spis treści / Nienawidzę jak okruszki wpadają mi za stanik.
68
październik 2011
Pozdro UW
Paranoja do kwadratu A DA M P R Z E D P E Ł S K I REDAK TOR NACZELNY
04-05
kłady energii przeznaczane są na sprawy w gruncie rzeczy głupie i bezsensowne. Idealnie w ten schemat wpisują się ruchy Oburzonych. Jest romantyczny cel – sprawiedliwość społeczna. Jest wróg – politycy i bankierzy odpowiedzialni za kryzys finansowy. A jednak nie wszystko pasuje. Przy całej mojej sympatii do zapału Oburzonych, trudno mi znaleźć konsekwencję, myśl, która dałaby temu ruchowi szanse powodzenia. Intelektualna mielizna, na którą wyprowadzają studentów inspiratorzy, jest wręcz niebezpieczna. Protestujący ostatnio w ponad 950 miastach na całym świecie walczą, jak sami mówią, o większy udział w podziale władzy. A w walce o władzę cel uświęca środki. 120 osób rannych i podpalone ministerstwo obrony to bilans zamieszek w samym tylko Rzymie. Burda, w którą zamieniło się całe wydarzenie, przypominała raczej niedawne szabrownictwo w Londynie. Nic więc dziwnego, że już pojawiły się schizofreniczne ruchy Oburzonych na oburzonych. To wszystko oznacza jedynie, że kolejni ludzie popadają w paranoję spowodowaną paranoją kogoś innego. Szkoda tylko tego wulkanu energii, tych milionów kilodżuli, które wydane zostają w próżnię. 0
rys. Mateusz Rażniewski
Niestety my, studenci, w swojej nadgorliwości, w poczuciu misji i przekonaniu o niemylności nie potrafimy rozróżnić tego, co jest dobre, a co złe.
Fascynująca jest ta studencka masa. Nie ma innej tak nieprzewidywalnej grupy. Miliony żaków na całym świecie codziennie, bez wysiłku, dokonują nowych odkryć. Rozgrzany do czerwoności umysł nie znosi przestoju. Nasze światopoglądy mutują niczym wirus grypy. Systemy wartości upadają szybciej niż pusta puszka po piwie na wietrze. A jednak to właśnie ten miękki monolit zwykł potrząsać światem w posadach. Zapał młodych, chociaż niestały, bo opalany słomą, potrafi porwać za sobą stary porządek niczym rwąca rzeka. Każde "aha" wydobywające się ze studenckiego gardła może zwiastować burzę. Znamy to z historii. Ruch hippisowski. Plac Tiananmen. Odpor! w Jugosławii. Czy na naszym podwórku: Filomaci i Filareci, Pomarańczowa Alternatywa. Ruchy, które na zawsze zmieniły obraz świata, miały swoje źródło się w głowach buńczucznych studentów, którzy w ferworze zdarzeń zapominali o ogromie przeciwności i barier stojących przed nimi. Idea, która kiełkuje w umyśle, jest zaraźliwa. A im wznioślejsza, na tym żyźniejszy trafia grunt. Niestety my, studenci, w swojej nadgorliwości, w poczuciu misji i przekonaniu o niemylności, nie potrafimy rozróżnić tego, co jest dobre, a co złe. Co warto, a czego nie warto. Niewyczerpane po-
wydarzenia z uczelni i ze świata / Z przyjaźnią damsko-męską jest jak z kompotem z ogórków - nie ma takiego kompotu
Polecamy do lektury: 08 UCZELNIA Wszystko zaczyna się w Samorządzie
O działalności w Samorządzie opowiada przewodniczący Piotr Müller
11 UCZELNIA Wielcy nieobecni O problemach ze zdobyciem wpisu do indeksu 15 ORGANIZACJE Artykuły organizacji 28 POLITYKA I GOSPODARKA Alfabet wyborczy
Abecadło z pieca spadło, O ziemię się hukło, I wylądowało w Sejmie.
30 POLITYKA I GOSPODARKA Czemu Zachód upada? Tak było na III Śwątecznym Koncercie Talentów 2009
Tomek: Nigdy nie zapomnę wyjątkowego wieczoru, kiedy, zaproszony na obiad do domu wodza lokalnego plemienia nomadów w Iranie, usiadłem z nim po posiłku i zacząłem rozmawiać o świecie, o Polsce i o Iranie. W pewnym momencie ponad 75-letni mężczyzna spogląda na mnie i zadaje bardzo wymowne pytanie: Czy to prawda, że ludzie w Europie myślą, że my tu w Iranie jesteśmy terrorystami?. Nie łatwo odpowiedzieć na takie pytanie, kiedy ma się przed sobą człowieka, do którego w ciągu ostatnich kilku godzin nabrało się wielki szacunek. Kiedy wyjaśniłem mu to, w jaki sposób Europejczycy patrzą na Iran, zobaczyłem twarz człowieka, której nie zapomnę do końca życia. Mężczyzna, który w swojej społeczności jest niekwestionowanym autorytetem zwiesza głowę i ze łzami w oczach mówi: To niesamowite, co politycy zrobili z tym krajem. Myślę, że właśnie ten moment jest jednym z tych, które cenię sobie najbardziej, bo w ciągu 10 sekund nauczyłem się o życiu więcej niż mógłby mi dać jakikolwiek uniwersytet.
fot. Wojciech Kuczek
Więcej w artykule okładkowym.
październik 2011
Doświadczenia z podaniami o dopisanie do grupy /
Wielcy nieobecni Wakacje się skończyły. Ten prosty fakt z trudem przenika do umysłu rozleniwionego letnim słońcem studenta. Nie ma spania do południa. No bo trzeba jeszcze przecież zdobyć wszystkie wpisy. T e k s t:
student
o 3 miesiącach laby wypadałoby się w końcu zainteresować swoimi studiami. Mogę założyć się o dużą kawę z Coffee Heaven w BUW-ie, że jest wśród nas co najmniej jedna osoba, która nie załatwiła wszystkich spraw uczelnianych przed wakacjami. Poprawki? Są. Brakujące wpisy? Obecne. Niezłożone prace zaliczeniowe? Też się znajdą. Oczywiście, często jest to nasza wina, ale też zapewne spotkaliście się z sytuacją, gdy prowadzący wyraźnie pozwolił chociażby na odebranie wpisu we wrześniu. W takiej sytuacji korzyści są obopólne – chyba nikt nie obrazi się za dodatkowe dwa miesiące na napisanie pracy i możliwość nie zawracania sobie nią głowy w czasie sesji, czy za szansę przyjścia po wpis w innym, bardziej dogodnym terminie. Z kolei prowadzący uwalniają się w ten sposób od pretensji studentów, narzekających na brak czasu, pracę, zajęcia, egzaminy, praktyki itp., uniemożliwiające im pojawienie się po odbiór wpisu. Zwłaszcza, że wielu nauczycieli akademickich i tak pojawia się na wydziale we wrześniu, chociażby z uwagi na sesję poprawkową czy obrony prac magisterskich.
P
Pełna informacja No właśnie, „pojawia” to właściwe słowo użyte we właściwym miejscu, ponieważ tak naprawdę nie ma ustalonych żadnych jasnych zasad, według których ćwiczeniowcy czy wykładowcy przychodzą na uczelnię przed rozpoczęciem zajęć w nowym roku akademickim. Oczywiście, nie mam tu na myśli braku ustaleń na linii nauczyciele – Dziekan, dotyczących urlopów. Mówię raczej o informacji dla studentów, którzy chcieliby bez problemów dowiedzieć się, w jakich dniach i w jakich godzinach mogą zastać daną osobę. Ktoś może powiedzieć: Bezczelni studenci, wszystko załatwiają na ostatnią chwilę! Może jeszcze studia mam za nich zdawać?! Jestem wtedy, kiedy przychodzę i koniec! Tu okazuje się, że studenci nie zawsze są tacy bezczelni i nie zawsze odkładają obowiązki na później. Za przykład niech sytuacja z życia. Marcinowi, studentowi UW, USOS przydzielił bardzo niewygodny plan – zajęcia porozbijane nie tylko po całym tygodniu, ale również po całym dniu, np. ćwiczenia o 8:00, wykład o 13:15 i kolejne ćwiczenia o 16:45. W ten sposób miał zajęte wszystkie dni, ale nie dlatego, że siedział
na zajęciach, tylko dlatego, że tworzyły mu się okienka. Za krótkie żeby jechać do domu i za długie, żeby zostać w mieście. (Marcin mieszka poza Warszawą). Dobrał sobie dwa przedmioty specjalistyczne, ale na niewiele się to zdało. Udało mu się jednak znaleźć grupy, w których godziny zajęć układały się bardziej harmonijnie. Ponieważ wydział WPiA papierami stoi, Marcin napisał kilka podań z prośbą o zmianę grupy ćwiczeniowej. Żeby być pewnym przeniesienia, postanowił uzyskać zgody prowadzących grup, do których planował się przenieść. Dodatkowo, aby nie mieć problemów, udał się także do ćwiczeniowców, od których chciał się wypisać. Marcin sprawdził w USOS-ie dyżury wszystkich prowadzących, których podpisów potrzebował i w pierwszym tygodniu września (a więc w trakcie trwania sesji poprawkowej) na te dyżury poszedł. Chyba nie będzie wielkim zaskoczeniem, jeżeli powiem, że nikogo nie zastał, mimo że na kampusie spędził pół dnia. Przyszedł zatem w kolejnym tygodniu, ale niestety ponownie pocałował klamkę. Zrozumiał, że jednak warto zrezygnować ze zgód dotychczasowych prowadzących i tych już nie szukał, ale i tak skończyło się na tym, że część podpisów dostał dopiero w październiku.
lu każdego aktualizowanie na USOS-ie. Można oczywiście ustalić, że o każdym dyżurze należy powiadomić zainteresowanych mailowo, ale nie chciałbym być w skórze osoby, która dzień w dzień po kilka razy musi odpisywać studentom na pytania o najbliższe dyżury – przecież ten czas w trakcie urlopu można spędzić w o wiele przyjemniejszy sposób. Niemniej jednak wprowadzanie zmian w USOS-ie zajmuje chwilę, a dociera do każdego zainteresowanego i eliminuje problem informowania studentów o ewentualnych zmianach w zaplanowanych wcześniej dyżurach. Zwłaszcza, że podobno taki był cel wprowadzenia USOS-a – usprawnienie funkcjonowania administracji i ułatwienie studentom załatwiania wszelakich spraw uczelnianych. Jedno jest pewne, obecna sytuacja nie działa na korzyść jakości nauczania, ponieważ odrywa żaków od ich podstawowej funkcji – studiowania. 0
Jedna wersja Oczywiście wiadomo, że przypadek Marcina jest dość szczególny, i że taka sytuacja nie przytrafia się każdemu studentowi. Ponadto, niesprawiedliwym byłoby gdybym powiedział, że wszyscy pracownicy naszego wydziału zachowują się w podobny sposób. Sam musiałem w tym roku kilka spraw załatwić we wrześniu i o ile w niektórych przypadkach podzieliłem los Marcina, o tyle o wielu dyżurach dowiedziałem się albo z USOS-a (z tym, że nie każdy wykładowca wpisał tam nowe godziny, co wprowadzało zamęt, bo nie do końca wiadomo było kto to zrobił, a kto nie), albo mailowo, albo z informacji na kartkach przyczepianych przy gabinetach. Tylko po co robić to na kilka sposobów, skoro można wybrać jeden i konsekwentnie się go trzymać?
Rozwiązanie? Wydaje mi się, że najprostszym rozwiązaniem byłoby ustalenie, że dyżury rozpoczynają się najwcześniej np. 1 września i do tego terminu wpisać zaktualizowane godziny konsultacji na profi-
październik 2011
/ Wyniki raportu firmy Deloitte dotyczącego perspektyw zawodowych studentów
Perspektywa studenta
Studenci najlepszych uczelni Europy Środkowej coraz częściej zauważają brak perspektyw w swoich ośrodkach kształcenia i na krajowych rynkach pracy. W poszukiwaniu szansy na lepszą przyszłość decydują się na emigrację, odsuwając na dalszy plan życie prywatne. T EKS T:
A l e k s a n d ra Ko s i o r , E wa S t e m p n i ow s k a
a początku 2011 roku firma doradcza Deloitte przy współpracy z Katedrą Rozwoju Kapitału Ludzkiego Szkoły Głównej Handlowej przeprowadziła drugą już edycję regionalnego badania Pierwsze kroki na rynku pracy. Ankietowanymi byli studenci z pięciu krajów regionu – Polski, Czech, Słowacji, Litwy i Łotwy. Średnia wieku badanych wynosiła 23 i pół roku, a przeważającą większość stanowili studenci studiów dziennych. Wyniki ankiety, choć w dużej mierze nie zaskakują, uwidaczniają coraz większy problem niedostatecznego przygotowania studentów do podjęcia pracy.
N
W uczelnianej nie-rzeczywistości Badanie wykazało przede wszystkim głębokie niezadowolenie studentów z systemu szkolnictwa wyższego w ich krajach. Najbardziej krytycznie oceniają oni przygotowanie do procesu poszukiwania pracy (72 proc. ankietowanych wypowiedziało się negatywnie w tej kwestii). Twierdzą, że nawet posiadając odpowiednią wiedzę, nie są w stanie starać się o satysfakcjonującą posadę, ponieważ w procesie kształcenia nie zostali tego naucze-
12-13
Ilustracja:
Aleksander reszka
ni. Nieco lepiej wypada samo przygotowanie studentów do przyszłych obowiązków zawodowych, jednakże nie da się ukryć, że zmiany w programach nauczania są konieczne. Zdaniem ankietowanych wiedza, którą uzyskują na uczelniach, jest zbyt teoretyczna, często daleka od realnych wyzwań stawianych przez rynek pracy.
Pod presją doświadczenia Ponad 80 proc. badanych jest zdania, że absolwent bez doświadczenia zawodowego ma niewielkie szanse na zdobycie pracy. Studenci szukają rozmaitych możliwości, aby zaspokoić wymagania pracodawców. Znacząca większość ankietowanych uważa za najbardziej wartościowe prace i praktyki związane z kierunkiem studiów, odbywane w kraju (91 proc.) oraz za granicą (88 proc.). Niestety taka pozycja w CV to dla większości tylko marzenie, szczególnie jeśli chodzi o doświadczenia zagraniczne (takie praktyki miało szansę odbyć zaledwie 7 proc. ankietowanych). Studenci podejmują jednak zatrudnienie w rozmaitych branżach, szukają prac dorywczych i sezonowych oraz uczęszczają na dodatkowe programy eduka-
cyjne i szkolenia oferowane przez pracodawców. Presja doświadczenia jest tak duża, że coraz popularniejszym rozwiązaniem jest własna działalność gospodarczą. W Polsce ten odsetek jest jednak mniejszy niż np. na Litwie i Łotwie, bowiem nasi rodacy w pierwszej kolejności szukają pracy u innych, by założyć własny biznes bogatsi o wiedzę praktyczną. Wielu z nich upatruje także swojej szansy w działalności uczelnianej, poprzez udzielanie się w kołach naukowych i organizacjach studenckich oraz działalność w samorządzie studentów.
