka okazał się założony w 2013 r. zespół o nazwie Julian Casablancas + The Voidz, w którym wraz z nim grają również Jeramy „Beardo” Gritter, Jacob „Jake” Bercovici, Alex Carapetis, Jeff Kite, Amir Yaghmai oraz Shawn Everett. Twórczość grupy to tygiel muzyczny, mający w swoim składzie m.in. indie rock, jazz i world music. Oprócz silnej działalności koncertowej (Lollapolloza w Chile, Brazylii i Argentynie, a także Coachella Valley Music and Arts Festival, Festival Estéreo Picnic w Kolumbii oraz Governor’s Ball w Nowym Jorku), zespół przygotowuje się do wydania swojej pierwszej płyty „Tyranny”, która ma się ukazać 23 września tego roku. Casablancas dał się również poznać jako niezwykle hojny muzycznie artysta, współpracując z takimi postaciami, jak chociażby Queens Of The Stone Age, Daft Punk, Santigold czy The Lonely Island. Co takiego ma w sobie ten wysoki, odziany w ramoneskę, palący jak smok i niestroniący od alkoholu i narkotyków trzydziestosześcioletni facet? Być może sekret jego charyzmy tkwi w połączeniu talentu, niewinnej twarzyczki podpuchniętego licealisty z rockandrollowym wizerunkiem i pełnymi smutku oraz nostalgii tekstami, z których zasłynęła jego macierzysta kapela. Jak będzie w przypadku nowej płyty? Czy i tym razem nas urzeknie? Czekamy!

35

ulian Fernando Casablancas przyszedł na świat 23 sierpnia 1978 r. w Nowym Jorku jako syn biznesmena i założyciela Elite Model Managment Johna Casablancasa oraz byłej modelki i Miss Danii ’65, Jeanette Christiansen. Mający hiszpańsko-amerykańsko-duńskie korzenie chłopak dorastał w świecie pełnym piękna i sztuki, za sprawą swojego ojczyma, Sama Adoquei, malarza, który zaszczepił w nim miłość do muzyki. To on zapoznał chłopaka z twórczością The Doors. Jego ulubionymi wykonawcami byli również Bob Marley, Pearl Jam, Velvet Undeground oraz Nirvana. Kiedy Julian miał 14 lat, ojciec wysłał go do prestiżowej szwajcarskiej szkoły Institut Le Rosey, w której poznał przyszłego członka The Strokes, Alberta Hammonda Jr. Casablancas uczęszczał również do takich szkół, jak Lycée Français de New York (tutaj spotkał po raz pierwszy Nikolaia Fraiture) oraz The Dwight School, gdzie zaprzyjaźnił się z resztą przyszłego składu swej macierzystej grupy – Nickiem Valensim oraz Fabriziem Morettim. Tamte lata szkolne opisał w jednym z wywiadów jak wyglądające tak jak w filmie Larry’go Clarka „Kids”. Karierę z The Strokes rozpoczął w momencie wysłania ich pierwszego dema do brytyjskiej wytwórni Rough Trade Records, która w 2001 r. zdecydowała się wydać pierwszą epkę zespołu zatytułowaną „The Modern Age”. Mieszanka indie i garage rocka z krnąbrnym wizerunkiem nowojorczyków stanowiła idealny przepis na sukces. Wkrótce grupa podpisała kontrakt z RCA, dla której nagrała pięć albumów studyjnych, pełnych zgrzytliwych, gitarowych brzmień, ostrych wokali Juliana i garażowo-elektronicznego szaleństwa (zwłaszcza na ostatnim longplayu).

Y


W

Y

W

GUSGUS TO MOJA RELIGIA

I

36

Rozmowa z Birgirem Þórarinssonem a.k.a. Biggi Veira z GusGus

Założyciel jednej z najbardziej uznanych marek w Islandii, wielbiciel melodyjnego techno i najwyższej jakości popu: – Myślenie o muzyce jako produkcie to błąd – stwierdził. Nie zbiera płyt, nie kolekcjonuje winyli, ale niezmiennie szuka dobrej muzyki. O karierze solowej nie myśli: – GusGus to część mnie. Nie wyobrażam sobie niczego innego. Poznajcie Biggiego Veirę. Tekst: Przemysław Bollin

A

D


– Nie będziemy już wracać do trip-hopowych korzeni – zapewniają. W to miejsce wstawiają kolejne tech-house’y i melodyjne IDM-y, których nie brakuje na „Mexico”, najnowszej płycie zespołu. Nowego materiału będzie można posłuchać na pięciu koncertach w Polsce. Począwszy od 16 września, dzień po dniu będą grali w Warszawie, Krakowie, Gdańsku, Poznaniu i we Wrocławiu. Przygotujcie się na nie jak najlepiej, posłuchajcie płyty i przeczytajcie o kulisach powstania „Mexico”, które przybliża mózg zespołu – Biggi Veira.

37

C

o to jest GusGus? To nieprzewidywalna elektronika, niebanalne melodie, skaczący po kolegach z zespołu Daníel Ágúst i koncerty, na których odkrywa się ich muzykę na nowo. To zespół, który na dziewięciu płytach zmienił się bardziej niż Frodo w trylogii Tolkiena. Zaczynali od trip-hopu, a gdy moda na niego minęła, zaczęli szukać inspiracji w housie i niemieckim techno. Krytyka muzyczna, zakochana w ich „Polydistortion” z 1997 r., po premierze „Attention” zaczęła kręcić nosem, ale Biggi Veira i President Bongo nie przejmowali się tym wcale. Pierwszy z nich w rozmowie z LAIF-em przyznał, że przez te wszystkie albumy, od 2002 r. do teraz, szukał

recepty na przebój i znalazł go wreszcie. Mowa o „Arabian Horse”, pierwszej płycie wydanej nakładem niemieckiej wytwórni Kompakt, a to marka znana i doceniana niczym Coca-Cola. Dowody na przebojowość GusGus można znaleźć na stronach Beatportu, w archiwach UK TOP20 i u waszego lokalnego didżeja. Zapytajcie go na początek o „Need In Me”, „Over” i niezapomniany „Believe”. O jakości ich muzyki świadczą od dawna koncerty: – Lubię ich płyty, ale live to zupełnie inna jazda. Na żywo są nie do poznania – usłyszałem po jednym z ich występów w 2008 r. Od tamtej pory nie grają pierwszych albumów:


38

LAIF: Pamiętam wasz koncert z 2008 r., na festiwalu Global Gathering w Poznaniu. Od tamtej pory odhaczacie kolejne polskie miasta. Macie w naszym kraju sporą rzeszę fanów… Biggi: W Polsce gra się naprawdę dobrze. Świetnie reagujecie na muzykę. LAIF: Trudno nie określić „Forever” jako części nowego rozdziału w waszej karierze. Poszliście w stronę piosenkowatości. Biggi: Nie jest to mój ulubiony album, wolę instrumentalne utwory, a tam była ich tylko połowa. Reszta to były kawałki z wokalem. Dużo było w tym tech-house’u, ale całości sporo jeszcze brakowało. LAIF: Na „Forever” występuje temat seksualności, który powraca na „Mexico”, w „Obnoxiously Sexual”. O jakim rodzaju seksualności w nim mowa? Biggi: Na pewno nie o fizycznej. Na „Forever” mówiliśmy o sensualności, energii pomiędzy dwojgiem ludzi. Jest to rodzaj seksualności, ale niedosłownej. Dla mnie generalnie muzyka nie wynika z ciała, ale z duszy.


W

„24/7”. Jednak po każdym spełnieniu i zmęczeniu po trasie koncertowej, zaczynasz czuć głód czegoś nowego. Zapragnąłem wtedy czegoś technicznego, z grubym bitem i parkietowym potencjałem i z tego zrodziło się „Mexico”. Nie mam jeszcze na tyle dystansu, żeby przyjrzeć się i ocenić nową płytę z boku. To przyjdzie z czasem. LAIF: W GusGus tworzysz zarówno ładne, uporządkowane, jak i brudne dźwięki. W którą stronę poszedłbyś, gdybyś miał nagrać album solowy? Biggi: Cóż, chyba… (Po dłuższej chwili) To dziwne. Nie mam pojęcia. Nigdy o tym nie myślałem. Może dlatego, że GusGus to część mnie. Nie robię tu niczego wbrew sobie, więc wychodzenie z zespołu po to, by zrobić płytę solową, byłoby bez sensu. LAIF: Wydaliście drugi album dla niemieckiego labelu Kompakt. Kawałek „Airwaves” brzmi jak ukłon w stronę niemieckiego techno. Który z twórców tamtej sceny wyróżnia się na tle kolegów z branży? Biggi: Trudno mi kogokolwiek wskazać. Podobało mi się techno z 2004 r., kiedy Booka Shade wydała „Memento”. Techno było wtedy tak melodyjne, że grali je w co drugim klubie – to było inspirujące. Dziś wszystkiego jest więcej, od gatunków, przez style, po najrozmaitsze mieszanki. Nie ma w tym nic złego, ale to już nie to. Dlatego nie sądzę, by „Mexico” było szczególnym ukłonem dla techno roku 2014. Nie ma się komu kłaniać.

W

I

A

D

GU SGU

S

39

LAIF: Na „Mexico” zaskakuje „God-Application”. Brzmi jak połączenie M83 z muzyką Koop. Biggi: Rzeczywiście ten utwór różni się od pozostałych. Normalnie pracujemy nad kompozycją, zaczynając od instrumentaliów, dopiero potem dodajemy partie wokalne. Tutaj było inaczej. Przyszedł do mnie Högni Egilsson (wokalista GusGus – aut.) i powiedział, że chciałby sam popracować nad samplami. Kombinował po swojemu, bo zrezygnował z techno i house’u. Szukał czegoś nowego tak długo, aż trafił na ten właściwy bit, który teraz słychać w „God-Application”. LAIF: Zazwyczaj ty komponujesz. Spodobało ci się to, co zrobił? Biggi: Było w tym trochę r’n’b, trochę elektro i przypominało „Attention” (album GusGus z 2002 r. – aut.), zwłaszcza singiel „Desire”. Wtedy graliśmy w większym składzie, czerpiąc z siebie nawzajem. Proces powstawania „Mexico” przypominał raczej sesję do „Arabian Horse”, kiedy wokale dokładaliśmy na samym końcu. Tym razem pozwoliliśmy sobie na luz tworzenia i na testowanie różnych wariantów, co wyszło nam na dobre. LAIF: Po egzotycznie brzmiącym „Arabian Horse” kierujecie naszą uwagę na Meksyk. Co was zainspirowało w kraju Majów? Biggi: Potrzebowaliśmy zmiany po nagraniu najlepszego albumu w karierze, bo tak oceniam „Arabian Horse”. Jest bardzo finezyjny, a jego brzmienie dojrzewało już od wcześniejszej

Y

LAIF: Mówisz o melodyjności, której na „Arabian Horse” było całe mnóstwo, wystarczy wspomnieć porywający singiel „Over”. Byłbyś świetnym producentem popowym. Biggi: Sam pop to byłaby dla mnie męka. Oczywiście śledzę nowe trendy w muzyce, ale prawdziwe tworzenie opiera się na czymś innym. Cały czas trzeba mieć świadomość proporcji. Stworzenie przeboju o potencjale popowym to balansowanie między odpowiednim brzmieniem, trafnym tekstem a melodyjnością. Trzeba być bardzo sprawnym technicznie, żeby to się udało. Myślenie o muzyce jako produkcie to ślepy zaułek. LAIF: Jest jedna rzecz, która łączy Meksyk i Polskę – głęboka wiara w Boga. Poruszacie ten temat w „Believe” z 1997 r. O jakiej wierze w nim mowa? Biggi: Na pewno nie poruszamy w nim kwestii religijności, nie mówimy w nim także o poglądach politycznych, które często towarzyszą wierze.

Ten utwór mówi o sferze duchowej, którą dla nas jest muzyka. Rozmawiamy o bardzo ważnej kwestii, ale ja traktuję religię jako przestrzeń poznawczą. Każdy musi znaleźć własną drogę i odpowiedź na to, co nazywa Bogiem i czym on dla niego jest. LAIF: Winyle przeżywają drugą młodość. Masz w swojej prywatnej kolekcji jakieś perełki? Biggi: Nie jestem wielkim kolekcjonerem. W latach 90. to inaczej wyglądało, bo hity italo disco można było dostać tylko na czarnej płycie. Ale jakiś specjalnych wydań nie mam, nie należę do łowców okazji i nie zbieram limitowanych edycji. Winyl jest super, ale dla mnie nie ma znaczenia, na jakim nośniku mam muzykę. Ważne, żeby było dobra. LAIF: A winyl polskiego artysty masz? Biggi: Niestety nie. LAIF: To dostaniesz coś dobrego od naszej redakcji, po koncercie w Warszawie. Biggi: Super! Nie mogę się doczekać.


IMPREZY,KONCERTY GOLDIE

13.09 – SFINKS700, Sopot

Legenda muzyki drum and bass oraz założyciel oficyny Metalheadz wystąpi w jednym z najprężniej promujących połamane brzmienia klubie – Sfinks700 w Sopocie. Kto chce usłyszeć najświeższą selekcję spod tego gatunku, koniecznie powinien się tu pojawić 13 września.

JASSIE WARE

25.09 – BASEN, Warszawa

Miała być kobiecym odpowiednikiem Jamesa Blake’a, a okazała się jednym z największych odkryć współczesnej sceny pop. Jessie Ware po świetnie przyjętym krążku „Devotion” szykuje się do wydania kolejnego albumu. Koncert w Warszawie będzie jednym z trzech w ramach jesiennej trasy po Europie. Słowem: ekskluzywnie!

JAMES BLUNT

3.10 – TORWAR, Warszawa

Człowiek, który od siedmiu lat koncertuje po świecie z tym samym składem, zawita do Polski w ramach promocji swojej ostatniej płyty zatytułowanej „Moon Landings”. Wszyscy, którzy ciekawi są brzmienia nowego materiału na żywo, proszeni są o przybycie na początku października na Torwar.

PAROV STELAR BAND 15.10 – TEATR ŁAŹNIA, Kraków 20.10 – TORWAR, Warszawa

Słynny projekt austriackiego muzyka Marcusa Füredera powróci do Polski, tym razem z większym składem koncertowym. Dla każdego fana połączeń muzyki elektronicznej z instrumentami klasycznymi koncerty Parov Stelara to zupełne must be.

MIGHTY OAKS

07.11 – PROXIMA, Warszawa

Zadebiutowali w kwietniu krążkiem „Howl”, zbierając doskonałe recenzje wśród prasy i fanów. Teraz trio Mighty Oaks wyrusza w kolejną część trasy pod nazwą „The Golden Road Tour” i nie zawaha się odwiedzić po raz kolejny Warszawy. Tym razem zespół usłyszymy w warszawskiej Proximie.

SOHN

8.10 – HIPNOZA, Katowice 9.10 – SQ, Poznań 24.11 – HYBRYDY, Warszawa

Sohn to jedna z najbardziej spektakularnych postaci sceny muzyki elektronicznej w ostatnich latach. Jego debiutancki krążek „Tremors” zdobył uznanie prasy na całym świecie. Jego jesienna klubowa trasa po Polsce będzie pierwszą w historii. Z pewnością nie zabraknie przebojów autorstwa tego utalentowanego chłopaka.

FKA TWIGS

FUNDATA Kto zagra w Polsce? Na czyj koncert warto pójść? Na jakie muzyczne wydarzenie już teraz można zacząć odkładać pieniądze? Tu wszystkiego się dowiesz!

GRAMATIK

14.11 – SQ, Poznań 15.11 – 1500M2 DO WYNAJĘCIA, Warszawa

Ten słoweński producent w niebywale porywający sposób łączy oldschoolową muzykę soul, jazz, funky ze współczesną elektroniką oraz imponującymi wokalami. Swoją muzykę udostępnia za darmo, dzięki czemu niemal zawsze jego występom towarzyszy komplet publiczności. Czy będzie tak podczas dwóch koncertów w Polsce?

HOW TO DRESS WELL

17.11 – HYBRYDY, Warszawa 18.11 – ESKULAP, Poznań

Jesteście ciekawi, jak brzmi materiał z „What Is This Hearth?” na żywo, to już w listopadzie będą do sprawdzenia tego dwie okazje. W Poznaniu i Warszawie Tom Krell stojący za projektem o nazwie How To Dress Well zaprezentuje zarówno nowe piosenki, jak i te dobrze znane z poprzednich dwóch albumów.

22.10 – BASEN, Warszawa

Zjawiskowa, utalentowana, porywająca i hipnotyzująca. Tak można określić Tahliah Barnett, która swoje pierwsze kroki na muzycznym rynku postawiła ledwo dwa lata temu, a jej debiutancki „LP1” ukazał się w sierpniu tego roku i zebrał wiele pozytywnych recenzji. Koncert w warszawskim Basenie będzie pierwszym występem artystki w Polsce.

JOHN DIGWEED

28.11 – BASEN, Warszawa

Założyciel oficyny Bedrock, autor kultowych „For What You Dream Of” czy „Heaven Scent”, legenda muzyki progressive house – Brytyjczyk John Digweed wystąpi pod koniec listopada w klubie Basen. Sądząc po opiniach z tegorocznego Audioriver Festivalu, warto czekać!


C O , G D Z I E , K I E D Y ? ENTER SHIKARI

8.10 – PROGRESJA, Warszawa 9.10 – KWADRAT, Kraków

Mimo że ten zespół zawiązany został ponad 10 lat temu, to dopiero w ostatnich latach zyskał odpowiedni rozgłos. Ich muzyka to połączenie posthadrcore’u z taneczną elektroniką. Enter Shikari zapowiedziało premierę kolejnego albumu w 2015 r. Podczas koncertów w Warszawie i Krakowie będzie okazja, by usłyszeć fragmenty nowego materiału.

