Niezależny Miesięcznik Studentów
www.magiel.waw.pl
Numer 126 Listopad 2011 ISSN 1506-1714
Another student loading... 69% done s.16 / temat numeru
Produkt: student Czy stanie się deficytowy?
spis treści / Będzie przypał, jak wpiszemy w prowadzenie, kogoś, kto kuleje
listopad 2011
Tak a propos to przydałby mi się komplet kołpaków do Astry
Trójbój z sezamem A DA M P R Z E D P E Ł S K I REDAK TOR NACZELNY
U
Nic więc dziwnego, że dyplom wyższej uczelni wart jest obecnie mniej niż komplet opon zimowych do Passata, a doktorat można sobie zamówić z dowozem do domu.
04-05
zimowych do Passata, a doktorat można sobie zamówić z dowozem do domu. Dla polskiego szkolnictwa zbliża się jednak chwila prawdy. W ciągu najbliższych 12 lat liczba studentów ma się skurczyć o ponad 30 procent. Nie pomoże zaciąg z Ukrainy i Białorusi. Tsunami demograficzne z pomocą bezlitosnych praw rynku sprawiedliwie zweryfikują, która uczelnia wyższa zasługuje na swoje miano. Pierwsze padną zapewne najgorsze uczelnie niepubliczne, których mamy w Polsce setki (więcej działa podobno tylko w Chinach). Zaraz za nimi w kolejce stoją jednak ośrodki akademickie pozbawione dostępu do głównych metropolii. Zielona Góra, Opole czy Bielsko-Biała mogą mieć ogromne problemy z zachowaniem u siebie szkolnictwa wyższego i będą zmuszone do ograniczenia lub wręcz zamknięcia działalności. A ja nie będę ich żałował. 0
rys. Mateusz Rażniewski
cz się, ucz, bo nauka to potęgi klucz jak mówi staropolskie przysłowie. Przekonanie o ważnej roli edukacji charakterystyczne jest nie tylko dla podań ludowych. Przecież to już Słowacki rozwodził się o kagańcu oświaty, a w to, że Julisz wielkim poetą był, nie wątpi chyba nikt. Do zgodnego chóru edukacjonistów przyłączają się nawet ekonomiści uznający wiedzę jako jeden z najważniejszych czynników generujących wzrost gospodarczy. Nic zatem dziwnego, że kolejne reprezentacje parlamentarzystów, łącznie z obecną, skłonne są rozrywać szaty w obronie wysokiego poziomu kształcenia. Niestety, jak to u polityków bywa, słowa nie przekuwają się w czyny. Jak kotwica ciążą na naszej klasie rządzącej chroniczne patologie systemu edukacji. Polskie szkolnictwo wyższe, przez cały okres powojenny spychane do roli skansenu, upolityczniane i marginalizowane, nie potrafiło poradzić sobie po wprowadzeniu wolnego rynku. Doszła do tego zła polityka rządowa spotęgowała liczbę studiujących do nieracjonalnych rozmiarów. Na wykłady od Bałtyku do Tatr uczęszcza prawie 2 miliony osób. Nic więc dziwnego, że dyplom wyższej uczelni wart jest obecnie mniej niż komplet opon
wydarzenia z Uczelni i ze świata / Magiel-sragiel
Aktualności Magluj z nami! iezależny Miesięcznik Studentów MAGIEL to magazyn prowadzony przez studentów i dla studentów. Powstał w grudniu 1995 z inicjatywy studentów Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie. Dzięki pasji i determinacji twórców udało nam się urosnąć na przestrzeni lat do rangi jednego z najważniejszych mediów studenckich w stolicy. Dziś, podejmując kolejny rok, witamy Was na Uniwersytecie Warszawskim i liczymy na zainteresowanie. MAGIEL to wypadkowa naszych starań, zainteresowań i umiejętności. Piszemy o tym co nas dotyka i interesuje. Magazyn zawiera informacje uczelniane, aktualności organizacji i kół naukowych. Ponadto umieszczamy liczne komentarze do wydarzeń ze świata polityki i gospodarki, ciekawostki lokalne z Warszawy czy informacje sportowe. Wśród nas nie brakuje pasjonatów muzyki, filmu, teatru czy książki. Realizujemy się w recenzjach, reportażach i wywiadach. Nie ograniczamy się jednak, MAGIEL oznacza niezależność i kreatywność. W ostatnich latach w MAGLU pojawiały się
N
Tworzenie miesięcznika to fantastyczna okazja, aby wprowadzić do waszego studeckiego życia coś nowego i niepowtarzalnego.
takie działy, jak Gry Bez Prądu czy Nasi na Wiejskiej - bo MAGIEL to ludzie, a ludzie to pomysły! Ale MAGIEL to nie tylko czasopismo. Dla członków redakcji stanowi miejsce spotkań, nawiązywania znajomości, okazję do szlifowania warsztatu dziennikarskiego, doskonalenia swoich umiejętności w działach takich jak fundraising, marketing czy PR. Tworzenie miesięcznika to fantastyczna okazja, aby wprowadzić do Waszego studeckiego życia coś nowego i niepowtarzalnego. Czytelnikom pomagamy przetrwać nieciekawy wykład, dowiedzieć się o tym, jakie problemy trawią nasze Uczelnie oraz zrelaksować się przy lekturze artykułów tematycznych. W czasie zmian szczególnie liczymy na Ciebie studenta UW. Twoja wiedza, doświadczenie i pasja jest nam niezbędna do kontynuowania tradycji, pasji i jakości, którzych owocem jest 7000 tysięcy egzemplarzy unikatowego w swojej klasie magazynu. Interesuje Cię współpraca? Napisz na magiel@magiel.waw.pl lub odwiedź nasz maglowy profil na Facebooku. 0
listopad 2011
SAMORZĄD STUDENTÓW UW Jogi Babu!
Nowe projekty Samorządu Studentów Samorząd Studentów UW zaprasza do udziału w nowych przedsięwzięciach, które pozwolą uczestnikom zdobyć wiele przydatnych w życiu, a także przyszłej karierze zawodowej doświadczeń oraz umiejętności. Ponadto celem cotygodniowych spotkań jest poszerzenie horyzontów i zdobycie wiedzy niekoniecznie związanej z tematyką studiów. T E K S T:
KAROLINA PIETKIEWICZ
Warsztatowe wtorki Złap za stery swej kariery! będą prowadzone m.in. przez firmę Randstand, PIP, Ernst&Young oraz wolontariat miejski. Warsztaty są bezpłatne, dlatego warto skorzystać z jakże przydatnej dziś wiedzy, którą będą przekazywać doświadczeni prowadzący. Szczegółowy harmonogram wraz
z opisem znajdziecie w Akademickim Rozkładzie Jazdy na stronie internetowej www. samorzad.uw.edu.pl. Uwaga! Na każde warsztaty obowiązują zapisy. Prosimy o wysyłanie zgłoszeń z chęcią udziału na adres: warsztaty@samorzad.uw.edu.pl.
Czwartki z Kulturą Kolejnym projektem są CZWARTKI Z KULTURĄ. Spotkania będą odbywały się co czwartek również w siedzibie Samorządu Studentów. Ideą cyklu jest zapoznanie studentów z nowymi kulturami, językami, promocja międzynarodowego rozwoju oraz studiowania i pracy za granicą. Uczestnicy będą mieli okazję poznać kino indyjskie, spotkać się z ambasadorami różnych krajów oraz wziąć udział w warsztatach językowo – kulturoznawczych.
Szczegółowy harmonogram znajdziecie w Akademickim Rozkładzie Jazdy (www.samorzad.uw.edu.pl) - możecie zapoznać się szerzej z opisem wydarzenia oraz znaleźć szczegółowe informacje na temat godziny i miejsca. Jeśli interesujesz się kulturą, weź udział w naszym przedsięwzięciu. Zapewniamy, że każdy czwartek będzie najbardziej kulturalnym dniem w tygodniu! Jeśli masz uwagi, pomysły lub komentarze do organizowanych wydarzeń, napisz do nas: kultura@samorzad.uw.edu.pl!
Uniwerek.tv - studencka telewizja internetowa Uniwerek.TV to telewizja internetowa założona przez studentów Uniwersytetu Warszawskiego w maju 2010 roku. Od tego czasu zrealizowaliśmy wiele materiałów dotyczących życia akademickiego, ale nie tylko – naszą ekipę dostrzec można również podczas najważniejszych wydarzeń odbywających się w stolicy, na premierach teatralnych, warsztatach i akcjach społecznych. Nasz zespół rośnie w siłę, a pomysłów wciąż przybywa, dlatego też bardzo zależy nam na dotar¬¬ciu do szerokiej społeczności studenckiej, nie tylko na UW. Uniwerek.TV tworzą ludzie z pasją, którzy wkładają dużo pracy i energii w projekty, w które się angażują. Jednocześnie staramy się, aby nasze materiały stawały się coraz lepsze i jeszcze bardziej podobały
06-07
się odbiorcom, dlatego też organizujemy szkolenia dla operatorów, reporterów i montażystów. Naszym celem jest przekazywanie rzetelnych informacji oraz poruszanie zagadnień interesujących nasze pokolenie, pragniemy stać się głosem studentów również innych warszawskich uczelni. Chcielibyśmy też umożliwić im, niezależnie od kierunku, który wybrali, rozwijanie pasji i nabywanie doświadczenia w pracy w telewizji z prawdziwego zdarzenia – w zgranym zespole, wśród ludzi, którzy naprawdę lubią to, co robią. Jeżeli chcielibyście dowiedzieć się więcej o Uniwerek.TV i obejrzeć zrealizowane przez nas materiały, zapraszamy do odwiedzenia naszej strony internetowej: www.uniwerek.tv
Wywiad z prof. dr hab. Tomaszem Giaro /
Polski duch, niemiecka precyzja
O bolączkach polskiej nauki MAGIEL rozmawia z laureatem polskiego Nobla, czyli nagrody Fundacji na rzecz Nauki Polskiej prof. dr hab. Tomaszem Giaro. T E K S T: M AC I E J
TO M EC K I , P I O T R S T R A D O M S K I
MAGIEL: Przede wszystkim pragniemy pogratulować Panu Profesorowi otrzymania
niezwykle prestiżowej Nagrody Fundacji na rzecz Nauki Polskiej!
PrOF. dr hAb. TOMASz GIArO: Dziękuję bardzo.
Jak ocenia Pan Profesor to wyróżnienie? Cieszy mnie fakt, iż w Polsce istnieją takie wyróżnienia. W naszym kraju generalnie jest za mało tego typu nagród, wyróżnień. Nauka polska jest zbyt zbiurokratyzowana. Za mało jest w niej elementów „wolnorynkowych” w postaci np. uznania dla zasług, dlatego na pewno jest to niezwykle pozytywny moment w mojej karierze.
Czy postrzega Pan Profesor tę nagrodę jako pewnego rodzaju ukoronowanie swojej długoletniej pracy? Czy mógłby Pan Profesor opowiedzieć o swojej monografii Römische Rechtswahrheiten. Ein Gedankenexperiment , która została przez Fundację nagrodzona? Faktycznie, praca ta zajęła mi trochę czasu. Każdy naukowiec zna zjawisko odsuwania większych przedsięwzięć na bok na rzecz działań aktualnych, krótkoterminowych. Ta praca była zdecydowanie długoterminowa. Pochłonęła niemal cały mój szesnastoletni pobyt we Frankfurcie (w Instytucie Historii Prawa Europejskiego im. Maxa Plancka we Frankfurcie nad Menem, przyp. red.). Proszę wziąć także pod uwagę, że w tym samym czasie zajmowałem się także innymi projektami, zwłaszcza na temat historii prawa Europy Wschodniej. Wielu naukowców ma w szuf ladzie większe projekty, które spycha nieustannie na później, przez co ulegają one dezaktualizacji. Ja na szczęście się zawziąłem. Skłoniła mnie do tego szczególnie wizja powrotu do Polski. Uznałem, że przywiezienie z Niemiec jedynie drobniejszych dokonań byłoby mało honorowe. Postanowiłem więc zakończyć to, co od wielu lat częściowo już miałem w szuf ladach. I zakończyłem.
Pan Profesor został wyróżniony za badania z zakresu prawa. Jaka jest specyfika badań w naukach społecznych? To była nagroda dla wszelkich nauk, które nie należą do kręgu nauk ścisłych. Wszystkie nauki społeczne i humanistyczne, a wśród nich prawoznawstwo, które wchodzi w zakres i jednych i drugich, połączone zostały w jedną kategorię.
Tym bardziej cieszymy się, że została wyróżniona praca z zakresu nauk prawnych. Proszę jednak wziąć pod uwagę, że nagrodzona została raczej historia i teoria prawa, nie dogmatyka. Dogmatycy prawa często mają problem z uznaniem naukowości własnych dociekań, choć są one bez wątpienia niezwykle pożyteczne społecznie i konstruktywne. Niemniej jednak dyscypliny naukowe znajdują się na obrzeżach dogma-
tyki sensu stricto. Stanowią one dziedziny pomocnicze dla samego prawa. W tym wypadku zapewne został położony nacisk na międzynarodowość moich działań. Dogmatyka narodowa nigdy nie ma takiej siły przebicia, żeby wzbudzić większe zainteresowanie za granicą.
W swoim dziele porusza Pan Profesor problem prawdy w prawie na przestrzeni dziejów. Czym dla prawnika jest lub raczej czym powinna być prawda? Czy stosowanie kryterium prawdy utrudnia czy ułatwia dyskurs prawniczy? Przede wszystkim należy odróżnić prawdę faktyczną od prawdy normatywnej. Prawda faktyczna jest czymś niepodważalnym, nikt jej nie kwestionuje. Natomiast prawda normatywna jest rzeczywiście kontrowersyjna. Większość uczonych z kręgu kultury kontynentalnej odrzuca stosowanie kategorii prawdy do norm prawnych. Ja też jestem tego zdania. Natomiast w dziedzinie historii i teorii potwierdzam stosowalność tego pojęcia. Ciekawe przy tym jest to, że w anglosaskiej filozofii prawa pojęcie prawdy normatywnej nadal się stosuje. Z kolei w filozofii kontynentalnej było ono stosowane w epoce przedkodyfikacyjnej, do czasu wielkich kodyfikacji [XIX wiek, przyp. red.]. Może to wynikać z faktu, że mniejszą uwagę zwracano wtedy na prawo porównawcze. Cała kontynentalna myśl prawnicza pozostawała w zaklętym kręgu prawa rzymskiego, które stanowiło jedyną podstawę dla dyskursu prawniczego. Dlatego dyskurs ten mógł operować kategoriami prawdy. Natomiast gdy bierzemy pod uwagę zupełnie różne, nieporównywalne tradycje prawne, np. islamską i zachodnioeuropejską, wtedy faktycznie trudno nam powiedzieć, że my znamy prawdę, a oni jej nie znają, my mamy ra-
listopad 2011
/ Wywiad z prof. dr hab. Tomaszem Giaro
cję, a oni nie. To są zupełnie różne tradycje. Zatem wszelkie rozszerzenie dyskursu prawniczego na moment porównawczy powoduje, że nasze prawdy zaczynają się chwiać. Taka sytuacja nastąpiła w dobie kodyfikacji, kiedy jedno prawo rzymskie zostało podzielone na narodowe sektory. Powstały narodowe kodeksy, z których każdy poszedł w inną stronę. Stało się więc wątpliwe, czy dla różnych praw – i prawd! – narodowych można stosować jedno kryterium.
Czy jest duża różnica między szkołami wyższymi, modelem kształcenia prawników w Europie czy Stanach Zjednoczonych a w Polsce? Jakby Pan Profesor ocenił tą różnicę? U nas wykształcenie prawnicze jest bardziej, powiedzmy, zeskolaryzowane. W Europie Zachodniej czy Stanach Zjednoczonych studenci mają większą samodzielność działania. Mają wykłady, a potem egzaminy. Natomiast praktykowane w Polsce ćwiczenia są swoistym łącznikiem z praktyką szkoły średniej. Na Zachodzie nie ma tego typu zajęć w takim rozmiarze: nie ma sprawdzania listy, wywoływania przez nauczycieli do odpowiedzi. U nas jest to częste. Samodzielność studenta w Polsce jest mniejsza. To ma swoje plusy i minusy. Plusy są takie, że na bieżąco można kontrolować postępy studentów. W Niemczech, przynajmniej do tej pory, często zdarzało się, że ktoś studiuje cztery lata, a potem podczas egzaminu końcowego, okazuje się że taka osoba się nie nadaje na prawnika, co można było stwierdzić dużo wcześniej.
Czy z tego wynika. że kondycja intelektualna polskiej młodzieży akademickiej jest słaba? Uniwersytet w Polsce to hałaśliwa szkoła. Każdy kto wykładał w Stanach jest zadziwiony tym, że wchodzi się do sali wykładowej i jest cicho jak makiem zasiał. Bo oni są ciekawi, co im się chce za 50 000 dolarów czesnego rocznie powiedzieć. Natomiast u nas większość studentów nie płaci, mało kto się przejmuje wykładami, na których jest wrzawa, hałas. Pierwsze pół godziny upływa na tym, że wykładowca usiłuje zasygnalizować swoją obecność na sali, skupić na sobie uwagę słuchaczy. W Stanach jest natomiast zupełnie inne podejście do tych kwestii. Istotny jest jednak nie tyle podział na Wschód i Zachód, ile raczej kwestia odpłatności za studia. Kto płaci, ten uważa na wykładach. W Niemczech szkoły wyższe są darmowe i tam z dyscypliną studentów występują podobne problemy jak w Polsce.
Czyli zmiana ustawy o szkolnictwie wyższym, np. zakaz łączenia przez profesorów kilku etatów, tak naprawdę niczego nie zmieni? Głównym warunkiem poprawy sytuacji uczelni wyższych jest zatem wprowadzenie studiów odpłatnych? Wtedy ludzie zaczną doceniać oferowane im możliwości nauki? Ta ustawa nie spowodowała odbiurokratyzowania szkolnictwa wyższego. Każdy kto pracował naukowo za granicą i wraca do Polski powie, że u nas brak rynku naukowego. A rynek powinien być, bo jest on zawsze metodą odkrywania wartości w jakiejkolwiek dziedzinie, w tym również wartości intelektualnej. Tymczasem ta ustawa nie wniosła żadnych momentów rynkowych, lecz przeciwnie – dalszą biurokratyzację. Np. w Niemczech do oceny habilitacji potrzebnych jest dwóch profesorów. U nas w dotychczasowym systemie potrzebnych było czterech – dwóch wyznaczonych przez wydział i dwóch przez Centralną Komisję (Centralną Komisję do Spraw Stopni i Tytułów, przyp. red.). A w nowym modelu potrzebnych będzie siedmiu profesorów. Pociągnie to za sobą dodatkowe koszty, gdyż każdemu z tych ludzi trzeba zapłacić. W Polsce widoczne są przesadne mechanizmy formalnej kontroli, które w efek-
08-09
cie same produkują miernotę, przeciętność. Oczywiście przeciętność jest zawsze i wszędzie. Np. z reguły uważamy, że system nauki amerykańskiej jest bardziej sprawny niż nasz, gdyż 80 procent laureatów Nagrody Nobla w dziedzinach ścisłych pochodzi z Ameryki. Jednak w Stanach też jest pełno uczelni o niższym standardzie. Tam jest – powiedzmy – 400 uniwersytetów. I te z końca listy rankingowej są słabe. U nas formalne mechanizmy kontrolne, rozmaite komisje, obostrzone procedury habilitacyjne czy profesorskie mają zmierzać do wyeliminowania ludzi proponowanych przez uczelnie słabsze, mają zablokować otrzymywanie tytułów przez osoby nieodpowiednie. Ale w Stanach takie osoby jak najbardziej są, np. profesorowie w Zachodnim Kentucky. Natomiast my myślimy, że nauka amerykańska składa się wyłącznie ze Stanfordów i Harvardów. W Stanach nikt nie ściga administracyjnie uczelni o niższym standardzie. Próba biurokratycznej czy administracyjnej eliminacji takich placówek nie jest metodą dobrą. Niech wyeliminuje je rynek! W Stanach nauka rozwija się właśnie poprzez rynek, konkurencyjność. Lepsze uniwersytety przodują w rankingach, gorsze je zamykają. Czy słyszał ktokolwiek, że jest tam Centralna Komisja do Spraw Stopni i Tytułów Naukowych, po zasięgnięciu opinii której Prezydent kraju nadaje tytuły profesorskie? Nie. Pomimo wszystkich komisji nasza nauka nie stanowi konkurencji dla Niemiec czy Stanów Zjednoczonych, gdzie takich komisji nie ma. Idziemy zatem fałszywym tropem. Coraz bardziej brniemy w kierunku biurokratyzacji. Opinia wydana przez Radę Wydziału w sprawie mianowania profesora powinna być opinią ostateczną. Jeśli Rada chce powoływać słabych profesorów, niech powołuje! Dobrzy pójdą gdzie indziej. Tak jest w Niemczech. Natomiast tworzenie komisji, które wyznaczają kolejnych rzeczoznawców, powoduje rozproszkowanie odpowiedzialności. Na niższych szczeblach nikt się nie czuje za nic odpowiedzialny, a kontrola na szczeblach wyższych dokonywana jest siłą rzeczy przez ludzi niekompetentnych, bo centrum nie jest w stanie reprodukować tych kompetencji, które są na szczeblach niższych. Niestety nowa ustawa idzie w kierunku dalszej biurokratyzacji. Ja to oceniam krytycznie.
Czyli Pan Profesor postulowałby większą autonomię uczelni wyższych? Oczywiście, ponieważ nauka jest systemem w zasadzie homeostatycznym.
A problem masowości edukacji? Masowość sama w sobie nie jest już w tej chwili wartością. W Stanach Zjednoczonych, które mają system naukowy zorganizowany oddolnie i – w związku z tym – zorganizowany najlepiej, jest grupa uniwersytetów elitarnych, które są drogie – czesne wynosi ok. 50 000 dolarów rocznie, ale kandydatom natychmiast proponuje się przeróżne możliwości zdobycia tej sumy. Nie jest tak, że te pieniądze trzeba od razu mieć w kieszeni. Tylko one muszą skądś wpłynąć. Najlepsze uniwersytety w Stanach są małe, prywatne, niezbiurokratyzowane – Princeton, Harvard. To jest elita. Stanowe, większe uniwersytety są gorsze. Natomiast u nas jest odwrotnie. Państwowe, duże uniwersytety są lepsze. Otrzymują one finansowanie ze strony państwa. Małe, prywatne uczelnie natomiast są kiepskie. Z masowością jednakże też idziemy w złym kierunku.
W Stanach, aby dostać się na najlepsze uczelnie trzeba albo mieć pieniądze, albo na nie zasłużyć. W Polsce przyjmowane są rzesze studentów, spośród których wielu najzwyczajniej na takie czy inne studia się nie nadaje. Też tak uważam.
Wywiad z prof. dr hab. Tomaszem Giaro /
Czy polski uniwersytet kształci ludzi z przyszłością? Czy może polscy studenci powinni szukać placówek dydaktycznych za granicą? Nie, skądże! Nikt za granicą nie przygotuje studenta odpowiednio do potrzeb rynku polskiego. Rynki prawnicze są w dalszym ciągu nacjonalne. A w dzisiejszych warunkach w Polsce to my jesteśmy najlepsi [my, czyli Uniwersytet Warszawski, przyp. red.]. Nie chodzi więc o to, aby student rozglądał się za możliwościami studiów za granicą. To my, szkoły wyższe, powinniśmy się zmieniać, przejmując przynajmniej niektóre pozytywne wzory z Zachodu. Przede wszystkim konieczny jest element rynku i autonomii. Nauka jest systemem homeostatycznym, który sam się ureguluje, jeżeli nie będzie nadmiernej ingerencji biurokratycznej. Pewne sterowanie jest oczywiście niezbędne. Lecz kontrolna ingerencja z zewnątrz w nadawanie tytułów naukowych przez Radę Wydziału jest rozwiązaniem błędnym.
Czyli jak najmniej ingerencji, niech wygra najlepszy? Dokładnie tak.
Pan Profesor jest ceniony w polskim środowisku naukowym za swoją działalność za granicą. Jak polscy naukowcy są postrzegani za granicą? Czy prawnik-Polak ma szansę zostać zauważony przez prawniczą społeczność międzynarodową?
To właśnie ciekawe, że jak polski naukowiec wyjeżdża za granicę, to rozwija się naukowo znacznie lepiej niż w kraju, gdyż ma ku temu odpowiednie narzędzia. Jak najbardziej. Kiedy pracowałem w Instytucie Maxa Plancka (w latach 1990-2006, przyp. red.), byłem tam dobrze traktowany. Jednak nie byłem specjalnie hołubiony, a tym bardziej nie należałem do żadnych tamtejszych „sieci”. Musiałem się własnymi siłami „przebić”, co jest możliwe, jeśli się respektuje osiągnięcia. U nas niestety często się je kwestionuje. Jest u nas w nauce jakiś fałszywy egalitaryzm, teoremat „równych żołądków”. Jeśli w jednej katedrze pracuje pięciu, sześciu profesorów, to oczywiście nie wiadomo, kto naprawdę nią kieruje. Są to znane bolączki polskiej nauki. Póki taki stan będzie się utrzymywał, póty nieustannie będziemy się na naszych wydziałach i uczelniach zwalczać w różnego typu wojenkach podjazdowych zamiast uprawiać naukę. Niestety również w tej konkretnej sprawie, tzw. etatyzacji katedr, nowa reforma nic dobrego moim zdaniem nie wniosła. Ale nie kraczmy zbyt wiele. Przeżyjemy tę reformę, a potem będzie lepiej!
Dziękujemy! I jeszcze raz gratulujemy! To ja dziękuję Panom! 0
fot. Fundacja na rzecz Nauki Polskiej
Oczywiście, szansę ma. Potencjałem z pewnością dysponujemy. Niestety organizacja systemu nauki może ten potencjał zaangażować w jakieś bzdurne walki o miedzę. Niech Pan pomyśli o katedrach, na których „stanie osobowym” jest pięciu czy sześciu profesorów, podczas gdy w katedrach uniwersytetów przodujących na świecie może
być tylko jeden. Chodzi o to, aby naukowcom dać możliwość uprawiania nauki, a niestety tego u nas w dużym stopniu jeszcze nie ma. Na pewno nie jesteśmy głupsi od innych nacji. Po prostu mamy nie najlepiej zorganizowany system nauki i już dawno się do tego przyzwyczailiśmy.
Nagroda na rzecz Nauki Polskiej nazywana jest polskim Noblem. Uroczystości rozdania statuetek skupiają całe środowisko akademickie. listopad 2011
/ Programy ambasadorskie dla studentów
Da
Ekonomiści na placówce
Wiele międzynarodowych organizacji każdego roku poszukuje ambasadorów swoich marek, którzy będą inspirować zarówno mężczyzn, jak i kobiety. Nie zmiany w ustawie Prawo o szkolnictwie wyższym w inaczej dzieje się w środowisku studenckim. okazują się niczym w porównaniu z walką o tegoro T E K S T: A N N A koZ łoW S k A by uświadomić sobie, że dziekanat ma zawsze racj
iane Kruger, Claudia Schiffer czy Jane Fonda. Wszystkie znane są z pasji oraz zaangażowania. Oprócz tego od lat pełnią rolę przedstawiciela L’Oréal Paris. To jedynie trójka z czternastu światowych Ambasadorów tej marki. Wybór osoby na Ambasadora nie jest przypadkowy, gdyż musi być to osoba, która jest uosobieniem wszystkiego, co chce przekazać firma klientowi, a i nie każdy celebryta godzi się na objęcie takiej funkcji. Rozpoczęcie współpracy ze światową marką jest uznaniem ich jakości oraz innowacyjności. Jednak nie tylko firmy z branży kosmetycznej mają swoich ambasadorów. Taki program rozpoczęło wiele światowych korporacji. Tak jak LG Mobile korzystał z wizerunku Rihanny, a Samsung Electronics podczas Letnich Igrzysk Olimpijskich 2012 zdecydował się na wybór jako swojego ambasadora Davida Beckhama, tak firmy szukają swoich reprezentantów wśród studentów. Choć konkretne działania globalnych ambasadorów są zdecydowanie inne niż studentów w danym mieście, to cel jest niemal identyczny. Taka osoba pełni rolę przedstawiciela firmy oraz swoim wizerunkiem wspiera markę i pomaga w miarę swoich możliwości we wszelkich działaniach promocyjnych. Wśród studentów swoich przedstawicieli poszukują firmy doradcze, konsultingowe, żywnościowe, banki. Ten rodzaj marketingu odnosi sukcesy, dlatego na przykład PwC swój program Ambasador prowadzi na Uniwersytecie już od ponad 11 lat. Korzyści jakie płyną z objęcia takiego stanowiska są ogromne. Oczywiście celebryci otrzymują ich znacznie więcej niż rozpoczynający swoją karierę studenci. Mają możliwość testowania produktów i sprawdzenia przed późniejszym zaprezentowaniem. Wiele organizacji już od pierwszego roku studiów umożliwia zdobycie doświadczenia w strukturach korporacyjnego giganta. Jest to doskonała szansa do rozwoju oraz wniesienia własnego wkładu w przedsięwzięcia podejmowane przez markę na Uczelni. Główną zaletą ambasadorstwa studenckiego jest okazja do poznania strategii działania firmy na rynku, uczestnictwo w szkoleniach oraz warsztatach, sprawdzenie swoich umiejętności przy współtworzeniu kampanii promocyjnej. Zdobycie pewności siebie, umiejętności biznesowych, podszkolenie się w zakresie umiejętności miękkich, współdziałanie z atrakcyjnym pracodawcą i specjalistami, to wachlarz benefitów jakie może zaoferować
D
10-11
udział w takim programie. Nie mówiąc o kolejnym interesującym wpisie do CV. Nie jest to jednak takie proste, by od razu stać się szczęśliwym wybrańcem. Aby otrzymać szansę na realizację własnych ambicji, trzeba najpierw pomyślnie przejść proces rekrutacyjny. Dopiero wtedy drzwi międzynarodowej organizacji staną dla nas otworem. Większość ubiegłorocznych jak i obecnych ambasadorów to studenci kierunków ekonomicznych i zarządzania, ponieważ wykazują się oni największą inicjatywą. Kluczem do osiągnięcia sukcesu jest przełamanie bariery wyłącznego uczęszczania na zajęcia. Nasza aktywność w organizacjach studenckich, kołach naukowych, targach czy szkoleniach ma decydujący wpływ na pomyślność naszej aplikacji. Obecnie na Wydziale Nauk Ekonomicznych UW jest co najmniej trzech Ambasadorów. PwC, Ernst&Young oraz Mars Polska to wiodące organizacje świadczące profesjonalne usługi na rynku globalnym. Ania, Kuba i Ola pełnią rolę obecnych przedstawicieli tych koncernów na swoim wydziale. Na pierwszym roku przystąpili do Aiesec – największej organizacji studenckiej. Po roku działalności dalej rozwijają swoje zdolności w tym kierunku. Na pytanie dlaczego zdecydowała się na ambasadorstwo, Ania udzieliła jednoznacznej odpowiedzi: Chcę poznać strategię działania korporacji, gdyż swoją przyszłość wiążę właśnie z taką organizacją. Składałam aplikację tylko do dwóch firm. PwC oraz Unilever. Jedna z nich albo żadna. Ola miałą jeszcze mniej wątpliwości. Aplikowałam na funkcję Ambasadora, bo zachwyciłam się tą firmą. W jednym ze szkoleń prowadzący tak emanował energią, że postanowiłam się nimi zainteresować. Dziewczyny znają swój cel, a przede wszystkim mają plan na siebie. Idąc tym tropem również JTI postanowiło rozpocząć od tego roku program swój program ambasadorski. Podobnie uczynił Wedel, który zorganizował ogólnopolski konkurs, kusząc kandydatów na swojego przedstawiciela 10-tysięczną pensją i podróżą dookoła świata. Coraz więcej i więcej firm rozpoznaje korzyści płynąće z tej formy reklamy. Wszelkie ogłoszenia aplikacyjne zawierają na pewno jeden powtarzający się warunek: motywacja do dodatkowej działalności. Zawsze należy zadawać sobie pytanie: dlaczego to nie ja miałbym spróbować? Determinacja powinna być u nas taka jak u Steve’a. Jakiego Steve’a? Steve’a Jobsa oczywiście. 0
T E K S T: DA G m A R A
RoDE
rzedostatni tydzień października: Krakowskie Przedmieście 3, wąski korytarz na drugim piętrze i drzwi, na których wiszą dwie kartki formatu A4. Przeciskając się przez tłum studentów, ostatecznie udaje mi się do nich dostać. Szybko wertuję wzrokiem listę zapisaną maczkiem na sklejonych ze sobą kartkach. Łapię za długopis i dopisuję swoje nazwisko. Jestem siedemdziesiąta druga w kolejce. Sytuacja miała miejsce naprawdę, a tamtego dnia dziekanat Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych otwierano dopiero pół godziny po moim przybyciu na miejsce. Osoba, która pojawiła się o czasie, była na liście już prawie setna. Pytanie, które warto byłoby zadać, brzmi więc: co jest przyczyną tegorocznych październikowych udręk studentów, którzy byli skazani na czekanie w kilometrowych kolejkach do dziekanatu? Odpowiedź jest bardzo prosta: nowe reguły przyznawania stypendiów naukowych. Zgodnie z ustawą Prawo o szkolnictwie wyższym stypendium naukowe zostało w tym roku zastąpione stypendium rektora. Dotychczas jedynym kryterium jego przyznawania była wysoka średnia ocen, ponadto przyznawano je z urzędu. W przypadku wystarczającej średniej, wystarczyło na początku roku akademickiego udać się do dziekanatu po odbiór odpowiedniego zaświadczenia. Ustawa mówi, że od roku akademickiego 2012/2013 brane pod uwagę będą także osiągnięcia naukowe czy aktywna działalność społeczna. Jednak by prawo nie działało wstecz, w tym roku pozostawiono stare zasady, zmieniając jedynie reguły składania wniosków. Ponadto, ograniczono liczbę studentów, którzy mogą dostać stypendium, do 10 proc. w skali uczelni. Zmniejszona została także pula finansowa. W zeszłym roku stypendium wynosiło od 250 do 500 zł, teraz to 300 zł, niezależnie od wysokości średniej. Czym w praktyce okazują się nowe stypendia ? Składaniem wniosku przez system USOS, co miało znacznie usprawnić całą
P
drugi kierunek dla cierpliwych /
Daleko jeszcze?
twie wyższym wprowadziły do studenckiego życia sporo zamieszania. Jednak batalie o darmowe studiowanie drugiego kierunku z walką o tegoroczne stypendia. Początek semestru był więc dla wielu z nas prawdziwą lekcją cierpliwości i najwyższym czasem, ma zawsze rację.
procedurę. Niestety, wszelkie zmiany nie wychodzą studentom UW na zdrowie. Złożenie wniosku internetowego było tylko wierzchołkiem góry lodowej. Należało w niego wpisać średnią ocen, a co za tym idzie – poprawnie ją sobie policzyć. USOS w tej sprawie był jednak podłym łgarzem, bo do średniej wcale nie liczyły się przedmioty, które system za takie uznaje. Stąd pomysł na kolejne fantastyczne usprawnienie – pobranie z dziekanatu stosownego zaświadczenia, w którym to odpowiednia pani policzy nam poprawnie naszą średnią. Ponadto, stypendium musi docierać do nas przelewem, USOS domagał się więc numeru konta bankowego. Konieczny był kolejny druk z dziekanatu, w który musieliśmy wpisać wszystkie cyfry swojego konta i… gotowe! Gotowe? Prawie. Cały ten plik dokumentów musiał jeszcze wylądować na biurku Komisji Stypendialnej, do której student był zmuszony go zanieść. W całej tej stypendialnej układance brakuje niestety logiki. Skoro USOS-owe wnioski miały ułatwić studentom życie, po co ostatecznie i tak musieliśmy znaleźć się w pokoju Komisji Stypendialnej? Dlaczego pani
w dziekanacie liczyła średnią, odejmując lektoraty, ale dodając egzamin z języka obcego, choć w Statucie UW jest jasno napisane, że tej oceny nie powinno się liczyć? I w końcu: dlaczego w USOS-ie nie ma informacji o naszych kontach bankowych, skoro dziekanat je posiada? Cała procedura okazała się więc nie lada wyzwaniem. Bieganie po odpowiednie zaświadczenia z formalności zamieniało się w długie godziny spędzone na wydziałowym korytarzu. Każdy był w stanie dostrzec brak odpowiedniej organizacji. Zapewne nie musiało tak być. Choć Samorząd Studentów dwoił się i troił, byśmy nie ucierpieli na zmianie ustawy, UW nie podołało. USOS zawiódł po raz kolejny, wszystko to za sprawą braku elementarnych funkcji, takich jak choćby możliwość poprawnego policzenia średniej, tym samym uniknięcia stania w kolejce po zaświadczenie. W liście Przewodniczącego Zarządu Samorządu Studentów UW, Piotra Müllera, skierowanym do wszystkich studentów, czytamy: Zastosowane rozwiązania pozwalają na wyeliminowanie większości błędów popełnianych w trakcie wypełniania dotychczasowych
formularzy, a ustalenie stałej listy załączników sprzyja składaniu kompletnych wniosków, bez konieczności zwracania się o uzupełnienie dokumentacji. Niestety, w praktyce okazało się to zupełnie zbędną walką z USOS-em, który niczego nie ułatwił – często powodował za to problemy, np. nie zatwierdzał poprawnie wniosków, przez co wydrukowanego egzemplarza nie przyjmowano w Komisji Stypendialnej. Warto też wspomnieć, że informacje dotyczące nowego stypendium rozchodziły się pocztą pantof lową, chaos wprowadzał nawet sam dziekanat, który sprawiał wrażenie zdezorientowanego (co okazuje się całkiem zrozumiałe w obliczu faktu, że średnią potrzebną do np. studiów równoległych, liczoną w czerwcu, obliczano zupełnie inaczej). Opinie studentów są raczej podobne, większość reaguje poirytowaniem i pytaniem: Po co to wszystko? Okazuje się ono jednak retorycznym, bo UW nie argumentuje swoich decyzji, a przecież jeśli komuś zależy, to i tak spędzi kilka godzin w kolejce. Przykry jest jednak fakt, że po dawce rozczarowania, którą zaserwowała nam nowa ustawa, zmniejszeniu puli finansowej i liczby studentów wyróżnionych, musimy borykać się wciąż z problemami natury technicznej. Ostatecznie w kolejce po wszystkie potrzebne zaświadczenia spędziłam przy Krakowskim Przedmieściu 3 prawie cztery godziny. Niestety, nie dane mi było złożyć wniosku tego samego dnia, ponieważ okazał się błędnie wygenerowanym przez USOS. Brakowało mi także zaświadczenia o niepobieraniu stypendiów z innych uczelni, o którym nikt wcześniej nie wspomniał. Kolejnego dnia byłam więc zmuszona poświęcić kilka wykładów na żmudne oczekiwanie w następnej kolejce. Udało się, teraz przyszedł czas na rozpatrzenie mojego wniosku… Decyzje zapadną wkrótce. Kiedy? Miejmy nadzieję, że przynajmniej Komisja Stypendialna to wie, bo nam, studentom, ta tajemna wiedza nie jest dana. 0
listopad 2011
12-13
/ Studencki Ruch Naukowy
Błękit Pruski Międzywydziałowe Koło Afrykanistyczne UW Jesteśmy organizacją studencką Uniwersytetu Warszawskiego zrzeszającą studentów z różnych wydziałów, których łączy wspólna pasja AFRYKA. Koło naukowe istnieje od 2004 r., ciesząc się już czwarty rok renomą organizacji potrafiącej stanąć na wysokości zadania przy realizacji najśmielszych projektów związanych z poszerzaniem i popularyzacją wiedzy na temat Czarnego Lądu od wystaw fotograficznych, przeglądów filmowych, ekspozycji sztuki afrykańskiej po badania terenowe i publikację Przeglądu Afrykanistycznego. MKA UW za zadanie stawia sobie: szerzenie wiedzy o kulturze i życiu społecznym ludów Afryki oraz o problemach kontynentu afrykańskiego pośród zainteresowanych studentów Uniwersytetu Warszawskiego, a także wspieranie i organizację badań terenowych oraz wydarzeń i spotkań tematycznych dotyczących Afryki. Opiekunowie koła: dr Wiesław Lizak (Instytut Stosunków Międzynarodowych) 20042008 dr Hanna Rubinkowska-Anioł (Zakład Języków i Kultur Afryki) 2008r. Spotkania odbywają co miesiąc w Katedrze Języków i Kultur Afryki (Wydział Orientalistyczny UW, Campus Główny). mkauw.kn@uw.edu.pl
Koło Naukowe DKF Błękit Pruski jest jedynym w Polsce prawniczym dyskusyjnym klubem filmowym. Zrzesza miłośników filmu i osoby chcące rozwijać swoją wiedzę o filmie i dzielić się swoimi uwagami podczas dyskusji temu celowi służą organizowane w aulach uniwersyteckich pokazy filmowe z udziałem gości. http://www.blekitpruski.wpia.uw.edu.pl/
Koło Naukowe Własności Intelektualnej Tematem działalności Koła jest ochrona dóbr niematerialnych, prawo autorskie, prawo własności przemysłowej, prawo konkurencji, prawo nowych technologii, Internetu, IT, a także prawo telekomunikacyjne, prawo reklamy i e-biznesu. Celem działalności jest organizowanie i rozwijanie życia naukowego, propagowanie i pogłębianie wiedzy prawniczej z zakresu szeroko rozumianej własności intelektualnej oraz szerzenie kultury prawnej. http://www.ip.wpia.uw.edu.pl/
Koło Gier Japońskich „YOROZU” W ofercie znajduje się nauka i doskonalenie gry w: - Mahjong - Hanafuda - Shogi - Go - Kendama (Broń Yattamana) - Yasukari - inne www.kgj.uw.edu.pl/
14-15
Przygnębiającym ale i ostatnim podziałem jest rozróżnienie organizacji na działające i te które wymagają reaktywacji. Aby przekonać się, iż dane koło funkcjonuje należy nawiązać kontakt z jego przedstawicielami, drogą e-mailową lub przez osobiste stawiennictwo w biurze. Wykaz ponad 400 różnych jednostek znajduje się pod adresem internetowym Rady Uniwersytetu (www.rada.uw.edu.pl). Jeżeli, Drogi Czytelniku, nadal jesteś niepocieszony wyborem, zawsze można wziąć sprawy we własne ręce i z iście mickiewiczowską energią powołać do życia własne stowarzyszenie. Uczelniane organizacje studenckie (U.O.S) rejestruje Protektor ds. Studenckich Prof. dr hab. Marta Kicińska-Habior. Studenci zainteresowani założeniem zgłaszają się do p. Elżbiety Pawlus: Biuro Spraw Studenckich, Pałac Kazimierzowski, pok. 31, Kampus UW. Jednakże sowite dofinansowanie znacznie łatwiej jest uzyskać kołom z historią. Spośród wszystkich etapów życiowych adolescencja jest nacechowana najsilniejsza motywacja do podejmowania działań. Jest zaczynem postępu oraz zalążkiem budowy elit i lepszej przyszłości. Pamiętajcie, że z iskier młodzieńczego zapału wzniecono nie raz prawdziwy ogień dojrzałej aktywności pro publico bono. 0
/ masowość studiów Skończcie z tymi studiami!
