CENA: 6,95 PLN (W TYM 8% VAT) INDEKS 379891
NR 6 (98) 2014
OD TEGO ROCKA PĘKA PODŁOGA!
ROYAL BLOOD
#KLAXONS #TRENTEMØLLER #LANEGAN #DAWID PODSIADŁO Z CURLY HEADS #RÖYKSOPP #GALLAGHER #SWANS #ARCHIVE #GERARD WAY #HOZIER #PERFUME GENIUS #JESSIE WARE #MORRISSEY #REPORTAŻ: FAIR WEATHER FRIENDS #PRZEWODNIK – BRUKSELA
W S T Ę P N I A K WYDAWCA: Mediabroker Sp z o.o. Bukowińska 22 lok. 9 02-703 Warszawa Dyrektor Zarządzający Mediabroker: Piotr Rdzanek piotr.rdzanek@mediabroker.pl 509 967 766
W DRODZE
Reklama i promocja: Aleksandra Trojnar aleksandra.trojnar@mediabroker.pl tel. 693 693 800 REKLAMA: Elżbieta Pyzel elzbieta.pyzel@mediabroker.pl 514 812 593 Kinga Szafrańska 512 455 113 kinga.szafranska@mediabroker.pl Joanna Senderska – Project Manager 516 149 868 joanna.senderska@mediabroker.pl Wydanie online: press@laif.pl DTP: Studio Graficzne M* FOTO: mat. promocyjne ZDJĘCIE NA OKŁADCE: mat. prasowe DRUK: Druk-Serwis REDAKCJA: MARTA S. (red. naczelna) marta.laif@mediabroker.pl 512 912 755, PRZEMEK BOLLIN, DANIEL DURLAK, JAREK „DRWAL” DRĄŻEK, MACIEJ KACZYŃSKI, ŁUKASZ KOMŁA, EWA KRZYWICKA (KOREKTA),
I
lu z was marzyło kiedyś o tym, by spakować plecak i ruszyć w nieznane? Albo inaczej – śniliście kiedyś, że jedziecie w trasę koncertową z kapelą? W tym numerze LAIF-a motyw podróży przewija się na wielu stronach. O tym, jakie drogi wywarły największy wpływ na hipsterów, dowiecie się z tekstu Jerzego Jacka Pilchowskiego. Autor śledzi poezję, prozę i filmy poświęcone białym Murzynom. Noel Cassady, Allen Ginsberg, Jack Kerouac, Anthony Burgess to postacie, które odnajdziecie w tym przekrojowym materiale. Razem z autorem tekstu zapowiadającego przyjazd Sohna, wypatrujemy czarnego busa, którym jeździ po świecie. Udział w trasie koncertowej to musi być dopiero przygoda! Co takiego dzieje się z zespołem po zejściu ze sceny? Jak smakuje rock’n’rollowe życie na walizkach? Badał to Przemek Bollin. W reportażu „Klubowi chuligani” opisał swoje przygody z zespołem Fair Weather Friends. A kiedy w trasę rusza mniej znany zespół?
Z jakimi problemami może się borykać? Trafnie i zabawnie podsumowuje to felieton Maćka Kaczyńskiego. Tak więc zachęcamy do bookowania: biletów na koncerty chociażby zespołu Royal Blood z naszej okładki; i tych lotniczych, na przykład do Brukseli, której poświęcamy miejsce w tym odcinku imprezowego przewodnika. Do zobaczenia w kolejnym numerze. Marta
MARCIN KUSY, KRZYSZTOF SOKALLA, ELVIS STRZELECKI, DAMIAN WOJDYNA
* Redakcja nie odpowiada za treść reklam, nie zwraca materiałów niezamówionych i zastrzega sobie prawo do skracania i redagowania tekstów. Rozpowszechnianie materiałów redakcyjnych bez zgody wydawcy jest zabronione.
LAIF / 6 / 2014
ROZKŁAD JAZDY 06 INFORMER 12 MIASTO COSTA / CONVERSE 16 Z OKŁADKI ROYAL BLOOD 20 MODA 22 WYWIAD TRENTMØLLER 24 ZJAWISKO HIPSTERÓW DROGA DO FRISCO 28 OSTATNI WYWIAD Z KLAXONS? 32 PRZEWODNIK BRUKSELA 36 SYLWETKA GERARD WAY 40 FUNDATA 42 RECENZJE 60 LEGENDA MORRISSEY 64 KSIĄŻKI 66 REPORTAŻ FAIR WEATHER FRIENDS 70 PLASTYCY/MUZYCY 72 TECHNOLOGIE 74 WYWIAD DAWID PODSIADŁO / CURLY HEADS 78 FELIETON
I
N
F
O
NIEUNIKNIONY KONIEC LE END THE INEVITAB
C
R
M
E
R
RÖYKSOPP ?
zekamy na piąty, ostatni krążek norweskiego duetu zajmującego się muzyką elektroniczną. Longplay „The Inevitable End” ukaże się 24 listopada i jak zapowiadają muzycy, będzie ich osobistą podróżą w głąb eklektycznych dźwięków rodem z Północy. Płytę zwiastowała nagrana wraz ze szwedzką wokalistką Robyn epka „Do It Again”, wydana na początku czerwca. To nie było ich pierwsze spotkanie – Szwedka śpiewała pięć lat temu w przebojowym „The Girl and the Robot”. Próbka nowego materiału cieszyła się uznaniem krytyków, a bilety na koncerty Röyksopp sprzedawały się jak świeże bułeczki. Zdaniem Norwegów to bardzo osobisty i szczery materiał. Zdecydowali się bowiem położyć szczególny nacisk na liryczną warstwę utworów, co zaowocowało bardzo emocjonalnym, mrocznym brzmieniem opatrzonym doskonałymi tekstami. „Inevitable End” to jednocześnie pożegnanie z tradycyjną formą wydawania muzyki przez Röyksopp. Nie oznacza to jednak całkowitej rezygnacji duetu z funkcjonowania na dźwiękowym firmamencie. Na pewno nie przestaniemy tworzyć muzyki, ale ten długogrający krążek to ostania rzecz od nas w tym formacie – mówi członek grupy Svein.
Oprócz wcześniej wspomnianej Robyn, na albumie usłyszymy również takich artystów jak: Jamie Irrepressible, Ryan James (Man Without Country) oraz Susanne Sundfør. /ES/
SUBMOTION ORCHESTRA
6
Z NOWYM ALBUMEM W POLSCE
K
olektyw Submotion Orchestra zaprezentował niedawno światu nowy singiel. Kompozycja „Trust/Lust” to kolejna zapowiedź najnowszego dzieła zespołu – „City Lights”, które ukaże się już 25 listopada nakładem Counter Records / Ninja Tune. Polscy fani jako jedni z pierwszych będą mieli okazje posłuchać na żywo nowego materiału muzyków pochodzących z Leeds, którzy pojawią się w naszym kraju na dwóch koncertach – 26.11 w krakowskiej Fabryce oraz 27.11 w warszawskim Basenie. Brytyjska grupa w ostatnich miesiącach stała się jedną z największych marek na chilloutowej scenie. Ich eklektyczne brzmienie, będące mieszanką jazzu, trip
hopu, połamanych dźwięków i downtempo, zachwyciło fanów i krytyków, którzy dokonania zespołu porównują do twórczości The Cinematic Orchestra oraz Massive Attack. Po nagraniu albumów „Finest Hour” i „Fragments” przyszedł czas na trzeci krążek, z którego pochodzi doskonale radzący sobie na radiowych playlistach „City Lights”. Grupa trafiła pod opiekę kultowej wytwórni Ninja Tune, a ich brzmienie przypadło do gustu samemu Simonowi Greenowi (Bonobo), który zaprosił wokalistkę SO, Ruby Wood do wspólnych występów. /ES/
NOEL GALLAGHER
POWRACA DO PRZESZŁOŚCI
B
racia Gallagher to niewątpliwie jeden z najbarwniejszych duetów w historii muzyki rockowej. Ich ambiwalentny stosunek do kolegów po fachu, a także wieczne kłótnie zdobiły firmament show-biznesu do czasu separacji w 2009 r. Choć nic nie zapowiada powrotu Oasis, mamy dla fanów starszego z Gallagherów dobrą wiadomość – już 2 marca 2015 r. ukaże się najnowszy album High Flying Birds zatytułowany „Chasing Yesterday”. Znajdzie się na nim 10 premierowych kawałków, wyprodukowanych przez samego Noela. Co ciekawe, longplay będzie dostępny w dwóch wersjach – klasycznej oraz deluxe. Ta druga będzie wzbogacona o trzy utwory. Singiel zwiastujący dzieło ma ukazać się w połowie listopada i nosić tytuł „In The Heat Of The Moment”. Jest on efektem współpracy Noela z byłym gitarzystą The Smiths, Johnnym Marrem. Pojawieniu się albumu będzie towarzyszyć trasa koncertowa, która rozpocznie się 3 marca w Odyssey Arena w Belfaście, a zakończy 10 marca w londyńskiej O2 Arenie. Przypomnijmy, że na rynku są już obecne reedycje dwóch największych w historii Oasis płyt – „Definitely Maybe” oraz „(What’s The Story) Morning Glory?”, zawierające niepublikowane dotąd drogą oficjalną piosenki, wersje koncertowe oraz b-sidowe utwory z singli. /ES/
8
SWANS NA 3 KONCERTACH
M
amy doskonałą wiadomość dla wszystkich fanów legendarnej postpunkowej grupy z Nowego Jorku. Ekipa Michaela Giry powróci do Polski na trzy koncerty – 1 grudnia zagra w Poznaniu (Eskulap), 2 grudnia w Gdańsku (B90), a 3 grudnia w Warszawie (Basen). Swans powstali w 1982 r., stając się jednymi z pionierów awangardowego nowojorskiego ruchu no wave, stanowiącego opozycję dla popularnej w tamtych czasach nowej fali. Oprócz Giry, główną postacią „Łabędzi” była jego partnerka, wokalistka Jarboe.
Wraz z zakończeniem ich związku w 1997 r. dobiegła końca także działalność formacji. W 2010 r. grupa powróciła jednak w nowym składzie z doskonale przyjętym przez krytykę albumem „My Father Will Guide Me Up a Rope to the Sky”. W swojej twórczości Swans nie ograniczali się tylko do jednego gatunku, eksperymentując m.in. z noise'em, industrialem, rockiem gotyckim, postrockiem, art rockiem, brzmieniami folk oraz ambient. Ta różnorodność dźwięków pozwoliła im stworzyć 13 albumów studyjnych, z których ostatni, „To Be Kind”, ukazał się w 2014 r. /ES/
W POLSCE
NOWA PŁYTA R
N
F
O
R
M
E
R
I TRASA KONCERTOWA
ARCHIVE 9
eprezentanci południowego Londynu, grupa Archive, ujawnili informacje na temat swojego kolejnego albumu. „Restriction”, bo taki tytuł będzie nosić ich najnowsze dzieło, ukaże się na rynku 12 stycznia 2015 r. Ostatni projekt zespołu, „Axiom” ( z maja), okazał się ogromnym sukcesem. Krótkometrażowy film, do którego muzycy stworzyli również soundtrack, miał swoją premierę podczas Sundance Film Festivalu w Londynie, a występ na żywo w London Roundhouse przyciągnął szeroką publikę. Przy produkcji „Restriction” zespół współpracował ze swoim długoletnim kolaborantem, Jerome’em Devois'em. Album zapowiada seria trzech singli, które zostały zaprezentowane jednocześnie: „Feel It”, „Black And Blue” oraz „Kid Corner”. Zaraz po premierze albumu formacja wyrusza w trasę koncertową „Restriction 2015”, która rozpocznie się w lutym. Muzycy Archive twierdzą, iż będzie to ich największe i najbardziej ambitne tournée. Każdy z poszczególnych występów zostanie poprzedzony pokazem filmu „Axiom”. Mamy również dobrą wiadomość dla polskich fanów grupy. Archive zawita 26 marca do Teatru Łaźnia Nowa w Krakowie, 27 marca wystąpi na warszawskim Torwarze, 28 w gdańskim klubie B90, a 29 w poznańskiej Hali MPT2. /ES/
I
I
N
F
O
SOHN W HYBRYDACH
R
J
ego koncert otworzył IX Tauron Nowa Muzyka w Katowicach. W scenerii kościoła Piotra i Pawła zagrał swój materiał z fantastycznie przyjętego albumu „Tremors”. Kilka tygodni temu odwiedził Katowice i Poznań, 24 listopada wraca, by wystąpić w Warszawie. W rozmowie z nami wyznał, że boi się kościołów i że znacznie lepiej czuje się w klubie. Dowodem tego był koncert w katowickim Jazz Hipnoza. Wtedy zaczęło się od supportu Fyfe, który jednym przypomina Woodkida, innym Anthony’ego lub indie-pop. Świetnie zabrzmiał singlowy „Solace”, który wyraźnie spodobał się publiczności. Niekwestionowaną gwiazdą wieczoru był jednak Sohn, na występ którego szykował się cały batalion fanów „Tremors”. Żeby posłuchać wampirycznego „The Wheel” czy rozwalającego basem „Artifice”, gotowi byli zjechać nawet pół Polski. Bilety rozeszły się w trymiga i niemało osób musiało się obejść smakiem. Nie ma co zwlekać, trzeba bookować! Z pewnością jego materiał docenią w końcoworocznych podsumowaniach koledzy z Pitchforka, NME i Q, bo tak wielobarwnych kawałków dawno nie było. Sukces dał mu kolejne zlecenia, w tym m.in. współpracę z Banks, w „Alibi” i „Waiting Game”. Sohna można jeszcze poznać po czarnym, piętrowym busie, w którym wozi wszystkie swoje zabawki. Nie zawaha się ich użyć również 24 listopada w Hybrydach, wypatrujcie więc busa i do zobaczenia pod sceną! /PB/
DŹWIĘKOWY SURREALIZM KONCERT GRUPY
BRETON
10
K
im był André Breton? Nie bójmy się użyć tego słowa – legendą! Człowiekiem słowa i obrazu, który wywrócił do góry nogami patrzenie na sztukę. Teoretyk i jeden z twórców surrealizmu do dziś wywiera wpływ na kulturę. Stał się m.in. inspiracją dla grupy londyńskich filmowców, którzy paradoksalnie nie są głównie kojarzeni z reżyserią, ale z muzyką. Nadarza się wyśmienita okazja, aby sprawdzić, jak surrealizm przekłada się na alternatywne rockowe dźwięki. Breton wystąpią: 14 listopada w warszawskiej Hydrozagadce, a dzień później w katowickim Jazz Clubie Hipnoza. Recepcja debiutanckiego albumu formacji okazała się niezwykle przychylna. Brytyjski magazyn „NME” napisał o nich: „Są jak dziwni, zakapturzeni, szaleni profesorowie lub bękarci Crystal Castles i Steve’a Jobsa”, a magazyn „Q” uznał, że „są zbyt kopnięci dla radia, ale za dobrzy by ich zignorować”.
Teraz mamy przyjemność posłuchać drugiej płyty pt. „War Room Stories”. Na singiel promujący wybrany został utwór „Envy” – istnie przebojowy i zaraźliwie taneczny. Pozostałe utwory po odsłuchu płyty poziomem ewidentnie nie odstają, a koncert zapowiada się zacnie! /DD/
M
E
R
LET IT ROLL
2014
ON TOUR D
rum n’bass nie umarł. Przeciwnie, ma się całkiem dobrze. Szczególnie u naszych południowych sąsiadów. Każdy fan gatunku wie o organizowanym w Czechach od 2008 roku festiwalu Let it Roll. Siostrzane edycje w następnych latach objęły również Słowację, a także Polskę. Z festiwalem związana jest także duża liczba wydarzeń towarzyszących, jak na przykład Let it Roll On Tour, które odbędzie się 29 listopada w krakowskiej Fabryce. Czego może spodziewać się publika? Zaproszeni artyści to wysoka półka tanecznej, połamanej elektroniki. O każdym z nich można śmiało powiedzieć, że interpretuje gatunek na własną modłę. Wystąpią: Brytyjczycy Ed Rush i Nu:Tone, a także nowozelandzki duet State of Mind. Ed Rush, nazywany pionierem tech-stepu oraz neurofunku, to ceniony producent i DJ. Fani niezwykle cenią sobie jego selekcję opartą na wspomnianych mrocznych odmianach drum n’bassu. Legendarny band Black Sun Empire niezwykle ciepło wypowiada się o kolejnym headlinerze imprezy: State of Mind. Warto wspomnieć, iż Patrick Hawkins oraz Stuart Maxwell, którzy tworzą projekt, swój ostatni album wydali w barwach legendarnej wytwórni Black Out. Nu:Tone to zaś artysta dobrze znany polskiej publiczności. Twórca wielu remiksów (m.in. „Rolling in the deep” Adele) i autorskich parkietowych bangerów, tym razem najprawdopodobniej zaprezentuje utwory z najnowszej płyty, zapowiadanej na listopad. Możemy się spodziewać energetycznej mieszanki elektronicznych połamańców, funku oraz retro soulu. Przypuszczam, iż wszyscy wymienieni artyści zaprezentują w krakowskiej Fabryce muzyczne święto dla fanów drum n’bassu. /DD/
M
I
A
S
T
O
KAWA Z NUTĄ W TLE
FLAT WHITE To prawdziwa symfonia smaków i aromatów. FLAT WHITE jest kawą z mlekiem o wyjątkowo gładkiej, delikatnej konsystencji. Do tej pory trwa spór, gdzie została wymyślona. Nowozelandczycy twierdzą, że na Antypodach, Australijczycy za jej kolebkę uznają natomiast Sydney. Jedno jest pewne – popularność FLAT WHITE rozprzestrzenia się po świecie z prędkością dźwięku, a jej smakiem można się delektować w najbardziej odległych zakątkach. I słusznie!
CAFFÈ LATTE Można ją dostać wszędzie: w barach, restauracjach, kawiarniach i na stacjach benzynowych. CAFFÈ LATTE pokochały miliony Polaków – za delikatny smak i lekkość spienionego mleka. Należy jednak pamiętać, że przygotowanie idealnego CAFFÈ LATTE to nie lada wirtuozeria. Najlepszy gatunek kawy czy wysokiej klasy ekspres na nic się nie zdadzą, jeśli zabraknie wiedzy, umiejętności, pasji, a przede wszystkim… serca. Jak w muzyce!
12
CORTO „Czarny chleb i czarna kawa” – śpiewał przed laty zespół Dżem. Dawne czasy odeszły do lamusa i dziś nawet tradycyjnie czarne kawy, takie jak CORTO, można pić z mlekiem. CORTO przygotowuje się jak tradycyjne espresso, ale z mniejszą ilością wody. Połączenie intensywnej kawy o wspaniałym aromacie z jedwabistym mlekiem to miks, któremu trudno się oprzeć. I choć CORTO po włosku znaczy „krótki”, to jego smak pozostaje w pamięci na bardzo długo.
ESPRESSO Tu liczy się przede wszystkim moc. ESPRESSO to propozycja dla tych, którzy kochają intensywne doznania i wyrazisty aromat świeżo parzonej kawy. I niech nikogo nie zmyli mała filiżaneczka, w której podawane jest ESPRESSO – ta kawa to istny pocisk smaku. Już same parametry jej przygotowania budzą respekt: 30 ml wody przepuszczane jest przez drobno zmielone ziarna kawy pod ciśnieniem ok. 10 barów. To idealny napój dla fanów mocnych bitów.
M
I
A
S
T
NAJLEPSZE IMPREZY ROZKRĘCAJĄ W TYGODNIU!
O
RTY #SNEAKERSWOULD PA
P
od hasłem #SNEAKERSWOULD kryje się cykl imprez urządzanych w różnych miastach Europy i niezwykłych w pełnym tego słowa znaczeniu. Łączą je nietypowa pora, nieoczekiwane miejsca i interesujący twórcy. Powód? Niechęć do banalnych, nudnych rozwiązań! Tak było i tym razem w Warszawie! Byliśmy tam i wraz z fanami marki doskonale bawiliśmy się w kultowym grochowskim barze Astoria, który tego dnia zamienił się w szaloną imprezownię. Przy muzyce Fair Weather Friends nie dało się ustać w miejscu. Zespół zaprezentował swój najnowszy materiał z płyty „Hurricane Days”. Zaserwowali nam eklektyczny kolaż dźwięków inspirowanych współczesną elektroniką i muzyką taneczną lat 70. i 80. Podczas imprezy można było również usłyszeć energetyczny set didżejski Kovalsky’ego. Tak więc tym razem pierwszy dzień października miał niewiele wspólnego z jesienną monotonią. Wystarczyło tylko przyjrzeć się oryginalnej scenografii, na którą składały
13
Impreza w weekend? Banał! Teraz bawimy się w tygodniu! 1 października, w środę, byliśmy na #SNEAKERSWOULD PARTY. Impreza odbyła się ramach międzynarodowej kampanii marki Converse – #SNEAKERSWOULD.
się grafiki przygotowane przez streetartowca NiebieskiRobiKreski oraz materiały z kampanii #SNEAKERSWOULD, i stawało się jasne, że uczestniczymy w oryginalnym i interesującym przedsięwzięciu. – Czegoś takiego jeszcze nie było – podsumował akcję jeden z uczestników imprezy. W otoczeniu czarno-białych plakatów i haseł #SNEAKERSWOULD nie dało się zapomnieć o głównym celu przedsięwzięcia – inspirowaniu do odważnych wyborów, zapewniających ciekawe wspomnienia. Potwierdzili to goście, wśród których mogliśmy spotkać przedstawicieli mody, muzyki, show-biznesu, a także uczestników konkursów, którzy podzielili się z nami swoimi #sneakerswould moments. Kampania #SNEAKERSWOULD udowadnia, że warto mówić „nie” nudzie i nijakości. Goście tłumnie ustawili się w kolejce do GIF BOXA i nie opuszczali parkietu przez całą imprezę! To był niezapomniany wieczór. /ES/
O
K
Ł
A
D
K
OD TEGO ROCKA PĘKA PODŁOGA!
Dwanaście miesięcy temu nikt nie słyszał o Royal Blood. Energetyczny duet z Brighton działa dopiero od roku, a na swoim koncie ma już numer 1 na liście sprzedaży UK Charts, koncerty na największych letnich festiwalach (m.in. Glastonbury i Download) i trasę zaplanowaną do marca.
14
Tekst: Krzysztof Sokalla
ROYAL BLOOD
A
15
C
o ciekawe, ich debiutancki album miał premierę dopiero pod koniec sierpnia. Wcześniej dostali olbrzymi kredyt zaufania od fanów, którzy znali zaledwie dwa utwory Royal Blood dostępne online, a mimo to walili na koncerty drzwiami i oknami. Polscy fani, lub raczej ciekawscy festiwalowicze, którzy na Open’erze pojawili się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie, momentalnie załapali rockowego bakcyla – bawili się tak intensywnie, że nie wytrzymała podłoga. Album Royal Blood nie dość, że trafił na szczyt listy sprzedaży, to jeszcze okrzyknięty został najlepiej sprzedającym się rockowym debiutem od trzech lat. A wszystko zaczęło się całkiem spontanicznie. Mike Kerr, odpowiedzialny za grę na basie udającym gitarę, wrócił z pracy na saksach w Australii i dwa dni później zagrał wraz z perkusistą Benem Thatcherem pierwszy koncert. Później w koszulkach zespołu paradował Matt Helders z Arctic Monkeys, a jeszcze później Royal Blood supportowało swoich starszych kolegów podczas trasy po Wielkiej Brytanii. Teraz to Royal Blood dobiera sobie supporty. O nich, nagłym sukcesie, ograniczeniach dwuosobowego składu i podłodze, którą trafił szlag, opowiedział nam Mike Kerr.
16
BLOO ROYAL
LAIF: Długo czekaliśmy na wasz debiutancki album, jednak było warto – płyta znalazła się na szczycie listy przebojów UK Charts, pokazując, że rock’n’roll żyje i ma się dobrze. Pamiętacie, co zakładaliście sobie, kiedy zaczynaliście pracę nad płytą? M.K.: Wydaje mi się, że nie określiliśmy sobie żadnych konkretnych celów. Tak naprawdę chcieliśmy zarejestrować piosenki, które sprawiały wrażenie najmocniejszych strzałów, a później poukładać je w jakimś sensownym porządku. Głównie skupialiśmy się na tym, aby dobrze się bawić. Wiesz, odkąd pamiętam, chciałem grać w zespole. W końcu się udało i staraliśmy się wycisnąć z tego najwięcej, ile się da. Świetnie czuję się z tym, że teraz nasza praca wygląda tak, a nie inaczej. LAIF: Wasz debiut brzmi absolutnie rewelacyjnie, a muszę dodać, że ostatnio mało który rockowy album potrafi zrobić na mnie jakiekolwiek wrażenie. Z drugiej strony wasza muzyka nie jest ani specjalnie oryginalna, ani rewolucyjna. To po prostu kawał świetnie zagranego rock’n’rolla. Jaki jest sekret Royal Blood? Co zrobić, aby dziś rock wciąż byłinteresującybezkombinowania i eksperymentów?
M.K.: Nie wiem, czy jest jakiś sekret... Chyba wszystko sprowadza się do umiejętności pisania dobrych piosenek, jak przy okazji każdego innego gatunku. Wiesz, dobry kawałek może być mocno eksperymentalny albo prosty jak konstrukcja cepa. Wciąż będzie dobrym numerem. Nie myślimy o tym, kiedy pracujemy nad nowymi utworami. Gramy rzeczy, które sprawiają nam przyjemność, a później w studiu te pomysły albo nabierają kształtów, albo trafiają do kosza. LAIF: Pojawiliście się trochę niespodziewanie. Najpierw dwa single, później seria świetnych koncertów i nagle bum! Ludzie zaczęli błagać was o rychłą premierę albumu. Znacie inne grupy grające rocka choć w połowie tak dobrze jak wy, które czekają gdzieś tam, wciąż nieodkryte?
D
M.K.: Jest kilka zespołów, które szczególnie lubimy. Tak się składa, że z większością z nich udało nam się zagrać. Szczególnie przypadli nam do gustu Tigercub i Turbowolf. W przyszłym roku ruszamy w trasę z Mini Mansions – już nie możemy się doczekać! Warto uważać na ich nadchodzącą płytę, to naprawdę mocna rzecz. LAIF: Gracie bardzo potężnie i brzmicie jak regularna, czteroosobowa kapela. Grając tylko w dwójkę, nie czuliście się nigdy tak, jakbyście mieli związane ręce? Nie było myśli w stylu: zagrałbym tu solówkę, przydałby się drugi gitarzysta, który trzymałby rytm… M.K.: Absolutnie nie. Ludzie często nas o to pytają, ale tak jak mówisz, brzmimy jak więcej niż dwie osoby. Więc po cholerę nam dodatkowy gitarzysta czy ktokolwiek inny? Kiedy razem z Benem zaczęliśmy grać we dwójkę, wszystko pięknie się ułożyło. To było całkowicie naturalne, więc uznaliśmy, że nikogo więcej nam do szczęścia nie potrzeba. No i tak już zostało. LAIF: Możesz powiedzieć coś więcej na temat swojej techniki łączenia brzmienia basu i gitary bez korzystania z gitary? M.K.: Niestety nie mogę – to mój sekret. Świetnie się sprawdza, a poza tym trochę mi zajęło odkrycie i okiełznanie tego brzmienia! LAIF: Planujesz pozostać przy basie? Czy masz jakieś nowe pomysły na gitarowo-basowe kombinacje? M.K.: Cały czas mam nowe pomysły...