TRICKY

28.10 – BASEN, Warszawa 29.10 – B90, Gdańsk

Ten artysta nigdy się nam nie znudzi. Niedawno zapowiedział swój kolejny, jedenasty już album, i jeśli wierzyć zapowiedziom, mamy się spodziewać zupełnie innego oblicza Adriana Thawsa. Pewnikiem jest, że usłyszymy nowy materiał podczas dwóch koncertów Tricky’ego w Polsce.

GOGOL BORDELLO

1.12 – B90, Gdańsk 2.12 – ROTUNDA, Kraków 4.12 – STODOŁA, Warszawa Ekipa Eugene’a Hütza to multikulturowa mieszanka, która znajduje swoje odzwierciedlenie w zwariowanym muzycznym miksie punk rocka, reggae, folku i muzyki cygańskiej. Zespół wystąpi na trzech koncertach w Polsce w ramach trasy „Crack The Case Tour!”.

TYCHO

15.10 – BASEN, Warszawa

Projekt Scotta Hansena rozrósł się do 3-osobowego zespołu i to w takim właśnie składzie usłyszymy go na pierwszym i jedynym koncercie w Polsce. Grupa będzie promować swój ostatni, ciepło przyjęty album „Awake”.

CHET FAKER

7.11 – PALLADIUM, Warszawa 8.11 – STUDIO, Kraków

Piekielnie utalentowany muzyk i wokalista z Australii, którego kariera wyrosła na tablicach mediów społecznościowych. Autor świetnie przyjętego albumu „Built On Glass” powróci do Polski dwukrotnie dla tych, którzy nie mogli zobaczyć jego występu podczas Tauron Nowa Muzyka.

LAMB

8.12 – ETER, Wrocław 9.12 – FABRYKA, Kraków 10.12 – BASEN, Warszawa 11.12 – B90, Gdańsk Niepowtarzalna okazja, by usłyszeć na żywo materiał z najnowszego albumu duetu pt. „Backspace Unwind”. Legendy brytyjskiej sceny trip hopu wystąpią w Polsce aż w czterech miastach. My już wpisaliśmy odpowiednią datę do kalendarza, a ty?

BIAŁYSTOK 19-20.09 ORIGINAL SOURCE UP TO DATE: O/V/R. REGIS, ROBERT HOOD, POLAR INTERTIA, I INNI KOMPLEKS WĘGLOWA GDAŃSK 12.09 PAULBLACKOUT WYDZIAŁ REMONTOWY 1.09 GUSGUS B90 27.09 CRYSTAL FIGHTERS B90 3.10 DIRTY LOOPS PARLAMENT 3.10 TRENTEMØLLER B90 18.10 ENTOMBED AD B90 20.10 FRONT LINE ASSEMBLY B90 29.10 TRICKY B90 20.11 MORBID ANGEL B90 1.12 GOGOL BORDELLO B90 11.12 LAMB B90 KATOWICE 12.09 HELMET FABRYKA 4.10 BEHEMOTH MEGACLUB 8.10 SOHN HIPNOZA 23.11 MORBID ANGEL MEGACLUB KRAKÓW 17.09 GUSGUS STUDIO 19.09 SACRUM PROFANUM: AUTECHRE, SQUAREPUSHER, PLAID, HUDSON MOHAWKE, DARKSTAR, I INNI HOTEL FORUM 23.09 I AM GIANT FABRYKA 24.09 ALESTORM, BRAINSTORM FABRYKA 27.09 IN FLAMES STUDIO 28.09 CRYSTAL FIGHTERS STUDIO 9.10 ENTER SHIKARI KWADRAT 10.10 ANIMALS AS LEADER FABRYKA 15.10 PAROV STELAR BAND TEATR ŁAŹNIA 17.10 ENTOMBED AD FABRYKA 26.10 ANATHEMA STUDIO 4.11 MICHAEL BUBLE KRAKÓW ARENA 5.11 ELTON JOHN KRAKÓW ARENA 8.11 CHET FAKER STUDIO 20.11 SLASH KRAKÓW ARENA 2.12 GOGOL BORDELLO ROTUNDA 9.12 LAMB FABRYKA 16.12 BRYAN ADAMS KRAKÓW ARENA ŁÓDŹ 25.10 SOUNDEDIT FESTIVAL: LAIBACH, KARL BARTOS, PATRICK WOLF, I INNI WYTWÓRNIA 30.10 KYLIE MINOGUE ATLAS ARENA 3.11 LENNY KRAVITZ ATLAS ARENA POZNAŃ 20.09 GUSGUS ESKULAP 21.09 I AM GIANT POD MINOGĄ 6.10 FUTURE ISLANDS ESKULAP 9.10 SOHN SQ 18.10 ENTOMBED AD ESKULAP 19.10 ZAMILSKA PROJEKT LAB 5.11 SNARKY PUPPY ESKULAP 14.11 GRAMATIK SQ 18.11 HOW TO DRESS WELL ESKULAP

SOPOT 12-13.09 O PEN SOURCE ART FESTIVAL: FOREST SWORDS, WE WILL FAIL, I INNI PGS 13.09 GOLDIE SFINKS700 3.10 ROBERT BABICZ SFINKS700 7.11 HUNTER SCENA WARSZAWA 13.09 HELMET HYDROZAGADKA 16.09 GUS GUS BASEN 20.09 JAMIROQUAI STADION NARODOWY 22.09 I AM GIANT PROXIMA 25.09 JASSIE WARE BASEN 26.09 CRYSTAL FIGHTERS PROGRESJA 27.09 SEBASTIAN BASEN 2.10 FAIR WEATHER FRIENDS 1500M2 DO WYNAJĘCIA 3-4.10 FREEFORMFESTIVAL: MODERAT, KLAXONS, TRENTEMØLLER, JOHN HOPKINS, DJ KOZE, SIGMA, I INNI SOHO FACTORY 3.10 JAMES BLUNT TORWAR 4.10 DIRTY LOOPS PALLADIUM 8.10 ENTER SHIKARI PROGRESJA 9.10 ANIMALS AS LEADERS PROXIMA 11.10 ULTERIOR MOTIVE SOHO FACTORY 13.10 AGNES OBEL STODOŁA 13.10 LINDSEY STIRLING TORWAR 15.10 PAROV STELAR BAND TORWAR 15.10 TYCHO BASEN 19.10 BLAWAN NOWA JEROZOLIMA 22.10 FKA TWIGS BASEN 23.10 BLUE FOUNDATION BASEN 24.10 THE NEIGHBOURHOOD STODOŁA 25.10 ANATHEMA PROGRESJA 27.10 OPETH PROGRESJA 28.10 SKILLET STODOŁA 28.10 TRICKY BASEN 2.11 ONEREPUBLIC TORWAR 6.11 SNARKY PUPPY PROXIMA 7.11 CHET FAKER PALLADIUM 7.11 MIGHTY OAKS PROXIMA 12.11 SBTRKT BASEN 14.11 FINK STODOŁA 15.11 GRAMATIK 1500M2 DO WYNAJĘCIA 17.11 HOW TO DRESS WELL HYBRYDY 17.11 THE BASEBALLS STODOŁA 21.11 MORBID ANGEL PROGRESJA 24.11 SOHN HYBRYDY 26.11 SLEEP PARTY PEOPLE BASEN 27.11 SUBMOTION ORCHESTRA BASEN 28.11 JOHN DIGWEED BASEN 28.11 RIVAL SONS HYBRYDY 28.11 SUCIDE SILENCE PROXIMA 3.12 SEETHER PROGRESJA 4.12 AGAINST ME!, PROXIMA 4.12 GOGOL BORDELLO STODOŁA 10.12 LAMB BASEN WROCŁAW 21.09 GUSGUS ETER 23.09 ALESTORM, BRAINSTORM ALIBI 24.09 I AM GIANT ALIBI 27.10 ANATHEMA HALA ORBITA 18.11 THE BASEBALLS ETER 8.12 LAMB ETER


GRZEGORZ BOJANEK „ANALOGUE” (TWICE REMOVED RECORDS)

42



Po wysłuchaniu albumu „Analogue” mogę przyznać z ręką na sercu, że czasem wychodzi na dobre, jak artyście zepsuje się laptop. Nie chcę się pastwić nad aspektem utraty cennych danych, gdyż nie jest to zbyt wesoła chwila, lecz chodzi mi w tym momencie o postrzeganie komputera jako narzędzia do tworzenia muzyki. W przypadku Grzegorza Bojanka – muzyka, kompozytora i szefa wytwórni EtaLabel – uszkodzony laptop nie wywołał jakiejś większej katastrofy. Ta niecodzienna sytuacja pozwoliła mu otworzyć się na nieco inne rozwiązania. Przygoda Bojanka z przenośnym komputerem rozegrała się w 2011 r. podczas jego koncertów w Chinach w ramach ChoP Festivalu. Wtedy to maszyna odmówiła

posłuszeństwa, a po powrocie do Polski okazało się, że dysk twardy przestał definitywnie działać. – Miałem tyle twórczej energii po powrocie z Chin, że musiałem zarejestrować swoje pomysły. Postanowiłem, że na jakiś czas zapomnę o laptopie i wykorzystam mój 4-śladowy magnetofon Tascam – wyjaśnia Bojanek. „Analogue” to już druga pozycja sygnowana imieniem i nazwiskiem artysty, jaka ukazał się w tym roku. Pierwsza to kaseta „Warm Winter Music” opublikowana przez amerykańską wytwórnię Twin Springs Tapes, zaś „Analogue” zdobyła uznanie wydawcy z Australii – Twice Removed Records. Za każdym razem Bojanek coraz odważniej sięga po żywe instrumenty, o czym pisałem na łamach LAIF-a przy okazji jego ubiegłorocznej płyty „Constraints”.

Materiał z „Analogue” został podzielony na siedem kompozycji, w których dominującą rolę odgrywają dźwięki gitary przefiltrowane przez analogowe brzmienie tascama – choć i na płycie „Remaining Sounds” było sporo zaszumionych obszarów uzyskanych za pomocą tego magnetofonu. Płytę otwiera „Peaceful Noise” – jeden z najlepszych utworów, jakie wyszły spod palców muzyka. Tu szorstkie, chropowate, czasem niewygodne brzmienia z pogranicza noise’u i gitarowego ambientu zostały w miły sposób zestawione z akordami pianina. Myślę, że ci, którzy liczyli na bezkresne połacie ambientu, do czego zresztą przyzwyczaił nas Bojanek, mocno się zdziwią, choćby po zetknięciu się z numerami „Loop the Loops” i dronowym „Cut the Tape”, utrzymanymi w stylu Barn Owl. Melodyka, odgłosy urządzeń codziennego użytku, mikrofony kontaktowe oraz pojedyncze dźwięki gitary nadały ton kompozycji „Objects”. Ciekawe zabiegi sonorystyczne można dostrzec w „Paper Music” – to kolejny zwrot Bojanka ku noise’owej estetyce. Z kolei uroczy fragment „Last Experience” to akustyczna miniatura z loopami na taśmę i field recordingiem. Aż chce się powiedzieć: niech psują się częściej laptopy i nie tylko polskim twórcom. Płyta „Analogue” utwierdziła mnie w przekonaniu, że niekiedy warto zrezygnować z elektronicznych spulchniaczy dźwięku, aby móc wydobyć kreatywne pomysły metodą analogowych odwiertów. /ŁK/


R

E

C

E

N

Z

J

E

CHILDREN AND CORPSE PLAYING IN THE STREETS „ATLANTIC AUTO” 

BERNHOLZ „HOW THINGS ARE MADE” 

/DW/ – Damian Wojdyna; /ŁK/ – Łukasz Komła; /PB/ – Przemysław Bollin ; /KS/ – Krzysztof Sokalla; Jarek /dRWAL/ Drążek; /ES/ – Elvis Strzelecki; Marcin Kusy – /MK/

P

od tą nieco tajemniczą nazwą kryje się brytyjski muzyk, rzeźbiarz i filmowiec – Jez Bernholz. W ciągu ostatnich kilku lat artysta sporo nagrywał oraz szukał odpowiedniej dla siebie formy wyrazu. Aż w końcu zebrał się i wydał w tym roku debiutancki krążek „How Things Are Made”. Warto wspomnieć, że już na etapie singli jego twórczość została dobrze odebrana przez krytyków w Wielkiej Brytanii. To, co Bernholz zaprezentował na swoim pierwszym albumie, można określić mianem eksperymentalnego popu, który powstał przy użyciu samplerów, synteztorów, sekwencerów i gitar. Jednak to oryginalna barwa głosu Bernholza (Damon Albarn ma niezłego konkurenta) sprawia, że jego nagrania są wyjątkowe, rozpoznawalne i mają siłę przebicia. Miejscami blisko mu do amerykańskich grup pokroju The Sea And Cake czy TV On The Radio. Choć jak sam Bernholz podkreśla, płyta „How Things Are Made” jest swego rodzaju hołdem złożonym dla klasycznych koncept albumów, takich jak „Hounds of Love” Kate Bush, „Low” Davida Bowieego i „Big Science” Laurie Anderson. Każda z kompozycji Bernholza niesie za sobą jakiś przekaz. W utworze „The Modernist” bohaterem jest filozof przeżywający kryzys wiary, zaś w „Horses Part II” Bernholz wcielił się w postać słynnej sufrażystki Emily Wilding Davison. Zapewne w Polsce longplay „How Things Are Made” przejdzie bez większego echa. Nie wiem jak wy, ale ja od pierwszego przesłuchania zacząłem romansować z twórczością Jeza Bernholza. /ŁK/

DEATH SHANTIES „CRABS” (LP/ BOMB SHOP) 

Death Shanties to kolejny zespół z Wielkiej Brytanii, który dla odmiany dopiero w tym roku zadebiutował swoim albumem „Crabs”. Za sprawą tria Death Shanties zmieniamy stylistykę, odchodzimy więc od elektroniki, syntezatorów etc., na rzecz akustycznych brzmień, a dokładnie free jazzu. Światowa scena muzyki improwizowanej ma się dobrze i nietrudno na niej dostrzec przejawy innowacyjnych rozwiązań. Muzycy Death Shanties (Alex Neilson – perkusja, Sybren Renema – altowy/barytonowy saksofon i Lucy Stein – obrazy/ wizualizacje) w świadomy sposób odwołują się do muzyki z okresu średniowiecza, do tzw. Sea Shanties (muzyka

pracy, wywodząca się z XIX w. statków) i Field Holler (wokalne dialogi towarzyszące pracom polowym – zapoczątkowane przez Afroamerykanów tuż przed wybuchem wojny secesyjnej) i tradycji free jazzu z lat 60. Znaczna część płyty „Crabs” kojarzy mi się z jednej strony z dokonaniami Johna Coltrane’a i Alberta Aylera, a z drugiej – z nagraniami Kanadyjczyka Colina Stetsona. Oszczędność, dziki minimalizm, ogniste i szybkie sola saksofonisty Renema, potrafiącego z dużą lekkością przejść do wysmakowanego tematu, zostały przeplecione miękką i dynamiczną grą perkusisty Neilsona. Jeśli cenicie sobie otwartość i lubicie od czasu do czasu wystawić swoje uszy na perwersyjne doznania, to już wiecie, gdzie tego szukać – na „Crabs”. /ŁK/

43

Norweska scena eksperymentalna wciąż mnie zachwyca. I wydaje się być najmocniejszą – biorąc pod uwagę całą Skandynawię. Można powiedzieć, że zespół Children And Corpse Playing In The Streets jest dobrym przykładem grupy, która pojawiła się znikąd. O istnieniu formacji dowiedziałem się w tym roku i to od Benjamina Fingera (w poprzednim numerze LAIF-a recenzowałem jego album „The Bet”). Znakiem rozpoznawczym zespołu są żeńskie wokale. Oprócz wokalistek mamy także sprawnych instrumentalistów: Alexander Lindbäck (St. Thomas, 7 Doors Hotel) i Fredrik Ness Sevendal (DEL, Kobi). Na płycie „Atlantic Auto” znalazło się sporo miejsca na rozmarzone ballady utopione w pogłosach, którym towarzyszą akustyczne/elektryczne gitary („Make Believe”, „Strange Tidelands”, „Layers”), gdzie ich brzmienie nasycone mrocznym folkiem i estetyką lo-fi, dobrze prezentują się wśród bardziej dynamicznych kawałków. W pewnych fragmentach („Echoes”, „Sunlight”) muzyka Children And Corpse kojarzy mi się z nagraniami holenderskiej grupy The Gathering, a niekiedy ciągnie ich w stronę szwedzkiego Anekdoten. Na uwagę zasługuję także nieco przybrudzona solówka gitarowa, która pojawiła się w utworze „Drop”. Jestem ciekaw, jak muzycy prezentują się na scenie? Kto wie, być może w przyszłości niesforne dzieciaczki z Norwegii wzbogacą line-up któregoś z letnich festiwali w naszym kraju. /ŁK/


KUP BILET NA WWW.STODOLA.PL BILETY DOSTĘPNE: KASA KLUBU STODOŁA - warszawa, UL. BATOREGO 10

agnes obel 13 października

paula & karol 16 października

support: Douglas Dare

fink

14 listopada

the baseballs 17 listopada - warszawa 18 listopada - wrocław

gogol bordello 44

1 grudnia - gdańsk 2 grudnia - kraków 4 grudnia - warszawa

kamp! / we draw a 19 grudnia

GAZELLE TWIN „UNFLESH” (LP/CD ANTI-GHOST MOON RAY RECORDS) 

Nastąpił dziwny zbieg okoliczności, gdyż w tym numerze LAIF-a opisałem płytę artysty z Wysp Brytyjskich niejakiego Jeza Bernholza. Z kolei za projektem Gazelle Twin ukrywa się także Brytyjka i do tego o takim samym nazwisku, czyli Elizabeth Bernholz. Moje oczekiwania wobec niej są dość wysokie. Gazelle Twin ujęła mnie w 2011 r. swoim debiutanckim materiałem „The Entire City”. Z góry nastawiłem się, że kolejny jej longplay musi utrzymać wysoki poziomi, jaki wyznaczył tamten album. Od razu moją uwagę przyciągnęła surrealistyczna okładka tegorocznej płyty „Unflesh”, zaprojektowana przez Elizabeth Bernholz i jak sama twierdzi, stworzona pod wpływem twórczości Francisa Bacona. Na „Unflesh” mamy wyraźne nawiązanie do przeszłości. W utworze „I Feel Blood” Angielka ociera się o Iggy’ego