16-17
masowość studiów /
listopad 2011
/ masowość studiów
Kryzys tak rozumianego Uniwersytetu jest aż nadto widoczny. Nikogo nawet już nie dziwią grupy zajęciowe liczące po 30-40 osób, totalna anonimowość i brak więzi intelektualnej z profesorami
18-19
masowość studiów /
listopad 2011
/ eksploatacja klerykalizmu Różnica między Demokracją a Dyktaturą jest taka, że w Demokracji najpierw się głosuje, a potem dostaje rozkazy; w Dyktaturze nie marnuje się czasu na głosowanie. - Charles Bukowski
Ubić interes z Kościołem... Religia towarzyszy ludzkości od zawsze i to na jej podstawie zbudowano całą cywilizację. Praktycznie każda dziedzina życia w jakiś sposób jest z nią powiązana, stąd też wiara zawsze będzie budziła emocje różnych społeczeństw, co czyni z niej doskonały instrument manipulacji. T E K S T:
TO M A S Z C Y KOW S K I
ie raz i nie dwa historia pokazała nam, że religia może być bardzo potężnym narzędziem wpływu. Już w starożytnym Egipcie kapłani wykorzystywali pobożność nieoświeconego ludu, by kształtować jego decyzje i dzięki temu pławić się w bogactwie. Wystarczyło nazwać zwykłe zjawiska pogodowe i astronomiczne (jak zaćmienie Słońca) karą bogów, by złoto zaczęło wartkim strumieniem wypełniać świątynne skarbce. Oczywiście w dzisiejszych czasach kapłani nie mają już aż tak wielkich wpływów, jednak religia wciąż pozostaje doskonałym narzędziem manipulacji. Szczególnie dziś, kiedy za sprawą szeroko rozpowszechnionych idei wolności i równości, praktycznie każdy może wykorzystać wiarę, by zdobyć popularność, bogactwo lub... wyborców.
N
zdobyć popularność, czy też po prostu poprawić swoją samoocenę. Jak do tej pory robili to głównie przez okazywanie jawnej wrogości lub kompletnej ignorancji względem niej, na przykład niszcząc symbole religijne albo organizując koncerty w trakcie postu. Ale np. w zeszłym roku każdy szary obywatel mógł też zaistnieć w odwrotny sposób, a mianowicie broniąc
Mimo że wiara i religia powinna być prywatną sprawą każdego z nas, to jednak jest często upubliczniana i używana do osiągnięcia materialnych korzyści. Dzieje się tak z winy najbardziej zagorzałych, a jednocześnie zaślepionych wyznawców, którzy popierają tylko i wyłącznie ludzi sprzyjających ich religii. Zdobycie poparcia takich osób jest stosunkowo łatwe i nie wymaga żadnych zaawansowanych technik wywierania wpływu. Tej grupy wyborców nie trzeba zwodzić żadnymi obietnicami ani skomplikowanymi programami wyborczymi. Wystarczy tylko zapewnić ich, że osoba, na którą głosują, jest ich współbratem w wierze i będzie dbać o dobro całej wspólnoty religijnej. Stąd też politycy regularnie uczestniczą we mszach świętych i obchodach przeróżnych świąt, fotografują się z hierarchami Kościoła, a także odwiedzają święte miejsca. Pod tym względem mistrzostwo osiągnęło Prawo i Sprawiedliwość z Jarosławem Kaczyńskim na czele, który w czasie kampanii udał się na Jasną Górę. Nie mam nic przeciwko temu, by politycy modlili się o uczciwe i sprawiedliwe wybory, jednak za sprawą obecności mediów i konferencji prasowej na terenie klasztoru ta wizyta miała oczywisty podtekst polityczny. Politycy to nie jedyne osoby instrumentalizujące religię. Niektórzy wykorzystują ją, by
20-21
fot. zdjęcie Jacka P. CC BY-NC-ND 2.0
Nasz przyjaciel Kościół
Mieszanie sacrum i profanum może być doskonałym sposobem na biznes. krzyża. Związane z katastrofą smoleńską perturbacje na Krakowskim Przedmieściu cieszyły się na tyle dużym zainteresowaniem mediów i społeczeństwa, że każdy mógł zrealizować swoje marzenia o sławie. Już samo dołączenie do grupy „obrońców krzyża” dawało szanse na pojawienie się w telewizji, a tym bardziej wypowiadanie kontrowersyjnych opinii, oskarżanie polityków i przynoszenie różnych rekwizytów. Z kolei najbardziej kreatywni mogli liczyć nawet na przeprowadzenie z nimi wywiadu. Nigdy wcześniej pojawienie się w telewizji nie było tak łatwe.
Bóg tak chciał Religię wykorzystuje się również jako narzędzie wojny. Choć krucjaty zakończyły się już setki lat temu, to jednak wciąż w wielu zakątkach świata różni przywódcy wysyłają tysiące swoich ludzi, by walczyli w imię boga albo bronili swoich braci przed podłymi innowiercami. Skrajnym przypadkiem takich działań jest islamski terroryzm. Zamachowcy-samobójcy przechodzą dokładne pranie mózgu, podczas którego są nauczani między innymi, że to Allach odpala bombę, a udana akcja gwarantuje raj i 72 dziewice. Nawet gdy nie ma potrzeby prowadzenia działań zbrojnych, to na całym świecie religia wciąż przydaje się do rozładowania napięć społecznych powstałych po różnych losowych zdarzeniach lub słabej koniunkturze. W większości krajów jest to przeważnie zwrócenie się w stronę modlitwy i proszenie Boga o rozwiązanie sprawy. Odprawienie mszy świętej w intencji deszczu w kaplicy sejmowej (co faktycznie miało miejsce w 2006 r.) może równie dobrze uspokoić rolników jak budowa nowych zbiorników retencyjnych, a przy tym jest to całkowicie darmowe. Zaś gdy to nie poprawi sytuacji, społeczeństwo zawsze może obarczyć winą mniejszości religijne i na nich rozładować swój gniew i frustrację. Mamy z tym do czynienia między innymi w Iraku, gdzie chrześcijanie są uznawani za pomocników żołnierzy amerykańskich, przez co stają się ofiarami irakijskich ekstremistów.
Ofiary na życzenie? Ktoś mógłby powiedzieć, że faktycznie przedstawiciele poszczególnych religii są najbardziej poszkodowani, jednak często okazują się współwinni tej sytuacji. Niektórzy biernie przyglądają się wykorzystywaniu swojego wyznania, inni wręcz aktywnie w tym uczestniczą, co negatywnie wpływa zarówno na politykę, jak i społeczeństwo. Ale w końcu niejeden człowiek, nieważne czy świecki, czy duchowny, chętnie odrzuciłby swoje ideały za władzę i majątek. Szkoda tylko, że dzieje się to kosztem pozostałych, prawdziwych wiernych.0
eksploatacja antyklerykalizmu /
...czy przeciw niemu? Religia dotyczy nas wszystkich, czy tego chcemy, czy nie. Dlatego też atakowanie jej jest jednym z najprostszych sposobów na przyciągnięcie uwagi innych osób. Są ludzie, którzy potrafią doskonale to wykorzystać, aby osiągnąć wymierne korzyści finansowe. T E K S T:
MiChał WrONa
iara jest jedną z niewielu dziedzin życia, która wymusza na nas jasne określenie, jaki mamy do niej stosunek. Oczywiście, mamy do wyboru wiele możliwości: od skrajnego fanatyzmu, poprzez agnostycyzm, aż po ateizm. Najważniejsze jednak jest to, że wszyscy ludzie mają „jakieś” poglądy w kwestii wiary. Nie mamy możliwości odcięcia się od niej, nawet jeśli jest nam zupełnie obojętna – ponieważ jest to już określone ustosunkowanie się, które pozwala zakwalifikować nas do pewnej grupy. Taka cecha wiary jest szczególnie atrakcyjna dla polityków i innych osób publicznych, które funkcjonują dzięki zainteresowaniu ze strony społeczeństwa. Odpowiednio odnosząc się do religii mogą zdobyć przychylność konkretnych grup, czy po prostu przykuć uwagę do swojej osoby.
W
Dług wdzięczności Palikota W Polsce od dłuższego czasu mieliśmy okazję obserwować wykorzystanie Kościoła w politycznej walce, szczególnie podczas kampanii PiS przed wyborami w 2005 roku. Symbolicznym był fakt, że tzw. pakt stabilizacyjny między PiS, LPR a Samoobroną podpisano w obecności wyłącznie dziennikarzy związanych ze środowiskiem Radia Maryja. Grupa osób niezadowolonych z tak licznych powiązań Kościoła z polityką systematycznie rosła, a kwestią czasu było pojawienie się opcji politycznej , która chciałaby wykorzystać ten potencjalny elektorat. Taką partię stworzył Janusz Palikot, organizując Ruch Poparcia. Swój wizerunek medialny oparł na agresywnym antyklerykalizmie, dzięki czemu rozpoczął dyskusję (ze sobą w roli głównej) na temat roli Kościoła katolickiego w Polsce. Trudno się nie zgodzić, że musimy wprowadzić zmiany w związku z jego pozycją w kraju i wpływem na opinię publiczną, a przede wszystkim wykorzystaniem go w walce politycznej. A jednak to właśnie Palikot najlepiej na tym wychodzi, czego efektem jest wynik ostatnich wyborów. Ludzie, zmęczeni nieustanną obecnością Kościoła w Polityce, chcieli zmian, których nie gwarantowało SLD, programowo również będące za laicyzacją państwa, jednak w praktyce za-
wsze dążące do kompromisu w konfliktach z hierarchami kościelnymi. Pierwszym przejawem aktywności posłów Ruchu Poparcia Palikota był wniosek o usunięcie krzyża z sali obrad Sejmu, co pozwoliło mu po raz kolejny skupić wokół siebie zainteresowanie mediów. Prowadzenie kampanii przeciw obecności krzyży w budynkach publicznych nie wydaje się mieć jednak większego sensu, bo większości niewierzących (których swoją drogą jest nieporównanie mniej niż wierzących) krzyże nie przeszkadzają. Ale jest to kontrowersyjny problem, który szybko podchwyciły media i zaangażowały w dyskusję całe społeczeństwo. Podobny
Dwukrotne nagłaśnianie zniszczenia Biblii przez „Nergala” przez środowiska katolickie było najlepszym prezentem, jaki mógł od nich otrzymać. sens miała konferencja prasowa zorganizowana przed kościołem św. Józefa w Olsztynie o 4 rano tylko dlatego, że tydzień wcześniej odbyła tam się msza o tej samej godzinie, która miała zakłócić ciszę nocną. A przecież Palikot mógłby skoncentrować się na innych, o wiele ważniejszych sprawach, takich jak np. działalność komisji majątkowej czy konkordat z Watykanem, który kosztuje nasz budżet 3,5 mld złotych rocznie.
Chcesz zarobić? Podrzyj Biblię! Polityka nie jest jedyną dziedziną, gdzie można wiele zyskać na konfrontacji z Kościołem, o czym dobitnie świadczy przypadek Adama „Nergala” Darskiego. Najciekawsze jest to, że właściwie to nie on wywołał burzę medialną wokół siebie, choć dał pretekst do jej rozpoczęcia. Zniszczenie Biblii w czasie gdyńskiego koncertu w 2007 roku szybko poszłoby w niepamięć, gdyby nie ponowne nagłośnienie za sprawą protestów dziennikarzy katolickich przy okazji udzia-
łu Nergala w programie The Voice of Poland. Zarówno dla Adama Darskiego, jak i dla producentów show, był to prawdopodobnie najlepszy prezent, jaki mogli dostać tuż przed rozpoczęciem emisji. Przyciągnięcie nowych widzów za sprawą religii przełożyło się na wymierne korzyści finansowe. Madonna jest kolejnym przykładem artysty, który doskonale zdaje sobie sprawę z siły religii i jej znaczenia w budowaniu popularności. Z szokowania publiczności uczyniła swój znak rozpoznawczy, a jej zachowanie na scenie często było krytykowane przez prominentów kościelnych. Wybierając 15 sierpnia na datę swojego pierwszego koncertu w Polsce, uraziła część środowisk katolickich, zapewniając sobie jednak odpowiednie zainteresowanie w mediach. Ciekawą zagrywkę zastosowała również włoska firma odzieżowa Benetton, słynąca z szokujących kampanii reklamowych. Kontrowersje wywołały plakaty, na których papież Benedykt XVI i imam Ahmed al-Tajeb z meczetu Al-Azhar w Kairze namiętnie się całują. Oczywiście, Watykan natychmiast zaprotestował, a przedstawiciele firmy równie szybko przeprosili i obiecali wycofać plakaty z obiegu. Jednak z Internetu już się nie da ich usunąć, a dyskusja wokół kampanii, zatytułowanej Unhate, trwa w najlepsze, podbijając sprzedaż.
Szokowanie w dobrej wierze? Jednak religia jest użyteczna nie tylko w polityce i biznesie. Kampania, którą PETA (People for the Ethical Treatment of Animals) zorganizowała w 2009 roku z udziałem nagiej Joanny Krupy zasłaniającej się krzyżem, z założenia miała oprzeć się na uczuciach religijnych. Oczywiście, cel był szczytny, jednak czy warto było uprzedmiotowić wiarę na rzecz bezdomnych zwierząt? Religia okazuje się być świetną trampoliną do sławy. Wystarczy zrobić coś antykościelnego w odpowiednim miejscu i czasie, a szybko pojawi się zainteresowanie katolickich dziennikarzy chcących przywołać delikwenta do porządku. Na to równie chętnie zareaguje reszta mediów i plan na przyciągnięcie uwagi zostaje wykonany. Dzięki religii można ubić dobry interes.0
listopad 2011
/ wspólna Polityka Rolna - czas na zmiany! Czy rzeczywiście?
Rolnicze Eldorado
Wspólna Polityka Rolna pochłania największe środki z unijnego budżetu, a lada moment rozegra się ostateczna batalia o jej kształt po roku 2013. A jest się o co bić – stanowi ona 45 proc. wszystkich wydatków Unii Europejskiej. T E K S T:
K ata r Z y N a B O r Z y M
bowiązujący kształt Wspólnej Polityki Rolnej został ustalony w 2003 roku i właściwie od tamtej pory nie ulegał znaczącym zmianom. Im bliżej magicznej daty wygaśnięcia dotychczasowych ustaleń, tym bardziej nerwowa staje się debata między ministrami rolnictwa państw Unii. Na horyzoncie rysuje się także perspektywa nowego porozumienia w ramach Światowej Organizacji Handlu, które może istotnie zliberalizować warunki handlu rolnego (szczególnie w kwestii ceł), a także kształtowaną politykę rolną.
O
Po nowemu, po staremu… W październiku Komisja Europejska przedstawiła pierwsze projekty zmian we Wspólnej Polityce Rolnej. Podstawowym założeniem jest usprawnienie działania systemu płatności bezpośrednich oraz stopniowe zrównanie ich poziomu we wszystkich państwach Unii Europejskiej, co miałoby nastąpić w roku 2018. Na dzień dzisiejszy los tego projektu jest jednak o tyle niepewny, że ma silnych przeciwników w osobie unijnych płatników netto – Niemiec i Francji. Co więcej, dofinansowanie otrzymają tylko „aktywni” rolnicy, czyli tacy, których roczny przychód z dopłat wynosi co najmniej 5 proc. łącznej sumy przychodów z działalności nierolniczej. W praktyce oznacza to, że jeżeli osoba starająca się o ten rodzaj pomocy oprócz uprawy roli czy hodowli zwierząt ma inne źródła utrzymania, to uzyskiwane z nich dochody muszą być niższe od tych z działalności rolniczej. Nowością jest również planowany zastrzyk gotówki dla młodych rolników, co ma stanowić odpowiedź na niezbyt dobrze rokującą strukturę wiekową tej grupy zawodowej – zaledwie co trzynasty unijny pracujący na roli ma poniżej 40 lat. Bez zmian pozostanie promowanie „zielonych” gospodarstw i przyznawanie większych środków w tym prowadzącym działalność w sposób przyjazny środowisku. Ważnym aspektem reformy ma być zamrożenie ogólnych wydatków na WPR na poziomie z roku 2013, czyli ok. 413 mld euro. Tort wspólnotowych pieniędzy nie został jednak jeszcze do końca podzielony, stąd też nasi politycy dwoją
22-23
się i troją, by zadbać o jak największy kawałek dla siebie. W grę wchodzi od 24 do 30 mld euro. Nie ulega wątpliwości, że polska wieś niezwykle skorzystała na unijnym protekcjonizmie. Wsparcie finansowe w postaci płatności bezpośrednich, renty strukturalne (z których wycofano się w 2009 roku) czy tzw. podnoszenie konkurencyjności rolnictwa (dofinansowywanie zakupów nowych maszyn, preferencyjne kredyty) to tylko niektóre z korzyści. Szczególnie istotne są wspomniane już dopłaty – ostrożne szacunki mówią o przeszło 50 mld złotych, jakimi Unia Europejska wspomogła polskie gospodarstwa rolne tylko przez pięć pierwszych lat członkowstwa Pol-
Na razie wielkość dopłat dla polskich rolników wynosi 80 proc. średniej unijnej. m.in. to ma się zmienić od 2013 roku. ski we wspólnotach. W chwili obecnej korzysta z nich ok. 1,5 mln Polaków. Warto także zauważyć, że w 2010 roku średnia wartość dopłat wynosiła ok. 214 euro za hektar, czyli zaledwie 80 proc. tego, co dostają rolnicy francuscy czy niemieccy – a właśnie to ma ulec zmianie.
reakcja znad Wisły Nie powinno zatem dziwić, że w oficjalnym stanowisku Polski w sprawie WPR po 2013 roku czytamy: W związku z oczekiwanym wzrostem niestabilności międzynarodowych rynków rolnych i otwieraniem się rynku wspólnotowego na konkurencję zewnętrzną, niezasadne byłoby istotne ograniczenie instrumentarium interwencji rynkowej w prawodawstwie wspólnotowym. Wspólna Polityka Rolna powinna zachować dotychczasowe skuteczne instrumenty interwencji nie są już one podstawowym sposobem wsparcia dochodów rolniczych, jednak skutecznie zapewniają „siatkę bezpieczeństwa” uruchamianą w pełni w sytuacjach szczególnych (duży spadek cen, wzrost i wahania cen).
A jednak Ministerstwo Rolnictwa nie ukrywa niezadowolenia z projektu przedstawionego przez Komisję Europejską. Stojący na jego czele Marek Sawicki uznał wręcz, że przedstawiony pakiet to zaledwie kosmetyka, a nie reforma. Na tym etapie prac wyraźnie rysuje się tendencja do utrzymania płatności bezpośredniej w formie transferów budżetowych do państw członkowskich. To oznacza brak rzeczywistych zmian polityki rolnej. Komisja Europejska ma zamiar także szczegółowo określić, jak miałaby wyglądać struktura upraw w obrębie pojedynczych gospodarstw. Wprowadzone zostanie kryterium ustalające, że rolnicy starający się o dopłaty muszą hodować minimum trzy różne rodzaje roślin Oznacza to, że żadna z upraw nie może obejmować mniej niż 5 proc. i więcej niż 70 proc. areału. To spowoduje wzrost biurokracji i kosztów obsługi gospodarstw. Inicjatywą polskiej prezydencji jest zorganizowanie wspólnie przez Radę, Parlament Europejski i Komisję Europejską pod koniec bieżącego roku cyklu debat nad nowym kształtem europejskiej polityki rolnej. Wszystko po to, by wypracować wspólne stanowisko, ułatwiające państwom przejmującym przewodnictwo w UE w roku 2012 sprawniejsze określenie kierunków reform. – Pakiet wymaga jeszcze wiele pracy, aby zreformowana WPR stała się narzędziem do zbudowania silnego, konkurencyjnego i zrównoważonego europejskiego rolnictwa, odpowiadającego na globalne wyzwania, w tym na rosnący globalny popyt na żywność – powiedział Minister Rolnictwa, Marek Sawicki.
Na Zachodzie bez zmian? Trudno jednak spodziewać się w najbliższym czasie konkretnych rozwiązań, biorąc pod uwagę burzę gospodarczą, jaka przetacza się właśnie nad Europą. Pozostaje zatem mieć nadzieję, że wielkie cele, jak zwiększenie konkurencyjności rolnictwa europejskiego, zapewnienie bezpieczeństwa żywnościowego w obliczu realnej groźby przeludnienia, a także dbałość o środowisko naturalne, okażą się być dostatecznie realne.0
o obrzydliwym bogactwie słów kilka /
Niderlandzkie zakupy 8 grudnia w Amsterdamie zapowiada się pogoda dla bogaczy. Już po raz dziesiąty odbędzie się tam wydarzenie znane światu jako Miljonair Fair. Schlebianie milionerskim gustom i prezentacja najnowszych (i najdroższych!) wynalazków pierwszej dekady XXI wieku trwać będzie przez 3 dni w samym sercu europejskiej stolicy rozpusty. T E K S T:
a Da KO lC Z y ń S K a
zego potrzeba do szczęścia milionerowi? Jak twierdził Steve Jobs, ludzie nie wiedzą czego chcą, dopóki im tego nie pokażesz. Doskonale sprawdza się to podczas Miljonair Fair – imprezy, na której fantazja producentów nie zna granic, a najwymyślniejsze fanaberie wyższych sfer mogą zostać niemalże zaspokojone. Podczas poprzednich edycji wydarzenia można było kupić m.in. tytanową mysz komputerową za, bagatela, 800 euro, a także domowy dystrybutor piwa produkcji Heinekena, wysadzany diamentami o wartości 110.000 euro. Mimo to, na targi wstęp ma każdy śmiertelnik, niekoniecznie taki z zasobnym portfelem. Pierwsze Miljonair Fair zainspirowane były pomysłem właściciela Gijrath Media Groep, wydającej Miljonair Magazine oraz The Luxury List. W 2002 roku zorganizował on targi głównie dla czytelników i reklamodawców tego pierwszego
Na co stać Polaka? Amsterdamskie Targi Milionerów są też oczywiście skierowane do naszych rodzimych bogaczy. Czy jednak wielu Polaków może pozwolić sobie na kawior i kąpiele w szampanie? Wg raportu KPMG na temat rynku dóbr luksusowych, wydatki na luksus w Polsce z roku na rok rosną o 4,9 proc, a ich deklarowana wielkość w roku 2009 wynosiła 28,3 mld złotych. Z kolei, zgodnie z danymi Ministerstwa Finansów, w 2009 roku do grona osób bogatych (o prze-
ciętnym dochodzie miesięcznym brutto powyżej 20.000 zł lub aktywach płynnych o wartości powyżej 1 mln USD) i zamożnych (przeciętny dochód miesięczny brutto od 7.100 do 20.000 zł) należało 606.076 osób. Szacunki KPMG wykazują wzrost tej liczby do 620 tys. osób do roku 2010. Stopniowo rozszerza się również asortyment dóbr luksusowych na sklepowych półkach. Chociaż w dalszym ciągu więcej niż co trzecia luksusowa marka nie jest w Polsce dostępna, to jednak przez trzy ostatnie lata polski rynek wzbogacił się o parę „perełek”. Klienci o wyjątkowo „drogim” guście od niedawna zakupić mogą m.in. zegarki mechaniczne drezdeńskiej firmy A. Lange & Söhne. W tym roku debiuty na polskim rynku luksusu miały również firmy odzieżowe i obuwnicze takie jak Christian Louboutin, Tod’s oraz Corneliani. Segment perfum wzbogacił się natomiast o produkty marek Hermes International oraz Penhaligon’s. Na śniadanie u Tiffany’ego polscy milionerzy muszą jeszcze niestety poczekać. Nie można też zapomnieć o wyrafinowanym podniebieniu bogacza. Smakosze drogich alkoholi od niedawna raczyć się więc mogą takimi specjałami jak La Clandestine Absinthe, absyntem wytwarzanym na podstawie przepisu szwajcarskiego gorzelnika Charlotte Vaucher z roku 1935, czy Laphroaig Distillery – jedyną whisky posiadającą tzw. Royal Warrant wydaną przez księcia Walii i przyznaną osobiście podczas jego wizyty w destylarni Laphroaig w roku 1994. fot. zawtowers. CC BY-NC-ND 2.0
C
czasopisma, co nie przeszkodziło imprezie popularnością i rozmachem zaskoczyć samych organizatorów. Już w roku 2003 liczba wystawców i gości wzrosła czterokrotnie, a samo wydarzenie określone zostało przez prasę jako połączenie ekstrawagancji londyńskiego Harrodsa z zabawą jak w Disneylandzie (dziennik USA Today).
Pod względem wielkości produkcji Polska śmiało może być nazywana zagłębiem jachtowym. W 2009 roku w naszym kraju na tym rynku działało aż 920 producentów.
Polskie zagłębie jachtowe Jak milioner zwiedza świat? Oczywiście na jachcie. Najdroższy statek tego typu na świecie, Eclipse, mierzący, 164 metry, należy do Romana Abramowicza,1
listopad 2011
/ nie tylko tylko euro ma swoją strefę
a jego wartość wynosi ponad 600 mln funtów. Ale żeby pływać jachtem niekoniecznie trzeba być drugim Abramowiczem. Około 10-metrowe ośmioosobowe jachty motorowe z amerykańskich lub polskich przedsiębiorstw stoczniowych kupić można już za 200-300 tys. euro. Jak wynika z raportu KPMG, pod względem wielkości produkcji Polska śmiało może być nazywana zagłębiem jachtowym. W 2009 roku działało w naszym kraju aż 920 producentów jachtów, łodzi, wszelkiego rodzaju sprzętu pływającego oraz podzespołów wykorzystywanych do ich produkcji. Na europejskim rynku wyprzedza nas jedynie Wielka Brytania z liczbą 1.095 producentów. W mniej różowych barwach prezentuje się jednak sprzedaż owej produkcji – z przychodami równymi 1,389 mld euro ustępujemy nawet Finlandii.
Carrington po polsku Złotówki, jak liście na wietrze, czeredą unoszą się całą. Garściami pakujesz je w kieszeń, a resztę taczkami w PKO. Takich snów życzył nam Jeremi Przybora w piosence Kabaretu Starszych Panów. Jak duże musiałyby być owe czeredy złotówek zdaniem przeciętnego Polaka, aby mógł sobie pozwolić na luksus? Zgodnie z wynikami badań Pentor z 2007 roku, przeprowadzonych dla tygodnika „Wprost”, większości respondentów luksus kojarzy się przede wszystkim z bogactwem, a także z wolnością i komfortem. Wielu z nich wskazało również na jego powiązanie z dojrzałością i arystokracją. Często jednak luksus budził także negatywne odczucia, gdyż utożsamiany był z dorobkiewiczostwem. Respondenci nie stwierdzili jednoznacznie, w jaki sposób można osiągnąć luksus. Jedna trzecia badanych stwierdziła, że można do niego dojść poprzez ciężką pracę, kolejne 34 proc. uznało, iż uczciwa osoba osiągnąć go nie może. Jak wysoko Polacy wyceniają luksus? Tutaj w dużym stopniu punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Co drugi respondent twierdził, że na życie w luksusie pozwalają zarobki miesięczne powyżej 5 tys. zł, co trzeci, że 10 tys. zł miesięcznie i więcej. Jednak już połowa ankietowanych o dochodach nie większych niż 900 zł miesięcznie była przekonana, że dochody w wysokości ok. 5 tysięcy złotych zapewniają życie w luksusie. Co ciekawe, w 2006 roku dla większości z nich odrobiną luksusu na co dzień były podróże, zakup ulubionych produktów, a także relaks bądź rozrywka. Jak wynika z badań, do bycia polskim Carringtonem nie potrzeba milionów na koncie. Nadwiślański sen o luksusie jeszcze parę lat wstecz nie ociekał złotem i drogimi alkoholami. Nie znaczy to jednak, że Polacy nie marzą. Marzą przede wszystkim praktycznie.0
24-25
Unie walutowe dla żółtodziobów Ostatnie problemy w strefie euro i coraz częstsze głosy mówiące o jej rozpadzie zmuszają nas do refleksji nad sensem rezygnacji państw z niezależnej polityki monetarnej. Traktując Euroland jako nieudany eksperyment zupełnie zapominamy o tym, że na świecie już od kilku dziesięcioleci z powodzeniem działają inne unie walutowe. T E K S T:
rOBErt SZKlarZ
IlUSTRACJA:
alEKSaNDEr rESZKa
eszcze parę lat temu przykład płynący ze Starego Kontynentu był inspiracją dla wielu regionów świata do zacieśniania współpracy gospodarczej w ramach unii walutowej. I tak, kraje Zatoki Perskiej zapragnęły używać khaleeji na terenie 6 państw (Arabia Saudyjska, ZEA, Oman, Katar, Bahrajn, Kuwejt). Członkowie organizacji gospodarczej ASEAN (Association of South-East Asian Nations, do której należą Tajlandia, Brunei, Indonezja, Wietnam, Kambodża, Singapur, Malezja, Birma, Laos, Filipiny) stwierdzili, że razem z Chinami, Japonią i Koreą Południową mogą wprowadzić własną walutę – Azjatycką Jednostkę Monetarną. W Afryce natomiast przebąkiwano o wprowadzeniu wschodnioafrykańskiego szylinga, zachodnioafrykańskiego eco, a nawet ogólnoafrykańskiego afro.
J
Euro wzorem dla Chaveza? Jednak zapał do rezygnowania przez poszczególne kraje z własnej waluty stygł, w miarę jak Grecja podgrzewała atmosferę kryzysu zadłużenia. W tej sytuacji wyjątkową determinacją wykazał się prezydent Wenezueli Hugo Chávez, który w 2010 roku dokonał pierwszej transakcji lansowaną przez siebie wirtualną walutą SUCRE, która ma służyć rozliczeniom między krajami Ameryki Łacińskiej należącymi do organizacji ALBA (Alianza Bolivariana para los Pueblos de Nuestra Marica) i zmniejszyć znaczenie amerykańskiego dolara w regionie. Szanse powodzenia są jednak niewielkie, ponieważ ogromna część wymiany międzynarodowej krajów, w których waluta ta ma obowiązywać, to handel ze Stanami Zjednoczonymi. Tonąca strefa euro niekoniecznie musi być dla krajów myślących o wspólnej walucie wyznacznikiem do rezygnacji z tych planów. Być może powinny one kierować się przykładem
państw, które już od wielu lat prowadzą skuteczną wspólną politykę monetarną.
Karaibów dolar własny Dolar wschodniokaraibski jest oficjalną walutą sześciu niepodległych państw (St. Kitts i Nevis, Antigua i Barbuda, Dominika, St. Lucia, St. Vincent i Grenadyny, Grenada) i dwóch terytoriów zależnych Wielkiej Brytanii (Anguilla i Montserrat), zamieszkanych łącznie przez niecałe 600 tys. mieszkańców. Funkcjonuje on od 1965 roku, kiedy to zastąpił wykorzystywanego wcześniej na tym obszarze dolara Brytyjskich Indii Zachodnich. Unia walutowa w obecnym kształcie istnieje natomiast od 1983 roku, kiedy powołany został Bank Centralny Wschodnich Karaibów, którego celem jest utrzymywanie stabilności waluty i zrównoważonego wzrostu państw członkowskich. Początkowo był to projekt Brytyjczyków, którzy chcieli ujednolicić system płatniczy w swoich koloniach przy pomocy odrębnej waluty, unikając jednocześnie dominacji bardzo popularnego w tej części świata dolara amerykańskiego. Z tego powodu do dziś z tamtejszych banknotów spogląda na nas wizerunek królowej Elżbiety II. Po uzyskiwaniu niepodległości przez kolejne kolonie Brytyjskich Indii Zachodnich niektóre z nich, takie jak Trynidad i Tobago, Gujana czy Barbados opuściły strefę i zaczęły emitować własne waluty. Pozostały w niej tylko najmniejsze z nich, które nie były w stanie prowadzić samodzielnej polityki monetarnej. Dzięki sztywnemu powiązaniu z dolarem amerykańskim, za którego można otrzymać 2,7 dolara wschodniokaraibskiego udało się rozwiązać kwestię stabilności i wymienialności, ale na tym wyzwania się nie kończą. Także tutaj, podobnie jak w Europie, występuje problem zadłużenia. Czarną owcą jest St. Kitts i Nevis, które zajmuje niechlubne drugie miejsce wśród
nie tylko euro ma swoją strefę /
najbardziej zadłużonych krajów świata w relacji do PKB, z wynikiem 147,8 proc. Jednak kraj ten nie ma problemów z obsługą swoich zobowiązań dzięki działającej przy banku centralnym giełdzie obligacji, a zdrowa polityka budżetowa powoduje, że dług systematycznie maleje.