Money, money, money ? Poszukując stażu lub pracy, młodym zależy przede wszystkim na możliwości rozwoju i zdobywania nowych umiejętności. Podejmując praktyki w danej firmie, studenci liczą na stałe zatrudnienie, a prestiż samego pracodawcy schodzi na dalszy plan. Ważnym elementem w procesie poszukiwania pracy są interesujące, rozwijające projekty (wskazanie aż 44 proc. ankietowanych w regionie i 46 proc. w Polsce). Istotne są także szkolenia, jakie pracodawca oferuje swoim podopiecznym. Co ciekawe, wysokie zarobki wcale nie są czynnikiem determinującym wybór ścieżki kariery i przy satysfakcjonującej ofercie, kandydaci rezygnują na jej korzyść z wyższego wynagrodzenia. Jednocześnie zarobki, jakich oczekują absolwenci, są znacznie wyższe od tych, które obecnie oferuje im rynek. Za swoją pierwszą pracę Polacy chcieliby otrzymać 2996zł, co plasuje nas na trzecim miejscu w regionie. Znacznie poniżej średniej dla regionu Polacy wypadają pod względem znaczenia przyjaznej atmosfery w pracy przy wyborze pracodawcy. Często nasi studenci pomijają ten czynnik, uznając pierwszą pracę za trampolinę dla kariery, która ma być przede wszystkim efektywna. Nieistotne są dla nas także pakiety socjalne, samodzielność w działaniu, a nawet równowaga pomiędzy życiem zawodowym i prywatnym. W zamian studenci zwracają większą uwagę na perspektywę przyszłego awansu. Na początku swojej kariery gotowi są pracować po 10-12 godzin na dobę, licząc w przyszłości na bardziej elastyczny czas pracy i możliwość rozwijania swoich pasji. Młodzi czują
Wyniki raportu firmy Deloitte dotyczącego perspektyw zawodowych studentów /
rosnącą konkurencję i skupiają się na rozwoju zawodowym, przez co ich życie rodzinne schodzi na dalszy plan.
Internet źródłem kontaktu Za najlepszą i najskuteczniejszą formę szukania pracy ankietowani uznali znajomości w firmie oraz informacje pochodzące od rodziny i przyjaciół. Niestety, takie kontakty posiada jedynie 33 proc. z nas. Obecnie istotne źródło informacji stanowi Internet, szczególnie portale z ofertami pracy i strony pośredników. Podążając z duchem czasu, studenci zaczynają szukać pracy także na portalach społecznościowych, jednakże służą one bardziej wymianie informacji, niż bezpośrednim kontaktom z pracodawcami. Absolwenci dostrzegają także profity działalności w organizacjach, dzięki którym udało im się zdobyć rozmaite kontakty. Istnieje wiele czynników prowokujących do zaniechania prób znalezienia zatrudnienia. Najbardziej znaczący to brak odpowiedzi na wcześniejsze aplikacje (pozytywnej lub negatywnej). Kolejnym istotnym powodem może być opinia znajomych na temat firmy, która, zestawiona z preferowaną formą kontaktu, jasno nakreśla ścieżkę dla pracodawców – przede wszystkim dbałość o wizeru-
nek. Polacy wysyłają od kilku do kilkunastu CV rocznie w poszukiwaniu pracy, co wynika z chęci lepszego przygotowania się do podjęcia danego wyzwania.
„Zabierz studentowi paszport” Co trzeci badany w regionie deklaruje gotowość przeprowadzki do innego miasta, a 61 proc. do wyjazdu za granicę w odpowiedzi na ciekawą ofertę pracy. Oczywiście, można to odczytywać jako aspekt pozytywny. Dowód na to, że nasi studenci są elastyczni, znają języki obce i nie boją się wyzwań. Jednocześnie rodzi się obawa, że pracodawcy z Polski i regionu nie będą w stanie zatrzymać młodych, których kusi głównie rynek brytyjski i chiński. Coraz częściej zagraniczne korporacje zatrudniają polskich head-hunterów, by wyszukiwali studentów o największym potencjale. Polska przegrywa „światową wojnę o talenty” nie tylko pod względem oferty rynkowej, ale również warunków życia, dostępnych świadczeń socjalnych i udogodnień prorodzinnych. Jak wynika z raportu firmy Delloitte, jeszcze wiele trzeba zrobić, aby studenci chcieli pracować na swoich lokalnych rynkach, a dostępne tam oferty zaspokajały oczekiwania. Szansy na lepsze przygotowanie możemy upatrywać w studiach
podyplomowych, których programy znacznie szybciej reagują na potrzeby rynku. Jedną z idei jest także wprowadzenie doradców zawodowych na uczelniach, którzy ukierunkują młodych na lokalne rynki pracy i pokażą, że nie tylko za granicą mogą znaleźć satysfakcjonującą posadę. 0
Badanie social media Profesor Mikołaj Jan Piskorski z Harvard Business School oraz dr Jerzy Surma i dr Jacek Wójcik z Katedry Zarządzania Wartością SGH organizują unikalny projekt badawczy. Celem projektu jest analiza zachowań użytkowników internetowych sieci społecznych na przykładzie serwisu Facebook. Do wzięcia udział w badaniu zaproszeni są wszyscy studenci. Udział studentów w badaniu może przyczynić się do powstania oryginalnego wkładu do nauki polskich naukowców w zakresie biznesowego wykorzystania serwisów społecznościowych. Wszyscy studenci biorący udział w badaniu zostaną zaproszeni wiosną 2012 roku na zamknięty workshop Social Media and Digital Marketing oraz otrzymają specjalne certyfikaty uczestnictwa. Szczegółowe informacje o projekcie są dostępne na stronie: www.surma.edu.pl/ facebook/. W razie pytań prosimy o kontakt z dr. Jerzym Surmą, który koordynuje cały projekt, na e-mail: jerzy.surma@gmail.com
Uczelniane kontrakty
Od 1 października 2011 roku uczelnie wyższe mają obowiązek podpisać umowy ze wszystkimi studentami. Taki zapis zawarty został w nowelizacji ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym, regulując warunki odpłatności za studia i usługi edukacyjne. W praktyce jednak, tylko niektórzy rektorzy zdecydowali się na ten krok, a pozostali wstrzymali się, tłumacząc, że nowe prawo jest nieprecyzyjne. T EKS T:
E wa S t e m p n i ow s k a
mowa, którą każdy student, zarówno uczelni publicznej, jak i prywatnej, powinien podpisać na początku tego roku akademickiego, w sposób jednoznaczny miała określać warunki odpłatności zausługi edukacyjne. Do tej pory takie umowy podpisywali jedynie studenci studiów niestacjonarnych (w trybie popołudniowym i sobotnio-niedzielnym). Okazuje się jednak, że nawet żacy uczący się dziennie na uczelniach państwowych, zobowiązani są do uiszczania rozmaitych opłat na rzecz uczelni. Szkoły wprowadzają dodatkowe odpłatności już w trakcie trwania studiów lub podnoszą dotychczas istniejące. Studenci muszą ponosić koszty w związku z powtarzaniem przedmiotów, realizacją kursów doszkalających, egzaminami poprawkowymi i komisyjnymi, oraz dodatkowymi zajęciami nieobjętymi planem studiów i tymi, prowadzonymi w języku obcym. Podpisanie umowy ma precyzować
U
listę opłat wymaganych od studenta, a co za tym idzie uczelnie nie będą już mogły żądać dodatkowych płatności. Świeżo upieczeni studenci zostaną zatem z góry poinformowani o wszystkich możliwych kosztach. Ponadto, dokumenty regulujące przebieg studiów zobowiązani są podpisać także studenci, którzy naukę na uczelniach wyższych rozpoczęli przed 1 października br. Niestety, wiele uczelni do tej pory nie przygotowało wzorów umów dla swoich studentów. Władze tłumaczą się koniecznością implementacji wielu zmian wynikających z nowelizacji Ustawy, odsuwając kwestię kontraktów na dalszy plan. Konsekwencją nowych przepisów jest konieczność zmiany statutów, regulaminów studiów czy zasad przyznawania stypendiów. Analiza umów podpisanych do tej pory nie pozostawia wątpliwości − studenci podpisując umowy powinni być bardzo ostrożni. Przepisy regulu-
jące konieczność wprowadzenia kontraktów są na tyle nieprecyzyjne, że pozwalają uczelniom oszukiwać żaków przez stosowanie prawnie niedozwolonych klauzul. Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów stworzył rejestr niezgodnych zapisów. Do tej pory umieszczając w nim aż 196 przykładów naruszenia norm. Najczęściej stosowany jest punkt mówiący, że opłata za studia może wzrosnąć bez podania konkretnej przyczyny. Zakazane przepisy nie mają jednak mocy wiążącej, zatem studenci, którzy dali się w ten sposób oszukać mogą zaskarżyć uczelnię. Mając umowę, polscy żacy dużo łatwiej będą mogli bronić swoich interesów. Nie wiadomo, jak kwestia umów zostanie rozwiązana. Jedno jest natomiast pewne – studenci obecnego pierwszego roku, wraz z rozpoczęciem studiów, nie podpisywali żadnych jasno precyzujących ich edukację dokumentów. 0
październik 2011
/ Nowelizacja Ustawy o szkolnictwie wyższym
Pomysł na: reforma po bolońsku
Wprowadzona niedawno nowelizacja Ustawy o szkolnictwie wyższym jest jedną z kilku reform, które na stałe zmieniły obraz polskich uczelni wyższych. Po pięciu latach istnienia dwustopniowego, bolońskiego systemu studiów nadszedł czas na podsumowania. T EKS T:
A l e k s a n d ra TraC z y k
o 5 latach funkcjonowania systemu bolońskiego powoli żegnamy się ze studiami jednolitymi Wraz z końcem roku akademickiego 2010/2011 studia jednolite stały się na większości kierunków jedynie reliktem dawnego systemu. I choć jedni do nich tęsknią, to tęsknota ta przypomina trochę tę za PRL-em, kiedy z punktu widzenia przyszłości patrzy się na przeszłość, jawiącą się nagle w dużo bardziej optymistycznych barwach.
P
Europejskie zmiany Reforma była postrzegana z jednej strony jako potrzebna od dawna zmiana skostniałego systemu edukacji wyższej, z drugiej jednak bezpośrednie przełożenie wypracowanych za granicą wzorców na polskie podłoże mogło budzić wątpliwości, co do efektywności kopiowanych systemów, nawet jeśli sprawdzały się one w innych krajach. Polskie szkolnictwo wyższe musiało wcześniej czy później zostać dostosowane do wymogów europejskich. Nastąpiło to już w dwa lata po wstąpieniu do wspólnoty, w roku akademickim 2006/2007. Reforma miała wprowadzić w życie rozwiązania, które sprawiłyby, że kwalifikacje przeciętnego studenta kończącego naukę na dowolnym z trzech poziomów studiów (licencjat/inżynier, magister, doktor) odpowiadałyby wiedzy studenta z innego kraju Europy na tym samym poziomie i kierunku. Jednocześnie otrzymane przez niego wykształcenie i zdobyte kompetencje zapewniłyby ich powszechną rozpoznawalność i uznanie na rynku pracy. Zmiany miały ujednolić polskie standardy nauczania wyższego standardami normami europejskimi i umożliwić porównywalność studiów nie tylko w kraju, ale także za granicą.
Tęskniąc za przeszłością Głównym i najbardziej odczuwalnym dla studentów skutkiem reformy było stworzenie dwustopniowego systemu uzyskiwania dyplomu magistra. Wprowadzenie tej bądź co bądź radykalnej zmiany upodobniło nasz proces zdobywania dyplomu do systemu europejskiego, jednak odbyło się to kosztem kilku niezaprzeczalnych zalet starego systemu studiów jednolitych.
14-15
Często słyszy się, że wartość dyplomu wyższej uczelni spada w związku z obniżającym się drastycznie poziomem studiów. Takie stwierdzenie często łączone jest właśnie z faktem implementacji reformy bolońskiej. Zarówno studenci, jak i wykładowcy zarzucają nowemu systemowi powielanie treści na obu poziomach studiów. Z jednej strony zrozumiałym jest, że student, który rozpoczyna nowy kierunek na poziomie magisterskim z pewnymi treściami spotyka się po raz pierwszy, jednak nie dziwi także reakcja tych studentów, którzy po raz kolejny przyswajają te same tematy, podczas gdy, czas ten mogliby poświęcić na studiowanie nowych zagadnień. Zjawisko to zaczynają dostrzegać także pracodawcy, którzy nie traktują już dyplomu licencjata jako zapewnienie o kompetencjach i jakości wiedzy absolwenta studiów I stopnia. Ukończenie ich jest traktowane tylko jako zakończenie pewnego etapu edukacji wyższej, a nie autonomiczny, znaczący tytuł. Tym samym dyplom licencjacki postrzegany jest jako świadectwo niepełnego wykształcenia wyższego i samo w sobie nie jest wyróżniającym kandydata elementem dla pracodawcy. Z drugiej jednak strony, możliwość porównania dokumentów wydawanych przez uczelnie z chwilą ukończenia studiów jest bezcenna. Dyplom naszej Uczelni wraz z suplementem, w którym opisane są treści kształcenia i w którym powinny być również opisane jego efekty , czyli zdobyte kompetencje i kwalifikacje, powinien coś znaczyć nie tylko dla rodzimego, ale także dla europejskiego pracodawcy.
Plan to podstawa Jednym z utrudnień okazało się efektywne rozplanowanie czasu studiów. Studiując bowiem w trybie jednolitym, student IV-V roku, pracując intensywniej w pierwszych latach, dysponował później sporą ilością wolnego czasu, który mógł poświęcić chociażby na pierwszą pracę. Takie rozwiązanie jest nadal często praktykowane wśród starszych roczników studiujących w trybie 3+2, jednak stanowi ono znacznie mniej komfortową opcję w związku z koniecznością zaliczenia dwóch seminariów oraz napisania dwóch prac dyplomowych. Pozostaje też kwestia samej jakości studiów dwu-
stopniowych. Z założenia dwa stopnie miały dawać studentom większą mobilność i zapewniać możliwość elastycznego rozwijania indywidualnych ścieżek kształcenia. W ten sposób student może nie tylko wpływać na swój program studiów, ale także ma szansę na realizowanie różnych kierunków studiów, łącząc chociażby licencjat na filozofii z magisterką z fizyki jądrowej. Ciężko stwierdzić też, czy zmiany administracyjne związane z nowym systemem doprowadziły do usprawnień. Niewątpliwie były one daleko idące – począwszy od stworzenia odrębnych programów studiów, utworzenia oddzielnych Dziekanatów czy stworzenia osobnego systemu Wirtualnego Dziekanatu dla studiów licencjackich. Jednak nowe nie zawsze jednak znaczy lepsze.