Popa, w nagraniach „Guts” i „Still Life” bliżej jej zaś do Sonic Youth, Grimes, Chelsea Wolfe czy Miry Calix. Syntezatorowa i odrealniona elektronika z elementami industrialu, jaką uprawia Bernholz, została podrasowana awangardowymi brzmieniami („Unflesh”, „Exorcise”). Bardzo cenię też u niej odważne i bezkompromisowe wchodzenie w różne tematy. Wspomniany „I Feel Blood” opowiada o historii europejskiej kolonizacji, w „Good Death” został poruszony problem eutanazji, „Human Touch” (tu słychać legendarny syntezator CS80, używany przez Vangelisa podczas tworzenia ścieżki dźwiękowej do „Blade Runnera”) to opowieść o dzieciach wychowywanych przez zwierzęta, z kolei wyciszony fragment „Premonition” jest wyrazem pewnej zadumy nad problemem poronienia. Mogę tylko dodać, że „Unflesh” to zaskakująca płyta, która przerosła moje oczekiwania./ŁK/


R

E

C

E

N

Z

J

E

PJUSK „SOLSTØV” (LABEL 12K) Połączenie słońca i kurzu najbardziej mi pasuje do westernowych prerii, galopu koni czy oblanych potem poganiaczy bydła. Ze Stanów Zjednoczonych, bo tam mieści się wytwórnia 12k, powędrujemy prosto do Norwegii. Duet Pjusk – Jostein Dahl Gjelsvik i Rune Andre Sagevik – powrócił po dwuletniej nieobecności z czwartym albumem „Solstøv” (12k). Skąd te nawiązanie do kurzu i słońca? Ano z prostej przyczyny – sam tytuł płyty mówi nam o „zakurzonym słońcu” (z języka norweskiego „Sol” – słońce, „Støv” – kurz). Tym razem duet nie jest sam. Artyści postanowili zaprosić do współpracy trębacza Kåre Nymarka jr. oraz szefa labelu 12k Taylora Deupree, odpowiadającego za elektroniczne przekształcanie dźwięków trąbki. Do tej pory nagrania Pjusk oscylowały raczej wokół lodowatego ambientu wpadającego w odcienie bladych błękitów i szarości. Wydaje się, że na longplayu „Solstøv” paleta barw poszerzyła się i całość jest bardziej zróżnicowana niż poprzednio. Znakomitym posunięciem okazało się wszczepienie do tkaniny dźwiękowej brzmień akustycznych, czyli trąbki („Glřtt”, „Flamet”, „Blaff”). Słyszymy zarówno naturalne, jak i przetworzone partie tego instrumentu. Na „Solstøv” pojawiło się też mnóstwo mikro- i makroprzesunięć w warstwie harmonicznej, dzięki czemu muzykom udało się – i to z powodzeniem – skupić na większej głębi podczas tworzenia. Utwór „Trolsk” można porównać do miarowego oddechu, z kolei „Glřd” jest czymś na kształt abstrakcyjnych i sennych wizji. Zamykające nagranie „Skimt” to masywna ściana dźwięku, wyposażona w architektoniczny i miarowy rytm. Tu powoli topniejący ambient zamienia się w rój elektronicznych cykad. Nocna cisza, pilot w dłoni, „Solstøv” w odtwarzaczu, a po chwili nasz umysł jest jak projektor wyświetlający niezwykłe obrazy. /ŁK/

45

/DW/ – Damian Wojdyna; /ŁK/ – Łukasz Komła; /PB/ – Przemysław Bollin ; /KS/ – Krzysztof Sokalla; Jarek /dRWAL/ Drążek; /ES/ – Elvis Strzelecki



KALIPO „YARUTO” (ANTIME.DE) 

Uwielbiam, kiedy artyści z kręgu muzyki tanecznej, jak też ogólnie elektroniki, rezygnują z cyfrowego źródła dźwięku, przynajmniej w takiej mierze, aby dać więcej miejsca analogowym syntezatorom i nie tylko. Tak też zrobił berliński producent Jakob Häglsperger ukrywający się pod nazwą Kalipo. Po serii remiksów, które można znaleźć na różnych składankach, nadszedł czas na debiutancki krążek pt. „Yaruto”. Już jako nastolatek starał się łączyć w swoich nagraniach hip-hop, downtempo, techno i awangardę. – Najważniejsze jest dla mnie znalezienie własnego języka muzycznego, dźwięku, który nie straci tej iskry – mówił w jednym z wywiadów Häglsperger. Gdzie najlepiej konsumować muzykę, jaka wypełniła album „Yaruto”? – Płytą można się delektować w trakcie sennego niedzielnego popołudnia, leżąc na kanapie, ale także słuchając jej w sobotni wieczór w klubie, oczywiście jeśli chcesz zwiększyć poziom endorfin – wyjaśnia Häglsperger. Materiał z „Yaruto” jest wypadkową długoletnich poszukiwań prowadzonych przez niemieckiego producenta w obrębie wielu gatunków muzycznych. Utwór „Embryo”

może się kojarzyć z twórczością Pantha du Prince, zaś numerom „Lux” i „Come” bliżej do projektów Saschy Ringa, znanego z Apparat czy Moderat. Epicki „Yaruto” to prawdziwy sztos, jeśli chodzi o muzykę taneczną, przy którym odpływam, siedząc w fotelu. W „Get Rich” słychać, jak Häglsperger subtelnie kiwa głową w stronę Steve’a Reicha i jego kompozycji „Music For 18 Musicians”. Nagranie „Listen to You” zawiera pełen wachlarz brzmień, zaczynając od gamelanów i metalofonów, a kończąc na bluesowej solówce gitarowej oraz rytmach wyjętych z house’u czy techno. Z klubowego parkietu („Ganja”) przeskakujemy do świetnie przygotowanego transu („Wilt”) – opartego na powtórzeniach – i tak już do końca („Cloud Dancing II”). Nie mogę nie podkreślić faktu, że longplay „Yaruto” został znakomicie wyprodukowany. W muzyce Kalipo nie ma miejsca na ścisk, lecz za to pełno w niej przestrzeni, energii, świeżości, jak też delikatnego brudu i niechlujstwa – w dobrym tego słowa znaczeniu. Jak to jest tańczyć, leżąc? Nie znam odpowiedzi na to pytanie, ale wiem jedno – wolę leżeć i słuchać nagrań Kalipo, bo i tak czuję, jak moja dusza tańczy. /ŁK/


MR. KITTY „TIME” (JUGGERNAUT MUSIC GROUP) 

SOLAR FIELDS „RED” / „GREEN” / „BLUE” (DRONEFORM RECORDS) 

46

Szwecja, kraina chłodu, szczególnie na północy, i dźwięków rozbrzmiewających od południa do wieczora. Tak obrazowo oddać można charakter muzyki szwedzkiego producenta, który zmaga się z elektroniką od ponad 13 lat. Jest głównie producentem ambientowym, poza autorskimi albumami jego kompozycje chętnie były wstawiane na różne kompilacje. W ciągu 13 lat zebrało się tych utworów tak dużo, że Magnus Birgersson postanowił pozbierać je na własnych warunkach, odświeżyć brzmienie i rozlokować na trzech krążkach zebranych pod szyldem „kolekcja R-G-B”. Trwający lekko ponad 4 godziny zestaw może być świetnym wprowadzeniem w świat melancholijnych, czasem mrocznych,

momentami monumentalnych, kojących, a niekiedy niepokojących kompozycji utrzymanych w pomarańczowopastelowych barwach. Każdy z krążków poza powolnie sunącymi utworami prezentuje kilka progresywnych, niemal klubowych wybryków, które zdarzało się Szwedowi popełnić (jak na pełnym albumie „Random Friday”), jednak siła i piękno tej muzyki tkwią w rozleniwionych i raczej mało radosnych pejzażach. Po wysłuchaniu całości polecam skrócić zestaw pod własne upodobania. Mi wyszło 2 h, a z „Red” wybrałem najwięcej. /dRWAL/

Aby być punkiem, nie trzeba grać trzech akordów na gitarze. Udowodnili to jeszcze w latach 80. Alien Sex Fiend, pukając jednym palcem w syntezatorowy bas do klepiącego automatu perkusyjnego i wyjąc do mikrofonu. Hola hola, ale mamy XXI w. nasiąknięty modą klubową do tego stopnia, że nawet czarni już nie robią hip-hopu... Tak i ukrywający się pod kocim pseudonimem Forrest Avery Carney gra dance, ale z punkową olewką. Może dance to zbyt ryzykowna klasyfikacja, bo to raczej new wave z synth-popem. Taką mieszankę proponowali już z kapitalnym efektem The New Divison i Hearts of Black Science, ale Pan Kociak nie mruży szelmowsko oczu tylko fuka i napina pazury, a sam określa swój styl jako destrukcyjny synth-pop.

I faktycznie silnie zrytmizowane numery z wyraźnym basem i często auto-tune’owanym wokalem są jednocześnie słodkie i dekadenckie. Są jak moda na noszenie czarnej garderoby z różowymi dodatkami. Jednak w tym zestawie nie ma nic tandetnego, jest urok, nonszalancja ale i prawda. Nie ma silenia się na oryginalność, ale i nie ma kopiowania wzorców, choć momentami chłopak pokrzykuje jak Alec Empire. Dobrze by było go zobaczyć na jednej scenie z Cold Cave, z którą to formacją jego muzyka wydaje się dość bliska mentalnie, choć jest zdecydowanie bardziej melodyjna i taneczna. Jego 5. album utrzymuje linię wyznaczoną w 2008 r. i sprawia, że gówniany świat podczas jego słuchania jest tak jakoś bardziej znośny. /dRWAL/


R

E

C

E

N

Z

J

E

/DW/ – Damian Wojdyna; /ŁK/ – Łukasz Komła; /PB/ – Przemysław Bollin ; /KS/ – Krzysztof Sokalla; Jarek /dRWAL/ Drążek; /ES/ – Elvis Strzelecki; Marcin Kusy – /MK/

47

LISA GERRARD „TWILIGHT KINGDOM” (GERRARD RECORDS) 

Nie jest łatwo zliczyć solowy dorobek żeńskiej połowy duetu Dead Can Dance; od ostatniego autorskiego krążka „Black Opal” minęło 5 lat, a w tym czasie DCD zaliczyli reaktywację (koncertową i fonograficzną), a i Lisa nie próżnowała, kontynuując współpracę z ikoną elektroniki Klausem Schulzem oraz współtworząc kolejne ilustracje do filmów. Pojawienie się solowego wydawnictwa trochę mnie zaskoczyło, a zarazem zrodziło obawy co do poziomu. Ale już otwierające intro zbudowane na jej głosach gwarantuje niezwykły dreszcz emocji, choć zaznaczyć muszę, że paradoksalnie nie jest to płyta dla fanów Dead Can Dance czy jej wczesnych dokonań bez Perry’ego („The Mirror Pool”, „Duality”). Lisa nie mruczy, nie dziamoli... śpiewa długie nuty i tylko czasami schodzi do przerażającego w jej wykonaniu kontraltu. To album dla osób o skołatanych nerwach, który potrafi ukoić, otulić

smutkiem i tęsknotą za czasami, gdy wstawało się ze wschodem słońca, a północ była środkiem nocy, a nie jak obecnie jej początkiem. O ile poprzednie wydawnictwo „Black Opal” było preludium do płyty reaktywacyjnej, to jest pozbawione trąb, fortepianu i instrumentów perkusyjnych z jedynie sporadycznymi uderzeniami w kotły. Powolne, oparte głównie na layerowanych smykach, z niewyczuwalną elektroniką, nawiązujące do muzyki sakralnej kompozycje snują się niczym zbłąkana dusza pustymi, zamkowymi lochami. A skoro o duszach, to muszę wspomnieć te, które współpracowały z Lisą nad tym projektem. Wśród nich jest

Patrick Cassidy, z którym ponad dekadę temu nagrała udany album „Immoral Memory”, Daniel Johns z altrockowego Silverchair, indiefolkowa Astrid Williamson wspomagająca muzycznego partnera Lisy, Brendana Perry’ego jak i Dead Can Dance na koncertach oraz eksgladiator Russel Crowe, dokładający swoje słowne trzy grosze. Ta fuzja doświadczeń i osobowości sprawiła, że „Twilight Kingdom” jest jedną z najlepszych płyty Gerrard jako artystki, a nie wokalistki Dead Can Dance. Jest bardzo introwertyczna, przejmującą i wciągającą w świat życia na skraju mroku. Ale to w końcu muzyka anioła ciemności i nie może być mowy o słońcu bez zaćmienia. /dRWAL/


OLIVER LIEB „INSIDE VOICES” (PSYCHONAVIGATION RECORDS) 

Gdyby tak się zastanowić, to bez pana Olivera trans nie byłby taki, jaki jest, gdyż jest on jedną z 5 najważniejszych postaci odpowiedzialnych za kreację tego stylu (dla równowagi panowie T. i AVB znaleźli by się także w Top 5, ale osób, które trans zepsuły). Jego projekty jak L.S.G., Paragliders, Ambush czy Spicelab są kultowe, ale produkcje ukazujące się pod jego własnym nazwiskiem są już mniej znane. Stąd moja radość, gdy pojawiła się wieść o planowanym na 2014 r. albumie ambientowym, będącym swego rodzaju kontynuacją „Into Deep” L.S.G. Po wysłuchaniu krążka mogę stwierdzić, że związków ze wspomnianą płytą jest mniej, a „Inside Voices” stanowi raczej klamrę spinającą wcześniejszy, wydany jeszcze w 1993 r. „Constellations” i rok późniejszy „Music for Films” z Dr. Atmo, gdyż zdecydowanie

jest płytą ambientową, a nie downtempową. Być może zbyt sugeruję się tytułem, ale tak jak „Music For Films” była alternatywnym soundtrackiem do „Odysei kosmicznej” Kubricka, tak nowe dzieło może podnieść walory „Grawitacji” Cuarona. Muzyka jest bardzo kosmiczna, ale bez tandetnych space-Jarre’owskich efektów, hermetyczna, klaustrofobiczna, rozwijająca się bardzo powoli, bez nagłych zwrotów i dynamicznych akcentów. Każda linia czy brzmienie wyłaniają się stopniowo, nadlatują z oddali niczym widziany skrajem szyby kombinezonu kosmicznego meteoryt. W końcu uderzają i znów odlatują, by znikać w oddali. A to, co zostaje po zderzeniu, panoszy się w głowie i rezonuje jeszcze długo po wybrzmieniu ostatniego dźwięku z płyty. Tak jak „Grawitacja”, tak i ta płyta pozwoli wam poczuć absolut próżni i bezmiar kosmosu. /dRWAL/

GMO VS. DENSE „EQUATION” (ALTAR) 

Po raz trzeci spotykają się dwaj muzycy oddziałujący na siebie i związani ze sobą niczym Ziemia z Księżycem. Tym drugim niech jest Christian Schoeps (Dense) z zaledwie jedną solową płytą, a pierwszym znany jako GMO i Minoru (klubowy psyprogressive) Olaf Gretzmacher. Wypadkowa ich doświadczeń i zainteresowań wciąga w nieco mroczny tunel wypełniony nieznanymi stworzeniami. Inspirowana psychodelicznym i progresywnym transem muzyka została spowolniona do ok. 110 BMP-ów, będąc świetną alternatywą dla fluoroscencyjnych main roomów. Taka forma transu to nic nowego, ale i też nie jest zbyt rozpowszechniona w postaci pełnego albumu, a po dość rozczarowującym w 2014 r. krążku „In R Voice” ta płyta staje się wyjątkowa.