Jedna waluta – dwie unie Najczęściej używaną jednostką monetarną w Afryce jest frank CFA (Communauté financière d’Afrique). Aktualnie posługuje się nim aż 14 państw, głównie byłych kolonii francuskich, zamieszkanych przez niemal 140 milionów ludzi. Teoretycznie dzieli się on na dwie waluty, każda z osobnymi strukturami unii monetarnej i emitowana przez oddzielne instytucje. Centralny Bank Państw Afryki Zachodniej z siedzibą w stolicy Senegalu, Dakarze, odpowiada za politykę monetarną ośmiu krajów (Senegal, Gwinea-Bissau, Wybrzeże Kości Słoniowej, Burkina Faso, Mali, Benin, Niger, Togo), zaś Bank Państw Afryki Środkowej w kameruńskim Jaunde prowadzi ją w kolejnych sześciu (Gabon, Czad, Kamerun, Gwinea Równikowa, Kongo, Republika Środkowoafrykańska). Pierwszy z nich powstał w 1961 roku, zaraz po uzyskaniu niepodległości przez państwa członkowskie, zaś drugi w 1972. Niezależnie od tej odrębności, banknoty i monety noszą jednakowe nazwy, a obie waluty są powiązane z euro tym samym sztywnym kursem 665,957 franków CFA za euro i dzięki zachowaniu pomiędzy nimi parytetu używa się ich zamiennie. Można więc mówić o unii walutowej de facto. Fakt tak długiego jej funkcjonowania może jednak dziwić zważywszy, że ze wszystkich regionów świata akurat tę część Afryki trudno jest podejrzewać o brak poważnych problemów gospodarczych. Członkami unii są kraje, które nie tylko należą do najbiedniejszych na świecie, ale zmagają się także z potężnym zadłużeniem. Wspólna waluta emitowana przez najsilniejsze państwa regionu była konieczna w celu zachowania resztek stabilności polityki monetarnej oraz uniknięcia hiperinflacji, takiej jak na przykład w Zimbabwe. Ponadto pozwoliła ona zarówno zacieśnić współpracę wewnętrzną poszczególnych państw, jak i usprawnić wymianę handlową z resztą świata dzięki wymienialności na euro i stabilności kursu walutowego gwa-
rantowanego przez rząd francuski. Sprawiło to, że gospodarki krajów unii cechowały się znacznym otwarciem. Na szczęście w ostatnich latach większości z nich udało się obniżyć poziom zadłużenia w wyniku umorzeń Klubu Paryskiego, a niektóre kraje, tak jak na przykład Gwinea Równikowa, same spłaciły swoje zobowiązania, korzystając z przychodów z eksploatacji bogactw naturalnych.
W bezpiecznym cieniu Niewielkie państwa, które chcą mieć silny pieniądz i zacieśnić współpracę gospodarczą, zamiast od razu zawiązywać własną unię monetarną z zupełnie nową jednostką płatniczą,
mogą po prostu skorzystać z już istniejącej, używanej w silnym i stabilnym państwie. O dziwo, nie muszą przy tym rezygnować ze swoich walut narodowych. Właśnie tak postąpiły Lesotho, Suazi i Namibia, niewielkie gospodarki w południowej Afryce, które przyjęły jako oficjalny środek płatniczy emitowanego w RPA randa. Jednocześnie przekazały Południowoafrykańskiemu Bankowi Rezerw kontrolę nad swoją polityką kursową za sprawą sztywnego powiązania kursów ich walut z randem. Tym samym nie tylko zacieśniły one współpracę gospodarczą między sobą, ale także zyskały możliwość posługiwania się pieniądzem bardziej płynnym na rynkach finansowych w swoich obrotach z zagranicą.
Warto zauważyć, że blok walutowy na tym obszarze nie stanowi jednostronnego przetrzymywania bogactwa w postaci bezpieczniejszych aktywów przez mieszkańców mniejszych państw (jak ma to miejsce w Kosowie czy Czarnogórze, które używają euro nieoficjalnie), a tworzy formalną organizację gospodarczą. Istnieje ona już od 1974 roku i ma za sobą kilkukrotną zmianę nazwy oraz składu członkowskiego. Aktualnie funkcjonuje jako Multilateral Monetary Area, co jest określeniem adekwatnym, ponieważ w istocie jest to właśnie wspólny obszar walutowy, a nie unia jaką znamy z naszego podwórka.
Wspólny problem Można by pomyśleć, że europejska Unia Gospodarcza i Walutowa jest tutaj tytułowym żółtodziobem i może się uczyć zachowywania stabilności wspólnoty od mniejszych, ale mających dłuższą historię bloków, niezależnie od różnic rozwojowych i wysokiego poziomu zadłużenia niektórych tamtejszych państw członkowskich. Jednak to co działa w ubogich, ale prężnie rozwijających się gospodarkach postkolonialnych, wcale nie musi działać na terenie zachodnich potęg. Przede wszystkim powyższe unie walutowe powstały niejako z konieczności. We współpracy międzynarodowej mogą emitować o wiele bardziej stabilny pieniądz niż każde z państw członkowskich z osobna. Unia Europejska jeszcze przed wprowadzeniem euro mogła poszczycić się dobrze rozwiniętym rynkiem walutowym, a połączenie walut narodowych w jeden twór było spowodowane troską o konkurencyjność głównie najsilniejszych jej członków, takich jak Niemcy czy Francja. Bardzo ważną motywację stanowiła także ambicja dorównania Stanom Zjednoczonym, czego dowodem jest chociażby Strategia Lizbońska i chęć utworzenia światowej waluty rezerwowej, konkurencyjnej dla amerykańskiego dolara. Nadmierna troska o interesy narodowe poszczególnych krajów, połączona z niedostatecznym dbaniem o dobro całej wspólnoty doprowadziła ostatecznie do kryzysu Eurolandu. Pod tym względem jest jednak coś, czego możemy nauczyć się od starszych unii walutowych jeśli chcemy budować trwałe fundamenty międzynarodowej współpracy gospodarczej, musi to być praca wspólna, oparta na wzajemnych korzyściach.0
listopad 2011
fot. www.taxbrackets.org
/ wokół kryzysu w strefie euro
Europejski Błąd Centralny Odpowiedzi na pytanie o źródło kryzysu zadłużeniowego w strefie euro nie należy szukać w samej idei wspólnej waluty, ani nawet w zwykłej rozrzutności polityków. Problemem jest szkodliwa ekonomiczno-polityczna filozofia, która stała się podwaliną Traktatu z Maastricht i jednego banku centralnego. T E K S T:
P i O t r P i ł at
akiś czas temu prezes NBP Marek Belka, mówiąc o perspektywie wejścia Polski do strefy euro, stwierdził, że nie wchodzi się do klubu, który się pali. Wydaje się to dobrą analogią do określenia skali kryzysu finansów publicznych, z jakim zmagają się kraje strefy euro, wśród których te najbardziej zadłużone zdają się padać jak kostki domina. Mimo że europejscy przywódcy zaklinają rzeczywistość, nagłaśniając rzekomy sukces w rozwiązaniu problemu Grecji, to na horyzoncie widać już wyraźnie, że 10. urodziny euro do hucznie obchodzonych należeć nie będą. Zagrożone są również Portugalia, Hiszpania, jak i przede wszystkim Włochy, gdzie oprocentowanie obligacji na początku listopada osiągnęło nowy rekord, przekraczając granicę 7 proc. Budowana od dziesięcioleci unia walutowa zdaje się chylić ku nieodwracalnemu upadkowi, a wspólna waluta staje w obliczu coraz głośniejszej krytyki, która obwinia ją o wywołanie kryzysu. Choć sama krytyka jest słuszna, to jej bezpośredni adresat już niekoniecznie.
J
26-27
Czy Europa może mieć wspólną walutę? Popularna i obecnie najczęściej słyszalna teoria mówi o tym, że kraje strefy euro zbytnio różnią się pod względem struktury i rozmiaru gospodarek, by mogły używać wspólnej waluty. Te argumenty, choć na pierwszy rzut oka mogą wydawać się sensowne, nie bardzo znajdują potwierdzenie w rzeczywistości. Choć prawdą jest, że gospodarki państw różnią się pod względem prowadzonej polityki fiskalnej, konkurencyjności i produktywności czy standardu życia, nie oznacza to automatycznie, że wspólna waluta skazana jest na porażkę. W rzeczywistości takie same różnice możemy zauważyć chociażby między landami w Niemczech czy amerykańskimi stanami. Również inne są realia gospodarowania w Warszawie i na Mazurach. Mimo to, mieszkańcy tych krajów są w stanie używać jednego środka płatniczego, bez widocznej szkody dla gospodarki. Prawdziwa przyczyna problemów leży w konstrukcji i otoczeniu instytucjonalnym strefy euro, której głównym elementem są mechanizmy funkcjonowania ponadnarodowego emitenta
wspólnej waluty, odpowiedzialnego za politykę monetarną całego Eurolandu, czyli Europejskiego Banku Centralnego (EBC).
Utopia z Maastricht EBC został utworzony w rezultacie postanowień Traktatu z Maastricht, ustanawiającego Unię Gospodarczo-Walutową i powołującego do życia euro. EBC od momentu wprowadzenia do obiegu wspólnej waluty zyskał właściwe każdemu bankowi centralnemu kompetencje do prowadzenia polityki monetarnej, a więc do decydowania o podaży pieniądza, przede wszystkim za pomocą mechanizmu ustalania stóp procentowych. Ustanowienie EBC pozbawiło państwa strefy euro prawa do prowadzenia suwerennej polityki monetarnej, pozostawiając natomiast w ich gestii kwestie dotyczące polityki fiskalnej. W tym miejscu twórcy Traktatu zdecydowali się jednak na kluczowe powiązanie obu tych dziedzin polityki gospodarczej właśnie za pośrednictwem instytucji banku centralnego. Podstawą polityki monetarnej EBC stała się emisja nowego pieniądza poprzez udzielanie sektorowi
bankowemu pożyczek pod zastaw pewnych papierów wartościowych. Każdy papier obarczony został pewną kwotą zabezpieczenia, o której wysokość obniżano wartość kredytu. Jednocześnie papierami najwyższej kategorii, czyli wymagającymi najmniejszej kwoty zabezpieczenia, EBC ustanowił obligacje rządowe krajów strefy euro. Od tej pory obligacje wszystkich rządów w Eurolandzie zaczęły być denominowane w euro i w myśl zasad polityki EBC mogły one służyć jako równorzędne zabezpieczenia nowych pożyczek, będąc obarczonym praktycznie tą samą kwotą zabezpieczenia. Przyjęto więc nadspodziewanie odważne założenie, że po wprowadzeniu wspólnej waluty dojdzie do zrównania rentowności obligacji i rynkowej wyceny ich ryzyka. Traktat usiłował powołać do życia ekonomiczną Utopię z Maastricht, w której obligacja wypuszczona w Atenach byłaby doskonałym substytutem tej z Berlina czy Paryża.
Deficytowa konkurencja Po wprowadzeniu euro oprocentowanie obligacji krajów strefy euro rzeczywiście spadło, a rentowność obligacji greckich i innych mniejszych państw zmniejszyła swój dystans do niemieckich czy francuskich. Rządy peryferyjnych państw strefy skorzystały z premii wejścia do klubu euro, otrzymując możliwość do zadłużania się niższym kosztem. Nadal jednak ich obligacje, choć denominowane w tej samej walu-
cie, były oprocentowane wyżej niż uważane za bezpieczną przystań obligacje niemieckie. Pokusa do zwiększania wydatków przez emisję obligacji była dla rządów ogromna, gdyż w sytuacji
Polityka prowadzona przez EBC wobec banków sprawiała, że rządom opłacało się szybko zwiększać deficyty.
cen. Wytworzył się więc mechanizm makroekonomicznej redystrybucji, w której koszt zadłużania się jednego kraju przerzucany był na barki całej strefy euro w postaci wyższych cen dla konsumentów. Głównymi przegranymi takiego mechanizmu byli przede wszystkim mieszkańcy krajów o niższym zadłużeniu. Niemiecki ekonomista Philipp Bagus w swojej książce Tragedia euro porównał ten mechanizm do zjawiska tragedii wspólnego pastwiska, czyli eksploatacji wspólnego zasobu (zwiększonego deficytu) poprzez przerzucanie kosztów na innych użytkowników tego zasobu (inflacja w strefie euro).
Kto bankrutuje i dlaczego właśnie Europa wspólnej polityki monetarnej, mogło to się odbyć bez konieczności deprecjacji własnej waluty, co mogłoby mieć fatalne skutki dla całej gospodarki. W sukurs zaostrzonym apetytom polityków przyszły europejskie banki, które potrzebowały obligacji jako zabezpieczenia do otrzymania nowych środków z EBC. W rezultacie tego, że EBC traktował wszystkie obligacje jako równorzędną bazę do operacji pożyczkowych, banki zwiększyły swój popyt na te obligacje, które dawały największe zwroty. Otworzyło to drogę do bardzo zyskownych operacji, w których odsetki płacone EBC były dużo niższe od tych otrzymywanych od długu np. Grecji. W praktyce oznaczało to tyle, że deficyty państw zaczęły być pośrednio finansowane przez EBC. To finansowanie miało jednak swoje limity. EBC nie mógł zaspokoić wszelkich potrzeb pożyczkowych, gdyż stworzony w tych operacjach nowy pieniądz mógł zacząć napędzać inflację. Wodopój EBC, jako zasób w pewien sposób ograniczony, musiał niejako stać się przedmiotem konkurencji, w której paradoksalnie uprzywilejowani zostali ci, którzy wydają więcej i szybciej, gdyż jako pierwsi użytkownicy nowego pieniądza mogli nadal kupować po cenach, które jeszcze nie wzrosły. W przypadku rządów opłacało się więc szybko zwiększać deficyty. Wyższe deficyty oznaczały wyższe ceny i dochody w kraju, dlatego opłacalny stawał się import dóbr i usług z innych krajów strefy euro. Nowe pieniądze docierały za granicę, powoli rozlewając się po całej unii walutowej, prowadząc do wzrostu fot. www.taxbrackets.org
fot. www.taxbrackets.org
wokół kryzysu w strefie euro /
Czy to EBC wywołał pożar w strefie euro?
Gdy bank centralny tworzy pusty pieniądz dla potrzeb krajów o suwerennej polityce fiskalnej, jak w przypadku EBC, wysokie deficyty i transfer kosztów szybko doprowadzają do powstania ogromnych nierówności w bilansach handlowych i płatniczych całej strefy. Bliźniacze deficyty, czyli jednoczesne wysokie deficyty budżetowe i deficyty obrotów bieżących, stały się więc codziennością strefy euro. To z kolei stworzyło realne podstawy do pojawienia się zagrożenia niewypłacalności i bankructw krajów. Ze względu na konstrukcję jednego banku centralnego, zagrożenie to jest dużo większe w strefie euro niż w np. w USA czy Japonii. Kraje te posiadają niezależny bank centralny i emitują dług denominowany wyłącznie we własnej walucie, co pozwala bankom centralnym niejako gwarantować ten dług. Ponadto Stany Zjednoczone korzystają z faktu, że dolar to rezerwowa waluta świata, na którą jest ogromny popyt, co pozwala na utrzymywanie niskiego oprocentowania papierów rządowych. Japonia, choć zadłużona na ponad 200 proc. PKB (dług Grecji to ok. 160 proc. PKB), nie jest zagrożona, gdyż jej wierzycielami są praktycznie w całości właśni obywatele. Żaden z tych elementów łagodzących nie ma zastosowania do silnie zadłużonych państw strefy euro. Polityka EBC doprowadziła do stanu, w którym długi rządowe są instytucjonalnie powiązane z długami systemu bankowego. Sytuacja stale się więc pogarsza i to pomimo rozpaczliwych prób podejmowanych przez EBC. Chociaż skupuje on bezpośrednio obligacje Włoch czy Hiszpanii, poziom ich oprocentowania rośnie. EBC nie zaprzestał również udzielania pożyczek pod zastaw greckich czy portugalskich obligacji, które dawno już osiągnęły status śmieciowych. To może prowadzić tylko do jeszcze większej nieodpowiedzialności i dalszego piętrzenia się problemów. Nie może więc dziwić fakt, że Europa straciła zaufanie rynków. Pożar klubu euro strawił już jego fundamenty.0
listopad 2011
/ Wywiad z dr. józefem Oleksym
Byłem zwykłym chłopakiem...
czterdzieści lat temu, w jednej z sal Szkoły Głównej Planowania i Statystyki, józef Oleksy bronił pracy magisterskiej, kończąc jednocześnie pięcioletni okres studenckiego życia, który jest uważany za kluczowy w kształtowaniu osobowości młodego dorosłego. dziś, wiele lat po tym zdarzeniu, siedzi z nami jako człowiek spełniony i do niczego niezobowiązany. Spróbujemy skłonić absolwenta i byłego wykładowcę SGPiS/SGH do kilku wspomnień z tamtych czasów. R O Z M AW I A L I :
28-29
K r z y s z to f Paw l aK , P i o t r f i l i P M i c u ł a
Z dj ę c i a :
E wa Ś w i ąt Ec K a
m .
Wywiad z dr. józefem Oleksym byłym premierem, Marszałkiem Sejmu i przewodniczącym SLd /
MaGiEl: zanim rozpoczął Pan studia, musiał Pan zadecydować, gdzie spędzi najbliższe lata i jaki kierunek obierze. Dlaczego akurat szkoła Główna Planowania i statystyki? Co zdecydowało? Zdecydował los. Nie potrafiłem podjąć decyzji, co wybrać po maturze. Ciągnęły mnie trzy kierunki: medycyna, psychologia i prawo. Wyczytałem w przewodniku – nie wiem skąd go wziąłem – że jest taki kierunek zagraniczny na SGPiSie. Pisali w nim, że się jeździ po świecie, poznając go przy okazji. Byłem chłopcem z prowincji, mnie ten świat interesował. Nie wiedziałem o nim wiele, dlatego Handel Zagraniczny wydawał się kuszący, też wchodził w rachubę. Nie mogąc podjąć decyzji, zrobiłem sobie taki zabawny test. Na szafce nocnej położyłem cztery losy z nazwami fakultetów. Postanowiłem, że jak się obudzę – sięgnę ręką, wyciągnę jeden z nich i tam złożę papiery na studia. I wyciągnąłem karteczkę z napisem Wydział Handlu Zagranicznego. Tak to się potoczyło. Może to świadczy o słabości w podejmowaniu decyzji, ale mnie autentycznie interesowały wszystkie cztery kierunki. Podejrzewam, że gdybym wybrał cokolwiek innego, prawdopodobnie wyszedłbym na tym lepiej niż na polityce. [śmiech]
ale z perspektywy czasu nie żałuje Pan podjętej decyzji? Nie, nie żałuję. Wydział Handlu Zagranicznego, na który się dostałem, był rzeczywiście miejscem elitarnego kształcenia. Dopiero wtedy pojąłem co to znaczy elitarność. I to było dobre – współcześnie brakuje takich szkół, wydziałów, czy koledżów. Elitarność polegała na tym, że był to jedyny w Polsce kierunek, który był otwarty na świat. Polska Ludowa nie miała skłonności, by przesadnie przybliżać studentom walory Zachodu. A na tym wydziale było czymś naturalnym, że się uczy ekonomi kapitalizmu, wolnego rynku, konkurencyjności, koniunktury rynków, organizacji międzynarodowych – przypominam niektóre tylko przedmioty. Były to rzeczy rzeczywiście unikalne i przesądzały o wartości studiów. Studiowało tu wiele dzieci tzw. prominentów, czyli funkcjonariuszy państwowych, profesorów – więc była to też elita od strony społecznej. Ja byłem jednym z nielicznych pochodzenia robotniczego. Elitarność widać było później w ścieżkach obranych przez absolwentów. Był przecież Olechowski, wytrawny dyplomata, czy Rosati, czy Hübnerowa… A nie! Olechowski się nie dostał i studiował na Handlu Wewnętrznym, na jakby gorszym [śmiech]. Doktorat bronił na Handlu Zagranicznym.
ta elitarność dała wam wszystkim ogromne możliwości. Nie każdy ma szansę w życiu zostać ministrem czy premierem… To jest znacznie trudniejsze, niż profesjonalne wykonywanie jakiegokolwiek zawodu. Trzeba odznaczać się wieloma umiejętnościami specjalnymi. Ja nazywam to umiejętnościami wyższego rzędu, które nie są na co dzień potrzebne, ale są wartością dodaną w funkcjonowaniu człowieka w otoczeniu. Ludzie, którzy rozpoczynają działalność polityczną, czyli działalność państwową, muszą posiąść umiejętność komunikowania się z otoczeniem. Mam w tym duże doświadczenie.
Powracając do wspomnianego przez Pana procesu rekrutacyjnego – bo ślepy traf i dalszą drogę trzeba było jeszcze oficjalnie rozpocząć. Jak Pan wspomina ten czas, jak to wyglądało? Zdawało się pięć przedmiotów na egzaminie wstępnym – pisemnych i ustnych: matematykę, geografię, historię i dwa języki obce. Egzaminy były ciężkie, wręcz obłędne! Nie wiem jak to się stało, że zdałem. Ludzie z prowincji byli w gorszej sytuacji, bo poziom nauczania znacząco się różnił... Moja pobożna matka skierowała mnie do kościelnej szkoły w Tarnowie. Szkoła ta miała taki dryg, sznyt religijny, ale była na bardzo wysokim poziomie. Uczyłem się czterech języków obcych! Kadra nauczycieli przeniosła się z Uniwersytetu we Lwowie – po wojnie zostali wygonieni z miasta, a Tarnów był najbliżej – bo właśnie tam wtedy mieszkałem. Być może to przesądziło o moich wynikach – trzy lata w tej właśnie szkole.
liceum było wtedy czteroletnie… Tak, ale później władza oczywiście rozwiązała tę szkołę w ramach złośliwości wobec Kościoła. Wiąże się z tym dość ciekawa anegdota: gdy już po Okrągłym Stole zostałem ministrem ds. związków zawodowych siedziałem z liderami Solidarności. Pamiętam, że sobie żartowałem – mówiłem: co wy macie za martyrologię?! – ja to mam martyrologię, bo mnie komuna o mało nie wykończyła i matury bym nie zdał! Po rozwiązaniu tej szkoły w czterech liceach odmówiono mi przyjęcia – a tu czekała mnie klasa maturalna! [śmiech]. Ale przygotowanie oceniam do dziś dobrze, mimo że z Kościołem nie mam nic wspólnego. Kazali mi się nawet uczyć gry na fisharmonii. Wiecie co to jest fisharmonia? Nie macie pojęcia, a to jest takie prehistoryczne pianino, na miechy. Musiałem na tym grać! Myślałem że zwariuję. No i już! W końcu, choć z przygodami, zdałem te egzaminy wstępne. Zostałem studentem wówczas jednolitego, 5-letniego Wydziału Handlu Zagranicznego i już na drugim roku byłem na praktyce studenckiej za granicą, co w Polsce nie było wtedy normą. Ale to właśnie było pociągające! Już na trzecim roku organizowaliśmy pierwsze seminaria międzynarodowe w SGPiSie, owe słynne Wschód-Zachód. Musimy pamiętać, że mówimy o latach 60.
Nikt waszej działalności wtedy nie ograniczał? Były na to pozwolenia, nikt nam nie przeszkadzał. Robiliśmy to z pasją, budowaliśmy do tego prawdziwy ruch studencki. Nie zgadzam się z nikim, kto plecie dziś dyrdymały, że Zrzeszenie Studentów Polskich było reżimową organizacją. My w duchu byliśmy krytyczni wobec systemu, ale nie poświęcaliśmy temu dużo czasu. Nie ujawnialiśmy tego – bo po co? Chcieliśmy mieć dobre warunki do działania.
Jak w takim razie wspomina Pan to życie studenckie? wystarczy przejść się po auli spadochronowej, by zobaczyć, że organizacje studenckie działają dziś prężnie, a ludzie chcą się w nich aktywnie rozwijać. Obecnie więcej jest kół specjalistycznych i branżowych. A my mieliśmy normalną działalność samorządową. To nie była polityczna robota!
czyli zsP czy szsP działało wtedy mniej więcej jak dzisiejszy samorząd studentów? W dużej mierze tak było. Mieliśmy rady studenckie, koła naukowe, pomoc socjalną, turystykę, kulturę, kluby studenckie. I wszystko było samorządowe. Polityką najmniej się zajmowaliśmy. Najlepszym na to dowodem jest fakt, że studiując na najbardziej upolitycznionym wydziale na Uczelni, zostałem szefem rady Zrzeszenia Studentów Polskich nie będąc członkiem partii. Upolitycznienie wiązało się z tym, że 95 procent kadry naukowej i 26 procent studentów należało do PZPR, podczas gdy na innych uczelniach członkostwo w PZPR wśród studentów stanowiło cztery, może pięć procent. Mimo to zostałem przewodniczącym Rady Zrzeszenia wbrew egzekutywie partyjnej. Oni wyznaczyli kogoś innego! Ale w Zrzeszeniu były normalne, amerykańskie wybory – tajne, wolne, powszechne! Ten hol za naszymi plecami zawalony był reklamami, plakatami, billboardami, tak jak to w tamtych czasach wyglądało podczas wyborów na Zachodzie.
i władza pozwoliła na to, aby szefem dużej organizacji studenckiej został człowiek nie kontrolowany przez nią? Nie miała na co pozwalać. Po prostu wygrałem w demokratycznych wyborach. Wszyscy uważali, że takie jest prawo studentów. Odbyliśmy dwutygodniową, potężną kampanię wyborczą i ja wygrałem, miałem czterech swoich na siedmioosobową radę.
a fakt, że przeciwstawił się Pan kandydatowi PzPr nie zaszkodził Panu w jakiś sposób? Być może trochę, ale nie za bardzo. To byli jednak mądrzy ludzie, choć wzywali na dywanik. Zdarzyło się tak, że pośród moich ludzi także 1
listopad 2011
/ Wywiad z dr józefem Oleksym - byłym premierem, marszałkiem sejmu i przewodniczącym SLd
znalazł się jeden partyjny. I tu, w tym klubie [red. Klub Profesorski Jajko] pierwszy sekretarz wzywał go na rozmowy.
Był wtyczką – był partyjny, ale był z Panem? Był ze mną! Mieszkaliśmy w jednym pokoju w akademiku. Powiedział, że egzekutywa go do niczego nie zmusi. Popierał kolegę i miał rację! Łamano go kołem, grożono mu, że będzie miał problemy ze studiami. Ale on przetrwał, chociaż nie powiem jakich słów używał [śmiech], głosował na mnie. I jego głos przesądził. W radzie mieliśmy sytuację remisową i chodziło o wyjęcie tego partyjnego z mojej grupy. Zaszczepiło mi to chęć do działania. Wszystko robiłem naturalnie, nie myślałem o żadnej karierze. Było fajnie być razem, coś podejmować, o czymś dyskutować.
więc zwycięstwo. a konsekwencje ze strony Partii? Nie poniosłem poważnych konsekwencji. Egzekutywę bardzo jednak uwierało, że popularnym liderem studentów nie jest członek PZPR. A my tylko puszczaliśmy w obieg informację, że Oleksy, wbrew władzy, zwołuje studentów. Robiłem takie numery, że skrzykiwałem wszystkich do Auli B przychodziło po 400-500 osób. Zapraszałem też całą egzekutywę, żeby posłuchali co studenci mówią. To było dla Partii trudne do zniesienia, bo oznaczało, że oprócz nich jest jeszcze jakiś młody facet, który ma duży wpływ na środowisko. To właśnie te spotkania przeważyły, że egzekutywa w końcu zdecydowała, że lepiej jest mnie pozyskać, niż walczyć ze mną. Zaczęto mnie więc zachodzić ze wszystkich stron i namawiać do tego, abym wstąpił do Partii. Trwało to nieustannie do piątego roku, a ja kończyłem studia i też musiałem myśleć co mam robić po studiach. Wracać na południe, czy szukać pracy gdzieś na miejscu? System wiadomo jaki był i nie było łatwo, ale szkoda mi było tej działalności. Wiedziałem, że muszę robić coś więcej, niż tylko wykonywać zawód, że to jest moje drugie ja. I wtedy zacząłem myśleć o ewentualnym wstąpieniu do PZPR. Korciło mnie jednak, jako górala, że nic na przymus, że tylko bez żadnych nacisków, a naciski były.
w jaki sposób wyglądały te naciski ze strony egzekutywy? Robili to dosyć kulturalnie. Wyznaczono dziekana wydziału, słynnego profesora Dymitra Sokołowa od ekonomii, do rozmów wychowawczych ze mną.
30-31
Wszystko po to, aby mnie przekonać, że powinienem wstąpić do PZPR. Także Profesor Kazimierz Równy był wyznaczony do tego, żeby mnie przekonywać. Był on wtedy kierownikiem katedry prawa, gdzie miałem pójść na etat asystenta. Do dziś go bardzo szanuję. Miałem zasady i profesorowie nie byli w stanie mnie przełamać, zwłaszcza w sprawach światopoglądu. W sprawach gospodarki, w sprawach państwa – tu nie miałem większych zastrzeżeń. Uważałem system za przesądzony, o jego zmianach mało myślałem. Wyobraźcie sobie, że te rozmowy trwały rok. W końcu powiedziałem, żeby mnie nie pytali o światopogląd, bo mam światopogląd niematerialistyczny i nie będę się oświadczał jakim jestem materialistą, skoro nim nie jestem. Ten temat był bardzo ważny i oni na to przystali. Więc wstąpiłem… I tylko szczypta oportunizmu w tym była, życiowego takiego, dostosowawczego.
ale przecież członkiem partii został Pan jeszcze w tym samym roku, w którym walczył Pan o przywództwo w zsP? Nie, to był dopiero w 1969, a nie, jak się powszechnie uważa, w 1968 r. To efekt działań Gazety Wyborczej – oni nigdy nie byli mi przyjaźni, a ja się nigdy nie podporządkowywałem. Nawet jak wódkę z Michnikiem piłem, nie znaczyło to że będę go słuchał! [śmiech] Zwłaszcza w tematach dotyczących państwa, władzy. Tu miałem własne poglądy. Więc oni ukuli taką teorię, rozpuścił to dziennikarz Paweł Smoleński. Napisał, że Oleksy wstąpił w 68 r., a wiadomo że w 1968 roku – czytaj roku antysemityzmu – tylko szuje wstępowały do PZPR. To było wredne i niestety zostało w wielu zapisach. I właśnie to prostuję.
rok 1968 to także głośne wydarzenia marcowe i związane z tym protesty studenckie. Jak wyglądało to z Pańskiego punktu widzenia i z perspektywy uczelni? Niewiele z tego rozumiałem. Uczelnia była uważana za czerwoną, upartyjnioną, lojalistyczną wobec władzy. I tak było. Tu nie było zamieszek. Natomiast wtedy, w 1968 roku, nie byłem w Partii, w związku z tym nie miałem prawa uczestniczyć w spotkaniach partyjnych. W całej Warszawie było o tym głośno. Mnie to wtedy w ogóle nie brało. Potem już, jak to minęło, byłem rzecznikiem interesu studentów prześladowanych. Jako szef Zrzeszenia uważałem, że jest to moim obowiązkiem. Broniłem wybitnych dziś ludzi – jak
Wywiad z dr józefem Oleksym - byłym premierem, marszałkiem sejmu i przewodniczącym SLd /
Do trzeciego roku studiów byłem zwykłym kujonem. Byłem facetem, który przyjechał się uczyć. Koledzy pili wódę, palili papierosy, grali w karty. Mieszkaliśmy w pięcioosobowym pokoju, a ja do drugiej w nocy się uczyłem. Potem im nawet korepetycji udzielałem przed egzaminami. [śmiech] Miałem taki okres pasji uczenia się. Z filozofii u Stępnia przeczytałem wszystkie prawie książki filozoficzne i do dziś jeszcze mam wiedzę z tamtych czasów. Po studiach zostałem w Katedrze Prawa Międzynarodowego, mimo iż byłem już przyjęty do Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Wydział Handlu Zagranicznego SGPiS miał ich patronat i pięciu najzdolniejszych studentów miało wstęp do ministerstwa dyplomacji od razu. Normalnie do MSZ przyjmowali po dwuletnim stażu w innym ministerstwie.
nić dokumenty lustracyjne i chcę w nich prawdę napisać. Sprawdzali to tydzień, potem odezwali się razem z szefem Wywiadu Wojskowego i powiedzieli, że to nie kwalifikuje się i nie ma związku z lustracją. Napisałem więc w oświadczeniu, że nie byłem Tajnym Współpracownikiem, ale uczciwie dopisałem: jednocześnie informuję, że podlegałem szkoleniu w rozpoznaniu wojskowym na wypadek mobilizacji wojennej. Wykazałem maksimum dobrej woli. 7,5 roku później rzecznik Nizieński oskarżył mnie, że zgodziłem się na współpracę także w czasie pokoju. 7 lat sprawdzał na wszelkie idiotyczne sposoby, gdzie znaleźć przejaw mojej współpracy z wywiadem wojskowym. Poległ dopiero przytaczając 35 teczek uczestników tego samego szkolenia i w części teczek były dodatkowe zobowiązania Niniejszym zobowiązuję się do współpracy z wywiadem wojskowym w czasie pokoju. U mnie tego nie było. Dopiero Sąd Najwyższy unieważnił wszystkie oświadczenia i uznał, że nie miałem prawa wiedzieć o innej kwalifikacji przeszkoleń w sztabie. Ze zgrozą przyjąłem informację, że Nizieński otrzymał z rąk ś.p Prezydenta Lecha Kaczyńskiego najwyższe odznaczenie państwowe – Order Orła Białego. Ta nasza polska historia pełna jest takich niegodziwości.
co więc spowodowało, że zdecydował się Pan zostać na uczelni i kontynuować pracę naukową?
Dlaczego więc był Pan przedstawiany w przekazie publicznym tak jednostronnie?
Wycofałem się z pracy w MSZ, bo zasugerował mi to Pierwszy Sekretarz POP. Mówił Słuchaj, co ty tam będziesz szedł? Będziesz siedział na placówkach. Zostań tutaj, zacznij karierę naukową, działaj społecznie. Przekonał mnie i zostałem w Katedrze Prawa Międzynarodowego u profesora Kazimierza Libery, moim opiekunem naukowym był doktor Całus. Obroniłem doktorat i potem mnie wessała działalność publiczna na szczeblu państwa. Jednak więź z Uczelnią zachowałem w praktyce przez całe 40 lat.
Dziennikarze przyjęli ten przekaz – wtedy dla mnie nieprzyjazny, bo był to czas walki z lewicą. I tak już zostało. Nikt nie miał woli, żeby cokolwiek skorygować. To jest naprawdę nieznośne. Jednostka jest bezradna w epoce medialnej, a media były przeciwko mnie. Przyczyną tego stanu rzeczy było nie tylko kilka moich potknięć, lecz także fakt, że zostałem pierwszym lewicowym marszałkiem Sejmu i pierwszym lewicowym premierem w demokratycznej Polsce. Gdy brałem udział w Okrągłym Stole, pamiętam tę atmosferę, wszystkie rozmowy i kontakty z drugim obozem. Solidarność była prawdziwym szokiem. Dla mnie było wówczas jasne, że po upadku PZPR nie mieliśmy co liczyć na perspektywę zdobycia przez lewicę władzy przez najbliższe dwadzieścia lat. I powtarzaliśmy to sobie. Na spotkaniu z Rakowskim, Jaruzelskim, Kwaśniewskim, Millerem było jasno powiedziane: Panowie o władzy zapomnijmy na dwadzieścia lat. Wydawało nam się nielogiczne, żeby po takim szoku historycznym, tylu krytycznych ocenach i upadku idei socjalizmu, udało nam się powrócić do władzy.
Szlajfer czy znany pisarz Michał Komar. To potwierdzało taką moją neutralność z życzliwością dla studentów. Z polityki nic nie rozumiałem, tylko ten studencki wymiar na mnie oddziaływał.
Działalność studencka na pewno pochłaniała dużo Pańskiego czasu. Jak Pan to wszystko ze sobą godził, jakim był Pan studentem?
w zapisach historycznych pojawiają się informacje, że sąd lustracyjny pierwszej instancji… No nie! To jest właśnie taki schemat o mnie, że do dziś pisze się o wydarzeniu nie podając jego finału i nieuczciwych naświetleń. Mało się analizuje przebieg mojej działalności politycznej i państwowej. Nikt nie pamięta o pozytywnych efektach płynących ze sprawowanych przeze mnie funkcji czy mojej roli w Unii Europejskiej. Ten schemat to właśnie lustracja, Olin i kaseta Gudzowatego. Nie chcę żebyście w tym tkwili.
zdajemy sobie z tego sprawę. chcieliśmy to skonfrontować. Powiem inaczej. Byłem najbardziej atakowanym politykiem III RP. Brało się to z wielu, różnych powodów. Częściowo w wyniku moich błędów i pomyłek, ale nie one były najważniejsze. W dużej mierze dlatego, że w czasach PRL byłem w PZPR oraz aktywnym działaczem państwowym i partyjnym i tak już do mnie to przyległo.
ale wracając do czasów, gdy był Pan asystentem i przygotowywał doktorat. zarzucano Panu działalność w agenturalnym wywiadzie operacyjnym. Był nawet proces lustracyjny. Poprzestano na oskarżeniu. Nikt dzisiaj nie ma dobrej woli, żeby to wyjaśnić. To była walka polityczna! Studenci Wydziału Handlu Zagranicznego byli atrakcyjni dla szkoleń rezerwy wojennej. Posługiwali się językami obcymi, wiedzieli co się dzieje na świecie. Podczas komisji wojskowej otrzymałem kategorię A, a każdy student zdolny do służby dostawał przydział na szkolenie rezerwy. Polska była członkiem Układu Warszawskiego, w związku z czym wojsko było przygotowywane na każdą ewentualność. Miałem do wyboru iść do piechoty lub do wywiadu. Oficer powiedział Chce Pan latać z karabinem po polu walki czy też woli Pan siedzieć w sztabie, być zrzuconym na tyły wroga? A ja na to: bardzo proszę, na tyły wroga! [śmiech]. Wyraziłem zgodę na przeszkolenie mnie w zakresie rozpoznania wojskowego. Jednostka była przyczepiona do Sztabu Generalnego. Zostałem przeszkolony, momentami było to nawet ciekawe. Gdy 30 lat później zaczęły się lustracyjne szaleństwa, zadzwoniłem do Ministra Obrony i powiedziałem mu, że pamiętam, że łaziłem gdzieś na Żwirki i Wigury, uczyli mnie czegoś tam – proszę sprawdźcie to, bo chce wypeł-
skąd więc w iii rP narodził się pomysł rozwiązania PzPr i utworzenia na jej fundamentach spadkobierczyni w postaci sdrP? Naszym jedynym celem było stworzenie nowej partii lewicowej, budowanie przyczółku lewicy w demokratycznej Polsce. Zrealizowaliśmy to właśnie rozwiązując PZPR i zakładając SdRP. Szok natomiast przyszedł, gdy po niespełna trzech latach istnienia wygraliśmy z hukiem wybory demokratyczne. Byliśmy nie mniej oszołomieni, niż obóz prawicowy. Dziś śmiało można powiedzieć, że zmiana była skutkiem ogromnej degradacji społecznej, jakie wywołały pierwsze brutalne reformy społeczne po upadku socjalizmu. Lewica sama tego nie wypracowała, ale odreagowanie społeczne podziałało na naszą korzyść. Wyobraźcie sobie, jak wściekli musieli być ludzie z drugiej strony Okrągłego Stołu! I właśnie w tym czasie pojawia się Marszałek Sejmu, a następnie Premierkomuch, mówiąc tamtym, bardziej cywilizowanym językiem [śmiech]. To wszystko musiało wywołać odreagowanie. Z tego powodu padłem ofiarą nienawiści polityczno-historycznej.
lewica ponownie zdobyła władzę i natychmiast oleksy jest na świeczniku. Nie trzeba być dziennikarzem śledczym, by umieć doszukać się tutaj pewnego związku przyczynowo-skutkowego… Oczywiście! Cała sprawa Olina była prowokacją dla obalenia pierwszego rządu lewicowego. Pozwolono wtedy służbom specjalnym na mieszanie się do polityki, a to się zawsze źle kończy. Lech Wałęsa, nie czekając na żadne wyjaśnienia, mianował generałami czterech sprawców tej prowokacji. Sprawcy nigdy nie posieśli kary za swoje działania, zaś Wałęsa nigdy nie przejawiał żadnych wyrzutów sumienia i dziwię się, jak to znosi Matka Boska na jego 1
listopad 2011
/ Wywiad z dr józefem Oleksym - byłym premierem, marszałkiem sejmu i przewodniczącym SLd
klapie. Tak czy inaczej dokonuje się brutalny zamach stanu na rządzie lewicy i to tuż przed wejściem do NATO, któremu to naturalnie sprzeciwiała się Rosja. Nikt nie pyta o prawdziwe przyczyny tamtych wydarzeń. Wszystkim tylko zostało w pamięci, że Józef Oleksy pięć lat wcześniej spotykał się z pewnym dyplomatą rosyjskim. A spotykałem się! Bo był bardzo towarzyskim facetem, z którym widywało się pół Warszawy [śmiech]. Później Milczanowski oskarżał mnie o podtrzymywanie tego kontaktu. Tyle że to było w 95 r., podczas gdy ten Rosjanin wyjechał przecież z Polski w 91’!. To jest zła wola, to jest polityka, to jest agresja. No i co mam robić? Niosę swój krzyż na Golgotę, wciąż muszę to znosić.
wygląda to zupełnie inaczej, gdy czyta się informacje prasowe z tamtego okresu. To przecież kawał historii! To była jedna wielka hucpa, hucpa walki historycznej, a ja byłem wtedy na jej szczycie. Wtedy nawet koledzy się kulili, cieszyli się, że to ich nie dotyczy! No bo jak można się bronić mając przeciwko sobie cały system prawno-historyczny? Jak bronić prawdy? To jest farsa. Mój proces lustracyjny był pierwszym. Dziennikarze przyszli do mnie w marcu z pytaniem: To Pan nie wie, że Pan będzie miał sprawę lustracyjną? Podczas gdy ja naprawdę nie wiedziałem! Przecież rozprawa została wytoczona dopiero w czerwcu. Takich sytuacji było więcej. Potem wkroczyła „afera paliwowa”, gdzie próbowano mnie wrobić. Była taka głośna sejmowa komisja śledcza, przed którą oficjalnie byłem hersztem mafii paliwowej. Hersztem! Jak ja nawet nie odróżniam rodzajów paliwa i olejów do silnika [śmiech].