Trzy razy „tak” Ewidentną zaletą systemu bolońskiego jest ułatwienie studiowania na dwóch różnych uczelniach, nie będąc zmuszonym do przebrnięcia przez długie pięć lat studiów jednolitych. Nie można też zapomnieć o tym, że dzięki wprowadzeniu systemu punktów ECTS podjęcie studiów za granicą i ewentualne przeliczenie zrealizowanych przedmiotów nie stanowi już większego problemu, a problem realizacji programu studiów nie spędza już snu z powiek za granicą. Reforma bolońska to jednak nie tylko studia licencjackie i magisterskie. To także realizacja idei kształcenia ustawicznego, przez całe życie poprzez rozwijanie instytucji Uniwersytetu Trzeciego Wieku czy wspieranie akademickich badań naukowych.
Czas pokaże Niewątpliwie ostatnie pięć lat było trudnym testem dla nowego systemu dwustopniowego. Przyzwyczaiwszy się jednak do niego można z powodzeniem stwierdzić, że mimo licznych mankamentów reforma bolońska jest krokiem w przód ku osiągnięciu standardów europejskich. I chociaż nie sposób uniknąć niedociągnięć związanych z każdą reformą, trzeba przyznać, że większość z nich potrzebuje jedynie trochę czasu i wprowadzenia paru poprawek. Aby wszystkim studiowało się lepiej. 0
/ Piotr Müller - przewodniczący Samorządu Studentów UW
08-09
paĹşdziernik 2011
/ Witamy na UW
06-07
liśmy się przyjrzeć i obliczyć, ile do ich gospodarek wnosi globalna sieć.
Jednym przyciskiem myszy
O
d tego pionierskiego wydarzenia pokonaliśmy kolosalną drogę. Dzisiaj 60 proc. gospodarstw domowych w Polsce ma dostęp do sieci, a statystyczny internauta spędza na surfowaniu 14,5 godzin tygodniowo. Internet stał się dla nas podstawowym kanałem komunikacji (jesteśmy 3. krajem w światowym rankingu użytkowników Skype'a), źródłem informacji, rozrywki i nauki. Miarą twórczego zaangażowania polskich internautów mogą być statystyki i Wikipedii – hasła w języku polskim zajmują czwarte miejsce pod względem liczby artykułów, wyprzedzone jedynie przez angielski, francuski i niemiecki.
Cyfrowa rewolucja O tym, że internet zrewolucjonizował nasze życie, wiemy wszyscy. Ale do tej pory nikt nie zmierzył tego, ile warta jest sieć! Jaką wartość wnosi do gospodarki? Ile na internecie można zarobić? Jak szybko będzie się rozwijał? Zadanie oszacowania wartości internetu postawił przed The Boston Consulting Group Google. Polska była jednym z kilkunastu krajów, którym mie-
Do jakich wniosków doszliśmy? W 2009 r. gospodarka internetowa w Polsce osiągnęła wartość 35,7 mld zł, czyli miała 2,7-proc. udział PKB. To wciąż mniej niż do gospodarki wnoszą takie sektory jak usługi finansowe czy edukacja, ale więcej, niż generuje rolnictwo czy branża hotelarsko-restauracyjna. Liderem rewolucji internetowej w biznesie jest bankowość - Polacy mają 7,4 mln rachunków internetowych, a większość prostych transakcji (płatności, operacji maklerskich itd.) wykonują samodzielnie on-line. 21 proc. usług finansowych jest realizowanych w sieci – dla porównania jest to 18 proc., a na Węgrzech – 16 proc. transakcji.
E-handel Gospodarkę internetową napędzają wydatki konsumpcyjne. Polacy masowo korzystają z tego, że w sieci ceny są średnio o 15 proc. niższe niż w zwykłych sklepach. A nawet ci, którzy nie kupują w sieci, zbierają w internecie informacje na temat produktów i porównują ceny. Dlatego analizując, jak internet wpływa na handel, nie ograniczyliśmy się wyłącznie do zakupów on-line. Uwzględniliśmy też
tzw. efekt ROPO (Research Online Purchase Offline), który pokazuje, ile zakupów konsumenci dokonują w tradycyjnych sklepach po wcześniejszym przeszukaniu internetu. Okazało się, że transakcje, w które zaangażowany był internet (zakończone zakupem on-line lub w zwykłym sklepie), stanowią już blisko 10 proc. handlu detalicznego w Polsce.
Biznes z trudem nadąża za oczekiwaniami konsumentów. Z danych OECD wynika, że w ubiegłym roku zaledwie 8 proc. firm wykorzystywało internet jako kanał sprzedaży, a 11 proc. – do zakupów. Dla porównania, w Czechach te wskaźniki wynoszą odpowiednio 15 i 27 proc., a w Wielkiej Brytanii – 19 i 27 proc. Dlaczego tak niewiele polskich firm uczestniczy w internetowej rewolucji? Obok braku wiedzy i przekonania, że "internet nie jest mi potrzebny" istotną przeszkodą są zapóźnienia infrastrukturalne. Zaledwie 6 na 10 przedsiębiorców ma dostęp do internetu o szybkości wyższej niż 256 kb/s. Z tym wynikiem znajdujemy się na szarym końcu Europy, daleko za Islandią (100 proc. firm ma szybki internet), Hiszpanią (ponad 95 proc.), a nawet Słowacją, Czechami i Węgrami (między 70 a 80 proc.).
Jeśli uda nam się pokonać zapóźnienie infrastrukturalne, Polskę czeka internetowa rewolucja. Prognozujemy, że w najbliższych latach polska gospodarka internetowa będzie rozwijała się w tempie 14 proc. rocznie – 3-krotnie szybciej niż PKB. W 2015 r. internet będzie miał 4,1-proc. udział w PKB – więcej niż obecnie sektor energetyczno-paliwowy, ochrona zdrowia czy usługi finansowe. To będzie rewolucja, na której w największym stopniu skorzystają firmy najbardziej innowacyjne, odważne i gotowe na nowe wyzwania. W jaki sposób obliczyliśmy wartość gospodarki internetowej? Jak raport Polska Internetowa wpłynął na świat biznesu, polityki i mediów? Jakie polskie firmy zbudowały swój sukces na internecie? Grzegorz Cimochowski i Magdalena Rał, współautorzy raportu The Boston Consulting Group, odpowiedzą na te pytania podczas wykładu 8 listopada 2011 r. o godz.11:40 w Auli VI, budynek G w Szkole Głównej Handlowej. 0
Gazowa dyplomacja -
K A R O L M A Z U R *, JA K U B O L I P R A
P
ytanie, czy gaz łupkowy (i związana z jego wydobyciem metoda kruszenia hydraulicznego nazywana fracking) jest oby na pewno szansą, czy raczej wielkim zagrożeniem, nurtuje ludzi na całym świecie. Nie ma żadnych wątpliwości, że eksploatacja tego surowca na dużą skalę w Europie diametralnie zmieni bilans energetyczny Starego Kontynentu. Dlatego nie dziwi wywieranie nacisków w tej sprawie przez różne zainteresowane obozy.
Lobby zza oceanu Zgodnie z szacunkami amerykańskiej agencji rządowej, Energy Information Administration (EIA), polskie zasoby gazu łupkowego wynoszą 5,3 biliona m 3. Do tych prognoz sceptycznie podchodzi Polski Instytut Geologiczny, który zapowiedział przedstawienie własnych wyliczeń jeszcze w tym roku. Stanowisko to zdaje się być uzasadnione, biorąc pod uwagę tendencję EIA do przeszacowywania swoich prognoz nawet o 80 proc. (jak w przypadku zasobów rejonu Marcellus Shale w Pensylwanii). Jednakże głównym zainteresowanym w tej grze nie jest rząd amerykański, a prywatne koncerny wydobywcze z USA. Świadczą o tym, coraz częściej organizowane, poświęcone gazowi łupkowemu w Polsce i Stanach Zjednoczonych konferencje, na których pojawiają się globalni prezesi koncernów amerykańskich, szefowie polskich oddziałów, ministrowie oraz ambasadorzy. Ci pierwsi, nota bene, przy wszelkiej sposobności podkreślają jeden, ten sam problem: niekompetencję lokalnych urzędników, mających wiele do powiedzenia w kwestii ochrony środowiska, pozwoleń, dzierżawy itp., ale niedysponujących żadnym doświadczeniem w dziedzinie wielomilionowych i skomplikowanych technologicznie projektów energetycznych. Mówiąc o rentowności wydobycia, należy podkreślić, że jeden odwiert w USA kosztuje przeciętnie 5-10 milionów dolarów, podczas gdy w Polsce koszty są dwukrotnie wyższe (między innymi z powodu głębokości zalega-
22-23
nia surowca oraz gęstego zabudowania terenów). Fakt ten jednak nie zraża koncernów wydobywczych, które w rynku europejskim widzą ratunek w obliczu niskich cen gazu w USA, sięgających już granicy 4 dolarów za 1000 m 3. Ich zyski będą zależeć w dużej mierze od wysokości tzw. severance tax, który musi zostać wprowadzony w Polsce. Obecnie opłata środowiskowa wynosi jedynie 1 proc. wartości wydobytego surowca, jednakże proponowany ostatnio przez PiS projekt opłaty górniczej na poziomie 40 proc. wzbudził zdecydowany sprzeciw koncernów wydobywczych, które twierdzą, że uczyni to ich projekty nieopłacalnymi. W związku z powyższym nie zaskakuje charakter oraz zwiększona częstotliwość wizyt amerykańskich polityków najwyższego szczebla, w tym prezydenta Obamy, mających na celu zapewnienie firmom zza oceanu korzystnych warunków do inwestowania.
Nad planami amerykańskich firm piętrzą się coraz to nowe problemy także w innych krajach Starego Kontynentu. 29 lipca niemiecki minister ochrony środowiska Norbert Röttgen (CDU) ostudził zapędy koncernów poszukujących gazu łupkowego, zapowiadając zmiany w prawie geologicznym i
–
górniczym. Zlecił również wykonanie ekspertyz mających na celu zbadanie wpływu eksploatacji tego surowca na środowisko w RFN. Wprowadzenie proponowanych zmian legislacyjnych spowoduje nierentowność, a tym samym koniec poszukiwań i wydobycia gazu łupkowego w tym kraju. Jednakże nie są to jedyne działania niemieckich polityków zmierzających do zablokowania wydobycia tego surowca. Komisja środowiska Parlamentu Europejskiego, na której czele stoi niemiecki polityk Jo Leinen, przedstawiła raport analizujący oddziaływanie wydobycia gazu łupkowego na środowisko i zdrowie obywateli UE. W dokumencie możemy przeczytać o skażeniu wód gruntowych i małych trzęsieniach ziemi, jakie mają być nieuchronnie związane z eksploatacją gazu łupkowego. Dodatkowo polityk zarzuca producentom gazu zaniżanie o połowę szacunków poziomu emisji CO2 wydzielanego do atmosfery podczas procesu wydobycia łupków. W związku z wynikami wspomnianych badań swojej komisji Jo Leinen żąda wprowadzenia kar, a nawet całkowitego zakazu eksploatacji gazu łupkowego. Proponuje również wprowadzenie tzw. dyrektywy O jakości energii, która miałaby zmusić kraje członkowskie UE do wprowadzenia ograniczeń lub zakazu pozyskiwania piasków roponośnych, co jest równoznaczne z dyskryminacją energetyki konwencjonalnej na rzecz odnawialnej. Możemy zastanawiać się, dlaczego politycy w kraju o tak dużych potencjalnych zasobach surowca (specjaliści twierdzą, że tylko na terenie Dolnej Saksonii i Nadrenii PółnocnejWestfalii znajdują się złoża, których wielkość oszacowano na 2,2 biliona m 3) są tak negatywnie nastawieni do jego możliwego wydobycia. Odpowiedź nasuwa się sama po przyjrzeniu się autorom raportu komisji Leinena. Piątka z nich zatrudniona jest w Ludwig-Bölkow-Systemtechnik GmbH, podmiocie gospodarczym zajmującym się doradztwem na rynku energii odnawialnej. Wśród autorów znajduje się także pracownik Wuppertal Institute for Climate, której właścicielem jest land Nadrenii-Północnej Westfalii. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że jest on rządzony jest przez koalicję SPD/Zieloni, czyli zagorzałych przeciwników gazu łupkowego, którzy zdążyli już wprowadzić tam moratorium na jego wydobycie.
Jednak to jedynie wierzchołek góry lodowej. Przeciwko łupkom aktywnie lobbują środowiska związane z firmami działającymi w branży energii odnawialnej. Po awarii w Fukushimie, w związku z planami Niemiec dotyczącymi stopniowego wyłączania elektrowni atomowych z systemu energetycznego, na rynku powstanie luka, którą zapełnić będą chciały właśnie firmy z tego sektora. Wydobyciem gazu z łupków nie będą zainteresowane także niemieckie koncerny energetyczne, które nie dysponują odpowiednią technologią. Związane są one nadal głównie z wydobyciem oraz importem konwencjonalnego gazu ziemnego i niewątpliwie zależy im na szybkim zwrocie poniesionych nakładów w duże projekty gazowe, jak m.in. Nord Stream.
Również we Francji kwestia wydobycia gazu łupkowego budzi liczne kontrowersje. Na początku października francuska minister ekologii Nathalie Kosciusko-Morizet poinformowała o decyzji rządu dotyczącej odebrania trzech pozwoleń na wydobycie gazu łupkowego, przyznanych wiosną ubiegłego roku francuskiemu koncernowi Total i amerykańskiej grupie Schuepbach. Decyzja rządu jest wynikiem ustawy zakazującej wydobycia gazu łupkowego techniką fracking, uchwalonej w czerwcu przez francuski parlament. Prawo przewiduje obecnie odebranie udzielonych uprzednio koncesji na eksploatację złóż tego surowca, chyba że prowadzona będzie metodą niepowodującą zanieczyszczeń. Pomijając aspekt ekologiczny (w badaniach nad udoskonaloną techniką kruszenia hydraulicznego nie wykazano, że jest szkodliwa dla środowiska), decyzja francuskiego rządu może wydawać się zastanawiająca także z ekonomicznego punktu widzenia w sytuacji, w której kraj ten posiada złoża o potencjale zbliżonym do polskiego (ok. 5,1 bln m 3). Jednak kiedy przyjrzymy się branży energetycznej we Francji, która jest potentatem jeżeli chodzi o technologię jądrową, oraz skali wykorzystania jej nad Sekwaną, odpowiedź nasuwa się sama. Wspólny głos przeciw gazowi łupkowemu, wyrażony przez, zwaśnionych zazwyczaj, francuskich polity-
ków na forum UE, przestaje dziwić, gdy weźmie się pod uwagę możliwość budowy nowych elektrowni jądrowych w krajach europejskich właśnie przez francuskie firmy. Wśród potencjalnych klientów znajduje się również Polska, stojąca w obliczu koniecznych zmian w przestarzałym systemie energetycznym, która nie mogłaby sięgnąć do swoich złóż gazu łupkowego.