17
LAIF: Byliście kumplami już przed założeniem Royal Blood. Większość moich znajomych, którzy decydowali się zakładać zespoły, szybko zaczynała się kłócić (trochę jakby mieszkali pod jednym dachem) i w końcu grupy się rozpadały, a poszczególni członkowie zakładali nowe zespoły z muzykami, których wcześniej nie znali. Jak było w waszym przypadku? Nie było różnic charakteru? M.K.: Nie było. To chyba kolejna korzyść z bycia duetem. Jest nas tylko dwójka, więc kłócimy się rzadziej niż większe ekipy. Poza tym znamy się przeszło 10 lat. Dwóch kumpli w zespole, trasy koncertowe dookoła świata, kupa dobrej zabawy – czego można chcieć więcej?
LAIF: Lubicie podkreślać, że przede wszystkim jesteście zespołem koncertowym, i to koncerty są waszym najmocniejszym punktem. Nie przyszedł wam kiedyś do głowy szalony pomysł, żeby odpuścić wydawanie muzyki w ogóle i skupić się na koncertach? Macie ku temu podstawy – zagraliście masę koncertów przed wydaniem płyty, a na brak ludzi pod sceną raczej nie narzekaliście. M.K.: Ciekawy pomysł, musimy o tym pomyśleć w przyszłości. Tym razem nagraliśmy sporo utworów, którymi bardzo chcieliśmy się podzielić ze światem. To w ogóle trochę niesamowite, że zyskaliśmy sobie fanów samymi koncertami czy tymi kilkoma utworami opublikowanymi w internecie. Jesteśmy bardzo wdzięczni wszystkim, którym chciało się wybrać na koncert nikomu nieznanej grupy albo kliknąć w link do którejś z naszych piosenek. LAIF: Kiedy graliście na Open’erze, podłoga nie wytrzymała! Zdarzały się wam jeszcze później tego typu sytuacje? M.K.: Później było już spokojniej, a koncert w Polsce był fantastyczny! To jedno z naszych najmilszych wspomnień tego lata. Polscy fani są absolutnie szaleni! Nie możemy się doczekać powrotu. Nigdzie podczas pierwszej wizyty nie przyjęto nas tak dobrze jak tutaj.
ENDLESS NIGHT PARTY DESPERADOS SPONSORUJE NAJBARDZIEJ BOSKĄ IMPREZĘ ROKU Pragnienie każdego imprezowicza - impreza,które nie ma końca, urzeczywistniło się dzięki marce Desperados. Ponad 2500 wybrańców przybyło na Endless Night Party by przenieść się w labirynt czasu, który zgubił swój uporządkowany, liniowy wymiar. Ta zaskakująca noc należała do prawdziwych imprezowych bogów.
CZAS I PRZESTRZEŃ W NOWEJ ODSŁONIE W tym roku imprezowe szaleństwo w stylu Desperadosa zatoczyło znacznie szersze kręgi. Wydarzenie stworzone dla polskich fanów piwa o smaku tequili, miało swoją odsłonę nie tylko w Warszawie, ale też w Londynie i Mediolanie. Polska edycja pod nazwą Endless Night Party udowodniła, że Desperados przenosi imprezowanie na wyższy poziom, łącząc w sobie elementy wielowymiarowego eventu, koncertu i klubowej imprezy. To wydarzenie wyzwala w jej uczestnikach nieznane wcześniej pokłady fantazji i sprawia, że czas nie ma dla nich znaczenia.
Przez całą noc boscy imprezowicze, podążający za własnym imprezowym instynktem odkrywali kolejne atrakcje, łamiące linearny porządek czasu i przestrzeni. Tej nocy bowiem wskazówki zegara cofały się o godzinę, wydłużając czas dany uczestnikom na niczym nieskrępowaną zabawę. Za ukrytymi drzwiami czekały sekretne bary, bezkresne pustynie, zamaskowane pokoje. A wszystko razem mieszało się z dzikością mocnych uderzeń, o które dbali przez całą noc najlepsi polscy i zagraniczni DJ’e.
MOCNE UDERZENIE GWIAZD W tym roku, podobnie jak w poprzednich latach na imprezach The Wildest Night Party, organizator przyciągnął dj-ską elitę, dbającą o dzikie muzyczne klimaty od zmierzchu do świtu. Na dwóch scenach imprezy zagrała śmietanka polskiej sceny DJ’skiej: DJ FALCON1, TOM ENCORE, AURICOM, MORTEM, KIXNARE, BLCKSHP i kolektyw WARSAW CALLING. O ekstremalnie mocne uderzenie zadbały gwiazdy Endless Night Part światowego formatu: Chase & Status DJ set oraz Netsky DJ set & script MC. Imprezą Endless Night Party jej sponsor - Desperados potwierdził swoją pozycję najbardziej imprezowej marki,która jest w stanie pokonać czas i zaburzyć postrzeganie przestrzeni. Najbardziej imprezowe wydarzenie 2014 r. już za nami, ale tak naprawdę Endless Night Party nigdy się nie kończy. Zwłaszcza, jeśli dba o to Desperados.
OLYMPUS PEN E-PL7
20
Osoby, które znają się na modzie, nie mają ochoty nosić brzydkich, czarnych, plastikowych lustrzanek, które są pozbawione stylu. Kiedy patrzą w lustro, chcą aby aparat pasował do ich stylizacji. Taki jest PEN E-PL7!
M O D A & U R O D A
O D R O B I N A BRANSOLETKA
Z Ł O T A
MLECZKO DO CIAŁA KREMOWY ŻEL POD PRYSZNIC
House, cena: 19,99 zł
Yves Rocher, karmelizowana gruszka. Cena: 19,90 zł
TRAMPKI Converse Chuck Taylor All Star Cena: 319 zł
BLUZA 21
House, cena: 149 zł
PASTYLKA DO KĄPIELI
TENISÓWKI Converse Chuck Taylor All Star Cena: 329 zł
Yves Rocher, karmelizowana gruszka. Cena: 4 zł
SPODENKI House, cena: 69,99 zł
WODA TOALETOWA Yves Rocher, karmelizowana gruszka. Cena: 19, 90 zł za 20 ml
BLUZA House, cena: 69,99 zł
TRAMPKI Converse Chuck Taylor All Star Cena: 349 zł
W
Y
W
I
A
D
TECHNO JEST NUDNE!
TRENTEMØLLER
Jesteś fanem techno, to zanim przeczytasz, napij się melisy. Nasz gość okazał się poskramiaczem berlińskiego techno i wcale się z tym nie kryje: – Jak się słucha tego w domu, to można umrzeć z nudów – stwierdził. Znacznie bliżej mu do klasyki: –Wzruszają mnie melodie Erika Satie. Podobno o gustach się nie dyskutuje? No to patrzcie. Oto Anders Trentemøller, jakiego nie znacie.
22
Tekst: Przemysław Bollin
C
o łączy Hamleta z naszym gościem? Dania i mroczna aura, bo i w garderobie czarno, i czarny makijaż, a nawet paznokcie czarne jak u Gahana. Tu też nie ma przypadku, bo Trentemøller w przeszłości remiksował Depeche Mode i stylistyka new romantic jest mu bliska. Dając upust swojej fascynacji latami 80., tworzy ciężką, mroczną elektronikę, nie stroniąc przy tym od kobiecych wokali. Tak narodził się w jego głowie pomysł na live band, z którym właśnie zakończył światowe tournée. Ostatnim przystankiem była Warszawa, gdzie zagrał na Free Form Festiwalu. W repertuarze znalazły się nagrania z jego ostatniej płyty „Lost”, do której we wrześniu dołączył epkę „Lost Reworks”, z nowymi utworami. Na płycie mogliśmy usłyszeć starych dobrych znajomych: Sune Wagnera z The Raveonettes i Jonny’ego Pierce’a z grupy The Drums. Rock i elektronika przeplatają się w dyskografii naszego bohatera od początku. Jak pogodzić ze sobą te dwa światy?
LAIF: W tworzeniu jesteś wzrokowcem czy wychodzisz od emocji? Trentemøller: Najważniejsze jest serce, bo tam wszystko się zaczyna. Bez tego nie byłoby dźwięku, melodii, muzyki. Dopiero jak skończę, słucham i układam sobie wszystko w jakiś film, wyobrażenie o tym, co zrobiłem. LAIF: Opierasz tworzenie na życiu prywatnym czy wolisz obserwować? Trentemøller: Moja muzyka jest wyrazem nie tyle tego, co czuję, ale jak czuję. Chodzi o moją emocjonalność, rodzaj temperamentu – można mnie przeczytać w tych piosenkach.
LAIF: Na którym z albumów odsłaniasz najwięcej siebie? Trentemøller: Na ostatnim. LAIF: A „Last Resort”? Brałem go za dość intymny. Trentemøller: Debiut był zlepkiem inspiracji i obserwacji właśnie. Tam dość nieśmiało pokazywałem, kim jestem. Muzyka była tam bardzo różnorodna, bo słychać mocno klubowe wpływy, utwory śpiewane, a nawet indie rock. Jednak płaszczyzną do tworzenia muzyki jest dla mnie moje własne życie. LAIF: Odnośnie do wokalistek. Bardzo często wybierasz damskie głosy do swoich utworów. To kwestia wrażliwości czy potrzeba szukania kontrastu? Trentemøller: Kobiece głosy są bardziej uniwersalne. Oczywiście mam też swoich ulubionych wokalistów: Nick Cave czy Dave Gahan z Depeche Mode. Ale to właśnie damski wokal dodaje mojej muzyce melancholii, której często potrzebuję. Z drugiej strony potrzebny jest ten kontrast, o którym mówisz, ja niczego nie zakładam na sztywno. Tworzę mroczną elektronikę i zapraszając do współpracy kobiety, chcę, żeby opowiedziały moją historię. LAIF: Pierwszy album „Last Resort” miał być albumem instrumentalnym. Stało się inaczej. Trentemøller: Taki był pierwotny zamysł, ale czegoś tym utworom brakowało. Napisałem tekst do „Moan” i „Always Something Better”. Dopiero wtedy zabrzmiały prawdziwie.
23
LAIF: Twój ostatni krążek „Lost” to taka mapa ciebie… Trentemøller: Tak! Jeśli miałbym określić go jednym słowem, to byłaby to mapa. Bardzo dobra droga do zrozumienia tej muzyki, bo tutaj odważyłem się pokazać różne strony swojej osobowości. LAIF: Najbardziej zaskoczyłeś mnie „Constantinople”. Ile w tym emocji, zupełnie jakbyś tańczył do białego rana. Trentemøller: (śmiech) Każdy potrzebuje się wyszaleć. Miałem już przeszło połowę materiału i doszedłem do wniosku, że jest za mrocznie. Z potrzeby chwili powstał ten kawałek. LAIF: Jak impreza, to na maksa? Trentemøller: Pewnie po kilku ciężkich płytach można o mnie myśleć inaczej, ale ja jestem bardzo radosnym facetem. LAIF: Ale nie idziesz w house? Trentemøller: Aż tak wesoły nie jestem. (śmiech) LAIF: Jednak szukasz czegoś w muzyce klubowej. Zamykający twój ostatni album „Hazed” jest tego najlepszym przykładem. Chodzisz jeszcze do klubów? Trentemøller: Jeszcze dziesięć lat temu chodziłem bardzo często. Teraz słucham tego w domu, ale mówiąc szczerze, nie jestem wielkim fanem tej muzyki.
LAIF: Czego jej brakuje? Trentemøller: Melodii! To wszystko jest takie słabe, że nadaje się tylko na parkiet do dyskoteki. Przepraszam, ale ja szukam czegoś więcej w muzyce niż zwykłego skakania do tępego bitu. LAIF: Imprezowałem kiedyś na domówce ze studentami akademii muzycznej. Napinali się strasznie, jak usłyszeli, co robi Sven Väth i Kompakt Records. Dla nich jak nie ma melodii, to nie ma muzyki. Trentemøller: To, co robi Sven Väth, może robić każdy. Techno jest po prostu nudne. Jasne, że jak jest głośno, kiedy ludzie są pijani czy naćpani, to wszystko gra. Jest energia, jest zabawa. Ale jakbyś wziął tę muzykę na jakąś wyspę, to z nudów byś umarł. Sorry, ale Sven Väth mnie nie wzrusza. LAIF: A przy klasyce płaczesz? Trentemøller: Najczęściej przy Eriku Satie! Był fenomenalnym pianistą, który tworzył piękne, ale proste melodie. Jego „Gymnopédie No.1” do dziś jest bardzo popularnym utworem. LAIF: Elektronika coraz częściej inspiruje się klasyką. Trentemøller: Ja również, ale nie jestem wykształcony w tym kierunku, więc nie potrafię zagrać wszystkiego. Staram się wziąć z klasyki tyle, ile potrafię. LAIF: Ludzie szaleli na twoim koncercie. Wracaj do nas szybko. Trentemøller: W Polsce zawsze gra się świetnie. Jesteście świetną publicznością.
24
Z
J
A
W
I
S
K
O
HIPSTERÓW DROGA DO FRISCO 25
14 VIII 1945 r. – dzień, w którym na nowojorskim Times Square marynarz pocałował pielęgniarkę, to początek nowej ery. Nic w tym wielkiego. W Ameryce nowa era zaczyna się co 20 lat. Ta jest jednak bardzo ciekawa. Tekst: Jerzy Jacek Pilchowski Ilustracje: Milena Fik
W
racający z wojny mężczyźni są zawsze inni niż wyruszający na nią chłopcy. Tym razem było to całe pokolenie. Wrócili do kraju, w którym przedmioty były tanie, a praca droga. Każdy z nich mógł kupić dom, samochód, kolorową sukienkę dla żony i iść z dziećmi do wesołego miasteczka. Równocześnie zasypiali, mając przed zamkniętymi oczami rozerwane na strzępy trupy. Wielu z nich myślało wtedy: „Boże, przegiąłeś!”. I wierzyli, że są tylko na przepustce, że druga połowa wojny będzie gorsza. Aby nazwać to, co nieokreślone, wymyślono słowo „hipster” i starano się nadać mu treść. Tak pisała o tym Caroline Bird w tekście o założycielskim eseju Normana Mailera „Biały Murzyn: Byle jakie przemyślenia o tym, kim jest hipster”: „Nasze poszukiwania buntowników w tym pokoleniu zaprowadziły nas do hipstera. Hipster to enfant terrible na opak. Zgodnie z duchem czasów próbuje sprzeciwić się konformistom, nie zwracając na siebie uwagi…
Spalono przecież stare książki. Zrobiła to nie tylko komunistyczna i hitlerowska cenzura. W sposób literacki spalił je też Ray Bradbury, publikując (w 1953 r.) książkę „Fahrenheit 451”.
Jej bohaterem jest strażak, który ma na hełmie numer 451, czyli temperaturę (liczoną w stopniach Fahrenheita), w której płonie papier. Guy Montag pali książki. Taka jest jego praca. Wszyscy przecież wiedzą, że książki są szkodliwe. Mieszają ludziom w głowach. W trzeciej części „Fahrenheit Nie można zrobić wywiadu z hipsterem, ponieważ jego Guy Montag jest już, głównym celem jest trzymać się jak najdalej od społeczeństwa, 451” pod wpływem młodej dziewczyny i starego profesora, kimś lepszym o którym myśli, że chce zmienić każdego na swój obraz niż w pierwszej. Ale nawet i podobieństwo. Pali marihuanę, ponieważ daje mu z napisanego przez autora, wiele to doświadczenia, których nie mają ludzie kwadratowi...”. lat później, posłowia nie dowiemy się, czy Guy był już w stanie Nie jest łatwo żyć, dusząc się w sobie, eksplozja w głowach hipsterów była więc nieuchronna. Potrzebna do tego muzyka istniała kochać i rozumieć. Na szczęście wszędzie tam, gdzie Murzyni modlili się i płakali z gitarami w rękach. to tylko fantastyka. W tamtych latach ludzie czytali jeszcze Poezję i literaturę trzeba było jednak napisać na nowo.
książki. Na przykład Salingera („Buszujący w zbożu”) i kilku innych pisarzy. Problem polegał na tym, że seks i brzydkie słowa były dla hipsterów jak bułka z masłem. Oni potrzebowali innej muzy.
26
Potrzebny był ktoś taki jak Neal Cassady – żyjący na bakier z prawem włóczęga, który tylko trochę przesadzał, mówiąc, że ukradł 500 samochodów i przeleciał 750 kobiet. Cassady był poetą, który nie pisał wierszy. Pisał listy. Bez nich trudno zrozumieć Beat Generation, czyli hipsterskie pokolenie, które starało się żyć w rytmie serca. W liście (1950 r.) do Jacka Kerouaca Cassady napisał: „Zwolnili mnie z więzienia w Nowym Meksyku, po jedenastu miesiącach i dziesięciu dniach (Znasz piosenkę?) ciężkich robót. Krótko po powrocie do Denver miałem wielkie szczęście i poznałem szesnastoletnią ślicznotkę z ogólniaka we wschodniej części miasta, która miała bogatą rodzinkę; dokładnie matkę i ładną starszą siostrę. Mówiłem na nią Cherry Mary, gdyż mieszkała na ulicy Czereśniowej i gdy ją poznałem była cherry. Ta przypadłość nie trwała długo. Przerżnąłem ją jak szaleniec i bardzo się to jej podobało. Świetna przygoda i długo by o tym opowiadać – trudno powstrzymać się od napisania o tym w dwudziestu lub trzydziestu zdaniach, ale chcę się streszczać…”. (Na cnotki mówi się w slangu „She is a cherry”.) Nie jest więc przypadkiem, że kierowcą, który zawiózł Jacka Kerouaca na szczyty literackiej sławy, był Dean Moriarty – takie fikcyjne nazwisko Neal Cassady nosi w jego książce „W drodze”. Kto nie przeczytał, niech się wstydzi. Ten, kto zna angielski, niech najpierw przeczyta „Go” (1952 r.). To pierwsza powieść o hipsterach. Jej autor (John Clellon Holmes) nie miał takiego talentu jak Kerouac, ale i tak jest ona dobrym opisem tego środowiska.
Chyba należy traktować ją jak przedmowę do „W drodze”. I warto pamiętać, że Cassady jest obecny nie tylko na jej kartkach. „Go” to słowo, które lubił używać zamiast tego na „f”. W tym czasie pojawia się też (jak znalazł) Truman Capote i jego „Śniadanie u Tiffany’ego”. Czy dziewczyna może być ideałem i prostytutką równocześnie? Czy singielka skazana jest na bycie bezdomnym i bezimiennym kotem? Czy genialny film można zakończyć w aż tak kiczowaty sposób? W świecie białych Murzynów musiało się też znaleźć miejsce dla prawdziwego. James Baldwin był z innej bajki. Ślady niektórych myślozbrodni hipsterów prowadzą jednak w kierunku wytyczonym przez „Go Tell It on the Mountain” (1953 r.) i „Notes of a Native Son” (1955 r.).
I tak, mila za milą, rosła w ludziach potrzeba, aby tak jak Kerouac ruszyć w stronę Frisco (San Francisco). Czas zacytować jakiś wiersz. Po namyśle wypadło na poemat „A Coney Island of the Mind”. Lawrence Ferlinghetti buduje w nim most nad kontynentem. Na wschodzie: deptak i wesołe miasteczko (Coney Island), tajemnicze drzewa i pusta Ellis Island (wyspa-brama dla imigrantów). Na zachodzie:
„Stawiali statuę świętego Franciszka przed kościołem świętego Franciszka w mieście świętego Franciszka w bocznej uliczce obok alei gdzie nie śpiewały ptaki” I gdy „wszyscy” dotarli już do Frisco, rozległ się „Skowyt” („Howl” – 1956 r.) Allena Ginsberga. Dziwny to poemat. Czytałem go kilka razy. Starałem się zrozumieć. Trudne to zadanie. Miejscami Ginsberg jest genialny, miejscami bełkocze bez ładu i składu. Chyba właśnie tak być powinno. W starciu z nieokreślonym złem ma się często w głowie tylko skowyt. Są tam też słowa obsceniczne, za które wytoczono mu proces. Nic lepszego hipsterom przydarzyć się nie mogło. Weszli z przytupem w świadomość młodszego od siebie pokolenia. Od daty powstania „Howl” minęły dziesięciolecia. Poemat ten jest teraz klasyką. Najciekawsze i najważniejsze jest jednak to, że „Howl” odżywa co jakiś czas. Prawie każde nowe pokolenie, wkraczając w mrok dojrzałości, pisze jego nową, własną wersję. Najnowsza, którą znam, wyszła spod klawiatury Laury Pieroni: „Howl 2.0”: „Widziałam najzdolniejszych z mojego pokolenia zniszczonych przez pracę na dwa etaty w knajpach, marzących o opiece medycznej i czymś więcej niż stawka godzinowa plus napiwki, Wlekących się do domu wieczorem po dodatkowej pracy w barze, zbyt dobrze wykształceni hipsterzy, którzy palą się do pracy w redakcji lub marketingu, Ich bieda nie pochodzi z lenistwa, tylko jest skutkiem recesji spowodowanej chciwością ich rodziców, Którzy pożyczali swoje mózgi źle opłacanym profesorom w nadziei na asystenturę”. A w roku 1954 opublikowano „Drzwi percepcji”.
Z
J
W
I
S
A proza? Jak pisać prozę, gdy ma się pod stopami góry aż po horyzont i 100 mil dalej? Snyder napisał jednak cały stos notatek, esejów, opowiastek i przypowiastek. Dobrze się to razem z poezją przeplata, a jego książkę „The Gary Snyder Reader” warto otwierać w dowolnym miejscu. Jeszcze lepiej spotkanie z Snyderem zacząć od książki „Włóczędzy Dharmy” (1958 r.). Kerouac (Tak. Znowu Jack Kerouac.) opisał w niej niektóre przygody Japhy Rydera, czyli Gary’ego Snydera. Po tej lekturze człowiek zaczyna rozumieć, dlaczego wyprawy na Daleki Wschód tak bardzo zamieszały Snyderowi
„Nagi lunch” (William S. Burroughs) czyta się jeszcze trudniej niż „Skowyt”. Nie można się jednak od tej książki oderwać, a w cytowanej na okładce recenzji „Newsweeka” czytamy: „Dzieło sztuki. Krzyk z piekła rodem, brutalna, przerażająca i śmiesznie dzika książka, która szamoce się pomiędzy niekontrolowaną halucynacją i szaleństwem”. Świat nie kończy się na NYC i Frisco. Środek też trzeba było skolonizować. Gdzieś tam, wysoko w górach, włóczył się biały Indianin, czyli Gary Snyder. Nikt do dziś nie wie, czy był to hipster, „Majster Bieda”, czy pierwszy hippis. Wiemy tylko, że śpiąc pod gołym niebem, wyśnił piękną poezję i amerykański buddyzm. Panowie literaturoznawcy twierdzą, że Snyder rozwinął i upowszechnił nature writing, czyli pisanie o przyrodzie. Pewnie mają rację. Dla mnie ważniejsze jest to, że trudno przetłumaczyć jego wiersze. Jest w nich zbyt wiele słów indiańskich, buddyjskich, slangu białych ludzi z gór i nazw miejsc, które trzeba (aby zrozumieć) zobaczyć. Pójdę więc na łatwiznę i przetłumaczę tylko „Jak poezja do mnie przychodzi”: „przekrada się nad skałami nocą wystraszona trzyma się poza kręgiem światła z mojego ogniska idę tam aby spotkać ją”.
w głowie, że mu się Wielki Manitou pomieszał z bożkiem łysym i tłustym. Tak czy inaczej hipsterowsko-hippisowska fascynacja buddyzmem jest ciekawa. Pytałem o to wielu ludzi z krajów Dalekiego Wschodu. Najczęściej uśmiechali się i mówili: bla, bla, bla. Zbierając na jedną kupkę wszystko, co na ten temat wiem, wygląda mi na to, że na Dalekim Wschodzie chrześcijaństwo to New Age. Oh well. Ziemia jest okrągła i ktoś (albo my, albo oni) musi chodzić do góry nogami. Inteligenckie gry i zabawy w literaturę to jednak nie wszystko. Nie wolno zapomnieć o hipsterach do potęgi entej. Klub motocyklowy Hell’s Angles powstał w Kalifornii, w roku 1948. Jego członkami byli (najczęściej) robotnicy. Po pracy ci niegrzeczni chłopcy lubili siadać na harleye i zwartą kolumną ruszać w świat, czyli do przydrożnego baru. Zasady w klubie były (i są dalej) dziecinnie proste; jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.
K
O
27
Autorem tej książki jest Anglik Aldous Huxley. Dla (jakże często zapijaczonych) Europejczyków kontynentalnych poważne pisanie o środkach psychoaktywnych jest szokujące. W krajach kolonialnych, włączając w to skolonizowaną Amerykę, temat ten traktowany jest normalnie. Amerykanie wiedzą, że Indianie przez tysiące lat palili fajkę pokoju i modlili się pod wpływem otwierających drzwi do innego świata substancji. Trzeba było opisać, co jest za tymi drzwiami. I rozległo się przejmujące do szpiku kości wycie.
A
Motocykl jest święty i niech opatrzność ma w swojej bardzo troskliwej opiece każdego obcego, który odważy się go dotknąć. A hitlerowski hełm i żelazny krzyż oznacza: zabiłem SS-mana i zjadłem jego wątrobę. Don’t fuck with me! Dla policji i mieszkańców mijanych miasteczek kilkudziesięciu ludzi ubranych w podobne skórzane kombinezony i jadących na podobnych motorach to piekło. Jak się dowiedzieć, który z nich przejechał czerwone światło lub dał w mordę wieśniakowi? Wybuchła więc wielka wojna policji z „aniołkami”. Poematy, dramaty i komedie pisać by o tym można. Ten temat musiał jednak poczekać na odpowiedni klimat. I jak się już doczekał, to na amerykańskim niebie zaświeciły dwie nowe gwiazdy. Pierwszą jest Hunter S. Thompson. Ten człowiek jest w literacko/dziennikarskim świecie kimś wyjątkowym. Stworzył „Gonzo Journalism”, czyli własną wersję „New Journalism”. Jego książka „Hell’s Angels” (1966 r.) to teraz klasyka przez duże K. Drugą gwiazdą jest film „Easy Rider” (1969 r.). I jeszcze jeden Anglik. Anthony Burgess i jego książka „A Clockwork Orange” (1962 r.), czyli „Mechaniczna pomarańcza”. Powie ktoś, że nie można zaliczyć jej do wytworów Beat Generation. To prawda. Ale ja i tak wiem swoje. W moich własnych byle jakich przemyśleniach o tym, kim jest hipster, książka ta (łącznie z filmem Kubricka) pełni rolę puenty. To wizjonerski opis
postkomunistycznej mentalności. Otaczają nas przecież tłumy Aleksów. Na szczęście najczęściej w wersji light. Nie dziwota więc, że 100 lat za amerykańskimi białymi Murzynami i u nas pokazali się hipsterzy. Ciekawe, czy coś kiedyś napiszą? Czas kończyć. Muszę jeszcze tylko poszukać kropelki, dzięki której murzyńska muzyka rozlała się jak świat długi i szeroki. Tu nie jest potrzebna ani sekunda namysłu: Louis Armstrong. A konkretnie? Mogą być marzenia niewolników w „Summertime” (z Ellą Fitzgerald): „Summertime, and the livin’ is easy /Lato, i życie jest łatwe/ Fish are jumpin’ and the cotton is high /Ryby pluskają i bawełna jest sucha/ Oh, your daddy’s rich and your mama is good-lookin’ /Oh, twój Tata jest bogaty a Mama ładna/ So hush little baby, Don’t you cry … /Cicho maleńki, nie płacz.../” Albo marsz pogrzebowy z Nowego Orleanu: „When The Saints Go Marching In” (z Jewel Brown): „We are traveling in the footsteps /Idziemy śladami/ Of those who’ve gone before /Tych którzy odeszli/ But we’ll all be reunited /Ale będziemy znów razem/ On a new and sunlit shore … /Na nowym słonecznym brzegu …/” A teraz „go” i szukaj swojego własnego Frisco.
W
Y
W
28
OSTATNI WYWIAD?