Pomimo że można konfrontować różne wizje Pańskiej działalności państwowej, niezaprzeczalnym pozostaje fakt, że w dziedzinie działalności publicznej osiągnął Pan szczyty. czy jako student zdawał Pan sobie sprawę z tego, kim Pan będzie w przyszłości? Absolutnie nie. Nie byłem typem faceta, który miałby wymarzone stanowisko lub miejsce. Znam takich obsesjonatów, pasjonatów, którzy wszystko podporządkowują swojemu celowi i rzadko zwycięsko do niego dochodzą. Ja działałem, ponieważ w naturalny sposób tego potrzebowałem. Najwyższą dla mnie wartością było uznanie ze strony ludzi. Szczęśliwie udało mi się to osiągnąć – byłem usatysfakcjonowany. Może i nie uwierzycie, ale ja nigdy nie planowałem żadnego stanowiska Wszystko działo się przy okazji. Faktem jest, że przypadł mi czas ważnych zmian historycznych, a to historia kreuje ludzi. Schlebiam sobie, że nigdy nie uległem chorobie karierowiczostwa. Nigdy nie cierpiałem z powodu poniesionych porażek, ale zawsze potrafiłem należycie cieszyć się z wygranych. Pamiętam, jak wygrałem z Cimoszewiczem tajne głosowanie o Marszałka Sejmu wewnątrz klubu SLD! On dostał 70 głosów, a ja 130 . To są właśnie takie momenty, gdy czuje się, że w pewien sposób otrzymano nagrodę. A już samo stanowisko, gdy się wie o co chodzi i chce się to robić dobrze, jest bardzo trudne – to tylko ciężar. Powiedziałbym więc tak: moją dewizą zawsze była aktywność o charakterze służebnym dla ludzi, jakkolwiek archaicznie by to nie brzmiało. I ta aktywność przy okazji rodziła moją przyszłą karierę. Maszerowałem tak naprzód i ministrem pierwszy raz w życiu zostałem u Rakowskiego, w ostatnim rządzie Polski Ludowej. Pełniłem obowiązki na strasznie ważnym odcinku współpracy z „Solidarnością”, w związku z czym po pół roku osobiście znałem już wszystkich liderów Związku, łącznie z Wałęsą. Pamiętajcie, że to bardzo pomaga, Poznaje się historię i ludzi inaczej się wtedy patrzy na wszelkie zjawiska historyczne. Premierostwo spadło na mnie natomiast niespodziewanie. Przypadek spowodował, że musiałem zostać Premierem, ponieważ Kwaśniewski chciał ograć Pawlaka. Co w końcu mu się zresztą nie udało! [śmiech].
i to wszystko tak samo się toczyło? twierdzi Pan, że nigdy nie uległ Pan chorobie karierowiczostwa – a jednak osiągnął Pan karierę! Tak, to samo wychodziło! Byłem szefem partii raz, potem drugi raz. Pełniłem dużą liczbę innych funkcji – i robiłem to naprawdę dobrze! Niestety
32-33
przyszło mi żyć w czasie, w którym zbiegło się mnóstwo niekorzystnych okoliczności. Na ogół tzw. koledzy bywają zarówno zawistni, jak i obojętni, a ja dodatkowo nigdy nie dbałem szczególnie o układy. To był być może mój główny błąd. Nie dziergałem tych układów, układzików. Tym w końcu zajmowali się inni – choćby Aleksander Kwaśniewski i Leszek Miller. Ja poświęcałem się Państwu – i tyle. Jestem zadowolony.
Był czas, kiedy mógł Pan wybrać zupełnie inną drogę. Dlaczego nie został Pan rektorem sGH, tak jak Pana kolega z wydziału Handlu zagranicznego, Jego Magnificencja prof. dr hab. adam Budnikowski? Nie mogłem nim zostać, bo nigdy nie mianowano mnie profesorem. Prof. Budnikowski zajmował się tylko tym.
Dlaczego więc przerwał Pan swoją karierę naukową? Był czas, kiedy ukończenie habilitacji było dla mnie realne. Do napisania rozprawy brakowało mi tylko jednego rozdziału! Do tego rozdziału potrzebowałem jednak danych z Genewy. Koledzy byli mi nawet gotowi je przesłać, tyle, że nie miałem kiedy ślęczeć nad tabelami i ich analizować. A temat miałem świetny, zresztą do dziś go nawet wykładam– mianowicie Międzynarodowy System Ochrony Własności Intelektualnej. Pracy w końcu nie skończyłem, ale przecież nie wszyscy muszą zostać profesorami.
w jakim stopniu czuje się Pan związany z uczelnią dzisiaj? z tego, co nam wiadomo, do niedawna jeszcze Pan tam wykładał. Czuję wielki sentyment do SGH i dopiero w czerwcu rozwiązałem umowę z Uczelnią. Wszystko w związku z tym, ze osiągnąłem sędziwy wiek 65 lat. Powiedziałem więc Rektorowi: Nie masz dla mnie żadnej atrakcyjnej oferty, to ja was opuszczam! [śmiech]. Bywam na inauguracjach, pomagam Uczelni, wszystkich Rektorów znałem osobiście tych żyjących i nieżyjących – przecież to szmat czasu, czterdzieści lat! A Uczelnia wciąż ta sama! 0
kultura / Nawet zrzygać można się z klasą
Polecamy: 34FILM W 48 godzin do Cannes Jak nakręcić film zaledwie w dwie doby 42 MUZYKA Emocje są we wszystkim
Kultury
48 KSIĄŻKA Seks i książka Miłość fizyczna w literaturze
54 TEATR Teatr telewizji powraca Stare dobre nowe czasy
fot. Ewa Świątecka
Trochę
Z Björk o nowoczesnym folku
Ile w nas chama, a ile pana A N I TA G A D O M S K A
Pan skryty to zupełnie inny gatunek. Rzadko spotykany w wieku młodzieńczym, budzi szacunek. Wie dużo, ale zachowuje to dla siebie.
W dobrym tonie jest o kulturze mówić i wiedzieć. Każdy coś tam wie, choć niekoniecznie tyle ile powinien. Tych co wiedzą i nie wiedzą można odpowiednio podzielić. W stolicy naszego kraju znajdziemy Panów i Chamów. Panów dzielimy na udawanych i skrytych. Chamów na nieświadomych albo ostentacyjnych. Podział z pozoru dość prosty, jednak trudny do uporządkowania. Panowie to ci, którzy coś wiedzą albo chociaż udają. Pana można spotkać w każdym wieku i obojga płci. Pan udawany to jeden z częstszych kulturowych typów. Przeważnie jest dość młody, choć można spotkać i leciwego przedstawiciela. Panowie tego rodzaju to najczęściej licealiści, studenci i bezrobotni absolwenci kilku kierunków. Często ubierają się ekstrawagancko, mile widziane są okulary z grubymi czarnymi oprawkami i nonszalanckie koszule czy bluzy. Młody Pan dużo mówi. Zna kilka nazwisk, wie, które robią wrażenie – James, Weir czy Bergman. Jego dojrzały odpowiednik ogranicza się raczej do przytakiwania. Na pytanie czy coś widział lub czytał zawsze odpowiada twierdząco, najczęściej przy użyciu kilku „tak”. Pan skryty to zupełnie inny gatunek. Rzadko spotykany w wieku młodzieńczym, budzi szacunek. Wie dużo, ale zachowuje to dla siebie. Ową wiedzą dzieli się tylko zapytany. Robi to w delikatny sposób, zdając sobie spra-
wę z lichego oczytania rozmówcy. Kulturą zajmuje się dla samego siebie lub zawodowo. Z wiadomych powodów, najciekawsze jest spotkanie dwóch rodzajów Panów. Z Chamami jest zgoła inaczej. Otóż Chama nieświadomego kultura wiecznie zaskakuje swoim istnieniem. Ta sfera życia go nie dotyczy – w podstawówce zupełnie przypadkiem przeczytał Naszą szkapę . Tu przygoda się skończyła. Za to drugi rodzaj Chama jest najgroźniejszy. To Cham ostentacyjny. Ma w sobie wiele z Pana. Bo żeby coś negować, trzeba to znać. Przodownik wśród Chamów, żeby dobitnie pokazać, że kultura go nie obchodzi, musi o niej coś wiedzieć. Często jest to osoba inteligentna, usiłująca zwrócić na siebie uwagę. Jest jeszcze jedna grupa. To przypadkowi bywalcy sklepu z szyldem Kultura. Raz na jakiś czas wpadają do kina czy po książkę. Jeśli będą mieli szczęście to zobaczą dobry film. Ale najczęściej kończy się na projekcjach typu Och Karol 2 . W tej grupie są jeszcze idący za modą. Teraz np. mamy modę na wampiry, toteż każdy szanujący się nastolatek, który do tej pory książek używał wyłącznie jako podstawek pod kubki – teraz zna na pamięć sagę Zmierzch. Jakie jest na to wszystko lekarstwo? Trzeba być trochę Panem, trochę Chamem, a na modę uważać. Świat kultury pomieści wielu, ale lepiej nie róbmy niczego na siłę. 0
maj - czerwiec listopad 2011 2010
/ the 48 Hour Film Project Warsaw Marek
W 48 godzin do Cannes Co można zrobić w ciągu 48 godzin? Na pewno odpowiednio wyspać się po imprezie do białego rana, zakuć do kolokwium albo miło spędzić czas na komisariacie policji. Niektórzy śmiałkowie podjęli się zadania arcytrudnego – w tym czasie nakręcili film w ramach projektu „48h Film Project”. W tym roku konkurs zawitał do Polski po raz pierwszy, ale na arenie międzynarodowej świętuje już swoje dziesiąte urodziny. Dwóch członków redakcji MAGLA znalazło się w konkurencyjnych drużynach projektu i postanowiło podzielić się swoimi spostrzeżeniami dotyczącymi tej akcji. T E K S T:
K A R O L I N A P I E R ZC H A Ł A i E M I L M A R I N KOW
dea jest prosta. Do konkursu może zgłosić się każdy – skład ekip filmowych waha się od jednej osoby aż do sławnych już 116 ludzi i 30 koni. Wszyscy dostają jednakowe wymagania: określonego bohatera, linijkę tekstu oraz rekwizyt. Żeby nie było jednolicie, grupy losują gatunek filmu – od komedii, przez science-fiction, do filmu wojennego w ramach tzw. „dzikiej karty”. A potem już tylko 48 godzin na wymyślenie, napisanie scenariusza, nakręcenie i montaż. Bułka z masłem to nie jest, ale warto walczyć, bo to nie tylko dobra zabawa, ale możliwość pokazania swojej krótkometrażówki na festiwalu w Cannes. Fakt, wcześniej należy dostać się do dziesiątki elitarnych filmów z całego świata – warto tutaj wspomnieć, że tylko w zeszłym roku powstało ok. 3000 filmów. Jak to wyglądało w Warszawie? Podczas weekendu 21-23 października rozentuzjazmowane ekipy tworzyły swoje dzieła dotyczące bohatera Tadeusza lub Teresy Turoń (pisarza/pisarki), używając przy tym rekwizytu jakim jest bakłażan oraz zdania: Załóż swoje okulary, bo będę tańczyć w płomieniach. Udało się stworzyć niemal 40 filmów, które przez następny tydzień były pokazywane w znanych warszawskich kawiarniach i zostały ocenione przez profesjonalne jury (m.in. reżysera Xaverego Żuławskiego znanego z filmu Wojna polsko-ruska). Zwycięzcą okazał się musical Sałatka z bakłażana ekipy Grupa Twórcza, który zawalczy z zagranicznymi produkcjami o projekcję w Cannes. Pozostali nie mają powodów do płaczu, ponieważ wykazali się dużym zorganizowaniem i wyobraźnią, tworząc coś tak czasochłonnego w tak krótkim okresie oraz przeżyli niezapomnianą i satysfakcjonującą przygodę. Wszystkich zainteresowanych zapraszamy do wzięcia udziału za rok. Warto!
I
Emil Każdy ma jakieś wyobrażenie o pracy na planie filmowym. Tylko nielicznym jednak dane jest zweryfikować swoje przewidywania. I albo są to osoby, które od początku chciały tam trafić, albo przypadkowo zaplątane dusze. Z tymi drugimi jest ciekawiej, bo wachlarz ich reakcji w momencie konfrontacji z prawdziwą pracą ka-
34-35
mery jest o wiele bogatszy. Sam miałem okazję znaleźć się w tej bardziej interesującej grupie. Byłem żółtodziobem pośród innych dyletantów oraz kilku świeżo upieczonych, ale już profesjonalistów. Jako nowicjusz odniosłem raczej wrażenie, że plan filmowy kropka w kropkę przypomina ogarnięty pożarem burdel. Zatem: jak to właściwie wyglądało? Nie lubię opisywać rzeczy od początku, ale w tym przypadku chronologia może pomóc w ogarnięciu tematu. Zaczęło się od spotkania w galeriokawiarni MiTo przy Placu Konstytucji.
Wraz z panią reżyser zostałem delegowany w to miejsce, aby otrzymać istotne informacje dotyczące tego, co mamy kręcić. Galeria wypełniona była filmowcami, którzy do serca biorą sobie założenia amerykańskiej popkultury. Zagęszczenie MacBooków, iPhone’ów, iPadów i innych iAmStupidów na metr kwadratowy osiągnęło swój szczyt. Swoisty hołd ś.p. Steve’owi Jobsowi. Wszyscy jednak jak jeden mąż (lub żona) pozamykali swoje iAplikacje i z zapartym tchem nadstawili uszy, aby usłyszeć nazwę swojej drużyny. Każda z ekip losowała ga-
the 48 Hour Film Project Warsaw /
tunek, następnie wszyscy otrzymali informację o bohaterze, rekwizycie oraz tekście (wszystkie trzy rzeczy jednakowe dla ogółu), które musiały zostać użyte w etiudzie. Pierwszą polską edycję otworzyli odpowiednio: Tadeusz lub Teresa Turoń, bakłażan oraz tekst: Załóż swoje okulary, bo będę tańczyć w płomieniach. Stoper zaczął odliczać 48 godzin, które pozostały do końca. Patrząc z perspektywy czasu, jest to za mało, aby wszystko na spokojnie zrobić. Godzina 19, piątek: informacja poszła w eter, cała ekipa zmobilizowana, podniecenie jak przed pierwszą komunią. Jestem pełen nadziei na wykonalność projektu. Pół godziny później siedzę w Powiększeniu przy szklance dobrze schłodzonego piwa, razem z reżyserką, na fali podniecenia „tuż po” przerzucamy się pomysłami. Jak nietrudno zgadnąć, żaden się nie przyjął. Dochodzę do wniosku, że zajmę się przez wieczór stroną scenariuszową. Reszta naszego teamu z racji piątku udała się w odmęty alkoholowego zapomnienia. Bardzo im tego zazdrościłem. W końcu uczyniłem to samo. Z laptopem pod pachą i coraz mniej przejrzystym wzrokiem udawałem się od baru do baru w poszukiwaniu inspiracji. Uświadomiłem sobie, że czas wreszcie
coś napisać o 3 w nocy w autobusie. Wysiadłszy z niego, bite dwie godziny kleciłem natchnione alkoholem strony. 5 godzin później moja wesoła kompania o nazwie Mastercadr spotkała się na Muranowie w celu ustalenia szczegółów. Po jakże konstruktywnej dyspucie, wymianie zdań, wzajemnym wyszydzaniu zdecydowaliśmy się na ogólny kształt fabuły i poszczególnych scen. W naszym kacowym towarzystwie najlepiej zrozumieli się Ci, którym płyny dnia poprzedniego nie do końca się przetrawiły: ze spotkania naszych oddechów można by niezły bimber upędzić, cytując za kierownikiem planu. Całe to „procentowe” zamieszanie udowadnia moją tezę o tym, że plan filmowy, jak i ludzie na nim pracujący, to bałagan, eufemistycznie rzecz ujmując. Jednak jakimś dziwnym sposobem cały ten chwiejny i złożony, zda się, z różnej wielkości zębatek mechanizm działał. W indywidualizmie i różnorodności nasza siła chciałoby się rzec. Indywidualizm sprawiał też jednak pewne problemy. Oczywiście różne wizje są przydatne, gorzej kiedy występują wszystkie naraz, ze strony trzech osób podających się za reżyserów i tyluż podających się za operatorów. Jak już wspomniałem tym dziwniejsze, że właściwie do końca so-
Karolina
Pomysł ciągnie całą resztę, tylko jak pod presją 3 godzin wymyślić coś sensownego (teoretycznie do 4 nad ranem scenariusz miał być gotowy, tak żeby ze zdjęciami ruszyć z samego rana, bo w końcu dni są coraz krótsze, a światło dzienne jest potrzebne)? Studentka pierwszego roku scenariopisarstwa zaproponowała „rzucanie” problemami, które nam się przydarzyły ostatnio, by od tego wyjść i zbudować historię. Po bezowocnej godzinie wiadomo było, że jest nas po prostu za dużo. Praca twórcza przerodziła się w spotkanie czysto towarzyskie, które niczemu nie służyło. Kogoś trzeba było wyprosić, ktoś inny sam się zorientował, że sztuczny tłum nie jest tu potrzebny, a pomysłodawcy i scenarzysta po prostu uciekli gdzie indziej. Scenariusz faktycznie powstał, ale dopiero ok. 9 rano następnego dnia. Potem wcale nie było lżej. Część aktorów była angażowana w sobotę nad ranem. Potrzebne były rekwizyty, po które trzeba było jeździć nie wiadomo gdzie. Wybór miejsca też był wyzwaniem. W końcu stanęło na Fortach Bema. Dziki tłum studentów latających z mikrofonem, generatorem prądu czy aparatami był zapewne niecodziennym widokiem dla spacerowiczów parku. Z dwunastogodzinnym opóźnieniem ruszyły zdjęcia. Zmęczenie, głód i chłód z pewnością nie ułatwiały pracy, a to przecież był dopiero początek. W końcu ok. 2 w nocy padło ostatnie „cięcie” i nadszedł czas montażu. Niestety, potrzeba snu
Piątek, około godziny 18. Wszyscy mamy spotkać się w mieszkaniu głównego reżysera (które na czas trwania projektu jest „bazą” naszej ekipy) w celu wymyślenia fabuły. W końcu co dwie głowy to nie jedna. Kiedy wreszcie udało mi się dostać na niemalże sam koniec Warszawy, w mieszkaniu były cztery osoby. Dwójka głównych pomysłodawców pojechała na tzw. Kickoff (odebranie informacji odnośnie tekstu, rekwizytu, bohatera i gatunku), a uczestnicy w mieszkaniu praktycznie się nie znali. Problemy, problemy… Bakłażan! pisarz Tadeusz, załóż swoje okulary, bo będę tańczyć w płomieniach i fantasy... Zestawienie na pierwszy rzut oka wydaje się być jakkolwiek połączone – absurd tekstu można idealnie wpisać w historie fantasy o gadającym bakłażanie i voila! Najpierw wymyślanie. A raczej głęboka debata, jak należy rozumieć pojęcie fantasy i że to wcale nie muszą być skaczące elfy – nie obyło się bez argumentów z wikipedii czy filmików na Youtube. Wbrew pozorom to wcale nie tak prosto wymyślić spójną, krótką i przekonywującą historię, a to przecież podstawa.
boty mieliśmy gotowy materiał filmowy. Niedzielę pozostawiliśmy na montaż i kompozycję. Bez większego napięcia upieczona etiuda złożona została po południu na ręce organizatorów konkursu. Tydzień później, w czasie ogłoszenia wyników, byłem trochę podenerwowany. Wraz z resztą delegacji Mastercadr, chciałem zostać wyróżniony za scenariusz, trzymałem kciuki za przyjaciółkę reżyserkę, sentymentalnie myślałem o nagrodzie dla pana Janka, naszego aktora. Okazało się jednak, że musimy obejść się smakiem, a bilety do LA (nagroda główna) wpadły w ręce ludzi, których od tamtej pory nie lubię. Na pocieszenie organizatorzy przygotowali dla nas przekąski i openbar na whiskey. Byliśmy w niezbyt dobrych nastrojach. Szukaliśmy odpowiedzi na wiele pytań. Wiem, że alkohol i inne używki nie są odpowiedzią, a na pewno nie ostateczną. Chyba że pytacie, co robiłem w tamten sobotni wieczór.
Emil napisał scenariusz do Żaru (reż. Sara Bustamante-Drozdek) do obejrzenia pod linkiem http://vimeo.com/30991533
okazała się silniejsza i zamiast poświęcić noc na pełen montaż filmu, ekipa zwyczajnie zasnęła. Po co to wszystko? Po ogromnej walce z własnymi możliwościami oraz czasem, gotowy film udało się oddać w terminie. Nie wszyscy byli zadowoleni, nie do końca wyszło tak, jak miało wyjść, a jednak wydaje mi się, że satysfakcja z tego przedsięwzięcia jest ogromna. Film faktycznie nie rzuca na kolana, treść jest przesadzona w stosunku do formy, ale nie o to w tym wszystkim tak naprawdę chodziło. Poznałam ludzi, których w normalnych warunkach pewnie bym nie spotkała. Nagle, zupełnie nie znając się, spędziliśmy ze sobą weekend wspólnie kreując coś nowego. Rama czasowa ma w tym wypadku ogromne znaczenie, bo jest niezwykle mobilizująca. Bogatsi o nowe doświadczenia, następnym razem nie popełnimy pewnych błędów – nie zaangażujemy tylu osób, skupimy się bardziej na sednie sprawy, a nie technicznych aspektach i pewnie kupimy więcej jedzenia. Ale w przyszłym roku wszyscy stwierdzimy, że warto znowu spróbować. W końcu niecodziennie można w 48 godzin trafić do Cannes… 0
Dzieło ekipy Karoliny to Genesis w reżyserii Piotra Buszewskiego.
listopad 2011
/ recenzje
x x x yz
ocena Magla:
Nieludzkie człowieczeństwo
Wymyk (Polska 2011) Reż. Greg Zglinski
Premiera: 18 listopada Wszystko w Wymyku jest małe: przedsiębiorstwo bohaterów, domek za miastem, rodzinna tragedia i motywy stojące za działaniami. Ale o małej rzeczywistości opowiadać najtrudniej. Grupa chuliganów wyrzuciła z podmiejskiego pociągu młodego mężczyznę, powodując u niego ciężkie obrażenia ciała. W miejscu napaści obecny był brat poszkodowanego, przy którym policja znalazła pistolet bez nabojów – wedle
zeznań zatrzymanego egzemplarz kolekcjonerski. Ofiara wypadku w stanie krytycznym przebywa w szpitalu. Tak mogła brzmieć notka prasowa, na podstawie której Cezary Harasimowicz napisał opowiadanie zaadaptowane na scenariusz Wymyku. Szara gazetowa rutyna, którą kwitujemy krótkim ojej, bo co więcej można powiedzieć. Takie jednak historie bezimiennych bohaterów stanowią sedno codzienności w dużo większym stopniu niż polityczne skandale z pierwszych stron gazet albo historie życiowych zakrętów, które tak bardzo lubi kino. Reżyser Wymyku, Greg Zgliński, zdobywa się właśnie na coś więcej niż ojej. Niegłupio opowiada nam o różnych odcieniach słabości, które manifestują się w wydarzeniach sucho opisywanych na szpaltach gazet. Sięga do emocji związanych z rywalizacją rodzeństwa o względy rodziców, popełnieniem błędu i poczuciem winy oraz niezdolnością do radzenia sobie z konsekwencjami swoich decyzji, stąd w wielu opisach filmu pojawiają się analogie do przypowieści biblijnych. Przede wszystkim jednak Zglinski sugestywnie sportretował najprostsze wyzwania, przed którymi stajemy na co dzień jako ludzie. Stworzenie takiego obrazu udawało się np. Krzysztofowi Krauzemu i choć porównanie tych twórców byłoby przesadą, to oddaje kierunek skojarzeń. Nagroda za najlepszy debiut reżyserski na FPFF w Gdyni z pewnością nie została Zglinskiemu przyznana „z braku laku”. Film wart jest polecenia zwłaszcza tym, którzy wolą, gdy akcja raczej schodzi w głąb niż pędzi do przodu. A N N A F E R E N S Z TA J N
xxxxy
ocena Magla:
Mroźne piętno
Syberia, Monamour (Francja 2011) Reż. Slava Ross
Premiera: 25 listopada Czy zdarzyło Wam się kiedyś wyjść z kina w trakcie seansu, bo nie mogliście wytrzymać oglądania danego f ilmu? Po raz pierwszy miałam ochotę tak zrobić podczas oglądania „Syberia, Monamour”, jednak nie dlatego, że f ilm był nudny. Bynajmniej! Obraz będący debiutem rosyjskiego reżysera Slava Ross jest po prostu f ilmem przerażająco ciężkim. Tak ciężkim, że w pewnym momencie przygniata naszą psychikę i zaczyna makabrycznie ją miażdżyć. I miażdży, i
36-37
miażdży, i miażdży, aż do końca trwania f ilmu. Bo z kina nie da się wyjść, gdyż ze strzaskanym mózgiem trudno byłoby się podnieść z fotela. Współczesne dramaty rosyjskich reżyserów mają to do siebie, że odciskają piętno na świadomości widza. Tak jak Morf ina , czy Wyspa , poruszają ważne kwestie i trudne problemy z którymi boryka się społeczeństwo. Jednak wizja beznadziei i matni w jakiej znajdują się bohaterowie Syberia, Monamour jest nie do wytrzymania. W f ilmie przedstawione są historie ludzi mieszkających w regionie Syberii, gdzie cywilizacja jest wciąż zdominowana przez przyrodę. Losy dziadka mieszkającego z wnuczkiem w zupełnym odosobnieniu wśród lasów tajgi splatają się z losem żołnierzy stacjonujących w pobliskiej jednostce, tworząc wspólną historię. Bohaterowie znajdują się na zapomnianym przez wszystkich końcu świata, gdzie brakuje pożywienia nawet dla dzikich zwierząt. Wszyscy bohaterowie są bezwzględni w swoim dążeniu do przeżycia, poświęcając przez to relacje z innymi ludźmi. Jednak w sytuacji ostatecznego zagrożenia każdy z nich znajduje w sobie litość. W obliczu walki z siłami natury mieszkańcy Syberii solidaryzują się i sobie nawzajem pomagają. Syberia, Monamour to f ilm, którego akcja rozwija się bardzo powoli i dzięki temu pozwala nam dokładnie poznać bohaterów, emocje im towarzyszące i przesłanki, którymi się kierują. Również szczegółowo i całkowicie realistycznie przedstawione są sceny gwałtu, rozbojów czy psów jedzących szczątki człowieka. Jedyne, co można zarzucić tej produkcji to brak wyrozumiałości dla wrażliwych widzów o słabych nerwach, których oglądanie tego f ilmu może doprowadzić do skraju wytrzymałości. PAU L I N A G Ł O G O W S K A
/ coś o 3d
Nie lubię, jak w kinie coś lata mi koło nosa. Rozmowa ze Zdzisławem Pietrasikiem o tym, co nam daje film 3D. O P R A C O WA N I E :
A N I TA G A D O M S K A
MAGIEL: Transformers, Trzej muszkieterowie, Conan Barbarzyńca, Noc rekinów… Czy kina proponują nam filmy w trójwymiarze wyłącznie tego typu? Zdzisław Pietrasik: Obawiam się, że tak. Myślę, że w ogóle cała ta klasyka kina przygody będzie przekładana na 3D. To taki wynalazek. Dawno w kinie nie było czegoś, co mogłoby widza zaskoczyć. Ale to znowu nie taka nowość. Andrzej Łapicki pisał ostatnio w swoim felietonie w „Rzepie”, że już przed wojną były jakieś próby tworzenia filmów 3D. A ja pamiętam, że w latach 80-tych, w kinie radzieckim Oko były w 3D głównie filmy przyrodnicze. One były bardzo fajne. Dzieciaki piszczały i próbowały ściągnąć z gałęzi siedzące ptaszki. Wynikałoby z tego, że 3D to taki wynalazek po raz kolejny wynaleziony. W tej chwili jest wspanialsza technologia, rezultat nieporównywalanie ciekawszy. Ale mam ciągle taką niepewność, wątpliwość, bo nie wiem czemu ten wynalazek służy. Zobaczyłem Avatara to byłem zachwycony, z resztą jak wszyscy. Cameron pracował nad nim ileś tam lat, dlatego film był wyjątkowo dopracowany. 3D to nie jest tylko ciekawostka, ale też nowa jakość estetyczna. W Avatarze wszystko było użyte jak należy. Producenci mieli pełną świadomość estetyczną. Potem zobaczyłem Alicję w krainie czarów i… rozczarowanie. Wiele filmów 3D mnie rozczarowało.
A gdyby tak technologię 3D zastosować w gatunkach takich jak dramat to taki przekaz sprawdziłby się? Uatrakcyjniłby odbiór filmu? Na ostatnim festiwalu w Berlinie okazało się, że to 3D służy czemuś innemu. Dwa najciekawsze filmy – film Herzoga o jaskiniach i Pina Wendersa o teatrze Piny Bausch. Mamy ujęcia mówiących bohaterów – 3D służy tu czemuś innemu. Jestem ciekawy czy, kiedyś powstanie film 3D psychologiczny. Taki bergmanowski – tylko siedzący ludzie w pokoju – tak jak my tu teraz siedzimy. Zastanawiam się, czy to by się sprawdziło. Jest też problem z aktorstwem. Aktorów w 3D nie ma – są tylko jako znaki. Na przykład w Bitwie warszawskiej mieliśmy same kukiełki – ułan, dziewczyna. W ogóle ta nasza warszawska nieszczęsna… Przypuszczam że jest lepsza w 2D. Może Szyc w 2D jest lepiej strawny. Kiedyś czytelnik, jakiś starszy pan, przysłał do mnie list z pretensjami o to, jak Szyc mógł zagrać ułana, kiedy on z taką urodą nadaje się najwyżej na ordynansa.
Czyli 3D zaburza estetykę, przeszkadza w odbiorze filmu? Estetyka to katastrofa. Zachwianie proporcji jest nagminne. Na przykład w tej Bitwie warszawskiej dom jest mniejszy od człowieka. Montaż 3D wymaga niezwykłej precyzji, wielu reżyserów próbuje zasłonić się samą technologią. Filmy przygodowo-komiksowe z reguły się nie udają. Do filmu 3D potrzeba nie tylko techniki, ale zmiany sposobu myślenia. Innego ujęcia, pokazania detalu. Masowo powstają nieudane filmy trójwymiarowe. W filmach komercyjnych stawia się na ilość, a nie na jakość.
Żeby zobaczyć dobry film, trzeba będzie uciekać do kin niszowych? Po obejrzeniu Trzech muszkieterów w 3D miałem ochotę uciec następnego dnia do jakiegoś Iluzjonu i zobaczyć ten film w wersji 2D. A najlepiej jeszcze starszą, czarno-białą wersję. W starych filmach jest więcej poezji, a nawet tej przygody, intrygi, wciągającej akcji. Wszystkie sceny walki w filmach 3D wyglądają cyrkowo, mechanicznie. Brak im fabuły, są nastawione na efekty. Z ekranu atakuje nas wyskakująca postać. Mamy wrażenie jak z Myśli nieuczesanych Leca – sezamie otwórz się, chcę wyjść!. Za dużo atrakcji naraz.
Czy lekarstwem na trójwymiar będzie powrót do tradycyjnego 2D? Raczej to będzie rozwijało się dwutorowo. Koszty 3D są ogromne Kino to głównie biznes i dopóki jeszcze jakoś działa – wabi. Ale nie negujmy zupełnie nowych tech-
38-39
coś o 3d /
nologii. Kino 3D też może być piękne. Na przykład japoński film Harakiri w 3D – remake filmu z lat 60-tych, reżysera Kobayashi. To jest 3D w wersji soft. Mimo że mamy sceny walki, to nie jesteśmy atakowani mieczem samurajskim prosto w nos. Wszytko bardzo delikatnie. Po zdjęciu okularów różnica jest niewielka. Ale na czym polega efekt? Na nasyceniu obrazu, jego głębi. Gdy widzimy ogród, wszystko jest takie soczyste. Skupiono się na głębi kadru, na plastyczności, malarskości, a nie na efekciarstwie. Harakiri to jest jakiś trop. Wypośrodkowane 3D z głębią obrazu. To takie 3D nienaruszające naszej suwerenności. Nie lubię, jak ktoś w teatrze wzywa mnie na scenę, tak samo nie lubię, jak w kinie coś lata mi koło nosa. Pozycja widza neutralnego jest dla mnie najbardziej komfortowa. Jestem za 3D artystycznym, wysmakowanym. Przepiękne, dopracowane kadry, a nie efekt dla efektu.
A propos okularów. SAMSUNG umieścił na swojej stronie internetowej listę ostrzeżeń dotyczących oglądania w trójwymiarze. Okazuje się, że może to mieć groźne skutki dla naszego zdrowia. Jak wygląda komfort oglądania? Okulary nieszczęsne! Kino to złudzenie optyczne, sam mechanizm postrzegania filmu jest ułudą. Kino jest wielkim, ale pięknym oszustwem. Przy filmie 2D o tym zapominamy. Ale przy 3D te nieszczęsne okulary ciągle nam przypominają, że jest jakieś hokus-pokus, jakaś sztuczka magiczna. Wystarczy zdjąć okulary i obraz się rozmywa. To jest dla mnie dysonans. Te okulary mi przeszkadzają. Zwłaszcza, że na co dzień (o dziwo) jeszcze okularów nie używam. Zauważyłem, że okulary bardzo źle znoszą dzieci. Zdejmują je i oglądają takie rozmazane obrazki. Ten dodatkowy sprzęt to dyskomfort zmysłowy. Przeszkadza mi świadomość, że jestem nabierany. Wystarczy ściągnąć okulary i cały czar sztuczki magicznej pryska. Znam też wielu ludzi, których po seansie boli głowa. A wracając do okularów, nie zawsze się czuję dobrze jak je dostaję. Noszone przez setki osób przede mną. Ale teraz mam własne okulary i chodzę ze swoimi, niewymacanymi.
Jeszcze kilka lat temu filmy 3D były dostępne wyłącznie w kinach typu IMAX. Dzisiaj nie tylko możemy zobaczyć je na wszystkich dużych ekranach, ale i w domu. Zwykłe telewizory, monitory, a nawet telefony są teraz 3D. To modna przesada czy konieczność postępu? IMAX kojarzył się z wyjątkowym przeżyciem, z weekendową wyprawą po doświadczenie czegoś nowoczesnego. A skoro dzisiaj 3D można zobaczyć wszędzie – zaczyna powszednieć. Jeśli powszechne – to już nie wyjątkowe i trochę nudne, męczące. Ale żeby komórka w 3D... Pff, czemu to służy? Może to pójdzie tak motorowo, potem będzie 4D, 5D… Ale ta granica gdzieś jest, nie tyle zdrowego rozsądku, co logiki. Jeżeli kino traktujemy serio, jako sztukę, to nie jest dla nas ważne, żeby pokrywało się z rzeczywistością. Wiemy, że to jest tylko konwencja. W tym wszystkim jest jakieś błędne założenie, że widz potrzebuje pełnego złudzenia.