Nie ma żadnych wątpliwości, że Rosji zależy na tym, aby nie tylko Polska, ale i cała Europa była skazana na jej dostawy gazu. Związane jest to nie tylko z olbrzymimi zyskami z jego sprzedaży (rosyjski gigant gazowy Gazprom tylko w pierwszym kwartale tego roku zarobił ponad 11 mld dol.), ale i z narzędziem politycznego nacisku. Dywersyfikacja dostaw gazu w krajach europejskich znacznie osłabiłaby negatywne konsekwencje zakręcania kurka, obniżając siłę negocjacyjną Rosji. Cała ta sytuacja stawia pod znakiem zapytania sens olbrzymiej inwestycji, jaką jest budowa gazociągu Nord Stream. Nic więc dziwnego, że rosyjscy politycy wspierają wszelkie inicjatywy mogące zablokować możliwość wydobycia gazu łupkowego. W swoich wypowiedziach, w przeciwieństwie do polityków francuskich i niemieckich, mało koncentrują się na kwestiach ekologicznych, zwracając za to uwagę na wątpliwą opłacalność tego rodzaju wydobycia. Co więcej, ostatnio w mediach ukazały się dane, z których wynika, że 21 proc. koncesji na poszukiwanie gazu łupkowego w Polsce posiadają firmy o kapitale rosyjskim. Istnieje zatem niebezpieczeństwo celowego spowalniania poszukiwań tego surowca. Nawet groźba utraty koncesji jest niewystarczająco dotkliwa, ponieważ koszt jej uzyskania (500 tys. zł) jest kroplą w budżecie takiego giganta jak Gazprom. Gaz łupkowy jest szansą, która mądrze wykorzystana może przynieść Polsce ogromne korzyści. Należy pamiętać jednak o tym, że wraz z odkryciem złóż tego surowca w naszym kraju, znaleźliśmy się w samym środku batalii, która nie toczy się bynajmniej tylko o nasze interesy. Dobrze jest być tego świadomym, by sen o drugim Kuwejcie nie przerodził się w koszmar. 0
-
-
-
T E K S T:
D
wie dyrektywy, dwa projekty rozporządzeń i dwie nowelizacje mają na celu ułatwienie egzekwowania ustaleń tzw. Paktu Stabilności i Wzrostu, dotyczących ograniczenia deficytów krajów strefy euro do 3 proc. PKB i ich długów publicznych do 60 proc. PKB. Dzięki temu euroland, pomimo ogromnego zróżnicowania pod względem rozwoju ekonomicznego, miał uniknąć wewnętrznych nierównowag. Z kolei nowy pakiet ma umożliwić Komisji Europejskiej bardziej bezpośrednią kontrolę polityki budżetowej państw Unii, a także sprawić, że sankcje pieniężne będą szybko i skutecznie nakładane na „rozrzutne” kraje członkowskie.
Trzeba przyznać, że histeria dotycząca zbyt dużych deficytów i długów publicznych ma pewne uzasadnienie, którego dostarcza dość przygnębiający przykład Grecji, gdzie mieliśmy do czynienia z fałszerstwami fatalnych danych makroekonomicznych i przytłaczającą liczbą defraudacji publicznych pieniędzy. Mimo wszystko jednak nie powinnyśmy uznawać tego typu zjawisk za główną przyczynę drugiej fazy kryzysu. Wystarczy spojrzeć na przykład Hiszpanii, która w latach 2005-2007 odnotowywała nadwyżkę finansów publicznych, przy jednoczesnym znacznym obniżeniu poziomu zadłużenia publicznego. Komisja Europejska w związku z tym w licznych raportach chwaliła ten kraj jako wzorowo wywiązujący się z zaleceń Paktu Stabilności i Wzrostu. Na niewiele się to zdało. W czasie kryzysu sytuacja Hiszpanii zaczęła się raptownie pogarszać – deficyt budżetowy w 2008 roku wynosił już 3,8 proc. PKB, a w 2009 roku gwałtownie wzrósł do 9,5 proc. PKB, przez kolejny rok utrzymując się na podobnym, znacznie przewyższającym dopuszczalne 3 proc., poziomie. Co więcej, dług publiczny na przełomie 2010 i 2011 roku przekroczył limit 60 proc. PKB. Jak się okazało, Pakt Stabilności i Wzrostu zupełnie pomija kwestię nierównowag bilansów obrotów bieżących pomiędzy krajami strefy euro, które nieuchronnie powstają w warunkach wspólnej waluty. Ponieważ głównym składnikiem rachunku bieżącego jest bilans handlowy, rezygna-
24-25
cja z niezależnej polityki pieniężnej przez szereg krajów wytrąciła im z rąk bardzo ważne narzędzie obrony konkurencyjności rodzimych produktów – możliwość osłabienia własnej waluty, gdy krajowe towary stają się zbyt drogie na rynkach międzynarodowych.
Problem nie byłby aż tak poważny, gdyby nie fakt, że równolegle z powstaniem strefy euro, Niemcy zaczęły prowadzić agresywną politykę proeksportową, polegającą m.in. na zamrożeniu płac, co przy wysokim wzroście wydajności oznaczało znaczne zwiększenie konkurencyjności niemieckich towarów. Polityka ta miała swoją cenę – Niemcy przez niemal całą dekadę poprzedzającą kryzys zmagały się ze stagnacją, wynikającą w znacznej części ze zduszenia krajowej konsumpcji. W efekcie średni wzrost gospodarczy Niemiec w latach 1999-2007 wyniósł zaledwie 1,5 proc. Jednocześnie kraje takie jak Hiszpania, Włochy, Grecja, Portugalia czy Irlandia pozwoliły, by płace rosły wraz ze zwiększeniem wydajności pracy. Odbyło się to kosztem ich konkurencyjności, co z kolei zaowocowało znacznymi deficytami obrotów bieżących tych państw, a przede wszystkim deficytami handlowymi względem Niemiec i innych państw
strefy, którym nie dało się zapobiec poprzez grę na deprecjację rodzimej waluty. Dodatkowym czynnikiem była wspólna polityka pieniężna Europejskiego Banku Centralnego – ustalone przezeń stopy procentowe okazały się zbyt wysokie dla Niemiec, co hamowało ich gospodarkę i jednocześnie zbyt niskie dla krajów PIIGS, co zwiększało tamtejsze inwestycje realizowane przy pomocy importowanych produktów. Można oczywiście spytać, co jest złego w nadwyżce importowej? Stany Zjednoczone kupują od zagranicy więcej, niż eksportują już od wielu lat i nie są w żaden sposób zagrożone. Problem w tym, że zwykle na dłuższą metę nie można konsumować więcej, niż się produkuje – brakujące środki trzeba po prostu pożyczyć. Jednak dzięki temu, że dolar jest światową walutą rezerwową, USA mogą zadłużać się na bardzo niski procent – obligacje tego kraju denominowane w dolarach są pożądanym aktywem. Poza tym w razie czego FED zawsze może je spłacić, zasilając konta wierzycieli jednym kliknięciem, kreując dodatkowe dolary.
Hiszpanie, którzy odnotowali na rachunku bieżącym deficyt na poziomie nawet 10 proc. PKB, byli w dalece mniej komfortowej sytuacji. Nie mo-
gli po prostu dodrukować dodatkowych euro – od tego jest niezależny i niechętny eksperymentowaniu Europejski Bank Centralny. Wobec tego, aby kupować towary z importu, Hiszpanie musieli zapożyczyć się w bankach krajów eksporterów za pośrednictwem własnego systemu bankowego. W ten sposób pieniędzy na zakup swoich produktów eksportowych dostarczyły same kraje eksportujące. Co gorsza, w warunkach wzrostu gospodarczego, który odnotowała Hiszpania (w latach 19992007 średnio 3,7 proc.), bardzo łatwo o boom kredytowy, który szybko może przerodzić się w panikę grożącą upadkiem całego systemu bankowego. Tak też się stało, a rząd zmuszony był wykupić nadmierne długi zagraniczne sektora prywatnego – w ten sposób powstały ogromne deficyty budżetowe. Dodatkowo zła sytuacja na rynkach finansowych zniechęcała firmy do inwestowania, co znacznie ograniczyło popyt, powodując depresję hiszpańskiej gospodarki i dalsze pogarszanie się sytuacji budżetowej. Obecnie coraz częściej mówi się z obawą na temat możliwego bankructwa Hiszpanii.
Wbrew pozorom wyjście z kryzysu nie wymaga wcale niesamowitych wyrzeczeń. Oczywiście, niewykluczone, że Grecja i tak w końcu zbankrutuje, niezależnie od tego, jak głębokich cięć budżetowych dokona. Aby jednak uniknąć powtórzenia obecnej sytuacji za kilka-kilkanaście lat, przywódcy muszą zrozumieć rolę krajów eksporterów. Już samo zmniejszenie nacisku na ograniczenie płac u naszego zachodniego sąsiada złagodziłoby deficyty handlowe wielu krajów, zwiększając przy tym siłę nabywczą samych Niemców – wszak popyt wewnętrzny jest również bardzo ważnym motorem wzrostu, szczególnie w krajach o tak głębokim rynku wewnętrznym. Wymagałoby to jednak większej koordynacji polityki konkurencyjności na poziomie Unii Europejskiej – posunięciom ze strony np. Niemiec powinny towarzyszyć pewne działania dostosowawcze po stronie państw importerów. Niestety, uchwalenie „sześciopaku” dobitnie świadczy o tym, że rola zadłużenia sektora prywatnego i nierównowag handlowych w ramach strefy euro nadal jest w aktualnej polityce gospodarczej ignorowana. Jedynym efektem zmian będzie bezwzględna egzekucja niskich poziomów deficytów, które prędzej czy później i tak eksplodują – różnice w konkurencyjności nie mają wiele wspólnego z sytuacją budżetową. Niestety, zaklinanie rzeczywistości ideą „zdrowych finansów publicznych” bez wprowadzenia konkretnych narzędzi zwalczania przyczyn kryzysu, nie wróży dobrze przyszłym losom strefy euro. 0
T E K S T:
ROBERT SZKLARZ
a początku września Szwajcarski Bank Narodowy (SNB) wydał komunikat o rozpoczęciu interwencji na rynku walutowym na ogromną skalę. Mianowicie, zobowiązał się kupować waluty obce w takich ilościach, w jakich będzie to konieczne, tak aby inwestorzy za jedno euro płacili nie mniej niż 1,2 franka, tym samym jednostronnie ograniczając płynność kursu szwajcarskiej waluty.
N
dziej atrakcyjne stawały się zakupy w przygranicznych sklepach Francji, Niemiec czy Włoch. Aby sprostać tej konkurencji, krajowi przedsiębiorcy musieliby prędzej czy później obniżyć ceny, co wywołałoby presję deflacyjną. Gospodarce zagroził spadek produkcji i wzrost importu, a Szwajcaria stanęła przed widmem recesji, która jednak wcale nie odstraszała inwestorów, nadal masowo wykupujących jej walutę.
Decyzja ta była skutkiem sierpniowego załamania na rynkach finansowych. Gdy wartość niemal wszystkich możliwych aktywów drastycznie spadała, inwestorzy zaczęli szukać jakiejś bezpiecznej inwestycji na te trudne czasy. Królowało złoto, którego cena biła kolejne historyczne rekordy, oraz waluta kraju, który został uznany za niezagrożony perturbacjami światowej gospodarki, czyli Szwajcarii. Podczas gdy frank był najdroższy w historii, a jego kurs niemal zrównywał się z kursem euro, gospodarka kraju Helwetów zaczęła wpadać w coraz to większe tarapaty. Jest ona w dużym stopniu oparta na eksporcie, a wysoka cena rodzimej waluty przekładała się na wysoką cenę towarów sprzedawanych za granicą, przez co coraz trudniej było znaleźć na nie nabywców. Co więcej, spadł popyt wewnętrzny, ponieważ bar-
W odpowiedzi na działania spekulantów, Szwajcarski Bank Narodowy najpierw obniżył stopę procentową praktycznie do zera, dążąc do ograniczenia napływu kapitału, a następnie zobowiązał się do zakupu takich ilości walut obcych, jakie okażą się być konieczne, aby zwiększyć podaż emitowanej przez siebie waluty i zatrzymać wzrost jej kursu. Do dyspozycji ma 253 mld franków rezerw, jednak jako emitent w każdej chwili może dodrukować więcej, czyniąc swoje zasoby w zasadzie nieograniczonymi. Oczywiście, dodruk pieniądza stwarza ryzyko inflacji, tak jak miało to miejsce w 1978 roku, kiedy SNB zdecydował się na podobne jak teraz powiązanie franka z marką niemiecką. Na razie jednak umiarkowany wzrost inflacji w momencie, gdy ceny padają, byłby wręcz korzystny. Gwałtowny wzrost cen w Szwaj- 1
carii jak na razie nie grozi, przynajmniej dopóki za wykup jej waluty odpowiadają zagraniczni inwestorzy, których celem jest jednak trzymanie w niej kapitału. Interwencja SNB wcale nie zażegnała problemu drożejących walut, a 700 tys. Polaków, które wzięło kredyty hipoteczne we frankach, nadal nie może jeszcze spać zupełnie spokojnie. Problemem tym razem okazało się być drożejące euro, od którego kurs franka jest aktualnie bezpośrednio zależny. Podczas gdy gospodarka Szwajcarii jest uznawana przez inwestorów za wyjątkowo bezpieczną i każdy chce trzymać w jej walucie swój kapitał, Polska zmaga się z problemem wręcz odwrotnym. Jako kraj rozwijający się, jesteśmy traktowani przez rynki finansowe za dość ryzykowny i gracze, nie zważając na wyjątkowo zdrowe fundamenty naszej gospodarki, masowo wyprzedają swoje aktywa denominowane w złotym, co przyczynia się do jego osłabienia.
wartość mniej więcej 2-dniowych obrotów na tym rynku, a więc na dłuższą metę są to środki niewystarczające, by skutecznie przyczynić się do zmiany kursu o więcej niż 0,01 zł. Aby nie dopuścić do nadmiernego osłabiania się złotego, na interwencję na rynku walutowym zdecydował się także nasz rodzimy Narodowy Bank Polski. Jednak w odróżnieniu od SNB, musi on zwiększyć popyt na swoją walutę, rzucając na rynek swoje rezerwy dewizowe, które kiedyś się skończą. Utrzymywane są one na poziomie 100 mld dolarów i, podobnie jak środki Ministerstwa Finansów, nie są one wystarczające do tego, by wzorem Szwajcarii postawić nieprzekraczalną barierę na wykresie przedstawiającym kurs złotówki. Wystarczają jednak, by od czasu do czasu dać do zrozumienia rynkom, że nie mogą bezpiecznie obstawiać spadków na złotym, czyniąc spekulacje na naszej walucie bardziej ryzykownymi. A gdyby jednak bronić kursu za wszelką cenę?