Mięsiste, bardzo basowe brzmienie sprawia, że utwory mimo swej powolności nie pozwalają usiedzieć w miejscu, a dźwięki wręcz zmuszają do bujania i kręcenia się po parkiecie. Skondensowana w nich energia i pozytywny przekaz sprawiają, że ten album jest spośród trzech zdecydowanie najlepszy. Mój ulubiony „Step Beyond” z prezydenckim telefonem to majstersztyk, którego implodująca moc może na parkiecie równać się z najmocniejszymi wooblerami. /dRWAL/

dy

48

nagro j e w o iż t s e r p i Laureac

Mercury Prizepłytą ugą

powracają z dr gle Zawiera sin ine” P e h T f „Hunger O e” re F d n a H i „Left


R

E

C

E

N

Z

J

E

OF NORWAY „ACCRETION” (CONNAISSEUR RECORDINGS) 

CLOCK DVA „CLOCK 2” (ANTERIOR RESEARCH) 

W historii muzyki rockowej i elektronicznej wymienić można dwóch wykonawców, którzy nie mają w sobie nic z człowieka. Pierwszym jest oczywiście Kraftwerk, choć ich robotyczna wizualność jest sprytną formą połączenia kreatywnego image’u i PR. Prowadzony od końca lat 70. i reaktywowany w 2011 r. przez Adi Newtona Clock DVA to zupełnie inny kaliber filozoficzny – to idee i koncepcje obszyte dźwiękami i tekstami. Nowe utwory CDVA zaczynają się tam, gdzie skończyła się płyta „Sign” z 1993 r., choć z uwagi na teksty bliżej jej do „Man-Amplified”. Magia cyfrowego świata, futurologia i cybernetyka zostały zawarta tylko w trzech utworach, które napiętnowane są brzmieniem cyfrowej, laptopowej

produkcji. Ale tego rodzaju kliniczne brzmienie idealnie koresponduje z odhumanizowanym wokalnym przekazem Newtona – mimo zachowania rozpoznawalnej barwy głosu, podobnie jak u wokalisty The Residents, słychać momentami poczciwego 60-latka. Ale to żaden zarzut. To doświadczenie. Wspomniałem o trzech utworach, a co z resztą? Pozostała piątka to wariacje, rekonstrukcje i dekonstrukcje nowych tematów dokonane przez takie ikony elektroniki jak Robin Rimbaud (Scanner), Uwe Schmidt (Flanger, Atom Heart, Senor Coconut) i Frank Bretschneider (Komet). Każdy fan industrialno-cybernetycznego EBM-u poczuje się, jakby została właśnie ujawniona nowa strona Biblii odnosząca się do współcześnie skomputeryzowanych i przerażająco stechnicyzowanych czasów. /dRWAL/

49

/DW/ – Damian Wojdyna; /ŁK/ – Łukasz Komła; /PB/ – Przemysław Bollin ; /KS/ – Krzysztof Sokalla; Jarek /dRWAL/ Drążek; /ES/ – Elvis Strzelecki

Z

acząć z grubej rury czy po prostu powiedzieć „jest grubo”? Bo jest! Bo to jak dotąd najlepsza tegoroczna płyta deephouseowa, która w starciu z inną, wyżej notowaną u mnie stylistyką ma wciąż duże szanse na podium. Jak to możliwe, że dwójka głównie DJ-ów z Norwegii (nazwa przecież nie od parady), z małym dorobkiem fonograficznym w postaci epek i do tego techhouseowych, wysmarowała album wart najwyższej oceny? Co więcej, sprawili, że sekwencjonowana elektronika jest tłem i nawet w utworach podgonionych bardziej klubowym bitem bogactwo brzmień akustycznych i naturalnych efektów przyćmiewa plastikową syntezę. Smutny, a niekiedy nawet ponury nastrój udziela się już od wprowadzającego w klimat instrumentalnego openingu, po którym następuje wciągający mantrowym basem i hipnotyzującym głosem Linea Dale utwór „Spirit Lights”. To płyta oparta na kontrastach, ale bardzo spójnych i niezwykle umiejętnie połączonych – jeśli utwór jest szybki, to jego bit jest delikatny i stonowany. Zaś w momentach cieplejszych a wolniejszych muzycy pozwalają sobie na szersze i bardziej ekspresyjne wykorzystanie akustycznej palety barw, a całość ciągnie gitarowy bas. Formacja może z powodzeniem wypełnić pustkę, jaką po sobie zostawiła Groove Armada, która oddała się klubowym produkcjom, choć Of Norway zdecydowanie nie są grupą lounge czy downtempową. Niepokojący „Love is Over”, przenikliwy „It’s You”, groźny „Trampoline” czy „Last Night” igrający z klasykiem „Plastic Dreams” Jaydee, są najbardziej rozkręconymi fragmentami. Bo to album wysublimowany, deephouse’owy, ale nie w rozrywkowym znaczeniu. Album, który zapada w pamięć, którego tylko cosobotni bywalec klubu nie doceni. Tak, ten album odpowie wam na pytanie, czy jesteście słuchaczem, czy tylko klaberem. /dRWAL/


ROYAL BLOOD „ROYAL BLOOD” (WARNER MUSIC)

50



Wiecie, na co mogłyby wymrzeć dinozaury rocka? Na słuch o tej płycie! Nadchodzi nowa era, nastaje czas rodu z Brighton. Umarł król, niech żyje Royal Blood! Nadstawcie uszu, zróbcie sobie przerwę od nudnej muzyki i słuchajcie, aż poleje się krew. Oni sieją spustoszenie, nie biorą jeńców i choć nie mają za sobą armii muzyków, robią hałas, który zadziwi nawet fana metalu. Kochacie rzężące gitary White’a, seksowne riffy Homme’a i przeszywający na wylot głos Matthew Bellamy’ego, a może tęskno wam do fantazji Nuno Bettencourta z Extreme? Niemożliwe stało się możliwe, oni tu są, ale to nie koncert życzeń. To płyta przełom, więc nie szukajcie wyżej wymienionych na liście gości. Bez takich, Royal Blood ma dobre maniery, ale obywa się bez dobrych rad. Ich królestwo to nie kraj dla starych ludzi, to muzyka, która ożywi i odmłodzi wam duszę. Włączcie trzeci na płycie „Figure It Out” i poczujcie na plecach kurz kalifornijskiego desert rocka, z czasów, gdy w odtwarzaczu grzał się „Rated R” Queens Of The Stone Age. Jak tam,

tak i tu wokal Kerra jest tak amerykański, jakby od dziecka chodził w ostrogach i koszuli w kratę. No i ten porażający finał, rozedrgany jak Dave Grohl na gościnnych występach w „Song For The Dead” QOTSA. Tak, tak panie z Nirvany, ten Thatcher sporo potrafi i nie bez kozery marzy o wspólnej trasie z Foo Fighters. Wiesz, co masz robić. Zaskakujące połączenia hardrockowego stylu Moster Magnet, z glamrockowym wokalem Perry’ego Farrella z Jane Addiction, znajdziecie za to w „Loose Change”, który ma w sobie potencjał hitu radiowego. No, panie dyrektorze, jakby Polskie Radio grało takie tracki, to kierowcy byliby bardziej dynamiczni na drodze i szybciej reagowali na zmianę świateł. Panie wydawco, jak kroisz pan „Best of dla kierowców”, to zacznij od tego – będzie TOP10 na OLiS-ie. Brytole widzą w nich następców Muse i nic dziwnego, skoro otwierający album „Out Of The Black” przypomina znakomity „Absolution”,

choć próżno szukać u autorów „Time Is Running Out” mocy, z jaką Royale leją nas po pysku przez 33 minuty. U nich nie ma kalkulacji, półśrodków i ulizania. Możecie ich porównywać do wielu wielkich, a oni temu sprostają, bo choć są beniaminkiem w tej ekstraklasie, to w walce o tytuł Gigantów Rocka będą się liczyli już od tego sezonu – a wchodzę pokerowym „all-in”, że będą wielcy. Rock’n’rollowa kadra Anglii wzmocniła się o rozgrywającego Bena Thatchera i piekielnie skutecznego Kerra. Pierwszy wygląda jak skrzyżowanie Paula Gascoigne’a z Waynem Rooneyem, ale z perkusji wyciska ostatnie soki. Kerr wykręca ze strun moc, jakiej nie przeciwstawi się nawet koalicja Mordoru. Śródziemie wstaje z martwych i tańczy aż miło, a Tolkien na to patrzy z góry i poematy pisze. Royal Blood kosi konkurencję w tempie wieńczącego płytę „Better Strangers”. Jeśli Sparta miała najlepszych wojowników, to Anglia ma najlepszych rockmanów. /PB/


R

E

C

E

N

Z

J

E

INTERPOL „EL PINTOR” Stany Zjednoczone zazwyczaj kojarzą się nam z gitarową energią, której źródeł należy upatrywać w klasycznym rocku, metalu bądź rapcore. Wszelkie brzmienia, które korzenie miały na Wyspach Brytyjskich, najczęściej traktowano po macoszemu, uznając je jedynie za wypadek przy pracy zachłyśniętych twórczością Joy Division i Morrisseya młodych muzyków. Jak bardzo zdziwili się krytycy, kiedy złote dzieci nowojorskiej sceny w postaci Yeah Yeah Yeahs, The Strokes czy naszych dzisiejszych bohaterów podbiły nie tylko serca Brytyjczyków. Powstały w 1997 r. amerykański zespół, w latach 2002–2008 stanowił silne ogniwo indierockowej i postpunk-revivalowej rewolucji, której tak bardzo hołdowało kultowe MTV2. Cztery albumy studyjne, udział w licznych trasach

koncertowych i wciąż rosnąca liczba fanów mówią same za siebie. Grupa powraca właśnie z nowym albumem zatytułowanym „El Pintor” (z hiszp. „Malarz”, jak również anagram nazwy zespołu), na którym mimo zmian w składzie grupy (Carlos Dengler opuścił Interpol w 2010 r., a za partie basu na nowym krążku odpowiedzialny jest wokalista Paul Banks), wciąż słyszymy kapelę, która debiutowała

ponad 10 lat temu, jednak już w bardziej dojrzałej odsłonie. Powrót do korzeni po skończeniu 18 lat? Osobiście uważam, że tak. Potwierdzają to takie utwory, jak „Anywhere”, „Ancient Ways”, „Tidal Wave”, „Twice As Hard”, „Breaker 1” czy singlowy „All The Rage Back Home”. Wszystkie łączy charakterystyczne brzmienie, okraszone mrocznym, a zarazem zmysłowym wokalem Banksa. Pustynna atmosfera

i oniryczna konwencja, przywołujące sceny z teledysku do „Dream On” Depeche Mode (motyw snu na jawie). „My Desire”, „Same Town, New Story”, „My Blue Supreme” oraz „Everything Is Wrong” to istne perełki przenoszące nas na plan science fiction westernów, gdzie tradycyjne pistolety zastępują kosmiczne gadżety, a kowboje raczą się tequilą w napromieniowanych energią z odmiennej rzeczywistości saloonach. Oby tak dalej. /ES/

HELIOS

51

/DW/ – Damian Wojdyna; /ŁK/ – Łukasz Komła; /PB/ – Przemysław Bollin ; /KS/ – Krzysztof Sokalla; Jarek /dRWAL/ Drążek; /ES/ – Elvis Strzelecki; Marcin Kusy – /MK/




REASONANDU „IMMINENT SATORI” (ALTAR)

52



Od przełomowej dla elektronicznej muzyki etnicznej, zwanej także world beat, płyty „Maya” Banco de Gaia minęło już 20 lat, a przez te dwie dekady styl mocno się rozwijał, ewoluując m.in. do psybientu (połączenia muzyki psychodelicznej i ambientu) i zaczęły pojawiać się oficyny specjalizujące się w tej stylistyce. Jedną z nich jest szanowana Altar, która w swym katalogu ma takie znakomitości jak Astropilot, GMO, E-Mantra, Suduaya, Asura, Chronos czy Alwoods, a teraz do tego grona dołącza debiutant – Reasonandu. Jego muzyka nie odstaje mocno od innych produkcji tej wytwórni, ale ma w sobie niezwykłe piękno i dbałość o przestrzeń. Głównie elektroniczne instrumentarium natchnione jest wschodnimi wokalizami i dźwiękowymi ozdobnikami. Wydawać by się mogło, że o muzyce elektronicznej czerpiącej z etnicznego folku niewiele więcej można powiedzieć, ale rumuński muzyk łączy to, co już zostało odkryte, z bałkańską wrażliwością w sposób bardzo urokliwy, jednak niepozbawiony melancholii. I choć chwilami płyta ociera się o new age jak w utworze „Nocturna”, to właśnie te momenty stanowią o wartości tego wydawnictwa. Alexandru Dumitrescu stworzył materiał lekki, ale nie cukierkowy. Bez obaw, nie stanie wam w gardle i nie zemdli, ale pozwoli na chwilę relaksu. Cudowne spa dla uszu. /dRWAL/


R

E

C

E

N

Z

J

E

BANKS „GODDESS” /DW/ – Damian Wojdyna; /ŁK/ – Łukasz Komła; /PB/ – Przemysław Bollin ; /KS/ – Krzysztof Sokalla; Jarek /dRWAL/ Drążek; /ES/ – Elvis Strzelecki; Marcin Kusy – /MK/

Banks… Lloyd Banks? Azelia Banks? Nie! Banks to po prostu Banks, a tak właściwie Jillian Banks – urodzona 18 czerwca 1988 r. w Los Angeles, amerykańska wokalistka, której utwór „Waiting Game” stał się bardzo rozpoznawalny w 2013 r. za sprawą wykorzystania go w reklamie Victoria’s Secret. Zanim jednak eteryczna bogini z L.A. ruszyła w trasę z The Weeknd, wiodła średnio spokojne życie w oparach soundclouda. Wszystko zaczęło się, gdy Jillian miała 15 lat i rozwiedli się jej rodzice. Zdarzenie to było na tyle silnym przeżyciem dla nastoletniej dziewczyny, że postanowiła przelać cały swój ból na papier. Pisanie tekstów piosenek było jej terapią, sposobem na zagłuszanie uczucia osamotnienia. Dodatkowo uczyła się gry na keyboardzie, który dostała w prezencie od przyjaciela chcącego pomóc jej przetrwać ten trudny okres. Jak widać, sztuka potrzebuje bólu, gdyż to właśnie dzięki umieszczanym na soundcloudzie niezwykle emocjonalnym piosenkom Banks podpisała kontrakt z wytwórnią Good Years. Jej pierwszy singiel „Before I Ever Met You” zaprezentował w swojej audycji w BBC Radio 1 sam Zane Lowe, a kolejne wydawnictwa w postaci minialbumu „Fall Over” oraz epki „London” zostały pozytywnie odebranie przez krytyków i słuchaczy.

53



Tytuł „najlepszej artystki tygodnia” według magazynu „Vogue”, nominacje do nagród MTV i BBC, a także uznanie w portalach Shazam i iTunes, które regularnie umieszczają Banks w topowych zestawieniach, mówią same za siebie. Dodajmy do tego jeszcze obecność na takich festiwalach, jak Coachella, Bonnaroo czy gdyński Open’er Festival i wszystko stanie się jeszcze bardziej jasne. Nic więc dziwnego, że artystka zdecydowała się

wydać swój pierwszy album. „Goddess” to bez wątpienia jeden z najbardziej zmysłowych, wyrafinowanych i inteligentnych krążków, z jakimi miałem dotychczas do czynienia. „Before I Ever Met You”, „Waiting Game”, „Warm Water”, Goddes”, „Brain”, „Drowning” czy „Beggin for Thread” to zaledwie przedsmak piękna, z którym mamy tutaj do czynienia. Słuchając „Under the Table”, „Change”, „Someone New” czy „Fall Over”, mam

wrażenie, że Massive Attack z okresu „Mezzanine”, Lauryn Hill, Fiona Apple, Lorde i Lamb spotkali się w jednym miejscu, tworząc zabarwioną nowoczesnym trip hopem, folkującą elektroniką i erotyzmem eklektyczną mieszankę dobrej muzyki. Po tym albumie mam zdecydowaną ochotę oświadczyć się Banks, wpisując w intercyzie zobowiązanie o pozytywnych recenzjach, pod warunkiem że będzie nagrywać kolejne takie albumy. /ES/


W

Y

W

I

A

54

SIŁA SAMYCH SUK!

Rewolucyjne, rewelacyjne i bardzo charakterne: – Gramy, żeby wyrazić siebie – mówią z przekonaniem. Pewności siebie też im nie brakuje: – Wiemy, co chcemy robić i jak do tego dojść. Pamiętacie Sistars i ich „Siłę sióstr”? Dajcie spokój. Przyszedł czas kwintetu, który energią wypełnił całe Katowice, a one mają chętkę na zasięg ogólnopolski, ba, nawet światowy. O sensie muzykowania opowiedziały nam ze szczegółami tuż po zejściu ze sceny. A grały, jakby to był ich ostatni koncert. Tekst: Przemysław Bollin

D


55

LAIF: Była Kapela Ze Wsi Warszawa, od niedawna są i Południce, tak chętnie grane przez Program Trzeci Polskiego Radia. Jesteście i wy. Wskrzeszacie ducha muzyki ludowej. Magda Wieczorek-Duchewicz: To wynika z nas samych. Muzyka ludowa od zawsze wyrażała to, co grało w duszach jej twórców, mówiła o życiu i tym, co akurat było aktualne. U nas właśnie tak jest. Poza tym każda z nas na pewnym etapie rozwoju muzycznego odnalazła swoje ludowe fascynacje i korzenie. Hela odkryła sukę biłgorajską, mnie od dawna chodziły po głowie przyśpiewki i melodie ludowe, jakie znałam ze swojego domu. To tylko niektóre z inspiracji. Czerpiemy melodie, tematy, ale rozwijamy we własną myśl. Marta Sołek: Każda z nas porusza się we własnym świecie muzycznym, od jazzu, przez rozrywkę, aż do muzyki klasycznej. LAIF: Mówicie o różnych fascynacjach, wpływach i doświadczeniach, ale płyta w warstwie brzmieniowej jest spójna. Helena Matuszewska: Wspólne są instrumenty i melodie ludowe, od których wychodzimy. Aranżacja jest już zupełnie inna, wypływająca z naszych temperamentów i wykształcenia muzycznego. Magda Wieczorek-Duchewicz: Myślę, że ta spójność wynika z tego, że nad każdym kawałkiem pracujemy zespołowo. LAIF: Jesteście zaczepialskie. Już sama nazwa wiele narzuca. Magda Wieczorek-Duchewicz: Każdy może interpretować nazwę, jak chce. Nazwa Same Suki odnosi się do instrumentu – suka biłgorajska; do pięciu silnych charakterem kobiet oraz do tego, o czym mówimy w naszych utworach. A poruszamy tematy trudne, o których często się nie mówi. LAIF: Kobiet w muzyce jest multum, ale mało kto ma odwagę wypowiedzieć się w swoim imieniu.

Marta Sołek: To nasze założenie. Nie chcę wychodzić tu na zatwardziałą feministkę, ale gramy, żeby wyrazić siebie. A przy tym liczymy na to, że ludzie się z tym zidentyfikują. Cieszy nas to, że jest ich coraz więcej. Justyna Meliszek: Nazwę i ludyczność traktujemy też z przymrużeniem oka. Można znaleźć u nas wiele odniesień do współczesności, nie brak nam dystansu, jesteśmy też romantyczne, a miejscami nawet straszne. Nie śpiewamy tylko na poważnie. LAIF: W jednym z utworów odnosicie się do dramatu „W beczce chowany” Roberta Jarosza. Helena Matuszewska: Ten tekst został napisany dokładnie wtedy, gdy powstawał dramat. LAIF: Widziałaś spektakl Teatru Animacji w Poznaniu? Helena Matuszewska: Tak i mogę powiedzieć, że mój tekst był bardziej inspirowany spektaklem niż samym dramatem. LAIF: Wasza płyta trafiła na rynek rok temu przez crowdfunding, czyli społeczną zrzutkę pieniędzy na dany projekt. Rodzi się pytanie o sens istnienia wytwórni. Helena Matuszewska: Wytwórnia wiele rzeczy ułatwia. Na razie nie jesteśmy związane z żadną, ale wiemy, co chcemy robić i jak do tego dojść. Pewne rzeczy wolimy robić same.