Jamie Reynolds z
KLAXONS
I
A
D
29
Kiedy spotkaliśmy się z Jamie Reynoldsem w październiku, tuż przed koncertem Klaxons na Free Form Festiwalu, z radością opowiadał o trasie i kulisach czwartej płyty: – Chcemy ją nagrać z Jamesem Fordem i wydać już w przyszłym roku. Jest najlepszy i chcemy się go trzymać – mówił. Jednocześnie narzekał na wydany w czerwcu „Love Frequency”: – Nie nagraliśmy niczego odkrywczego – przyznał. Takiej wiadomości jednak nikt się nie spodziewał: – Po dziewięciu szalonych latach, chcemy was poinformować, że to nasza ostatnia trasa – czytamy na oficjalnym profilu Klaxons na Facebooku. Po czym zaczęli się plątać w zeznaniach: – Chcemy jeszcze zagrać w Rosji, Meksyku i Japonii, w tym roku lub w przyszłym. Niewykluczone więc, że w 2015 wrócą do żywych. Pewne natomiast, że informacja o tym, że to ich ostatnia trasa, rozgrzała atmosferę ch występ zamykał część główną 10. Free Form Festivalu na koncertach do czerwoności. Tekst: Przemysław Bollin
I
w warszawskim Soho Factory. Klaxons to kochliwy typ. Na swoich płytach romansowali już z rave’em, rockiem, a na wydanej latem „Love Frequency” wrócili do elektroniki lat 80. Mimo krótkiej kariery zdążyli już zgarnąć najważniejsze nagrody brytyjskiego przemysłu muzycznego: Mercury Prize, MTV Europe Music Awards oraz wyróżnienia prestiżowych magazynów: NME Awards i Q Awards. Mimo że ostatni album dopiero co się ukazał, odpoczywać nie zamierzają: – Do studia wejdziemy w przyszłym roku – obiecał Jamie. Produkcją ma się zająć James Ford, który pracował przy debiutanckim „Myths of the Near Future” – zdaniem Reynoldsa najlepszego albumu w karierze Klaxons. Rozmawialiśmy o tym, jak wspomina pracę z wyciskaczem ostatnich potów Rossem Robinsonem i dlaczego praca nad nowym albumem była spełnieniem marzeń. Poza tym opowiedział nam o kulisach pracy w studio, złotej erze brit popu, a także o klubach, z których Londyn może być dumny.
30
W
LAIF: Na początek mam dla ciebie prezent. Przyniosłem ze sobą discmana i coś do posłuchania. Jamie Reynolds: Super, dawaj! [Po 5 sekundach] Oho, będzie głośno. [po 35 sekundach] Dobry wokal. To polski zespół? LAIF: Tak, debiutowali niedawno. J.R.: Brzmi jak londyńskie kapele z lat 90., takie garażowe to – ja też tak brzmiałem na początku. To kobieta śpiewa? LAIF: Facet. To męski skład. J.R.: Śpiewa tak wysoko jak ja, fajnie. Dobrze ze sobą współpracują. Dzięki, że mi ich pokazałeś. LAIF: Nazywają się Fair Weather Friends, a numer „Indecision”. Skojarzyłem ich z waszym „Love Frequency”. J.R.: Faktycznie, mają coś z UK Dance. Tak, zauważyłem jakieś podobieństwo. Fajne granie. LAIF: Wróćmy do was. Każda płyta Klaxons jest inna od poprzedniej. Lubisz zmiany? J.R.: Lubię ciągłe zmiany. Do czegokolwiek by to prowadziło, chcemy łamać, szukać i zaskakiwać się.
Niczego nie robimy dwa razy. Nagraliśmy 60–70 piosenek i nie znajdziesz dwóch takich samych. LAIF: Synonimem Klaxons jest ruch? J.R.: Zdecydowanie, bo na poziomie produkcji nie ma u nas mowy o kopiowaniu pomysłów. LAIF: Zwłaszcza że „Surfing the Void” i „Love Frequency” to dwa zupełnie różne światy. Jak u Radiohead, między „The Bends” a „OK Computer”... J.R.: Z nami nie było tak jak z Radiohead. Oni zobaczyli elektronikę i pomyśleli, że fajnie byłoby robić takie rzeczy. My chcemy robić coś, czego po prostu jeszcze nie zrobiliśmy, i dzięki temu wciąż zaskakujemy swoich fanów. Zadajemy sobie pytanie, kim jest muzyk, i dochodzimy do wniosku, że to na pewno nie ktoś taki, kto ciągle gra te same utwory. LAIF: Pierwszy i drugi album kipią energią, jakbyście biegli rzeczywiście niczym Usain Bolt po rekord świata. Nowy materiał jest bardziej zróżnicowany. Z czego to wynika?
Y
W
I
A
D
J.R.: Z doświadczeń. Nasze wcześniejsze rzeczy to po prostu ogień, ale jak słuchaliśmy ich po czasie, to zdaliśmy sobie sprawę, że są za mało zróżnicowane. Muzyka to przygoda, w którą wyruszasz, od startu do mety – jak Usain Bolt. A dzisiejszy świat tak pędzi, że ludzie słuchają jednego utwory, a oceniają całą płytę. „Love Frequency” trzeba posłuchać w całości i wtedy klocki same się ułożą. LAIF: Drugi album, „Surfing the Void”, to mocny strzał. Jaki w tym udział producenta Rossa Robinsona, pracującego wcześniej z Kornem, Slipknotem czy Sepulturą? Czego was nauczył?
31
J.R.: Kiedy poprosiliśmy go o pomoc, mieliśmy gotowy materiał. Zrobił nam obóz przetrwania, pokazał, jak dbać o kondycję, żeby potem wejść do studia i zagrać najlepiej, jak się umie. Wycisnął z nas ostatnie soki. LAIF: Szkoła motywacji? J.R.: Raczej obóz przetrwania. Kazał nam grać kilkadziesiąt razy to samo, a kiedy nie mieliśmy już sił, mówił „teraz to nagrajcie”. (śmiech) To nauczyło nas bycia razem. Nie było tak, że kiedy nagrywaliśmy gitary, to perkusista szedł do sklepu i wracał na wyznaczoną godzinę. Byliśmy w tym razem – świetne przeżycie. LAIF: Jak, dla porównania, pracowało się przy nowej płycie z The Chemical Brothers? J.R.: To była bardzo kumpelska relacja, wiele się od nich nauczyłem, ale byłem trochę przerażony. Jak miałem 16–17 lat, to zbierałem publikacje na ich temat: plakaty, artykuły i tak dalej. Jak pokazałem im swoją chemicalową kolekcję, to było im miło. LAIF: Wolałeś wtedy brit pop czy rave? J.R.: I jedno, i drugie. Chłonąłem wtedy wszystko: od dużych bandów po te małe, które pojawiały się tylko na chwilę. LAIF: Oasis czy Blur? J.R.: (śmiech) Lubię oba. Graliśmy trasę z Blur i teraz się przyjaźnimy. Ale nieraz miałem takie otrzeźwienie: – Co tu się u diabła dzieje?! Po koncercie ludzie pytali się mnie, jak się czuję, a ja stałem jak kołek i gadałem ciągle: „is cool, is cool, is cool”. (śmiech) LAIF: Stawiasz, że Royal Blood mają szanse na równie dużą karierę jak Albarn czy Gallagher?
J.R.: Słyszałem, że są niezwykle popularni. Myślę, że poza tym, jak grasz, ważne jest też to, w jakim czasie to robisz. Lata 90. były złotym czasem dla muzyki brytyjskiej i ciężko będzie to powtórzyć. Ale na pewno będę śledził ich rozwój i wybiorę się na ich koncert. Podobno robią niezłą rozwałkę. (śmiech) LAIF: U nas już jedną zrobili, że aż podłogę na letnim festiwalu trzeba było zmieniać. J.R.: Zuchy! (śmiech) LAIF: Chodzisz jeszcze do klubów? J.R.: Nie mam na to czasu, ale nastolatkowie ciągle tym żyją. Ja częściej słucham klubowej muzyki w domu, i bardzo mnie inspiruje. LAIF: Słychać to na nowej płycie. Nawet nie nową elektronikę, co lata 80.: Tears for Fears i generalnie new romantic. J.R.: Nie ty pierwszy mi tym o mówisz. Gdybym o tym słyszał wcześniej, prawdopodobnie bym tego nie wydał. LAIF: Czemu? J.R.: Skoro mówisz o latach 80., to znaczy, że to nie brzmi
świeżo. A to znaczy, że niczego nie odkryliśmy. W każdym razie nie było to naszym zamiarem. LAIF: To bardzo radosna płyta, a czasem nawet taka z pogranicza snu. J.R.: Graliśmy koncert w teatrze i mój przyjaciel powiedział mi o dwóch kierunkach tworzenia: wertykalnym i horyzontalnym. Pierwszy to polityka, drugi to sen i zdecydowanie wybieram to drugie. LAIF: O czym tak śnisz? J.R.: Dzisiaj śniłem o moim dziadku. LAIF: A następna płyta ci się śni? J.R.: Tak! Chcemy ją nagrać szybko i zrobić to z Jamesem Fordem. LAIF: Kilka tygodni temu wydał świetny album „Whorl” z Simian Mobile Disco. J.R.: Fantastyczny! Dla mnie to obecnie numer jeden w tym biznesie. Chcemy się go trzymać. LAIF: Szczerze, to najbardziej lubię wasz debiutancki album, który wam produkował. J.R.: Przyniósł nam szczęście, więc może i tym razem się uda. LAIF: Już nie mogę się doczekać!
P R Z E W O D N I K
MUZYCZNY ZAŚCIANEK?
Po krótkiej wizycie w jednej z politycznych stolic Europy stwierdzić można jedynie, że to chyba właśnie polityka totalnie odstrasza muzykę od tego miasta. To jej zawdzięczamy również to, że marchewka jest owocem, a ślimak rybą. Czy jednak pośród garniturów, lobbingu, absurdalnych przepisów i pustych obietnic odnaleźć można chociaż jedną nutę, dzięki której zakochamy się w Brukseli?
32
Tekst: Grzeorz Sztandera
33
P
ierwszym krokiem, który pozwoli nam poszukiwać tej jedynej nuty, musi być transport nas samych do stolicy Belgii. Ze względu na popularność tego kierunku, możliwości mamy praktycznie nieograniczone. W ok. 10 godz. powinniśmy dojechać do Brukseli samochodem, zakładając wyjazd z centralnej Polski. W niecałe 15 godzin dostaniemy się tam pociągiem lub rejsowym autokarem, a samolot to niewiele więcej niż dwie godziny samego lotu. Co ciekawe – najkorzystniej odbyć podróż będzie… samolotem. Tanie linie lotnicze, przy odpowiednio wcześniejszej rezerwacji oraz pilnowaniu promocji, pozwolą nam na podróż w obie strony za niecałe 150 zł. Autokar podwoi kwotę, a lot standardowymi liniami lotniczymi
to odchudzenie naszego konta o ok. 600 zł. Pogoda powita nas temperaturami podobnymi do naszych, jednak znalezienie noclegu w cenach zbliżonych do rodzimych stanowić już będzie niemałe wyzwanie. Łóżko w pokoju wieloosobowym, niekoniecznie blisko centrum, znajdziemy w cenie niecałych 100 zł. W ścisłym centrum jeden nocleg w bardzo przyzwoitym trzygwiazdkowym Hotelu Mozart to również stówa – zmienia się jedynie waluta ze złotówek na euro. Z lotniska do hotelu najtaniej dostaniemy się komunikacją miejską. 4 linie metra, prawie 20 linii tramwajowych i 50 autobusowych na pewno zaspokoi nasze potrzeby poznania tego miasta. Trzydniowy bilet, bez ograniczeń w zakresie liczby przejazdów, to koszt 17 euro.
34
Jeśli jeszcze przed nadejściem nocy opuścimy hotelowy pokój, aby poznać kulturalne aspekty miasta, pamiętajmy, że obiad będzie potrzeby tylko wtedy, jeśli jesteśmy uczuleni na czekoladę. Co chwilę natkniemy się na kolejne, piękniejsze od poprzednich, sklepy z czekoladą w każdej postaci. Zamiast się jej opierać, zdecydowanie polecamy ponieść się słodkiej fantazji i odpłynąć w czekoladowym raju aż do wieczora. Chwilami, kiedy przemieszczamy się z jednej małej czekoladowej manufaktury do drugiej, warto zobaczyć również Wielki Plac, Ratusz, Dom Króla czy też Atomium. Czym jest Atomium? To zbudowany w 1958 r. ponad stumetrowy model kryształu żelaza. Wjeżdżając windą na sam szczyt, zobaczyć możemy panoramę całego miasta. Może nawet uda nam się wypatrzeć miejsca, w których nasze serca zwariują nocą? Teraz nadszedł jednak czas zaspokoić głód. Idąc po linii najmniejszego oporu, trafimy do jednego z trzech znajdujących się w centrum Brukseli znanych fast foodów ze złotymi łukami w logo. Na bardziej wybredne kubki smakowe czeka ponad dwa tysiące restauracji, wśród których warto polecić Winehouse Osteria (Rue de la Grande Ile 42) – dobra
cenowo oferta lunchu nasyci nasz żołądek, odchudzając portfel o ok. 10 euro. Przy Rue de Cultes odnajdziemy z kolei Rock Salt Chilli Peppers – krótkie menu sprawia, że wszystko na pewno będzie świeże. Polecamy Rock Salt Chicken Curry – kurczaka curry marynowanego w jogurcie, cytrynie, miodzie, imbirze i czosnku za jedyne 16 euro. Deser? Carpaccio z mango z lodami sezamowymi. Jeśli szukacie doznań rodem z „MasterChefa”, koniecznie zarezerwujcie stolik w restauracji Bon Bon. Tutaj za menu degustacyjne zapłacimy od 80 (3 dania) do 175 (7 dań) euro. Dążąc do perfekcji, odwiedźmy na koniec Sea Grill (Wolvengracht 47) – restaurację posiadającą aż dwie gwiazdki Michelin. Tak, tak popularny ostatnio w Polsce restauracyjny przewodnik wywodzi się od firmy znanej wszystkim z produkcji opon. Imprezując nocą w Brukseli, nie ma się czego bać – w razie wojny szybko dotrzemy do głównej kwatery NATO, która znajduje się właśnie w tym mieście. Możemy zatem rozpocząć niestandardowo od totalnej delirki. To właśnie od Delirium (Impasse de la Fidelite 4A) warto rozpocząć tę noc. Prawie 2500 różnych rodzajów piwa stanowi
dla tego miejsca najlepszą rekomendację. Dla patriotów – Tyskie i Żywiec na pokładzie. Jednak nie dla polskiego piwa warto odwiedzić Belgię. Tej nocy liczyć będziemy się tylko my. Le You (Rue Duquesnoy 18) jest najbardziej trendy miejscem tego sezonu. Istniejący już ponad 10 lat klub zachwyca psychodelicznym designem, z parkietem, wokół którego znajduje się balkon, pozwalający nam podziwiać całą imprezę i jednocześnie odrobinę odetchnąć. Warto wiedzieć, że w niedzielę odbywa się tutaj systematycznie Gay Party. Nie jesteś zainteresowany – zmień lokal. Jeśli w Brukseli jesteśmy w pojedynkę, zgodnie z powiedzeniem, że nie wozi się drewna do lasu, odwiedź klub The Wood. W samym sercu Brukseli z baru wyjdziesz z nowo poznaną nieznajomą lub nieznajomym na taras w środku lasu. Poszukując materialnego piękna, warto zatrzymać się na drinka w Spirito Martini – innowacyjnie urządzonym klubie, o którym mówi się, że ma najpiękniejszy bar na świecie. Dlaczego klub ten jest taki piękny i „innowacyjny” – powstał w murach dawnego kościoła. Totalny bouncing wprost przed ołtarzem. Wróćmy jednak do lasu i tym razem
ABSURDALNIE Poza owocową marchewką i rybnym ślimakiem w Brukseli powstaje cała masa innych, na pierwszy rzut oka równie absurdalnych przepisów. Niewielu z nas wie, że: • papierosy od kilku lat są „samogasnące” – względy bezpieczeństwa • standardowe żarówki, wycofane oficjalnie ze sprzedaży, wróciły już jednak jako specjalistyczne i wstrząsoodporne, skutecznie omijając ograniczenia • poza marchewką owocem są również słodkie ziemniaki oraz jadalna część rabarbaru • banany miały ściśle określone normy dotyczące wymiaru i wygięcia • gdyby nie UE, nie powstałaby zapewne również… instrukcja obsługi drabiny i kaloszy. Dziękujemy!
FILMOWO Bruksela, mimo że jest siedzibą Komisji Europejskiej, Rady Unii Europejskiej, Komitetu Regionów, Europejskiego Komitetu Ekonomiczno-Społecznego i Rady Europejskiej, to dosłownie w żaden sposób nie przyciąga filmowców. Po wielu poszukiwaniach nieprzebrnięte zasoby internetu wskazują, że w Brukseli nakręcono aż… 5 filmów, w tym jeden o jakże odkrywczym tytule „Noc w Brukseli”. Chyba wszechobecna w tym mieście polityka dostarcza wystarczającej dawki doznań, powodując pustkę w głowach lokalnych filmowców. O ile oni w ogóle istnieją.
ARTYSTYCZNIE
35
przy granym na żywo rocku i popie odpłyńmy na parkiecie w Les Jeux D’Hiver (Cemin Du Croquet 1). Bardzo przyjemny bit w połączeniu z nowoczesnymi wnętrzami zatrzyma nas na dłużej. W brukselskich parkach dużo się dzieje, a jeszcze więcej może się stać, kiedy się tam znajdziemy. Na koniec odwiedźmy Fuse (Rue Blaesstraat 208), gdzie klimaty house sprawią, że poczujemy się jak w domu. Poszukując dalej, warto odwiedzić także dla samej nazwy Bloody Louis, posłuchać muzyki francuskiej lat 70. i 80. w Le Cactus albo trafić na imprezę R’n’B w Le Mirano zlokalizowanym w budynku po starym kinie. Zbliża się godz. 6 rano, oznacza to, że większość klubów powoli będzie wyciszać swoje nagłośnienie, a miasto wraca do swojego nudnego, politycznego oblicza. Lecz pośród tych pustych obietnic w Brukseli znajdzie się przynajmniej jedna przyjemna nuta dla każdego. Wystarczy tylko się wsłuchać w zew nocy.
P R Z E W O D N I K
Bruksela zaskakuje nas w najmniej oczekiwanym momencie. W mieście, w którym praktycznie nie powstają filmy odbywa się wiele różnorodnych festiwali filmowych, wśród których warto zwrócić uwagę na: • Anima, festiwal filmów animowanych • BIFFF, festiwal filmów fantasy • BFF, festiwal filmów europejskich • BSFF, festiwal filmów krótkometrażowych Jednak artystyczna strona Brukseli to nie tylko filmy. Każdy z nas może również odkryć cząstkę siebie podczas Super Salsa Festivalu lub Tango Festivalu. Do tańca ubierzemy się z kolei podczas Brussels Fashion Days.
KONCERTOWO Jeśli macie ochotę odkryć nieznane – zapraszamy do Brukseli już 3 grudnia na koncert The New Pornographers. Nazwa brzmi obiecująco. Jeśli liczycie na koncert kogoś bardziej znanego, w przyszłym roku przyjeżdża Nick Cave.
FESTIWALOWO Co roku w Brukseli odbywa się Summer Festival – 10 dni poświęconych głównie muzyce, w przyszłym roku między 14 a 23 sierpnia. Organizowany od 2002 r. festiwal przyciągnął już ponad 1000 wykonawców! Polecamy, ponieważ można tu odkryć wiele nowych muzycznych doznań światowych i lokalnych twórców. Warto sprawdzić Couleur Cafe Festival, który w tym roku odbył się już po raz 25! Wśród innych festiwali zapraszamy szczególnie na Fete de la Musique, Brussels International Guitar Festival oraz Brussels Jazz Marathon.
S
Y
Tekst: Elvis Strzelecki
By zrozumieć pewne sprawy, trzeba do nich zwyczajnie dorosnąć. Tak też było w przypadku pewnego fana horrorów i komiksów, a przede wszystkim wokalisty kochanego z równą częstotliwością, co nienawidzonego zespołu My Chemical Romance. Dziś w wieku 37 lat wygląda równie chłopięco, co w czasach dowodzenia hordzie zbuntowanych nastolatków, jego przekaz brzmi jednak inaczej. Przejęcie schedy po Davidzie Bowiem czy chwilowa fanaberia mająca na celu zwrócenie na siebie uwagi? Odpowiedzi na powyższe pytania należy szukać w biografii jednej z najbarwniejszych postaci rockowego światka XXI w., Gerarda Waya.
PIOTRUŚ PAN DORÓSŁ?
36
L
W
E
T
K
A
GERARD WAY
G
erard Arthur Way przyszedł na świat 7 kwietnia 1977 r. jako dziecko Donalda (Szkota z pochodzenia) i Donny (Włoszki). Wychowywał się w Belleville, w stanie New Jersey, gdzie wraz z młodszym o trzy lata bratem Mikeyem żyli w odosobnieniu od reszty sąsiedztwa. Niebezpieczna okolica bowiem, w której bardzo często dochodziło do bójek, napadów, a nawet morderstw, nie zachęcała braci Way do zabaw na świeżym powietrzu. Odpowiedzią na zaistniałą sytuację stała się dla nich sztuka, do której miłość zaszczepiła im babcia Elena Lee Rush. To właśnie ona nauczyła małego Gerarda rysować, śpiewać, a nawet uszyła mu kostium, kiedy po raz pierwszy miał występować w szkolnym przedstawieniu w roli Piotrusia Pana. Podarowała mu również pierwszą gitarę, zachęcając do grania i występowania na żywo. Dodatkowo chęć bycia rockmanem podsycała w nim fascynacja takimi artystami, jak Iron Maiden, The Misfits, Danzig, Queen, Blag Flag, Blur, Pulp, David Bowie czy Morrissey. Pierwsze zespoły Gerarda to krótko istniejące Ray Gun Jones i Nancy Drew, w którym występował wraz z przyszłym członkiem MCR – Rayem Toro. Zgodnie z anegdotą uznawano go za kiepskiego gitarzystę, przez co zdecydował się odpuścić granie na rzecz kariery rysownika – kiedy miał szesnaście lat stworzył swoją pierwszą serię „On Raven’s Wings”. Po skończeniu Belleville High School w 1995 r. poszedł do prestiżowej School of Visual Arts w Nowym Jorku, gdzie szlifował swoje artystyczne umiejętności. Po czterech latach z tytułem licencjata sztuk pięknych zaczął pracować jako animator w Nowym Jorku, pomieszkując w piwnicy domu swojej matki. W owym czasie stworzył również wraz z Joe Boylem kreskówkę „The Breakfast Monkey”, którą próbował sprzedać stacji Cartoon Network. Ich projekt został jednak odrzucony przez zbytnie podobieństwo do innej produkcji kanału, „Aqua Teen Hunger Force”.
37
38
11 września 2001 r. światem wstrząsnęła seria ataków terrorystycznych. Odcisnęły one na wówczas 24-letnim Gerardzie tak silne piętno, iż zdecydował diametralnie odmienić swoje dotychczasowe życie. – Dosłownie powiedziałem sobie: pieprzyć sztukę! Muszę wyjść z tej piwnicy. Muszę zobaczyć prawdziwy świat. Muszę coś w nim zmienić – wyznał w wywiadzie dla magazynu „Spin”. By poradzić sobie z targającymi nim emocjami, napisał tekst pierwszej piosenki My Chemical Romance, „Skylines and Turnstiles”. Pomysłodawcą nazwy zespołu był Mikey Way, który pracując w księgarni, trafił na powieść Irvine Welsh „Ecstasy: Three Tales of Chemical Romance”. W składzie: Matt Pelissier, Ray Toro, Frank Iero oraz Mikey i Gerard Way weszli do studia, nagrywając swój pierwszy album „I Brought You My Bullets, You Brought Me Your Love”. Sukces na podziemnej scenie sprawił, iż muzykami zainteresowała się wytwórnia Reprise Records, z którą wkrótce podpisali kontrakt. Efektem współpracy było nagranie przez grupę trzech studyjnych albumów i kilkudziesięciu singli, które odniosły ogromny międzynarodowy sukces, sprzedając się w nakładzie blisko 5 mln egzemplarzy. Fundamentem sukcesu MCR były pełne osobistych odniesień teksty, napisane przez Gerarda, czego najlepszymi przykładami są dedykowany zmarłej babci „Helena” czy traktujący o licealnym outsiderstwie „I’m Not Okay (I Promise)”. – Gdy pisałem „I’m Not Okay”, przypominałem sobie, jak ciężko było mi w liceum, gdy miałem 16 lat. Zawsze chciałem być artystą, byłem więc tym samotnym
dzieciakiem, który ciągle chodził pijany. Miałem tylko jedną prawdziwą przyjaciółkę. To była dziewczyna, którą naprawdę darzyłem sympatią. Skończyło się na tym, że zrobiła sobie obleśną sesję zdjęciową ze swoim chłopakiem. To mnie zdruzgotało. Pływałem w dołku rozpaczy, zazdrości i alkoholizmu – wspominał. Nic więc dziwnego, że Gerard i jego ekipa stali się światłem dla wyalienowanych dzieciaków, których ręce często nosiły ślady żyletek, a twarze zdobiły kolczyki i rozmazujący się makijaż. Młodocianej grupie identyfikującej się z pojęciem „emo” szczególnie do gustu przypadł utwór „The Black Parade”, który uznali nawet za swój hymn ze względu na silnie śmiertelny przekaz. MCR zdawali się jednak mieć do przypiętej im łatki podobny stosunek, co Massive Attack do określenia „trip hop”. – Emo to wymysł prasy. To gówno. Nie mamy z takimi
jednak, że rozstali się w zgodzie i przyjaźni. W czerwcu 2014 r. pojawiło się pierwsze solowe nagranie Gerarda „Action Cat”, a dwa miesiące później kolejne, „No Shows”. Utwory zwiastowały pierwszy krążek muzyka, „Hesistant Alien”, który oficjalnie ukazał się 30 września. Glam, shoegaze, britpop w przypadku Gerarda? Niemożliwe, a jednak. Brytyjsko brzmiący Way, wystylizowany na jednego ze swoich największych idoli, Davida Bowiego, to już nie ten sam koleś, który jeszcze parę lat temu ratował od depresji jedną czwartą amerykańskich nastolatków. Dziś to dojrzały mężczyzna, choć nie stracił całkowicie swojego chłopięcego uroku. Fani i krytycy również zauważyli zmiany, chwaląc album i potwierdzając tezę, że 37-letni Way nie zwolnił tępa od czasu rozpadu MCR. Szczególnie ciekawe wydają się
39
zespołami nic wspólnego. Ktoś wrzucił nas do tego worka i tyle – tłumaczył Way. Popularność zespołu odbiła się na zdrowiu Gerarda, który uzależnił się od leków i alkoholu. Pomoc psychoterapeuty i bliskich przyjaciół okazała się kluczowa, uwalniając muzyka z nałogów. Sam skomentował to w następujących słowach: – Od ostatniej trasy koncertowej wiele się zmieniło. Zerwałem z nałogami, zacząłem lepiej śpiewać. Kiedyś dużo piłem, także przed koncertami. Skończyłem z tym. Alkohol wprawiał mnie w okropny nastrój. Jeśli byłbym ciągle pijany i w depresji, nie mógłbym jeździć dalej w trasy – opowiadał. Ale tych tras już za wiele nie było. 22 marca 2013 r. grupa ogłosiła zakończenie swojej działalności, nie podając bezpośredniej przyczyny. W liście pożegnalnym członkowie MCR oświadczyli
głosy, że Way wziął to, co było najlepsze w jego macierzystej formacji, i przeobraził to w nową jakość. Sam album jest bardzo różnorodny. Słuchając „Hesitant Alien”, nabieram przekonania, że Gerard jest nie tylko przyzwoitym tekściarzem i wokalistą. Jest też świetnym kucharzem, który w jednym tyglu wymieszał Billy’ego Corgana, Pixies, Bowiego, Oasis, Pulp, a nawet T.Rex i The Cure. Nie wiem, czy balował z mającym słabość do Brytoli Casablancasem, czy Liam Gallagher poczęstował go piwem podczas jakiegoś koncertu, ale jedno jest pewne – wyszło mu to na dobre. Co zatem z płaczliwymi korzeniami? Nadal da się wyczuć romantyczo-chemiczną przeszłość, ale z pewnością nie zagraża ona nowoczesnym eksperymentom muzyka. Jako dziecko zdał sobie sprawę, że wszyscy umrą, i od tego czasu ma obsesję na punkcie śmierci. Takowa obecna była w jego tekstach od zawsze obok życiowych przygód i tego, co wyczytał w gazetach. Ponadto projektował okładki płyt, mundury, w których występowali MCR, promując „The Black Parade”, a także wypuścił komiks własnego autorstwa „The Umbrella Academy”, który w 2008 r. został wyróżniony prestiżową Nagrodą Eisnera. Ten szalony człowiek instytucja to dziś odpowiedzialny mąż i ojciec 5-letniej córeczki – Bandit Lee. Przemianę, jaka zaszła w naszym bohaterze, najlepiej oddają poniższe słowa, które śmiało można uznać za puentę tego artykułu: – Kiedyś wyznawałem zasadę: „Żyj szybko, zgiń młodo”, nie chciałem się żenić ani mieć dzieci. Nie wiem, jak jest teraz, ale na pewno nie jestem już tamtym gościem. Chcę żyć.