A jakie jest Pana subiektywne odczucie, lubi Pan filmy w trójwymiarze? Ja w ogóle lubię kino. Staram się chodzić do niego dla przyjemności jak najczęściej. 3D mnie zaintrygowało. Szczególnie takie filmy jak Pina, czy ten japoński. Ale chyba mnie to nie wzbogaciło wewnętrznie. To raczej jakaś ciekawość badacza. Ja się temu przyglądam. Staram się zapominać o tym, że oglądam film 3D. To jest w tym wszystkim najgorsza rzecz. Zamiast treści, mamy poczucie formy. Jak oglądamy film 2D, to nie zastanawiamy się nad tym jak to jest montowane. Wciąga nas fabuła. A 3D ciągle przypomina nam o tym, że jest sztucznością, sztuczką magiczną, że do oglądania potrzebujemy dodatkowego sprzętu. Może z czasem ta tendencja się zmieni. Dla mnie to ciągle bardziej ciekawostka niż stała forma obrazu. Przyjmijmy taką pozycję wyczekującą. Ale nie zapominajmy, że oprócz 3D jest też całkiem normalne kino 2D. 0
A gdyby tak postawić na coś innego niż film fabularny? 25 września na 3D Film Festival w Los Angeles, nagrodę publiczności zdobyła polska pełnometrażowa animacja Latająca maszyna twórców Piotrusia i wilka. Może należałoby pójść w tym kierunku? Zamiast filmu fabularnego, dopracowana animacja. Latająca maszyna jest nieszczęściem. Film jest zrobiony atrakcyjnie, ale scenariusz jest totalnie kretyński. Debilizm straszny. Natomiast muzyka Chopina jest pocięta na kawałki. Ani walor widowiska, ani upowszechnienie muzyki. Wydaliśmy na to duże pieniądze, premiera była w Chinach. Został nawet zaangażowany Lang Lang (pianista). Powinien być porządny scenariusz, a nie taka głupotka. Piotruś i wilk był wspaniały, Maszyna niestety nie była na tym poziomie. Ale Tintin Spielberga… To zupełnie co innego. Mówimy Cameron, Spielberg – wielkie nazwiska. Jeżeli zabawka 3D trafia w ręce takich reżyserów – wtedy film jest ciekawy.
To jaki jest kierunek całej maszynerii 3D, ma tylko zaciekawiać? Wynalazek kina 3D ludzi zaciekawia, irytuje, bawi, męczy. Ale chyba właśnie o to chodziło. Tylko że to wszystko ma skazę – banalizuje i upraszcza. To taka wersja kina infantylnego. Wyobraźmy sobie film o Wałęsie w 3D. Takie ćwiczenie wyobraźni – jak by wyglądał Wałęsa w 3D. Albo Czarny czwartek w 3D. Jak ci stoczniowcy padają w trójwymiarze. Ta kreacja raczej nie pasuje do każdego filmu. Dramat chyba się nie sprawdzi. Ale na przykład Woody Allen w 3D... Ciekawe... Gdyby jeszcze grał sam Allen… Ale nie, wolę sobie tego nie wyobrażać. Może już dosyć tej wyobraźni [śmiech]. Kino chyba się sobą trochę znudziło. Od lat widać kino powstające z kina – gonienie własnego ogona. Film jest tylko częścią pewnego biznesplanu. Jest myślenie, żeby widza czymś zaskoczyć. Kiedyś wymyślono dźwięk, potem kolor. Cameron porównuje 3D do wynalazku dźwięku w kinie. Moim zdaniem to przesada. Ja to traktuję jako ciekawostkę, której kierunku jeszcze nie znam. Najbardziej przyciągają mnie filmy 3D z bocznego nurtu.
Zdzisław Pietrasik – kier. działu Kultura w „Polityce”. Zajmuje się głównie krytyką filmową i relacjonowaniem wydarzeń z dziedziny kinematografii. Jest także autorem artykułów na temat teatru oraz wydarzeń społeczno-kulturalnych. Należy do Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich oraz Stowarzyszenia Filmowców Polskich. listopad 2011
/ Björk Czemu muzycy metalowi grają tak szybko? Bo gdy się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy.
Nadwrażliwa schizofreniczka
Na hasło Islandia zazwyczaj reagujemy podobnie – daleko, zimno, czasem wybuchnie jakiś wulkan, który zablokuje ruch lotniczy w całej Europie. Jest jednak artystka, która twierdzi, że wychowując się tam można było wyruszyć na spacer wzdłuż morskiego wybrzeża, krzyczeć i śpiewać do woli. Za ten śpiew, elektryzujący głos i ekscentryczny wizerunek, które urodziła Islandia, warto jej dziś bardzo podziękować. T E K S T:
DAG M A R A R O D E
jörk uwodzi nas swoją muzyką nieprzerwanie od 18 lat i wciąż potrafi zaskoczyć. Gdyby do tego stażu doliczyć jeszcze jej doświadczenia z pracy w zespołach, można powiedzieć, że Islandka debiutowała już na początku lat 80. minionego stulecia. Były to mniej lub bardziej udane projekty z czasów, kiedy artystkę fascynował acid jazz, później gothic rock. W ten sposób w roku 1986 powstał jeden z najbardziej znanych islandzkich zespołów – The Sugarcubes. Dla Björk The Sugarcubes nie byli tylko zespołem. Właśnie tam poznała swojego exmęża, Thòra Eldona. A to zaledwie początek jej miłosnych podbojów. Björk okazała się być bowiem kobietą, której jeden mężczyzna zdecydowanie nie wystarcza. Jak sama mówi Seks
B
40-41
jest bardzo ważny. Ważne jest także to, w jaki sposób mówisz, jak się poruszasz, w jaki sposób czegoś dotykasz, jakie lubisz kolory i ubrania. To wszystko składa się na to, co ja rozumiem przez erotyzm. W erotyczny sposób możesz nawet prowadzić samochód. Wszystko może być seksualne, począwszy od sposobu w jaki rano zakładasz skarpetki, poprzez kupowanie mleka, a na śmianiu się i rozmowie przez telefon skończywszy. Lista partnerów artystki zdaje się po-
twierdzać jej zdanie. Po rozwodzie z mężem związała się z francuskim fotografem, Stéphanem Sednaoui, który wyreżyserował jeden z jej teledysków. Związek nie trwał jednak zbyt długo. Później Björk spotykała się z DJ-em i producentem, Dominikiem Thruppem, Adrianem Thawsem, bardziej znanym jako Tricky, a także współpracownikiem U2 – Howiem B. Mimo swoich miłosnych ekscesów, dla artystki instytucja rodziny jest bardzo ważna.
Wszystko może być seksualne, począw-
szy od sposobu, w jaki rano zakładasz skarpetki, poprzez kupowanie mleka,
a na śmianiu się i rozmowie przez tele-
fon skończywszy.
Björk /
Choć sama wychowywała się z matką i ojczymem, to właśnie on będąc muzykiem pozwolił Björk na rozwijanie talentu. Sama piosenkarka ma dwoje dziei, syna Sindriego i córkę Isadorę i jak sama twierdzi, dla nich jest w stanie zrobić wszystko, włącznie z pobiciem reporterki, która zbytnio zbliżyła się do jej syna. Artystka tłumaczyła później: Kompletnie straciłam panowanie nad sobą. Nie jestem z tego dumna, ale jedynie chroniłam syna przed głupimi rzeczami związanymi z moją pracą. Sytuacja zdaje się tym bardziej wstrząsająca, że Björk znana jest przecież ze swojej gracji, delikatności i występów, podczas których niezwykle subtelnym głosem porusza tłumy.
Nie każdy będzie w stanie przyzwyczaić się do
kosmogonicznych dźwięków Björk, ale prze-
cież o to właśnie chodzi – szokować, eksperymentować i czerpać z tego radość.
Solowo, ekscentrycznie, niebezpiecznie Niestety The Sugarcubes nie przetrwało próby czasu. Björk uciekła do Londynu, gdzie postanowiła rozpocząć solową karierę. Współpracowała m.in. z Nelle Hooperem, dawnym producentem Massive Attack, czego owocem okazał się być pierwszy solowy album Debut. Krążek spotkał się z wielką popularnością zarówno w Europie, jak i w USA. Z pobytu w Londynie urodziła się także kolejna płyta artystki Post, po której wydaniu Björk została zmuszona opuścić Anglię. W roku 1997 jeden z psychofanów wysłał jej paczkę, w której znajdowała się bomba. Pakunek zdołała przechwycić policja, a jego nadawca popełnił samobójstwo. Wstrząśnięta Björk udała się na południe Hiszpanii. W spokoju nagrała kolejną płytę. Album Homogenic odwoływał się do Islandii, za którą artystka niezmiernie tęskniła. Pod koniec lat 90. opowiadała, że przestało jej się podobać życie na walizkach. Nie zachowuję się jednak jak Kurt Cobain, nie rozczulałam się nad sobą. W końcu jestem cholerną szczęściarą, gdyż pracuję z najbardziej ekscytującymi, kreatywnymi ludźmi. Wciąż mam swoich przyjaciół, wciąż mam swoją Islandię i własnego syna. Koniec XX wieku postawił przed Björk nowe wyzwania. Nagrała ścieżkę dźwiękową
i zagrała główną rolę w Tańcząc w ciemnościach – przejmującej musicalowej tragedii, przedstawiającej losy czeskiej emigrantki walczącej ze ślepotą. Niestety, artystka wspomina ten epizod bardzo źle twierdząc, że wyczerpał ją fizycznie i psychicznie. Ten film wypalił we mnie wszystko co osiągnęłam, całą moją pewność siebie. Musiałam zacząć wszystko od nowa. Można powiedzieć, że to w sumie dobrze, ale jak dla mnie było na to za wcześnie. Być może za jakieś dziesięć lat byłabym gotowa na coś takiego. Czuję się bezpieczna i spokojna jedynie wówczas, gdy śpiewam, bądź tworzę muzykę – stwierdziła po realizacji filmu, mimo że za swoją kreację otrzymała nagrodę na Festiwalu Filmowym w Cannes.
Jeszcze was zaskoczę Po roku 2000 życie artystki odrobinę się uspokoiło, choć ona sama nie zmieniła swojego szaleńczego tempa. Powstało Vespertine, o którym Björk mówiła, że jest jak te dni, kiedy pada śnieg, jesteś w domu, pijesz kakao i wszystko jest magiczne. Rok później, przy okazji drugiej ciąży, ukazały się kompilacje największych przebojów piosenkarki. Do roku 2011 udało jej się nagrać jeszcze trzy płyty, z czego ostatnia, Biophilia, to zupełnie świe-
ży album, którym Björk udowadnia, że nie boi się absolutnie niczego, a oscyluje już na cienkiej granicy między elektroniką a muzyką, którą mogłaby przedstawiać na koncertach w największych światowych filharmoniach. Ten krążek jest jak sama artystka – zadziwiająco minimalistycznie ekstrawagancki, a jednak ekscentryczny. Nie każdy będzie w stanie przyzwyczaić się do kosmogonicznych dźwięków Björk, ale przecież o to właśnie chodzi – szokować, eksperymentować i czerpać z tego radość. Trzeba przyznać, że nie od dziś wychodzi to artystce nadzwyczaj dobrze. 9 listopada na antenie radiowej Trójki szef Alter Artu Mikołaj Ziółkowski ogłosił, że Björk zawita latem na gdyński Heineken Open’er Festival. Zdania na temat tego wyboru są podzielone, gdyż widzieliśmy artystkę już cztery lata temu, również w Babich Dołach. Poza tym, najnowsze utwory wciąż skłaniają do dyskusji na temat tego, dokąd tak naprawdę zmierza Islandka i czym jest w stanie nas jeszcze zaskoczyć. Wnioskując jednak z jej schizofrenicznych wyznań − Jedna połowa mnie jest szalona i robi wiele rzeczy bez żadnej uzasadnionej przyczyny. Druga próbuje ratować tę pierwszą − musimy być na niąprzygotowani 0
listopad 2011
/ Björk
Emocje są we wszystkim
Jest definitywnie Islandką, ale swojej muzyce nie przypisuje narodowości. O nowej płycie MAGIEL rozmawia z Björk, jedną z najlepszych wokalistek wszech czasów. R OZ M AW I A Ł A :
A N N A PAT RYC JA
MAGIEL: Ludzie często uważają Twoją muzykę za bardzo alternatywną, natomiast Ty nazywasz ją popem czy wręcz folkiem. Część Twoich utworów mogłaby również zostać zaliczona do muzyki klasycznej. Jeżeli miałabyś się zdecydować, jakie byłoby najlepsze określenie dla Twojej muzyki? Björk: Współczesna muzyka folkowa. Mam wrażenie, że muzyka folkowa istnieje odkąd istnieją ludzie. Lubię pewnego rodzaju prostotę, jednak ten rodzaj muzyki to też prawdziwa poezja, ambitne aranżacje, dobrzy muzyczni rzemieślnicy, a także po prostu dzikie, bezmyślne tańce w piątkowe noce. Właśnie dlatego flamenco należy do moich ulubionych gatunków muzyki.
W jednej z recenzji albumu Sigur Rós zauważyłam pochwałę, że zespół porzucił swoją islandzkość . Masz wrażenie, że to samo stało się z Twoją muzyką? Więcej inspiracji bierzesz z kultury i natury Islandii czy też z kultur i krajobrazów całego świata? I tak, i tak. Jestem definitywnie Islandką, gdyż urodziłam się i dorastałam na Islandii, jednak zawsze słuchałam muzyki pochodzącej z całego świata i dużo podróżowałam. Kiedy byłam dzieckiem, na Islandii byli puryści, którzy uważali, że integracja z cudzoziemcami jest zdradą. To ówczesne podejście było trochę zbyt izolacjonistyczne. Teraz Reykjavík jest pełen turystów, więc sytuacja się zmieniła… Ja po prostu robię muzykę i nie jestem zbyt przejęta tym, jaką narodowość można jej przypisać.
Biophilia to projekt multimedialny, w którym spotykają się muzyka, natura i technologia. W każdym utworze śpiewasz o innym aspekcie natury. Nie miałaś wrażenia, że taka tematyka może pozbawić Twoją muzykę ludzkich emocji i spraw związanych z życiem codziennym? Pod względem tematyki Biophilia nie różni się tak bardzo od moich wcześniejszych dokonań muzycznych. Zawsze miałam wokół siebie pełno natury. I o ile wiem, emocje są we wszystkim. Żyjąc na Islandii możemy dostrzec, że natura jest dla nas częścią codziennego życia. Nie jest ona niczym nadprzyrodzonym, jest bliżej ziemi.
czas koncertów. Na poziomie emocjonalnym Biophilia jest pewną reakcją wobec Volty. Volta była albumem konfrontacyjnym, wytykaniem palcami winnych, krytykowaniem, była o sprawiedliwości i ujawnianiu korupcji. Gdy rozpoczęłam prace nad Biophilią czułam, że przyszła kolej na zaproponowanie rozwiązań po tym całym jęczeniu.
Twoi fani tęsknią za czasami, kiedy publikowałaś wiele dodatkowych piosenek, np. na singlach. Gdy wydałaś Vespertine (2001), na singlach pojawiło się siedem niewydanych wcześniej utworów. Czemu zmieniłaś swoje podejście do kwestii b-side’ów? Nie zmieniłam swojego podejścia. Ale dodatkowe utwory są często efektem współpracy z innymi artystami, przez co nie stanowią części moich albumów. Dlatego pojawiają się gdzie indziej. Przykładem może być Flétta nagrana z Antonym (Antony Hegarty − wokalista zespołu Antony and the Johnsons – przyp. red.), moja współpraca z Dirty Projectors, Surrender zaśpiewane wspólnie z Olöf Arnalds, Softly nagrane z Toumanim Diabaté, utwór Trance, który pojawił się w wideoklipie Nicka Knighta przygotowanym jako hołd dla Alexandra McQueena i tak dalej.
W jednej z wypowiedzi promujących twój nowy album opisałaś Biophilię jako kontynuację swojej poprzedniej płyty − Volty. Co łączy oba te albumy?
Podczas konferencji w Brukseli w listopadzie 2008 roku, kiedy Islandia była pogrążona w głębokim kryzysie finansowym, powiedziałaś, że Twój kraj potrzebuje przyjąć euro. Obecnie wiadomo, że większość Islandczyków wolałoby wejść tylko do strefy euro, pozostając jednak poza strukturami Unii Europejskiej. Krótkie polityczne pytanie na koniec: jesteś za wejściem Islandii do UE?
Głównie użycie urządzeń z ekranami dotykowymi (chodzi m. in. o elektroniczny instrument Tenori-On – przyp. red.). Podczas tournée promującego Voltę używałam ich na koncertach. Ale kiedy zaczęłam pracować nad Biophilią , kluczowy stał się dla mnie pomysł pisania muzyki na ekranach dotykowych, a nie tylko wykorzystywanie ich pod-
Włożono mi te słowa w usta. Dużo wtedy pracowałam z islandzkimi start-upami. W Brukseli wiele razy pytano mnie, co uważam na temat Islandii i euro, ale czułam, że wypowiadanie się w tej sprawie nie należy do moich zadań. W końcu powiedziałam, że start-upy potrzebują stabilnej waluty, ale nie wymieniłam jakiej.0
42-43
1
KPMG_Magiel_102011_krzywe.indd 1
2011-10-12 13:08:17
Capitol Records
końcowy jest fenomenalny, a wszyscy krytycy zgodnie pieją z zachwytu. Warto jednak zastanowić się, na ile ten zlepek
amerykańską odpowiedzią na Beatlesów. Grupa przystojnych,
skrawków piosenek jest odzwierciedleniem pierwotnej wizji
opalonych chłopaków z deskami surfingowymi i ze smykałką
The Beach Boys. Ile cukru w cukrze? Można gdybać, a przecież
do pisania chwytliwych piosenek o dziewczynach, samocho-
premiera tego materiału w 2011 roku stwarza zupełnie nowy
dach, falach i słonecznych plażach Kalifornii. Na całe szczęście
kontekst – inne czasy, realia i oczekiwania. Dzisiejsze SMiLE,
na tym kolorowym obrazku pojawiła się rysa na szkle – nar-
mimo całego bagażu historycznego nigdy nie będzie tym al-
kotyki. Właśnie dzięki nim Brian Wilson (mastermind zespołu)
bumem, który miał powstać w 1967 roku. Dlatego jego odbiór
odpłynął na zupełnie nieznane wody, by nagrać absolutnie
i wydźwięk nabierają zupełnie nowego wymiaru bez względu
genialne i pokręcone Pet Sounds. Następny krok – stworzenie
na samą zawartość muzyczną.
najdoskonalszego albumu popowego wszechczasów, który
Wszyscy kojarzą najbardziej przebojowe w zestawie Good
zdetronizuje Beatlesów. Nigdy do tego nie doszło. SMiLE to pły-
Vibrations, bodajże największy hit w dorobku zespołu. A to
ta-widmo – poczęta, mozolnie nagrywana na przełomie roku
tylko jedna z wielu perełek, które utwierdzą Was w przeko-
1966/67 i ostatecznie porzucona. Demony wyzwolone przez
naniu o geniuszu i wizjonerstwie tego dzieła. Przepiękne har-
LSD i inne używki nie pozwoliły Brianowi na dokończenie swe-
monie wokalne spiętrzają się na kolejnych warstwach dźwię-
go opus magnum − albumu, który mógł stać się kamieniem
ków. Spróbujcie rozpoznać i zliczyć wszystkie instrumenty
milowym w historii muzyki rozrywkowej i kto wie, może dzisiaj
użyte w tej psychodelicznej symfonii – życzę powodzenia.
stawiany byłby na równi z Sierżantem Pieprzem. Dzisiaj, po 44
Jedno nie ulega wątpliwości, czas spędzony w towarzystwie
latach, jesteśmy świadkami happy endu. SMiLE Sessions do-
SMiLE to gwarancja najmilszego UŚMiECHu w tym roku.
czekało się oficjalnej premiery. Dostaliśmy najpełniejsze pod-
P.S. Brian Wilson właśnie wydał album z piosenkami z fil-
sumowanie sesji nagraniowych nad SMiLE. Album, który przez
mów Disneya. To chyba najlepszy znak, że dla niego magia
lata urósł do rangi muzycznego świętego Graala, obnażono,
nie wygasła.
zdemaskowano i wystawiono na konsumpcję. I słusznie! Efekt
OJ C I E C M AT E U S Z
W dzisiejszych czasach znalezienie nowego projektu
emocje. Kiedy wokalista śpiewa swoim głębokim, chry-
na scenie rockowej, po którego przesłuchaniu nie witamy
piącym i smutnym głosem, nie ma osoby, która wątpiła-
ciszy z uwielbieniem, przychodzi z ogromnymi problema-
by w jej autentyczność.
mi. Star Anna jest wyjątkiem od tej reguły. Alone In This
Zauroczenie Star Anną nie byłoby tak silne, gdyby nie
Together jest trzecią płytą w dorobku pochodzącego
reszta zespołu. Psy na czele z gitarzystą Justinem Davi-
ze Seattle składu. Zespół w dalszym ciągu gra muzykę,
sem to fantastyczni muzycy, którzy w magiczny sposób
w której dominują klimatyczne, melancholijne ballady
umieją stworzyć melodyjne tło dla wokalu swojej liderki.
wzbogacone trudnym do opisania wokalem Star Anny.
Doskonale to widać na Alone In This Together, na której
Jej głos jest z rodzaju tych, które momentalnie umieją
niemożliwością jest wskazanie słabszego utworu. Od tytułowe Alone In This Together czy Time poczuć możemy,
czarowane twarze kilkusetosobowego tłumu, w którym
że słuchamy czegoś wyjątkowego. Jeśli mi nie wierzycie,
ludzie patrzą na siebie z niedowierzaniem i z uśmiechem
to zaufajcie takim legendom jak Duff McKagan z oryginal-
wskazują na tę niesamowitą 25-letnią nieśmiałą kobietę,
nego składu Guns ‘N’ Roses czy Mike McCready z Pearl Jam,
są najlepszym dowodem na hipnotyczność, jaka cechu-
którzy należą do oddanych fanów formacji. Warto!
je jej śpiew. Głos Star Anny to nie dźwięki, a prawdziwe
MIKOŁAJ TCHÓRZEWSKI
xxxxz
początkowych dźwięków Shine poprzez takie perełki jak
downi. I nie ma w tych słowach odrobiny przesady. Za-
ocena:
uciszyć gwar rozmów, niezależnie od liczby osób na wi-
xxxxy
The Beach Boys SMiLE
Najpopularniejszy boys band w historii USA? Backstre-
et Boys? N’Sync? Nie! The Beach Boys! W połowie lat 60. byli
ocena:
xxxxx
ocena:
recenzje /
Star Anna & Laughing Dogs Alone In This Together Columbia
Ten album to pozycja obowiązkowa dla wszystkich, któ-
sze jest to, że przyglądamy się właśnie drugiemu wydaw-
rzy myślą, że polska muzyka nie ma szans na wybicie się
nictwu zespołu, który za jakiś czas w swoim muzycznym
poza granice naszego kraju. Dagadana wydając swój drugi
kręgu może być znany na całym świecie.
album Dlaczego nie pokazuje, że można tworzyć w Polsce
Dlaczego nie to przede wszystkim przyjemne i ciepłe
muzykę na wysokim poziomie i skutecznie promować ją
melodie, które mieszają folkowe motywy z młodym, jaz-
poza naszym krajem, a także Ukrainą. Bo Dagadana to nie
zowym zacięciem. Nie ma tu jednak typowych, mocnych
tylko polskie korzenie − w składzie są Daga Gregorowicz
i krzykliwych słowiańskich zaśpiewów, za to całością
i Miko Pospieszalski, ale także ukraińska tradycja, za którą
operują dwa niezwykle spokojne żeńskie wokale. Warto
odpowiada Dana Vynnytska z Lwowa.
posłuchać płyty także dla gościnnego występu Mirosława
Równo dwa lata temu media prześcigały się w informa-
Baki, którego głos wpasował się w klimat utworu Sargofaj,
cjach o japońskiej trasie koncertowej The Car Is On Fire, co
jak żaden inny by nie potrafił. Utwór dobrze pokazuje, jak
nazywano wtedy największym eksportowym osiągnięciem
powinna wyglądać przemyślana współpraca na linii aktor
Dagadana
w dziedzinie polskiej muzyki ostatnich lat. Trasa zespołu
– zespół muzyczny. Słowiański klimat osiąga wraz z tą
Dagadana nie ma może na swojej liście Japonii, znajdziemy
płytą nietypowy, chyba wciąż nieodkryty w pełni dla siebie
Agora
na niej za to Singapur, Kuala Lumpur czy Paryż. I wcale nie
przebieg.
chodzi tutaj o ściganie się kto, gdzie i ile razy był. Ważniej-
MICHAŁ WIADEREK
Dlaczego nie
listopad 2011
Mylo Xyloto
Parlophone
bardzo różnorodny, choć zdecydowanie spójniejszy
dotyczące różnic pomiędzy starymi wydawnictwami
niż poprzednie wydawnictwo Coldplay. To krążek pełen
a najnowszym były ostatnio dość nachalne, szczegól-
nagłych zwrotów akcji, przepełniony hitami, być może
nie po pojawieniu się Coldplay na Open’erze. Okazuje
komercyjnymi, ale jednak doskonałymi pod względem
się jednak, że wcale nie zaszkodziły zespołowi. Choć
kompozycyjnym. Paradise czy Don’t let it break your
Mylo Xyloto ciężko porównać z poprzednimi albumami
heart , choć niosą ze sobą banalne prawdy, powodują
zespołu, nadal da się usłyszeć, że to ta sama grupa,
uśmiech na twarzy. Coldplay nadal wygrywa tym, czym
która w prostolinijny sposób potrafi poruszyć i prze-
zwykle – prostymi, ale chwytliwymi motywami na gi-
kazać uniwersalne prawdy o świecie. Pomimo medialnej
tarach, które pomimo olbrzymiego udziału elektroniki
nagonki, album broni się sam i udowadnia, że Cold-
nadal są na pierwszym planie. Oczywiście, pojawia się
play może i potrafi bawić się zarówno gatunkami, jak
też słaba strona – Rihanna, która zupełnie nie wpisała
i konwencją.
się w klimat albumu. Ten chwilowy kryzys da się jednak
Mylo Xyloto to przełom. Coldplay diametralnie zmienia
przełknąć. Być może Coldplay, który zwykle gra sam,
brzmienie, wciąż pozostając zespołem, którego mamy
chciał poeksperymentować. Wisienką na torcie tego
chęć posłuchać zarówno w lepsze, jak i gorsze dni. Za-
albumu jest natomiast Us against the world, które sub-
bawa elektroniką nie jest infantylnym poszukiwaniem
telnie przypomina Fix You, budząc podobne emocje.
drogi, której grupa nie potrafi sobie właściwie wyzna-
Martin nadal porusza i czaruje głosem. Po kilkukrotnym
czyć. Chris Martin i spółka doskonale wiedzą w czym
wysłuchaniu albumu, jestem skłonna stwierdzić, że
czują się dobrze, co świetnie wybrzmi na koncercie oraz
Coldplay dzięki Mylo Xyloto, znów potrafi zabrać nas
co pokochają ich fani. Po kilkunastu latach współpra-
w magiczną podróż przepełnioną skrajnymi emocjami.
cy mają prawo do zmian i wychodzą im one na dobre,
Kiedy dźwięki ostatniego kawałka Up with the birds
bo dostajemy doskonałe kompozycje w nowatorskich
powoli cichną, budzi się jednak pewna obawa, że w me-
aranżacjach. Choć melodie nie przypominają nam o kla-
lancholijnym klimacie Brytyjczycy żegnają się z nami,
sycznym Yellow czy The Scientist , słuchacz nie czuje się
mając już dość wiecznego porównywania swoich al-
rozczarowany, nie tęskni za dawnym brzmieniem. Prze-
bumów i wytykania palcami. Nie sposób się im dziwić.
miana Brytyjczyków nie odmładza ich na siłę, nie odcina
Zanim skończą karierę warto jednak powzruszać się
też od poprzednich dokonań. Nadszedł po prostu czas
chwilę przy Mylo Xyloto pamiętając, że tylko odważnych
na innowacje.
stać na tego typu innowacje. I tylko najwięksi wychodzą
Mylo Xyloto będzie dobre zarówno na imprezę, jak i na
z nich zwycięsko. Tak jak Coldplay.
chwilę odpoczynku w domowym zaciszu. Album jest
DAGMARA RODE
Nie ma jednego nurtu muzycznego. Płynna magma
Wspólnym mianownikiem kompozycji umieszczonych
idei, pomysłów i dźwięków rozlewa się na wszystkie
na Audio, Video, Disco, oprócz elektronicznego sznytu,
strony, tworzy odnogi, spiętrza się i wiruje. Jednak
są odwołania do tradycji gitarowych gatunków. Album
każde źródło inspiracji kiedyś wysycha, lawa zasty-
miesza właściwy swoim twórcom french touch z fun-
ga i popada w zapomnienie. Tak umierają gatunki
kiem Helix czy rockiem stadionowym w wydaniu Queen
muzyczne, ponieważ nie da się odnaleźć w nich nic
Parade . W On’n’on można upatrywać nawet współcze-
innowacyjnego. Grunge, new romantic czy rave mia-
snej wersji Kashmiru Zeppelinów.
ły już swoje pięć minut. Podobnie skończył progressi-
Justice odłożyli swoje dotychczasowe dokonania
ve rock, którego fala wezbrała nagle w końcu lat 60.
na półkę i ruszyli na poszukiwania przyszłości muzyki
i wraz z nastaniem ery punka równie prędko się skończy-
elektronicznej. Widzą ją w mariażu Daft Punk i Twi-
ła. Pozostawił on jednak po sobie imponującą spuściznę,
sted Sister. Trudno jednak stwierdzić czy odważny
z której w roku 2011 postanowili skorzystać Gaspard
eksperyment jest sukcesem. Nie można odmówić
Augé i Xavier de Rosnay, francuski duet znany szerzej
Audio, Video, Disco , że niesie satysfakcję ze słuchania,
pod nazwą Justice. Nowa płyta francuzów pod nazwą Au-
jednak rewolucyjność tej płyty jest co najmniej wątpli-
dio, Video, Disco jest jedynym w swoim rodzaju kolażem
wa. Jeśli Stress odniósł sukces, ponieważ był muzyką
elektronicznych bitów i gitarowych riffów zaczerpniętych
dyskotekową, która nijak nie pasowała do tego co było
jakby wprost z repertuaru Yes czy Mike’a Oldfielda.
wówczas modne, to nowy album chłopaków z wytwór-
Justice postawili wszystko na jedną kartę. Ich de-
ni Ed Banger od ogranych trendów usiłuje uciekać na
biut, płyta Stress (2007), zatrząsnął electro-hipsterską
siłę, odkopując przy okazji rzeczy, które modne dawno
sceną pod koniec ubiegłej dekady. Kompozycje królujące
już być przestały.
swego czasu w klubach od Atlantyku do masywów gór-
Druga płyta Justice to 46 minut całkiem fajnej muzyki.
skich Uralu, zaskarbiły francuzom tysiące wyznawców,
Niestety Audio, Video, Disco nie będzie w stanie zelektry-
którzy z zapartym tchem śledzili doniesienia o nowym
zować publiczności tak jak Stress. Francuzi wybrali inną
albumie. Wszyscy spodziewali się tego samego, ale wię-
drogę niż chociażby Skrillex. Mniej popularną, wyboistą i,
cej i lepiej. W zamian otrzymaliśmy może i więcej, ale za
koniec końców, nieskuteczną.
to czegoś kompletnie innego.
46-47
ADAM PRZEDPEŁSKI
Justice
Audio, Video, Disco Ed Banger
x x yz z
Coldplay
Promocja świeżej płyty Brytyjczyków i ciągłe dyskusje
ocena:
88887
ocena:
/ recenzje
recenzje / Nic tak nie pobudza lubieżności, jak mała rozkoszna zmiana - Donatien Alphonse François de Sade
pagórki i pasterze tworzą tło dla szkoc-
f inansowymi. Autorka w niezwykły spo-
kiej sagi. Autorka ożywia przeszłość,
sób dopowiada ich niewyjaśnione losy.
zaskakuje. Do tej pory pilnie strzegła
pozwala nam dotknąć swojej historii.
Potraf i tylko w kilku krótkich zdaniach
swojej
odkrywa
Widok to trzymająca w napięciu i mi-
przedstawić historię mężczyzn umiera-
przed nami nie tylko swoje życie, ale
strzowsko napisana forma. Nie pozwala
jących na pylicę. Niczego nie komentuje,
i losy licznych przodków. Jeszcze żaden
nam na nudę – momentami to fragment
pozwala czytelnikowi na własne wnio-
utwór nie był tak osobisty jak najnow-
kroniki, ludowych legend, a czasami
ski. Oszczędne opisy i spójna treść to
sza pozycja Widok z Castle Rock . Książka
spowiedź bohatera. Stykamy się z tym
największe zalety formy. Widok z Castle
składa się z dwunastu opowiadań, które
co najprawdziwsze – życiem rodzinnym,
Rock czyta się szybko, łatwo i z przeję-
opisują historię rodziny autorki. Na sa-
dotkliwymi problemami i wciąż żywą hi-
ciem. Munro pokazała, że wciąż jest we
mym wstępie Munro ostrzega nas, że
storią człowieka. Pisarka ukazuje swoich
wspaniałej pisarskiej formie.
znajdziemy tu dużo f ikcji, lecz wszystko
przodków jako zwykłych ludzi targanych
ANITA GADOMSKA
jest oparte na prawdziwych zdarzeniach.
namiętnościami. Jej krewni mają kon-
prywatności.
Teraz
Części są ze sobą ściśle powiązane,
takty z magią, podróżują, marzą o lep-
stanowią spójną całość. Wrzosowiska,
szym życiu, borykają się z problemami
xxxxz
Alice Munro – laureatka międzynarodowej Nagrody Bookera tym razem nas
o c e n a r e d a k c ji:
Opowieści rodzinne
Widok z Castle Rock
Alice Munro Wydawnictwo Literackie 39,90 zł 460 stron
x x x yz
o c e n a r e d a k c ji:
Barciślandia
Artur Barciś. Rozmowy bez retuszu
Artur Barciś, Marzanna Graff Wydawnictwo M 34,90 zł 220 stron
O tym, że Artur Barciś to utalentowa-
opowiedziałem w Rozmowach bez retu-
Rozmowy bez retuszu czyta się bły-
ny aktor wiedzą wszyscy. Jego świetne
szu nie będzie nudne. Uprzedzam jednak
skawicznie. Ma się bowiem wraże-
kreacje, takie jak Wasylko w Znacho-
tych, którzy szukają w nich jakiś pikant-
nie, że jest się uczestnikiem rozmowy
rze Jerzego Hoffmana czy metaforycz-
nych szczegółów z mojego życia. Zawar-
z aktorem, a w uszach rozbrzmiewa
ny człowiek w Dekalogu Krzysztofa Kie-
łem tu tylko sprawy dla mnie ważne.
jego głos. To lektura obowiązkowa dla
ślowskiego rozpoznawane są na całym
Dlatego na próżno można doszukiwać
każdego fana Artura Barcisia. I uwaga!
świecie. Jednak dopiero ostatnio ak-
się fragmentów o kolejnych etapach
Ostrzeżenie! Nie zaleca się czytania
tor Teatru Ateneum zdradził Marzannie
Tańca z gwiazdami . Ciekawym nato-
tej książki tuż przed snem, ponieważ
Graff w wywiadzie-rzeka pt. Rozmowy
miast dodatkiem do książki jest jego…
rozbudza ona mięśnie brzucha.
bez retuszu , że interesuje go nie tylko
bajka pt. Trzecia nuta i część całości. Co
JUSTYNA ORŁOWSKA
zawód aktora.
więcej, krótki utwór został przez nie-
Rozmowy to ciąg opowiedzianych
go samego zilustrowany. Barciś nie
historii o takim Arturze Barcisiu, który
ukrywa, że to nie koniec jego przygody
nie jest znany nawet jego najwierniej-
z pisarstwem, bowiem zamierza w nie-
szym fanom. Sam bohater wywiadu tak
dalekiej przyszłości opublikować całą
mówi o książce: Mam nadzieję, że to co
serię swoich bajek.
Nowości Oficyny Wydawniczej SGH KONSUMENT 55+ WYZWANIEM DLA RYNKU Małgorzata Bombol, Teresa Słaby wyd. I 30,00 zł 191 stron
PREZYDENCJA W UNII EUROPEJSKIEJ Red. Artur Nowak-Far wyd. I 30,00 zł 179 stron
PREZYDENCJA W UNII EUROPEJSKIEJ Praktyka i teoria Red. Artur Nowak-Far wyd. I 60,00 zł 448 stron
listopad 2011
/ seks, seks i jeszcze raz seks
Seks i książka Nie jest łatwo mówić o seksie, a co dopiero o nim pisać. Nieraz mogliśmy się przekonać, że wiedza o miłości czerpana z literatury może mieć zgubne skutki (choćby na przykładzie Wertera czy Gustawa). Ale czy kiedyś o fizycznych zbliżeniach pisało się skromniej, z większą pruderią niż dzisiaj? Otóż nie. T E K S T:
A n ita G a d o msk a
rzy stulecia temu niemałe zamieszanie wywołało skrajne środowisko libertynów. Najważniejsza miała być wolność jednostki. Pełną swobodę można było osiągnąć podążając za swoimi pragnieniami i instynktami. Owe pragnienia szczegółowo opisywał DonatienAlphonse-François de Sade. W swoich książkach w pikantny sposób relacjonował seksualne igraszki (mające doprowadzić do wspomnianej wolności). Jego dzieła przez długi czas były zakazane. Justyna, czyli nieszczęścia cnoty, czy Sto dwadzieścia dni sodomy to ostre powieści erotyczne przestawiające ekstremalne praktyki seksualne, uwzględniające przemoc. Jednak opisy wymyślnych orgii miały ukryty głębszy sens. Były ubrane w osobliwy światopogląd na temat małżeństwa, religii, kobiecego ciała. Pomiędzy sprośnymi wierszami mogliśmy doszukać się krytyki ówczesnego ładu społecznego. Książki libertyna miały w sobie coś jeszcze – o seksie opowiadały wprost, bez ozdobnych metafor.
stał się równorzędnym tematem literackim jak życie i śmierć. Historia pokazuje, że to żadna nowość, nic nie stało się z dnia na dzień.