W

Y

W

I

Tekst: Przemysław Bollin

SOHN

Jego kariera toczy się tak szybko, jak zmieniał się line-up Festiwalu Tauron Nowa Muzyka w Katowicach, gdzie wystąpił, zastępując w ostatniej chwili Cheta Fakera. Jego debiutancki album „Tremors” jest jedną z najlepszych płyt tego roku. O kulisach jego powstania, a także o pracy z Banks i panicznym strachu przez kościołami opowiedział na trzy godziny przed koncertem na TNM.

BOJĘ SIĘ KOŚCIOŁÓW

56

A

D


T

yp pokerzysty i wrażliwca. Na spotkaniu z nim nie obyło się bez tematów tabu. Chętnie mówi o miłości do muzyki, o Londynie, za którym nie tęskni, i o wierze w Boga, której nie ma. Muzycznie przypomina Jamiego Woona i Jamesa Blake’a. Z pierwszym się przyjaźni, z drugim koresponduje poprzez muzykę, zaskakując głębokimi basami i melodiami z intymnym tekstem. Śpiewa, odkąd sięga pamięcią, ale elektroniką zainteresował się w wieku 20 lat, gdy posłuchał albumu „Kid A” Radiohead. Wszystko mu się w głowie poprzestawiało i po miłości do gitar narodziła się w tamtej chwili tęsknota za tworzeniem sampli. Sednem „Tremors” są jednak emocje, które zapisał na mokrych od łez kartach papieru po rozstaniu z ukochaną osobą i Londynem. To był rok 2010. Dwa lata później opublikował już pierwszą epkę „The Wheel”, a kilka miesięcy temu debiutancki album. Ukazał się on nakładem legendarnej wytwórni 4AD, wydającej utwory m.in. The National, Deerhunter czy choćby Bon Iver. Pod koniec sierpnia wystąpił w Katowicach, ale to nie ostatnia wizyta w stolicy Górnego Śląska. Artysta powróci tam 8 października, by w ramach After Nowa Muzyka 2014 zagrać w klubie Hipnoza. Dzień później wystąpi w Poznaniu, a 24 listopada w Warszawie.

57


58

LAIF: Jak się grało w Stanach? SOHN: Bardzo dobrze. To ogromny kraj, właściwie kontynent. Najmilej wspominam koncerty w Chicago i w Bostonie. Stała tam przede mną dziewczyna, na odległość pół metra. Tuż przede mną, jak ty teraz. Nagle krzyknęła na cały głos: – Boże, jaki ty jesteś pociągający! LAIF: Co ty na to? SOHN: Nic, miałem zamknięte oczy. (śmiech) LAIF: Twoje teksty są bardzo intymne. Trudno ci się skoncentrować? SOHN: Raczej nie. Zdarzenia z przeszłości przychodzą same, nawet nie myślę o tym, o czym śpiewam. Dźwięki przywołują sytuacje. Tak działa nasza pamięć emocjonalna. LAIF: W pracy aktora jest podobnie. Bycie powtarzalnym na scenie to najtrudniejsza część tego zawodu. SOHN: Nie można za każdym razem przeżyć czegoś w ten sam sposób. Nawet jeśli przychodzi do ciebie uczucie strachu, to okazuje się, że za każdym razem śpiewasz o nim w innym kontekście. To zadziwiające. Trzeba sobie zaufać. LAIF: „Tremors” jest o tobie czy o tym, co zaobserwowałeś? SOHN: To mieszanka obu tych rzeczy. W większości to moje przeżycia, o których stale myślę, które do mnie wracają i wpływają na mnie. Ten album to mój dziennik intymny. Są prawdy, które przychodzą do ciebie, a ty musisz je utrwalić, zapisać, zapamiętać. LAIF: Chciałbym wrócić do 2010 r., kiedy postanowiłeś zostawić Londyn i wyjechać do Wiednia. Wcisnąłeś klawisz z napisem „restart”?

SOHN: Tak. To było jedno szybkie, bolesne cięcie. Ludzie boją się zmian. Mi się poszczęściło, robię karierę, wydaję muzykę i jestem daleko dalej niż cztery lata temu. To nie był restart przez palenie za sobą mostów, ale uświadomienie sobie odpowiedzi na pytanie: czy jestem szczęśliwy? Jak nie, zmień to! LAIF: Ale ludziom często brak odwagi. SOHN: Znamy swój charakter, a nie potrafimy podejmować decyzji. Wpadliśmy w pułapkę internetu, gdzie wszystko jest nagrywane, i zaczęliśmy się bać zmian. To niebezpieczne. LAIF: Dwa lata temu w Katowicach, również w kościele, zagrał Jamie Woon… SOHN: Przyjaźnimy się. LAIF: Fink mówi o nim, że to bardzo pracowity gość. To prawda? SOHN: Potrafi pracować nad jednym albumem przez kilka lat. Jest perfekcjonistą. To zabawne, bo historia naszego poznania ma kilka lat. Wiedzieliśmy

o sobie, ale nie było okazji, żeby się poznać. Mamy wspólnego menedżera i któregoś razu dał mi znać, że w studio można było za darmo coś nagrać. Właśnie tam spotkaliśmy się po raz pierwszy. Teraz się przyjaźnimy i czasem gramy razem. Pamiętam, jak w jego piwnicy nagrałem „Warnings”, a potem spałem u niego na podłodze. (śmiech) LAIF: „Kid A” Radiohead to twój ulubiony album? SOHN: Odkryłem go w wieku 20 lat, ale nie od razu mi się spodobał. „OK Computer” to był mój album, uwielbiałem ich gitary i nagle dostaję coś takiego. Co to jest – myślałem. To dlatego, że głos Yorke’a był mi bliski, był dla mnie jak brat. Rzuciłem ją w kąt i nie chciałem słuchać. Dopiero po czasie wróciłem do niej i pokochałem. Uświadomiłem sobie, że oni po „OK Computer” byli już na końcu drogi i postanowili – niespodziewanie dla wszystkich – odwrócić się w przeciwną stronę i pójść w nieznane. Opłacało się.


W

SOHN: Myślałem, że wszystkie są do siebie podobne. Dla mnie muzyka jest jak sinusoida, która idąc nisko, w końcu musi się wzbić wysoko nad głowę. Podobnie jest z układaniem playlisty czy graniem w ogóle. Lubię zaskoczyć takim punktem kulminacyjnym raz na trzy, czasem raz na pięć utworów. Uwielbiam ten moment na koncercie, kiedy nagle pojawia się mocny bit i ludzie szaleją. Muzyka daje ogrom możliwości, ogranicza nas tylko wyobraźnia. LAIF: W brytyjskiej prasie muzycznej pojawiła się wzmianka o twojej pracy produkcyjnej z Banks. Jak do niej doszło? SOHN: Zaczęło się od remiksu dla Lany Del Ray, który spodobał się Banks, i doszło do spotkania. Pracowaliśmy w domu, w mało profesjonalnych warunkach. Bazowaliśmy na wymianie energii, ja jej coś zagrałem, ona zaraz napisała tekst. Potem chciała poprawić, ja na to, żeby nie myślała, tylko szła na żywioł – i tak po czterech dniach pracy powstał „Waiting Game”, który otwiera jej album.

W

I

A

D

S OH N

LAIF: Jaka to kobieta? SOHN: Nie do końca taka jak w teledyskach. Tam jest taka mroczna, tajemnicza, a tak naprawdę nie brakuje jej ani humoru, ani pogody ducha. Ale powiem ci, że gdy spędziłem z nią trochę więcej czasu, to wyczułem od niej bardzo intensywną energię. Jest w niej coś takiego, co jest spójne z tymi klipami – bardzo intensywna, seksualna aura. I to akurat jest w tych klipach i w jej piosenkach. Potem już starałem się jej unikać, nie zbliżać się niepotrzebnie. Trochę się jej bałem. LAIF: Na otwarciu Tauronu Nowej Muzyki zagrasz w kościele. To dobre miejsce na koncert? SOHN: Po raz pierwszy gram w tego typu miejscu i po próbie dźwiękowej jestem porażony akustyką, a przede wszystkim scenerią, wnętrzem. Dokładnie naprzeciw mnie, ale nieco wyżej, widać ogromne organy, idealnie wpisane w ten kościół. Czuję się osaczony symbolami i znaczeniami. Widzisz, ja nie jestem religijną osobą, a mimo to myślę, że ludzie zbudowali to miejsce w innym celu niż na koncert. Na pewno znajdą się ludzie, którzy przyjdą na imprezę, potańczyć, poskakać, a to nie przystoi przed ołtarzem. LAIF: Jak się czułeś na tej próbie dźwiękowej? SOHN: Nie za dobrze. Jak dotykam ściany kościoła, to czuję strach. A jak jestem w środku, to jest mi słabo. Panicznie boję się kościołów. Nigdy więcej nie zgodzę się na koncert w takim miejscu. LAIF: Na kolejnych koncertach w Polsce będziesz mógł trzymać się z dala od kościołów. Dzięki za rozmowę.

59

LAIF: Mówimy o roku 2000, kiedy tri-hop odchodził w niepamięć, a brit-pop jeszcze dogorywał. Wiele kapel ryzykowało, podobnie było z Archive, którzy po „Londinum” nagrali słynne „Again” i podobili serca Polaków. SOHN: Uwielbiam ich. To ciekawe, że mają większą popularność poza Wyspami, mimo że są Anglikami. LAIF: Polacy lubią smutną muzykę. SOHN: Francuzi też. Bardzo chętnie słuchają tam nowych brzmień i elektroniki. Melancholicy częściej prowadzą poważne rozmowy i nie traktują muzyki jako dodatku do zabawy i weekendowej popijawy. LAIF: Słuchałem twojego Residency Show w BBC Radio 1 (audycja radiowa, w której pojawia się znany artysta, by zagrać set DJ-ski – przyp. aut.) i zauważyłem, że sięgałeś po dwa typy utworów. Z jednej strony była Banks i James Blake, z drugiej porywający Lil Silva i energetyczne Molaskin.

Y


GRALI W GARAŻACH, KOPALNIACH, WRACAJĄ NA AUTOSTRADY

Co wspólnego mają ze sobą UFO, Nirvana, Queen, słaba wiarygodność testów na HIV oraz HBO? To hasła, które przewijają się, kiedy czytamy o historii zespołu Foo Fighters! Dowodzona niemal od 20 lat przez Dave’a Grohla formacja szykuje się właśnie do wydania kolejnego krążka. Już w październiku jedna z największych stacji telewizyjnych na świecie wyemituje specjalny dokument przedstawiający zespół pracujący w ośmiu legendarnych studiach nagraniowych znajdujących się na terenie USA.

60

Tekst: Elvis Strzelecki Grafiki: Milena Fik/LIEBE

FOO FIGHTERS


62

L

z Afghan Whigs, który nagrał partię gitary do utworu „X-Static”, stworzył pierwszy album projektu zwany po prostu „Foo Fighters”. Wydany w lipcu 1995 r. krążek, będący prawie całkowicie dziełem Grohla, otrzymał pochlebne recenzje i nominację do nagrody Grammy. Niespodziewany sukces zmusił Grohla do zwerbowania do projektu nowych muzyków, z którymi mógłby pojechać w trasę koncertową. Tak też nawiązał współpracę z nieoficjalnym członkiem Nirvany z czasów „In Utero”, gitarzystą Patem Smearem, perkusistą Williamem Goldsmithem oraz basistą Nate’m Mendelom. Naturalne dla Dave’a było również zaproszenie Krista Novoselica, jednak obaj uznali, że może to być uznane za niestosowne przez dawnych fanów Nirvany. Po trasie koncertowej z 1996 r. zespół zaszył się w studiu z producentem Gilem Nortonem, w wyniku czego powstała druga płyta – „The Colour and the Shape”. Równolegle z procesem nagrywania krążka doszło do konfliktu Grohla z Goldsmithem, którego wkrótce zastąpił były perkusista Alanis Morissette, Taylor Hawkins. Swoje odejście ogłosił również Pat Smear, zastąpił go Franz Stahla. Ten ostatni ostatecznie jednak opuścił band w trakcie nagrywania trzeciego krążka ze względu na różnice zdań. Następca debiutu sprzedał się w 2 milionach kopii, a teledyski zespołu przybrały charakterystyczną formę satyry (chwalony przez Boba Dylana „Everlong” doczekał się klipu od Michela Gondry, zaś „My Hero” wyreżyserował sam Grohl). Kontynuatorem szalonych pomysłów był teledysk do utworu „Learn to Fly”, w którym udział wzięli członkowie Tenacious D – Jack Black i Kyle Gass. Singiel zwiastował wydanie trzeciego albumu „There Is Nothing Left to Lose”. Efekt? 19 miejsce na liście „Billboardu”, nagrody Grammy za najlepszy teledysk oraz rockowy album, a także pozyskanie nowego członka zespołu, gitarzysty Chrisa Shifletta. W takim składzie Fightersi rozpoczęli pracę nad czwartym krążkiem, który ukazał się 22 października 2002 r. „One by One” przyniosło im kolejną Grammy za najlepszy rockowy album, a także ogromną popularność w Wielkiej Brytanii i niespodziewaną sympatię Georga W. Busha, który jak się później okazało bezprawnie wykorzystał w swojej kampanii wyborczej piosenkę „Times Like These”. Wówczas to Dave publicznie poparł kandydata Demokratów, Johna Kerry’ego. 4 czerwca 2005 r. ukazał się pierwszy w historii zespołu dwupłytowy album „In Your Honor”. Nagrany w wybudowanym przez grupę w Los Angeles Studio 606 West, stanowił doskonałe ukoronowanie 10. rocznicy zespołu. Pierwszy z krążków zawierał wyłącznie rockowe numery, drugi zaś akustyczne, w tym duet z Norah Jones. Promując album, grupa miała okazję wystąpić w hangarze w Roswell w Nowym Meksyku, gdzie rzekomo były przechowywane szczątki UFO, który rozbił się w 1947 r. (Dave nazwał swoją markę handlową Roswell

E

G

Records z okazji tego występu). Wyprzedzony w USA jedynie przez „X&Y” grupy Coldplay, album dość szybko doczekał się swojego następcy, już w 2007 r. pojawił się bowiem szósty longplay bandu – „Echoes, Silence, Patience & Grace”. Rok wcześniej grupa wydała koncertowy „Skin and Bones”, stanowiący dokumentację ich akustycznej trasy koncertowej. Płyta zawierała kawałek „The Ballad of the Beaconsfield Miners”, poświęcony australijskim górnikom, którzy uwięzieni w zawalonym szybie słuchali głównie utworów Foo Fighters.

– W Tasmanii, w Australii zawalił się korytarz w kopalni. Kiedy ratownicy przyszli z pomocą uwięzionym górnikom zapytali, czy czegoś chcą, zanim zostaną wyciągnięci spod ziemi. Jeden z nich poprosił o iPoda z naszą ostatnią płytą, „In Your Honor”. To mnie rozbroiło. Koleś jest pod ziemią i prosi o wodę i naszą cholerną płytę. Byłem autentycznie poruszony. Napisałem mu list, że mam nadzieje, że się trzyma, a muzyka pomogła, i że zapraszamy na koncert i kilka piw. Kiedy graliśmy w Operze w Sydney, przyszedł na koncert. Napisałem wtedy instrumentalny kawałek i zadedykowałem mu go. Później wypiliśmy sporo piw i obiecałem, że zamieszczę

E

N

D

A

ten utwór na nowym albumie, i tak też zrobiłem – opowiada muzyk. Pod koniec 2009 r. grupa wydała składankę „Greatest Hits”, by jak twierdził Dave, zamknąć pewien etap w historii zespołu. Przerwa była jednak stosunkowo krótka, bo już w 2011 r. pojawił się siódmy album zespołu – „Wasting Light”. Jest to pierwszy od wydania „The Colour and the Shape” album, w którego nagrywaniu wziął udział gitarzysta Pat Smear. Wydawnictwo okazało się sporym sukcesem, uzyskując status złotej płyty w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie oraz platynowej płyty w Australii. W 2014 r. fani zespołu otrzymali dobrą wiadomość, dotyczącą ósmego longplaya grupy. Płyta ma nosić tytuł „Sonic Highways”, a jej premierę zaplanowano na 10 listopada. Powstały pod pieczą legendarnego producenta Butcha Viga krążek nagrywany był w kilku studiach nagraniowych w 8 miastach: Chicago, Austin, Nashville, Los Angeles, Seattle, Nowym Orleanie, Waszyngtonie i Nowym Jorku. „Każda piosenka powstała w innym mieście, każda z nich zawiera lokalne legendy i historie. Wszystkie teksty zostały napisane w eksperymentalny sposób. Dave czekał do ostatniego dnia sesji nagraniowej, więc są inspirowane doświadczeniami, rozmowami, osobowościami, które były częścią procesu” – możemy przeczytać w zapowiedziach płyty. Dodatkową atrakcją będzie miniserial „Sonic Highways”, którego pierwszy odcinek stacja HBO wyemituje 17 października. Liczba odcinków dokumentu będzie równa liczbie utworów na płycie, a każdy z nich będzie przedstawiać historię studia, w którym nagrywano album. W związku z tym w serialu pojawią się również wywiady m.in. z muzykami KISS, The Eagles, Minor Threath i Fugazi.