IMPREZY,KONCERTY Kiesza
15.11 – Soho Factory, Warszawa
FRITZ KALKBRENNER 13.11 – Basen, Warszawa
GRAMATIK
MARIA PESZEK
15.11 – Wytwórnia, Łódź 6.12 – MegaClub, Katowice
14.11 – SQ, Poznań 15.11 – 1500M2 DO WYNAJĘCIA, Warszawa Zanim Kiesza sama zaśpiewała, pisała dla takich gwiazd jak Rihanna czy Kylie Minogue. Wcześniej była też tancerką, baletnicą, a nawet… żołnierzem! Jej światowa kariera zaczyna się od „Hideaway” – przed tym hitem nie ma schronienia i na pewno usłyszycie go w Soho Factory.
YELLE
21.11 – Basen, Warszawa
Yelle to francuskie trio dowodzone przez wokalistkę Julie Budet, a uzupełnione o Jean-François Perrier (występujący jako GrandMarnier) oraz Tanguya Destable (Tepr). Do Polski przyjadą promować swój trzeci album „Complètement fou”. Dwa poprzednie wydawnictwa przyniosły im popularność i w świecie elektro-popu zajmują mocną pozycję. Będzie szaleństwo!
JOHN DIGWEED
28.11 – BASEN, Warszawa
Znany jest z kolaboracji z innymi gwiazdami muzyki elektronicznej. Byli wśród nich m.in. Sascha Funke, Zky, Alexander Kowalski czy Monika Kurse. Teraz ten jeden z ważniejszych przedstawicieli berlińskiej sceny elektronicznej przyjedzie do Warszawy, żeby zaprezentować materiał ze swojego najnowszego, trzeciego albumu „Ways Over Water”. Czego się spodziewać? Elektronicznych beatów ocieplonych soulowymi dźwiękami.
Kto zagra w Polsce? Na czyj koncert warto pójść? Na jakie muzyczne wydarzenie już teraz można zacząć odkładać pieniądze? Tu wszystkiego się dowiesz!
GOGOL BORDELLO
Ekipa Eugene’a Hütza to multikulturowa mieszanka, która znajduje swoje odzwierciedlenie w zwariowanym muzycznym miksie punk rocka, reggae, folku i muzyki cygańskiej. Zespół wystąpi na trzech koncertach w Polsce w ramach trasy „Crack The Case Tour!”.
Po dłuższej nieobecności charyzmatyczna Maria Peszek wraz ze swoim mistrzowskim zespołem wraca na polskie sceny klubowe. Tym razem na koncertach usłyszymy bardziej przekrojowy materiał, coś starego, coś pożyczonego, coś innego. Znając Marię, na pewno nie obejdzie się bez niespodzianek.
REBEKA
FUNDATA
1.12 – B90, Gdańsk 2.12 – ROTUNDA, Kraków 4.12 – STODOŁA, Warszawa Założyciel oficyny Bedrock, autor kultowych „For What You Dream Of” czy „Heaven Scent”, legenda muzyki progressive house – Brytyjczyk John Digweed wystąpi pod koniec listopada w klubie Basen. Sądząc po opiniach z tegorocznego Audioriver Festivalu, warto czekać!
Ten słoweński producent w niebywale porywający sposób łączy oldschoolową muzykę soul, jazz, funky, ze współczesną elektroniką oraz imponującymi wokalami. Swoją muzykę udostępnia za darmo, dzięki czemu niemal zawsze jego występom towarzyszy komplet publiczności. Czy będzie tak podczas dwóch koncertów w Polsce?
23.11 – Wytwórnia, Łódź
„Hellada”, debiutancki album tego duetu, zebrał bardzo entuzjastyczne recenzje. Płyta znalazła się na czołowych pozycjach wielu muzycznych podsumowań minionego roku. Teraz będzie okazja przekonać się, jak zamieszczone na niej piosenki brzmią na żywo. A podobno między Iwoną i Bartoszem na scenie aż iskrzy!
LAMB
SELAH SUE
8.12 – Proxima, Warszawa
8.12 – ETER, Wrocław 9.12 – FABRYKA, Kraków 10.12 – BASEN, Warszawa 11.12 – B90, Gdańsk Niepowtarzalna okazja, by usłyszeć na żywo materiał z najnowszego albumu duetu pt. „Backspace Unwind”. Legendy brytyjskiej sceny trip hopu wystąpią w Polsce aż w czterech miastach. My już wpisaliśmy odpowiednią datę do kalendarza, a ty?
Nazywana jest europejskim odpowiednikiem Erykah Badu i Lauryn Hill. Proponowana przez nią mieszanka soulu, reggae, rocka, hip-hopu i popu zachwyciła samego Prince’a! Teraz autorka przeboju „This World” powraca do Polski na jedyny, ekskluzywny koncert zapowiadający nową płytę, która ukaże się w lutym 2015 r.!
C O , CURLY HEADS
16.11 – Basen, Warszawa
Pięć talentów, pięciu młodych i zdolnych chłopaków, którzy w bardzo naturalny sposób romansują z dźwiękami. Połączyła ich przyjaźń, pochodzą z Dąbrowy Górniczej, w 2010 r. chwycili za instrumenty i postanowili grać razem. Jednym z nich jest Dawid Podsiadło. Słyszeliście ich „Reconcile”? Obok tego numeru nie da się przejść obojętnie. Promuje najnowsze wydawnictwo chłopaków „Ruby Dress Skinny Dog”.
SKUBAS
23.11 – Basen, Warszawa 10.12 – Eskulap, Poznań
Jego debiutancki album „Wilczełyko” z 2012 r. został okrzyknięty odkryciem na polskiej scenie muzycznej. Najnowsza płyta „Brzask” wzbudziła równie wiele emocji. Słyszeliście singiel „Nie mam dla ciebie miłości”? Jeśli tak, to pewnie nie trzeba was będzie namawiać do zobaczenia na żywo tego zadziornego artysty.
GERARD WAY
30.01 – Warszawa, Proxima
Lider nieistniejącego już zespołu My Chemical Romance przyjedzie do Polski promować swój pierwszy solowy album – „Hesitant Alien”. Wydawnictwo zapowiedziało singiel „No Shows”, zilustrowany świetnym teledyskiem, nawiązującym do estetyki telewizyjnych programów muzycznych z lat 60. i 70. Ukazał się również klip do utworu „Millions”, a cała płyta zbiera pozytywne recenzje.
HOW TO DRESS WELL 17.11 – HYBRYDY, Warszawa 18.11 – ESKULAP, Poznań
Jesteście ciekawi, jak brzmi materiał z „What Is This Hearth?” na żywo, to już w listopadzie będą do sprawdzenia tego dwie okazje. W Poznaniu i Warszawie Tom Krell stojący za projektem o nazwie How To Dress Well zaprezentuje zarówno nowe piosenki, jak i te dobrze znane z poprzednich dwóch albumów.
SOHN
24.11 – HYBRYDY, Warszawa
Sohn to jedna z najbardziej spektakularnych postaci sceny muzyki elektronicznej w ostatnich latach. Jego debiutancki krążek „Tremors” zdobył uznanie prasy na całym świecie. Jego jesienna klubowa trasa po Polsce będzie pierwszą w historii. Z pewnością nie zabraknie przebojów autorstwa tego utalentowanego chłopaka.
THE BLACK KEYS 21.02 – Warszawa, Torwar
Szaleliście przy ich kawałku „Lonely Boy”? Ten rockowo-bluesowy duet z Akron w stanie Ohio, w którego skład wchodzą Dan Auerbach (gitara i wokal) i Patrick Carney (perkusja) powstał w 2001 roku. 10 lat później mieli już na swoim koncie sprzedanych ponad 2 miliony płyt w samych Stanach Zjednoczonych. Obecna trasa koncertowa promuje nowy krążek, cieszący się uznaniem krytyków – „Turn Blue”.
G D Z I E ,
GDAŃSK
K I E D Y ?
WARSZAWA
12.11 T RIGGERFINGER PROXIMA 12.11 SBTRKT BASEN 13.11 FRITZ KATOWICE KALKBRENNER BASEN 15.11 BRETON HIPNOZA 14.11 BRETON 23.11 MORBID ANGEL HYDROZAGADKA MEGACLUB 14.11 FINK 28.11 FISZ EMADE TWORZYWO STODOŁA MEGACLUB 14.11 HIGH CONTRAST 6.12 MARIA PESZEK MEGACLUB SOHO FACTORY 12.12 JULIA MARCELL MEGACLUB 15.11 KIESZA SOHO FACTORY KRAKÓW 15.11 GRAMATIK 1500M2 12.11 JACK WHITE DO WYNAJĘCIA STARA ZAJEZDNIA 16.11 CURLY HEADS 13.11 T RIGGERFINGER BASEN FABRYKA 17.11 HOW TO DRESS WELL 15.11 HIGH CONTRAST HYBRYDY KWADRAT 17.11 THE BASEBALLS 20.11 SLASH STODOŁA KRAKÓW ARENA 19.11 MORRISSEY 21.11 MORRISSEY KLUB STODOŁA TEATR ŁAŹNIA NOWA 20.11 GLASS 26.11 SUBMOTION ORCHESTRA ANIMALS KLUB KWADRAT BASEN 2.12 GOGOL BORDELLO 21.11 YELLE ROTUNDA BASEN 5.12 JELONEK 21.11 MORBID ANGEL KLUB KWADRAT PROGRESJA 7.12 TSA KLUB KWADRAT 23.11 SKUBAS 9.12 LAMB FABRYKA BASEN 16.12 BRYAN ADAMS 24.11 SOHN KRAKÓW ARENA HYBRYDY 19.12 KLINGANDE 26.11 SLEEP PARTY PEOPLE KWADRAT BASEN 19.02 MARK LANEGAN 27.11 SUBMOTION KLUB FABRYKA ORCHESTRA 30.01 THE JILLIONAIRE BASEN / MAJOR LAZER 29.11 JOHN KWADRAT DIGWEED 13.07 MARK KNOPFLER BASEN KRAKÓW ARENA 28.11 RIVAL SONS HYBRYDY 28.11 SUCIDE SILENCE ŁÓDŹ PROXIMA 3.12 SWANS 15.11 MARIA PESZEK BASEN KLUB WYTWÓRNIA 3.12 SEETHER 23.11 REBEKA PROGRESJA KLUB WYTWÓRNIA 4.12 AGAINST ME! 21.02 THE BLACK KEYS PROXIMA ATLAS ARENA 4.12 GOGOL 27.06 JUDAS PRIEST BORDELLO ATLAS ARENA STODOŁA 5.12 ZAZ PROGRESJA POZNAŃ 8.12 SELAH SUE PROXIMA 11.11 TRIGGERFINGER 10.12 L AMB BASEN KLUB POD MINOGĄ 14.01 ROYAL BLOOD 13.11 BRETON PALLADIUM KLUB POD MINOGĄ 30.01 GERARD 14.11 GRAMATIK SQ WAY 18.11 HOW TO DRESS WELL PROXIMA ESKULAP 18.02 MARK 31.01 THE JILLIONAIRE LANEGAN / MAJOR LAZER PROGRESJA SQ 21.02 THE BLACK KEYS 1.12 SWANS ESKULAP TORWAR 10.12 SKUBAS ESKULAP 6.04 MØ BASEN SOPOT 20.11 1.12 2.12 11.12
MORBID ANGEL B90 GOGOL BORDELLO B90 SWANS B90 LAMB B90
19.11 Z EBRA KATZ SFINKS700 29.01 THE JILLIONAIRE / MAJOR LAZER SFINKS700
WROCŁAW 18.11 T HE BASEBALLS ETER 8.12 LAMB ETER
PŁY T Y
( N I E )SŁUCH A N E
OD
ŁU K A SZ A
K OM ŁY
GARETH DICKSON „WRAITHS” (SCISSOR TAIL)
Muzyczna wrażliwość Dicksona mieści się gdzieś pomiędzy twórczością Berta Janscha, Nicka Drake’a, Robbie’ego Basho, a z drugiej strony wyczuwa się u niego inspirację nagraniami Briana Eno, Aphex Twina czy Glenna Goulda. Szkocki songwriter ma na swoim koncie sporo występów u boku Vashti Bunyan, jako członek jej zespołu. Współpracował także z Devendrą Banhartem, Davidem Byrne’em, Maxem Richterem oraz koncertował z Juaną Moliną. Przyznam, że kiedy po raz pierwszy usłyszałem głos Garetha Dicksona, a było to wiele lat temu, wiedziałem, że kiedyś ten muzyk zdecyduje się na wydanie materiału ze swoimi interpretacjami utworów Nicka Drake’a. Album „Wraiths” jest niejako spełnieniem moich oczekiwań, gdyż płytę wypełnił zestaw jedenastu kompozycji Nicka Drake’a opracowanych na nowo przez Dicksona. Najwięcej utworów („Road”, „Place to Be”, „Pink Moon”, „From the Morning”, „Harvest Breed”, „Parasite”) pojawiło z ostatniego krążka Drake’a – „Pink Moon” (1972 r.), choć mamy też jeden numer „Fly” z albumu „Bryter Layter” (1970 r.). Dicksonowi udało się zachować dużo intymności, ciepła i magii, jaką znamy z oryginałów. Przede wszystkim Szkot nie kombinuje i nie ulepsza na siłę, bo co można zrobić z tak genialnymi numerami. I to był dobry pomysł. Chyba nie ma bardziej jesiennej muzyki, jak ta Nicka Drake’a, a „Wraiths” to wysmakowany przykład podejścia do pojęcia coveru, gdzie nie ma mowy o profanacji. Gareth Dickson to songwriter pełną gębą, który wie, co ma zrobić z gitarą.
SCHLAMMPEITZIGER „WHAT’S FRUIT” (PINGIPUNG)
W
eteran niemieckiej sceny elektronicznej, Jo Zimmermann, nagrywający już od ponad dwudziestu lat jako Schlammpeitziger, całkiem niespodziewanie wyskoczył z nowym albumem „What’s Fruit”. Nie da się ukryć, że artysta poszedł bardziej niż kiedykolwiek przedtem w stronę dancefloorowych brzmień. Koloński producent skoncentrował się na przestrzeni, melodii i łączeniu wielu stylistyk w obrębie wspomnianego danceflooru. Dodał do tego odrobinę swojego humoru, jaki doskonale znamy z innych jego płyt. W przeciwieństwie do swoich poprzednich albumów, w większości wyprodukowanych przy użyciu syntezatorów analogowych (np. pamiętny model Casio CZ230-S), krążek „What’s Fruit” powstał na podstawie brzmień syntezatorów iPad-owych. Nie mogę też powiedzieć, że na nowym longplayu Schlammpeitziger dokonał jakiegoś radykalnego przewrotu czy odkrycia. Dwa utwory – „What’s Fruit” i „Pipe Claphorse” – zawładnęły moim odtwarzaczem. Z kolei nagrania „Schneid ein Stück aus der Zeit” i „Quadrat Ichendorf” to wybornie miły i lekko transowy dryf, lecz zdecydowanie mniej taneczny. Niestety reszta kompozycji jednak słabo się broni.
GABRIEL SALOMAN „MOVEMENT BUILDING VOL.1” (MIASMAH) 42
Trudno przejść obojętnie obok solowych produkcji Gabriela Saolomana – byłego członka już nieistniejącego duetu Yellow Swans. Tak jak płyty jego macierzystej formacji były wyczekiwane i dokładnie komentowane na całym świecie, tak solowe krążki Salomana przemykają niezauważone. Kanadyjski twórca koncentruje swoją uwagę (tak od 15 lat) na muzyce eksperymentalnej i improwizowanej. Dokładnie rok temu zachwycałem się jego albumem „Soldier’s Requiem”. Była to spora porcja melancholii, która dawała porządnego kopa, jak też wprowadzała w stan wyciszenia. Tegoroczny longplay „Movement Building Vol. 1” to pierwsza z dwóch zapowiadanych części większej całości. Saloman postawił z jednej strony na minimalizm, delikatne ambientowe drone’y w stylu Williama Basinskiego, a z drugiej – mamy nietuzinkowe improwizacje perkusyjne, szumy i rozpływające się brzmienia gitar, wcale nieodbiegające swoim poziomem od nagrań Godspeed You! Black Emperor. Płyta „Movement Building Vol. 1” utwierdziła mnie w przekonaniu, iż Gabriel Saloman doskonale sobie radzi także poza duetem Yellow Swans.
R
E
C
E
N
Z
J
E
ESA SHIELDS „OVUM CAPER” (GAGARIN RECORDS) Esa Shields to kolejna bardzo ciekawa postać na brytyjskiej scenie. W tym roku odnotowałem przynajmniej dwie znakomite produkcje, w których rządzi żeński wokal: Gazelle Twin – „Unflesh” i Olivia Louvel – „Beauty Sleep”. Każda z tych wokalistek odczytała popową stylistykę na swój sposób, zapędzając ją oczywiście do świata muzyki eksperymentalnej. Nagrania Esy Shields charakteryzują wieloskładnikowe i dojrzałe aranżacje. Na płycie „Ovum Caper” Brytyjka wykorzystała dość klasyczny zestaw instrumentów: gitary, syntezatory oraz analogową elektronikę, dający w rezultacie zeskakujący efekt. Jednak to jej delikatny, subtelny i ciepły głos, sprawia, że obcujemy z wokalistką wyróżniającą się na tle pozostałych artystek. Shields udało się sukcesywnie przeformatować sztywne schematy i wejść w space-age pop bliski Beach Boys („Monde Capricorn”, „Finally Dmitri”), hauntologiczny pop („Crayon Gurn”), jak też zbliżyć się do psychofolkowych ballad („Shelley Duvall”). Innym razem ciągnie ją do zespołu Slowdive („Lost Time”) czy Roberta Wyatta („Rumours”). Shields potrafi też wykorzystać do swoich celów dark ambient, opakowując go mnóstwem ciekawych efektów („Jenkins Other”). „Woods and Gullies” to przykład kapitalnej ballady na syntezator, głos, gitarę i kosmatą elektronikę. Przy numerze „Freclem” zaś zapachniało grupą Low. Album „Ovum Caper” urósł w moich uszach do rangi perwersyjnej wariacji na temat muzyki pop, która jak się okazuje, też może być niezwykle fascynującym doświadczeniem.
43
/DD/ – Daniel Durlak; /DW/ – Damian Wojdyna; /ŁK/ – Łukasz Komła; /PB/ – Przemysław Bollin ; /KS/ – Krzysztof Sokalla; Jarek /dRWAL/ Drążek; /ES/ – Elvis Strzelecki; Marcin Kusy – /MK/
TAPE „CASINO” (HÄPNA)
C
zternaście lat na scenie, sześć albumów na koncie oraz współpraca z wieloma innymi artystami. Taki scenariusz możemy zaobserwować przy biografii każdego lepszego zespołu – nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Ale szwedzkie trio Tape (Andreas i Johan Berthlingowie, Tomas Hallonsten), po pierwsze – nie jest zlepkiem podwórkowych grajków, a po drugie – nie każda grupa jest w stanie utrzymać tak wysoki poziom przez tyle lat i do tego nie wpaść na mielizny. Muzycy na swoim najnowszym krążku „Casino” potwierdzili, że są w doskonałej formie i nie mają zamiaru schodzić ze sceny. Artyści postanowili wejść do legendarnego studia Atlantis w Sztokholmie i zarejestrować kilka świetnych utworów. To, co od razu rzuca się w uszy, to to, że członkowie Tape praktycznie zrezygnowali z wykorzystania sekcji rytmicznej. Początkowo podchodziłem do tego
rozwiązania nieco sceptycznie, lecz kolejne odsłuchy pozwoliły mi dostrzec o wiele więcej. Niezmiennie muzycy lawirują gdzieś między chirurgiczną precyzją, jeśli chodzi o brzmienie („Seagulls”), a dbałością o detale („Repose”, „Alioth”) czy powściągliwością w doborze środków wyrazu („Goemon”). „Casino” to chyba najbardziej minimalistyczne oblicze tria, którego inspiracje sięgają do twórczości Radian czy The Necks. Pomyślałem, że może Tape jest dla Johana Berthlinga czymś na wzór odskoczni od kolektywu Fire! Nagrania „Craps” i „Merak” ową hipotezę potwierdzają. Zaś „Eagle Miaows” to jedna z najpiękniejszych kompozycji tego roku. W pewnych momentach zabrakło mi tej wysublimowanej sekcji rytmicznej, jaką znam z poprzednich produkcji, to jednak nie zmienia faktu, że „Casino” jest płytą wysokiej próby. To idealna muzyka do zaprezentowania w najbardziej zdemoralizowanych kasynach świata i nie tylko.
PŁY T Y
( N I E )SŁUCH A N E
OD
ŁU K A SZ A
K OM ŁY
BLUENECK „KING NINE”(DENOVALI)
B
ez wątpienia minęła era zespołu Porcupine Tree, a nastała nowa pod nazwą Blueneck. Trio pochodzące z North Somerset w Wielkiej Brytanii cały czas pnie się w górę i właśnie opublikowało swój nowy materiał pt. „King Nine”. Poza samym muzycznym skojarzeniem z zespołem Stevena Wilsona jest też inny aspekt łączący obie ekipy, gdyż album „King Nine” produkował Lasse Hoile, który wcześniej pracował m.in. z Porcupine Tree, Anathemą i Opeth. Na tegorocznym „King Nine” znajdziemy zdecydowanie więcej odniesień do postrocka („Broken Fingers”, „Spiderlegs”). Niezmiennie Brytyjczycy krążą wokół progrockowego grania, ale takiego z górnej półki („Mutatis”, „Counting Out”). Na pewno sporą zasługą członków Blueneck jest to, że do zatęchłej progrockowej konwencji przemycają ciekawe inspiracje sięgające aż do Boards of Canada, soundtracków Ennia Morriconego i Johna Carpentera, jak też Radiohead z okresu „Kid-A” czy Arcade Fire. Zdecydowanie na pierwszy plan wysuwa się głos Duncana Attwooda, który bardzo dobrze zaśpiewał na całym longplayu („Man of Lies”, „King Nine”, „Anything Other Than Breathing”). Na „King Nine” wszystko pozostaje w granicach przyzwoitości, dobrego smaku i sprawnie poprowadzonych aranżacji. Niestety, muzykom nie udało się mnie zaskoczyć. Choć fani rocka progresywnego powinni sięgnąć po ten album choćby po to, by zobaczyć, że brytyjska scena podtrzymuje swoje tradycje rockowe.
BIG BROTHER ON ACID „BIG BROTHER ON ACID” (ALREALON MUSIQUE)
44
Nie będę owijał w amerykańską bawełnę i od razu powiem, że album „Big Brother On Acid” to jedna z najdziwniejszych dźwiękowych hybryd, jakie słyszałem w tym roku. Nie dość, że za projektem Big Brother On Acid stoi bardzo tajemnicza osoba, określająca siebie jako Mister G, to też sama nazwa daje dużo do myślenia. Do tej pory Mister G nagrywał też pod takimi aliasami jak BBOA, Big Brother, Chris E G, Cookie Sky, Bozo’s Baby czy Racer X. Dodam, że Mister G to nowojorczyk rezydujący na Brooklynie. Nie mogę się powstrzymać, aby nie puścić oczka w stronę rodzimej sceny i naszej muzycznej „gwiazdy”, czyli Doroty Masłowskiej i jej przedsięwzięcia Mister D. Czy to przypadkowe podobieństwo? Nie mnie to oceniać, ale przyznacie, że jest to zastanawiające.
Wrócę jeszcze na chwilę do nazwy projektu Big Brother On Acid, gdyż inspiracji do jej powstania dostarczyła tzw. Mermaid Parade odbywająca się corocznie w dzielnicy Coney Island w Nowym Jorku. Ponoć policja i osoby czuwające nad przebiegiem parady skojarzyły się artyście z czymś na kształt Wielkiego Brata na kwasie. Nie będzie nadużyciem, jeśli dodam, że mogę to samo powiedzieć o muzyce Big Brother On Acid. Niezwykła mieszanka elektronicznych brzmień (dance, house, industrial), z mocnym nawiązaniem do twórczości Meat Beat Manifesto, Coil, Arron Funk czy Tipper, a kończąc na dubstepowych wycieczkach w stronę takich producentów jak Bassnectar, Datsik i Downlink. Choć kapitalne freejazzowe solo na saksofonie w nagraniu „Saturn” wynosi Mister G na jeszcze inną galaktykę gdzieś z okolic eksperymentów Sun Ra. Big Brother On Acid to wyjątkowo dziwny twór, któremu nie sposób odmówić zaskoczenia, ciekawych rozwiązań i żartobliwie kwaśnego spojrzenia na muzykę elektroniczną.
