magazyn
4
od redaktora
Ameryka dąży do kulturowego panowania nad światem. Toksyczna męskość dąży do kulturowego panowania nad światem. Redakcja Magazynu Malkontenty tylko obserwuje sytuacje, jak tygrys, w gotowości na skok. Wszyscy tęsknimy za prawdziwą przygodą, za światem pełnym odkryć. Właśnie taki świat zobaczyłem na zdjęciach z podróży po Stanach Zjednoczonych Łukasza Jaszaka, we współpracy z którym powstał ten numer. Wszyscy tęsknimy za Karoliną Głusiec, a ona darzy nas rysunkami i refleksjami na temat prawie dwuletniego pobytu w Ameryce. W końcu tęsknimy za debiutantami, każdy nowy malkontent na łamach magazynu jest dla nas ważny. Zamykamy bardzo owocny rok, żeby o nikim nie zapomnieć dziękujemy wszystkim! Ivan Davydenko
Czwarte wydanie Magazynu Malkontenty. Redakcja: Ivan Davydenko. Korekta: Monika Błaszczak. Skład i zdjęcia: Łukasz Jaszak (www.jaszak.art). Rysunki: Karolina Głusiec. Kolaż: Aleksandra Kanar. Wszystkie prawa do tekstów, rysunków, kolaży i zdjęć należą do ich autorów. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych tekstów. ISBN 978-83-954840-2-5. Nakład 200 egzemplarzy. malkontenty.pl malkontenty@gmail.com. facebook.com/malkontenty © Magazyn Malkontenty, Lublin 2019. © Ivan Davydenko 2019. © Łukasz Jaszak 2019
numer amerykański
toksycznie MĘSKI
– Kiedy będziesz w Phoenix, pójdź do parku w centrum, tam rosną cytryny. Są strasznie słodkie, ale możesz zaoszczędzić na jedzeniu – uśmiecha się Karolina Głusiec i daje mi zdjęcie, które zrobiła w Arizonie. Jej bezpośredni ton nie pozostawia wątpliwości: – Życie jest na tyle nieprzewidywalne, że proszę nie zdziwić się, jeżeli jutro obudzisz się pośród amerykańskich prerii. – Kto wiedziałby o tym więcej niż nomadyczna artystka, która już drugi rok mieszka, tworzy i podróżuje po USA i Kanadzie?
Mitologia Ziem
ZACHODNICH zostać na stałe, ale nie był to chyba jeszcze ten moment. Zaczęłam mieć własne rzeczy, własne miejsca, budować stałe elementy świata, w którym się znajduję, być jego częścią poprzez wymianę, rozmowy, zostawianie śladów, kolekcjonowanie ulubionych dźwięków lub widoków, tworzenie rytuałów. Mimo że tego nie szukałam.
Ci, którzy cię trochę znają, wiedzą, że mieszkałaś w różnych miejscach w Polsce i poza Polską – aż trudno jest zapamiętać całą ich listę. Chcę cię zapytać, czym różni się życie po tamtej stronie oceanu? Karolina Głusiec: Życie jest takie samo. Inny jest krajobraz, kolor nieba, zapach powietrza, kiedy zmieniają się pory roku albo pory dnia, to, jak rozchodzą się dźwięki dookoła ciebie, kiedy mija cię samochód, z którego dobiega muzyka, albo kiedy oddala się ambulans, to, co zapamiętujesz z rozmów ludzi dookoła ciebie, zapach domu. Podobnie, jak kiedy jedziesz do innej części kraju: masz w sklepie te same rzeczy, co wszędzie indziej, i masz też inne rzeczy niż cebularz, albo takie, które inaczej się nazywają. Ludzie rozmawiają o tych samych rzeczach, ale mają trochę inny akcent. Ludzie maja podobne ciuchy, ale całkiem inne ciuchy, inaczej je noszą. Mają takie same samochody, ale inaczej jeżdżą. Do Vancouver przyjechałam pod koniec marca. Nawet nie wiedziałam, jaki jest tam krajobraz i pogoda. Chciałam tam
Myślę, że każdy, kto wybiera się na inną stronę świata, ma jakiś powód do tego, żeby tam być. Niektórzy chcą zobaczyć coś, o czym czytali, co widzieli na zdjęciach, inni zaś chcą po prostu „zobaczyć, jak jest”. Ze mną było tak, że chciałam zobaczyć, jak jest. Niczego nie szukałam, a dostałam same niespodzianki – za wszystkie jestem ogromnie wdzięczna. Jedną z nich jest to, że wszędzie, gdzie jestem, ludzie widzą mnie inaczej, mimo że pozostaję tą samą osobą. Jest oczywiście pewien rodzaj mitologii, magiczny punkt odniesienia, coś lub ktoś, kto pochodzi z danego miejsca, kto zawsze cię inspirował albo w jakiś sposób uwiecznił to, co związane jest z danym geograficznym punktem przez muzykę, obraz, film, książkę
4
Ze mną było tak, że zawsze inspirowała mnie muzyka. Jesz-
cze będąc nastolatką, chciałam pojechać do Anglii ze względu na muzykę. Robiłam sobie w głowie geograficzną mapę Wielkiej Brytanii, jak byłam młodsza. Każda część wysp to była inna muzyka, pewien klaster inspiracji dźwięków. Oczywiście, wszyscy moi angielscy znajomi pytali: „Po cholerę chcesz jechać do Yorkshire? Po cholerę chcesz jechać do Morden? Po co chcesz jechać do Leeds? Dlaczego chciałaś pojechać na takie zadupie jak Wolverhampton? Po co miałabyś jechać do północnej Walii, tam nic nie ma…” Ok, ok.