W zaistniałej sytuacji Premier Donald Tusk otwarcie mówił o ataku spekulacyjnym na naszą walutę, podobnym do tego, z którym mieliśmy do czynienia między sierpniem 2008 a lutym 2009, kiedy to euro podrożało w stosunku do złotego o ponad 50 proc. Nawet w tak dramatycznej sytuacji NBP nie zdecydował się jednak na interwencję i pozwolił na wzrost kursu EUR/PLN do poziomu 4,91. Dzięki temu produkty eksportowane przez Polskę stały się za granicą wyjątkowo konkurencyjne, co jest uważane za jedną z przyczyn otrzymania przez Polskę w kryzysowym roku 2009 tytułu „zielonej wyspy”. Choć eksporterzy się cieszą, na dłuższą metę tani złoty stanowi jednak poważny problem. Rosną ceny dóbr importowanych, a zadłużeni w walutach obcych muszą spłacać wyższe raty, co ogranicza ich konsumpcję. Ponadto, pojawia się jeszcze problem polskiego długu publicznego. W około 40 proc. jest on denominowany w walutach zagranicznych, więc ich umacnianie automatycznie zwiększa nasze nominalne zadłużenie, zbliżając nas do niebezpiecznej granicy relacji długu do PKB, wynoszącej 55 proc. Po jej przekroczeniu rząd byłby zmuszony przez ustawę o finansach publicznych do poważnych cięć budżetowych, które nie tylko nie przyniosłyby mu popularności, ale mogłyby także poważnie zaszkodzić gospodarce. Już od dłuższego czasu kursu złotego broni nasze Ministerstwo Finansów, wymieniając środki pozyskiwane z Unii Europejskiej na rynku zamiast w Narodowym Banku Polskim. W tym roku była to kwota wynosząca około 12 mld euro. Czy to dużo? Jest to równo-
16 września 1992 roku, w dniu nazwanym później Czarną Środą, funt brytyjski padł ofiarą zmasowanego ataku spekulacyjnego, który był jedną z przyczyn tego, że na Wyspach nie używamy dziś wspólnej waluty, jaką jest euro. Na początku lat 90. ubiegłego stulecia Wielka Brytania przystąpiła do mechanizmu ERM (European Exchange Rate Mechanism), zobowiązując się tym samym do usztywnienia swojego kursu walutowego względem niemieckiej marki, tak, aby jego wahania nie przekroczyły 2,25 proc. wartości 2,95 GBP/DEM. Po niecałych dwóch latach od przystąpienia Wielkiej Brytanii do mechanizmu ERM kurs funta okazał się przewartościowany, a presja na deprecjację funta rosła, coraz bardziej utrudniając obronę kursu walutowego. Bieg wydarzeń przyspieszyli spekulanci (w szczególności George Soros, który na całej operacji zarobił ponad 1 mld dolarów), rozpoczynając masową sprzedaż funtów za niemieckie marki. Atak był na tyle silny, że Wielka Brytania ostatecznie nie była w stanie utrzymać się w korytarzu ERM i uwolniła kurs własnej waluty. Straty skarbu państwa poniesione z tego tytułu przekroczyły 3 mld funtów. Czy Polsce także grozi taka sytuacja? Wprawdzie kurs złotego nie jest dziś usztywniony przez żadne korytarze walutowe, jednak NBP jest zdeterminowany, aby bronić kursu 4,5 EUR/PLN, który jest uważany za graniczny dla polskiego długu publicznego tak, aby nie przekroczył 55 proc. relacji do PKB. Doprowadzi to do poważnej konfrontacji banku centralnego ze spekulantami, od wyniku której zależy, jak trudne zadanie będzie stało przed nowo wybranym rządem. 0
26-27
Jest wiele definicji narodu i narodowości. Moim zdaniem najwłaściwsza jest definicja subiektywna, która mówi, że jeśli istnieje jakaś grupa osób, które poczuwają się do danej tożsamości i określają ją w kategoriach odrębnej narodowości, to powinno się uznać istnienie takiej grupy, a nie dokonywać weryfikacji w oparciu o tzw. obiektywne kryteria.
Jeżeli ktoś traktuje deklarację narodowości poważnie, to swoją decyzję opiera na autorefleksji. W takiej autorefleksji pochodzenie i identyfikacja z daną kulturą mogą również być ważne.
Najważniejsze dla Górnoślązaków jest przywiązanie do określonego terytorium i własna historia, na której została ukształtowana historyczna wrażliwość zupełnie różniąca się od polskiej. Obce jej są romantyczne mity i sarmatyzm. Relacje społeczne na Górnym Śląsku były bardziej egalitarne niż w pozostałych regionach Rzeczypospolitej. Natomiast decydującym czynnikiem świadczącym o odrębności jest deklaracja samych zainteresowanych – a każda tożsamość jest czymś dynamicznym. Błędem byłoby tworzenie takiego niezmiennego standardu śląskości – jest ona taka, jacy są w danym momencie Ślązacy. I kultura śląska jest taka, jaką w danym momencie dziejowym tworzą Ślązacy.
Odrębność kulturowa Górnego Śląska od reszty regionów obecnej Rzeczypospolitej jest większa niż np. różnice między Mazowszem a Małopolską, chociażby w sferze językowej. Jednak bez względu na to, jak poszczególne języki są podobne, nie ma skali, która wskazuje, że od pewnego momentu możemy mówić o odrębności narodowej. To jest kwestia samoświadomości samych zainteresowanych. Przykładowo język Kurdów jest tak wewnętrznie zróżnicowany, że ludzie z wiosek położonych kilkadziesiąt kilometrów od siebie mają problemy ze wzajemną komunikacją. Jednak wciąż mają świadomość przynależności do tego samego narodu, mimo że różnice kulturowe miedzy nimi mogą być większe niż różnice między mieszkańcami Republiki Czeskiej i Słowacji.
tę kosztów muszą ponosić samorządy. Oznacza to, że kiedy rząd zadecyduje o podwyżce pensji dla nauczycieli, to środki na jej pokrycie będą musiały znaleźć władze lokalne. Wprowadzenie autonomii oznaczałoby, że finansowe konsekwencje decyzji ponosiliby ci, którzy je podejmują.
-
-
M A R TA KO R C Z A K ani Niemców, ani nikogo, kogo można byłoby podejrzewać o skłonności czy sympatie proniemieckie. Były też inne grupy „podejrzane” – Mazurzy czy Słowińcy. Nie jestem zwolennikiem odpowiedzialności zbiorowej i nie uważam, że poczucie krzywdy miałoby być motorem politycznej ideologii. Natomiast można się domagać uwzględnienia w polityce historycznej tego, co się stało po 1945 roku na Śląsku czy na terenach zamieszkanych przez Łemków lub Mazurów.
Dobrym gestem, który zakończyłby tradycję bagatelizowania problemu, mogłoby być pojawienie się Prezydenta Rzeczpospolitej pod bramą obozu na Zgodzie podczas uroczystości, które odbywają się tam co roku.
-
-
W Polsce po 1945 roku ideologia komunistyczna została integralnie spleciona z ideologią nacjonalistyczną. Represje na Górnoślązakach a represje na żołnierzach Armii Krajowej miały zupełnie inny wymiar, mimo że dokonywały się rękami tego samego aparatu bezpieczeństwa. Z jednej strony, komuniści eliminowali swoich przeciwników politycznych, których widzieli między innymi w osobach AK-owców czy żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych, ale z drugiej strony dążyli również do ustanowienia państwa jednolitego narodowo i osadzanie Górnoślązaków w obozach miało właśnie takie podłoże. Powojenny reżim nie chciał w Polsce
Nie ma na Śląsku organizacji, która dążyłaby do autonomii kulturowej jednej grupy. RAŚ, jak sama nazwa wskazuje, dąży do autonomii Śląska, czyli do autonomii terytorialnej, która obejmowałaby swoim zasięgiem ludzi bez względu na ich tożsamość, co jest rozwiązaniem lepszym niż obecna kulawa wersja samorządności. RAŚ zrzesza poza tym osoby o bardzo różnej tożsamości. Podstawowym argumentem za zmianą obecnego systemu jest to, że gros środków na szczeblu centralnym jest marnotrawione, natomiast w ośrodkach regionalnych wydatki są ustalane o wiele racjonalniej. Dzisiaj decyzje podejmowane są na szczeblu centralnym, natomiast ich konsekwencje ponoszą samorządy – dobrym przykładem jest subwencja oświatowa. W przypadku wielu górnośląskich miast subwencja z centrali pokrywa wydatki na oświatę ledwie w ok. 60 proc., resz-
Biurokracja powinna być sprawna, natomiast biurokracja centralna z definicji jest nieefektywna. Strach, że centrala nie zredukuje liczby etatów nie jest istotnym argumentem przeciwko autonomii, dlatego że Warszawa dostawałaby o wiele mniej środków niż teraz. Decyzje dotyczące większości wydatków spoczywałaby na lokalnej władzy, która dystrybuowałaby pieniądze o wiele racjonalniej. Dzisiaj o rozdawaniu publicznych pieniędzy decydują głownie oligarchowie partyjni, którzy narzucają swoim posłom dyscyplinę w głosowaniu. Proponujemy przekształcić Senat w Izbę Regionów – składającą się z przedstawicieli rządów z autonomicznych regionów dysponujących mandatem imperatywnym. W ten sposób, mniej więcej, jest zorganizowany Bundesrat.
O tym rozstrzygnąć powinni sami zainteresowani: elity i społeczności regionalne, ze świadomością, że będzie trzeba utrzymać swoją administrację. Dla zbyt małych jednostek mógłby to być spory ciężar. Jeśli chodzi zaś o metodę rozliczania z centralą, to dobrym rozwiązaniem byłoby ustalenie w specjalnej umowie, jaki procent wpływów do budżetu Polski dana jednostka ma pokryć. Tego typu system funkcjonuje między Krajem Basków a rządem Hiszpanii.
Autonomiści są na prawicy, lewicy i w centrum. Dla mnie autonomia świetnie wpisuje się w ideę liberalną. W „Konstytucji wolności” Hayek jasno pisze, że władzę państwa można ograniczać przez podział. Chodzi zarówno o klasyczny trójpodział władzy, jak i podział terytorialny. Wtedy żaden ośrodek nie skupia w swoich rękach wystarczających środków, aby zagrozić swobodom obywatelskim. 0 –
-
T E K S T:
A
jak Aniołki Kaczyńskiego – na plakacie, na krześle, na skuterze, z psem i z książkami. Tajna broń konspiratorów z ul. Nowogrodzkiej. O ile w kultowym serialu Aniołki Charliego dziewczęta znały jedynie głos swojego mocodawcy, to w przypadku Aniołków Kaczyńskiego o głosie Prezesa wiedziały tyle, że zostanie on oddany na Karola Karskiego w Warszawie. Udany przepis na podwójną przegraną, bo zarówno Karskiego, jak i żadnego z Aniołków w Sejmie nie zobaczymy.
jak Czarny koń – (1) niegdyś nieoficjalny pseudonim Andrzeja Olechowskiego, na salonach bardziej znany jako „wieczny czarny koń”, który tak naprawdę nigdy niczego nie wygrał (2) Tajemnicze zwierzę karmione przez Pawła Kowala w spocie wyborczym PJN. Wyniki wyborów udowodniły, że ugrupowaniu bliżej do spasionego kucyka niż arabskiego ogiera. Od tego momentu powiedzenie nie mogę Ci pomóc, jestem koniem nabrało zupełnie nowego znaczenia.
jak Brunatna fala – podobnież wzbiera w Polsce i idzie przez Europę, jak obwieścił podczas kampanii Seweryn Blumsztajn na łamach „Gazety Wyborczej”. Innymi słowy: falanga Prawa i Sprawiedliwości, przywdziani w brunatne dresy kibole, zainfekowani faszyzmem i mową nienawiści. Redaktor Blumsztajn zreflektował się jednak i w swoim felietonie sam stwierdził, że mało kto o niej słyszał. Rzeczywiście, mało kto.
jak Dostęp do informacji publicznej – jego ograniczenie poprzez ustawę wywołało szeroką debatę publiczną. Od zdrady stanu, przez grymas Schetyny, po zasadność istnienia Senatu. Ustawa weszła w życie w ostatnim etapie kampanii i, z dostępnych nam publicznie informacji, nie miała wpływu na wynik wyborów.
B
C
D
jak Frank szwajcarski – w czasie wakacji z tym panem było trochę jak z Waltem Disneyem. Nakreślił kilka bajkowych scenariuszy tylko po to, aby miliony ludzi w kraju sądziło później, że należało go zamrozić. Za kilka lat sytuacja się powtórzy i z dumą napiszemy wtedy: stare wraca!
F
jak Grzegorz ze Szczecina – niekwestionowany bohater kampanii. W czasie wyborów zmienia się w mistrza kiczu i złego smaku. Człowiek o wielu twarzach. Grzegorz stał się nawet bohaterem naukowym. Uczeni ekonometrycy wszak odkryli zależność między liczbą kroków ze Szczecina do Warszawy a utratą wyborców przez prezesa SLD. Powiedzenie traci wyborców na każdym kroku uzyskało nowego znaczenia. Jedyny człowiek w SLD, który do kompromitacji nie potrzebował afery. Z niecierpliwością wyczekujemy psychologicznego poradnika Pana Grzegorza pt.: Zarządzanie kryzysowe – jak żyć ze stratą. Będzie bestseller.
G
jak Homo Homini – ostatnia nadzieja SLD. Sondażownia, której sondaże pojawiają się i znikają z prędkością decyzji producentów wieczorów wyborczych. Dzięki wielkiemu uczonemu Grzegorzowi ze Szczecina wiemy, że firma w monopolistycznym segmencie sondażowni nie ma szans z liderem rynku, tj. Państwową Komisją Wyborczą. Pytanie: kto zamawia badania w Homo Homini? staje się w świetle kolejnych wyborów bardziej intrygujące niż znane i lubiane jak żyć?