Pruderyjna Fanny
W związku z takimi literackimi wpadkami, londyńskie pismo Literary Review przyznaje nagrody za najgorsze sceny erotyczne w literaturze współczesnej, czyli Bad Sex in Fiction Award. Pomysłodawczynią była dziennikarka z Nowego Jorku - Rhoda Koenig. Twierdziła, że najważniejsza jest estetyka. Chodzi o to, żeby napiętnować prostackie, wulgarne, często niechlujne wykorzystanie zbędnych fragmentów opisów seksu we współczesnej powieści. I zniechęcić do ich pisania. Czy kandydatami są autorzy harlequinów i tanich powieści erotycznych? Niezupełnie. Wśród ubiegłorocznych nominowanych nie zabrakło wielkich nazwisk literatury: Gabriela Garcii Marqueza, Johna Updike'a czy Salmana Rushdiego. Pochlebne recenzje i kandydowanie do cenionych wyróżnień, takich jak Booker czy Whitbread, nie chronią przed antynagrodą Literary Review. Mało udany opis uniesień znalazł się w Shantaram, nominowanego Robertsa: Przywarłem ustami do nieba i zlizałem gwiazdy. Przyjęła moje ciało w swoje i każdy ruch był jak zaklęcie. (...) Moje ciało było jej rydwanem, którym zmierzała do słońca. Jej ciało było moją rzeką, a ja stałem się morzem. A płaczliwy jęk, który połączył nasze usta na koniec, był światem nadziei i smutku, jaki ekstaza wyciska z kochanków, gdy zalewa ich dusze rozkoszą. Parafrazując dosłowne tłuma-
T
Mniej wulgarnie o intymnych stosunkach opowiada inny utwór z tego samego okresu – Pamiętniki Fanny Hill Johna Clelanda. Tytułowa Fanny londyńska kurtyzana, wprowadza nas w świat własnych erotycznych przeżyć. XVIII– wieczne seks-realia poznajemy niemal od podszewki. Język utworu jest mniej dosadny, pojawiają się kwieciste metafory: A ten purpurowy kaptur na szczycie słupa, zdobny w błękitno-sine żyłki jak drogocenny szlachetny kamień, droższy chyba od brylantu! Patrząc na te cuda, można było zemdleć z zachwytu. – pisze prostytutka o przyrodzeniu jednego ze swych kochanków. Wychowaliśmy się na książkach z dawnych epok, w których miłość fizyczna była skrupulatnie ukrywana. Cnota kobiet i honor mężczyzn nie pozwalały na jakiekolwiek uniesienia. W szkołach o wieku XVIII w literaturze mówi się niewiele. A to największy w dziejach wybuch seks–książek! Uznano, że tego typu tematy nie nadają się do analizowania na zajęciach szkolnych, bo dotyczą intymności. Wyobraźmy sobie na przykład prezentację maturalną pod tytułem: Motyw współżycia seksualnego w literaturze i sztuce. Rozwiń temat w oparciu o wybrane dzieła literackie, filmy i własne doświadczenia. A dziś się dziwimy, że seks
48-49
Banalna erotyka Współczesna erotyka prezentuje się już całkiem jawnie. W formacie rozrywkowym, powielonym i powiększonym, będącym częścią przemysłu. Zapełnia półki supermarketów i uliczne plakaty. Jest dostępna dla wszystkich mężczyzn i kobiet, bez ograniczeń i zastrzeżeń. Ma jednak jeden problem – spowszedniała. To, co w XVIII wieku było dla czytelnika zaskoczeniem, dziś jest normą. Dlatego trudno pisać o seksie oryginalnie. Zamiast robić to wprost, wielu pisarzy sili się na niebanalne metafory. Scena erotyczna to nie żarty. Autorowi grozi banał, kicz albo pornografia (chyba, że mu o to chodzi). Nietrudno o niezamierzony komizm. Miało być romantycznie, szokująco czy ekscytująco, a tu czytelnik chichocze.
Literacki ugór czenie nazwy nagrody - kiepski seks może się przytrafić nawet najlepszej literaturze.
Seks ze zniżką Mówiąc o seksie i książce dzisiaj, należy jeszcze zwrócić uwagę na poradniki. Z księgarnianych półek, bez żadnego skrępowania spoglądają na nas z okładek złączeni kochankowie. Dzisiejsze podręczniki z ars amandi zapewniają nas, że rozwiążą wszystkie łóżkowe problemy. I nie tylko! Dzięki nim staniemy się lepszymi kochankami. Seks stał się kolejnym towarem, więc i naukę o nim można sprzedać w ładnym pudełku. Ale skoro w domu się o nim nie mówi, a szkoła robi wszystko, żeby informacje o tych sprawach nie dotarły do uczniów, to może jedyny ratunek w elementarzach kochania? A to wszystko z obrazkami i szczegółowymi instrukcjami. Współcześni autorzy nie ukrywają szczegółów pożycia swoich bohaterów. Subtelnie lub z humorem teraz prawie wszyscy piszą o seksie. Niektórzy są otwarci i tworzą ostre opowiadania erotyczne, inni bardziej dyskretni. Ważne jest to, aby znaleźć złoty środek. I przede wszystkim – pisać prosto i dla ludzi. Bo przecież seks jest właśnie dla nich. 0
przypadkiem znalezione w bibliotece /
Wbrew samemu sobie Hanemann Stefana Chwina trafił w moje ręce w sposób bardzo prozaiczny. Byłam w bibliotece i akurat ta, a nie inna książka trafiła mi w ręce, ponieważ mój wzrok zatrzymał się na apetycznie grubo wyglądającym grzbiecie. T E K S T:
O lg a C h o ch ł a k ie w ic z
anemann Stefana Chwina to obszerna powieść, ale czyta się ją niesamowicie szybko, ponieważ czcionka jest odpowiednio średnia, a zamieszczone fotografie miło urozmaicają lekturę. Chwin (powieściopisarz, krytyk literacki, eseista, historyk literatury, grafik) jest autorem o niepowtarzalnym stylu pisania. Świat wykreowany w jego powieściach jest światem półcieni, osobliwych faktur, kolorów i zapachów, a nade wszystko niezmiernie ciekawych postaci. To, o czym jest powieść najlepiej zilustruje fragment z jednej z recenzji: Przypowieść o śmierci, w gruncie rzeczy traktat na temat odwiecznego dla naszej kondycji pytania: Co jest lepsze – istnieć, znosząc zawistne strzały losu, czy też odejść w niebyt, rzucając tym samym wyzwanie samemu sobie, Bogu, społeczeństwu, historii...
H
Literatura paralelna Bardzo górnolotnie można nie napisać o czym jest powieść Stefana Chwina. Autor barwnie i z ogromną dbałością o szczegóły odmalowuje losy kilkorga mieszkańców Wolnego Miasta Gdańska w latach trzydziestych, w czasie wojny i po niej, kiedy władzę przejmuje polska administracja. Tytułowy bohater jest lekarzem, a ściślej profesorem anatomii w Instytucie Anatomii. To wybitnej klasy specjalista, dlatego też jego wykłady są tłumnie oblegane przez studentów medycyny. Pewnego dnia w ciemnym gumowym worku zostają przywiezione do Instytutu zwłoki pięknej kobiety. Hanemann, gdy tylko widzi jej twarz, szybko wychodzi... To dopiero początek zawikłanej, wielowątkowej historii o wielkim uczuciu, nadziei i niespełnionej miłości. Jednocześnie Chwin wplata swoją opowieść historię sławnych samobójstw: Kleista i jego przyjaciółki, Henrietty Vogel oraz Stanisława Ignacego Witkiewicza i jego towarzyszki życia. Tworzy w ten sposób ciekawe paralele do historii miłości Hanemanna .
Mój sąsiad narrator Wielkim atutem powieści jest bardzo ciekawy sposób opowiadania, ponieważ nieustanie ulegamy złudzeniu, że Chwin osobiście snuje opowieści zasłyszane w dzieciństwie. Narracja
pierwszoosobowa z perspektywy może dziewięcio- albo dziesięcioletniego dziecka sprawia, że wszystko wydaje się na wpół-nierealne, baśniowe. A przy tym jedynie niemieckie nazwiska, ważne dla Hanemana w przeszłości są podane w pełnym brzmieniu, nazwiska osób współczesnych są skrócone jedynie do inicjału. W ten sposób autor umiejętnie buduje atmosferę tajemniczości. Niczego nie wiemy na pewno, niemal wszystko pozostaje w sferze niedomówień. Pewne jest, że Hanemann jest sąsiadem narratora. Mieszka na pierwszym piętrze, a popołudniami uczy języka niemieckiego chłopców z okolicy (wśród uczniów jest oczywiście narrator). Pozostałe informacje są zasłyszane lub są jedynie domysłami osoby opowiadającej, przytaczane są zawsze z zaznaczeniem, kto to powiedział. W powieści o gdańskim lekarzu, który nigdy nie chciał wyjechać z Gdańska po wojnie i został, by pielęgnować wspomnienie o swojej miłości wszystko jest tak ulotne, jak ulotne są chwile. Nic nie jest stałe i dane raz na zawsze. Czytelnicy nigdy nie znają prawdziwych emocji bohaterów, mogą uważnie śledzić ich zachowania, ponieważ strategia opowiadania, którą przyjmuje narrator umożliwia jedynie dogodne podpatrywanie postaci.
przez chwilę. Być może właśnie rozbudowane opisy skutecznie oddziałują na wyobraźnię czytelników i pozwalają im przenieść się w ten prawie magiczny świat. Hanemann jest bezdyskusyjnie jedną z najgłośniejszych polskich powieści lat dziewięćdziesiątych. Z obowiązku dodam, że w 1995 roku książka dostała Paszport Polityki. Myślę, że nie ze względu na przyznane nagrody warto po nią sięgnąć. Zrozumiałe, że nie wszystkim spodoba się unikalny styl pisania Chwina, że nie każdy lubi dokładne opisy koloru, zapachu i faktury, że nie każdy musi zachwycać się synestezją. Powtórzę jeszcze raz, że absolutnie nikt tak jak Chwin nie potrafi opisywać zwykłych przedmiotów codziennego użytku. Mało który pisarz potrafi zbudować wielowątkową, ale spójną fabułę, która w żadnym momencie nie jest przewidywalna. Powieść jest idealną propozycją do czytania dla każdego, kto ceni sobie klasyczne opowieści, a jednocześnie nie zadowala się zwyczajnością. 0
Perspektywa rzeczy martwych Niekwestionowaną zaletą pisarstwa Chwina jest sposób patrzenia na przedmioty. Na pozór wydaje się nam, że nie ma w nich nic ciekawego, przecież są tylko rzeczami. Autor w prawie magiczny sposób sprawia, że czytelnicy zaczynają widzieć w filiżankach, zasłonach, stołach i innych sprzętach domowych świadków historii. Przedmioty mają swoją pamięć, a ponadto posiadają zdolność przeczuwania gwałtownych zmian w przyszłości. Chwin w niesamowicie subtelny sposób opisuje moment, w którym noże, widelce i całe zastawy uświadamiają sobie dobiegający koniec ich żywota. Opis jest tak doskonale skonstruowany, że dopiero w ostatnich zdaniach nadchodząca katastrofa zostaje nazwana wojną. Stefan Chwin nie byłby tak doskonałym pisarzem, gdyby te fragmenty były nużące i jednostajne. Bardzo szczegółowo opisuje przedmioty, jednak plastyczne odmalowanie ich cech sprawia, że nie nudziłam się ani
listopad 2011
/ repertuar grudzień/ recenzje
52-53
xxxxz
o c e n a r e d a k c ji:
/ recenzje / Teatr Telewizji powraca
Prometeusz
Reż. Jitka Stokalska
Warszawska Opera Kameralna Al. Solidarności 76b Opera Prometeusz Bernadetty Matuszczak, którą kompozytorka napisała dla Warszawskiej Opery Kameralnej, bazuje na Prometeuszu w okowach Ajschylosa, środkowej i jedynej zachowanej części trylogii. Scena to piękny obraz. Płaszczyzny skał z metalicznej siatki, niebieskie plamy światła i kostiumów, czerwony blask na ciele Prometeusza symbolizujący krew. Wszystko to jest wyważone, statyczne, czasem lekko falujące za sprawą choreografii. Nastrój dodatkowo potęguje muzyka, od początku do końca budująca napięcie niezakończone kulminacją, gdyż przypominać ma udrękę tytana skazanego na wieczne katusze. Utwór to refleksja na temat przeznaczenia, wolności wyboru, bohaterstwa – to jednostka poświęca się dla dobra ogółu, z dumą przyjmując karę.
xxxxy
o c e n a r e d a k c ji:
K ATA R Z Y N A S K O C Z Y L A S
Espresso
Reż. Małgorzata Bogajewska
Teatr Powszechny, ul. Jana Zamoyskiego 20 Życie to espresso czyli szybko, czarno, gorzko zaserwowane po włosku. Rosa jest pół-Włoszką. Dowiaduje się, że jej ojciec miał ciężki wypadek. W szpitalu razem ze swoją temperamentną rodziną czekają na poprawę stanu jego zdrowia, popijając raz po raz espresso. Dwóch aktorów, kilkanaście postaci, a chaosu brak. Stało się to możliwe dzięki utalentowanym artystom: Elizie Borowskiej i Michałowi Napiątkowi. Ich gra oraz dźwięki w tle pobudzają wyobraźnię publiczności, która z łatwością przenosi się np. do parku. Powierzchowną religijność, włoski temperament, miłość i nutkę erotycznej pikanterii w spektaklu ogląda się z uśmiechem na ustach. Po powrocie do domu przychodzi jednak refleksja nad filiżanką espresso.
JUSTYNA ORŁOWSKA
54-55
Teatr Telewizji powraca Wielki powrót Teatru Telewizji. Trudno uwierzyć, że instytucja ukierunkowana na krzewienie wyższej kultury ma się w obecnych, skomercjalizowanych czasach tak dobrze. T E K S T:
B A R TO S Z KO S I Ń S K I
a długo przed powstaniem telewizji teatr mógł zagościć w domowym zaciszu za pomocą innego nośnika – radia. Pierwszym polskim słuchowiskiem była adaptacja sztuki Stanisława Wyspiańskiego Warszawianka. Nadana 29 listopada 1925 roku z okazji uczczenia rocznicy Nocy Listopadowej stała się początkiem wieloletniej tradycji słuchowisk. Powieści radiowe takie jak Matysiakowie czy W Jezioranach w szczycie swojej popularności cieszyły się audytorium sięgającym 12 mln ludzi! Mało które wydarzenie telewizyjne w dzisiejszych czasach może się poszczycić takim wynikiem. Matysiakowie są także najdłużej emitowanym polskim serialem, kontynuowanym od 55 lat.
N
Teatr mój widzę ogromny Niewiele starsza od Matysiaków jest jedna z najważniejszych instytucji kulturalnych w Polsce. Teatr TV rozpoczął swoją działalność wraz z emisją spektaklu Okno w lesie 6 listopada 1953 roku. Sztuka była transmitowana na żywo, jednak nie było to podyktowane chęcią eksponowania większego realizmu, czy poczucia bliskości aktorów i telewidza, a względami ekonomicznymi. W latach 50-tych taśma filmowa była po prostu zbyt droga i niedostępna, a technika nie pozwalała na łatwą rejestrację przedstawień. W czasach socjalizmu Teatr Telewizji pełnił niezwykle ważną rolę edukacyjnego medium. Osobom mieszkającym na prowincji pozwalał na
liźnięcie kultury wyższej i zaznajomienie się z dziełami zarówno klasyków greckich, jak i sztukami współczesnymi. Emitowane w poniedziałkowe wieczory spektakle gromadziły przed telewizorami miliony widzów. Ich popularność przełożyła się na utworzenie siostrzanych projektów, m.in. Scena Dwójki, Teatr Rozmaitości, Teatr Wspomnień, czy Teatr dla Dzieci i Młodzieży. Spośród nich warto wyróżnić słynny Teatr Sensacji Kobra, od 1959 roku produkujący spektakle o zabarwieniu sensacyjnym, detektywistycznym, a w początkach swego istnienia także fantastycznym. Doceniając zasługi Teatru TV w dziedzinie edukacji kolejnych pokoleń należy sobie zadać pytanie, czy byłoby to możliwe gdyby nie niewielki wybór, ograniczony najpierw do jednego, a od lat 70-tych do dwóch kanałów telewizji publicznej? Z braku rzetelnych programów informacyjnych i publicystyki, również i władzom było na rękę wyświetlanie sztuk bezpiecznych, tanich, mało efektownych, a nierzadko pełniących rolę propagandową.
Zmierzch TTV?? Pierwsza dekada nowego tysiąclecia to ewidentna zapaść jednej z najważniejszych instytucji kulturalnych w Polsce. Powstanie telewizji komercyjnych, nastawionych na emisję programów rozrywkowych oraz ogromny chaos panujący we władzach telewizji publicznej zdecydowanie nie służą działalności TTV. W połowie
dziesięciolecia istniały duże obawy o kontynuację istnienia teatru, czego przejawem były decyzje władz TVP o wycofaniu poniedziałkowej sceny oraz brak premier, a średnia oglądalność oscylowała wokół 2-3 proc. Próbą ratowania TTV stało się utworzenie nowego cyklu – Sceny Faktu, spektaklów przedstawiających prawdziwe wydarzenia, oparte na dokumentach i relacji świadków. Nie poprawiło to jednak w znaczącym stopniu jej słabej kondycji, a decyzje kolejnych prezesów publicznej telewizji kierowały stacje w stronę rozrywki i publicystyki. Dobrą decyzją było utworzenie TVP Kultura, która starała się przypominać najlepsze spośród ponad czterech tysięcy zrealizowanych przedstawień, ale jej niewielki zasięg oraz promocja do tej pory jest zbyt mała, aby przyciągnąć widzów.
Nowe rozdanie Iskierka nadziei pojawiła się, gdy nowy prezes TVP Juliusz Braun, zapowiedział zmianę kursu. Teatr Telewizji ma na stałe powrócić do ramówki telewizji publicznej, a poniedziałkowe spektakle w znacznej części będą premierowe. Pierwszym widocznym przejawem nowej polityki była pierwsza od ponad 50 lat premiera sztuki Boska z rekordową oglądalnością na poziomie meczów reprezentacji Polski w piłce nożnej. Na przyszły rok zapowiadane są kolejne premiery wystawiane na żywo. Dział teatralny MAGLA z nadzieją czeka na dalsze sukcesy prawdziwej działalności misyjnej! 0
o życiu i innych małych sprawach / I was uncool before uncool was cool!
Polecamy: 56 TURYSTYKA Dokąd na narty? 61 MULTIMEDIA Konkurs Battlefield 3 62 CZŁOWIEK Z PASJĄ Nie znam się, więc się wypowiem Stanisław Tym o sobie
Za horyzontem ROBERT SZKLARZ
I tak wpatrując się w tę niepozorną przecież linię, człowiek uświadamia sobie ogrom świata kryjącego się za nią, którego wciąż nie zdołaliśmy poznać.
Nie ma dla mnie piękniejszego widoku niż bezkresne morze w bezchmurny dzień. Niezmierzony ogrom wody falującej w uspokajającym rytmie pierwotnej natury. Jednak nawet mając przed oczami tak majestatyczny obraz potęgi przyrody, można dość szybko znudzić się jego monotonią. Z coraz większą pokusą spoglądamy wówczas na linię, gdzie jeden wielki błękit zdaje się mieć swoją granicę i przechodzić w inny – na horyzont. Właśnie tam niebo łączy się z ziemią, a nieznane kusi swoją tajemniczością. I tak wpatrując się w tę niepozorną przecież linię, człowiek uświadamia sobie ogrom świata kryjącego się za nią, którego wciąż nie zdołaliśmy poznać. Z początku myślimy o odległych krajach po drugiej stronie oceanu. Po chwili jednak przychodzi refleksja, o jak wielu szczegółach naszego najbliższego otoczenia wciąż jeszcze nie wiemy. Nie tylko o miejscach, które codziennie mijamy bez zwrócenia na nie uwagi, ale także o książkach, których nie czytamy, filmach, których nie oglądamy czy ludziach, z którymi nie rozmawiamy. Często w codziennym pośpiechu jesteśmy tak sku-
pieni na pewnym odległym celu, że nie zauważamy wielu wartościowych rzeczy dookoła niego. Zamiast poszerzać horyzonty, tylko je sobie zawężamy. Kolejne fale uderzające w brzeg z regularnością zegara nie dają nam zapomnieć o upływającym czasie. Każda decyzja podjęta dzisiaj ma swoje skutki w przyszłości, a nasze czyny zależą od tego, w jakich horyzontach czasowych będziemy ich dokonywać. Dzielimy je na krótkie i długie, jednak w rzeczywistości nie różnią się one niczym. Horyzont jest jeden i ten sam, to tylko my możemy w różny sposób na niego patrzeć. Albo skupimy się na tym, co jest blisko i tym samym znacznie nasz świat ograniczymy, albo spróbujemy wznieść się jak najwyżej, by nasz wzrok sięgał dalej, jednak wtedy znacznie łatwiej będzie nam gdzieś po drodze się zgubić. Niezależnie od tego, jak bardzo będziemy chcieli do horyzontu dotrzeć, z jak wielką determinacją spróbujemy osiągnąć granicę naszego poznania, ta i tak będzie się od nas tylko oddalać. Ale wiem jedno, dla tego co zobaczymy po drodze – warto spróbować. 0
maj - czerwiec listopad 2011 2010
fot. Tomasz Bielak
Przegląd ośrodków narciarskich
/ przegląd ośrodków narciarskich Życie jest podróżą, która prowadzi do domu – Herman Melville
Dokąd na narty?
Coraz więcej znaków na dworze sygnalizuje nam powolne nadejście zimy, a razem z nią nieuchronnie zbliżający się sezon narciarski. Jak co roku wielu z Was, uwielbiających szusowanie na nartach czy snowboard, zada sobie pytanie – dokąd jechać na wyjazd zimowy? MAGIEL postara się Wam pomóc, prezentując w tym numerze osiem ośrodków narciarskich – po dwa znajdujące się w Polsce, we Włoszech, we Francji i w Austrii. ILuSTRACJE:
Pau l i n a Ż e l a zow s k a , woj c i ec h k u c z e k
Bukowina Tatrzańska
Bukowina Tatrzańska to jeden z najbardziej znanych ośrodków narciarskich w polskich górach. Rokrocznie tłumy turystów
spragnionych zarówno góralskiej atmosfery, jak i jazdy na nartach oblegają każdy zakątek tego miejsca. Jest to też dobra baza wypadowa do okolicznych ośrodków, takich jak Białka Tatrzańska czy Jurgów lub w przypadku szukania większej dozy rozrywki i życia kulturalnego – Zakopane. W Bukowinie możemy znaleźć wiele wyciągów narciarskich. Trasy są tu jednak dość krótkie, co szczególnie przeszkadzać będzie osobom, które zwykle wyjeżdżają na narty za granicę. Większość z nich nie jest zbyt trudna, dlatego zaawansowani narciarze nie mają tu co szukać wyzwania. Polecam natomiast ten ośrodek początkującym i średnio zaawansowanym. Do pewnych minusów tego miejsca z pewnością zaliczyć można pogodę, która szczególnie w Polsce jest nieprzewidywalna i nikt nie jest w stanie stwierdzić, czy dopisze akurat na czas naszego wyjazdu. Teoretycznie tutejsze stoki narciarskie są regularnie ośnieżane, więc nie grozi nam przy gorszej pogodzie konieczność slalomu między płatami zieleni, jednak każdy narciarz/snowboardzista wie, że nic nie zastąpi szusowania po świeżym śniegu. Oprócz możliwości jazdy na nartach warto wiedzieć, że w Bukowinie wolny czas spędzić można w basenach termalnych, do których jednak w szczycie sezonu dość ciężko się dostać bez konieczności stania w długiej kolejce. Bukowina jest miejscem o niezwykłej atmosferze i niesamowitym klimacie, do którego chce się wracać. Wprawdzie tutejsze stoki nie są zbyt wymagające, ale żądnym większego wyzwania i zmotoryzowanym nic nie stoi na przeszkodzie, aby wybrać się do pobliskiej Białki czy Jurgowa, które znajdują się naprawdę blisko.
AGATA FRYDRYCH
O C E n A R E D Ak C J I :
88977
Maso Corto Już od chwili przyjazdu miasteczko to zachwyca swoim niebywałym pięknem. Maso Corto znajduje się na samym końcu doliny, otoczone z każdej strony potężnymi masywami górskimi, które sprawiają, że człowiek czuje się przy nich bardzo mały. My jednak nie przyjechaliśmy tutaj, żeby podziwiać widoki, ale aby pojeździć na nartach, a z tym sytuacja wygląda już trochę gorzej. Zaletą jest to, że dolna stacja kolejki górskiej znajduje się w zasadzie w samym centrum miejscowości i możemy bez problemu dojść do niej z ośrodka na piechotę. Ruszamy wagonikiem z wysokości 2000 m n.p.m. i jedziemy aż na lodowiec Hochjoch na niebotyczną wysokość 3212 metrów. Tam czeka na nas 8 kilometrów tras, głównie dla średnio zaawansowanych narciarzy. Czynne są one przez cały rok i około 27 jest zależnych od warunków śniegowych. Co odważniejsi mogą zjechać nawet do samego miasta. nigdy nie byłem wielkim fanem lodowców, więc pewnie dlatego kurort w Maso Corto nie przypadł mi za bardzo do gustu. Temperatury sięgające minus 18 stopni Celsjusza sprawiają, że będzie nam zimno niezależnie od tego, jak ciepłe skarpety ubierzemy. Ośrodek pewnie dobry na lato, jednak zimą wolę miejsca, gdzie wybór tras jest większy, a warstwa ubrań, które mam na sobie
88777
56-57
– cieńsza.
ROBERT SZKLARZ
fot. Robert Szklarz
O C E n A R E D Ak C J I :
przegląd ośrodków narciarskich /
Les Orres Jeżeli szukacie idealnej miejscówki na wyjazd nie tylko narciarski, ale także imprezowy i suto zakrapiany, Les Orres jest idealną opcją. Ośrodek od kilku lat wydaje się być ulubionym miejscem organizatorów wszelkich studenckich wyjazdów. Dlatego spotkamy tu nie tylko tłumy pijanej polskiej młodzieży, ale także gwiazdy polskiego show-biznesu czy warszawskiej sceny klubowej, które podróżują w malownicze góry Francji razem z obozami. Jednak Les Orres to nie tylko imprezy do białego rana. To także typowe dla francuskich stoków hotele i apartamenty zaraz przy stoku, z okien których od samego rana możemy podziwiać narciarzy szusujących po oświetlonych porannym słońcem trasach, motywujących nas do wcześniejszego opuszczenia apartamentu i wyjścia na stok. Mówi się, że w Austrii są dobre warunki do jazdy, we Włoszech – piękna pogoda, a we Francji i jedno i drugie. Les Orres wydaje się potwierdzać tę tezę. Widać, że miejscowym włodarzom zależy na zimowej turystyce. Stoki są dobrze przygotowane, 80-kilometrowa długość tras wydaje się być całkiem przyzwoitą wartością, a pogoda jest na ogół wyśmienita. Do tego mieszanka typowej kuchni narciarskiej, włoskich akcentów i francuskich specjałów, która na pewno nas nie zawiedzie. niestety, Francuzi nadal mogą się jednego od Austriaków nauczyć. Podczas gdy w austriackich ośrodkach kabiny wyciągów krzesełkowych są wygodne i osłonięte od wiatru, francuskie przypominają bardziej te, które znajdziemy w Polsce. no i ta odległość!
MIETO STRZELECKI
O C E n A R E D Ak C J I :
88897 Pra Loup Pra Loup to w wolnym tłumaczeniu z języka francuskiego Prastary Wilk. Już sama nazwa regionu wskazuje na charakter kurortu, który do najmłodszych nie należy. Czy to jednak źle? Wprost przeciwnie. Dzięki obecnej w Pra Loup długoletniej tradycji narciarstwa panuje tutaj niepowtarzalny klimat. Tworzą go nie tylko licznie przybywający studenci, ale także francuskie pary, które jeżdżą tutaj już pewnie od co najmniej pięćdziesięciu lat, jeśli nie dłużej! na język samo nasuwa się pytanie, dlaczego wybrali akurat Pra Loup, skoro liczba słonecznych dni sprawia, że nie ma tutaj aż tak dobrze naturalnie naśnieżonych stoków. Turyści wierni temu miejscu twierdzą jednak, że nigdzie indziej nie ma takiego przyjemnego, ciepłego powiewu znad Morza Śródziemnego, a 180 km tras w zupełności im wystarcza. niestety, dziwić mogą drzewa usytuowane na krawędziach stoków. Z pewnością wzbogacają one widoki, jednak nie gwarantują pełnego bezpieczeństwa, zwłaszcza osobom początkującym. Wadą jest to, że Francja nie należy do najtańszych państw europejskich. Zamiast więc liczyć na wyżywienie w nielicznych w Praloup „tańszych” knajpkach, warto przygotować się już w Polsce na gotowanie na miejscu. Jednak każdy student wie, że przecież nie ma to jak wspólne przygotowanie posiłków na wyjazdach ze znajomymi! Szukających megaimprezowni i wielkiej zabawy Prastary Wilk nie usatysfakcjonuje. Choć kwatery na studencką kieszeń położone są w malowniczym miejscu, bo na górskim zboczu, to na pewno nie znajdziemy tam pawilonu z dyskotekami. Dla
O C E n A R E D Ak C J I :
88887
chcącego jednak nic trudnego. Apartamenty, które najlepiej odpowiadają studenckiemu portfelowi, są wieloosobowe. Zatem nic nie stoi na przeszkodzie, aby zorganizować imprezową noc w przytulnym domku na zboczu.
jusTYna oRŁowska
Nassfeld-Hermagor Położony w południowej karyntii ośrodek nassfeld-Hermagor ma opinię jednego z najlepszych centrów narciarskich w Austrii. Jest pod wieloma względami wyjątkowy. niby w Austrii, a jednak znajdujący się na granicy z Włochami. Bardziej południowy klimat pozwala nam spodziewać się lepszych warunków pogodowych niż tych charakterystycznych dla Austrii, a jednocześnie Alpy karynckie oferują nam bardzo dobre warunki narciarskie. Ponadto, infrastruktura jest bardzo nowoczesna, a zakwaterowanie – nader przyzwoite. Problemem może jednak być odległość miejsca zamieszkania od stacji wyciągu. Miejscowość Troppolach nie oferuje tak dużej bazy noclegowej, do jakiej przyzwyczaić nas mogły inne austriackie ośrodki, a położenie w dolinie powoduje, że możemy zostać zmuszeni do znalezienia gasthausu nawet 20 czy 30 km od Troppolach. W nassfeld nie usłyszymy wszędzie niemieckiego, dominują tu raczej Włosi. nawet menu restauracji na stokach bliższe jest południowcom. kolejne dni powinny witać nas piękną pogodą, skłaniającą dużą część narciarzy do chwili odpoczynku na skąpanych w słońcu leżakach. Ośrodek oferuje 110 km bardzo zróżnicowanych tras, dlatego coś dla siebie znajdą zarówno ci początkujący, jak i bardziej zaawansowani. Z pewnością nie jest to miejsce stworzone dla amatorów wyjazdów połączonych z nocnymi wypadami do miejscowych klubów. Takich tu najnormalniej w świecie nie uświadczymy. Za to dla wielbicieli wypoczynku pozbawionego szalonego apresski, którym nie przeszkadza obowiązek codziennych 20 minutowych dojazdów na stok, jest to miejsce idealne.
MIETO STRZELECKI
O C E n A R E D Ak C J I :
88889 listopad 2011
/ przegląd ośrodków narciarskich Życie jest podróżą, która prowadzi do domu – Herman Melville
Szczyrk Jeśli kupiłeś sobie nowiutkie narty i planujesz zrobić szybki wypad do niezbyt odległego Szczyrku, aby je przetestować – odpuść sobie. Byłem w tym kurorcie wiele razy i prawie zawsze powtarzał się ten sam problem – brak śniegu. O ile na samym szczycie Skrzycznego ten problem zwykle nie występuje, to chcąc zjechać na sam dół, musimy być przygotowani na przejazd po trawie, ziemi i kamieniach. Z nieśmiganymi deskami na nogach jest to bardzo bolesne doświadczenie. kolejnym problemem jest kiepska infrastruktura. Od około 30 lat w ośrodku nie poczyniono żadnych poważnych inwestycji, a poruszające się w ślimaczym tempie wyciągi sprawiają wrażenie, jakby zaraz miały się rozpaść. Ten problem powinien jednak wkrótce przejść do historii, bowiem w kwietniu tego roku ośrodek Czyrna-Solisko na stokach Małego Skrzycznego został nareszcie sprywatyzowany. Możemy spodziewać się, że jeden z największych polskich kurortów turystycznych, oferujący łącznie ponad 60 kilometrów tras narciarskich, wkrótce osiągnie europejskie standardy. Pomimo wyżej wymienionych wad ośrodka, zawsze chętnie do niego wracam. To właśnie tam po raz pierwszy miałem na nogach narty, ale do dziś mogę znaleźć trasy, które są dla mnie wyzwaniem. Zarówno początkujący, jak i nawet najbardziej zaawansowany narciarz czy snowboardzista znajdzie tutaj coś dla siebie.
ROBERT SZKLARZ O C E n A R E D Ak C J I :
88877 Flachau Flachau znajduje się w regionie Ski Amade, pozycji obowiązkowej dla każdego, kto nazywa siebie narciarzem. W samych trzech dolinach, w których znajduje się ośrodek, mamy do dyspozycji 185 tras, a na cały region składa się ich, bagatela, 860 km. Samo Flachau jest typowym austriackim ośrodkiem. Znajdziemy tu świetnie przygotowane trasy, masę wyciągów, w tym kanapy (podgrzewane!). W środku dnia możemy zjeść perfekcyjnie przygotowanego, tak charakterystycznego dla narciarskich wyjazdów, Wienerschnitzla, a obok z pewnością znajdziemy popijającą kolejne piwo grupę niemieckojęzycznych amatorów zimowego szaleństwa, oglądających transmisję z zawodów Pucharu Świata. Wyjazd do Austrii ma swoje plusy i minusy. Ceny na średnim poziomie i niewielka odległość od naszego kraju oraz świetne warunki do jazdy nie wszystkim zrekompensują podróż, jaką najczęściej musimy pokonać, aby dostać się do najbliższej stacji wyciągu. Dodatkowo pogoda, delikatnie mówiąc, raczej nie rozpieszcza. Jednak Flachau ma jedną ogromną zaletę. Praktycznie do samej miejscowości dojedziemy autostradą, co znacznie skraca podróż z Polski, pozwalając zakwalifikować ośrodek również do grupy „kilkudniowych wypadów”.
MIETO STRZELECKI O C E n A R E D Ak C J I :
88897 Val di Fiemme Dolomity to gratka dla każdego miłośnika białego szaleństwa. Szczególnie godne polecenia są dwa z pięciu ośrodków leżących we włoskiej dolinie Val di Fiemme: Ski Center Latemar i Alpe Cermis. Dlaczego akurat te dwa? Osobiście bardzo lubię mieć spory wybór pomiędzy różnymi trasami, a w obu tych miejscach jest on akurat na tyle duży, że nie muszę cały dzień jeździć po jednej trasie, która mi odpowiada, ale zawsze w pobliżu mam inną, odrobinę łatwiejszą czy trudniejszą. Szczególnie atrakcyjne jest Ski Center Latemar, na które możemy wjechać aż z trzech stron – z Predazzo, Pampegao i Oberegen. To ogromny kurort, w którym do wyboru mamy aż 40 świetnie przygotowanych tras o różnym stopniu trudności. Pozwala to na właściwie całodzienną rozrywkę, bez konieczności dwukrotnego przejechania tej samej trasy. A jeśli nawet jakiś cudem ośrodek nas znudzi, czy zmęczy lub uznamy go za zbyt zatłoczony, można na tym samym ski-passie odwiedzić pozostałe 4 ośrodki mieszczące się w dolinie Val di Fiemme. Oczywiście, zawsze można pojechać do jakiegoś kurortu w Austrii, gdzie wybór tras jest jeszcze większy, ale to właśnie we Włoszech znajdują się południowe, doskonale nasłonecznione stoki Alp i fantastyczni ludzie, którzy tworzą przesympatyczną i wspaniałą atmosferę tego miejsca.
ROBERT SZKLARZ O C E n A R E D Ak C J I :
88889
58-59
świat serów/ Zjedz ser BoHdana, sraczka z rana gwarantowana.
Say cheese! W Danii mówi się, że posiłek bez sera jest jak piękna kobieta bez oka. Także w Polsce coraz częściej w starciu ser kontra deser wygrywa ten pierwszy, jako idealna przekąska i mały grzech, na który można sobie pozwolić. T E K S T:
ag ata koz łow s k a
istoria wytwarzania serów sięga ósmego tysiąclecia przed naszą erą, kiedy na Bliskim Wschodzie rozpowszechniła się hodowla bydła. Sam proces został jednak odkryty zupełnie przypadkiem. Dawniej mleko transportowano i przenoszono w pojemnikach wykonanych z żołądków kóz lub owiec. Znajdujący się na ściankach enzym trawienny, zwany podpuszczką, powodował fermentację
fot. Steven Beger, CC
H
nia) czy wielbłądów (kraje arabskie). Spożywane zwłaszcza przez wegetarian tofu powstaje natomiast z mleka sojowego. Dodatkowo w zależności od wody zawartej w serze dzielimy je na twarde (pecorino), półtwarde (edam lub gouda), półmiękkie, (włoska scamorza) i miękkie (francuski camembert). Oprócz serów żółtych dojrzewających należy wyszczególnić wspomniane już sery białe, czyli tzw. sery świeże, produkowane z mleka owczego, bawolego lub koziego. Zaliczamy do nich twarogi, serki wiejskie lub kremowe. Tutaj należy wyróżnić fetę, mozarellę, mascarpone, ricottę czy polską owczą bryndzę. Bardzo ważną kategorię serów stanowią również sery pleśniowe, które można podzielić według zawartości i rodzaju pleśni na: sery miękkie z pleśniową białą skórka (camembert, brie), sery miękkie z mytą skórką (munster), lub sery pleśniowe niebieskie (roquefort).
mleka oraz jego podział na skrzep i serwatkę. Tak powstały pierwsze sery białe, które następnie solono i pozostawiano do wyschnięcia na słońcu w celu przedłużenia ich trwałości. Proces osalania był intensywniejszy w krajach Bliskiego Wschodu, gdzie gorący klimat szybciej powodował psucie się produktów. Do tej pory wiele gatunków, jak chociażby feta wytwarzana w upalnej Grecji, ma niezwykle słony smak, ale najprawdopodobniej jest to bardziej wynik tradycji niż brak możliwości przechowywania sera i przedłużania jego świeżości.