rzeczy na raz i jest to jak najbardziej normalne). On jest jedną z tych osób, które bardzo mnie inspirują, kiedy to, jak żyjesz, jest normalne – raz grasz na wielkim festiwalu, drugiego dnia pracujesz jako śmieciarz. Każdy ma jakieś swoje Koyaanisqatsi. Każdy osiąga w jakiś sposób równowagę. Równowagę. (Wszelkie powtórzenia w tym wywiadzie dedykuję mojemu serdecznemu przyjacielowi – Grzegorzowi Bożkowi, z którym cały czas się przecinam przez moich i jego znajomych w różnych czasach i na różnych kontynentach. Jest w tym wiele, wiele, wiele czegoś wzruszającego).
W zeszłym roku chciałam pojechać do Stanów Zjednoczonych. Listę miejsc, które chciałam odwiedzić, zainspirowała muzyka. Nowy Jork – no, wszystko, bo nikt z Nowego Jorku nie jest z Nowego Jorku! Chyba że ten koleś z LCD Soundsystem, bo przecież nie David Bowie… (David Bowie jest z Brixton, albo nawet z Croydon – w obu miejscach mieszkałam, zanim wszyscy zaczęli mówić, że jest „fajnie, i to w sumie nie jest getto”. No kto, kto, kto z muzyków się urodził w Nowym Jorku – Lou Reed? Może Laurie Anderson? Nawet nie sprawdzałam. Chicago – Tortoise. Baltimore – Dan Deacon. Washington, D.C. – Fugazi. Arizona – Lee Ranaldo albo David Pajo, albo Christian Marclay, nagrywają gitarę przywiązaną do rury wydechowej samochodu, jadąc po pustyni, Slint, noise rock, post rock, żwir i piach, szorstkość gitar, gryzące słońce prosto w oczy, czarny sprany t-shirt, „polvo, Polvo, POOOOL VOOOO”! Nie, nikt z tych osób i zespołów nie jest z Arizony! No chyba że Willis Earl Beal, ale on jest „znikąd”, tak jak ja (to prawda, Willis Earl Beal nie ma stałego miejsca ani pracy dużej niż przez pół roku, robi wiele
Filadelfia – RADIO, sklepy płytowe i gadanie o muzyce, słuchanie muzyki w barach i rozmawianie o muzyce w barach, scena DIY, bliskość stanu Nowy Jork, symbioza muzyki i wizuali – mikroscena pełna zespołów, które wymieniają się składami, rozpadają i schodzą, rozwodzą i pobierają, w międzyczasie wszyscy wykładają na uniwersytetach, jeżdżą na deskach, przybijają sobie piątkę w skejtparku, odbierają dzieciaki ze szkoły i idą na targ kupić ciasto dyniowe od Amiszów, jak wracają do domu, robią teledyski dla Warp Records i mają w ogóle fajne życie (pozdro Dana Sink + 5
Rachel, Micha oraz wasz sąsiad – Michael Robinson – jesteście jednymi z najfajniejszych osób, które znam).
Jaki był letni sen Karoliny Głusiec? Mój letni sen to nie jest sen. To było bardzo fajne doświadczenie.
Los Angeles – NO AGE. Kalifornia to punk, surf rock, Brian Wilson, Cass McCombs mieszkający w samochodzie (gdybym była kolesiem, byłabym tym ziomkiem. Nawet urodziny mamy w podobnym czasie – sprawdziłam). Toronto – no przecież METZ. Detroit – Protomartyr plus historia rodzinna, której jestem częścią. Cała płyta Relatives in Descent to historia moja i mojej rodziny, ale skąd miałabym o tym wiedzieć?
W Vancouver miałam pracownię w Chinatown. Na tej samej
ulicy, gdzie mieszkał kiedyś Jimi Hendrix. Ciężko mi jest trochę siedzieć w jednym miejscu cały czas, więc jak szłam na wieczorny spacer któregoś dnia w sierpniu, to chyba środa była, miałam jeden z najfajniejszych filmów w życiu – kiedy rzeczywistość robi ci film.