H
jak Internetgate – potoczna nazwa jednej z bardziej dramatycznych historii kampanii. Beata Kempa, znana z opanowanych i niebanalnych wypowiedzi publicznych, tym razem nie zapanowała nad swoim mailem. Sprawa ma wymiar międzynarodowy. Spekulanci twierdzą, że stoją za tym dwie grupy z ojczyzny bikini –
I 28-29
miejscowi, którzy mają już dość dwuosobowych delegacji w sprawie „jakiegoś tam ruskiego samolotu” i nasi, którym wybory zejszły się z Thenksgiwing dej. Ta część społeczeństwa, która wpadła w euforię i zaczęła spekulować, jaki kocia… tfu, aniołek Prezesa otworzy listę w Kielcach, szybko przekonała się o wartości porzekadła cuda niewidy. Nieoficjalnie wiemy, iż niewiadomi sprawcy dopisani zostali do listy PiS-u o roboczej nazwie Ci, których znajdziemy, gdy do władzy dojdziemy. Byleby sprawa się nie przedawniła. jak Janusz Korwin-Mikke – jedyny żyjący polityk, którego nazwisko pojawiło się na listach, mimo że nie startował w żadnym okręgu. Ponoć jest to jedna z przesłanek do unieważnienia wyborów. Szanse marne, ale jaki temat! Największy od czasów Tomasza Morusa i Grzegorza Napieralskiego twórca opisów utopijnego świata.
J
jak Kwiatkowski Adam – z tym kandydatem z list PiS w Warszawie wiążą się dwie ciekawe wiadomości. Pierwsza jest taka, że dostał się do Sejmu, zajmując ostatnie (czterdzieste) miejsce na liście, a druga, że uczynił to, umieszczając na swojej ulotce informację o tym, że pracował w Kancelarii Prezydenta RP, gdzie m.in. był odpowiedzialny za przygotowywanie wizyt i spotkań śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Wobec tego faktu mamy nadzieję, że materiały promocyjne nie wpadły w ręce Antoniego Macierewicza.
K
jak Mucha – (1) Joanna, długonoga broń Platformy Obywatelskiej, do niedawna najpiękniejsza posłanka Sejmu VI Kadencji, czar prysł po popadnięciu w niełaskę władz Jedynej Partii. Powabny młot na Palikota w Lublinie nie powstrzymał ekspansji Ruchu Poparcia. (2) Wróg ludu, czyt. zapluty karzeł reakcji, boże stworzenie, które ośmieliło się uprzykrzać premierowi podróż Tuskobusem (patrz: Tuskobus). Ku uciesze widzów YouTube i Szkła Kontaktowego zdezintegrowana przez premiera Tuska na szybie gazetą nieznanego pochodzenia (patrz: Brunatna Fala).
M
jak Naczas Łukasz – kandydat do Sejmu startujący z poziomu wyżej od Salomona, bo nalewa podobno i z pustego. Obrotny biznesmen, o czym świadczy fakt, że specjalizuje się w kupowaniu iPadów za pieniądze pochodzące z opodatkowania księży i likwidacji IPN. Zna się także na prostytucji zbiorowej (rozumiemy, że chodzi o wynik SLD w wyborach?) i korzystaniu z wyszukiwarki internetowej, czym miał okazję się pochwalić w wywiadzie z Robertem Mazurkiem. Fajni koledzy i koleżanki, bot na stronie internetowej i jeżdżenie smartem w spocie wyborczym nie pomogło – nie w tych wyborach czas na Naczasa.
N
bory z wynikami oscylującymi w granicach błędu statystycznego (patrz: Janusz Korwin-Mikke). Ostatnio podobno widziane na niezobowiązującej kolacji z PSL, chociaż Pawlak temu zaprzecza (oczywiście Krzysztof Pawlak, współautor niniejszego tekstu!). jak Ruchy Poparcia – patrz: Poparcie – samoistne, cykliczne ruchy mas posiadających bierne prawo wyborcze. Współcześnie zjawisko to zaobserwować można w drugim trymestrze roku wyborczego. Z reguły posiada dwa punkty zaczepienia: PO i PiS. Nauka jednak płata figle i niedawno odkryto trzeci punkt, a zarazem osobliwą odmianę ruchu poparcia, pod nazwą Ruch Poparcia Palikota. Przeglądając posłów tego ostatniego, przychodzi na myśl legendarne powiedzenie: Panowie, Wersal się skończył !
R
jak Staruchowicz ps. Staruch – według tych, co walczą o prawdę – mąż stanu (szyty na miarę), ośrodek dyskusji społecznych i pierwszy więzień polityczny współczesnego wymiaru sprawiedliwości. Według tego właśnie wymiaru niebezpieczny przestępca, przywódca grupy chuligańskiej, obecnie w areszcie. Wiemy jedynie, że rację ma ktoś, kto w nazwie ma sprawiedliwość. Najpewniej Ci, którzy jej nie zmienią. Jak to mówią, nie od razu Kraków zbudowano, a jak wiadomo nawet św. Tomasz miał te gorsze momenty.
S
jak Tuskobus – (1) autobus klasy LUX (bardziej LUX niż na wycieczkach do Chorwacji), którym szef rządu wizytował f lagowe inwestycje projektu PwB, odwiedzał uciemiężonych nieubezpieczonych, a także mijał ekspertów negocjacyjnych Brunatnej Frakcji Kibiców, znanych inaczej jako „przyjaciele przemysłu jajecznego”. Wieść gminna niesie, iż Premier miał tylko dwa życzenia: żadnej papryki w kuchni pokładowej oraz, cytuję: keine Geschwindigkeitsüberschreitung*. (2) mobilne centrum rządzenia we współczesnych ustrojach demokratycznych.
T
*[niem.] żadnego przekraczania dozwolonej prędkości. jak Uprawa papryki – uprawy w Polsce, które miały przynieść PiS-owi żniwa w postaci zwycięstwa w wyborach parlamentarnych, a sprowadziły tylko klęskę nieurodzaju. Papryka stała się nieformalną wizytówką kampanii wyborczej Anno Domini 2011 – jej hodowca z woj. mazowieckiego zasłynął w połowie sierpnia wycelowanymi w Tuska pytaniami natury egzystencjalnej ( Jak żyć, panie premierze? – patrz: Życie). Wystarczyła chwila, by Paprykarz stał się gwoździem programu konwencji PiS-u w Krakowie i oprowadzał samego Prezesa po swoich włościach. Pomimo ostrych słów, sama papryczka nie okazała się dostatecznie pikantna.
U
jak Obywatele do Senatu – nowa siła na polskiej scenie politycznej. Jak się okazuje, inicjatywa została odrzucona niemal w całym kraju. Matecznik „Obywateli” – Wrocław – zdołał wyłonić obywatelskiego jedynaka, który ponoć chce wprowadzić samorządność do Senatu. Być może tylko tu i ówdzie pojawi się pytanie: Tylko po co?. W powyborczych analizach specjaliści głoszą, że winna jest nazwa. – Przecież nie jest sprecyzowane, jacy obywatele jakich opcji! A po listach czasem ciężko było znaleźć jednoznaczną odpowiedź – burzy się nadpolitolog Piotr F. Micuła.
jak Wijas Jędrzej – koniunkturalista. Kandydat, który zdywersyfikował kampanię i wystąpił w heavy-metalowym spocie w stroju dyrektora firmy konsultingowej. Niestety Pan Jędrzej nie docenił elektoratu, który zorientował się, że spot nie jest „heavy”, a Pan Jędrzej – bogaty. W istocie to spot był biedny, a Wijas ciężki (do zaakceptowania w Sejmie).
jak Poparcie – punkt G sceny politycznej, czyli mało kto je widział, ale każdy go poszukuje. Kamień filozoficzny w świecie, w którym wszyscy głosują przeciwko innym. Na PiS głosuje się przeciwko PO, na PO przeciwko PiS, na Palikota przeciwko wszystkim. Nikt jego serca jeszcze nie zdobył, a Ci, którzy twierdzą, że je mają, kończą wy-
jak Życie – o jego sens pytania zadawali sobie myśliciele od czasów sokratejskich, a Jean-Paul Sartre wypalił niejedną paczkę Gauloises, łamiąc sobie umysł nad tym problemem. Tym optymistycznym akcentem warto zakończyć i w perspektywie kolejnych czterech lat zadać ponownie pytanie: Jak żyć, panie premierze? 0
O
P
W
Czemu Zachód upada? T E K S T:
M AC I E J TO M EC K I
P
rzez ostatnie lata wśród wielu intelektualistów dominował pogląd o tworzeniu się cywilizacji uniwersalnej, w oparciu o zasady będące fundamentem kultury zachodniej. Demokracja liberalna, pluralizm, indywidualizm czy prawa człowieka miały być wartościami powszechnie pożądanymi i uznawanymi za słuszne. Sama idea cywilizacji uniwersalnej miała służyć jako legitymizacja promowania zachodnich wartości na świecie, odbywającego się jednak przy użyciu metod często jednak z nimi sprzecznych.
Cywilizacja zachodnia przeżywała dwa szczyty potęgi: najpierw jako Europa w XIX wieku, a później jako Stany Zjednoczone w XX wieku. Dlatego też, między innymi za sprawą Francisa Fukuyamy, Zachód doszedł wniosku, że jego forma społeczeństwa i państwa (czyli demokracja liberalna) są najwyższymi osiągnięciami rodzaju ludzkiego i najdoskonalszym modelem. Każde państwo i każda cywilizacja powinny do niej dążyć. Samo założenie, że osiągnęliśmy apogeum, znaleźliśmy optymalny model i formę państwa, świadczy o słabości, o końcu rozwoju i braku innowacyjności. Zapewne Henri Bergson zdefiniowałby ten stan jako wygaśnięcie elan vital, siły życiowej, która mobilizuje wszystkie istoty do rozwoju. Podobny pogląd posiadał już w 1961 roku Carrol Quigley, który przesłanek rozwoju cywilizacji upatrywał w posiadaniu „instrumentu ekspansji”, czyli organizacji, platformy militarnej, edukacyjnej, społecznej, czy też technologicznej, która jest w stanie akumulować wytwarzane nadwyżki i wykorzystywać je w celach innowacyjnych po to, aby uzyskać przewagę nad innymi. Stany Zjednoczone nadal posiadają, choć słabnące, instrumenty ekspansji, zarówno polityczne, jak i militarne czy edukacyjne. Natomiast Europa, poprzez wprowadzenie modelu państwa dobrobytu (welfare state), nie tylko krótkowzrocznie konsumowała wytwarzane nadwyżki, podnosząc przez to na niedługi czas stopień zamożności obywateli, ale także zadłużała się u państw należących do innych cywilizacji.
30-31
Ekspansja zachodniego konsumpcjonizmu i kultury masowej skłoniła bardzo wielu do uznania, że wraz z nimi rozpowszechniają się na cały świat wartości kultury zachodniej, a biorąc pod uwagę skalę globalizmu i westernizację, że można obwieścić narodziny i tryumf cywilizacji uniwersalnej. Rację miał Samuel Huntington, który twierdził, że w ten sposób trywializujemy tylko kulturę Zachodu. Jej fundamentem bowiem jest Wielka Karta Swobód, a nie budynek z wielkim złotym łukiem, gdzie możemy kupić hamburgery lub napić się coli. Azjaci mogą zajadać się Big Macami, ale wraz z tym wcale nie przyswajają sobie zachodnich wartości.
Największym problemem cywilizacji zachodniej jest jednak odcięcie się od tradycji i od własnej kultury. Thomas Jefferson jednoznacznie zdefiniował wartości Zachodu: wolność, indywidualizm, demokracja liberalna, własność i konstytucjonalizm. Europa, poprzez politykę multi-kulti, promowała różnorodność i odcinała się od swoich korzeni (ciekawe jak zamierzano połączyć chociażby silny kolektywizm czy hierarchizm wypływający z Koranu, czyli wartości będące fundamentem cywilizacji islamskiej, z przeciwstawnymi fundamentami cywilizacji zachodniej, takimi jak indywidualizm czy równość). Młodzi, zdolni, dynamiczni imigranci mogliby wprowadzić sporo innowacyjności, jednak Europa, poprzez rozbudowany system socjalny, przyciągała najbiedniejszych i leniwych, a nie zdolnych. Klęska tej polityki jest ostatnio bardzo dobrze widoczna, co przyznali i potwierdzili przywódcy europejscy. Degrengoladę tych wartości pokazuje chociażby zmiana w definiowaniu człowieka. W XVI wieku, pod wpływem humanizmu oraz racjonali-
zmu, określano nas jako humanistów, silnie akcentowano „człowieczeństwo”. Humanista był osobą, która znała języki obce, kulturę antyczną, posiadała szerokie spectrum zainteresowań, od prawa, sztuki, filozofii, po ekonomię czy astronomię. W XVI wieku byliśmy więc owymi humanistami, racjonalistami. W XIX wieku starano się definiować ludzi jako jednostki, akcentowano silny indywidualizm. Miało to sens w walce z absolutyzmem i despotyzmem monarchii. W XXI wieku jesteśmy zaś po prostu podmiotami – podmiotami praw, podmiotami gospodarczymi. Ustała dyskusja o wartościach czy godności.
Słabnące wpływy Europy na świecie, a także coraz częstsze negowanie hegemonii Stanów Zjednoczonych przez rosnące w siłę państwa azjatyckie czy napędzane boomem demograficznym kraje islamskie, skłaniają raczej do odrzucenia uniwersalistycznych zapędów Zachodu. Nieobce naszej kulturze Realpolitik nakazuje raczej zabezpieczaeni przewagi Zachodu w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, wiodących pozycji w MFW czy Banku Światowym. Po dekadzie zaniedbań, konsumowania dobrobytu i życia na kredyt, Zachód powinien zabezpieczyć swoje interesy dostępnymi (jeszcze) narzędziami, chociażby z obawy przed zbyt surową oceną historyczną naszej epoki przez potomność. 0
MAGIEL:
Oba gatunki bardzo kocham, dlatego zabrałbym ją i do kina, i do teatru. W weekend do teatru, a w tygodniu do kina. Dlaczego tak? Weekendy w kinach są koszmarne – jest dużo ludzi, wsuwają orzeszki, popcorn, wiercą się i w dodatku jeszcze szumi klimatyzacja. Natomiast teatr to pewnego rodzaju msza, skupienie na tym, co odbywa się na scenie. Dlatego świetnie jest pójść z dziewczyną do teatru i obejrzeć coś razem. Po spektaklu trzeba zaprosić ją na kawę lub piwo i… porozmawiać, a temat do rozmowy nasuwa się sam. Jej spodoba się pierwsza scena, która akurat mnie nie przypadnie do gustu. Mamy już piece of conversation. Teatr, przez to, że ma żywych aktorów na scenie i łączy się zazwyczaj z jakąś propozycją literacką, proponując jednocześnie ciekawą formę, stanowi istotne bogactwo formalno-myślowe. Takie bogactwo właśnie jest dobrym tematem do rozmowy z dziewczyną.