Przysmak o wielu twarzach Bogactwo smaku sera współgra z niezliczoną ilością jego gatunków. Szacuje się, że na świecie istnieje ich około cztery tysiące, z czego mniej więcej 90 jest wytwarzanych w Polsce. Wszystkie powstają z mleka, jednak niekoniecznie tylko z koziego, krowiego czy owczego, co jest typowe dla Europy. Na świecie serowe przysmaki produkuje się także z mleka reniferów (Lapo-
Luksus nasz powszedni Obecnie ser stał się produktem powszednim, spożywanym często i chętnie. Statystyczny Polak spożywa rocznie trzy kilogramy tego produktu, jednak dla porównania, przeciętny Francuz około osiemnastu kilogramów. Jak wynika z raportu AC Nielsen, w okresie grudzień 2007 − listopad 2008 sprzedano 73,1 tys. ton sera żółtego za łączną kwotę 1,39 mld złotych. Oznacza to, że przeciętnie za jeden kilogram płaciliśmy dziewiętnaście złotych, co zdecydowanie wskazuje na preferencję serów niskogatunkowych. Powoli jednak sery także w Polsce stają się produktem luksusowym. W sklepach pojawiają się gatunki z różnych zakątków świata. Poniżej MAGIEL prezentuje charakterystykę kilku z nich, które sprawdzą się zarówno jako przekąska w formie deski serów, jak i składnik sosów czy deserów. Smacznego!0
Deska serów Mascarpone Świeży, biały, kremowy ser produkowany ze śmietany. Łagodny w smaku, pachnący mlekiem. Zdrajca dbających o linię, ponieważ zawiera ok. 80 proc. tłuszczu. Któż jednak się potrafi się oprzeć pysznemu deserowi tiramisu, który powstaje na jego bazie? Można go podawać oddzielnie, doprawiać pikantnymi przyprawami, a także dodawać do zup i sosów.
Ricotta Miękki, niedojrzewający ser pochodzący z Włoch. Produkowany z serwatki, która pozostaje po produkcji serów podpuszczkowych. Przypomina twaróg. Ricotta może być jedzona niezależnie, świetnie smakuje z dodatkiem ziół i przypraw, a także z miodem. Ser dodawany jest m.in. do deserów.
Cheddar Twardy ser pochodzący z Anglii, występujący w wielu gatunkach i wariantach kolorystycznych. Tradycyjna odmiana ma pomarańczową barwę. Młody cheddar ma łagodny, lekko kwaśny smak, zaś starszy – bardziej zdecydowany aromat.
Gruyère Ser z krowiego mleka, wywodzący się ze Szwajcarii, produkowany w kantonie Fryburg prawdopodobnie już od XII wieku. Gruyère ma jasnożółtą barwę, niewiele dziur oraz twardą i zbitą strukturę. W smaku łagodny, mleczny, z wyraźną nutą orzecha. Używany m.in. do szwajcarskiej potrawy fondue.
Gorgonzola Dojrzewający ser pochodzenia włoskiego produkowany z krowiego mleka. Charakteryzuje go ostry zapach i smak, a także wyraźne, niebiesko-zielone żyłki pleśni. Gorgonzola najlepiej smakuje w towarzystwie wina o wyraźnej nucie słodyczy, ale świetnie sprawdzi się też jako dodatek do sałatek albo baza sosów.
Roquefort Pikantny i wyrazisty owczy ser pleśniowy z gminy Roquefort-sur-Soulzon we Francji. Przecinają go zielono-srebrne żyłki pleśni. Można go spożywać samodzielnie, dodawać do sałaty z oliwą, a także sporządzać na jego bazie farsze i sosy. Podobnie jak gorgonzola świetnie komponuje się z białymi winami o nutach słodyczy (np. z tokajem aszú). Starszy i ostrzejszy roquefort można podawać z czerwonym winem o zdecydowanym aromacie.
/ polski rynek gier Na świecie jest 10 typów ludzi: ci, którzy rozumieją system binarny i ci, którzy nie
Polska grami stoi Nasz rodzimy rynek gier rozwija się jak żaden inny w Europie. Mamy już czym się pochwalić, a w obliczu zastoju w innych krajach, szansa na ogromny sukces jest bardziej realna niż kiedykolwiek. T E K S T:
M AC I E J Z Y K U B E K
o fantastyczny rok dla polskich producentów gier. W ciągu niespełna 12 miesięcy pojawiło się kilka bardzo dobrze ocenionych przez zagraniczne media tytułów, choć jeszcze niedawno ze świecą można było szukać choćby jednego, który wybiłby się poza granice naszego kraju. Czy jednak można już nazwać Polskę jednym z głównych graczy na rynku europejskim?
Kill with skill
CD Projekt RED, CC
T
Wiedźmin 2 sprzedał się na całym świecie w 1,6 mln egzemplarzy
Rok rozpoczęliśmy z wysokiego C, jakim było pojawienie się Bulletstorma. Ten osadzony w dalekiej przyszłości FPS (first-peron shooter) został bardzo ciepło przyjęty przez krytyków, którzy wskazywali przede wszystkim na humor i innowacyjny mechanizm rozgrywki jako największe zalety. Twórcy z warszawskiego studia People CanFlyz Adrianem Chmielarzem na czele zastosowali bowiem system nagradzania gracza za widowiskowe sposoby eksterminowania niezliczonej ilości napotkanych wrogów. Mimo bardzo wysokich not (w serwisie metacritic.com średnia ocen waha się między 84 a 82 na 100 w zależności od platformy), gra jak do tej pory sprzedała się jedynie w 1,16 mln egzemplarzy. Producenci bronią się, że niewiele zupełnie nowych tytułów osiąga choćby milion w przeciągu roku. Jednak po szumnych zapowiedziach, mocnej kampanii marketingowej, także w USA, spodziewaliśmy się gigantycznego sukcesu. A tymczasem jest zaledwie… nie najgorzej. Przyczyn takiego stanu rzeczy może być kilka. Najważniejszych należy upatrywać w wydanej tego samego dnia, choć tylko na platformę PS3, Killzone3, a także w tym, że gracze FPS-owi już dawno przerzucili się na rozgrywkę znaną z kolejnych części Call of Duty czy Battlefielda.
recenzjach. Nie pomogła także przeprowadzona przez Atari z wielkim rozmachem kampania reklamowa ani sprezentowanie Wieśka Barackowi Obamie. Oczywiście gra w najbliższym czasie (dokładna data nie jest znana) ma pojawić się na platformie Xbox 360, więc jej sprzedaż prawdopodobnie przekroczy 2 mln do końca 2012 roku, ale twórcy na starcie zaprzepaścili wielką szansę. Przy jednoczesnym wypuszczeniu tytułu na wszystkie platformy mogliby spokojnie sprzedać 3-4 mln w rok po wydaniu i pobić na głowę słabiutkiego Dragon Age’a 2. Wiedźmin 2 stałby się wtedy przede wszystkim bardzo roz-
Perła w koronie
Świt żywych trupów
Co nie udało się Bulletstormowi, miało się udać Wiedźminowi 2 o podtytule Zabójcy Królów. Ale jego sukces od początku mógł być jedynie połowiczny. W świecie, w którym dominują konsole, wydawanie tytułu (prócz strategii, choć i tu zdarzają się wyjątki) tylko na komputery osobiste jest strzałem w stopę. Nie ma znaczenia, że Wiedźmin 2 jest grą genialną i dziennikarze nie mogli się jej nachwalić w swoich
Największą niespodziankę zrobiło w tym roku wrocławskie studio Techland. Genialny, szokujący wręcz zwiastun spowodował, że ich dzieło − Dead Island − stało się jedną z najbardziej oczekiwanych gier tej jesieni, bijąc takie tytuły jak Batman: Arkham City czy Deus Ex: Bunt Ludzkości. Dzięki temu, a także nie najgorszych recenzjach, ten survival horror z hordami zombie w roli głównej przez dwa miesią-
60-61
Kilka kolejnych tytułów pokroju Wiedźmina, a staniemy się jednym z europejskich liderów.. poznawalną marką i być może jeszcze większym motorem napędowym dla naszego rodzimego rynku. Prawdopodobnie przyjdzie nam na to poczekać do premiery trzeciej części tego wspaniałego RPG-a.
ce sprzedał się w 1,64 mln egzemplarzy, co jak na polskie warunki jest wynikiem więcej niż dobrym. Nie obyło się niestety bez kosztów. Największym jest katastrofalne wręcz wykonanie trzeciej części ich FPS-a Call of Juarez o podtytule Kartel. Poprzednie części nie były może kamieniami milowymi w swym gatunku, jednak grało się w nie z przyjemnością, a historia naprawdę wciągała. Kartel odszedł od klimatów westernu, w których utrzymane były wcześniejsze odsłony i zagubił wszystkie ich pozytywne strony. Nie dziwi więc, że sprzedał się w 210 tys. egzemplarzy, choć wyszedł w tym samym czasie co Dead Island. Jak widać, robienie dwóch gier jednocześnie nie wychodzi jeszcze polskim studiom − a przynajmniej jednej z ich produkcji − na dobre. W opracowaniu jest jeszcze kilka ciekawych projektów naszych rodzimych producentów, m.in. Sniper 2: Ghost Warrior, Afterfall: Insanity czy wspomniany Wiedźmin 2 na konsolę Xbox 360. Ale na europejskim podwórku daleka jeszcze przed nami droga. Nie można porównywać rodzimych producentów do Francuzów, którzy są potęgą światową, ustępującą jedynie USA i Japonii, ale nawet nasi najbliżsi sąsiedzi mogą się pochwalić dużo bardziej spektakularnymi wynikami. Wystarczy wymienić takie serie jak Gothic, Far Cry albo Crysis, których twórcami są niemieckie studia, czy Kozaków i S.T.A.L.K.E.R-a, produkowanych przez Ukraińców. Sporo jeszcze wody w Wiśle upłynie, zanim osiągniemy takie rozmiary sprzedaży, jak twórcy z wyżej wymienionych krajów. Jednak kierunek, który wyznaczyły polskie studia, jest właściwy. Kilka kolejnych tytułów pokroju Wiedźmina, Bulletstorma czy Dead Island, a staniemy się jednym z europejskich liderów. 0
the war of all against all /
Wojna się nie zmienia Już po raz dziesiąty wracamy na pole bitwy, ciągnące się przez cały świat. Szwedzi pokazali klasę serwując graczom coraz to nowsze trailery, podsycając napiętą atmosferę jeszcze przed premierą. T E K S T:
Paw e ł wOJ C I eC H Ow S K I
B
attlefield 3 jest trzecią częścią wyjątkowo znanego FPS-a (first-person shooter). Został wydany na PC oraz dwie konsole: PS3 oraz Xbox 360. Rozgrywka jest kontynuacją poprzednich części. EA przygotował dla graczy kampanię jednoosobową oraz tryb multiplayer.
Multi w 64 bitach
Fabuła kampanii jednoosobowej nie zachwyca scenariusz jest przeciętny. W końcu ile razy terroryści mogą wykradać bomby atomowe tak, by gracze musieli za wszelką cenę ich powstrzymać. Zdarzają się natomiast smakowite kąski. Jeden z nich pojawia się już na początku gry, gdy „gubiąc” główne bronie i czołgając się przez kanały gracz musi przyszpilić do podłogi atakującego szczura. Takie rzeczy powodują rozładowanie napiętej atmosfery całej gry. Koledzy z drużyny przestali sypać żarcikami znanymi z poprzednich części, a najczęściej słyszanym słowem jest proste, żołnierskie f**k.
Kampania jednoosobowa w Battlefieldzie nie zachwyca. Kupno gry, aby grać tylko w nią zupełnie mija się z celem. Największą zaletą Battlefielda jest tryb multiplayer. Na jednej mapie na PC może grać aż 64 graczy, a na konsolach do 24. W porównaniu do poprzednich wersji wielu zmian nie wprowadzono. Nadal będzie możliwość wyboru pomiędzy dwoma nacjami – Amerykanami i Rosjanami. Główną różnicą jest możliwość wyboru broni. Niektóre jej rodzaje dostępne są tylko dla jednej ze stron. Do tego zmieniono system klas postaci, wprowadzając podział na cztery typy. Pierwszy z nich to żołnierz wsparcia, który zastąpił medyka, a jego zadaniem jest rozrzucanie apteczek i defibrylacja leżących. Inżynier zajmuje się naprawianiem pojazdów oraz posiada wyrzutnię rakiet. Rolą szturmowca jest dźwiganie ciężkiego sprzętu i robienie z wrogów sita. Ostatnią klasą jest zwiadowca, czyli facet od likwidacji celów z dużych odległości.
Bardzo sztuczna inteligencja
Psy wojny
Nie najlepiej jest również ze sztuczną inteligencją wrogów. Nawet na najwyższym poziomie trudności wystarczy dobrze ustawić się na polu bitwy (najlepiej od flanki), aby główny atak poszedł na resztę drużyny, a gracz mógł zlikwidować wszystkie cele. Ciekawą nowością jest natomiast wprowadzony w tej części system zniszczeń, dający wiele możliwości taktycznych, m.in. zawalanie na wroga budynków.
W trybie wieloosobowym gracze mają do wyboru aż dziesięć całkiem sporych map. Nieco mniejsze są plansze czekające na konsolowców. Dziewięć z nich pozwala na stosowanie różnych taktyk, jedynie Operation Metro jest na tyle specyficzna, że należy do niej dopasować sposób gry. Rozgrywka wieloosobowa ma aż pięć trybów: Rush, Squad Rush, Conquest, Squad Deathmatch oraz Team Deathmatch. Mamy tutaj zarówno przejmowanie flagi, zdobywanie określonych celów w trybie rush oraz klasyczne team vs team. Nie ma jedynie tradycyjnej jatki „wszyscy przeciwko wszystkim”.
Odgrzany kotlet
Postać rozwija się zgodnie ze sposobem rozgrywki. Największy wpływ mają sojusznicy i wrogowie, z którymi gracz się styka. Awanse na kolejne poziomy i zdobywanie specjalizacji zapewniają bonusy. Podobnie jest z bronią, każda z nich ma ulepszenia, które można odblokować poprzez jej używanie. Ostatnim trybem jest kampania Co-op, w której wraz z partnerem można zmierzyć się w krótkich misjach. Jest to ciekawa ścieżka rozwoju, jednakże jej wadą jest brak możliwości gry na dzielonym ekranie.
Przyjemność dla oka Duże wrażenie robi oprawa graficzna nowego Battlefielda. Grafika cieszy oko, a tekstury są wykonane bardzo solidnie. Efekty specjalnie dość wiernie odwzorowują rzeczywistość. Dużą zaletą są też filmy występujące w grze. Szwedzi przyłożyli się również do oprawy dźwiękowej. Efekty jak zwykle spełniają swoją rolę, karabiny brzmią ostro, granaty wybuchają, walące się ściany wiernie naśladują odgłos burzenia. Pozytywny odbiór gry zapewni także muzyka, która pojawia się w odpowiednich momentach. Battlefield 3 to jeden z „pochłaniaczy czasu”. Niesamowicie wciąga i trudno się od niego oderwać. Huk bomb, ryk silników i strzałów szybko wymaże wrażenie, że po raz kolejny gracze dostali to samo z kilkoma nowymi broniami i poprawioną szatą graficzną. 0
BATTLEFIELD 3 NAZWA: Battlefield 3 GATUNEK: first-person shootet PLATFORMY: PC, Xbox, PS3 CENA GRY: 129,90 zł (PC), 199,9 zł (Xbox i PS3) JĘZYK: polski
Rozstrzygnięcie konkursu na recenzję Battlefield 3 W tym numerze doczekaliśmy się rozstrzygnięcia konkursu na recenzję gry Battlefield 3, zorganizowanego przez NMS MAGIEL oraz firmę Level77 Level77
(http://www.level77.eu), dystrybutora koszulek dla graczy. Serdecznie gratulujemy zwycięzcy. Nagrodą, oprócz zamieszczenia w MAGLU recenzji jest koszulka z limitowanej edycji Battlefielda 3, którą przekazała nam firma Level77.
Nagroda dla zwycięzcy konkursu listopad 2011
Ciekawe, jak to jest, że ślimaki chodzą tak wolno, a zdążają? Stanisław Tym
62-63
Stanisław Tym o sobie/
listopad 2011
fot. Marcin Gierasimowicz, CC-BY-SA
STS - Studencki Teatr Satyry Teatr kabaretowy działający w latach 1954-1975; jedna z najbardziej zasłużonych inicjatyw artystycznych w latach PRL-u. Dewizą jaka mu przyświecała podczas działalności był tekst Andrzeja Jareckiego Mnie nie jest wszystko jedno. Podczas swojej działalności teatr dał 55 premier i 3200 przedstawień. Specjalnością STS-u stały się tzw. „rewie satyryczne”. Pierwsze przedstawienie dał 2 maja 1954, ostatnie 14 marca 1975. Kolejno dyrektorami STS-u byli: Henryk Malecha, Andrzej Jarecki, Marian Kubera, Ryszard Pracz, Stanisław Tym, Ryszard Włosiński, Edmund Krasowski, Leonard Czepik. Wpływ poetyki STS zachował się w późniejszej twórczości jego autorów i reżyserów.
64-65
sporty narodowe /
SPORT
– Wojciech Szczęsny. – Wojciech Szczęsny, pytany o to kto jest najlepszym polskim bramkarzem
Powrót królów
Faworyci mają ciężkie życie. Ciążąca na nich presja związana z oczekiwaniami kibiców sprawia, że nawet łatwy mecz potrafi zamienić się w koszmar. Jednak gdy po latach rozczarowań przychodzi sukces, smakuje on dwa razy lepiej. T E K S T:
M AC I E J Z Y K U B E K
rykiet to prawdopodobnie jeden z najbardziej niemedialnych sportów na świecie. Oficjalne mecze międzypaństwowe trwają do 9 godzin, a zrozumienie wszystkich aspektów gry wymaga cierpliwości i skupienia. A jednak mieszkańcy krajów byłej wspólnoty brytyjskiej, zwłaszcza azjatyckich, kochają krykieta i niesamowicie emocjonują się każdym meczem. Dla Hindusów krykiet to niemalże religia, z którą żaden inny sport nie może się równać. Kiedy w 2007 roku na Mistrzostwach Świata w Indiach Zachodnich Hindusi nie wyszli z pierwszej fazy grupowej, uznano to za klęskę. Zwolniono trenera Grega Chappella i skoncentrowano się na budowaniu drużyny na Mistrzostwa Świata w 2011 roku. Indie organizowały je z inną potęgą krykieta – Sri Lanką. Azjatyccy kibice liczyli, iż któryś ze współgospodarzy przerwie trwającą 12 lat hegemonię Australii. Okazało się, że nie będzie to trudne. Dla Aussies był to najgorszy turniej od 1983 roku, odpadli już w rozgrywkach grupowych, kończąc rekordową serię 34 meczów bez porażki na Mistrzostwach Świata. Hindusi grali za to jak natchnieni, niesieni fantastycznym dopingiem swoich kibiców. Bez problemu wygrali z reprezentantami Australii oraz lokalnymi rywalami z Pakistanu. Mecz z zachodnimi sąsiadami był bardzo ważny ze względu na napięte stosunki między tymi krajami. Finał w Bombaju, gdzie Indie pokonały Sri Lankę, także przeszedł do historii. Był to bowiem jeden z najbardziej dramatycznych meczów w historii mistrzostw świata, a eksperci zgodnie uznali go także za najlepszy. W kraju zapanowała euforia, a ludzie cieszyli się i bawili przez całą noc.
K
sowanie rugby można porównać jedynie do piłki nożnej, a na południu Francji młodzi chłopcy częściej kopią owalną niż okrągłą piłkę. Co cztery lata rozgrywana jest najważniejsza impreza w rugby − Puchar Świata, w której uczestniczy 30 najlepszych drużyn. Faworyt jest jednak zawsze ten sam. All Blacks, jak nazywani są gracze Nowej Zelandii, przed każdym turniejem są głównym pretendentem do zwycięstwa. Trudno się temu dziwić. Nowozelandczycy mają najlepszych zawodników oraz ligę, a od 2004 roku także trenera – Grahama Henry’ego. Jednak od zdobycia w 1987 roku pierwszego Pucharu Świata wyspiarzom nie udało się powtórzyć tego wyczynu. Frustrujący był powtarzający się scenariusz, według którego przebiegały kolejne turnieje. Najpierw w spotkaniach grupowych Nowozelandczycy demolowali przeciwników, ustanawiając przy okazji kolejne rekordy ilości przyłożeń w jednym meczu. Później, im wyższa stawała się stawka meczów, tym gorzej sobie radzili z ciążącą na nich presją. Przegrywali po licznych błędach, zwłaszcza w ataku. W tym roku w końcu miało być inaczej. Rozgrywanie turnieju u siebie zapewniało im wsparcie dziesiątek tysięcy kibiców na stadionie, którzy razem z nimi odprawiali hakę, czyli rytualny wojenny taniec Maorysów, mający na celu przestraszyć przeciwników. Nowa Zelandia szła przez
turniej jak burza, aż do finału z Francuzami, najbardziej niewygodnymi dla nich przeciwnikami. Trójkolorowi, jako pierwsza reprezentacja w historii, wyszła z grupy z dwoma porażkami na koncie. W fazie pucharowej także nie zachwycili, wygrywając w półfinale tylko minimalnie z Walią. Mimo to All Blacks nie czuli się zbyt pewnie. Po 46 minutach (mecz składa się z 2 połów po 40 minut) było 8:0 dla Nowej Zelandii, ale już 3 minuty później Francuzi przegrywali tylko 1 punktem. Jednak dzięki znakomitej grze obronnej, dotrwali zwycięsko do końca i mogli się cieszyć z upragnionego powrotu na należny im tron.
Na wyjeździe Zarówno Indie, jak i Nowa Zelandia będą faworytami rozgrywanych za 4 lata Mistrzostw Świata. Jednak pozostałe drużyny narodowe, w myśl zasady bij mistrza, zrobią wszystko, by nie dopuścić do dubletu. Obie reprezentacje są na tyle silne, aby stać się hegemonami w swoich dyscyplinach na paręnaście lat. Jednak obrona tytułu poza granicami własnego państwa, bez wsparcia wielotysięcznej publiczności na stadionach i ze zmienionym już składem będzie dużo trudniejsza niż wejście na szczyt. Właśnie dlatego nie mogę się już doczekać czekających nas za 4 lata emocji, bo rozgrywki zapowiadają się jeszcze ciekawiej niż tegoroczne. 0
Krykiet cieszy się również sporym zainteresowaniem wśród Nowozelandczyków, ale bez porównania z tym, jakie emocje wywołuje u nich rugby. Podczas rozgrywania meczów międzypaństwowych największe miasta zamierają, a wszyscy śledzą ruch owalnej piłki. Trudno oprzeć się wrażeniu, że pokochali oni ten sport bardziej niż inne nacje, choć rugby jest też uważane za sport narodowy w innych państwach Oceanii, a nawet w RPA. W krajach wchodzących w skład Zjednoczonego Królestwa zaintere-
fot. http://www.flickr.com/photos/dharmasphere/, cc
Sprostać oczekiwaniom
Młodzi Hindusi od najmłodszych lat trenują, aby kiedyś wziąć udział w Mistrzostwach Świata listopad 2011
WARSZAWA
Schabowego poproszę! jednym kojarzą się z jadłodajnią dla ubogich, innym z topowym miejscem w Warszawie. Stołeczne bary mleczne przeżywają swój renesans, przyciągając w swoje progi coraz to większą rzeszę klientów. Nie byłeś jeszcze? Masz czego żałować. T E K S T:
M AG DA M A L EC , D O M I N I K A J OA N N A B A S A J
peerelowskiej Polsce było ich ponad 40 tysięcy. Zostało około 140, z czego w samej Warszawie niewiele ponad tuzin. I choć ich utworzenie łatwo byłoby przypisać sowieckiej władzy, bo za czasów jej panowania na-
W
Neon reklamujący bar Bambino, 1962 rok.
66-67 MAGIEL
Z dj Ę c i a :
E wa Ś w i ąt Ec k a
stąpił największy rozkwit, to pomysł stworzenia zrodził się w głowie rodowitego Polaka jeszcze przed I Wojną Światową. Pierwsi klienci barów mlecznych już w 1896 roku mogli się cieszyć zupełnie nową formułą jedzenia posiłków przy Nowym Świecie
11 w Warszawie, w Mleczarni Nadświdrzańskiej. Na tej jednej z ulic współczesnej stolicy stanął barstołówka dla najbardziej potrzebujących i najbiedniejszych mieszkańców. Tak jak dzisiaj inne bary, tak niegdyś i on kusił przede wszystkim ceną i atmosferą, której na pewno daleko do pretensjonalności. Mleczarnia Nadświdrzańska zapoczątkowała prawdziwy polski fenomen, nieznany w innych krajach Europy. Za czasów Polski Ludowej bary mleczne dziennie obsługiwały około 50 tysięcy głodnych i spragnionych Warszawiaków. Razem z wiecznymi kolejkami i pustymi półkami w sklepach, stały się uosobieniem tamtych czasów, na stałe wpisując się w krajobraz komunistycznej stolicy. W stanie wojennym jak się nie zabrało jedzenia z domu to była tylko kasza gryczana z kefirem w barze. − opowiadają rodzice. Wybór niewielki, choć zrozumiały, skoro żywność była reglamentowana. Każdy bar był podobny do drugiego – na ścianach i podłodze poniszczone płytki lub boazeria, chwiejne, czteroosobowe stoliki z niewygodnymi krzesełkami, ściana najbliżej wejścia z wywieszonym cennikiem oferowanych dań, długa kolejka do kasy, stłoczona grupka ludzi przy wydawaniu posiłków, stosy brudnych naczyń przy okienku zwrotów i nieustanne nawoływanie kucharki: Ruskie odebrać! I choć było to już ponad 30 lat temu, kiedy to żył jeszcze towarzysz Breżniew, Wałęsa nie dostał jeszcze żadnego Nobla, a o Unii Europejskiej nikt nie słyszał, to wydaje się, że niewiele się od tego czasu zmieniło. Jak umawiam się z koleżanką na obiad to zawsze tutaj, do Familijnego, powspominać stare czasy. No bo gdzie jak nie tutaj, jak tu wszystko tak samo? − pyta stała klientka jednego z najbardziej znanych i najstarszych, istniejących, barów Familijnego przy Nowym Świecie 34. Trzeba przyznać jej rację. Kiedy z ruchliwej i modnej (bliskość Chmielnej, pozycji obowiązkowej na mapie każdego warszawskiego nastolatka, zobowiązuje) ulicy wchodzimy do Familijnego wkraczamy w zupełnie inną rzeczywistość, niczym w wehikule czasu przenosimy się parędziesiąt lat wstecz.
WARSZAWA
Pomidorowa! Formuła i koncepcja stała, wystrój podobny, pracownicy bardzo często też ci sami. Pomysł najwidoczniej nie wymaga udoskonalenia, skoro tak niewiele się w barach mlecznych zmieniło. Może menu trochę bardziej urozmaicone, ale ceny na pewno te same - zadziwiająco niskie. Z początku 1,40 zł za kompot, 3,06 zł za naleśniki czy 4,67 zł za pierogi ruskie może wydawać się podejrzane i nie przywodzi na myśl wysokiej jakości. Nic bardziej mylnego. Bary mleczne są dotowane przez państwo, chociaż dotyczy to tylko potraw jarskich. Tłumaczy to wyższą cenę kultowego już schabowego (w zależności od miejsca – około 6 zł). Poza tym nie muszą przynosić dochodu, zarabiają tylko na produkty i pensje swoich pracowników. Bary są przeważnie własnością miasta, choć kiedyś należały w większości do spółdzielni SPOŁEM. Gdyby nie miasto, z pewnością większość z nich dawno by już upadła. Bary mleczne to nie tylko tanie, smaczne jedzenie, ale użytkowy skansen, świadectwo naszej kultury i miły spadek po komunistycznych czasach. Szkoda tym większa, że zainteresowanie i zapotrzebowanie na ich usługi na pewno nie maleje, a nawet ostatnimi czasy przeżywają swoisty renesans. Kolejki do kas
są takie same, jak za socjalizmu, przed barem Bambino (ul. Krucza 21) ciągną się nawet na zewnątrz. Warto dbać o ich istnienie również dlatego, że nazywane są ostatnim bastionem prawdziwej polskiej kuchni, choć z tym stwierdzeniem akurat można polemizować i uznać, że jest odrobinę na wyrost. To na pewno nie miejsce dla dietetyków i dbających o linię. Wszystko jest tu tłuściutkie i polane śmietaną z cukrem. Nie zawsze jedzenie jest też ciepłe, co wynika ze sposobu wydawania posiłków. Narzekającemu klientowi towarzyszka przy stole odpowiada: Wiadomo, że będzie chłodne. Jak się przychodzi wieczorem to jakie ma być, jak nie chłodne? Choć przyznam Panu rację, moja zupka to też mało rozgrzewająca.
Ruskie pierogi! Sekretem sukcesu barów jest nie tylko cena potraw i ich smak przypominający domowe obiadki u babci, ale także, a może przede wszystkim, ludzie, którzy tam pracują. My tu stawiamy na kwalifikacje i doświadczenie − przypominają pracownice. Muszą one posiadać wykształcenie gastronomiczne lub długi staż pracy w branży. W barach mlecznych nie następuje duża rotacja etatów,
ludzie przepracowują w nich niekiedy całe swoje życie. Stąd zza okienka zazwyczaj wygląda pani, która okres młodości ma już daleko za sobą, więc miłym zaskoczeniem jest spotkanie dwudziestokilkuletniej dziewczyny, która w zielonych trampkach wyskakuje po brudne naczynia w barze Familijnym przy Nowym Świecie. Ich praca rusza o wczesnych godzinach porannych, bary są otwierane zazwyczaj o 7.00, a pierwsi klienci mogą nawet skorzystać z menu śniadaniowego. Zarobki nie są wysokie, choć praca jest wymagająca. Mit nieprzyjemnych pań kucharek można włożyć między bajki, bo choć nie zawsze tryskają przesadnym optymizmem, a przy setnym kliencie uśmiech nie jest już tak szeroki jak z samego rana, to życzliwości im nie brakuje. Wszystko to, charakter i nastawienie pracowników, składa się na spójną całość i tworzy klimat tego miejsca. Doceniają to również klienci. Na święta panie z baru Sady (ul. Krasińskiego 36) od tych najbardziej wdzięcznych dostają ręcznie robione prezenty. Prawdopodobnie też dlatego, że sporą część tutejszych bywalców stanowią podopieczni pobliskiego Ośrodka Pomocy Społecznej Dzielnicy Żoliborz, którzy z talonami na obiady przychodzą codziennie. 1
listopad 2011
WARSZAWA
Zgodzę się, że każdy bar wygląda podobnie – nieśmiertelna ceratka i specyficzny zapach się nie zmieniają. Każdy jednak ma w sobie coś szczególnego. Co zrozumiałe, czynnikiem różniącym jest przede wszystkim jedzenie. W Warszawie podobno najlepsze pierogi ruskie są w Złotej Kurce (ul. Marszałkowska 55/57), a pomidorowa z makaronem w Bambino. Dziewuszko, jedzenie jest tu pyszne, pyszne, a tak czyściutko, że nawet w domu u niektórych nie uświadczysz − komplementuje klientka. Powiem Pani, że jak ozorek to tylko w Familijnym, nigdzie indziej! − dodaje inna.
Kisiel! Sam Leopold Tyrmand wyznał kiedyś, że w Polsce podobają mu się dwie rzeczy – zespół Mazowsze i bary mleczne. Długo się nad nimi rozpisywał w Dzienniku 1954, prezentując całą kulturę stołowania się oraz profil niezwykle ciekawej klienteli, szczególnie baru Uniwersyteckiego (zwany także Karaluchem, niegdyś mieszczącego się przy ul. Krakowskie Przedmieście 20/22). Choć ciężko to sobie wyobrazić, ale w latach pięćdziesiątych można było tam spotkać swoistą „kulturalną elitę” ówczesnej Warszawy. Tyrmand zaznacza, że choć niektórzy się wstydzili, to i tak przychodzili. Bo gdzie indziej miał przychodzić biedny artysta? Również w dzisiejszych czasach to dla wielu żaden wstyd
68-69 MAGIEL
stołować się w barze mlecznym. Poseł Karol Karski (PiS), jako prawdziwy przedstawiciel i człowiek z ludu, widziany był w barze Sady, stołując się za kwotę 9.67 zł, o czym śpiesznie donosił dziennik Fakt. Bary mleczne, jak można się domyślić, to nie tylko osobistości ze świata polityki. W długiej kolejce ciągnącej się przed Bambino można spotkać studentów, białe kołnierzyki z pobliskich wieżowców i osoby starsze. Kiedyś to nie przychodziłam, bo jak dzieci były to się gotowało w domu. A teraz dla kogo? − opowiada jedna ze starszych klientek. Maciej Nowak, krytyk kulinarny znany z wybitnego i kapryśnego podniebienia, piszący dla Gazety Wyborczej, śmiało mówi, że wręcz kocha bary mleczne. Są też tacy, którzy klientów barów utożsamiają z najbiedniejszą klasą społeczną i sami nie chcą być tak postrzegani. Pytane o opinię osoby napotkane w barach mlecznych nierzadko odpowiadały: Ale proszę Pani, przecież ja tu nie jadam! A to przecież żaden wstyd. Bary mleczne cieszą się również szczególną popularnością wśród obcokrajowców. Zostały nawet opisane w jedynym z przewodników jako punkt obowiązkowy w planie zwiedzania Warszawy. Na jednym z forów internetowych można przeczytać anegdotkę: Do jednego z warszawskich barów mlecznych przyszedł Francuz z dziewczyną. Przez godzinę wpatrywali się w menu wywieszone na tabli-
cy, a gdy już zdecydowani podeszli do kasy, chłopak z ogromną pewnością siebie wypalił nazwę potrawy, która prawdopodobnie jako jedyna brzmiała podobnie w jego ojczystym języku – Ozorek, s’il vous plait! A Pani z okienka na to – Z ziemniakami czy bez? O barach mlecznych obecnie dużo się mówi. Z jednej strony to bardzo miła alternatywna dla sieciówek, kebabów i chińczyków, oferujących tanie i niezdrowe jedzenie, na którą muszą się decydować ci mniej zamożni. Warto do nich zajrzeć nie tylko wtedy, kiedy przy końcu miesiąca portfel zaczyna się robić coraz cieńszy, a do wypłaty lub przelewu od rodziców jeszcze dużo czasu. Powstające nowe miejsca, jak na przykład Mleczarnia (al. Jerozolimskie 32), stylizowana na tradycyjny bar mleczny świadczy dobitnie o zapotrzebowaniu i fakcie, że ta formuła, wystrój i klimat się sprzedaje. Chociaż starsi mówią Bar jak bar, nie ma co się rozckliwiać. Posiedzieć tutaj nie można, człowiek sobie nie porozmawia. Zjeść i do widzenia, to wielu dostrzega w nich ogromny potencjał. Jest co odkrywać. Bardzo możliwe, że stołowanie się w nich może stać się kolejnym przykładem zwyczajnego, taniego hipsterstwa. Pokazaniem, że jest się ponad mainstreamowe tarty i quiche w innych, warszawskich kawiarniach. Nie ważne z jakiego powodu, warto do nich zajrzeć i samemu wyrobić sobie opinię.0
varia / wariaci...
Polecamy: 70 CZARNO NA BIAŁYM Bitwa Warszawska Reportaż z obchodów Święta Niepodległości
74 FELIETON Moja (nie)merytoryczna bajka 75 3PO3 Gra w kulki
Gdy ruszą tramwaje... Piotr filiP Micuła swoim eseju z cyklu Listy z Warszawy ( Tygodnik Powszechny rok 1951) Leopold Tyrmand tak opisał zjawiska społeczne zachodzące w warszawskich powojennych tramwajach: w przeciętnie pełnym tramwaju warszawskim następuje zanik pojęcia osoby jako indywidualności fizycznej, w zamian za to przychodzi sublimacja i wzmocnienie wszelkich pierwiastków duchowych (…). Ciało więźnie w żywej, spoistej masie bliźnich (…); staje się komórką ludzkiej, warszawskiej, tramwajowej magmy. Ta tramwajowa magma wylewa się potem na przystankach, na tych popularniejszych kształtując niezidentyfikowany tłum o nieznanym wektorze wypadkowym. W zakorkowanej Warszawie pojazdy te nierzadko zostają ostatnią deską ratunku dla spieszących się do pracy obywateli, dodatkowo często bywając patronami wszystkich tych, którzy z jakiegoś powodu zaspali tego dnia. Ale jak tu nie być zaspanym, gdy słońce widnieje na sklepieniu coraz niżej, a pozbawiane stopniowo światła słonecznego dni, mimo trzymania regulaminowej normy dwudziestu czterech godzin, zdają się być coraz krótsze. Około godziny siedemnastej człowiekowi zaczyna zacierać się granica między dniem i nocą, coraz wię-
W
Kakofoniczny stukot kół o przerwy dylatacyjne (metrum 2/4) o godzinie czwartej nad ranem u zdrowych na umyśle może wywołać dysonans poznawczy.
cej zaczyna dziać się w nocy, przez co kolejne dni zaczynają tracić na swoim unikalnym znaczeniu. Kakofoniczny stukot kół o przerwy dylatacyjne (metrum 2/4) o godzinie czwartej nad ranem u zdrowych na umyśle może wywołać dysonans poznawczy. Słysząc je człowiek nie jest w stanie udzielić jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy dzień się dopiero zaczyna, czy też właśnie się skończył. Uznanie tego stukotu za zwiastun nowego dnia lub podsumowanie dnia poprzedniego w każdym wypadku wiązałoby się z wymogiem dokonania zbyt skomplikowanego procesu myślowego. Nie dziwi więc, że w tym koncercie sprzeczności można stracić głowę. Sam głowę straciłem dla tych wszystkich momentów, gdy zaspany wyglądałem przez okno w mieszkaniu wypatrując tego pierwszego, porannego tramwaju. Jego stukot wywołuje w mojej głowie uczucie podobne do tego, które czułaby samotna głowa tocząca się bezwładnie ulicami Warszawy. Zupełnie niczym głowa bułhakowskiego Berlioza, którego plama oleju skazała na śmierć pod sztywno przylegającymi do torów kołami tramwaju. Wciąż tracę głowę dla tych warszawskich wehikułów, gdy pożółkłym światłem podkreślają napis Zajezdnia Żoliborz. 0
listopad 2011
fot. Ewa Świątecka
Merytoryczność ze wszytkich stron
W jednej z opinii zamieszczonych na portalu Krytyki Politycznej możemy przeczytać, że jeśli chodzi o stosunek do ojczyzny, mamy do wyboru patriotyzm: kroku marszowego, kapciowego lub tanecznego. Jakkolwiek by to interpretować, te trzy patriotyzmy spotkały się 11.11.11 na ulicach Warszawy. O stosunku do ojczyzny i tym, co ostatnie demonstracje miały wspólnego z niepodległością rozmawiają dwaj obserwatorzy wydarzeń. TEKST I FOTOGRA FIE:
Ja n g o l i ń s k i , m aC i E J s i m m
M S : Pomysł był prosty. Dwóch fotografów, dwie różne manifestacje. Te-
mat - może i ciekawy, ale chyba zgodzisz się ze mną, że dość mocno przewidywalny. Dlaczego właściwie podjąłeś moje wyzwanie? J G : Gdy zaproponowałeś fotografowanie zgromadzeń 11 listopada z
dwóch perspektyw, pomyślałem, że będzie to dobra okazja do zrozumienia po co ludzie tam przychodzą. Szczerze mówiąc, nie oczekiwałem żadnego konkretnego rozwoju wydarzeń. Poszedłem bez tezy, ale przygotowany, że może być gorąco. A Ty? Fotografowałem już kiedyś marcową Manifę i muszę przyznać, że spodziewałem się pikniku w stylu tamtego wydarzenia. Kolorowi ludzie, muzyka i rozentuzjazmowani prowadzący na zaimprowizowanej scenie.