HOZIER „HOZIER” (ISLAND)
Irlandia – kraina piwem i U2 płynąca. Czy jednak tylko? Gdybym powiedział, że żyje tam zarośnięty chłopak z duszą bluesmana, który potrafi wzruszyć nawet największego twardziela i dotrzeć jednocześnie na drugie miejsce listy „Billboardu” ze swoim debiutanckim albumem, uwierzylibyście? Poznajcie Hoziera. Niewątpliwie rośnie nam młode pokolenie utalentowanych wokalistów. Wystarczy tylko wspomnieć o takich postaciach, jak Sam Smith, Tom Odell, Ella Eyre czy Banks, i wszystko staje się jasne. Nie tak dawno do tego szacownego grona dołączył również urodzony 17 marca 1990 r. Andrew Hozier-Byrne, lepiej znany jako Hozier. Artysta to niebagatelny, a obok jego przepełnionej emocjami twórczości trudno przejść obojętnie. Wszystko zaczęło się w irlandzkim Bray, w hrabstwie Wicklow, skąd pochodzi Andrew. Od początku było niemal pewne, że chłopiec pójdzie w ślady swojego ojca, który również zajmował się
E
C
muzyką. Fascynowały go bowiem nagrania Johna Lee Hookera, Bukki White’a, Niny Simone i Toma Waitsa. – Myślę, że wszystko zaczęło się od Niny Simone. Kiedy miałem 7 lub 8 lat, każdej nocy przed zaśnięciem słuchałem jednego z jej albumów. Jej głos był dla mnie wówczas wszystkim – powiedział w jednym z wywiadów wokalista. Eklektyczny gust i specyficzne jak na swój wiek podejście do muzyki zaowocowało założeniem na siebie za dużego garnituru i rozpoczęciem działalności bluesowego cover bandu, grającego utwory m.in. Screamin’ Jay Hawkinsa i Howlin’ Wolfa. Do młodzieńczych sympatii dorzucił na chwilę edukację. Rozpoczął studia muzyczne na Trinity College w Dublinie. Tam zaangażował się w działalność studenckiej orkiestry. Jednak szybko, bo już w połowie roku, porzucił edukację, by móc skoncentrować się na nagrywaniu dema dla wytwórni Universal Music. W latach 2009–2012 należał do irlandzkiej grupy chóralnej Anúna, z którą poznał smak międzynarodowej trasy koncertowej. Co ciekawe, na ich albumie „Illumination” znalazł się utwór „La Chanson de Mardi Gras”, w całości zaśpiewany przez Andrew. Prawdziwy przełom w karierze młodego artysty nastąpił dopiero w 2013 r., kiedy na rynku ukazała się jego debiutancka epka „Take Me to Church”. Motorem napędowym wydawnictwa była piosenka o takim samym tytule, traktująca o rozstaniu, której towarzyszył kontrowersyjny teledysk. Stanowi on bowiem wyraz krytyki dla polityki rosyjskiego rządu przeciwko środowiskom LGBT. Efekt
E
N
Z
J
E
końcowy? Pierwsze miejsce na irlandzkiej liście iTunesa oraz drugie w oficjalnym zestawieniu. Dobra passa Hoziera miała swój ciąg dalszy w 2014 r., za sprawą kolejnej epki „For Eden” i pierwszego longplaya zatytułowanego po prostu „Hozier”, który ukazał się 19 września. Pełne metaforycznych odniesień do chrześcijańskich wartości (Boga, grzechu) teksty, ozdobione mieszanką bluesa, soulu, a nawet folku, pokazują, że ten 24-letni niepozorny chłopak potrafi stworzyć pełne wrażliwości, dojrzałe i zmysłowe brzmienie. Nie dziwi więc fakt, iż album dotarł do drugiego miejsca listy „Billboardu”. Jeśli ktoś myślał, że pełnometrażowy album Hoziera będzie złożony z kopii pierwszego singla, to poczuwam się do wyprowadzenia go z błędu. Mamy tu wszak paletę utworów o ogromnym potencjale, zasługujących na miano prawdziwego przeboju. „Jackie & Wilson”, „Someone New” i „To Be Alone” to jedne z wielu przykładów, potwierdzających tę tezę. Silnie bluesowy „Angel of Small Death & the Codeine Scene” idealnie kontrastuje tu z ascetycznymi akustykami pokroju „Cherry Wine” (w wersji live) i „Like Real People Do”. Każdy utwór to osobna, przepełniona trudną miłością modlitwa. Złożona na ołtarzu dźwięków, stanowi przepustkę do nieba bram także dla tych, którzy dotychczas cierpieli na brak muzycznej wrażliwości. Hozier to muzyk, którego nie nazwę na dzień dzisiejszy kompletnym. Nie dlatego, że czegoś mu brakuje. Czuję, że ma on światu znacznie więcej do zaoferowania, biorąc pod uwagę jego talent i wrażliwość. Oby tylko nie wpadł w pułapkę drugiej płyty, co nierzadko zdarza się młodym artystom. /ES/
45
/DD/ – Daniel Durlak; /DW/ – Damian Wojdyna; /ŁK/ – Łukasz Komła; /PB/ – Przemysław Bollin ; /KS/ – Krzysztof Sokalla; Jarek /dRWAL/ Drążek; /ES/ – Elvis Strzelecki; Marcin Kusy – /MK/
R
KUP BILET NA WWW.STODOLA.PL BILETY DOSTĘPNE: KASA KLUBU STODOŁA - warszawa, UL. BATOREGO 10
mela koteluk 16 listopada
ARIEL PINK „POM POM”
julia marcell 21 listopada
the baseballs 17 listopada - warszawa 18 listopada - wrocław
gogol bordello
46
1 grudnia - gdańsk 2 grudnia - kraków 4 grudnia - warszawa
gaba kulka 3 grudnia
kamp! / we draw a 19 grudnia
Ariel Marcus Rosenberg, bo tak naprawdę nazywa się ten artysta, to w świecie muzyki alternatywnej postać kolorowa i frywolna. Pokazuje bowiem, że w czasach wielkich, doskonale wyposażonych studiów i najnowocześniejszych technologii można nagrać doskonałe albumy techniką lo-fi. Dodajmy do tego jeszcze specyficzny sposób pisania tekstów i tytułowania piosenek oraz wizerunek świrniętego dziwaka i stanie się jasne, że pozytywni kosmici są wśród nas. Ten szalony absolwent California Institute of the Arts nagrał wraz ze swoim zespołem Haunted Graffiti aż 9 albumów. Nie dziwi więc, że postanowił sygnować najnowsze dzieło wyłącznie własnym pseudonimem, paradoksalnie jednak twierdząc, że „to najmniej solowa z płyt, jaką kiedykolwiek nagrał”. Istotnie „Pom Pom” to 17 psychodeliczno-popowych numerów, w których czuć ducha zespołowej gry. Momentami jest tanecznie („Lipstick”, „Not Enough Violence”), momentami jacksonowo i prince’owo („Black Ballerina”), rock’n’rollowo („Sexual Athletics”), hipisowsko („Nude Beach A Go-Go”), a także nintendowo („Jell-o”).
Po przesłuchaniu tego materiału naszła mnie pewna refleksja – co by wyszło, gdyby skrzyżować Beach Boys, Becka, Madonnę, Jacksona, Weirda Al. Yankovica i The Rapture? Prawdopodobnie Ariel, i nie jest to z mojej strony uszczypliwość, wszak świat widziany oczami naszpikowanego różowymi pastylkami podstępnego jednorożca to bardzo interesująca perspektywa na przyszłość. Potrzebujemy bowiem dadaistów, którzy autoironią potrafią nam namalować świat pozbawiony monotonii i przesadnej perfekcji. Nie każdy odnajdzie się w tego rodzaju konwencji. Z drugiej strony to jednak dobrze, bo zostanie więcej miejsca dla świrów takich jak np. ja. /ES/
R
E
C
E
N
Z
J
E
YELLE „COMPLÈTEMENT FOU” Kiedy myślimy o Francji, w naszej głowie pojawia się schematyczny obraz win, serów i wieży Eiffla. By pokochać ten kraj, to jednak zdecydowanie za mało. Na szczęście „sześciokąt” Europy od lat dzieli się z nami innym ze swoich największych skarbów narodowych w postaci doskonałej muzyki elektronicznej, serwowanej przez takich artystów, jak m.in. Air, Cassius, Daft Punk, DJ Cam i Justice. Dodajmy do tego jeszcze trio Yelle, które pozytywnie zaskoczyło mnie swoim trzecim studyjnym krążkiem, wydanym 30 września br. i stanie się jasne, że przyjaźń polsko-francuska możliwa jest nie tylko w łóżku. Yelle, czyli Julie Budet, GrandMarnier (Jean-François Perrier), Tepr (Tanguy Destable), to grupa działająca na polu elektronicznego popu, stanowiącego symbiozę francuskiej finezji, zmysłowości i eklektycznego szaleństwa. Potwierdza to w 100 proc. ich najnowsze dzieło. Singlowe „Complètement fou” oraz „Ba$$in” to osadzone w house’owej stylistyce lat 90. parkietowe sztosy, z kolei „Nuit De Baise I”, „Toho”, „Florence En Italie”, „Nuit De Baise II” i „Jeune Fille Garnement” noszą w sobie ducha ostatnich dokonań Pet Shop Boys. „Coca Sans Bulles”, „Un Jour Viendra” i „Moteur Action” spokojnie mogłyby się znaleźć w repertuarze Kylie Minogue, zaś kończące całość „Dire Qu’on Va Tous Mourir” i „Bouquet Final” to iście syntetyczne eksperymenty na subtelnej duszy muzycznego wrażliwca. „Complètement fou” to doskonały soundtrack do nocy spędzonej w Paryżu – od spacerów po ChampsElysées, po popisy taneczne w jednym z tamtejszych klubów, zakończone miłosnym uniesieniem w mieszkaniu nowo poznanej partnerki. /ES/
PERFUME GENIUS „TOO BRIGHT”
N
astrojowo, prowokacyjnie, zniewieściale w sposób niegorszący, trochę zawodząco, ale nigdy nudno – tak pokrótce można by opisać twórczość pochodzącego ze Seattle Mike’a Hadreasa, ukrywającego się pod pseudonimem Perfume Genius. Po premierze debiutanckiego albumu „Learning”, który ukazał się w 2010 r., krytyka określiła muzyka mianem jednego z najwybitniejszych współczesnych twórców. Czy się z tym zgadzam? Odpowiem przekornie – i tak, i nie. „Nie”, bo mam nieodparte wrażenie, że gdzieś już to wszystko słyszałem. „Tak”, bo jako jeden z nielicznych twórców potrafi połączyć świat subtelnych dźwięków z niebanalnymi treściami lirycznymi. Można nie zgadzać się z niesionym przez jego twórczość przekazem, uznać teledysk do singlowego „Queen” za tanią kontrowersję, ale jedno jest pewne – przejść obok „Too Bright” obojętnie to tak, jakby powiedzieć, że Stachursky jest bardem pokroju Cohena. Perfume Genius nie boi się bowiem podejmować tematów trudnych i niewygodnych, okraszając je psychodeliczną muzyką zamkniętą w onirycznej konwencji, inspirując się twórczością takich artystów, jak PJ Harvey, Xiu Xiu i Anthony & The Johnsons, a nawet Portishead. Czasem łagodniej, jak w „I Decline” czy „No Good”, czasem drapieżniej („Queen”, „Grid”), ale zawsze ze smakiem. Każdy z utworów na tej płycie to osobna historia, warto więc po nią sięgnąć, by zagłębić się w specyficzny świat Perfume Geniusa. /ES/
47
/DD/ – Daniel Durlak; /DW/ – Damian Wojdyna; /ŁK/ – Łukasz Komła; /PB/ – Przemysław Bollin ; /KS/ – Krzysztof Sokalla; Jarek /dRWAL/ Drążek; /ES/ – Elvis Strzelecki; Marcin Kusy – /MK/
– Szukaj siebie w tej muzyce, nie czekaj na moje podpowiedzi – zachęca. Do przeszłości też wraca niechętnie: – Ciężko gadać o kimś, kogo nie ma. Nie ma sensu wyciągać go z trumny. Radykał, nie rozmówca. Bezkompromisowy, uparty, nieprzeciętnie utalentowany muzyk i świetny tekściarz. Czego tak skrzętnie broni i nie zdradzi za nic w świecie?
48
Tekst: Przemysław Bollin
„NIE WYCIĄGAJMY ZMARŁYCH Z TRUMIEN”
MARK LANEGAN
N
agrywał m.in. z Kurtem Cobainem i Laynem Stayleyem. Brał udział w słynnych „Desert Sessions” z gwiazdami pokroju PJ Harvey, Freda Drake’a, Josha Homme’a i Nicka Oliveri. Poza tym tworzył legendę Screaming Trees, a z czasem zabrał się do autorskiego materiału. Właśnie ukazał się trzynasty album w jego solowej karierze „Phantom Radio”. LAIF: Pamiętam twój koncert w Katowicach w 2012 r. Przyjechałeś z materiałem „Blues Funeral”, a klub Jazz Hipnoza pasował do niego idealnie. Mark Lanegan: To był klimatyczny klub. Pamiętam, że pod sceną było gorąco. (śmiech) Macie bardzo ładne dziewczyny.
LAIF: Dlatego stąd nie wyemigruję. (śmiech) Wróćmy na chwilę do cudownych lat 90. Dwadzieścia lat temu brałeś udział w tworzeniu ważnej płyty. M.L.: Sprawdzasz moją pamięć? LAIF: Jakie masz wspomnienia z pracy nad płytą „Above” grupy Mad Season, gdzie na gitarze grał Mike McCready, a za mikrofonem stał sam Layne Staley. Ty gościnnie zaśpiewałeś w „I’m Above” i „Long Gone Day”. Jak ci się z nimi pracowało? M.L.: Nagrywaliśmy w studio w Los Angeles, krótko to trwało. Bardzo luźno, po kumpelsku. Niczego duchowego tam nie znalazłem, jeśli to cię interesuje. LAIF: Layne na materiałach, które po nim zostały, przypomina
E
C
człowieka, który śpiewając, dosłownie ulatywał poza siebie. Jakby wstępowały w niego nowe siły. Szkoda, że jego historia tak się potoczyła. M.L.: Ciężko mówić mi o kimś, z kim nie mogę się już spotkać, porozmawiać – zwłaszcza gdy rozmawiamy przez telefon i pada tak trudne pytanie. Bardzo mnie boli jego historia, ale raz na jakiś czas to po prostu się zdarza. Szkoda, że akurat jemu, ale nie ma sensu wyciągać go z trumny. Skupmy się na tym, co jest tu i teraz. LAIF: Czytałeś „Drogę” Cormaca McCarthy’ego? M.L.: Tej akurat nie. Zaglądałem za to do „To nie jest kraj dla starych ludzi” i do „Krwawego południka”,
E
N
Z
J
E
ale to jest zbyt depresyjna proza. Odstraszyła mnie. LAIF: Pytam akurat o „Drogę”, bo twój „Judgement Time” przypomina mi klimatem postapokaliptyczny świat wspomnianego prozaika. M.L.: Z czymkolwiek ci się to kojarzy, skojarzenie jest dobre. Ja nigdy nie mówię, czym dany utwór jest dla mnie. Nie chcę niczego narzucać i skracać przez to możliwości dopisania sobie do tego własnej historii. LAIF: Mówisz, że nie chcesz niczego narzucać, a na okładce jest śmierć, a ty śpiewasz, że twoim kolorem jest czerń. Przecież sygnał jest bardzo wyraźny. M.L.: To oczywiście są metafory, ale po co mam mówić, czego dotyczą dokładnie? LAIF: Żeby dać się poznać. M.L.: Wiesz, dlaczego tak robię? Bo mnie też nikt nie tłumaczył. Doszedłem do tego sam i tej metody się trzymam. Nie pytałem nikogo, o co chodziło Dylanowi, po prostu go słuchałem i nawet miałem gdzieś to, o co jemu chodziło. Ważne, co sam w tym znajdowałem dla siebie. LAIF: Jesteś szczery do bólu, co? M.L.: Taką mam filozofię tworzenia muzyki. Wchodzę tam, gdzie jest niewygodnie, i otwieram tylko te furtki, które dotykają rzeczy dla mnie najważniejszych: tego, co kocham, o co walczę i czego się cholernie boję. Dlatego nie mogę ci powiedzieć, o czym to jest. LAIF: To dlaczego rozmawiamy? M.L.: Żebym ci powiedział, że wydałem album „Phantom Radio”. Ale to, czy go polubisz, czy nie, zostawiam tobie, odbiorcy. Jeśli będzie to tobie bliskie, znajdziesz w tym cząstkę siebie – świetnie. Jeśli nie – i tak bym gadaniem tego nie zmienił. Wtedy słuchałbyś tylko moich historii, a nie znalazłbyś swojej. LAIF: Idę szukać raz jeszcze.
49
/DD/ – Daniel Durlak; /DW/ – Damian Wojdyna; /ŁK/ – Łukasz Komła; /PB/ – Przemysław Bollin ; /KS/ – Krzysztof Sokalla; Jarek /dRWAL/ Drążek; /ES/ – Elvis Strzelecki; Marcin Kusy – /MK/
R
DAMIEN RICE „MY FAVOURITE FADED FANTASY”
50
Damien Rice, rocznik ’73, a konkretniej chłopak podarowany rodzicom niczym spóźniony prezent mikołajkowy (ur. 7 grudnia). Opis narodzin wokalisty to doskonała alegoria mojego stosunku do jego twórczości, zawsze miałem bowiem wrażenie, że „spóźniam” się na premiery jego singli i albumów (tych drugich, łącznie z najnowszym nagrał aż 3). Wszyscy wrzucają jego ckliwe pieśni na Facebooka, a ja, ignorant z prowincji, udaję, że tego nie widzę (ba, nawet nie słyszę). Żarty odstawmy jednak na chwilę na bok! Irlandzki muzyk karierę zaczynał 23 lata temu w rockowym zespole Juniper. Po jego rozwiązaniu przeprowadził się do Toskanii, by zaznać życia farmera, a następnie podróżował po Europie, aż w końcu powrócił na łono rodzinnej Irlandii i zdecydował się nagrać debiutancki longplay. Od tej pory raczy słuchaczy melancholijną mieszanką folku i indie rocka, czyli tzw. deszczową piosenką, wszak słuchanie jego muzyki przywodzi mi na myśl uderzające o parapet krople deszczu. Czy to jednak źle? Moim zdaniem nie i w pełni potwierdza to wyprodukowany wspólnie z legendarnym Rickiem Rubinem trzeci album artysty.
Irlandzkie pochmurne niebo, piwo i pub. Gdzieś w oddali autobus ochlapuje przechodniów. Te właśnie obrazy towarzyszą mi przy słuchaniu takich utworów, jak tytułowy „My Favourite Faded Fantasy”, „The Greatest Bastard”, „Long Long Way” czy „I Don’t Want To Change You”. Nad jezioro otoczone górami przenoszą mnie „Colour Me In” i „The Box”, z kolei w „It Takes a Lot To Know a Man” i „Trusty And True” wyczuwa się pewną dozę zmysłowości i egzotyki. Podsumowując, nadal nie przekonałem się do twórczości Rice’a, co paradoksalnie nie przeszkadza mi stwierdzić, że nagrał interesującą płytę. Na jego korzyść przemawia również to, iż jest konsekwentny i nie spopił się, w przeciwieństwie do niektórych swoich młodszych kolegów. /ES/
E
C
E
N
Z
J
E
51
/DD/ – Daniel Durlak; /DW/ – Damian Wojdyna; /ŁK/ – Łukasz Komła; /PB/ – Przemysław Bollin ; /KS/ – Krzysztof Sokalla; Jarek /dRWAL/ Drążek; /ES/ – Elvis Strzelecki; Marcin Kusy – /MK/
R
GORGON CITY „SIRENS”
Gorgon City to duet, który zdążył w krótkim czasie wywołać burzę na brytyjskich listach przebojów. Z prostych przyczyn: muzyka, którą prezentuje, to mieszanka jakże modnego ostatnio deep house’u (z elementami UK Garage) i radiowego popu. Następcy Disclosure (jak określa ich prasa) prezentują debiutancki album dedykowany syrenom. W jaki sposób objawia się miks wspomnianych gatunków? Płytę wypełnia zbiór tracków stricte klubowych. Jednakże o każdym z nich, oprócz niewątpliwego tanecznego potencjału, moglibyśmy rozmawiać w kategoriach klasycznej piosenki. Dużo tutaj śpiewu, zarówno w wydaniu męskim, jak i kobiecym. Każdy kawałek ubarwia inny zaproszony gość. Kobiety przeważają, więc jak mniemam stąd też nawiązanie do intrygujących mitologicznych stworzeń. Syreny śpiewają tutaj głosem melodyjnym i mocno przebojowym. Panowie Kye Gibbon i Matt Robson-Scott od porównań z Disclosure nie uciekną. W jednym i drugim przypadku mamy do czynienia z dobrze wykalkulowanym projektem, który trafia zarówno na parkiety, jak i radiowe anteny. Co ciekawe, zestawiając obok siebie oba projekty, na muzyków o bardziej alternatywnym rodowodzie typowałbym braci Lawrence. Gorgon City to niekiedy czysty pop. Dla niektórych (m.in. niżej podpisanego) momentami
zbyt komercyjny i przeładowany słodyczą. Nie zmienia to faktu, że dzięki bardzo ciepłej i na swój sposób brzmieniowo eleganckiej produkcji płyta „Sirens” może być traktowana przez słuchacza jako swoista zakazana przyjemność. Słuchacza, który oczywiście nie wzdryga się na hasło „pop”, co warto zaznaczyć. Album płynie dość jednostajnie, niczym klasycznie deep-housowy miks. Nie można jednak odmówić producentom ciekawych pomysłów na ubarwienie dość sztywnej z założenia formy klubowego albumu, wypełnionego po brzegi radiowymi przebojami. Bywa zarówno ekstatycznie, jak i nastrojowo. Co prawda pod koniec poczułem się nieco znużony monotonią bardzo zbliżonych do siebie kawałków, aczkolwiek pamiętając odsłuch płyty Disclosure (którą osobiście oceniałbym wyżej), owe wrażenie pojawiło się nieco wcześniej. W filmie „Debiutanci” w reżyserii Mike’a Millsa jest przepiękna scena, w której to ojciec głównego bohatera, grany przez wybitnego brytyjskiego aktora Christophera Plummera, pojawia się po raz pierwszy w nocnym klubie. Nie zdradzając fabuły filmu, dodam, że to w przypadku tej postaci jeden z elementów
korzystania z drugiej, o ile nie trzeciej młodości u dżentelmena w podeszłym wieku. Zachwycony atmosferą po skończonej imprezie Hal dzwoni do swojego syna w środku nocy z pytaniem: „Olivierze? W klubie była cudownie głośna muzyka”. Następnie dźwiękonaśladowczo prezentuje miarowy beat, i zapytuje: „Cóż to za dźwięki?”. Olivier odpowiada: „Pewnie house”. Jego ojciec zaś z dokładnością sekretarza ochoczo notuje nazwę gatunku na papierze. Cieszę się, że house znów wrócił do łask. Nie przeszkadza mi nawet to, że mainstream mocno podchwycił ten kierunek. W klubach lubię słuchać brzmień, które nawet w najmniejszym stopniu odwołują się do klasycznych chicagowskich wzorców. To muzyka rdzennie elektroniczna, a jednocześnie przepełniona muzycznym ciepłem, rytmem i niczym nieskrępowaną zabawą. Steve’a Reicha posłucham sobie w domu, ale kiedy zdarzy mi się wyjść za namową znajomych do klubu o nieco komercyjnym charakterze, gdy usłyszę Gorgon City w oczekiwaniu na drinka, zapewne poruszam rytmicznie głową. Po spożyciu trunku zaś być może nawet wyskoczę na parkiet? Rewelacji nie ma, ale przynajmniej da się potańczyć. /DD/
POWRÓT WIECZNEGO EKSPERYMENTATORA THURSTON MOORE „THE BEST DAY”
52
S
ą albumy, na które czeka się latami. Są też postacie, które samym swoim nazwiskiem elektryzują opinię publiczną. Kimś takim niewątpliwie jest Thurston Moore, 56-letni reprezentant dźwiękowej awangardy, znany jako współtwórca jednego z najbardziej eklektycznych zespołów świata – Sonic Youth. Dziś powraca do nas ze swoim najnowszym dzieckiem, płytą „The Best Day”. Czy dzień wydania tego krążka był rzeczywiście dla naszego bohatera najlepszym dniem jego życia? Żeby odpowiedzieć sobie na to pytanie, warto zapoznać się z biografią tego oryginalnego artysty. Thurston Joseph Moore przyszedł na świat 25 lipca 1958 r. w Coral Gables na Florydzie, choć wychowywał się w mieście Bethel w stanie Connecticut. Mimo iż dostał się na studia na Western Connecticut State University, porzucił naukę, by móc dołączyć do rodzącej się wówczas w Nowym Jorku sceny no wave. Dobił wtedy do hardcore-punkowej kapeli Even Worse. Wkrótce przeznaczenie na jego drodze postawiło Lee Ranaldo i Kim Gordon, z którymi stworzył kultowe Sonic Youth. Niestandardowe strojenie gitary, szaleństwa dźwiękowe łączące w sobie noise, postpunk, indie i brzmienia eksperymentalne, a przede wszystkim niesamowita ekspresja sceniczna, uczyniły z kapeli królów undergroundu o statusie równym największym ikonom rocka XX w. Thurston nie ograniczał się jednak wyłącznie do dokonań macierzystej kapeli, stworzył bowiem trzy doskonałe solowe albumy, a także współpracował m.in. z DJ-em Spookym, Nelsem Cline’em czy Mikiem Wattem. Kiedy ortodoksi płakali po zawieszeniu działalności SY w 2011 r., inni czuwali cierpliwie, wiedząc, że Thurston wkrótce czymś
zaskoczy. Jak na mistrza ironii przystało, zebrał skład doświadczonych muzyków, w tym perkusistę z macierzystego bandu, byłą basistkę My Bloody Valentine oraz gitarzystę Nought i stworzył dzieło kompletne. Nie odnajdziemy tu co prawda geniuszu na miarę „Psychic Hearts”, ale za to zakręci nami melancholia. Brzmi jak paradoks? Być może, trudno jednak oprzeć się wrażeniu narkotycznego transu, który odczuwa się przy słuchaniu sennych „Detonation”, „Vocabularies” i trwającego ponad 11 minut „Forevermore”. „The Best Day”, „Speak To The Wild”, „Germs Burn” oraz instrumentalny „Grace Lake” noszą w sobie psychodeliczną (zaryzykuję, że wręcz przebojową) dzikość, przywołując echa dawnych dokonań artysty. Akustyczny „Tape”, choć nieco
przewidywalny, doskonale podkreśla hipnotyczną atmosferę krążka. Thurston co prawda siebie nie przeskoczył, ale w sumie po co miałby to robić? Nawet dla pionierów bowiem nadchodzi czas, kiedy zapuszczają korzenie i nie mają ochoty szukać sobie innego miejsca. Tak właśnie jest w przypadku tego spójnego i nienachlanego dzieła, którym były lider SY pokazuje, że prawdziwy geniusz tkwi w prostocie. Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak tylko uznać dzień wydania 4 longplaya amerykańskiego muzyka jednym z najlepszych w jego i swoim życiu. /ES/
R
E
C
E
N
Z
J
E
THE ASTEROID’S GALAXY TOUR „BRING US TOGETHER” (HOT BUS)
TAYLOR MCFERRIN „EARLY RISER” (BRAINFEEDER)
Ech, ci synowie sławnych jazzowych ojców! W Polsce doceniamy Radzimira Dębskiego, a w USA – Taylora, starszego potomka szanowanego wokalisty Bobby’ego McFerrina (łykaczom popu znanego z hitu „Don’t Worry, Be Happy”). Taylor dzięki muzycznemu duchowi obecnemu w domu McFerrinów wyrósł na świadomego muzyka, który na debiutanckim albumie połączył doświadczenia DJ-skie, producenckie i oczywiście kompozytorsko-wokalne. „Early Riser” wpisuje się idealnie w trend białej rewitalizacji R’n’B (choć z oczywistych powodów Taylor biały nie jest). Ale gdy czarnoskórzy raperzy tworzą muzykę „dla klubów”, on wskoczył do pociągu, który napędzany jest nowoczesną elektroniką, klasycznym soulem i motoryką R’n’B. Czym jednak różni się od Jamesa Blake’a, Jamiego Woona, Sohn, How To Dress Well czy nawet żeńskiej Banks? Taylor do tego, co wnieśli już wspomniani głównie panowie, dodaje swoją jazzową edukację, która jest szczególnie wyczuwalna w drugiej połowie albumu. Ale improwizacje czy niezwykle frapujące rozwiązania rytmiczne i zabawa perkusją towarzyszą już od otwierającego „Postpartum”, do tego momentami pozwala sobie na „cytowanie” Boards Of Canada („Degrees of Light”) i Prince’a („Florasia”). Prawdopodobnie jego propozycja może się okazać ciężkostrawna i szokująca dla jazzmanów, jak w czasach gdy Herbie Hancock nagrał album „Future Shock”, jednak dla nowoczesnego, otwartego na miks nowych i klasycznych doznań pokolenia poszukiwaczy ten album powinien być jedną z lepszych pozycji w 2014 r., wyznaczającą nową wysokość poprzeczki dla kolejnej fali restauratorów R’n’B. /dRWAL/
53
/DD/ – Daniel Durlak; /DW/ – Damian Wojdyna; /ŁK/ – Łukasz Komła; /PB/ – Przemysław Bollin ; /KS/ – Krzysztof Sokalla; Jarek /dRWAL/ Drążek; /ES/ – Elvis Strzelecki; Marcin Kusy – /MK/
J
eśli do tej pory nie natknęliście się na tę duńską formację, to nie sposób ją przybliżyć bez wspominania o Hooverphonic, gdyż obie mają swój rodowód sięgający trip-hopu, choć nie tak dramatycznego jak Portishead, okopconego jak Tricky czy melancholijnego jak Morcheeba. Obie także z albumu na płytę pozbywały się tripującej otoczki i dodawały więcej pozytywnych elementów. Na całe szczęście AGT nie dobrnęli jeszcze do punktu, by nagrać album z orkiestrą symfoniczną i oby nigdy nie zagubili się w bezpłciowym pop-rocku, jakim na ostatnim albumie zranił mnie Hooverphonic. Duńczycy w swoich kompozycjach krzesają bardzo pozytywną energię wyłuskaną z tripujących rytmów ozdobionych funkowymi dęciakami, soulowymi emocjami, cekinami disco, ale i psychodelicznymi zawijasami. Nowa, trzecia płyta jest kolejnym kroczkiem w stronę popu, ale w taki sposób, jak czyni to Lykke Li; na swoich warunkach, bez parcia na listy przebojów, za to z lekką wariacją, na jaką pozwala sobie np. Todd Terje. Czuć w tej muzyce radość z tworzenia i mimo uproszczeń szczerość. Pojemny worek z nazwą „indie-pop” wzbogacił się o kolejną pozytywną i wartą sprawdzenia pozycję. /dRWAL/
54
THE FUTURE SOUND OF LONDON „ENVIRONMENT FIVE” (FSOL DIGITAL)
LAB’S CLOUD „IMMINENT AWAKENING” (ALTAR)
Do nowych produkcji FSOL zazwyczaj podchodzę jak do osy, bez paniki, ale z rozwagą, bo nie wiadomo, co może mnie spotkać. Tym bardziej że to piąta część serii „środowiskowej” składającej się z materiałów niepublikowanych, sampli i larw utworów rozwiniętych do formy motyla... ale nie tym razem! Koncepcje stanowiące zawartość tego krążka to zupełnie nowe kompozycje, nagrane nie tylko przez Dougansa i Cobaina, ale z udziałem kilku pomocnych muzyków, jak pianista Daniel Pembetron, skrzypek Raven Bush i wokalistka Riz Maslen, za gałkami siedział zaś „trzeci” członek FSOL – Yage. Udało im się wyczarować świat dźwięków obecnych między życiem a zejściem z tego świata. Kreacja niezwykła, na jaką fani FSOL czekali od w zasadzie ostatniego dzieła pod tą nazwą, czyli „Dead Cities” z 1996 r.! Oczywiście w tym czasie duet realizował się całkiem udanie jako Amorphous Androgynous na kilku albumach, ale psychodeliczno-hipisowska
Jest pewna cienka linia odróżniająca greckich i hiszpańskich twórców elektroniki ślamazarnej. O ile ci pierwsi tworzą piękne, ale jednak zbyt przesłodzone utwory mdlące przy większych ilościach, o tyle Hiszpanie, mając tyle samo uroku co Grecy, tworzą palety barw dla mnie o wiele bardziej interesujące i bogatsze w doznania. Drugi pełny album Raul Jordana to potwierdza. Choć płyta nie odbiega zbytnio od formatu innych wydawnictw Altar Records, jest dużym krokiem naprzód w twórczości Hiszpana po średnim „Organic Mathematics”. Psychill i transujące downtempo ubrane w piękne melodie i w moim odczuciu ciemno zielono-żółte barwy, momentami mocniej pulsujące rytmy i okazyjnie pojawiający się flet potrafi nieźle ukoić i zrelaksować, a jednocześnie nie zamulić. Płyta pozwala osiągnąć zen, jednocześnie spełniając wymagania estetyczne. /dRWAL/
formuła nie fascynowała aż tak, a wcześniejsze „Environmenty” były jedynie suplementem FSOL-owej diety. Forma, którą zaproponowali na piątce, to rozwinięcie (nie kontynuacja) tego, co było głównie na „ISDN” i „Dead Cities”. I choć można odnieść wrażenie, że wokaliza Maslen z „Beings Of Light” cytuje Rebeccę Cain z „Everyone In The World...”, a helikopter z „In Solitude...” latał u chłopaków już wcześniej, to taką zabawę w znajdywanie tych „pięciu szczegółów” zostawiam hard-core’owym fanom. Reszta niech pozwoli napawać się pięknem tej płyty, a w szczególności moim ulubionym finałem „Moments of Isolation”. Dodam tylko, że wersja zakupiona w Fsoldigital.com jest wzbogacona o trzy bardzo dobre utwory. /dRWAL/
R
E
C
E
N
Z
J
E
Isabelle Geffroy, bo tak naprawdę nazywa się łącząca w swojej twórczości jazz, folk i soul francuska wokalistka o pseudonimie Zaz, powróci do Polski już 5 grudnia. Urodzona w 1980 r. artystka wystąpi w warszawskiej Progresji w ramach cyklu muzyki aktualnej Francophonic.