62

L

z Afghan Whigs, który nagrał partię gitary do utworu „X-Static”, stworzył pierwszy album projektu zwany po prostu „Foo Fighters”. Wydany w lipcu 1995 r. krążek, będący prawie całkowicie dziełem Grohla, otrzymał pochlebne recenzje i nominację do nagrody Grammy. Niespodziewany sukces zmusił Grohla do zwerbowania do projektu nowych muzyków, z którymi mógłby pojechać w trasę koncertową. Tak też nawiązał współpracę z nieoficjalnym członkiem Nirvany z czasów „In Utero”, gitarzystą Patem Smearem, perkusistą Williamem Goldsmithem oraz basistą Nate’m Mendelom. Naturalne dla Dave’a było również zaproszenie Krista Novoselica, jednak obaj uznali, że może to być uznane za niestosowne przez dawnych fanów Nirvany. Po trasie koncertowej z 1996 r. zespół zaszył się w studiu z producentem Gilem Nortonem, w wyniku czego powstała druga płyta – „The Colour and the Shape”. Równolegle z procesem nagrywania krążka doszło do konfliktu Grohla z Goldsmithem, którego wkrótce zastąpił były perkusista Alanis Morissette, Taylor Hawkins. Swoje odejście ogłosił również Pat Smear, zastąpił go Franz Stahla. Ten ostatni ostatecznie jednak opuścił band w trakcie nagrywania trzeciego krążka ze względu na różnice zdań. Następca debiutu sprzedał się w 2 milionach kopii, a teledyski zespołu przybrały charakterystyczną formę satyry (chwalony przez Boba Dylana „Everlong” doczekał się klipu od Michela Gondry, zaś „My Hero” wyreżyserował sam Grohl). Kontynuatorem szalonych pomysłów był teledysk do utworu „Learn to Fly”, w którym udział wzięli członkowie Tenacious D – Jack Black i Kyle Gass. Singiel zwiastował wydanie trzeciego albumu „There Is Nothing Left to Lose”. Efekt? 19 miejsce na liście „Billboardu”, nagrody Grammy za najlepszy teledysk oraz rockowy album, a także pozyskanie nowego członka zespołu, gitarzysty Chrisa Shifletta. W takim składzie Fightersi rozpoczęli pracę nad czwartym krążkiem, który ukazał się 22 października 2002 r. „One by One” przyniosło im kolejną Grammy za najlepszy rockowy album, a także ogromną popularność w Wielkiej Brytanii i niespodziewaną sympatię Georga W. Busha, który jak się później okazało bezprawnie wykorzystał w swojej kampanii wyborczej piosenkę „Times Like These”. Wówczas to Dave publicznie poparł kandydata Demokratów, Johna Kerry’ego. 4 czerwca 2005 r. ukazał się pierwszy w historii zespołu dwupłytowy album „In Your Honor”. Nagrany w wybudowanym przez grupę w Los Angeles Studio 606 West, stanowił doskonałe ukoronowanie 10. rocznicy zespołu. Pierwszy z krążków zawierał wyłącznie rockowe numery, drugi zaś akustyczne, w tym duet z Norah Jones. Promując album, grupa miała okazję wystąpić w hangarze w Roswell w Nowym Meksyku, gdzie rzekomo były przechowywane szczątki UFO, który rozbił się w 1947 r. (Dave nazwał swoją markę handlową Roswell

E

G

Records z okazji tego występu). Wyprzedzony w USA jedynie przez „X&Y” grupy Coldplay, album dość szybko doczekał się swojego następcy, już w 2007 r. pojawił się bowiem szósty longplay bandu – „Echoes, Silence, Patience & Grace”. Rok wcześniej grupa wydała koncertowy „Skin and Bones”, stanowiący dokumentację ich akustycznej trasy koncertowej. Płyta zawierała kawałek „The Ballad of the Beaconsfield Miners”, poświęcony australijskim górnikom, którzy uwięzieni w zawalonym szybie słuchali głównie utworów Foo Fighters.

– W Tasmanii, w Australii zawalił się korytarz w kopalni. Kiedy ratownicy przyszli z pomocą uwięzionym górnikom zapytali, czy czegoś chcą, zanim zostaną wyciągnięci spod ziemi. Jeden z nich poprosił o iPoda z naszą ostatnią płytą, „In Your Honor”. To mnie rozbroiło. Koleś jest pod ziemią i prosi o wodę i naszą cholerną płytę. Byłem autentycznie poruszony. Napisałem mu list, że mam nadzieje, że się trzyma, a muzyka pomogła, i że zapraszamy na koncert i kilka piw. Kiedy graliśmy w Operze w Sydney, przyszedł na koncert. Napisałem wtedy instrumentalny kawałek i zadedykowałem mu go. Później wypiliśmy sporo piw i obiecałem, że zamieszczę

E

N

D

A

ten utwór na nowym albumie, i tak też zrobiłem – opowiada muzyk. Pod koniec 2009 r. grupa wydała składankę „Greatest Hits”, by jak twierdził Dave, zamknąć pewien etap w historii zespołu. Przerwa była jednak stosunkowo krótka, bo już w 2011 r. pojawił się siódmy album zespołu – „Wasting Light”. Jest to pierwszy od wydania „The Colour and the Shape” album, w którego nagrywaniu wziął udział gitarzysta Pat Smear. Wydawnictwo okazało się sporym sukcesem, uzyskując status złotej płyty w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie oraz platynowej płyty w Australii. W 2014 r. fani zespołu otrzymali dobrą wiadomość, dotyczącą ósmego longplaya grupy. Płyta ma nosić tytuł „Sonic Highways”, a jej premierę zaplanowano na 10 listopada. Powstały pod pieczą legendarnego producenta Butcha Viga krążek nagrywany był w kilku studiach nagraniowych w 8 miastach: Chicago, Austin, Nashville, Los Angeles, Seattle, Nowym Orleanie, Waszyngtonie i Nowym Jorku. „Każda piosenka powstała w innym mieście, każda z nich zawiera lokalne legendy i historie. Wszystkie teksty zostały napisane w eksperymentalny sposób. Dave czekał do ostatniego dnia sesji nagraniowej, więc są inspirowane doświadczeniami, rozmowami, osobowościami, które były częścią procesu” – możemy przeczytać w zapowiedziach płyty. Dodatkową atrakcją będzie miniserial „Sonic Highways”, którego pierwszy odcinek stacja HBO wyemituje 17 października. Liczba odcinków dokumentu będzie równa liczbie utworów na płycie, a każdy z nich będzie przedstawiać historię studia, w którym nagrywano album. W związku z tym w serialu pojawią się również wywiady m.in. z muzykami KISS, The Eagles, Minor Threath i Fugazi.


63

Foo Fighters to projekt, któremu trudno odmówić oryginalności. Wystarczy wspomnieć chociażby poparcie, którego muzycy udzielili podważającej wiarygodność testów na HIV organizacji Alive & Well w 2000 r., rozdając fanom podczas koncertu charytatywnego książki jej założyciela. Charakterystyczny jest również humor lidera formacji, który potrafi w zabawny sposób podsumować działania muzycznych konkurentów: – Czy wiecie, że odtwarzając piosenki Nickelback od tyłu, można usłyszeć wiadomość od szatana? Jeszcze gorsze jest to, że odtwarzając je w drugą stronę, usłyszycie Nickelback – żartował.

Wszystko to jednak przyćmiewa działalność muzyczna Grohla i spółki. Panowie mieli bowiem zaszczyt uczestniczyć w ceremonii wprowadzenia Queen do Rock and Roll Hall of Fame w 2001 r., wykonując ze starszymi kolegami „Tie Your Mother Down”, a także występować w towarzystwie muzyków Led Zeppelin – Jimmy’ego Page’a i Paula Jonesa – podczas jednego z dwóch wyprzedanych koncertów na stadionie Wembley w Londynie w 2007 r. Dodajmy do tego jeszcze współpracę Dave’a m.in. z Lemmym Kilmisterem, Wino i Maxem Calvarą przy okazji projektu Probot, który powstał jako efekt realizacji marzeń Grohla o stworzeniu płyty z muzykami, którzy inspirowali go w młodości. – Nigdy nie brałem lekcji, żeby nauczyć się grać na perkusji czy na gitarze. Po prostu rozpracowałem to sam. Myślę, że jeśli masz w sobie wystarczająco dużo pasji, jesteś zaangażowany i skoncentrowany, możesz robić w życiu to, czego pragniesz – szczerze wyznał kiedyś Grohl. Efektem takiej postawy jest m.in. działalność Foo Fighters. Muzycy nie zwalniają tempa, a ich zadziorność, dystans do siebie oraz ogromny szacunek do odbiorców od 20 lat pozostają niezmienne. Oby tak dalej!


64

IZA KLEMENTOWSKA „SAMOTNOŚĆ PORTUGALCZYKA” Iza Klementowska – reporterka i dziennikarka, stypendystka ministra kultury i dziedzictwa, publikująca m.in. w „Dużym Formacie”, „Wysokich Obcasach Ekstra” i „Newsweeku” – przedstawia nam niezwykłą opowieść o Portugalczykach, nie od strony pięknych krajobrazów i imprezowej atmosfery, lecz z perspektywy podsłuchów, cieni na ścianie, niepewności i niespełnionych obietnic. Ukazuje nam tym samym Portugalię okrojoną z terytorium i dumy. Z jej reportażu dowiemy się, kto rządził w domu António de Oliveiry Salazara, dlaczego João Soares został tylko w piżamie, co słychać wewnątrz fortu w Caxias, kogo Eryk zabiera ze sobą do Angoli oraz dlaczego Kinkas spędzał całe dnie na cmentarzu, a dom Rui przypominał pomnik. Losy mieszkańców Portugalii to jednak tylko pretekst do lepszego poznania mrocznej strony tego południowoeuropejskiego kraju. /ES/

BERNDT HEINRICH „WIECZNE ŻYCIE”

KRZYSZTOF TOMASIK „SEKSBOMBY PRL-U”

Berndt Heinrich – rocznik 40, emerytowany profesor biologii z Niemiec, wykładający na co dzień na Uniwersytecie w Vermont. Pewnego dnia został przez siłę wyższą wystawiony na próbę, jeden z jego przyjaciół bowiem poważnie zachorował i zapytał Heinricha, czy byłby gotów wyprawić mu „zielony pogrzeb” w swojej posiadłości w lasach Maine. Był to dla wybitnego naukowca impuls do opisania zagadnienia, które interesowało go do dawna – znaczenia śmierci w świecie zwierząt. W tym celu profesor rozpoczął obserwować niesamowite zachowania istot, których ludzie na ogół nie dostrzegają, a jeśli już, to często odwracają się z obrzydzeniem. Mowa tu m.in. o sposobie porozumiewania się kruków, które są „naczelnymi grabarzami” w krainach północnych, „niezamierzonej współpracy” wilków i dużych kotów, lisów i łasic, bielików i kowalików, które pomagają jedne drugim żerować w najtrudniejszym zimowym okresie, a także pogrzebie myszy wyprawionym przez chrząszcze grabarze. Zwrócił też uwagę na to, gdzie i w jaki sposób odwieczną i doniosłą rolę padlinożerców i grabarzy odgrywają ludzie, umożliwiając tym samym nie przemianę prochu w proch, lecz przejście z tradycyjnej formy życia do innej rzeczywistości. Wynikiem tych wszystkich obserwacji jest właśnie książka „Wieczne życie”. /ES/

Piękno kobiecego ciała od zawsze stanowiło inspirację dla wszelkiej maści twórców. Reżyserzy, pisarze i muzycy poświęcali temu tematowi liczne dzieła, przyczyniając się tym samym do stworzenia specjalnej kategorii – seksbomby. Tak bowiem określano najpiękniejsze aktorki, piosenkarki i modelki. Eskalacja tego tytułu była na tyle silna, że nie ominęła nawet szarego i smutnego PRL-u. Znany publicysta i biografista Krzysztof Tomasik zdecydował się napisać o kobietach, które rozpalały umysły i ciała Polaków. Wśród nich znalazły się tak charyzmatyczne kobiety, jak Kalina Jędrusik, Beata Tyszkiewicz, Barbara Brylska i Grażyna Szapołowska. Przedmiotem rozważań autora jest fenomen seksbomby epoki PRL-u. Skrupulatnie śledząc drogę artystyczną każdej z wybranych aktorek i ich ucieleśnienia seksu na ekranie, charakteryzuje obyczajowość tamtych czasów. Dodatkową atrakcją dla czytelnika jest również znajdujący się w książce bogaty materiał zdjęciowy i dokumentalny. /ES/


K

S

I

Ą

Ż

K

I

65

ILONA WIŚNIEWSKA „BIAŁE”

LAWRENCE GROBEL „AL PACINO. ROZMOWY”

ALLEN GINSBERG LISTY

Spitsbergen – największa wyspa norweskiego archipelagu Svalbard w Arktyce i najbardziej na północ wysunięte siedlisko ludzkie na świecie. Miejsce zamieszkania obywateli prawie pięćdziesięciu krajów, którzy przyjechali żyć i pracować w ciągłym zimnie, śniegu, ciemnościach nocy polarnej albo wiecznym słońcu dnia polarnego. Wśród nich znalazła się Ilona Wiśniewska, która z pasją odkrywcy i znajomością realiów pełnokrwistego mieszkańca opowiada historię niezwykłych miejsc Spitsbergenu. Opuszczone osady, kopalnie węgla, hotele, ale też międzynarodowy bank nasion czy Polska Stacja Polarna w Hornsundzie to niektóre z opisanych przez autorkę miejsc. Książka stanowi niezwykle barwny opis tego, co w Dalekiej Północy najpiękniejsze, a także ilustrację życia różnorodnych postaci zamieszkujących lodowaty archipelag. /ES/

Obcowanie z legendą może się skończyć na dwa sposoby – albo totalną klęską, albo inspirującą rozmową. Drugą z tych opcji serwuje nam Lawrence Grobel – dziennikarz, obwołany przez magazyn „Playboy” „najlepszym dziennikarzem przeprowadzającym wywiady”. Autor biografii takich postaci, jak Marlon Brando, Truman Capote i James Michener, a także współpracownik m.in. „Playboya”, „New York Timesa”, „Newsday”, „Rolling Stone”, „Entertainment Weekly” oraz „Cosmopolitan”, od ponad 30 lat konsekwentnie wyciąga z największych gwiazd sekrety, które normalnie nie ujrzałyby światła dziennego. Tym razem przyszedł czas na legendę światowego kina, Ala Pacino. Trzon pozycji stanowią przeprowadzane z artystą w latach 1979–2005 wywiady, uzupełnione o nowy aktualny materiał i prywatne zdjęcia. Owa pozycja stanowi wnikliwe spojrzenie na życie artysty, skupionego bardziej na procesie tworzenia roli niż na owocach wielkiej kariery. To opowieść o jednostce wybitnej, będącej u szczytu swoich możliwości. W zrozumieniu fenomenu Pacino pomogą nam obecne w publikacji obszerne komentarze autora uzupełniające każdy wywiad, szczegółowa filmografia, jak również niepublikowane dotąd prywatne zdjęcia aktora oraz polska przedmowa autorstwa Ernesta Brylla. /ES/

Legenda amerykańskiej kontrkultury, nieformalny lider Beat Generation, a przede wszystkim przyjaciel Jacka Kerouaca, Neala Cassady’ego, Williama S. Burroughsa i Boba Dylana – Allen Ginsberg. Według legendy, zawsze miał ze sobą długopis i kartkę, by w każdej chwili móc napisać list. Fanatyk słowa pisanego i literatury, przenikliwy myśliciel i krytyk Ameryki. Człowiek, który przez większą część swojego życia prowadził ożywioną korespondencję nie tylko z rodziną i przyjaciółmi, lecz także z pisarzami i politykami. Żarliwy dyskutant, intelektualny onanista, pełen emocji, ironii i do bólu dosadny. Dodajmy do tego jeszcze poszukiwanie ratunku w psychoanalizie, alkoholu, narkotykach, rozrywkowym życiu Nowego Jorku, homoseksualnych przygodach, a nawet szpitalu psychiatrycznym i objawi nam się aktor, scenarzysta, poeta i działacz społeczny w postaci Ginsberga. Jeśli ktoś myśli, że to tylko przybrana na użytek publiczny poza, niech lepiej przeczyta „Listy”. Nic już wtedy nie będzie takie samo. /ES/

Opracowanie: Elvis Strzelecki


66


F

I

L

M

Obraz i dźwięk – zdawałoby się nierozłączne, uzależnione od siebie formy sztuki. A jednak każda z nich żyje swoim życiem. Zdarza się przecież często, że po projekcji jakiegoś filmu dogłębnie penetrujemy internet w celu odnalezienia jakiegoś kawałka, który w nim usłyszeliśmy. Czym jest soundtrack i dlaczego wywiera tak silny wpływ na naszą podświadomość? Dziś poznacie genezę kilku z najważniejszych dzieł muzyki filmowej XXI w. Tekst: Elvis Strzelecki

P

amiętam jak dziś – jest wczesna wiosna, ok. północy. Nie mogę zasnąć. Włączam telewizor, przypadkowo trafiam na początek amerykańskiej komedii „Skazani na siebie”. W rolach głównych Matt Damon i Greg Kinnear. Ale nie to było dla mnie najważniejsze. Nagle usłyszałem znajomy kawałek, lecz za Chiny Ludowe nie mogłem sobie przypomnieć jego autorów. Niemal natychmiast wstałem do komputera, aby dowiedzieć się czegoś więcej o ścieżce dźwiękowej do tego filmu. Mam! To Pixies i „Here Comes Your Man”! Od tamtej pory utwory grupy z Bostonu leciały w moim odtwarzaczu niemal bez przerwy. Taka już jest magia kina. Dla ortodoksów funkcjonuje jedynie w obszarze bliskim grze aktorskiej i scenografii. Dla nas zaś, melomanów lub jak kto woli – muzofilów, obszar akcji filmu jest jedynie pretekstem do zasmakowania wykwintnych dań dźwiękowych. By zrozumieć ten fenomen, należy zwrócić uwagę na pewne anglojęzyczne pojęcie zwane „soundtrackiem”.