Różne? Tylko z pozoru. Pomiędzy filmem a teatrem istnieje wiele wspólnych rzeczy, które łączą te dwie, wydawałoby się oddzielne dyscypliny. Kiedyś zapytano Leona Schillera, wielkiego polskiego reżysera teatralnego, czym różni się reżyseria filmowa od teatralnej i on odpowiedział, że niczym. Wszystko jest kwestią warsztatu. W tym jest dużo prawdy. Schiller twierdził, że motorem postępu w teatrze jest film. Czyli to, co on przynosi ze sobą – nie tylko obraz, ale pewien sposób opowiadania, inny stosunek do narracji. To wszystko ma ogromny wpływ na to, co dzieje się w teatrze. Jeśli chodzi jednak o publiczność, to różnice są zauważalne. W kinie mamy do czynienia z jakąś masą. Do teatru natomiast przychodzą konkretne osoby, indywidualności, a nie anonimowe postacie. Możemy stwierdzić, że przyszedł lekarz, urzędnik, prawnik, student. Każdy czegoś szuka, dlatego tu przyszedł. W kinie jest widownia, a w teatrze widz. Film to kultura masowa. Dlatego wolę, gdy w kinie na moim filmie jest 5 osób i są to ciekawe osoby, niż 500 osób, które stanowią jedną masówkę.
32-33
Teatr jest dla reżysera bardzo ciekawy, bo wymaga skupienia na człowieku. Przy filmie nie zawsze jest na to czas. W teatrze mamy spokój, koncentrację na aktorze, z tej współpracy coś się rodzi. Do tego dochodzi inscenizacja, scena oraz mnóstwo innych elementów, które tworzą spektakl. Ostatnio jest taka moda, że w sztuce pokazuje się projekcje filmowe, po prostu erupcja filmu na scenie. A to nic nowego, już w latach dwudziestych sam Leon Schiller stosował projekcje. Stanowią one po prostu dodatkowe pole manewru reżysera teatralnego.
To nieprawda. Narzekanie jest charakterystyczne dla nas, Polaków. Teatry są takie, jakie były. Zawsze były takie, które szły w jedną stronę, drugie proponowały co innego. W każdym teatrze są spektakle lepsze i gorsze. Nie ma też tak, że jakiś teatr wystawia same arcydzieła. W dodatku nie ma żadnego aksjomatu, że akurat to jest fantastyczne i koniec. To jest właśnie niesamowite, że jeden teatr proponuje jedną formę, drugi inną. Tu jest spektakl muzyczny, tu oparty na słowie i one są w różny sposób inscenizowane, to świadczy właśnie o sile życia teatralnego w Warszawie. Mamy zróżnicowaną ofertę. Krytyka powinna docenić, że to nie jest wyłącznie jeden garnitur. Co by było, gdyby w restauracji serwowano tylko jedno danie, bo ktoś powiedział, że pomidorowa i schabowy są najlepsze? I wszyscy musieliby jeść ten sam obiad. Właśnie nie! Otóż to jest świetne w restauracji, że możemy sobie coś wybrać. Jeden woli coś lekkiego, inny coś ciężkiego. I to jest wspaniałe, że w Warszawie mamy tak bogate menu.
-
Chciałbym, żeby Powszechny był teatrem, który nie podąża za jakimiś modami, za pustymi eksperymentami. Żeby jego istota leżała w obszarze myśli i w obszarze emocji. Aby po obejrzeniu spektaklu widz wyszedł z konstatacją myślową. Jest taka grupa twórców, która przywiązuje wielką wagę do formy, bo im się wydaje, że jest jakaś fantastyczna i nowa. Mimo to forma, którą proponują, jest stara, oklepana. Być może nie widzieli tych spektakli, nie wiedzą, że taki teatr istniał, dlatego tak się tym fascynują. Ważne jest, czy widz potrafi komunikat płynący ze sceny, opakowany w te różne formy artystyczne, odczytać. Chcę, żeby przychodzili tu różni ludzie – i młodsi, i starsi. Mówiąc młodsi, mam na myśli nie tylko młodzież, ale także dzieci, które są chyba najbardziej wdzięczną i aktywną publicznością. Przede wszystkim chcemy w teatrze rozmawiać o tym, co nas otacza, o świecie współczesnym w znaczeniu obyczajowym, moralnym, społecznym. Jednocześnie uważam, że teatr ma dług o charakterze misyjnym wobec pokoleń, które dojrzewają. Dlatego musimy młodym ludziom przypominać od czasu do czasu, że mamy takich poetów, jak Czesław Miłosz czy Wisława Szymborska. Oczywiście te nazwiska muszą być przetworzone w teatrze w komunikatywny sposób, zrozumiały dla młodego widza i tak, by odnosiły się do współczesności. B o nie
chodzi o to, żeby pokazać Szekspira dla samego Szekspira. Ma być on pretekstem do rozmowy o czasach współczesnych.
Ja osobiście wolę gorzką, bo jest to bardziej energetyczne, wywołuje większą reakcję. Słodycz usypia, daje poczucie, że wszystko jest OK. Takie poczucie też czasami będziemy dawać. Natomiast generalnie trzeba szokować goryczką, bo chcemy opowiadać o czasach współczesnych. Nie mówię, że będą same spektakle gorzkie, ale jeśli temat będzie tego wymagał, bo podejmie drażliwy problem społeczny, to niestety tak będzie. Natomiast jeśli będziemy opowiadać o czymś, co ma w sobie jakąś słodycz, to trzeba będzie czasem dodać miodu. 0
Różne osoby piją różne kawy. Jedni piją bardzo gorzką i nie chcą słodzić, zwłaszcza Panie. A są tacy, którzy kawę mocno słodzą. A znam jeszcze kogoś, kto słodzi kawę miodem. Jedni dolewają mleka, drudzy nie. Bardzo różne są sposoby na tę kawę.
to
xxxxz
xxxxz
Niektóre już są nawet realizowane. Zapraszamy widzów na rozmowy z aktorami, którzy z chęcią zostaną po spektaklu. Organizujemy także spotkania Na ławeczce, na których we współpracy z TVP prezentujemy najwybitniejsze spektakle Teatru Telewizji, a po ich projekcji widz ma możliwość dyskusji z twórcami, którzy siedzą „na ławeczce”. Uważam, że nie można się zamykać. Dlatego przyciągamy różne instytucje. Oprócz współpracy z ZTM, nawiązaliśmy kontakt ze Szkołą Wyższą Psychologii Społecznej, której siedziba mieści się niedaleko teatru. Ruszamy także w Polskę, bo musimy pokazywać nasze przedstawienia. Gdziekolwiek nas zaproszą, tam pojedziemy. Nie można zapominać o Stadionie Narodowym po drugiej stronie ulicy. Część z kibiców z
pewnością przyjdzie do nas po meczu, trzeba ich tylko zainteresować. Ilu? Policzę i wtedy powiem, ale z pewnością będę się śmiał ze sceptyków. Nie możemy także pozwolić na to, żeby nasze spektakle były powierzchowne, o niczym, takie ble, ble, ble. Spektakl typu „hamburger” to spektakl, który służy tylko do przeżucia, zaspokojenia pierwszego głodu – i do widzenia. Natomiast potrawy powinny być bardziej wyrafinowane i mieć większy charakter, a czy będą bardziej słodkie, czy słone, to już jest sprawa indywidualnych smaków.
i
/ Groupon
36-37
-
88887
-
-
-
-
-
-
-
–
-
-
88889
-
-
–
-
-
88777
-
-
-
48-49
-
iTunes iPolska iNic
–
N
ie znaczy to jednak nic więcej niż możliwość zapłaty za zakupy polską kartą płatniczą i szansy odnalezienia w katalogu muzycznym piosenek polskich wykonawców. Nic więcej, ponieważ obsługa sklepu nadal pozostała w języku angielskim, ceny piosenek i albumów podawane są w euro, a dostęp do działu filmów i seriali jest zablokowany.
Kiedy w 2003 roku Apple zaprezentowało pomysł wirtualnego sklepu z muzyką, oczy wiste było, że branża muzyczna będzie musiała się zmienić. Kilka lat po otwarciu iTunes ponad 50 proc. muzyki na całym świecie sprzedaje się właśnie w Internecie, a sprzedaż płyt CD cały czas maleje. Globalna sytuacja nie przekłada się jednak na naszą krajową rzeczy wistość, gdzie niezwykle mała ilość kupowanych płyt wcale nie oznacza zwiększającego się popytu na legalną muzykę w formacie mp3. Darmowe serwery pełne całych dyskografii, zupełnie nowych albumów i najnowszych singli wciąż wygry wają nad Wisłą z tradycyjnymi sklepami. I nie zmieni tego udostępnienie nam międzynarodowego katalogu muzyki od Apple. Za bardzo mija się on z naszą rzeczy wistością.
Tak jak wszystkie inne produkty Apple, iTunes Store jest w Polsce po prostu za drogi. Przeliczanie cen z euro i duża marża powoduje, że za jedną piosenkę zapłacimy tam 5,5 zł (1,29 euro), a za cały album –
na przykład krążek Granda Brodki – 44 zł (9,99 euro). Przy czym fizyczną wersję tego albumu w każdym sklepie muzycznym można kupić za 35 zł, a za 40 zł możemy nabyć wersję z DVD. Kto zatem skusi się na taki zakup? Ja na pewno nie. Nie wyobrażam sobie kupowania muzyki w formacie mp3 za większą cenę niż za namacalny nośnik CD razem z dołączoną książeczką i innymi bonusami. Nie mówiąc już o braku możliwości odstawienia takiego zakupu na półkę z całą kolekcją innych albumów. Pobudki osób, które dokonały zakupu w sklepie iTunes, są mi osobiście nieznane.
To, że kilka plików mp3 nie równa się ciekawie wydanej płycie CD zrozumiały za to niektóre polskie wydawnictwa i sklepy z cyfrową muzyką. Dla porównania, w internetowym sklepie labelu Prosto za płytę w empetrójkach zapłacimy tylko… 7 zł. Podobnie w serwisie muzodajnia.pl, gdzie za najnowszze wydawnictwa, nawet te zagraniczne, zapłacimy około 8 zł. Apple nie może jednak dostosować cen do polskiego rynku. Stosuje tę samą politykę cenową dla wszystkich krajów. Dlatego też jeszcze raz warto podkreślić, że nie będzie on rozwiązaniem dla małej sprzedaży muzycznych wydawnictw i dużego piractwa w naszym kraju. Jeśli miałaby w tym pomóc sprzedaż empetrójek, to z pewnością będą to te z polskich sklepów, a nie ze sklepu iTunes. I nie teraz, ale dopiero za jakiś czas. Bo żeby zamiast z pirackiego serwera większość Polaków ściągała album z legalnego sklepu potrzeba nie tylko zmian w mentalności, ale także w zasobności portfeli. 0
-
-
-
-
-
-
-
-
-
x yz z z
-
1920 Bitwa Warszawska (Polska 2011) -
J
-
-
-
-
-
-
-
-
-
-
-
-
-
-
EWELINA RUTKOWSKA
-
x x x yz
-
-
-
-
O
-
-
-
.
-
-
x x x yz
-
-
-
C 52-53
-
-
xxzzz
-
-
-
-
-
.
x x yz z
-
-
-
N
! -
-
56-57
Sukces
nie zawsze
kolejny... -
Piłkarza spotykam na Dworcu Centralnym. Razem czekamy na pociąg do Katowic. Do miasta, w którym przeżył całe swoje życie, 48 wiosen. Znając moje szczęście pewnie będę musiał się tam męczyć kolejne tyle! – żartuje. Gdy dowiaduje się, że do stolicy Śląska jadę na wakacje, na jego twarzy pojawia się delikatny uśmiech. Ten świat to już zwariował! On też kiedyś zwariował. Na punkcie pieniędzy. Pamiętam swoją pierwszą wypłatę po meczu młodzieżowej reprezentacji. Zamiast wrócić do mojego klubu sportowego, dwa tygodnie spędziłem w klubach nocnych. Miałem pieniądze na wszystko: alkohol, panienki. Szukała mnie matka, szukali trenerzy i koledzy z drużyny. Gdy w końcu wydałem wszystkie pieniądze, wróciłem do domu. Matce powiedziałem, że musiałem załatwić sprawy związane z wojskiem. Pożyczyłem od niej parę złotych i poszedłem na trening.
Mówi, że w piłkę gra odkąd pamięta. Jako maluch całymi dniami biegał po piaskowym boisku nieopodal kamienicy, w której mieszkał z matką. To przez piłkę notorycznie wagarował i miał ogromne problemy ze zdaniem do następnej klasy. Ale w szkole średniej byłem już jednym z lepszych uczniów! W czasie całego roku szkolnego pojawiłem się tam tylko na rozpoczęcie i zakończenie. A świadectwo miałem i tak zawsze z czerwonym paskiem. I to nie na dupie, tak jak w podstawówce. Wszystko załatwiał klub sportowy. Dbali o Piłkarza, bo wiedzieli, że takiego talentu nie spotyka się codziennie. Umowa była prosta: – Jeśli tylko chodziłem na treningi, to kierownik drużyny co miesiąc szedł do pani dyrektor, usprawiedliwiał nieobecności i załatwiał oceny. Wszystkie klasówki miałem zaliczone na 5, a odpowiedzi na 4. Mi to pasowało. Wcześniej nigdy nie widziałem piątki przy moim nazwisku. A jaka mama była dumna! Mówili o nim, że tak szybkiego zawodnika w polskiej lidze jeszcze nie było. W klubie strzelał jak na zawołanie. W młodzieżowej repre-
60-61
zentacji również. Był ulubieńcem kibiców. Od chwili, gdy zacząłem grać w pierwszej lidze w Katowicach, stałem się kimś. Były pierwsze wywiady. Zaczęli mnie zapraszać na różne imprezy. Odmawiał tylko wtedy, gdy następnego dnia miał mecz. Po każdym melanżu trzeba było jednak w końcu pójść na trening. Czasami wyrzucali mnie, bo byłem za bardzo pijany, ale zazwyczaj przymykali oko. Bo i tak strzelałem bramki. Aż w końcu przestał strzelać. Moja szczęśliwa karta znów się odwróciła. Czułem, że z każdym meczem mam coraz mniej sił. Przeciwnicy nie nabierali się na moje zwody, bo po prostu byłem już za wolny. Gdy przez dłuższy czas nie pojawiał się na treningach, nikt nie interesował się za bardzo tym, co robi. Każdy jednak wiedział, że aby go znaleźć wystarczyło wejść do któregoś z nocnych klubów. Pewnego dnia, gdy przyszedłem na trening, powiedzieli, że nie mam wstępu do szatni. Wypłacili jakąś kasę na odchodne i podziękowali.
-
Pytam Piłkarza, co by zrobił, gdyby mógł wrócić do dawnych czasów. Teraz jestem mądry i mogę powiedzieć Ci, że te pieniądze zaniósłbym matce i poszedł dalej trenować. Ale wtedy sytuacja była zupełnie inna. Wszyscy dookoła przyjeżdżali drogimi samochodami, otaczali się pięknymi dziewczynami. Chciałem być taki jak oni. Chciałem też mieć coś od życia. Widziałem naprawdę wiele przez okres swojej młodości. Czasami było tak, że nie mieliśmy co do garnka włożyć. A jak już mieliśmy, to przyjeżdżał ojciec i wszystko kradł. Miałem dość naszej biedy. Czułem, że chwyciłem byka za rogi. Momentalnie te wszystkie dziewczyny, które wcześniej nawet na mnie nie spojrzały, nie mogły się ode mnie odczepić. Wreszcie czułem, że żyję. Ciężkie jest życie z przeświadczeniem, że przegrałeś swoją szansę i drugiej już mieć nie będziesz. Dlatego przez większość czasu wolałem, żeby czasy mojej młodości były białą kartą w moich wspomnieniach. Moje dzieci nie wiedzą o przeszłości swojego ojca. Teraz jedyne czego chcę, to by oni nie zmarnowali swojej szansy.