ZAZ „PARIS”
P
oczątek muzycznej przygody Zaz miał miejsce w 2001 r., kiedy to debiutowała jako wokalistka bluesowej formacji Fifty Fingers. Następnie współpracowała z grającym latynoskiego rocka zespołem Don Diego, by zasmakować kolejno występów w paryskim kabarecie, piano-barach, jak również na ulicach dzielnicy Montmartre. Prawdziwy przełom w jej karierze nastąpił w 2007 r., kiedy to podpisała kontrakt z wytwórnią Play On. Owa współpraca zaowocowała znakomitymi krążkami „Zaz” i „Retro/Verso”, które zachwyciły zarówno fanów wokalistki, jak i krytyków muzycznych. 10 listopada na długo zostanie zapamiętany przez Zaz, tego dnia właśnie przyszło bowiem na świat jej najmłodsze dziecko zatytułowane „Paris”. Jeśli marzyliście kiedyś o podróży do światowej stolicy mody, francuskich pocałunkach przy świetle księżyca i śniadaniu nad Sekwaną, to wasze marzenia staną się rzeczywistością, zaraz po naciśnięciu przycisku play. Geffroy wszak zabiera nas w sensualną podróż w rejony paryskich ulic, na których muzyki ci dostatek. Całość rozpoczyna uroczo naiwny i zabawny „Paris sera toujours Paris”. Równie dobrze można by nazwać go „Welcome In Paris”, wszak jest on pewnego rodzaju formą zaproszenia do tego cudownego miasta. To tak, jakby po przekroczeniu granic Paryża jakiś jego mieszkaniec, wyposażony w charakterystyczny beret i akordeon, wręczył nam torbę z bagietką i serem, krzycząc jednocześnie „C’est la vie!”. Przy drugim utworze następuje zmiana nastroju. Sentymentalna perełka w postaci „Sous le ciel de Paris” wywołuje bowiem coś na kształt melancholii, przypominającej nam, że cudowna wycieczka kiedyś dobiegnie końca. Smutek na szczęście nie trwa długo, a to za sprawą takich piosenek, jak „La Parisienne”,
„Champs Elysees” (wersja Zaz moim zdaniem dorównuje oryginałowi ), „J’aime Paris au mois de mai”, „Dans mon Paris (Swing Manouche)”, „La romance de Paris”, czy swingowej „La Paris”. Nastrojowo robi się w dwujęzycznym „I Love Paris / J’aime Paris”, kultowych „J’ai deux amours” i „Afternoon In Paris Paris, l’apres-midi” oraz „La complainte de la butte”. „Paris canaille” z kolei to synonim policzka od paryżanki, której pewien
łobuz złamał serce, powodując w niej niekontrolowaną, lecz paradoksalnie uroczą wściekłość. Pikanterii całości dodają goście w postaci guru francuskiej piosenki Charlesa Aznavoura, młodej kanadyjki Nikki Yanofsky oraz Thomasa Dutronca. Nie mogę pominąć także legendarnego Quincy’ego Jonesa, który towarzyszył Zaz przy produkcji tego krążka. Admiratorzy talentu pięknej Francuzki powinni czym prędzej zaopatrzyć się w bilet na jej grudniowy koncert. /ES/
55
/DD/ – Daniel Durlak; /DW/ – Damian Wojdyna; /ŁK/ – Łukasz Komła; /PB/ – Przemysław Bollin ; /KS/ – Krzysztof Sokalla; Jarek /dRWAL/ Drążek; /ES/ – Elvis Strzelecki; Marcin Kusy – /MK/
ZAZ OPROWADZA PO PARYŻU
JAMIE T „CARRY ON THE GRUDGE”
Właściwie James Alexander Treays. Rocznik ’86. Londyńczyk. Skrzyżowanie indie-rockmana z alternatywnym hiphopowcem. Ni to Beck, ni to jednoosobowe (jak zwykli nazywać go krytycy) Arctic Monkeys, ni to The Streets. Z Treaysem od zawsze miałem podobny problem, co z Hard Fi – niby fajni goście, którzy potrafią tworzyć dobre numery, ale mimo wszystko toną w zalewie wyspiarskiej konkurencji. O ile jednak ci pierwsi nie zdołali się obronić swoimi „zabójczymi dźwiękami” („Killer Sounds”, przyp. red.), to łobuziak Jamie daję radę. Pierwszy album muzyka „Panic Prevention” przepełniony był buntowniczą, młodzieńczą energią, która zjednała mu fanów i krytyków. Podobnie było zresztą w przypadku drugiego krążka artysty zatytułowanego „Kings & Queens”. Nadszedł zatem czas, aby zwolnić tempo i z niegrzecznego
chłopca zmienić się w bardziej ułożonego 28-latka? Tak właśnie brzmi większość materiału na „Carry On The Grudge”. Wystarczy posłuchać „Don’t You Find”, „Mary Lee”, „Love Is Only a Heartbeat Away”, „Murder of Crows”, „Limits Lie” czy najbardziej chwytającego za serce (wręcz popowego, ortodoksi wybaczcie!) „They Told Me It Rained”. „Turn On the Light” i „The Prophet” brzmią jak połączenie Joe Strummera z Pete’em Dohertym, z kolei „Trouble” przypomina taneczne dokonania wspomnianych na początku Hard Fi. Na dobrą sprawę, po starym Jamiem zostały nam jedynie „Rabbit Hole” i „Peter”. Nasz bohater zrobił się wyjątkowo liryczny i refleksyjny. Nawet wyrażenie „fucking” brzmi w jego ustach niezwykle romantycznie. Cóż jednak poradzić, kiedy rebelianci zakładają garnitury. Paradoksalnie, bardzo im w nich do twarzy. /ES/
WEEZER „EVERYTHING WILL BE ALLRIGHT IN THE END”
56
To chyba jedno z najczęściej zadawanych przez ludzkość pytań – kto zgasi światło, gdy będzie już po wszystkim? Oczywiście, jeśli świat się w ogóle skończy, wszak chłopaki z Weezera zdają się postulować coś zupełnie odwrotnego. Czy zatem rzeczywiście wszystko będzie dobrze, a my wreszcie posłuchamy albumu na miarę kultowego „The Blue Album”? Przepraszam za ostatnie zdanie, przecież nie ma nic gorszego od pisania, że to już nie ten sam zespół, co kiedyś. Trudno bowiem oczekiwać od 40-parolatków, by grali i wyglądali tak samo, jak 20 lat temu. Paradoksalnie jednak dziewiąty w dyskografii album Kalifornijczyków uwypukla wszystko to, co najlepsze w ich twórczości. Jest kujoński zaśpiew Riversa, są zadziorne gitary, college’owy klimat akademika rodem z „Zemsty frajerów” i powerpopowa energia. Powiem więcej – są nawet przeboje na miarę legendarnego „Buddy Holy” w postaci znakomitych „The British Are Coming”, „Back to The Shack”, „Da Vinci”, „Go Away”, „I’ve Had It Up To Here”, „Lonely Girl” i „Cleopatra”. Chłopakom należy również pogratulować wieńczącej album suity „Futuroscope Trilogy”, która w pełni ukazuje ich potencjał. Pozostałe utwory stanowią jedynie dopełnienie całej misji. Pewien internauta na forum zespołu napisał: „Nie jest to ich najlepszy album, ale zdecydowanie najbardziej weezerowy od czasów niebieskiego”. Trudno się z tym nie zgodzić (nawet mimo niechęci do porównań). /ES/
R
E
C
K
to nie słyszał w ciągu ostatnich 2 lat „We could be the greatest, we could be the greatest”, był prawdopodobnie głuchy lub w najlepszym wypadku nie posiadał dobrego łącza internetowego bądź radioodbiornika. „Wildest Moments” autorstwa Jessie Ware mimo niekomercyjnego charakteru stało się jednym z największych przebojów 2012 r. Na czym polega fenomen tej subtelnej 30-letniej Brytyjki? Już niedługo będziemy mogli odpowiedzieć sobie na to pytanie, gdyż wokalistka ponownie pojawi się w naszym kraju na początku przyszłego roku, a tymczasem zapraszam do zapoznania się z historią kariery tej utalentowanej artystki. Jessica Lois Ware przyszła na świat 15 października 1984 r. w Londynie. Jest córką Johna Ware’a, dziennikarza i reportera
interwencyjnego BBC, a także młodszą siostrą modelki i aktorki Hanny Ware. Jessie uczęszczała do Alleyn’s School, a następnie studiowała literaturę angielską na uniwersytecie w Sussex. Po ukończeniu szkoły, rozpoczęła pracę jako dziennikarka „The Jewish Chronicle”. Pracowała również w „Daily Mirror” jako dziennikarka sportowa oraz w telewizyjnej firmie produkcyjnej Love Productions, gdzie zakolegowała się z autorką „50 twarzy Greya”, E.L. James. Początków jej muzycznej kariery możemy upatrywać we współpracy z Jackiem Peñate i Man Like Me, którym towarzyszyła podczas koncertów jako chórzystka.
N
Z
J
E
Po pewnym czasie zwróciła na siebie uwagę Aarona Jerome’a, znanego jako SBTRKT, z którym nagrała takie utwory, jak „Nervous” i „The Right Thing To Do”. Prawdziwy przełom w karierze wokalistki nastąpił w 2011 r., kiedy to zadebiutowała singlem „Strangest Feeling”. Dotychczas uznawana za żeńską odpowiedź na dokonania Jamesa Blake’a i Jamiego Woona, zaczęła być porównywana do Sade Aalliyah, Grace Jones czy Chaka Khan. Nic dziwnego, wszak w jej nowych kompozycjach można było doszukać się elementów nowoczesnego popu, r’n’b, soulu, a nawet subtelnej elektroniki. 24 lutego 2014 r. ukazał się jej debiutancki krążek, zatytułowany „Devotion”. Znalazły się na nim m.in. takie przeboje, jak „Running”, „110 %”, „Wild Lights” czy słynny „Wildest Moments”. Potwierdzeniem statusu tej czarującej kobiety jest jej drugi album – „Tough Love”. Promowany przez tytułowy singiel i piosenkę „Say You Love Me” przenosi nas w krainę melancholii i miłosnej refleksji, pokazując, że na tle próbujących retropodobnych tworów Jessie Ware zdecydowanie się wyróżnia. Czym? Klasą i szacunkiem do starszych koleżanek po fachu, nie próbuje bowiem na siłę być inna, nie prowokuje ekstrawagancją, w konsekwencji pozostając zwyczajnie niezwyczajną. Choć nie mamy tu do czynienia z geniuszem na miarę Winehouse, to zdecydowanie obcujemy z czymś więcej niż tylko muzyką tła. Dla sympatyków Jessie mamy dobrą wiadomość. Wokalistka po raz kolejny wystąpi w Polsce, tym razem 7 lutego 2015 r. w warszawskiej hali Torwar. – Chciałabym być gwiazdą pop, ale taką w starym stylu. Jak Annie Lennox, Sade albo Whitney – mówi wokalistka. Tego właśnie jej życzymy. /ES/
57
/DD/ – Daniel Durlak; /DW/ – Damian Wojdyna; /ŁK/ – Łukasz Komła; /PB/ – Przemysław Bollin ; /KS/ – Krzysztof Sokalla; Jarek /dRWAL/ Drążek; /ES/ – Elvis Strzelecki; Marcin Kusy – /MK/
MIĘDZY SADE A ANNIE LENNOX
E
PIG & DAN DESTINATION UNKNOWN (BEDROCK)
58
Chłopaki ze słonecznej Hiszpanii są już ze sobą ponad 10 lat i mają więcej niż kopę singli i epek na koncie, lecz autorskimi albumami mogą pochwalić się ledwie trzema. Jednak w świecie techno to całkiem zrozumiałe, ta „społeczność producentów” realizuje się głównie na małym formacie. Dwie poprzednie płyty zostały wydane przez znakomite marki – Cocoon Svena Vatha i Soma. Najnowszą również firmuje wielki gracz – Digwidowski Bedrock, jednak zgodnie z tytułem ten materiał przenosi zainteresowanych na nieznane duetowi do tej pory terytoria. Chwilunia... to chłopaki nie grają techno i okolic? Ano nie! Nie dość, że wydali album w formie zmiksowanego 2CD (lub dostępnego online z 21 pełnymi utworami + miks), to cały materiał jest rozleniwiony (z jednym lekko house’owym przytupem w „Positive Vibrations”). OK, a więc downtempo i lounge... kombinacja znana choćby z dokonań
Tosca i Groove Armada i prawdę mówiąc, niewiele odbiegająca od tego, czego dokonali już protoplaści. Mimo że dla Dana i Igora takie wibracje są nowością, to jednak poruszają się bezpiecznie po pewnym gruncie. Nie eksperymentują, nie wnoszą nic nowego, wręcz powtarzają znane rozwiązania i motywy zapożyczone od wyżej wspomnianych (podobne rozwiązania dęciaków, ragga-wokale, dubowe brzmienia itd.). I tu będzie najdziwniejsze... bo mimo tego gatunkowego pokrewieństwa materiał świetnie się wchłania. Dwugodzinny zestaw ani przez minutę nie jest nudny, a numery, w których dub bierze górę, są dla mnie akurat najciekawsze. Można wysnuć dwa wnioski – „Mamoniowy” podoba się przez reminiscencję, albo jak mawia pewien mój znajomy twórca: „nie ma już nowej muzyki, są tylko wariacje”. To prawda, ale ta wariacja chłopakom całkiem się udała. /dRWAL/
E
C
SIMIAN MOBILE DISCO „WHORL” (ANTI-)
ZOLA JESUS TAIGA (MUTE)
Nika Danilova jak przystało na kobietę, płodna jest, wydając niemal co roku albumy od 2009 r., jednak dopiero tym może przebić się do tzw. mainstreamu indie-folku. No może trochę przesadziłem, bo to nie jest muzyka czerpiąca z twórczości gitarowych bardów, a już zdecydowanie nie jest przyjazna radiu, ale wydawca, jakim jest Mute, to już nie podrzędny niezależny label, ale moloch, który dał światu z jednej strony Depeche Mode czy Yazoo, a z drugiej Laibach i Nicka Cave’a. Co zabawniejsze, w muzyce Zoli jest coś z tych wykonawców. Dramatyzm, podniosłość i przebojowość. Oczywiście nie zamierzam przyrównywać jej do wspomnianych artystów, bo równie dobrze mógłbym powiedzieć, że Zola Jesus to takie Dead Can Dance na dyskotekę albo elektroniczny Of Monsters And Man.
Dla jednych wiara, nadzieja, a czasem miłość są sposobem na życie. Wygląda na to, że dla amerykańskiego duetu najważniejsze jest zaskoczenie. Niespodzianka, którą przygotowali w postaci swojego 4. studyjnego katalogowego albumu jest tym właśnie. Byli fajni, gdy zaczynali zabawę z electrohouse’em, i stali się nudni, wpadając w minimalne techno, ale to, co pokazali w 2014 r., jest jednym słowem zajebiste. Przynajmniej przez pierwszą połowę. W zasadzie to wciąż techno, może nawet minimalne, ale zdecydowanie bliższe oldschoolowym koncepcjom, sięgającym jeszcze czasów świetności Speedy J-a i Gerd, a nawet niektórych numerów Plastikmana. Ten retro-sentyment został także podkreślony hasłem „laptopom wstęp wzbroniony”, bo Ford i Shaw wykręcili cały materiał na żywo, analogowymi gałkami, przekładając kabelki w modularach, sklejając patterny tradycyjnymi sekwencerami, rejestrując na taśmie, i to w trzy dni. To, że wrzuciłem płytę do worka z techno, nie znaczy, że to płyta taneczna. Owszem przy „Sun Dogs”, „Hypnick Jerk” i „Calyx” można się pokręcić, ale to wędrówka bardziej w głąb siebie, a większa część utworów rytmu jest pozbawiona lub ma go w formie lekko powyginanej i bąblującej. Formuła, w jaką ubrali „Whorl”, nie jest przeznaczona dla klubowego konsumenta, to ukłon w stronę rytmów i harmonii dawnego brzmienia Detroit, a o ile „Syro” Aphex Twin nie jest albumem, do którego chce mi się wracać z własnej woli, o tyle „Whorl” mogę polecić każdemu stęsknionemu techno z epoki analogów. I choć ta muzyka ma charakter reproduktywny, to przecież i techno może mieć swój retro-sentymentalny powrót do korzeni lat 80./90. /dRWAL/
E
N
Z
J
E
Amerykanka rosyjskiego pochodzenia lubuje się w ciężkich brzmieniach trąb, nawiązujących do stylistyki martialowej, jednocześnie korzystając z parateatralnego i przeze mnie wyśmiewanego darkwave, dodając do tych stylistyk synthpopowe elementy i łącząc je w bardzo pomysłowy sposób. Na tym krążku popowej atmosfery jest więcej, ale nie należy spodziewać się radosnych piosenek o spełnionej miłości. Zola podobnie jak nasi disco-polowcy wyśpiewuje cierpienie i smutek, tylko w jej przypadku muzyka podkreśla to, co przekazuje – plastyczna, wymowna forma z niezwykle wciągającą dramaturgią, ale pozbawioną patosu. Tą płytą nieco zaskoczyła dotychczasowych fanów, ale na pewno nie rozczarowała, a po singlu z Orbitalem to kolejny krok ku pozyskaniu następnych zagubionych młodych dusz. /dRWAL/
GUI BORATTO „ABAPORU” (KOMPAKT)
Z
arówno niemiecki wydawca Kompakt, jak i brazylijski producent to ikony techno i minimalu... kiedyś. Obecnie obie „marki” zapuściły się na lżejsze, spokojniejsze, bardziej mainstreamowe wody. Boratto zresztą swoją „popową” inicjację przeszedł, kolaborując z Timem Simenonem nad „Back To Light” Bomb The Bass w 2010 r. Ten album w pewien sposób zapożycza lżejszą konwencję, dzięki której możliwe stały się takie zgrabne numery jak lekko funkujące „Please Don’t Take Me Home” i „Get Party Started”, wspominające lata 80. „Take Controll” i „Wait For Me” czy modna ostatnio reminiscencja 90. w „Too Late”. Ale dość tej wyliczanki, bo poza tymi chwytliwymi momentami są oczywiście porządne numery tech-houseowe ze świetnie progresywnie kręcącymi arpeggiami (pozwolę jednak sobie wyróżnić jednostajnie wirujący „22” i bonusowy „Taxidermia”). Zawierająca w wersji digital 14 utworów prawie 75-minutowa płyta na pewno znajdzie uznanie wśród młodszego nastawionego na hałas odbiorcy, a dotychczasowi fani, mam nadzieję, zaakceptują te zmiany, bo nie są złe. Przynoszą jak morska bryza nieco ożywczego powietrza do jadącego już lekkim trupem techno, które w swojej klasycznej formie jest w obecnych czasach straszne i śmierdzące jak zombi, tyle że z popularnością znacznie gorzej. /dRWAL/
59
/DD/ – Daniel Durlak; /DW/ – Damian Wojdyna; /ŁK/ – Łukasz Komła; /PB/ – Przemysław Bollin ; /KS/ – Krzysztof Sokalla; Jarek /dRWAL/ Drążek; /ES/ – Elvis Strzelecki; Marcin Kusy – /MK/
R
60
BO JEDNI ARTYŚCI SĄ WIĘKSI NIŻ INNI Tekst: Marcin Kusy Zdjęcia: Michael Muller
MORRISSEY W
jednym z wywiadów na początku 2014 r. mówił: – Mam nadzieję, że doczekam Wielkanocy. To był okropny rok, byłem w szpitalu tak często, że lekarze na mój widok umierali. Nie ma nic gorszego, niż leżeć w szpitalnym łóżku i próbować wyzdrowieć od szpitalnego jedzenia. Jeśli nawet choroba cię nie zabije, bądź pewien, że umrzesz od szpitalnego jedzenia. W 2013 r. Morrissey nader często trafiał pod opiekę lekarzy. Tłumaczenia były nieco mgliste – zapalenie płuc, wrzody – choć pojawiały się również pogłoski o poważnej chorobie. W końcu przyznał, że absencja spowodowana była nowotworem i niekończącymi się zabiegami. – Teraz czuję się już nieźle, choć wiem, że na zdjęciach nie wychodzę najlepiej – przyznał z wrodzonym sobie sarkazmem Morrissey. – Mam raka. Jeśli umrę, to umrę. A jak nie, to nie – kwitował. W maju skończył 55 lat.
Steven Patrick Morrissey przyszedł na świat w rodzinie irlandzkich emigrantów w Manchesterze. Jak wiele osób pochodzących stamtąd, miał prawdopodobnie do wyboru pracę w fabryce lub karierę muzyka. W przypadku Moza nie było tak źle. Został urzędnikiem podatkowym i miał szansę na prawdziwą biurową karierę, gdyby nie to, że na jego półce stały już krążki ukochanych New York Dolls. To o nich z upodobaniem pisał do „Melody Makera”, a periodyk niejednokrotnie drukował jego szczegółowe analizy stylów Dolls i Sex Pistols. Wprowadzony wreszcie przez znajomego dziennikarza, poznał lokalną scenę i został zaproszony do jednej z grup. Jego ówczesnym kolegą jest był Billy Duffy, wiele lat później lider grupy The Cult. Po efemerycznych próbach i przygodach z rozmaitymi zespołami sceny niezależnej Morrissey trafił wreszcie na godnego siebie partnera. Wraz z gitarzystą Johnnym Marrem stworzyli jeden z najważniejszych gitarowych zespołów w dziejach muzyki rockowej.
61
Outsider, bohater lat 80., który zupełnie nieźle poradził sobie w XXI w., nie rozmieniając na drobne swojej artystycznej niezależności. Udziela nudnych, przeintelektualizowanych wywiadów, właściwie nie pisze przebojów, uwielbia Dusty Springfield i Marianne Faithfull. Niedawno wyznał, że jest poważnie chory, kwitując jedynie: – Jak umrę, to umrę. Morrissey po raz kolejny zaśpiewa w Polsce już 19 i 21 listopada.