67

NAJBARDZIEJ WPŁYWOWE SOUNDTRACKI XXI WIEKU Soundtrack, a tak właściwie OST (Original Sound Track) – z angielskiego „oryginalna ścieżka dźwiękowa” lub po prostu „ścieżka dźwiękowa”. Określenia tego potocznie używa się w stosunku do zapisu motywu bądź też całego podkładu muzycznego, który pojawia się w filmie lub grze wideo, a także składanek płytowych, będących zbiorem obecnych w dziele filmowym utworów. Bywa często mylony z muzyką filmową, która w przeciwieństwie do niego stanowi w rzeczywistości odrębny byt estetyczny w formie podgatunku muzyki zarówno klasycznej, jak i popularnej. Abstrahując jednak od etymologii pojęcia, warto skupić się na znaczeniu ścieżki filmowej dla odbioru. W tym celu przygotowałem wam kilka przykładów, udowadniających, że słuch jest równie ważny, co wzrok.


F

I

L

M

1}

REQUIEM DLA SNU

„E

scape from reality” – tak w skrócie można by podsumować to, co autor kultowego obrazka miał na myśli. Mowa tu o dziele nieszablonowym, bo obok „Requiem dla snu” Darrena Aronofsky’ego trudno przejść obojętnie. Wyobraźmy sobie czwórkę bohaterów, którzy z powodu osamotnienia, niespełnionych marzeń, a co za tym idzie bólu i goryczy, jakich dostarcza im współczesny świat, decydują się uciec w narkotyki, słodycze, papierosy i telewizję. Uzależnienia determinują ich wzloty i upadki, a oni sami stają się doskonałą alegorią mentalnej degrengolady współczesności. Wyłączmy teraz muzykę, zostawmy dialogi i resztę. Niestety mimo doskonałej fabuły i aktorów film staje się martwy. Jeśli jesteście wierzący, to podziękujcie Bogu za to, że w 1996 r. alternatywna grupa z Wielkiej Brytanii, Pop Will Eat Itself się rozpadła, bo dzięki temu możemy cieszyć się klimatycznym soundtrackiem byłego wokalisty tego bandu, Clinta Mansella. We współpracy z kwartetem smyczkowym Kronos Quartet stworzyli ponadczasowy majstersztyk pozwalający widzowi uciec w mroczną rzeczywistość skurwiałego emocjonalnie świata. Sam niejednokrotnie słyszałem, jak wiele osób po puszczeniu im „Lux Aeterna” powtarzało, że motyw zna, ale nie wie skąd. Warto tutaj przypomnieć o tym, iż kilka lat później powstała wersja z chórem i orkiestrą znana jako „Requiem for a Tower”. Poznaliśmy ją m.in. dzięki „Władcy Pierścieni”, „Kodzie Leonarda Da Vinci”, programom „X Factor” i „Top Gear”. Lista reklam, gier komputerowych, w których jej użyto, jest jednak znacznie dłuższa. Być może pojawi się również w kolejnym sezonie słynnego „Nie do wiary”.

2}

68

GRINDHOUSE: PLANET TERROR

W

przypadku „Grindhouse: Planet Terror” można zauroczyć się trzema elementami: nietuzinkową urodą Rose McGowan, szaloną, stworzoną w hołdzie kinu grozy klasy b fabułą i najważniejszym – muzyką. Robert Rodriguez z ekipą w postaci Graeme Revello, Carla Thiela, Georga Oldzieya i Rickia Del Castillo popełnił jeden z najlepszych soundtracków XXI w. Nie powiem, że jest to perfekcyjne i dzieło i wszystko mi się tutaj podoba. Momentami zalatuje kiczem, a nawet bawi, z drugiej jednak strony taki jest przecież klimat serii Grindhouse, której doskonałą alegorią jest postać Marylina Mansona. Bardzo inteligentny gość z przemyślanym na siłę mrocznym wizerunkiem, straszniejszy bowiem jest dzieciakom niż dorosłym, a mimo to nadal szokuje opinię publiczną, zwłaszcza zatwardziałych mentalnie prawicowych radykałów. Identyczna sytuacja ma miejsce właśnie w przypadku dzieł Tarantina i Rodrigueza oraz ścieżek dźwiękowych do nich – nagromadzenie scen przemocy i grozy powoduje, że człowiek dostaje skurczy mięśni brzucha ze śmiechu, ale jednocześnie nie pogardziłby uprawianiem seksu przy dźwiękach „Cherry’s Dance of Death”.


W

4}

I STRAŻNICY GALAKTYK

3}

POWRÓT DO GARDEN STATE

69

yobraźcie sobie aktora nieudacznika, który mimo usilnych prób nie odnosi żadnego sukcesu w LA, a dodatkowo ojciec psychiatra szprycuje go środkami antydepresyjnymi. Pewnego dnia wraca do rodzinnych okolic, by pożegnać matkę, która zginęła śmiercią samobójczą, i spotyka dawnych znajomych, z których jeden został multimilionerem, a drugi grabarzem. Następnie poznaje piękną dziewczynę, która go fascynuje. Taki jest właśnie scenariusz komediodramatu Zacha Braffa pt. „Powrót do Garden State”. Niby prosty, infantylny i do bólu przerysowany, a jednak jest w nim coś ujmującego. Przez pewien czas zastanawiałem się, co urzekło w nim jedną z moich koleżanek. Odpowiedź była bardzo oczywista – soundtrack. „We live in a beautiful word” – takie słowa słyszymy w coldplayowskim „Don’t Panic”. Idealny kwintesencja obrazu. Ironia mająca nas podtrzymać na duchu i dać łyk nadziei na przyszłość. Dodajmy do tego jeszcze utwory Simona & Garfunkela, Zero 7, Thievery Corporation czy The Shines, a melancholia zacznie powoli zmieniać się w błogostan. Marta, dzięki za polecenie mi tego soundtracku – też odkryłem dzięki niemu kilka wyjątkowych piosenek.

N

ie wiem, kto bardziej podoba się kobietom – odtwórca głównej roli w filmie „Strażnicy galaktyki”, Chris Pratt czy dubbingujący go w polskiej wersji Paweł Małaszyński. Wiem natomiast, co podoba się Prattowi, a jest to utwór grupy Redbone – „Come And Get Your Love”. Nic w tym dziwnego, wszak takowy znajduje się na ścieżce dźwiękowej do filmu, w którym odgrywa główną rolę. Nie podejrzewam go jednak o lizusostwo, bo przebój to zacny i porywa do tańca, mimo że nie najmłodszy (powstał dokładnie w 1973 r.). Gdybym mógł pójść na jakiś film wyłącznie po to, żeby posłuchać dobrej muzyki, zdecydowanie wybrałbym „Strażników galaktyki”. Nie z powodu braku sympatii do science fiction, lecz ze względu na obecność plejady muzycznych gwiazd w postaci m.in. Davida Bowiego, Jackson 5, Marvina Gaye’a czy sympatycznych Szwedów z Blue Swede, których przeboje są idealną alternatywą dla pragmatycznych fanów „naszej rzeczywistości”. ybór był to subiektywny, więc wybaczcie drodzy czytelnicy, jeśli pan redaktor coś pominął. Ważne jest jednak, aby zwrócić uwagę na to, że bardzo często dzięki dobrym soundtrackom film dostaje drugie życie, przez co siła jego oddziaływania na widza zwiększa się niemal potrójnie.

W

CKU XXI WIEKU TYPOWANIE SOUNDTRA : CZYTELNIKÓW LAIF-A 1. „DRIVE” 2. „JUNO” 3. „INCEPCJA” 4. „AMELIA” 5. „CONTROL” 6. „SUGAR MAN” 7. „ONCE” ZY” 8. „UŚMIECH MONY LI I” 9. „500 DNI MIŁOŚC KTYKI” 10. „STRAŻNICY GALA


DRUGA WIZYTA W MIEŚCIE GRZECHU

70

D

ziewięć lat czekaliśmy na „Sin City 2”. Czy „Damulka warta grzechu” była tego warta? Czy ta sama sztuczka z ożywieniem komiksu zadziałała po blisko dekadzie? Przed premierą wielu uważało, że to, co w 2005 r. wbiło widzów w fotele, dziś może sprawiać wrażenie nieco zardzewiałego. Ale nawet jeśli narzędzie, którym dysponował Rodriguez, nieco pokryła rdza, to i tak pokonał nim niejednego sceptyka! Witaj w szalonym i mrocznym Mieście Grzechu. Spotkasz tu Marva (Mickey Rourke), Nancy (Jessica Alba) i Johna (Bruce Willis). Oraz tych, na których opiera się historia komiksowej „Damulki...”: Avę (Eva Green) i Dwighta (Josh Brolin). W tym mieście sieje się zgorszenie, a rządzą przestępstwo i śmierć. To fikcyjne miejsce jest najważniejszym bohaterem „Sin City 2”. Ma duszny, pustynny klimat i leży gdzieś w okolicach Seattle. Zresztą nieważne, i tak nikt normalny nie chciałby się tam zapuszczać. Robert Rodriguez najwyraźniej do normalnych nie chce się zaliczać – to on po raz drugi przeniósł czarno-białe karty komiksu Millera na ekran. Mało brakowało, a w ogóle by do tego nie doszło, bo Frank długo nie chciał się zgodzić na sprzedaż praw do ekranizacji serii o Mieście Grzechu. Rodriguez zadzwonił z prostym komunikatem: – Przyjedź do mnie na farmę, nakręcimy jedną scenę i złożymy ją w moim studiu; jeśli ci się nie spodoba, zapomnimy o sprawie – zachęcał. W domu w Austin zorganizował plan zdjęciowy z parą aktorów (Joshem Hartnettem i Marley Shelton) i wspólnie nagrali słynną scenę, w której płatny zabójca likwiduje piękną kobietę i obejmując ją, szepcze: – Czek za nią zrealizuję rano.

Twórca komiksu dał się przekonać i dziś ta scena otwiera film „Sin City” z 2005 r. Zabójcze otwarcie. Miller miał rację, powierzając reżyserię teksańskiemu geniuszowi Rodriguezowi. Ten facet jak mało kto potrafi dostarczyć wyrafinowaną rozrywkę (dosłownie!), bo bazującą na strzelaniu i zabijaniu. Jak on to robi, że historie

bezwzględnych twardzieli („Maczeta” i „Maczeta zabija”), krwawych zabójców („El Mariachi” i „Desperado”), kryminalistów i wampirów („Od zmierzchu do świtu”) potrafi zobrazować tak, że bez mrugnięcia uznajemy to za świetną zabawę i niezgorszą sztukę? Chyba wszyscy potrzebujemy czasem zbliżyć się do zła, by utrzymać je z dala.

Bezpiecznie obcować ze śmiercią, by ją oswoić. I Miller, i Rodriguez to wiedzą, a razem tworzą mieszankę wybuchową! Jesteś przygotowany na całe zło Miasta Grzechu? Dobrze się zastanów, bo jak mówi Dwight McCarthy: – Nie da się wybrać pomiędzy jednym a drugim. Nie dostaniesz dobra bez zła. /Paweł Kuhn /Autor bloga Gdybymbylaktorem.pl


F

I

L

M

TAJEMNICA UPROWADZENIA HOUELLEBECQA

Z

J

eśli chcesz zobaczyć coś wybitego, intrygującego i dobrze nakręconego, bez wątpienia możesz liczyć na Gutka. To nazwisko stało się swoistym znakiem jakości w świecie filmu. Tak też jest w przypadku „20 000 dni na Ziemi”, tegorocznego filmu, który w lipcu pojawił na Festiwalu Nowe Horyzonty we Wrocławiu. Teraz ten niezwykły obraz legendarnego muzyka mamy okazję zobaczyć na naszym własnym podwórku. Kino Muranów zaprasza na jeden dzień z życia charyzmatycznego Nicka Cave’a. W dwudziestotysięcznym dniu życia Nicka Cave’a budzimy się razem z nim i spędzamy wspólnie 24 godziny, podglądając proces twórczy starego muzycznego wyjadacza. „20 000 dni na Ziemi” nie jest sfabularyzowanym dokumentem ani też zwykłą biografią, ten film to nieprzeciętna,

poetycka narracja streszczająca dotychczasowe życie artysty i zdradzająca nieznane dotąd przemyślenia i wydarzenia z życia muzyka. Podczas rozmów z psychologiem Cave zręcznie przeprowadza nas przez swoje dzieciństwo. Mówi o religii, o seksie, o miłości. W tym na poły onirycznym obrazie widzimy Nicka, który prowadzi trochę połamane rozmowy z ludźmi, z którymi miał okazję współpracować i tworzyć swoją legendę. Ten film to nie lada gratka dla każdego, kto chciałby spędzić z artystą choć jedną chwilę. „20 000 dni na Ziemi” to nie tyle dziurka od klucza, przez którą możemy podglądać tajemniczego Cavea, co uchylone drzwi, kilkugodzinne zaproszenie do wspólnego, narkotycznego snu, który z pewnością na długo zostanie w naszej pamięci. /Katarzyna Jonkowska/

71

CAVE PRZEZ DZIURKĘ OD KLUCZA

achwytów nad tą małą, filmową prowokacją, jaką jest „Porwanie Michela Houellebecqa”, nie ma końca. Wystarczy wpisać tytuł w pole wyszukiwarki, by przeczytać same pozytywne komentarze i pochlebne recenzje. Jak się okazuje, całkowicie zasłużone. „Porwanie Michela Houellebecqa” to fikcyjny autoportret pisarza celebryty, gdzie tytułowego bohatera gra sam Michel Houellebecq. Historia zainspirowana została autentycznym wydarzeniem, które miało miejsce we wrześniu 2011 r. Pisarz nie pojawia się na spotkaniach promocyjnych w Belgii i Holandii, co organizatorów wprowadza w niemałą konsternację, a prasę w zachwyt, gdyż spekulacjom nie było końca. Najbardziej spektakularną z nich była zapewne insynuacja, że kontrowersyjny pisarz został porwany przez Al-Kaidę za swoje niezbyt pochlebne wypowiedzi na temat islamu. Prawda była mniej barwna – zapomniał o spotkaniach. Był w Hiszpanii, w swoim domu i nie miał kontaktu ze światem. Natomiast w filmie pisarz zostaje porwany, ale jednak przez porywaczy zupełnie innego sortu, niż podejrzewano. Houellebecq trafia do mieszkania gdzieś na prowincji Francji, gdzie hersztem szajki jest mężczyzna polskiego pochodzenia. Pisarz zdaje się jednak być niewzruszony, prosi swoich porywczy o papierosy, wino i kobietę, która umili mu te samotne chwile w tej niespodziewanej niewoli. Film ten jest obrazem pełnym autoironii o niezwykle wysokim stężeniu absurdu. To genialna komedia, którą możemy postawić na półce obok „Rejsu” Piwowskiego. Gra aktorów, na poły flegmatyczne, pełne sarkazmu dialogi na pewno wywołają szczery uśmiech na naszych twarzach i udowodnią, jak duży dystans ma do siebie tytułowy bohater Michel Houellebecq. /Katarzyna Jonkowska/


T E C H N O L O G I E

DLA NI

EGO

OLYMPUS STYLUS TOUGH TG-3 – KOLEJNE WCIELENIE MOCARZA

T

o wszystkoodporny aparat kompaktowy z najwyższej półki. Na uznanie zasługuje na pewno obiektyw, odznaczający się stosunkowo dużą jasnością (f/2.0-4.9), umożliwiającą robienie doskonałych zdjęć nawet przy słabym oświetleniu, i z 4-krotnym zoomem optycznym (zakres 25-100 mm w przeliczeniu na mały obrazek). Do tego zastosowano w nim bardzo wydajny procesor obrazu TruePic VII, który wcześniej pojawił się w znakomitym modelu OM-D E-M1. TOUGH TG-3 to pierwszy na świecie aparat tego typu wyposażony w tryb Super Macro, który oferuje cztery różne ustawienia. TG-3 to niezwykle wytrzymały aparat odporny na pył, kurz, upadki z wysokości 2,1 metra, zgniatanie ciężarem do 100 kg, mrozoodporny do -10°C oraz wodoszczelny do głębokości 15 m. Wodoodporność można zwiększyć do 45 metrów za sprawą dedykowanej obudowy do zdjęć podwodnych PT-056.

OLYMPUS E-M10 (OM-D) EDYCJA LIMITOWANA

72

KM1080 – PIERWSZY TABLET KRÜGER&MATZ Z SYSTEMEM WINDOWS Dostępne są dwa 10 calowe modele tabletów z serii KM1080 napędzane czterordzeniowym procesorem Intel Atom Z3735D. Nowości Krüger&Matz przypadną do gustu zwłaszcza osobom, które korzystają z technologii mobilnych do celów biznesowych. Obydwa urządzenia wyposażone zostały w zintegrowaną klawiaturę, a różnią się obecnością wbudowanego modemu 3G. Tablety Krüger&Matz z systemem Windows 8.1, dzięki wykorzystanej technologii i parametrom technicznym, mogą pełnić funkcję mobilnego biura. Z powodzeniem można zabrać je na spotkanie biznesowe, a także korzystać z nich w codziennej pracy – tworzyć teksty, prezentacje czy arkusze kalkulacyjne. Jest to możliwe dzięki systemowi Windows 8.1 oraz zainstalowanemu pakietowi Office Home and Student 2013. cena: KM1080 – 1200 zł, KM1080G – 1300 zł

SENNHEISER URBANITE


T E C H N O L O G I E

DLA NI

EJ

73

URBANITE, TWOJE USZY JE POKOCHAJĄ! Te słuchawki to nowość znanej marki Sennheiser. Jeśli szukasz dobrego dźwięku, głębokiego basu, a do tego zależy ci na stylowym wyglądzie – one są stworzone dla ciebie! Dzięki nim zabierzesz swoją ulubioną muzę gdzie tylko zachcesz. W serii dostępne są dwa modele: nauszny URBANITE i wokółuszny URBANITE XL. Oba są składane i mają piloty do rozmów i sterowania multimediami. Wybierz kolor dla siebie (czarny, niebieski, brązowy, czerwono-niebieski lub fioletowy) i ruszaj w miasto razem ze swoimi kawałkami najlepszej muzy! Ceny: URBANITE – 769 zł, URBANITE XL – 979 zł

OLYMPUS PEN E-PL7

J

est superszybkim, ultrasmukłym aparatem, do którego znakomicie pasują słowa elegancja i wyrafinowanie. Zbudowany z metalu i skóry, występuje w kilku wersjach kolorystycznych z olbrzymim zapleczem stylowych akcesoriów. Stworzony został dla ludzi ceniących wysoką jakość i design. Olympus PEN E-PL7 jest idealny dla blogerów – wspaniale pasuje do ich stylizacji. Dotykowy monitor LCD o imponującej rozdzielczości 1,037 Mp, odchylany jest o 180° w dół. Po odchyleniu do takiej pozycji, aparat automatycznie przechodzi w tryb selfie – obiektyw zmienia ogniskową na szerszą, a na wyświetlaczu pojawiają się opcje samowyzwalacza i trybu e-portret. Olympus PEN E-PL7 posiada matrycę LiveMos 16,1 Mp współpracującą z najnowszym procesorem TruePic VII. Wyposażony został w 3-osiową stabilizację matrycy, wbudowane WiFi oraz zaawansowane możliwości edycji zdjęć. Posiada 14 różnych filtrów artystycznych, w tym Vintage i Selektywny Kolor.