70-71
Lubię fotografować takie wydarzenia. Ludzie są raczej pozytywnie nastawieni i otwarci, łatwiej wtedy podnieść aparat do oka. W pierwszej chwili Kolorowa Niepodległa rzeczywiście sprawiała takie wrażenie. Powtarzające się twarze, w głębi grupka ludzi grających na bębnach. Było głośno i gwarno. Tylko w powietrzu wisiało to coś. U mnie też ludzie byli różni. Najwięcej było pewnie z 30 porc. kibiców. Byli też starsi w historycznych mundurach, pary, które wybrały się na radosny spacer, matki i ojcowie z małymi dziećmi, politycy, ale też babcia uprawiająca nordic walking w środku zadymy między kordonami policji! Całość dzieliła się na tych, którzy przyszli okazać radość z wolnej Polski i tych, którzy cieszą się, że im w tej Polsce wszystko wolno. Zadyma jednak nie ominęła nikogo... Widziałem na Twoich zdjęciach, że niektórzy Antyfaszyści byli zamaskowani – wcale nie wyglądali jakby ich zamiary były pokojowe...
fot. Maciej Simm / MAGIEL
Bitwa Warszawska /
Tak, to przedziwny incydent, widziałem zdjęcia z tego zajścia. W sumie to nawet ciężko byłoby powiedzieć, czy to organizatorzy zaprosili te bojówki. Trudno to sprawdzić. Faktem jest jednak, że na granicy pasażerowie autokarów byli nieuzbrojeni, a już na demonstracjach mieli pałki, gaz pieprzowy, kastety i inne akcesoria. Nie kupili tego w
Mimo rzucanych kamieni jeden z dziennikarzy rejestruje wydarzenie iPadem.
fot. Maciej Simm / MAGIEL
Tak, rzeczywiście. Pierwsze wrażenie było nieciekawe. Wejścia na fragment ul. Marszałkowskiej otoczony z dwóch stron kordonami policji strzegli bojówkarze z ANTIFY. Nie wiem czy się ze mną zgodzisz, ale nie rozumiem trochę czym kierowali się organizatorzy demonstracji m.in. zapraszając gości z Niemiec. Z tym wiąże się chyba najbardziej groteskowa sytuacja całego dnia, otóż wataha (bo trudno to inaczej nazwać) niemieckich anarchistów próbowała w imię „pokoju” rozbroić batalion wojsk napoleońskich, który potem maszerował w dorocznej rekonstrukcyjnej paradzie.
fot. Jan Goliński / MAGIEL
fot. Maciej Simm / MAGIEL
Tłum na Kolorowej Niepodległej dzielił się na ludzi, którzy w centrum placu obserwowali wydarzenia na scenie oraz na tych, którzy „blokowali” przejście po obu stronach zgromadzenia.
Z „Kolorowej Niepodległej” widać było że już przed 15:00 na Pl. Konstytucji rozpoczęła się regularna bitwa z policją. Odpowiedzią na race i kostkę brukową były armatki wodne i gaz łzawiący. listopad 2011
/ Bitwa Warszawska
sklepie – 11.11 wszystkie były zamknięte. Jakie odgłosy z Placu Konstytucji było u Was słychać? Do nas dobiegała muzyka, okrzyki i głos ze sceny: “Tu jesteśmy bezpieczni, policja nas obroni”. Nikt nie wiedział co się dzieje na Pl. Konstytucji. Widać było tylko armatki wodne i race. Mam wrażenie, że każdy przyszedł na daną demonstrację w jakimś swoim własnym celu. Ja, podobnie jak spora część uczestników poszedłem porobić zdjęcia. Wiesz co mnie zadziwia? To, że celem uczestników agresywnej części zgromadzenia nie było tylko przedarcie się do kolorowych, ale po prostu regularna bitwa z policją. Zadymy i akty wandalizmu zdarzały się w różnych punktach miasta, także znacznie oddalonych od kolorowych...
Owszem, to prawda. Można jednak spojrzeć na to z drugiej strony. Dziennikarstwo obywatelskie się szerzy, każdy może, a sporo ludzi chce, być dziś dziennikarzami. Prowadzą blogi, małe portale. Przez to mamy doskonałą dokumentację wydarzeń z 11 listopada. Może nie jest to zbyt fachowy zapis, ale chyba żaden incydent nie umknął czyjejś kamerze lub aparatowi fotograficznemu. O ile to samo w sobie nie jest niebezpieczne, to jednak widać z jaką łatwością zwykli ludzie wchodzą w rolę prokuratorów i rozprawiają się z różnymi napastnikami. Przede wszystkim w Internecie. Policjant, który kopał uczestnika demonstracji po głowie został niemal zlinczowany. Nie mówię, że niesłusznie, ale wszystko to przypomina wymiar sprawiedliwości w jakiejś barbarzyńskiej kulturze. Wszystkie grzechy policji zogniskowały się na tamtym funkcjonariuszu. Wszystkie grzechy kibiców spadły na mężczyznę, który uderzył jednego z fotoreporterów. Przez kilka dni tropiono go w Internecie, aż wreszcie pewien wcale nie brukowy dziennik zakrzyknął, że przecież to właśnie ten człowiek, wielokrotnie karany, jeden z liderów ruchu kibicowskiego pewnej piłkarskiej drużyny. Przyzwyczaiłem się już do tego, że w Internecie każdy wie wszystko najlepiej i na swoim blogu/tablicy/twitterze wyraża sądy których
fot. Jan Goliński / MAGIEL
Tak jest. Co więcej, według mnie to nie miało nic wspólnego z jakkolwiek pojmowanym patriotyzmem. Dwie bandy przyszły bezkarnie zdemolować kawałek miasta. I tu nie chodzi o nacjonalizm, faszyzm czy jakąkolwiek ideologię. Bezmyślność nie ma nic wspólnego z ideologią. Szkoda, że różni ludzie, a co gorsza media wykorzystują te wydarzenia odwołując się do postaw patriotycznych. Słyszymy pytania: po której stronie stali prawdziwi patrioci? W takim kontekście słowo patriotyzm (samo w sobie bardzo ważne) sięga bruku. Nie powinno tak być, że mówiąc o swoim patriotyzmie, muszę dodać o jakim – kolorowym, smoleńskim czy jakimkolwiek innym.
To jest niebezpieczne wypaczenie, zgadzam się. Martwi mnie też agresja wobec mediów. Zmiana postrzegania dziennikarzy, jako tych, którzy dokumentują niewygodne fakty do tej pory dokonała się głównie jeśli chodzi o większe konflikty zbrojne. W tak lokalnej skali zaczyna przybierać dużo smutniejszy kontekst...
Atmosfera na Placu Konstytucji była gorąca także poza szeregami kibiców. Na zdjęciu Janusz korwin - mikke przedziera się przez kordon policji.
72-73
Bitwa Warszawska /
kich zniszczeń. Nie mówiąc już o kompromitacji…
fot. Jan Goliński / MAGIEL
Ja chyba jestem zdania, że oba te marsze były niepotrzebne. Wszyscy wiedzieli czym to się skończy. Nie bez powodu ściągnięto do Warszawy oddziały prewencji z całej Polski. Choć z drugiej strony trochę nie wyobrażam sobie sytuacji, w której zakazuje się marszu z okazji rocznicy odzyskania niepodległości.
W obu demonstracjach uczestniczyli nie tylko kibice, ale często także zwykli ludzie. Wszak we wszystkim zawsze można znaleźć pozytywne strony.
Jeśli mogę o to zapytać, to czym dla Ciebie jest patriotyzm? Zanim będziemy rozmawiali czym on dla nas jest, wypadałoby go najpierw zdefiniować. Mamy na to 12 miesięcy. Żeby określić siebie, ustosunkować się do poglądów innych i ponownie podejść do egzaminu 11 listopada 2012. Jak myślisz, jest szansa, żeby uniknąć powtórki? Za rok? Nie wiem. Może organizatorzy będą mieli na względzie doświadczenia z tego roku. Ale to chyba nie jest pytanie o to jaki będzie pomysł, ale raczej jakie będą nastroje społeczne. A na zmianę tych chyba się nie zanosi. 0
fot. Jan Goliński / MAGIEL
nie musi bronić. Nie uważam, żeby to było groźne – czasem jest po prostu niedojrzałe. Groźna natomiast jest dokumentacja – dla tych co rozrabiają i groźni są ci, co rozrabiają – dla tych co dokumentują. Błędem było niestłumienie całej agresji w zarodku na samym początku. Na Placu Konstytucji policja zaskakująco długo czekała z interwencją. Było straszenie przez głośniki i “policja wzywa do zachowania zgodnego z prawem”, ale stali i stali przez bardzo długi czas, zamiast wyciągać prowodyrów z tłumu. Zdaję sobie sprawę, że zmiana przepisów o zgromadzeniach publicznych nie rozwiąże problemu tego typu sytuacji, ale może chociaż udałoby się uniknąc ta-
Dokładnie, jest to pewien paradoks. Wolność do zgromadzeń publicznych kontra bezkarne łamanie prawa. Spotkałem się z poglądem, że problem tkwi gdzieś głębiej, w sytuacji młodych ludzi wchodzących w dorosłość w Polsce. A może po prostu przez naszą historię mamy przekazywany od pokoleń nawyk do nie podporządkowywania się władzy?
Bilans wydarzeń jest porażający. Zatrzymano około 200 osób, 21 osób trafiło do szpitali, spalono dwa wozy transmisyjne TVN. listopad 2011
/ merytorycznie o merytoryczności To, że sypiam z twoim ojcem nie znaczy, że masz mówić do mnie “mamo”!
Moja (nie)merytoryczna bajka J U L I A M AC I E J E W S K A
ie tak dawno temu w niemerytorycznym bełkocie o merytoryczności bynajmniej nie merytorycznych debat przedwyborczych zgubiliśmy meritum sprawy jakim jest, ni mniej, ni więcej, merytoryczna strona zaplanowanych na kolejne cztery lata poczynań nowego rządu. Z tego wątpliwej urody obrazka naszej sceny politycznej krzyczały do nas wydumane frazesy, że oto koniec pustosłowia i przerostu formy nad treścią, że my (i nie ma tutaj znaczenia kim są owi my, gdyż, stwierdzam z ubolewaniem, dotyczy to ich wszystkich) jesteśmy merytoryczni. Jaki z tego wniosek? Taki, że politycy w słowniku języka polskiego doszli już do literki m i przyswoili sobie to wzniośle brzmiące słowo, po czym z lubością oddali się zapewnianiu całego świata, że primo - znają jego znaczenie i secundo - stanowi ono najwyższą wartość. Cytując za Słownikiem Języka Polskiego PWN: merytoryczny znaczy dotyczący treści sprawy, a nie jej strony formalnej. Czy wykazuje się zatem małym zrozumieniem, skoro dziwi mnie tak lubiane w mediach określenie polityka merytorycznym? Taki może być jego program, nie on sam. Tak czy inaczej ostatnie miesiące pokazują nam, że przekrzykiwanie się czyje projekty są bardziej merytoryczne stało się naszym sportem narodowym. Biedni szczypiorniści stracili palmę pierwszeństwa. Co ciekawe czarnymi końmi tego wyścigu są w dużej mierze świeżynki na placu boju 460 wybranych. Już przeszło miesiąc obserwujemy przyspieszające w geometrycznym tempie antykrzyżowe krucjaty, dajemy się kupować zapewnieniom o obywatelskim państwie, gdzie tatuś pierwszy razem z tatusiem drugim siadają do kolacji, po której raczą się dymkiem ze zbawiennej zielonej roślinki (której zapasy mają rzecz jasna tylko na użytek własny). Razem z całą salą plenarną śmiejemy się z argumentów wymierzanych poniżej pasa posła Biedronia, czytamy w kolorowych szmatławcach o tym, jak Anna Grodzka lubi być kobietą. Trzęsiemy się nad laicyzacją państwa i parlamentu, wiwatujemy liberalnemu prawu, które ma wejść w życie za czarodziejską różdżką Palikota i spółki. A ja się pytam, gdzie jest meritum, panowie.
N
Ostatnie miesiące pokazują nam, że przekrzykiwanie się czyje projekty są bardziej merytoryczne stało się naszym sportem narodowym
74-75
W całej tej powyborczej krzątaninie jakoś nie widać ruchów wykonywanych w stronę głębokich reform gospodarczych czy nowych rozwiązań, tak koniecznych w obecnych realiach. Ciekawe z czego będą się śmiali przy Wiejskiej, kiedy zawali się kilka kolejnych krajów strefy euro. Pozostaje tylko wierzyć, że nie będzie wtedy za późno na merytoryczną rozmowę. Zabawne, że skala nie ma tutaj większego znaczenia. Również podczas wyborów w naszej Alma Mater mogliśmy doświadczyć przepychanek o merytoryczność. Proszę, jak szybko się uczymy, już weszła nam w krew polityczna retoryka, gdzie dywagujemy o konieczności skupienia się na istocie sprawy, nie na formie, przy czym forma tychże dywagacji całkowicie przyćmiewa istotę. Bądź tu mądry i nie zgub się w tej plątaninie. Już nawet nie tylko bloki wyborcze, ale i organizacje budują swój wizerunek na argumencie, że robią merytoryczne projekty, zatem chodź do nas, naiwny studencie, pogadajmy o twojej karierze, tylko nie zapominaj, że u nas wszystko musi być merytoryczne, taka moda. Na ścieżce naszej edukacji niejednokrotnie słyszymy ubolewania nauczycieli, jak i wykładowców, że program tego czy innego przedmiotu został okrojony. Ja szanownemu ministerstwu (które zresztą samo, jako część świata polityki, bierze udział w tej dziwnej manii na merytoryczność) radziłabym skupić się na języku polskim. Okazuje się, że teoria Gombrowicza o błędnym kole form, w które jesteśmy zamknięci, niekoniecznie musi być nietrafiona. Czyż nie doświadczamy tego dzisiaj, słuchając niekończących się dyskusji o tym, że liczy się nie forma, a treść? Ot, taka, nomen omen, forma. Może warto byłoby uczyć rzeczowej dyskusji, zwięzłego i treściwego wyrażania się, formułowania własnych opinii, a nie wymagać znajomości rozmiaru rękawiczki panny Łęckiej. Może dawać dzieciom od czasu do czasu słownik synonimów do ręki, by potem nie używać słowa, dajmy na to, merytorycznie, jak przecinka. Drogi narodzie, nie zastępujmy treści formą, nie debatujmy tylko działajmy, nie krzyczmy jesteśmy merytoryczni . Używajmy synonimów. I poczytajmy Gombrowicza do poduszki, wszak wielkim poetą był. 0
kluby bilardowe / Życie jest jak pudełko czekoladek - coraz droższe.
Gra w kulki Bile mogą być różne: czerwone, kolorowe, pełne, połówki, ale zawsze do tego też jedna biała. Tę ostatnią uderzamy tak by wbić pozostałe, a przy tym cieszymy się jak dzieci za każdym razem kiedy się to uda. Odwiedziliśmy trzy miejsca, gdzie żółtodzioby mogą poznać specyficzny klimat gry w bilarda, a ci bardziej zaawansowani poczuć się chociaż w małym stopniu jak Ronnie O’Sullivan. Arena Club
Break 147
fot. Robert Szklarz
ul. Dobra 56/66
fot. Robert Szklarz
fot. Robert Szklarz
Robert Karolina Mateusz
Hulakula
ul. Pańska 61
ul. Nowogrodzka 84/86
OCENA: 88888
OCENA: 88887
OCENA: 88877
Profesjonalizm tego miejsca uderza już od samego wejścia. Od
Jeśli nie chcemy akurat rozstrzygać arcyważnego poje-
Niby wszystko jest na swoim miejscu. Są stoły pokryte
razu widać, że jest to klub bilardowy, a nie pub z możliwością
dynku, a po prostu rozerwać się z przyjaciółmi to jest to
niebieskim suknem i to aż 17, jest też w pobliżu barek
pogrania. Brak tu gwarnych rozmów, a muzyka dobiegająca
odpowiednie miejsce. Głośna muzyka i stanowiska do „fut-
jakby ktoś chciał się napić piwa, jest nawet darmowe
z głośników jest cicha, spokojna i nie przeszkadza w grze. Wy-
bolu stołowego” stwarzają gwarną i swobodną atmosferę.
Wi-Fi, a przy całym gwarze Hulakula w bilard gra się
strój sal elegancki, przy stołach są wygodne fotele, w których
Wystarczy spojrzeć na gości, by zobaczyć, że to miejsce jest
w ustronnym miejscu, gdzie hałas zbijanych kręgli nie
można spokojnie odpocząć między grami, popijając przy tym
przeznaczone dla młodych ludzi. Szczególnie w „studenckie
przeszkadza. A jednak czegoś brakuje. Atmosfera ani
piwo albo jednen z drinków w zaskakująco dobrej cenie, lub też…
środy”, kiedy można kupić piwo za 6 zł. A jeśli zmęczymy się
barowa jak w Arenie, ani profesjonalna jak w Break 147,
zapalić papierosa. Chyba jedyne miejsce, w którym palacze mogą
bilardem, to oprócz piłkarzyków mamy do dyspozycji darty,
tylko taka… nijaka. Denerwuje konieczność zostawie-
zaspokoić nałóg, nie przerywając gry.
pinball i tzw. „stoły do gier karcianych”.
nia 50 zł kaucji przy wynajęciu stołu.
OCENA: 88888
OCENA: 88888
OCENA: 88877
Wchodzę do Breaka i moim oczom ukazuje się las stołów do
Kolory i muzyka nieco żywsze niż w Breaku. Aby dojść
Na samym końcu gąszcza atrakcji: arkad, kręgli, par-
snookera. Prawie wszystkie są zajęte przez gości w każdym
do stołów bilardowych należy przejść przez sekcję
kietu do tańca i bawialni dla dzieci, pojawia się niebieski
przedziale wiekowym − od gimnazjalistów po starszych panów
piłkarzyków oraz ław i foteli. Miejsce idealne nie tylko
neon zapraszający do miejsca nieco oddzielonego od
w garniturach. Oświetlenie wydaje się idealne, zaś w tle po-
dla graczy, ale także dla osób chcących rozkoszować
reszty − do sali biliardowej. Muzyka wydaje się być
brzmiewa nie za głośna i raczej stonowana muzyka. Ponadto są
się rozmowami towarzyskimi i dopingowaniem innych
zbędna przy odgłosach kręgli i szmerach gier dobiega-
tu dwie sale dla miłośników poola. Na nieszczęście niepalących,
przy soku lub piwie. Dodatkową atrakcją są eliptyczne
jących z zewsząd, jednak i ona przedziera się do środ-
żeby dostać się do sali wolnej od dymu papierosowego i tak
stoły przeznaczone specjalnie do gier karcianych. Choć
ka. Stoły są w porządku i właściwie nie ma się do czego
muszą oni przejść przez tę dla palących, co jest największa wadą
całość znajduje się w tylko jednym pomieszczeniu, to
przyczepić poza tym, że jest to raczej impreza masowa
tego miejsca. Elegancko i profesjonalnie idealne miejsce dla pasjo-
akustycznie żadna z aktywności nie wchodzi sobie
niż okazja do spędzenia wieczoru w miłej atmosferze.
natów bilarda i snookera.
w paradę, a czas miło płynie.
OCENA: 88888
OCENA: 88877
OCENA: 88977
Po wejściu ukazuje nam się ogromna, klimatycznie
Wchodzimy po klatce schodowej, mijając niezbyt za-
Do rozlicznych atrakcji Hulakuli należy również bilard. Cen-
urządzona sala z siedmioma pełnowymiarowymi sto-
chęcająco wyglądającą palarnię. Pierwsze wrażenie nie
trum oferuje 17 prostych, tanich, acz sporych stołów w nie-
łami do snookera. Przy każdym stole krzyżak i wędka,
powala, jednak po chwili przyzwyczajamy się do fajnej
złym stanie, najpopularniejsze typy kijów, jedną wędkę pod
a na kilku stojakach komplet podpórek i przedłużek,
studenckiej atmosfery. Jest ciasno, gwarno i wesoło.
każdym stołem, a dla strudzonych stoliki do odpoczynku.
co w klubach bilardowych jest ewenementem. Sale
Zagramy tu nie tylko w bilard, ale także w darta, karty
Stoły nie są idealnie równe przy bandach, ale nie będzie to
ze stołami do poola wyglądają mniej imponująco, ale
czy piłkarzyki. Stoły oraz kije są całkiem dobrej jakości,
zbytnio przeszkadzało amatorom. Jednym słowem, nie bar-
w nich również panuje przyjemna atmosfera. W ramach
ale brakuje podpórek. W całym klubie znajdziemy też
dzo jest do czego się przyczepić. Szkoda tylko, że w wielkiej
promocji sportu, klub organizuje sobotnią szkółkę sno-
tylko kilka wędek. W godzinach szczytu dość drogo,
sali, w której znajdują się wszystkie stoły, nie ma praktycz-
okera. Na wzmiankę zasługuje również fakt, że ani gra,
lecz oferta Areny obfituje w godne zainteresowania
nie żadnej atmosfery. Ot taka sobie fabryka. Dobre miejsce
ani wizyta przy barze nie zrujnują naszego portfela.
promocje i wydarzenia.
jeżeli chcemy po prostu tanio zagrać w bilard.
listopad 2011
/ Maja Gawrysiuk / Filip Kołodziejczyk
Kto jest Kim? Maja Gawrysiuk Samorząd Studentów WPiA
W I E K: 21 lat M I E J S C E U R O DZ E N I A : Pasłęk F U N KC JA W O R G A N I Z AC J I :
Przewodnicząca Komisji Praktyk Samorządu
Studentów WPiA
R O K S T U D I ÓW: III K I E R U N E K: prawo Z A I N T E R E S OWA N I A : zależy od miesiąca N a j w i ę k s z a z a l e ta : lojalność N a j w i ę k s z a wa da : upór (chociaż czasem wychodzi mi on na dobre) O S O B A P O DZ I W I A N A : podziwiam ludzi odważnych U lU b i o N y F i l m : zależy od nastroju, czasem jest to Dzień Świra, a czasem Bridget Jones
U lU b i o N a k s i ą ż k a :
John Steinbeck Myszy i ludzie; William Golding Władca
Much ; Antoine de Saint-Exupery Mały Książę
U lU b i o N a g a z e ta : Polityka U lU b i o N y a r t y s ta : Thom Yorke U lU b i o N y a l ko h o l : wysokoprocentowy N a j w i ę k s z y s U kc e s : Wierzę, że największy sukces jest zawsze przede mną.
N i e s p e ł N i o N e m a r z e N i e : Musi się spełnić! ż yc i ow e m o t to : Never give up!
Filip Kołodziejczyk
NMS MAGIEL UW
W I E K: 21 lata M I E J S C E U R O DZ E N I A : Konin F U N KC JA W O R G A N I Z AC J I : odpowiadam za NMS MAGIEL na UW R O K S T U D I ÓW: III K I E R U N E K: prawo Z A I N T E R E S OWA N I A : film, pozostałości minionych epok, prokrastynacja N a j w i ę k s z a z a l e ta : zostawiam to do oceny moim znajomym N a j w i ę k s z a wa da : lenistwo opanowane do perfekcji O S O B A P O DZ I W I A N A : Jan Mela, kapelusze z głów przed chłopakiem U lU b i o N y F i l m : trudno wybrać jeden film, może Samotni? U l U b i o N a k s i ą ż k a : jak wyżej, Lot nad Kukułczym Gniazdem? U l U b i o N a g a z e ta : w tym momencie brak U l U b i o N y a r t y s ta : Edvard Munch U l U b i o N y a l ko h o l : najprawdopodobniej cytrynówka N a j w i ę k s z y s U kc e s : Zakończona względnym sukcesem pierwsza edycja Festiwalu Młodego Kina Piękni Dwudziestoletni, którą współorganizowałem.
NiespełNioNe marzeNie:
Kurs latania helikopterem. Jak znajdę gdzieś
wolne 120.000 zł to się na takowy wybiorę.
ż yc i ow e m o t to : Koko dżambo i hop do przodu. Dobre, nie?
kim chciałaś być jako dziecko?
kim chciałeś być jako dziecko?
Piosenkarką (ale zabrakło mi talentu :D ).
Zawsze chciałem kopać doły na pustyni i szukać mumii faraonów. Jakoś nie wyszło. Fajnie by było pracować w dochodzeniówce.
jakie masz plany na przyszłość? Jest ich wiele, jeszcze nie wiem, które zdecyduje się zrealizować. Obecnie planuję wyjazd za granicę (Szwecja, Niemcy, może Wielka Brytania).
jakie masz plany na przyszłość?
co daje ci działalność w samorządzie? Satysfakcję.
Daje mi to świadomość, że nie marnuję czasu tylko na bzdury. Poza tym, mam okazję poznać dużo ciekawych ludzi.
co ci się najbardziej podoba na Uw?
co ci się najbardziej podoba na Uw?
Możliwość spotkania z autorytetami.
Różnorodność, jaką prezentuje.
co należy zmienić na Uw?
co należy zmienić na Uw?
Relacje student-wykładowca.
Należałoby zmienić mentalność niektórych osób, ponieważ (ponownie parafrazując klasyka), „naszym niektórym chłopakom brakuje luzu”. Jednak to dotyczy nie tylko UW.
76-77
Niestety nie mam ciekawej odpowiedzi na to pytanie.
co daje ci działalność w organizacji?
Krzyżówka hetmańska od tradycyjnej różni się tym, że pytania stanowią łamigłówkę słowną. Przyda się abstrakcyjne myślenie, kreatywność i spostrzegawczość. Odpowiedzi powstają z połączenia słów użytych w zagadce, a także z przestawiania liter i wyrazów, co za każdym razem jest w ukryty sposób zakomunikowane. Dla 5 pierwszych osób, które poprawnie rozwiążą krzyżówkę przewidzieliśmy atrakcyjne nagrody!
Opis roztrzepana sroka i kuzynka wróbla określa wyraz sikora (kuzynka wróbla). Słówko roztrzepana sugeruje, że sąsiednie wyrazy (sroka i) należy zanagramować. Objaśnienie ze mną w środku zalewa, ale nie ma we śnie dotyczy wyrazu zjawa (we śnie). Litery ja należy wpisać do środka wyrazu z-ale-wa, a następnie usunąć ale
Przykłady:
Krzyżówka hetmańska
23.
18. 20. 22.
10. 12. 14. 16.
7. 9.
5.
Poziomo:
17. 19. 21.
15.
3. 4. 6. 8. 11. 13.
1. 2.
Pionowo:
A u t o r:
perski król z eLką w środku tak bez końca u władzy wiosło jest zmieszane i zniknęło w książce b. zburzona remiza nie ma końca wystawia ją każda firma, ale ta na F akurat nie przetrwa różne osoby łączą się w bulu i w nadzieji
biało-czarna gdy zboża rozsypiesz niedbale
pędzi we wnętrzu Ratusza-Arsenał ale stoi w miejscu Rzeczpospolita jest w innej parze drwina! Nie używa R, psuje, zjeżdża w dół rzeka w chaosie sławi niecały karat o ministra Różewicza
w ręce jest, a wskazujesz kolanowy w innym przypadku mnie Jeżowska zachwyci egzotyką w szaleństwie nie przetrwa i trawa prawy kat rozbity w domu dla kobiet alkohol przypięty do drzewa trochę więcej niż 3 szlocha na okrągło wśród różnych tras z Kalifornii ten płaz to taka szmira w nieładzie co wywyższa się nad innymi na twarzy tej organizacji broniącej praw zwierząt oficer skończony, a ta serweta... portret zniewag ma ropę i chodzi do tyłu
A n dr zej Żur a w sk i
Humor w poziomie Sudoku
Z dziennika
ego Franciszka Postronn
entów. Powitanie. W świecie resentym P R Z YG O TO W A Ł
:
T RO N N Y F R A N C IS Z EK P O S
ta kiego foru m racz ej nie by ło zedn ic h ak apr pod Bibl ioteką on ie. Wracają c do po roman sie do "Mad ame" A nt zaw ym ia ny zd ań ąż zy ta m w ła śn ie o uc zeln ia ny m eza s lekt ur y wci pitów, cz y ktoś ia ? Wąt pię. ni go Libery. Podc ąd u diab ła ten nietego sa mego dn rz ęd zie, ja ki m sk w iedz ia łby się obiekt st anaw ia m się ec hobecne na sz ny w al an m niej jednak entować rozpaw zi ął ta ki nieb (koc ha się w pozwala skom ba na lny pi sa rz ści je st Facebook, ę pó źn iej. Nond ku ch swej m łodo ł se ż ju i zk adoracji w lata ). Ja sne, ka żdy z na s m ia dają ce się zw ią D zięk i temu ka żdy w yd ział ce y dz i. swojej dy rektor gi m na zjum cz woc ze snoś ć pę bo... ra zem po podstawówce, óać , umów ić , al swoją m iło ść w żk i Libery, kt moż e się pozn drobić za ległoś ci. k bohater ksią kole śred niej. na lic eu m. Ta k ja uc zyć, a racz ej e od na la zł w sz ry swoją mad am moja za zd ro ść – cz y bę dą c popu la rne st ai się niez w yk le się Tu jednak budz pozbaw iony zost aję obiektów wca m i i ic h W ten sposób e owe z w yk łado ], [14 :15 ? Czy nie mog ę na un iwersy teci roman se nauk się ły Logi ka ta k, to dlac zego ojej intelek[11: 30 Petz el, osner, H istoadoracji? A je śli w sw pr zedm iota m i: ać gów niarsko o], [9 :30 R się ju ż za koch a, Prawoz na st w et al K e? tu al nej mentorc enck ie py taria] iwersa lne, st ud a w sz kole w yż Ja k rów nież un erowane by ły do najbliż st jednak chyb Brak m iło ści je znaleź ć, a ju ż kiedyś ki e ór kt ogół u: "C o a, ni końc u tr ud no o obecnie za ś do sz ej za sadny. W tecie, kogo ś kt h znajomyc h, yc sz ba zrobić ?", "Z i na un iwersy ł ać ?", "C o tr ze w sz cz egól no śc m ia łby tr zydz ie ści lat, nosi tr zeba pr zecz yt – . m?" – ja k u Libery l nr 5. Chw ila o je st kolokw iu eg cz i uż ywał Cha ne e kiedyś by ło obci słe kiec ki ?Ż anych od lat o cz as y chod zi ców i pow ta rz Moż e to jednak pocz ąt ku ksią żócz w yk ładow Pr romanse sensu u ta ką te zę na ec ją się również lepiej? W końc bene pod koni ając nowoczepy ta ń, nawią zu ra (k tórą nota owo pod, uż yw mowan ia , zu ro ki st aw ia Libe stricte. Przykład y, internetow ym postem na ąż ąc ty m tokiem kiedyś st udenur sa m obala. D łożeniu zesposnej nomenklat iedy ś by ło”, te ż upie prawa o za y dysona ns na uc zeln i te ż „k w swoich w yk ładowcach. facebookowej gr się ał y się – ładn w by od ci za koch iwal i łu muzycznego wisk a i staromodnego słow zja ie opcje – oniczne nowoczesnego rozpat rz en ia dw „w yjścio y. I ta k anachr Mamy w ię c do klasyczne amor de fic yt – a w ct w yrafinowane ni ln i w ystępuje o iły komenta rze, to nie podoa) albo na uc ze bo, b) chod zi ż ra nd ki za stąp ju się nych kobiet, al tyczne. Komu w yc h”, powab i cy frowo roman czasach przyszło na m żyć. zem inęł y. ch cz as y, które pr ba, cóż... W ta ki bo pier w sz ą ć o plot kach, ug ą moż liwoś ć, codz iennej bo tr ud no pi sa ersy teck ic h Rozpatr zmy dr og ą Pi sz ę ogól nie, un iw wać jedy nie dr yd ar zeniac h, da się zwer yfi ko ałoby un iwer ysteck iego de zabaw nych w - o ty m tutaj na pe w no nie eż . y obserwacji (nal do rocz ni ków najst arsz yc h) pa radoksac h cz al nej dla w ładz ć asa ć w pr zy swaj ka nacie. Czebiut anta w ys ła wców, któr zy st móg łbym napi ie aterii w yk łado - pa niac h w dz to, że „k ie ie st Problemem m rm fo sy tu acji i ln ze uc westc hn ień, je ast łatwo pi sa ć o ją się obiektem dy ś”, swego cz no? A no nie je ud tr u m ęś ci ą olbr zy m ie l, pr ze z co „k ie ało się „k iedy ś , gdy je st się cz górnolot nych dy ś” je st nada st jednej m rówki e, w yjąt kowe, . j tego ty pu ce ię su św ie że, now st racz ej zmursz ałe, st are i.. go m row isk a (w C oelho ). No, chyba że je st je u – tera z” – a to y patr zy met afor tylko rwatorem, któr nieś w ie że. kt yw ny m obse ie ob e je stem, jesię . A le ja ta ki ni ek . By się - cz y ist niaw sz ystko z góry na m rów niegdy siejsz yc h ch pr zecięt nych C o do cz asów owa giełda podręc zn ików, stem jedn ą z ty stem jednym z Was. W ten rnet je ła wówcz as inte "pow sz ec hny ja rmark in forpr zy podoba ć - z Wam i. 0 ę, się albo, ja k to zw sy teck ie"? Chy sposób w ita m y ogól noun iwer macji na temat otek pr zeka zy wanyc h sobie pl ba nie. Próc z
C
666
JEŚLI FASCYNUJE CIĘ MODA, MASZ ZDOLNOŚCI ORGANIZACYJNE I CHCESZ UCZESTNICZYĆ W BUDOWANIU MIĘDZYNARODOWEJ KARIERY – JESTEŚ OSOBĄ JAKIEJ SZUKAMY! Jesteśmy międzynarodowym przedsiębiorstwem handlowym łączącym modę, styl życia, design i architekturę, które oferuje ciekawe perspektywy rozwoju młodym ludziom u progu kariery. Pierwszym jej etapem jest nasz Fashion Management Program – indywidualnie dopasowany program kariery dla absolwentów szkół wyższych. Czas programu: 8 miesięcy – trzyfazowy trening teoretyczny i praktyczny
I faza: wprowadzenie do naszego głównego działu – działu sprzedaży II faza: szkolenie w dziale zakupów w Wiedniu III faza: przygotowanie do pracy na pierwszym stanowisku kierowniczym jako Kierownik Działu Wykaż się na stanowisku kierowniczym z pełną odpowiedzialnością za obroty i personel, a otworzą się przed Tobą możliwości pasjonującej kariery w naszym przedsiębiorstwie. W ramach programu Fashion Management zdobędziesz kwalifikacje do objęcia stanowisk: Kierownik Sklepu w naszych europejskich filiach lub Kupiec w naszej centrali w Wiedniu.
Oczekujemy przede wszystkim płynnej znajomości języka niemieckiego, elastyczności, dynamiki, poczucia stylu i zdolności analitycznych.
Formularz zgłoszeniowy i szczegółowe informacje znajdziesz na stronie www.peek-cloppenburg.at/karriere e-mail : polska@peek-cloppenburg.pl
Peek & Cloppenburg KG, Recruiting, Melisa Gibovic, Mechelgasse 1, 1030 Wien, Austria
210x297_FMP_PL_Frau_0000.indd 1
16.11.11 10:20
EYe on Tax Spójrz na podatki fachowym okiem. Weź udział w prestiżowym konkursie Ernst & Young. Zobacz, jak wygląda praca profesjonalnego Doradcy Podatkowego. Masz szansę zdobycia cennego doświadczenia i wygrania atrakcyjnych nagród. Zacznij poziom wyżej. Nagrody w VII edycji konkursu: 20 000 PLN, płatne praktyki w Dziale Doradztwa Podatkowego Ernst & Young i wiele innych. Zbierz 3- lub 4-osobowy zespół i zarejestruj go do 18 listopada 2011 r. www.ey.com.pl/EYe_on_Tax
EY Financial Challenger To najlepszy start, jeżeli rozpoczynasz karierę w świecie nansów. Rozwiązujesz zadania, z jakimi mają do czynienia profesjonalni Doradcy Finansowi. Sprzedajesz i kupujesz spółki, dokonujesz ich wyceny i przygotowujesz analizy nansowe. Przekonujesz partnerów biznesowych do swoich rozwiązań i zdobywasz praktyczne doświadczenie. Nagrody w VIII edycji konkursu: 24 000 PLN, płatne praktyki w Dziale Doradztwa Transakcyjnego Ernst & Young i wiele innych. Zbierz 3- lub 4-osobowy zespół i zarejestruj go do 18 listopada 2011 r. www.ey.com.pl/Challenger