62
L Jak wspomina Morrissey: – Chcieliśmy być do bólu zwyczajni. Nie cierpiałem tych wszystkich wydumanych, długich nazw. Chciałem udowodnić, że za czymś pozornie prostym może się kryć przekaz o niezwykłym artystycznie walorze. The Smiths pasowało jak ulał. – Od wydania debiutu The Smiths minęło trzydzieści lat? Wydaje mi się, że sześćdziesiąt! – kpi Moz. Był czas, kiedy nie cierpiał rozmów o Kowalskich. Zdarzało się jednak, że snucie nierealnych wizji na temat reaktywacji The Smiths po prostu szczerze go bawiło i ubarwiał tym liczne wywiady. Gwoli przypomnienia, pytanie pozostaje wciąż bez odpowiedzi od 1987 r. Może właśnie dlatego grupa do dziś pozostaje legendą, symbolem niezależnego grania, oryginalności, a jednocześnie wzorem i inspiracją dla kolejnych pokoleń. Pierwszy prawdziwy zespół indie. – Kiedy zaczynaliśmy, nie było przecież muzyki alternatywnej, niezależnej. Owszem grano w piwnicach i małych klubach, ale taka muzyka nie wychodziła do szerszej widowni. To my jako pierwsi wtargnęliśmy z takim brzmieniem do sklepów muzycznych. Inspirowani punkiem i undergroundem tworzyliśmy jednak przystępną muzykę – wspomina lider The Smiths. Od początku działalności znakiem rozpoznawczym zespołu była gra Johnny’ego Marra oraz śpiew i teksty Morrisseya. Pojawiały się nawet porównania do słynnego tandemu The Beatles – McCartneya i Lennona. Co na to Morrissey? – Zrobili cztery wspaniałe piosenki i jak dla mnie, jeśli zespół daje mi cztery cudowne nagrania, to jest to wystarczające. Ale czy kiedykolwiek inspirowałem się The Beatles? Nigdy. Trudno dziś wyobrazić sobie współczesny kanon rocka bez debiutu The Smiths czy The Queen Is Dead. Zresztą „New Musical Express” określił ich mianem najbardziej wpływowej grupy rockowej wszech czasów. The Beatles zostali w tyle.
E
G
Burzliwe pięć lat The Smiths przyniosło mnóstwo doskonałej muzyki, a jednocześnie pozwoliło ujawnić się Morrisseyowi. Artysta nie był już tylko liderem rockowego zespołu. Poetyckie teksty, oryginalny sposób śpiewania, a przy tym odważne, często kontrowersyjne tezy głoszone w wywiadach sprawiły, że Morrissey doskonale poradził sobie, rozpoczynając karierę solową, wzbudzając zainteresowanie, począwszy od słynnego debiutu „Viva Hate”. Tak w „Melody Maker” komentował dość zgryźliwy tytuł: – To właśnie czułem po rozpadzie The Smiths. Dalej tak czuję. Jest tak dużo nienawiści wokół. Tak łatwo ją znaleźć, w przeciwieństwie
E
N
D
A
do miłości – mówił. Album przynosi pierwszy, i jak mówią złośliwcy, jedyny przebój Morrisseya „Everyday Is Like Sunday”, do którego powstaje sugestywny teledysk. Artysta kontynuuje swój styl pisarski – wiele miejsca poświęca nieprzystosowaniu, wyalienowaniu i niezrozumieniu. Zabiera wielokrotnie głos w sprawach społecznych i politycznych („America Is Not The World”). I nadal śpiewa w bardzo charakterystyczny sposób. Niektórzy twierdzą, że na granicy fałszu, swoim wysokim barytonem lub po prostu falsetem. W 2014 r. nagrał swoją dziesiątą solową płytę. Z jednej strony faworyt prasy muzycznej, z drugiej dostarczyciel niezliczonej liczby pikantnych kąsków prasie brukowej. Dość wspomnieć o premierze solowej płyty „Kill Uncle”, kiedy Morrissey pojawił się owinięty tylko w brytyjską flagę w towarzystwie dwóch skinheadek. Oskarżeń o rasizm nie było końca, a cała sprawa ciągnęła się za Mozem wiele lat. On zresztą również atakował. Lista osób, o których Morrissey ma, delikatnie mówiąc, nie najlepsze zdanie, jest długa. Dostało się w przeszłości Steviemu Wonderowi, Kylie Minogue czy Brandonowi Flowersowi z The Killers. W 2012 r. określił mianem skończonego idioty księcia Harry’ego, po jego słynnych wybrykach w Las Vegas, a brytyjską monarchię podsumował: – (...) To przede wszystkim biznes. Dla ogromnej, rozrzutnej i bezużytecznej rodziny królewskiej liczy się tylko to, abyśmy dalej finansowali ich nazbyt luksusowy styl życia. Warto dodać, że Morrissey jest zdeklarowanym weganinem i popiera wszelkie akcje dotyczące obrony praw zwierząt. Bywa również bezlitosny dla tych, którzy owych praw nie respektują. Niemałym skandalem skończył się koncert w Polsce, na którym wokalista odniósł się do tragicznych zamachów w Norwegii:
63
– Żyjemy w świecie, w którym ludzie się mordują, jak pokazały wydarzenia w Norwegii... Ale to i tak nic w porównaniu z tym, co dzieje się w fast foodach każdego dnia. Dodajmy, że wersje tłumaczenia słów Morrisseya przez uczestników koncertu na swój sposób się od siebie różniły. A czy sam artysta uważa się za kontrowersyjnego? Jak zwykle nie ma sobie nic do zarzucenia: – W ogóle nie jestem kontrowersyjny. Jeśli coś mówiłem, widocznie to właśnie miałem na myśli. Kiedy patrzę na ludzi wokół mnie, moje poglądy to nic specjalnego. Owszem mogą być kontrowersyjne, ale tylko wtedy, gdy twój mózg został w 1957 r. Mimo kłopotów zdrowotnych Morrissey nie zwalnia tempa. W 2013 r. ukazała się jego autobiografia, a „Guardian” zdradził, że wokalista pracuje nad powieścią. W 2014 r. fani otrzymali kolejny prezent. Nowa płyta „World Peace is None of Your Business” wzbudziła spore zainteresowanie, a sam Morrissey postanowił kontynuować przerwany amerykański tour oraz promować krążek w Europie. W Polsce wystąpi dwukrotnie – 19 listopada w warszawskiej Stodole, a dwa dni później w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie. Według niektórych jeden z niewielu, którzy zasłużyli na status legendy już za życia, według innych – nadęty narcyz, śpiewający cienkim głosem przeciętne piosenki. Czy warto zobaczyć go na żywo. Odpowiedź jest prosta: tak. Dlaczego? Trawestując tytuł jednej z piosenek The Smiths: bo jedni artyści są więksi niż inni.
K
S
I
Ą
Ż
BOB DYLAN KRONIKI
K
64
iedy Bob Dylan zaczynał swoją przygodę z muzyką, popularne stacje radiowe nadawały piosenki łatwe i przyjemne. Młodzi słuchacze oczekiwali powiewu świeżości, nowej energii i rewolucji. Dylan nie planował wielkiej kariery muzycznej. Nie przypuszczał też, że stanie się głosem swojego pokolenia. Folk bowiem nie należał do ulubionego nurtu Amerykanów, którzy uznawali go za twór naiwny i gorszący. Mimo to Dylan nie bał się iść pod prąd, a dla grania tej pozornie niemodnej muzyki porzucił dom, rodzinę i wyruszył do Nowego Jorku – mekki światka artystycznego. Kroniki stanowią zapis pierwszych doświadczeń muzycznych i wyjątkowych spotkań, które dały początek karierze jednego z najbardziej charyzmatycznych artystów XX wieku.
ALEKSANDER KACZOROWSKI „HAVEL. ZEMSTA BEZSILNYCH” Jeden z najważniejszych polityków europejskich ostatnich dziesięcioleci. Dysydent, pisarz, dramaturg, a przede wszystkim ostatni prezydent Czechosłowacji (1989–1992) i pierwszy prezydent Republiki Czeskiej (1993–2003). Z jednej strony antykomunista, demokrata, człowiek, który doprowadził Republikę Czeską do NATO, a także przygotował na wejście do Unii Europejskiej, z drugiej zaś hipis rodem z Pragi, rock’n’rollowiec z powołania, którego inspirował sam Lou Reed, kumpel wszystkich Czechów i artysta o wielkich ambicjach. Obok tak nieszablonowej postaci trudno przejść obojętnie. Jego bogaty życiorys stanowi bowiem idealny pretekst do przedstawienia historii Europy Środkowo-Wschodniej, targanej przez dziejowe burze i przemiany, zakończone obaleniem komunistycznego reżimu podczas Jesieni Ludów 1989.
K
I
JOHN STEINBECK „W NIEPEWNYM BOJU” Do księgarń trafiła niepublikowana dotąd na polskim rynku powieść Johna Steinbecka „W niepewnym boju”. Ten sam tom zawiera również inną powieść noblisty – „Księżyc zaszedł”. Tło powieści „W niepewnym boju” stanowi strajk wędrownych pracowników sezonowych w kalifornijskich sadach. Ich bunt przeciwko wyzyskującym ich chciwym sadownikom zamienia się w złość, która przybiera formę niebezpiecznego fanatyzmu. Książka Steinbecka stanowi wnikliwą opowieść o niepokojach społecznych, bazując na historii młodego człowieka, Jima Nolana, który poszukując celu w życiu, odnalazł powołanie w roli przywódcy robotników. Motyw buntu pojawia się również w powieści „Księżyc zaszedł”. Jej akcja rozgrywa się w czasie II wojny światowej, kiedy front dociera do jednego z górniczych miasteczek. Okupantom udaje się szybko zająć miasto, obawa przed wybuchem strajku górników nie pozwala im jednak na zmianę władzy, którą paradoksalnie całkowicie sobie podporządkowują. Mimo to mieszkańcy podnoszą bunt, nie chcąc dać za wygraną. Steinbeck, zdaniem znawców literatury, jak nikt inny rozumiał Amerykanów i potrafił w poetycki sposób opisać ich mentalność. Powyższe pozycje zdają się potwierdzać tę tezę.
Quentin Tarantino to ktoś znacznie więcej niż tylko reżyser legenda. To szaleniec, który potrafi stworzyć niesamowite filmy, nie stroniąc od łamania tabu, co jednak zawsze robi w przekorny, nieco żartobliwy sposób. Wystarczy wspomnieć tytuły, takie jak „Wściekłe psy”, „Pulp Fiction”, „Kill Bill”, „Bękarty wojny” czy „Django”, żeby zrozumieć, jak bardzo udało mu się stworzyć niepowtarzalne kolaże stylistyczne i gatunkowe, jeśli chodzi o kinematografię. Otwarty, przyjazny, pełen entuzjazmu dla sztuki i zawsze chętny do dzielenia się swoją miłością do kina jest idealnym rozmówcą dla każdego dziennikarza. Nic więc dziwnego, że co drugi z nich marzy, aby to właśnie jego rozmowa z Quentinem przybrała formę książkową. Tym razem udało się to Geraldowi Peary’emu, który przedstawia nam rozmowy przeprowadzone z reżyserem w różnych momentach jego kariery. Inni reżyserzy, własne filmy, dorastanie w Los Angeles pod okiem samotnej matki, pół-Indianki plemienia Cherokee, porzucenie szkoły i wreszcie moment, w którym postanowił zostać reżyserem, to niektóre z wielu tematów poruszonych w tej książce. Doskonała pozycja, nie tylko dla fanów kina akcji.
SHAWN LEVY PAUL NEWMAN. BIOGRAFIA Paul Newman (1925–2008) – aktorska legenda o przenikliwym niebieskim spojrzeniu, zdobywca Oscarów, fenomen Hollywood. Rozgoryczeni bohaterowie, charyzmatyczni buntownicy – to kreacje, które uczyniły go supergwiazdą i tytanem kasowych przebojów. Syn pomysłowego przedsiębiorcy, swoją młodość spędził na zamożnych przedmieściach Cleveland. Podjął ryzykowną decyzję: zrezygnował z rodzinnego biznesu i postanowił poświęcić się aktorstwu. Mimo trudnych początków w zawodzie, dzięki wytrwałości i talentowi udało mu się osiągnąć sukces. Szczerość, pewność siebie i chęć angażowania się w sprawy polityczne Stanów Zjednoczonych pokazały, że Newman to postać nietuzinkowa. Krytyk filmowy i historyk kultury masowej Shawn Levy przedstawia nam kulisy interesującego życia aktora. Beztroskie romanse, trwałe uczucie do Joanne Woodward i przeżycia związane ze śmiercią syna, który zmarł po przedawkowaniu leków, to historie składające się na emocjonujący portret nadzwyczajnie utalentowanego człowieka, jakim niewątpliwie był Paul Newman.
KRZYSZTOF KOWALEWSKI W ROZMOWIE Z JULIUSZEM ĆWIELUCHEM „TAKA ZABAWNA HISTORIA” Dla jednych Pan Sułek, dla drugich Andrzej Leśniewski, Zagłoba i Michał Roman. Dla samego zainteresowanego najważniejszy pozostawał jednak od zawsze teatr. O kim mowa? O Krzysztofie Kowalewskim – legendzie polskiego kina. Wybitny aktor komediowy zdecydował się opowiedzieć Juliuszowi Ćwieluchowi o swoim życiu prywatnym – dzieciństwie w czasie wojny, młodości w PRL, kobietach, przyjaciołach dawnych i obecnych, skomplikowanej sytuacji rodzinnej, prawdziwej miłości i tych mniejszych miłościach. Pierwszy wywiad rzeka z aktorem to opowieść o odpowiedzialności i dojrzewaniu do różnych ról, nie tylko teatralnych, lecz także tych w życiu prywatnym oraz o chorobach i cierpieniu, o szczęściu i nieszczęściu, radości i smutkach, ale zawsze z uśmiechem, poczuciem humoru, autoironią i ogromnym dystansem do swojej osoby i całego świata. Nie zabrakło tu również historii z jego życia zawodowego, równie barwnego, co osobiste. „Taka zabawna historia” to błyskotliwa, inteligentna, pełna mądrości życiowej i humoru na najwyższym poziomie lektura pokazująca, jak barwną i nieszablonową postacią jest Krzysztof Kowalewski. Opracowanie: Elvis Strzelecki
65
GERALD PEARY „QUENTIN TARANTINO. ROZMOWY”
KLUBOWI CHULIGANI
R
E
P
O
R
T
A
Ż
Kilka tygodni temu ukazał się ich album „Hurricane Days”, który z miejsca okazał się jedną z najgorętszych premier tej jesieni. Przy tej okazji muzycy zabrali nas w miejsca, które wpłynęły na nich i ich piosenki, oraz opowiedzieli, jak smakuje rock’n’roll, życie na walizkach i jak trudno wrócić do codzienności po długiej trasie koncertowej.
66
Tekst: Przemysław Bollin
FAIR WEATHER FRIENDS
67
F
air Weather Friends to Król Midas polskiej sceny. Ledwo wydali epkę, a już zagrali na Open’erze, Coke’u, Orange Warsaw Festiwalu oraz Free Form Festiwalu. Koncertowali też poza granicami kraju, a ich pobyty w Niemczech i Czechach tamtejsi hotelarze wspominają po dziś dzień. Razem muzykują, imprezują, a jak ktoś przedobrzy, to z kumpla zamieniają się w opiekuna, a czasem i tresera. Poznajcie ich bliżej i dowiedzcie się, który z nich chciał zostać polskim Andreą Pirlo, kto nie musi spać między koncertami i wreszcie, kto lubi spać w hotelu z palmą przy łóżku? Oto przygody Michała (34 l.), Pawła (30 l.), Maćka (25 l.) i Mateusza (24 l.), czyli Fair Weather Friends – oni nie potrafią się nudzić! Zanim zaczęli grać razem, próbowali w oddzielnych zespołach, na jednym piętrze Energetycznego Centrum Kultury w Sosnowcu. FWF potrzebowali wokalisty, ale wstydzili się zapytać, bo to „ten” znany w mieście Michał Maślak z Searching For Calm. Ten „słynny” wokalista śpiewał wtedy w trzech zespołach, a dorabiał jako barman w Pod Spodem, gdzie Fair Weather Friends zagrał instrumentalny koncert. W pewnym momencie zawołali, że jak ktoś ma ochotę zaśpiewać, to zapraszają: – Chciałem iść, ale kiedy już zebrałem się w sobie, to dostawa przyjechała i musiałem przynieść kega – wspomina wokalista. Historia jak z amerykańskiego filmu znalazła happy end i Michał trafił do zespołu na próbę: – Roz***** system – wspomina Maciek, perkusista zespołu. Dwa tygodnie później na mieście wisiał plakat: „Fair Weather Friends feat. Michał Maślak”. – Nie byliśmy jeszcze na tyle znani, więc liczyliśmy, że ludzie przyjdą dla Michała – tłumaczy basista Paweł Cyz. Koncert okazał się sukcesem: – Po koncercie gratulowała nam Magda Drdzeń z Fundacji Młodych i z miejsca zaproponowała
nagranie epki. Sen zaczął się spełniać – przyznaje. Trzy miesiące później 20-minutowe wydawnictwo „Eclectic Pixels” miało swoją premierę i okazało się milowym krokiem w ich karierze. Kreatywności wciąż im nie brakowało: – Marcowy koncert miało promować wideo, ale tak się rozkręciliśmy, że powstał z tego amatorski klip do „Mellow Walls”, inspirowany VHS-em i latami 90. – uśmiecha się Paweł. – Jeszcze tego nie usunęliśmy? – wstydzi się Mateusz „Zegi” Zegan. Już wtedy mieli luźne podejście do tworzenia. Jak dziś wyglądają ich próby? – Nie zawsze wykorzystujemy czas na maksa. Czasami przegadujemy całą próbę – przyznaje się Maciek. W sosnowieckim budynku spotykają się na trzecim piętrze, w sali 315: – Tutaj próbujemy, ale nie słuchamy innej muzy. Zdecydowanie lepszy dancefloor robimy w busie, na naszej trasie – stwierdza Michał, a reszta się uśmiecha. Chodzi o podróż do Czech: – Jak ten Darek (kierowca busa) to wytrzymał? Podziwiam gościa, bo nieźle bujało – wspominają. Z sali prób w Sosnowcu przenieśliśmy się do czarnego civica Pawła Cyza, który pokazał rodzinne strony: – Tutaj wjeżdżamy na rondo, to takie nasze centrum; moja ulica Zwycięstwa; tutaj jest pan, który na pewno poprosi cię o pecika [inaczej: pojara; końcówka papierosa], a może i 50 gr. A teraz skręcamy w prawo i mamy starą cegłę, czyli nasz zagłębiowski Nikisz. Może nie jest tak jak na Nikiszowcu w Katowicach, ale uroku odmówić mu nie można – przekonuje. Co się wydarzyło na Piaskach? – To tutaj próbowaliśmy w trójkę. Potem Paweł odwoził mnie do domu, bo bałem się czekać na nocnego busa – przyznaje się Maciek. – Grałem tu w piłkę w CKS Czeladź, na pozycji obrońcy lub defensywnego pomocnika – kontynuuje Paweł.
68
R
– Dostałem nawet nagrodę dla zawodnika sezonu, potem skręciłem kolano i naprawiałem je za pieniądze podatników. Maciek naprędce podsumował karierę kolegi: – Oj, Paweł, ty wszystko zawdzięczasz Czeladzi. Żonę tu poznałeś, „karierę” tu zrobiłeś, tylko czekać na ulicę twojego imienia. Zatrzymaliśmy się na klubowym parkingu, wchodzimy do środka, a na ścianach gablota ze sportowymi osiągnięciami Górnika Piaski. Paweł wchodzi w rolę gospodarza: – Mój tata jest działaczem, takim miejscowym Zdzisławem Kręciną – opowiada z dumą. Portier zna go doskonale, więc klucz dostaje bez problemu, otwiera dawną salę prób i staje jak wryty: – Tej ściany na puchary nie było, piłkarzyków też nie, nie mówiąc o tych posłaniach dla kotów – wylicza ze zdziwieniem. A co było? – Kilku starych karciarzy, którzy czasem coś wypili, ale jak widzieli, to mówili, że jeszcze po jednym, „bo młodzi będą grać” – wspomina z uśmiechem. Na ścianie północnej zawisła też koszulka Legii Warszawa, która ma sztamę z Zagłębiem Sosnowiec. Kto jest za Legią? – Ja! – przyznał się Michał. W sportowej aurze instrumentalne trio FWF nagrało tam „Mellow Walls”. Z siedziby klubu kierowaliśmy się czarną hondą do klubu Remedium, sprawdzając po drodze audiomożliwości auta: – Robimy tutaj pierwszy odsłuch po nagraniu. Mamy dla ciebie niepublikowany jeszcze remix Mateusza do „Fill This Up”– zapowiedział i włączył. To było mniej więcej sześć, może siedem minut o wiele bardziej klubowego, trochę tech-house’owego grania i widać, że Zegi lubi niemiecką elektronikę. W samochodzie opowiedzieli o kulisach
E
P
O
R
T
A
Ż
rozmów z Warner Music Poland: – Jak na majorsa dali nam dużą swobodę. Całkowita dowolność w doborze współpracowników, a do tego budżet na promocję albumu – wymienia Michał. Przy szukaniu wytwórni nie obyło się bez historii rodem z komuny: – Przyjeżdżamy na spotkanie do Radiowej Agencji Fonograficznej, wchodzimy a kawa już czeka. Jeszcze nie usiedliśmy, a tu tekst roku: „Chłopaki nie będę owijał w bawełnę, będą kawałki po polsku”? – mówi wprost Michał. Uzupełnia go Maciek: – Sypał teksty typu: „bo na tym krześle siedział mój serdeczny przyjaciel Artur Gadowski”, i wyliczał, kogo to on nie zna. Generalnie ludzie traktowali nas jak paczkę gówniarzy, którzy nic nie wiedzą i są kompletnie nieświadomi – przyznaje z niesmakiem Paweł. Od czego zaczęła się historia z majorsem? – Wyłowił nas Bartek Winczewski, który kupił nasz materiał w ciemno i był nas w stu procentach pewien. Opinia takiego fachowca, dziennikarza i DJ-a, była dla nas nobilitująca. Po premierze „Hurricane Days” pojawił się stos recenzji, gdzie nie brakowało zachwytów nad muzyką i zaskoczenie, że Polacy potrafią grać tak dobrze: – Często spotykamy się z takim niedowierzaniem. To frustrujące – przyznaje Michał. Pojawiają się porównania do polskich piłkarzy: – Wygraliśmy z Niemcami? Niemożliwe! To przypadek, fart, przecież jesteśmy cieniasami – porównuje Mateusz. Przełomem być może był występ na New Fall Festival w Düsseldorfie: – Czegoś takiego nigdy nie przeżyłem. Zaczęliśmy od „Bloodstream”, ludzie spokojnie siedzieli, słuchając, ale nie reagując jakoś specjalnie, ale jak wszedł bit, to w momencie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszyscy wstali i ruszyli pod scenę. Temperatura nie spadła już do końca, a takiej dawki energii to ja w życiu nie dostałem – wspomina Paweł. Publiczność niosła ich jak doping polskich kibiców. Czuli się jak u siebie: – Stojąc na scenie czułem, że mogę zrobić wszystko, a oni będą ze mną. Miałem wrażenie, że działa każdy mój gest, każde spojrzenie. Niesamowity przepływ energii – wspomina Michał. Co się działo po koncercie? – Czułem euforię, krew buzowała, było wspaniale, ale kwadrans później siedziałem skulony i nie potrafiłem dojść
69
do siebie. Po takim koncercie nie chciałem już grać muzyki – dodaje. Czy za karierą byliby gotowi wyjechać nawet do Londynu? – Żaden problem – mówi Michał – spędziłem tam kawałek mojego życia, mam tam dziewczynę i znajomych, więc jeżeli oznaczałoby to rozwój zespołu, mogę jechać. – My też – dodaje reszta. Perypetie młodego zespołu: – Jesteśmy kapelą, która potrafi zagrać w Warszawie dla 500 osób, a trzy dni później gra dla 50 w Toruniu. To ustawia nas do pionu – mówi Paweł. Kiepsko wspominają też wizytę w Bydgoszczy: – Źle nam się grało. Ludzie nie kumali naszej muzyki, a my czuliśmy spinę. Do tego karta dźwiękowa nam się wysypywała i musieliśmy zrobić 15 minut przerwy. Katastrofa! – mówi Michał. Musieli to odreagować: – Przy barze poszły trzy wódki na szybko, potem przestaliśmy liczyć. Menedżer łapał nas jak małe kotki – wspomina Maciek. Akcja rozwinęła się w hotelu: – Zegi był tak pijany, że postawiliśmy go opartego o szybę przed wejściem, żeby doszedł do siebie. Minęły dwie godziny. Maślak biegał nago po ośrodku i szukał basenu, chowając się przed ludźmi za choinką. Maciek wysmarował mi pidżamę pastą do zębów i nagle przypomniałem sobie o Zegim! Schodzę na dół, a ten dalej stoi przy szybie – zrelacjonował Cyz. Maślak swoją buntowniczą naturę pokazał już w poprzednim zespole. O pierwszej w nocy stworzył listę ASAP: a) odciąć cieciowi kablówkę, b) Przytargać na trzecie piętro palmę z holu. Z kablówką poszło jak z płatka, więc została tylko palma i wtaszczenie jej na plecach na trzecie piętro. Dobrze szło, ale niestety wyrośnięta roślina zostawiała za sobą ślady – tak go namierzyli: – Gdy otworzyłem oczy, stał nade mną zespół, menedżer i palma z holu. Za karę nie dostaliśmy śniadania, a cieć miał mi za złe, że w nocy nie zobaczył pornosa – podsumował misję Maślak. Nocnych bohaterów w zespole jest więcej: – Po występie na Orange Warsaw poszliśmy do klubu Luzztro, gdzie impreza zaczyna się koło szóstej rano. Zostaliśmy tam z Zegim do za pięć dziewiąta i miałem już ciśnienie, bo zaraz miał być wyjazd spod hotelu. Wołałem go, ale on tańczył w najlepsze z trzema dziewczynami,
na jakimś podwyższeniu i udawał, że mnie nie słyszy. Odwrócił się do mnie tyłem! – zbulwersował się Maciek. Dopił piwo, przewietrzył się i spróbował znowu: – Byliśmy już spóźnieni, więc zacząłem go ciągnąć za rękę, a ten jęczy z infantylnie proszącą manierą: „Jeszcze pieeeeęć minut!”. Po co mu było te pięć minut? Potem do taksówki i kima. Wstałem po dwóch dniach – kończy. Zapomniał, że tego wieczora grali koncert w innej części Polski: – Maciek nie uronił ani jednego dźwięku, ale oczy miał puste jak automat perkusyjny. Zegi grał jakiś free jazz, jakby miał błonę między palcami – obrazuje Maślak. Na trasie nie brakuje też damsko-męskich sytuacji: – Nieraz było tak, że dziewczyna namierzała mnie w czasie koncertu. Gdy odwzajemniasz zainteresowanie, łatwo przewidzieć ciąg dalszy – wspomina Mateusz, jedyny singiel w zespole. Łatwo się zachłysnąć rock’n’rollem? – My się już zachłysnęliśmy – przyznaje Michał. Jak wyglądają ich powroty do domu? – Funkcjonujemy w świecie, gdzie wszystko ma swoją godzinę: od próby, przez koncert, hotel, imprezę, aż po wyjazd i nagle to się kończy. To trudny moment – wyznaje perkusista. Nie tylko jemu przychodzi to z trudem: – Nie potrafię się odnaleźć poza trasą – przyznał Mateusz. Sytuację podsumowuje Maciek: – Jeśli myślisz, że czujemy się bezpiecznie, to się mylisz. Nergal po 20 latach grania może powiedzieć, że ma dom na walizkach. Nam teraz ciężko jest się w tym połapać – przyznaje. Chłopaki, nie ma co się łamać, przyjdzie żona i gromadka dzieci, to wszystko się samo ułoży – tak babcia mi mówiła i pewnie ma rację.