B Ę D Z I E M Y

T

A

M

!

DZIESIĘĆ KONCERTÓW NA DZIESIĘCIOLECIE FFF!

J

74

eden z najważniejszych warszawskich festiwali poświęconych muzyce elektronicznej i alternatywnej już po raz dziesiąty zaserwuje nam dwie noce z najgorętszymi artystami ostatnich miesięcy! Dziesiąta edycja Free From Festivalu, jeszcze zanim się odbyła w swojej właściwej postaci (przypominamy, że wydarzenie zaplanowane jest na 3–4 października), to już zdążyła zapisać kilka kart swojej historii w postaci bardzo dobrych ogłoszeń bookingowych, tj. Klaxons, Jona Hopkinsa, Simian Mobile Disco, Charlie XCX i Trust, które miały się pojawić już w maju tego roku. Organizatorzy postanowili jubileuszową edycję przenieść na dawny, jesienny termin, w wyniku czego w line-upie z pierwotnego ostały się jedynie dwie pierwsze propozycje, ale... W zamian otrzymaliśmy uwielbianych w Polsce berlińczyków z Moderat w pełnym koncercie na żywo z materiałem ich ostatniej płyty, Trentemøllera w poszerzonym składzie koncertowym, od dawna wyczekiwanego w Warszawie DJ Koze, pojawią się także Gorgon City, HVOB, SIgma, Skalpel, xxanaxx i cała ekipa Beats Friendly. W sumie dziesięć koncertów, które będą musiały zaspokoić pragnienia fanów dobrej muzyki alternatywnej do przyszłego roku. /Damian Wojdyna/

GOGOL BORDELLO POWRACA DO POLSKI NA TRZY KONCERTY!

Z

nany i lubiany w Polsce zespół Eugene’a Hütza powraca do Polski w ramach europejskiej części trasy koncertowej „Crack The Case Tour”, kontynuując promocję ostatniego krążka „Pura Vida Conspiracy” z ubiegłego roku. Gogol Bordello zręcznie łączy multikulturową różnorodność członków zespołu z niecodzienną mieszanką wpływów muzyki cygańskiej z punk rocka, reggae, folku i brzmień orientalnych. Efekt końcowy takiego połączenia jest zaskakujący – to hektolitry pozytywnej energii w czasie występów na żywo. Lider zespołu jest ukraińskim emigrantem, który w latach 90. przez krótki okres mieszkał z rodziną w Polsce. Stąd u Eugene’a szczególny sentyment do polskiej publiczności, z którą za każdym razem wytwarza niepowtarzalną atmosferę. Gogol Bordello zagra 1 grudnia w gdańskim klubie B90, 2 grudnia w krakowskiej Rotundzie, a 4 grudnia zawita do stołecznej Stodoły. Kto nie był na ich koncercie, ten niech szybko nadrabia zaległości! /Damian Wojdyna/


75

JESZCZE GŁĘBIEJ! – ORIGINAL SOURCE UP TO DATE FESTIVAL 2014

R

ok 2014 upływa pod znakiem jubileuszy. W ten trend wpisuje się także Original Source Up To Date w Białymstoku, który między 19 a 20 września zaprosi nas już po raz piąty do klimatycznego Transgranicznego Centrum Kultury „Węglowa”. A będą tam czekać na nas same pyszności, z mocnym akcentem już w pierwszym dniu w postaci specjalnego showcase labelu Jealous God założonego przez trio Silvent Servant-Regis-Ruskin. Już same te nazwiska wystarczyłyby niejednemu fanowi nowofalowych brzmień techno. Jednak do tej puli dorzucić trzeba live projektu O/V/R oraz występ Broken English Club i specjalnie przygotowane wizualizacje. W piątek na głównej scenie usłyszymy także Svreca oraz Michała Wolskiego. Scenę Beats opanują polscy specjaliści od połamanych brzmień: Falcon1, Mentalcut, Dubsknit, a w Hip Hop Tent uliczną prozą raczyć nas będą Sokół z Marysią Starostą, Ten Typ Mes oraz gość specjalny – The Doppelgangaz. W sobotę na głównej scenie usłyszymy legendarnego Roberta Hooda jako Floorplan, swój live zaprezentują tajemniczy projekt Polar Interia, przedstawiciel zapomnianej sceny electro – Gosub, a także promotor i przedstawiciel stołecznego podziemia techno – Błażej Malinowski. Obok nich usłyszymy jeszcze IVVVO i Laga. Scenę Beats opanują m.in. UZ, Alter8 i Reeps One. Zarapują dla nas Rasmentalizm, Trzeci Wymiar i Eldo. Jeśli ktoś myślał, że etatowi specjaliści od marketingu – promotor Cinek i operator Damianek – nie pojawią się w tym roku z kampanią promocyjną, ten srogo się zawiedzie! /Damian Wojdyna/

64


B Ę D Z I E M Y

T

A

M

!

UNSOUND WE ŚNIE

76

W

tym roku motywem przewodnim krakowskiego festiwalu jest hasło: The Dream, a na scenie pojawią m.in.: Swans, Deathprod, trio Carter Tutti Void, The Necks, Księżyc, Ben Frost i Zamilska. Lista artystów jest jeszcze otwarta, bo festiwal odbędzie się w dniach 12–19 października. Kto raz był na Unsoundzie, ten wie, że takiego wydarzenia nie można przegapić. Dlaczego tym razem podczas niego przeniesiemy się do krainy snu? – The Dream to akt autokrytyki i namysłu nad własną strategią; chcemy sprowokować dyskusję – mówi dyrektor artystyczny Unsoundu Mat Schulz. – Nie chcemy wybrzmieć zupełnie negatywnie, zależy nam raczej na pogłębionym namyśle. Źródła Snu wywodzą się z alternatywnych, a czasem wręcz buntowniczych ruchów artystycznych i społecznych. W trakcie tegorocznej edycji zastanowimy się nad tym, ile zostało z tej wywrotowej energii. Zdajemy sobie sprawę, że zadając to pytanie, poddajemy jednocześnie analizie nasz festiwal, i nie obawiamy się odkrycia paradoksów – dodaje. Unsound 2014 będzie zgłębiać te idee poprzez rozmaite działania, projekcje filmów, a przede wszystkim dyskusje. Sięgnie również do ich pierwotnego źródła – kontrkultury, od dadaizmu przez beatników, sytuacjonistów, ruch punk itd. Festiwal pod hasłem The Dream będzie również okazją do zaprezentowania postaci, których bezkompromisowej postawy nie zmieniają ani sukces, ani porażka. Długo wyczekiwany debiut Swans na festiwalu Unsound ogłoszono już wcześniej. Lider grupy, Michael Gira, to jedna z najbardziej oryginalnych postaci współczesnej kultury. Przy wsparciu składu, uznawanego za najlepszy w dziejach grupy, będzie promować najnowsze wydawnictwo Swans, „To Be Kind”. Norweski Deathprod, czyli Helge Sten, dotychczas znany był głównie z Supersilent. Pomimo działania na obrzeżach muzyki przyczynił się do zdefiniowania palety darkambientowych dźwięków, do których tak często nawiązują współcześni twórcy. Duet Chris Carter i Cosey Fanni Titii zmieni się w trio Carter Tutti Void, dzięki wsparciu NIK VOID z grupy Factory Floor. Dotychczas w tym składzie zagrali na żywo tylko raz, czego pamiątką jest album „Transverse” z 2012 r., dziś już klasyk. Trio wystąpi również na festiwalu Incubate. Koncert na Unsoundzie będzie częścią reaktywacji, podczas której zaprezentowany

będzie materiał „Transverse II”. W ramach zamówionego przez Unsound projektu Ren Schofield (znany lepiej jako Container) połączy siły z norweskimi perkusistami Kennethem Kapstadem i Tomasem Järmyrem, aktywnymi na scenie jazzowej, metalowej i elektronicznej. Tu wcielą się w „ludzkie automaty perkusyjne”, wykonując muzykę skomponowaną przez Schofielda na żywo, za pomocą mikrofonów, efektów i triggerów. Projekt powstał przy współpracy kuratorskiej Mattisa Witha. The Necks z Australii i Radian z Austrii to grupy o długiej historii, znane z żelaznej konsekwencji. Wspólnie wezmą udział w wyjątkowym przedsięwzięciu angażującym sześciu muzyków. Współpraca zespołów rozpoczęła się na festiwalu Musikprotokoll w Grazu, a występ na Unsoundzie będzie kolejnym jej etapem. Polski zespół Księżyc milczał od 1996 r., ale charakterystyczne, inspirowane minimalizmem, słowiańskim folklorem i psychodelią eksperymentalne brzmienie, w którym spotykają się głos, taśmy i instrumenty akustyczne zapewniło

mu status zjawiska kultowego. Jedyny album zespołu, „Księżyc” (1996 r.) został w zeszłym roku wydany na winylu w limitowanej liczbie 500 egzemplarzy nakładem brytyjskiego Penultimate Press. Wydawnictwo to przyczyniło się do fali spekulacji na temat tego, czy Księżyc wystąpi jeszcze na żywo, a jeśli tak, to gdzie. Teraz już wiadomo: na Unsoundzie 2014. Islandzko-australijski muzyk Ben Frost jest blisko związany z Unsoundem od swojego pierwszego, legendarnego występu w kościele św. Katarzyny w 2008 r. Od tego czasu angażował się w liczne projekty festiwalowe (m.in. Solaris). Podczas Unsound 2012 Ben Frost zaprezentował swoje nowe brzmienie, oparte na elektronice i perkusji, które rozwinął następnie na doskonale przyjętym albumie „A U R O R A”. W październiku usłyszymy muzykę z tego albumu na żywo. Towarzyszyć jej będą projekcje świetlne autorstwa Marcela Webera (MFO). Polskę reprezentuje również Zamilska, której debiutancki album „Untune” stał się ogólnokrajową sensacją. Więcej info: www.unsound.pl. /MS/


7. AVANT ART. FESTIVAL

O

77

d siedmiu lat Avant Art. Festival konsekwentnie chroni od mainstreamu 4 najważniejsze formy sztuki – muzykę, teatr, film oraz sztuki wizualne. W tym roku w line-upie festiwalu, który odbędzie się w dnia 7–18 października we Wrocławiu, pojawili się m.in. Peaches, Dean Blunt oraz Poino i Staer. Peaches to niekwestionowana królowa podsycanej seksem elektroniki i mistrzyni koncertowego show. Na swoim koncie ma liczne single, epki, a także cztery doskonałe albumy. Współpracowała m.in. z R.E.M., The Flamming Lips oraz P!nk. Jej wersja musicalu Tima Rice’a i Andrew Lloyda Webbera, „Jesus Christ Superstar” (pod nazwą „Peaches Christ Superstar”), w którym sama zagrała wszystkie role, spotkała się z ogromnym uznaniem krytyków, podobnie jak jej debiutancki film pełnometrażowy, „Peaches Does Herself”. We Wrocławiu wystąpi w towarzystwie dwóch tancerek. Innymi gwiazdami imprezy będą artysta z pogranicza hipnotycznego trip hopu i eksperymentalnego r&b, Dean Blunt, a także londyńczycy Pono i norweskie trio Staer, którzy zaprezentują słuchaczom niezwykłą mieszankę noise rocka i innych alternatywnych dźwięków. W gronie artystów znajdą się również m.in. Supersilent feat. John Paul Jones (basista Led Zeppelin wystąpi w Polsce po raz pierwszy) oraz Forest Swords, Fire! i Haxan Cloak. /Elvis Strzelecki/


F

E

L

I

E

T

O

N

CZEGO SŁUCHASZ? SWANS Jesteś ultraortodoksyjnym turboradykałem. Nie masz pojęcia, co to kompromis (co takiego?). Jeśli ktokolwiek wspomina w twoim towarzystwie o jakiejkolwiek muzyce gitarowej niebędącej muzyką zespołu Swans, śmiejesz się głośno i natychmiast wychodzisz. Twoi znajomi na Fejsie mają przechlapane – po tym, jak kilka razy bezlitośnie wyszydziłeś linki, które wrzucali sobie na walle, boją się już tam wrzucić cokolwiek. Generalnie świat nie ma dla ciebie żadnego sensu. Miewa go odrobinę, kiedy Swansi wydają nową płytę. Potem szybko z powrotem zapada się w otchłań.

THE NATIONAL

P

amiętacie czasy, kiedy to pytanie było absolutnie kluczowe w nawiązywaniu relacji damsko-męskich (oraz koleżeńskich)? I takie dialogi: – Czego słuchasz? – Nirvany. – O, spoko, ja też! Co robisz po lekcjach? Albo: – Czego słuchasz? – Doom metalu. – Wiesz co, spieszę się, na razie! Najbardziej lamerska odpowiedź brzmiała jednak: – Wszystkiego! Wiadomo, jak ktoś słuchał wszystkiego, to tak naprawdę nie słuchał niczego, więc nic nas z nim nie łączyło i dalsze pogłębianie kontaktu można było sobie odpuścić. Czasy się zmieniły, dziś słuchanie WSZYSTKIEGO jest normą – i bardzo dobrze. W końcu nie ma żadnego powodu, żeby ograniczać się jakimiś głupimi „nie wypada” albo „nie pasuje”, które miałby nas powstrzymywać od puszczenia sobie Rihanny tuż po II koncercie fortepianowym Rachmaninowa. Ta różnorodność jest wyrazem tego, że nie jesteśmy jednowymiarowi. Dla zabawy cofnijmy się jednak w czasie i wyobraźmy sobie, że znów, jak wtedy, muzyka, której słuchamy, mówi o nas (prawie) wszystko. A więc: powiedz mi czego słuchasz, a powiem ci kim jesteś. 3,2,1 – GO!

Naprawdę? Ojej, współczuję. Co poszło nie tak? Miałeś nieszczęśliwe dzieciństwo, nikt cię nie rozumiał, sam bawiłeś się żołnierzykami i do tego każdą bitwę przegrywałeś? Rozpacz odnalazła cię, kiedy byłeś młody, i od tej pory nie wypuściła już ze swoich czarnych objęć. A ty całkiem te objęcia polubiłeś – narzekasz na co popadnie, brzydzisz się ludźmi zadowolonymi, a słońce uznajesz za chwilową anomalię w wiecznym zachmurzeniu. Co jeszcze o tobie wiadomo? Na pewno lubisz wino. Duuuuużo wina. Zdrówko!

bez sentymentu. Obecnie twój życiowy challenge to nie pić browarów przy dwójce małych dzieci. Jest ciężko, ale jest i nadzieja.

STONER

Zaczynałeś od targania kudłami do The Four Horsemen, potem skrycie piszczałeś razem z Kingiem Diamondem, zdarzało ci się też posłuchać power metalu, bo przecież to o smokach. Smoki, jak wiadomo, były wtedy okej. Następnie nadeszła wieczna skandynawska zima, która na długo uwięziła cię pomiędzy Emperorem a Immortalem. Raz nawet chciałeś umalować sobie twarz na imprezę, ale finalnie odpuściłeś. Nabierałeś coraz większego dystansu do tych wszystkich zespołów, aż w końcu nie dawałeś rady już sobie tłumaczyć, dlaczego ich właściwe słuchasz. Przecież wszystkie one są zwyczajnie śmieszne. Wtedy pojawił się Stoner i przestały się liczyć inne gatunki. Stoner king! Gotyk cipa! No, może jeszcze: Slayer kurwa!

POLSKIE REGGAE

Nie wymagasz zbyt wiele od muzyki. Ogólnie od życia też zbyt wiele nie wymagasz. Stawiasz raczej na bezmyślny błogostan, doprawiony sporą ilością taniego piwa i średniej jakości samosiejki. Umysłem zakotwiczyłeś się trochę za bardzo we wczesnych latach 90., a twoja stylówka to połączenie POLSKI HIP-HOP naszywek z agrafkami i kapslami. Piona! Masz twardy, prosty kręgosłup i dobrze wiesz, co w życiu Aktywujesz się późną wiosną, kiedy rozpoczyna się sezon ważne: rodzina (zwłaszcza festiwalowy, a na zimę zwyczajnie matka), uczciwie zarobiona znikasz. Spośród innych kasa i żeby nie być konfidentem. subkultur (lol) rozumieją cię Kiedyś byłeś bardziej radykalny tylko ci, którzy słuchają polskiego i chciałeś moczyć się w jacuzzi punka. Wiedzą, jak to jest żyć otoczony aktorkami z branży czymś, co nie istnieje. porno oraz walczyć z policją przy użyciu broni palnej – jednak Sami widzicie – dziś naprawdę dojrzałeś wraz ze swoimi idolami lepiej słuchać wszystkiego. i ławkę pod blokiem mijasz już


goodmusic_laif_210x137,5.pdf

1

9/4/14

12:49 PM

MM



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.