/
Uprzedzając twoje pytanie, nie przeniosłem się do tego schroniska, żeby być z dala od kasyna. Gdy przyjeżdżałem do tej wioski, nie miałem już prawie nic – rozpoczyna naszą rozmowę Dyrektor. Dyrektor jest absolwentem Szkoły Głównej Handlowej. Ukończył ją z wyróżnieniem. Od trzeciego roku studiów pracował w dużej, prywatnej firmie marketingowej. Był przebojowy i szybko wspinał się po szczeblach kariery. Nie wiem nawet, czy nie za szybko. Już w wieku 25 lat stałem się prawie najważniejszą personą w firmie. Byłem przełożonym ludzi z trzydziestoletnim stażem. Gdy teraz ogląda swoje reklamówki, z jego twarzy nie schodzi uśmiech i duma. Jestem bardzo zadowolony, że niektóre teksty przetrwały do dziś, a nawet zaczęły żyć swoim własnym życiem. Bez wątpienia miał smykałkę do reklamy. Jego plany marketingowe nieraz uznawane były za najlepsze w swoich kategoriach. Firma powiększała swoje wpływy na rynku. To on wprowadził ją do czołówki polskich agencji marketingowych. W firmie poznał też swoją przyszłą żonę. Pomimo tego, że dużo pracowaliśmy, nasze relacje były świetne. Lubiliśmy razem podróżować. Naszą pasją były góry. Nie było takiego szlaku w Polsce, na którym nie byli-
śmy. Rok po tym jak się pobrali, na świat przyszedł pierwszy syn, trzy lata później drugi. Zdecydowaliśmy, że żona przestanie pracować i zajmie się wychowywaniem maluchów. Problemów z pieniędzmi przecież nie mieliśmy żadnych.
W życiu najbardziej boję się tylko jednego – przypadku. Boję się tego, że tak niewiele od nas zależy. To właśnie przez przypadek Dyrektor znalazł się kiedyś w kasynie. Kumpel miał małe problemy finansowe. Zaproponował, żebym towarzyszył mu pewnej nocy w wypadzie na ruletkę. Zachęcał mnie: „Ja się odkuję, Ty zobaczysz chociaż raz w życiu kasyno”. Pamiętam te słowa jak dziś. To był pierwszy, ale nie ostatni raz. Hazard to okropna choroba, którą można porównać do alkoholizmu. Całe tygodnie przesiadywałem w kasynie. W domu mówiłem, że robimy ważny projekt albo konferencję. I jechałem się odkuć. Oczywiście były takie dni, kiedy wygrywałem ogromne sumy. Nigdy jednak nie zdą- żyłem się nimi nacieszyć, bo któregoś tam dnia wszystko przegrywałem. 1 Zresztą było tak, że wygrana nie dawała prawie żadnej satysfakcji. Ważny był moment niepewności. Chwile pomiędzy postawieniem pieniędzy, a ogłoszeniem wyniku losowania.
Nie muszę chyba mówić, jak wyglądała moja sytuacja w pracy. Przychodziłem tam kompletnie zmęczony. Przez cały dzień byłem jakby nieobecny. Od momentu rozpoczęcia nałogowego grania w kasynie nie wykonałem żadnego projektu. W domu było jeszcze gorzej. Dwójka małych synów prawie w ogóle nie widywała się z ojcem, który albo był w pracy, albo wykonywał ważny projekt w… kasynie. Żona podejrzewała, że ją zdradza, bo codziennie przychodził późno w nocy. Prawie zawsze kompletnie trzeźwy, więc coś było nie tak.
Pieniędzy na koncie ciągle ubywało. Gdy żona dowiedziała się o moim nałogu, próbowała mi pomóc. Robiła wszystko, co było w jej mocy. Chciała uratować nie tylko nasze finanse, ale przede wszystkim nasze małżeństwo. Niestety jej się nie udało. Rozwiedli się, gdy ich syn szedł do podstawówki. Miesiąc później Dyrektora wylali z pracy. Dopiero wtedy się otrząsnął. Zapisał się na odwyk, chodził regularnie do psychologa. Jednak było za późno, by wrócić do poprzedniego życia. Tułałem się od kumpla do kumpla, ciągle się zapożyczając. Miałem kilka propozycji pracy w marketingu i jedną, trochę inną, nad którą nie zastanawiałem się ani chwili: „Dyrektor, mam dla ciebie robotę. Możesz prowadzić schronisko”. Uznałem, że to jedyna możliwość ułożenia sobie tego wszystkiego w mojej głowie. Spakowałem się, usunąłem Facebooka i przyjechałem tu.
62-63
Jak widzi swoją przyszłość? Dalej będę spacerował po górach, przygotowywał nową pościel odwiedzającym i od czasu do czasu jechał do miasta, żeby zobaczyć się z moimi synami. Powoli znów zaczynam się czuć wolnym człowiekiem. I chcę być nim w pełni. Na koniec dodaje: Ten Facebook może nie byłby takim głupim pomysłem. Przynajmniej miałbym możliwość porozmawiania z moimi synami. Ciekawe tylko, czy nie wstydziliby się przyjąć mnie znowu do swoich znajomych?
-
Nasza rozmowa z Muzyczką rozpoczyna się słowami: Muzyka jest z jednej strony moim największym sukcesem, a z drugiej strony początkiem długiej drogi w dół. Aby ją spotkać, wystarczy tylko parę kroków w dół. Na stację metra. Zarabiam tu więcej niż w szkole – mówi z uśmiechem w przerwie jednej z piosenek. Jej piękny głos przyciąga przechodniów, którzy jeden za drugim, wrzucają drobniaki do pokrowca na gitarę. Wydaje się być szczęśliwa. Jednak im dłużej rozmawiamy, tym bardziej jej twarz posępnieje, a głos staje się łamliwy. 20 lat temu, kończąc Akademię Muzyczną im. Fryderyka Chopina, miała mnóstwo pomysłów na swoje życie i miejsce w orkiestrze jednego z warszawskich teatrów. Co roku śpiewała w chórkach na Festiwalu w Opolu. To właśnie w Opolu dogadała się z szefem Filharmonii Narodowej, w którego orkiestrze rozpoczęła później grę. Jeździliśmy po całym świecie i dawaliśmy świetne koncerty. Afryka, Azja, Ameryka
Południowa. Pewnie w życiu nie zobaczyłabym żadnego z tych kontynentów, gdyby nie muzyka. Nigdy nie zapomnę naszego jedynego koncertu w Kenii, który zagraliśmy… w sali gimnastycznej. Nikt z nas nie spodziewał się łatwego występu, szczególnie że chyba nikt na widowni nie wiedział, kim był Fryderyk Chopin. Nasze zdumienie było ogromne, gdy podczas koncertu większość sali lekko stąpała z nogi na nogę, próbując tańczyć, a na koniec otrzymaliśmy owacje niczym piłkarze na stadionie. Oczywiście przy użyciu wuwuzeli z puszek od konserw.
z domu. Nie jadłam, nie myłam się. Piłam tylko wodę z kranu. Wzięła dwumiesięczny urlop w Filharmonii. Po paru tygodniach zniszczyła swój kontrabas. Nie potrafiłam zagrać nawet jednej nuty. Nie mogłam na niego patrzeć i pewnego dnia po prostu rozszarpałam go na strzępy. Niemało się przy tym pokaleczyłam. Powrócić do świata „żywych” pomógł jej kumpel z orkiestry. W końcu przekonał mnie, że szpital będzie najlepszym rozwiązaniem. Pomogło. Niestety na powrót do Filharmonii było już za późno.
Problemy zaczęły się dopiero wtedy, gdy rozchorowała się jej matka. Ojca w życiu nie poznałam, zginął w wypadku samochodowym, gdy miałam dwa lata. Zostałyśmy z mamą same. Matka była w jej życiu kimś najważniejszym. Całą moją młodość zawsze mnie wspierała. Była świetną wychowawczynią. Wiedziała, kiedy trzeba mnie pochwalić, a kiedy należy mi się nagana. Myślę, że to w dużym stopniu dzięki niej udało mi się odnieść moje największe sukcesy. Gdy dowiedziała się, że matka miała wylew, była razem z orkiestrą w Chicago. Zrobiła wszystko, by jak najszybciej wrócić do kraju. Lekarze nie dawali matce zbyt wielkich szans na przeżycie więc liczyła się każda chwila. Gdy wróciła do Warszawy, rozpoczynały się przygotowania do pogrzebu. Moje całe życie się zawaliło. Przez miesiąc w ogóle nie wychodziłam
Granica między normalnością a szaleństwem jest niezwykle cienka. Dopiero teraz potrafię ją zauważyć. Ludzie nawet nie zdają sobie sprawy, jak często ją przekraczają. I myślę, że jest to nieuniknione. Ważne jednak, by mieć w kimś oparcie, by zdawać sobie sprawę z tego, że to, jak żyję i to, co robię w tej chwili nie jest normalne. I mieć siły to zmieniać. Mam nadzieję, że ja już zawsze będę miała na tyle siły i odwagi, by ciągle kochać życie. Nie mogę znowu stracić nadziei. Nikt nie może. Gdy mówię, że metro nie jest miejscem dla osoby z takim talentem, oponuje. Pracuję jak każdy inny i nawet mam za co żyć. Na razie nie potrzebuję niczego innego. Tutaj jestem bezpieczna. Pewnie z czasem coś wykurzy mnie z tego miejsca, ale na razie kocham życie takim, jakie jest. Nawet na stacji metra. 0
-
/ tabu pokarmowe
64-65
72-73
recenzje/
miasta wskazane na kartach misji. Naszym celem jest ze. Nic w tym spe-
xxxxy
J
-
–
-
Ticket To Ride: Marklin Edition
-
Alan R. Moon Days of Wonder
-
-
M AT E U S Z R A D E C K I
D
yplomacja -
xxxzz
Dyplomacja -
-
-
Dyplomacja
-
Allan B. Calhamer
-
Avalon Hill
-
-
rystyczne dla Dyplomacji -
Dyploma-
cji
-
M AT E U S Z R A D E C K I
/ Andrzej Zakrzewski / Basia Banasik
Kto jest Kim? Andrzej Zakrzewski Dyrektor Instytutu Historii Prawa UW
W i e k: przejrzały M i e j s c e U r o dz e n i a : szpital na Solcu T y t u ł N au kow y: dr hab. u ko ń c zo n a u c z e l n i a : Uniwersytet Warszawski P r owa dzo n y P r z e d m i o t: historia ustroju i prawa polskiego z a i n t e r e s owa n i a : teren pofałdowany N a j w i ę k s z a z a l e ta : brak wad N a j w i ę k s z a wa da : brak zalet O s o b a p o dz i w i a n a : zależy w jakim aspekcie… U lu b i o n y F i l m : gruzińska etiuda Parasolka U lu b i o n a K s i ą ż k a : Przygody dzielnego wojaka Szwejka
Basia Banasik Samorząd Studentów UW
W i e k: 23 lata M i e j s c e U r o dz e n i a : Warszawa F u kc ja w o r g a n i z ac j i : Przewodnicząca Komisji Finansowej Zarządu Samorządu Studentów UW
R o k s t u d i ów: II rok SM KI e r u n e k s t u d i ów: MISH z a i n t e r e s owa n i a : balet, literatura rosyjska, fin de siècle, Skandynawia, Indie
(ale –
w tłumaczeniu P. Hulki-Laskowskiego)
U lu b i o n a g a z e ta : niestety nie mam U lu b i o n y a r t y s ta : zależy w jakiej dziedzinie sztuki... N a j w i ę k s z y s u kc e s : dzieci N i e s p e ł n i o n e m a r z e n i e : umrzeć szybko i dyskretnie, bez bólu Ż yc i ow e m o t to : Chłopie, unikaj idiotycznych ankiet!
N a j w i ę k s z a z a l e ta : bezgranicznie uczciwa i pomocna N a j w i ę k s z a wa da : nadmiernie wymagająca i rozpieszczona O s o b a p o dz i w i a n a : Agnieszka Graff U lu b i o n y F i l m : brak U lu b i o n a K s i ą ż k a : Dżuma Alberta Camusa U lu b i o n a G A z e ta : „Wysokie Obcasy” U lu b i o n y a r t y s ta : Anna Bilińska U lu b i o n y a l ko h o l : whisky N a j w i ę k s z y s u kc e s : na pewno jeszcze przede mną N i e s p e ł n i o n e m a r z e n i e : wszystkie marzenia kiedyś się spełnią Ż yc i ow e m o t to : Anantam śastram, bahulaśća wighnah, swalpaśća kalah. (Nieskończona wiedza, wiele przeszkód, mało czasu)
Dlaczego wybrał Pan karierę nauczyciela akademickiego? Przez przypadek, nie interesowała mnie praktyka w zawodzie prawniczym, interesowała zaś przeszłość.
Kim chciałaś być jako dziecko?
Kim chciałby Pan być, gdyby nie była Pani tym, kim jest?
Jakie masz plany na przyszłość?
Tym, kim nie jestem.
Bronię magisterkę i wyjeżdżam do Indii budować szkoły.
Co Pana razi u studentów?
Co daje Ci działalność w Samorządzie?
U niektórych: wąskie horyzonty, u innych: zupełny brak dobrego wychowania (m.in. listy zaczynające się: Witam!), jeszcze u innych: szaleńczy pęd do kariery.
Przede wszystkim jest to wspaniała zabawa z cudownymi ludźmi, ale oczywiście zdobywane doświadczenie i w zasadzie nieograniczone możliwości realizowania swoich pomysłów są ważną korzyścią.
Co należy zmienić w UW?
Co Ci się najbardziej podoba na UW?
Usprawnić zarządzanie, zburzyć mury obronne, którymi wydziały izolują się od innych jednostek i od całego Uniwersytetu.
Uniwersytet jest ogromną i bardzo zróżnicowaną uczelnią, dlatego rozwinąć można tu każde zainteresowania. Dużo się dzieje również poza zajęciami – spotkania, konferencje, festiwale.
Jaką radę dałby Pan studentom? Mniej uczyć się, więcej studiować.
Skrzypaczką.
Co należy zmienić w UW? Każda uczelnia ma chyba te same problemy – niedostosowanie do rynku pracy. UW kształci przede wszystkim akademicko, mnie to odpowiada, ale potrzeby większości są jednak inne.
78-79