S
Z
T
U
K
A
PLASTYCY/ MUZYCY
Usłyszenie utworów ich autorstwa w radiu jest możliwe, choć okazje takie trafiają się rzadko. Są doskonale znani w kręgach sztuk wizualnych i należą do elity polskiej sceny artystycznej, mając na koncie wiele ważnych wystaw, nagród, publikacji. Ich prace możemy oglądać w salach warszawskiej Zachęty i na biennale w Wenecji. Działalność muzyczną takich twórców jak Konrad Smoleński, Wojciech Bąkowski, Karol Radziszewski, Ivo Nikić, Piotr Kopik znają mniej liczni, choć już od kilku lat trudno powiedzieć, aby była ona niszowa.
70
P
lastyczne działania muzyków nie są niczym nowym. Z powodzeniem tworzyli i wystawiali swoje malarstwo Joni Mitchell, David Bowie czy Bob Dylan. Twórczość muzyczna polskich artystów wizualnych to jednak coś zupełnie innego. Nie chodzi o to, że sytuacja jest odwrotna: autorzy znani ze sceny plastycznej tworzą także muzykę. Różnica polega na tym, że współtworzenie muzycznych zespołów stanowi integralną część działalności plastycznej i całokształtu twórczości tych autorów. To, czy robią obrazy, filmy, czy muzykę, jest bez znaczenia, bo wszystkie te działania traktują jako równorzędną wypowiedź artystyczną. Jako całokształt, ewentualnie jako dopełniające się kreacje. Powinowactwo ich działań można wykazać z twórczością starszych kolegów z kręgu sztuki krytycznej: Jerzego Truszkowskiego, Zbigniewa Libery i Barbary Konopki, którzy założyli na przełomie lat 80. i 90., występujący sporadycznie do dziś, zespół Sternenhoch o tendencjach happeningowych. Często trudno określić granicę przebiegającą między koncertem a performance’em, jaki realizują. Nie oznacza to jednak, że ich muzyki słuchają tylko bywalcy galerii. Nie jest to może łatwa, prosta i przyjemna muzyczka rozrywkowa, jednak ma swoich fanów, i to dość licznych. Jednym z najbardziej znanych twórców sceny wizualnej, często Koncert Wojciecha Bąkowskiego udzielającym się muzycznie jest Wojciech Bąkowski. Przede wszystkim w Galerii BWA, Zielona Góra fot. Karolina Spiak/BWA Zielona Góra tworzy filmy animowane, rysunki i grafiki. Już jego dyplomem na poznańskiej ASP był audioperformance. Wraz z producentem muzycznym Dawidem Szczęsnym tworzy zespół Nivea, gdzie jest wokalistą i autorem tekstów. Nivea wydała dwie płyty (wydawnictwo Qulturap), a szczyt intensywnej działalności zespołu przypada na
Zdjęcia: Konrad Smoleński, Everything Was Forever, Until It Was No More — Próba czasu, Zachęta — Narodowa Galeria Sztuki, fot. Bartosz Górka; Konrad Smoleński, Everything Was Forever, Until It Was No More, 55. Międzynarodowa Wystawa Sztuki, Wenecja, 2013, fot. Bartosz Górka
Tekst: Agnieszka Gniotek
71
lata 2010–2011. Grali wtedy wiele koncertów. Wystąpili m.in. na Tauron Nowa Muzyka, a nawet dostali nominację do SuperJedynki. Nivea to niejedyny projekt muzyczny Bąkowskiego. Innym była Czykita, kolejny to KOT. Nazwa zespołu KOT celowo przywołuje skojarzenia z wyrażeniem „kocia muzyka”. To przewrotne odwołanie, artysty, który jako cechę charakterystyczną zespołu przyjął posługiwanie się magnetofonami kasetowymi, których muzycy używają jak instrumentów. Bąkowski jest tu liderem i wokalistą, oferując słuchaczom swoją poezję w trybie rytmicznej melorecytacji naniesionej na chłodne sample. Koncerty KOT-a mają charakter audioperformance’u. W 2011 r. Bąkowski otrzymał Paszport Polityki za sztukę będącą oryginalnym połączeniem brutalności i liryzmu. To połączenie najlepiej też definiuje jego muzykę. Tak jak charakter twórczości muzycznej Bąkowskiego można uznać za kameralny, tak Konrad Smoloński z Danielem Szwedem tworzący BNNT wybrali ścieżkę spektakularnego sound-bombingu w przestrzeniach miejskich. Ich działanie to bardziej happening niż performace, coś, co jest ekstrawertyczne, a nie introwertyczne. BNNT należy słuchać na żywo, bo nagrania nie oddają tego, co aby wybrzmieć w pełni, musi być baaaardzo głośne. BNNT-ownicza muzyka to silnie perkusyjny noise-rock wzbogacony o sample i różne efekty dźwiękowe, z czasem pojawiającymi się specyficznymi wokalami, m.in. zaprzyjaźnionego Wojtka Bąkowskiego. To zresztą nie dziwi, bo Smoleński z Bąkowskim znają się z poznańskiej ASP, gdzie obaj studiowali w pracowni Audiosfery Leszka Knafelskiego. Smoleński udzielał się też u Bąkowskiego w Kocie. BNNT najpierw grał w galeriach, potem w przestrzeni miasta. Na te okazje powstały projekty specjalnych instrumentów – „Bomb”, a nawet specjalny samochód w typie transportera opancerzonego,
który obecnie jest eksponowany na wystawie w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. BNNT jeździł tym wyposażonym w aparaturę nagłośnieniową wozem i atakował z zaskoczenia przypadkową publiczność mocną, agresywną muzyką. Jak podkreśla Smoleński, BNNT to równoległe działanie za pomocą dźwięków i sztuk wizualnych. Artysta nie lubi, kiedy wystąpienia BNNT odbiera się „jednokanałowo”, oddzielając muzykę od sfery wizualnej. Do połowy listopada warszawska Zachęta prezentuje projekt Konrada Smoleńskiego „Everything Was Forever, Until It Was No More”. To głośna (pod każdym względem) instalacja, jaka eksponowana była w Pawilonie Polskim na 55. Międzynarodowej Wystawie Sztuki w Wenecji w 2013 r. Pokaz w Zachęcie nieco różni się od weneckiego, gdyż dołączono do niego nowy element, inspirowany przestrzenią galerii. Ekspozycji towarzyszy codziennie odtwarzany performance dźwiękowy Konrada Smoleńskiego, który, jak i cała instalacja, daje pewne
wyobrażenie o muzyce BNNT – to okazja dla tych, którzy chcą posłuchać i pooglądać „prawie na żywo”. KOT, BNNT, Nivea i kilka mniejszych czy też bardziej okazjonalnych projektów muzycznych to działania wywodzące się z Poznania, z tamtejszej ASP, z kręgu artystycznej grupy Penerstwo, do której należeli m.in. Bąkowski i Smoleński. Jednak nie tylko Poznań jest miejscem kreowania muzyki artystów wizualnych. Podobnie jest z Warszawą, choć klimat stołeczny jest zupełnie inny, bardziej osadzony w świecie absurdu. Najlepszym tego przykładem jest zespół Kashanti. Tworzą go Karol Radziszewski, Piotr Kopik i Ivo Nikić. Ostatnio zapytali na swoim profilu facebookowym, czy ich muzyka to „ostre wycie pod wpływem”? O wpływach nic nie wiem, ale ostrości nie sposób im odmówić. Zapewne dlatego, że każdy z nich tworzy wyrazistą artystyczną osobowość. Malarstwo i instalacje Nikicia, animacje filmowe Kopika i nieposkromiony temperament Radziszewskiego, realizującego DIK Fagazine,
filmy dokumentalno-krytyczne, kolekcje mody i mnóstwo innych projektów oraz wystaw osadzonych w poetyce gejowskiej, to niesamowity tygiel wpływów wzajemnych, którego początek wziął się z Latającej Galerii Szu Szu. Ten nieformalnie trwający triumwirat już od ponad 13 lat realizuje akcje, wystawy, happeningi i koncert. Koncerty właśnie jako Kashanti. Ulubiony klimat chłopaków to morskie opowieści. Już ich pasiaste ubranka dobrze anonsują postszantowy styl. Niektórzy narzekają na nudne i przydługie kawałki, faktycznie przechodzące od śpiewu do wycia, ale jest też grupa wiernych fanów, która dobrze wyczuwa generowany przez zespół absurd, tyleż muzyczny, co sytuacyjny. Skromnie się do niej zaliczam. Powyższe przykłady to tylko ułamek muzycznej sceny zasiedlonej przez artystów wizualnych. Swoje płyty nagrali już Piotr Bosacki, Maciej Sieńczyk i Mariusz Tarkawian, a kolejni zapewne pójdą w ich ślady. Od dawna też pręży się na scenie zespół Gówno, ale to opowieść na inną okazję.
OLYMPUS PEN E-PL7
J
72
est superszybkim, ultrasmukłym aparatem, do opisu którego znakomicie pasują słowa: elegancja i wyrafinowanie. Zbudowany z metalu i skóry, występuje w kilku wersjach kolorystycznych z olbrzymim zapleczem stylowych akcesoriów. Stworzony został dla ludzi ceniących wysoką jakość i design. Olympus PEN E-PL7 jest idealny dla blogerów – wspaniale pasuje do ich stylizacji. Ma dotykowy monitor LCD o imponującej rozdzielczości 1,037 Mp, odchylany jest o 180 stopni w dół. Po odchyleniu do takiej pozycji, aparat automatycznie przechodzi w tryb selfie – obiektyw zmienia ogniskową na szerszą, a na wyświetlaczu pojawiają się opcje samowyzwalacza i trybu e-portret. Olympus PEN E-PL7 posiada matrycę LiveMos 16,1 Mp współpracującą z najnowszym procesorem TruePic VII. Wyposażony został w trzyosiową stabilizację matrycy, wbudowane WiFi oraz zaawansowane możliwości edycji zdjęć. Ma 14 różnych filtrów artystycznych, w tym Vintage i Selektywny Kolor.
T E C H N O L O G I E
DOSKONAŁOŚĆ W KOMPAKTOWEJ POSTACI. NOWE SŁUCHAWKI MOMENTUM IN-EAR
D
okanałowy model In-Ear jest najnowszym członkiem rodziny słuchawek Momentum. Dzięki niemu możesz się cieszyć bezkompromisowo czystym dźwiękiem w niezwykle kompaktowej formie. Momentum In-Ear są doskonale dopracowanymi i wyrafinowanymi słuchawkami dokanałowymi. Istnieje tylko jeden sposób na uzyskanie bezkompromisowego brzmienia ze źródła dźwięku o niewielkich rozmiarach: należy zastosować najwyższej jakości materiały i dopracować je z doskonałą precyzją. Dlatego najważniejsze elementy słuchawek Momentum In-Ear, takie jak kanał dźwiękowy, wykonane są ze stali nierdzewnej, a tworzenie ich poprzedziły setki godzin badań w różnych warunkach. Wylot powietrza w stosunku do przetwornika odchylony jest o 15 stopni, co pozwala łatwiej je umiejscowić w uchu, a także poprawia czytelność brzmienia. Wyposażenie słuchawek Momentum In-Ear jest odwrotnie proporcjonalne do ich wielkości. Obejmuje ono miękko wyściełany futerał z twardą i wytrzymałą na uszkodzenia powłoką zewnętrzną, intuicyjny pilot zdalnego sterowania dla urządzeń mobilnych (iOS lub Android), przewód o przekroju elipsy, który minimalizuje splątanie i straty w jakości dźwięku, pozłacany wtyk oraz zintegrowany mikrofon, który zapewnia obsługę bez użycia rąk. Słuchawki dostępne są w kolorze czarno-czerwonym z elementami stalowymi. Aby poznać szczegóły słuchawek Momentum In-Ear, zobacz stronę produktu: sennheiser.pl/Momentum-in-ear.
M
arka Krüger & Matz, znana z inspirowania ludzi do życia pasją, na początku października zadebiutowała na rumuńskim rynku technologicznym. Wydarzeniu towarzyszyły dwie ważne premiery. Pierwsza związana była z nowościami produktowymi w portfolio marki: smartfonem Live 2 LTE i tabletem EDGE1081 z systemem Windows 8.1, druga natomiast to oficjalna prezentacja klipu „Young and crazy (LIVE your life)” w wykonaniu popularnego rumuńskiego wokalisty What’s UP. Pomysł na tę produkcję to autorskie dzieło dwóch doskonale znanych producentów Mariusa Moga oraz Horii Moculescu, którzy zainspirowani wartości marki Krüger & Matz oraz kampanią „It’s your life just take it” stworzyli teledysk zachęcający do czerpania radości z życia. W najnowszym hicie produkcji Mariusa Moga najbardziej szalone sceny z udziałem What’s UP nagrane zostały smartfonem Krüger & Matz Live 2 LTE wyposażonym w kamerę 13MPIX. To pierwszy rumuński teledysk, w którym użyto telefonu polskiego producenta. Nazwa utworu nawiązuje do filozofii wyznawanej w Krüger & Matz – każdy może zmienić swoje życie w dowolnej chwili, a to, jak żyjemy, zależy tylko od nas. Cały teledysk utrzymany jest w szalonej konwencji, pokazującej, jak można w wesoły i spontaniczny sposób korzystać z życia. Ujęcia nagrane smartfonem Live 2 LTE pokazują, jak łatwo uwiecznić już na zawsze chwile radości spędzone z przyjaciółmi. W ciągu kilku dni „Young and crazy (LIVE your life)” stał się przebojem, a liczba odsłon w serwisie YouTube stale rośnie – w ciągu tygodnia klip obejrzało ponad 250 tys. osób.
CASIO G-SHOCK GRAVITYMASTER
E
xclusive to nowa linia wśród zegarków G-Shock. Japoński producent oferuje nam zegarki produkowane zgodnie z najwyższymi światowymi standardami. Model GPW-1000 to technicznie niezawodny model z akumulatorem ładowanym za pomocą światła słonecznego oraz synchronizacją godziny przy wykorzystaniu fal radiowych lub sygnału GPS. Zegarek dostępny tylko w najlepszych sklepach w całej Polsce. Cena: 3290zł. Facebook.com/G.Shock.Polska
73
SMARTFON LIVE 2 LTE W AKCJI – CZYLI JAK KRÜGER & MATZ UTRWALA RADOŚĆ ŻYCIA
W
Y
W
I
A
D
KUMPLE Z ŁAWKI PODBIJAJĄ ŚWIAT
74
DAWID PODSIADŁO
Kto by uwierzył, że szkolna akademia będzie wstępem do poważnej kariery. A jednak! Chłopaki z Dąbrowy Górniczej przykład biorą z góry, od samych Arctic Monkeys: – Imponuje mi, że kumple z liceum założyli zespół, a teraz szanuje ich cały świat – mówi Podsiadło. Poznajcie Curly Heads, właśnie wydali debiutancki „Ruby Dress Skinny Dog” i mają zamiar ostro namieszać w kraju i za granicą. Rozmawiał: Przemysław Bollin Ilustacja: Milena Fik
LAIF: Żeby nie było, nie chcę rozmawiać tu ani o telewizji ani o płycie solowej Dawida. Dzisiaj liczy się tylko Curly Heads. (zaczynają bić brawo) Dawid Podsiadło: Jesteśmy za! LAIF: Od czego się zaczęło? Damian Lis (perkusja): Dawid, Oskar i Tomek (były członek zespołu) byli w jednej klasie i wychowawczyni poprosiła ich o udział w akademii. Dawid: Wiedziała, że każdy z nas para się muzyką, więc wpisała nas w program i graliśmy covery między występami amatorskich teatrzyków. LAIF: Co wtedy zagraliście? Dawid: Dwa utwory Coldplay „Viva La Vida” i „The Scientist”. Do tego dwa swoje utwory, do których tekst napisałem w nocy przed koncertem. Ludziom się podobało i to dało nam do myślenia. Postanowiliśmy grać dalej, napisać następne piosenki i nagrać demo. LAIF: Drugim domem stało się dla was Energetyczne Centrum Kultury im. Jana Kiepury. Wasi kumple z Fair Weather Friends powiedzieli mi, że gracie piętro nad nimi. Jesteście w tym samym miejscu od 2009 r.? Dawid: Wcześniej byliśmy pod nimi, w kotłowni. Wynajmowaliśmy tam salkę na godzinę. Potem była już własna sala na strychu, którą wyremontowaliśmy z własnymi ojcami.
Damian: Na początku nie chciałem grać z nimi, bo słyszałem metalowy zespół Oskara (gitarzysty) i myślałem, że to będzie zwykłe łojenie. Sądziłem, że to dzieciaki. Byłem w trzeciej klasie, oni w pierwszej. Ogólnie: nie miałem najlepszego nastawienia. Na pierwszej próbie zagrali „The Scientist” i myślałem, że to Curly Heads, jak wróciłem do domu i sprawdziłem tytuł, to okazało się, że to Coldplay. Nie znałem wtedy tych Anglików. LAIF: Czego wtedy słuchałeś? Damian: Red Hot Chilli Peppers, Linkin Park i Alter Bridge. Oskar Bała (gitarzysta): Dogadałem się z Damianem właśnie dzięki Alter Bridge. Przed próbą graliśmy kawałki z albumu „Blackbird”. LAIF: Gitarzysta Alter Bridge Mark Tremonti jest twoim idolem? Oskar: Na pewno tak. Świetnie wygląda na scenie i używa niestandardowych strojeń. Nie idzie w klasyczne E, tylko szuka nowych rozwiązań. LAIF: Widzę, że jesteście fajną paczką. Damian: Gdybyśmy się nie kumplowali, to taka
75
Z CURLY HEADS przerwa, jaką mieliśmy przez solowe działania Dawida, oznaczałaby nasz koniec. Na szczęście zawsze mieliśmy w sobie spokój, wiedzieliśmy, że Dawid do nas wróci. LAIF: Na YouTube do dziś wisi wasz koncert z 2012 r., graliście wtedy na Dniach Miasta Katowice. Oskar: Ale teraz gramy lepiej. LAIF: Czego brakowało pierwszym piosenkom? Damian: Po usłyszeniu „Ruby Dress Skinny Dog”, wiedzieliśmy, że to jest kierunek, w którym chcemy pójść. Dawid: Nie trafiły na naszą płytę, ale dobrze brzmią na koncertach. Chcieliśmy nagrać nowe utwory, bo jesteśmy kreatywni. LAIF: Mieliście próby, gdy Dawid był w trasie? Oskar: Nie mogliśmy sobie pozwolić na przerwę w pracy. Musieliśmy być gotowi, na wypadek gdyby ktoś sobie zażyczył zaprezentowania tego, co już mamy. Damian: Trzeba było być przygotowanym na pytanie: „Czy jesteście gotowi nagrać materiał?”. Odpowiedź brzmiała: „Oczywiście, że tak. Nagrywajmy!”.
76
LAIF: Przy podpisywaniu kontraktu z Sony Music zastrzegałeś, że poza solowym materiałem chcesz wydać też płytę z chłopakami. Jak reagowała na to wytwórnia? Dawid: Od początku mówiłem, że widzę ogromny potencjał w tym projekcie i bez względu na to, jak będzie się rozwijała kariera solowa, będę chciał kontynuować przygodę z C.H. LAIF: Jakie podałeś argumenty? Dawid: Że Curly ukształtowało mnie muzycznie i że to dzięki chłopakom zrozumiałem i uwierzyłem, że muzyka będzie najważniejszą częścią mojego życia. Udało się. Teraz siedzimy tu razem z uśmiechami na twarzy i czekamy na trasę koncertową. LAIF: Miałeś dużo szczęścia. Pamiętam rozmowę z Tomkiem Kowalskim, który po wygraniu „Must Be The Music” dostawał same jałowe propozycje. Nie przyjął żadnej. Dawid: To prawda, szczęście mi dopisało, bo spotkałem takich ludzi, którzy pozwolili mi robić swoje. Nikt nie starał się mnie zmieniać, uwierzyli w mój materiał solowy. Jedynym kompromisem było nagranie dwóch piosenek po polsku. LAIF: W czerwcu zagrałeś support przed 30 Second To Mars w Rybniku. Ogromny stadion, świetna publiczność. Miałeś w głowie myśl „Chciałbym tu być z Curly Heads”? (po dłuższej chwili) Dawid: Hm. Damian: Miałeś? Oskar: No właśnie! Dawid: Nie, chyba nie. Byłem w całości skupiony na tamtych piosenkach i sytuacji. Życzę nam takich chwil, chociaż też chciałbym kilku rzeczy chłopakom oszczędzić. Wiadomo, że jak masz projekt solowy, to wszystko spada na jedną osobę. Tutaj rozkłada się na pięć. Mam w sobie taki spokój, wiem, że wszystko będzie dobrze. Mogę też trochę odpocząć przed trasą, zrelaksować się i być gotowym na koncerty. Czuję, że czeka nas i duża, i mała scena.
LAIF: Pytacie Dawida o to, co was czeka? Przygotowuje was na to? Promocja płyty, wywiady, trasa – to jednak inny świat. Oskar: Raczej nie pytamy, bo już coś tam wiemy. Wielokrotnie byliśmy na jego koncertach, widzieliśmy, jak to wygląda od kuchni. Coś nas zaskoczy na pewno, ale w dużym stopniu wiemy, czego się spodziewać. Damian: Sami chcemy się przekonać, jak to jest. Ja tam nie chcę za wiele wiedzieć. Nie lubię spoilerów. (śmiech) LAIF: Pogadajmy o waszej płycie. Słuchacie różnej muzy: jeden kocha indie, drugi metal, trzeci funk – a połączenie tego jest zabójczo skuteczne. Jak choćby ten gitarowy wstęp Oskara do „Synthlove”. Brzmisz bardzo blacksabbathowo!
W
Y
W
A
D
Dawid: Tak dobrą muzykę stworzyli nasi rówieśnicy – to nam imponowało. Jak i to, że gości z liceum połączył zespół, który teraz zna i szanuje cały świat. Mentalnie są nam bardzo bliscy. LAIF: Bardzo się zmienili na „AM”, Alex Turner to wręcz o 180 stopni. Mnie ten wizerunek nie przekonywał, choć muzycznie dalej jest dobrze. Damian: Muszą się zmieniać, tak jak ich muzyka. Na „AM” pozornie wiele się nie dzieje, a wszystko działa. Oskar: A najlepsze jest, że jak na koncercie grają „When The Sun Goes Down” z pierwszej płyty czy „Do I Wanna Know?” z ostatniej, to brzmią tak samo dobrze. LAIF: Od chaosu do intymności – tak układają się te piosenki na „Ruby Dress Skinny Dog”. Na koniec zaskakujecie wzruszającym „M.A.B.”. Oskar: Ten utwór powstał z nagromadzenia emocji i to w większości z niezbyt dobrych. Dla mnie to smutna piosenka. Dawid: Pamiętam to dokładnie, jak Oskar wziął „M.A.B.” ze sobą i poszedł na górę. Wziął go i długo nie schodził. Oskar: Nie schodziłem, bo słuchając go – płakałem. Dawid: Ale nie myśl, że zawsze płaczemy przy swojej muzyce. (śmiech) LAIF: Jakie stawiacie sobie cele? Dawid: Chcemy pojeździć na międzynarodowe przeglądy. Zobaczymy, co z tego wyniknie. LAIF: Powodzenia.
77
Dawid: Dokładnie! Słyszeliśmy to samo od producenta. Powiedział: „Taki fajny kawałek, a tak spieprzony początek”. Oskar: To mroczna piosenka, inna od reszty. Ale ja bym nic w niej nie zmieniał. LAIF: Jak wyglądała praca nad utworami? Improwizujecie czy są sztywne ustalenia? Damian: Bardzo wiele dał nam wyjazd na Mazury, na dwa tygodnie przed wejściem do studia. Chcieliśmy być w 100% pewni brzmienia. Staraliśmy się za każdym razem grać na maksa, ale wiadomo, że nie obyło się bez korekt. LAIF: Odniesieniem dla was są Arctic Monkeys. Imponuje wam droga, jaką przeszli od debiutu do „AM”? Oskar: Wykonali gigantyczną pracę. Szok po prostu! A dalej są fajni i wiarygodni, i to jest super.
I
F
E
L
I
E
T
O
N
CHCĘ CI POWIEDZIEĆ: I LOVE YOU I DON’T HAVE TIME TO TRY – właściciel klubu przed koncertem: „Sorry chłopaki, zagracie bez próby dźwięku, OK?”.
TROUBLES HAVE FOUND ME – właściciel klubu po koncercie: „Słuchajcie, to nie jest tak, że nie ma kasy. Kasa jest. Tylko że nie teraz. Ale jakoś się dogadamy, prawda? Co powiecie na zniżkę na barze?”.
THE WORLD DOESN’T KNOW WHAT I FEEL – kurczę, kolejny kawałek, który wrzuciliśmy do YouTube’a jakoś nie chce zażreć. Czemu ludzie nie chcą tego klikać, przecież to jest tak dobre!
FROM OUT OF NOWHERE – gdzie gramy ten koncert? Serio? Taka miejscowość w ogóle istnieje?
HOW TO BE HONEST TO MYSELF? – iść do tego talent show na Polsacie czy to jednak siara???
I NEED A COMFORT PLACE TO HIDE – od 5 godzin Maciej Kaczyński, zmemlani.pl
J
ak wiadomo, Polska jest krajem wanna be, a polska muzyka jest muzyką wanna be. Inaczej mówiąc – chcemy być jak Zachód, tylko za bardzo nam to nie wychodzi. Bo im bardziej chcemy, tym bardziej wyłazi bokami, że nie jesteśmy. W muzyce klasycznym przejawem chęci naśladownictwa fajniejszych, ładniejszych i bogatszych kolegów z zagranicy są angielskie teksty piosenek. Wyjaśnienia są różne: jedni mówią, że tak łatwiej, drudzy, że głos to instrument, a po angielsku brzmi lepiej, jeszcze inni – że język Szekspira i Tupaca lepiej niż sztywna polszczyzna nadaje się do wyrażania emocji. Tak czy siak zawsze jest to jakieś tam udawanie i zakładanie masek. My te maski postanowiliśmy zdjąć, brutalnie odsłaniając to, co kryje się pod polskimi użyciami typowych angielskich fraz. Zapraszamy do translatora polskiej angielszczyzny muzycznej!
GOD, I’M LOST AND I DON’T KNOW WHERE TO GO – utknęliśmy gdzieś pod Raciążem w drodze na koncert w jednej małej kanciapce, bo GPS w vanie się zepsuł, a basista Marek prowadzi już 6 godzin i stracił koncentrację na znakach.
wracamy z koncertu ciasnym combi, a perkusista z klawiszowcem się nawalili i ich poziom życiowych rozkminek obniżył się z holenderskiej depresji w okolice jądra Ziemi. A to dopiero połowa drogi :/
I STILL HAVEN’T FOUND WHAT I’M LOOKING FOR – sorry chłopaki, no bateria w stroiku mi wysiadła, sorry!
WITHOUT YOU I’M NOTHING – bez dwóch browarów nie wychodzę na scenę!
I LOVE YOU – kiedyś na pewno się odważę i z nią zagadam. I’M A LOOSER, I’M A LOOSER BABY – jestem polskim muzykiem, który chce zrobić wielką karierę i być sławny.
SHOW MUST GO ON – nie załamuj się, mówię ci, kiedyś nam się uda. Nagrajmy jeszcze jedną płytę, może zmieńmy brzmienie, może dodajmy klawisze, może… Jeszcze jedna płyta, stary. Uda się, trzeba w to wierzyć! THIS IS THE END, MY ONLY FRIEND: THE END – dobra, jednak nic z tego nie będzie. Czas znaleźć jakąś normalną robotę. Żegnajcie, blade światła sceny! Chyba że… jeszcze jedna płyta!
ŻYCIE JEST PIĘKNE. PODZIEL SIĘ WYJĄTKOWYMI CHWILAMI. NOWY E-PL7.
www.olympus.pl