Jestem w Vancouver, idę w stronę Chinatown z brzegu nad wodą, gdzie jest Science World. Jestem koło wiaduktu, ale zamiast przejść przez ulicę, zatrzymuję się, bo słyszę jeden z dźwięków, które najbardziej lubię. Bardzo mnie ten dźwięk zawsze otula i uspokaja – to skejtpark. Deska uderza o rampę. Deska uderza o rampę. Echo, echo. Skejtpark zawsze dla mnie brzmi pięknie. Zawsze mnie uspokaja. Dźwięk skejtparku i patrzenie w zachodzące słońce, które w Kanadzie jest w swojej temperaturze koloru ciepłe i zimne jednocześnie. To prawda. Ani w Polsce, ani w Anglii, ani w Stanach Zjednoczonych słońce nie wygląda tak. Mój letni sen to dźwięk tego skejtparku. Ten dźwięk to skejtpark. To mój letni sen.
Cała podroż to trochę jak płyta zespołu Kristen – Western Lands. Dopiero niedawno to tak odczułam. Dokładnie. Wyobraziłam sobie teraz tę muzykę i widoki z okna autobusów, pociągów, samochodów.
Ok, a teraz jestem w Kalifornii. Drugi raz w życiu jestem tu po to,
żeby gdzieś „wrócić”. Mam kilku znajomych i kilka widoków, które znowu zobaczę, mam kilka muzycznych wspomnień. Hej, Ariel Pink jest z Los Angeles, może znowu go spotkam i może znowu będę uczyć w szkole, gdzie studiował. O mój Boże, zespół Love też jest z Los Angeles… Jak „w pięć minut zrobić kocioł na salce”, gdyż jesienią „białasy mnie ciągną w dół”? Podziel się ostatnimi muzycznymi inspiracjami, które poprawiają ci humor.
Jakbyś była zwierzątkiem, to jakim? Odpowiedź jest jedna – oczywiście byłabym PSEM! Żółtym psem biegającym po dworze. Po piachy w słońcu, z wywalonym jęzorem i uśmiechniętą michą – koniecznie! Średniej wielkości żółtym psem, ulubiony przedmiot – suchy patyk. Ulubiona pora roku – lato. Ulubione jedzenie – SUCHY CHLEB! :D
O mamo, no to masz mnie: konkretnie – niezmiennie dla mnie osoba, która robi zawsze kocioł na salce to Zoe Brzesny – didżejka z radia WFMU w New Jersey. Może mi się w życiu uda tam zrobić komuś herbatę – dam znać, jeżeli tam będę! W każdym razie, hity z audycji Zoe zawsze poprawiają mi nastrój.
Jeżeli chcesz komuś przekazać pozdrowienia, to zrób to w tym punkcie! Bardzo chciałabym pozdrowić Michała Bielę. Michał jest jednym z moich ulubionych muzyków i artystów. Ze względu na wrażliwość, na skromność, na prawdę w tym, co robi. Bardzo mnie wzrusza i inspiruje to, jakim jest człowiekiem. Miałam okazję poznać Michała oraz Hanię Cieślak (też bardzo pozdrawiam) na weselu mojego przyjaciela Wojtka. To pozdrowię też Wojtka i Alę Krasowskich, Przemka i Dorotę Jankowiak i Filipa Kalinowskiego. Ok, już, już, bo zacznę się plątać w tych pozdrowieniach. Ale najbardziej chciałam pozdrowić Michała Bielę!
Post Scriptum No to jadę do Los Angeles, żeby tam pobyć dłużej, zamieszkać, i też żeby mieć tam miejsce, z którego mogę wyjechać, żeby zobaczyć, co jest gdzie indziej, podróżować. Mam stamtąd fajne wspomnienia, ale też widziałam tam rzeczy, które sprawiły, że płakałam i nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Chyba każdy szuka własnej równowagi przez takie balansowanie. Zakończę cytatem Lee Friedlandera, w zeszłą sobotę przeczytałam go na wystawie California – kolekcji fotografii Michaela Janga, w McEvoy Foundation for the Arts. Na wystawie oprócz zdjęć jest też gablotka z zapiskami Janga i obiektami. Jeden z nich to transkrypcja nagrania, gdzie Lee Friedlander mówi, jak zrobić dobre zdjęcie: „To tak jak grając w koszykówkę, jak chcesz trafić, to musisz oderwać się od ziemi i stracić całą równowagę. Fotografia to jak gra w kosza, można trafiać cały czas”. Może nigdy nie byłam dobra w grze w koszykówkę, ale wiem, co to znaczy Koyaanisqatsi, widziałam ten film kilka razy i lubię robić filmy animowane, i kocham muzykę. No to cześć, jadę do Los Angeles w sobotę i życzę sobie szczęścia. Pozdrawiam Michała Bielę!
6
7
Karolina GĹ‚usiec
8
9
przewodnik błądzących MATEUSZ LEWIZNA
Wstałem, ubrałem się, wyszedłem. Wakacje to ciężki okres. Człowiek staje się gwałtownie wypróżniony z obowiązków i nie wie, co ze sobą zrobić. Wystarczy nie myśleć, nie zastanawiać się, nie uprawiać głupawych retrospekcji. Ten dzień to słońce. Promienie słońca i odgłosy miasta. Powietrze nie ma zapachu, jest bezwonne. Muszę zdążyć na dwudziestą, bo wbija Szynszyl. Najpierw ogarnąć szpontę1, bo chciał się spizgać – pieczony Szynszyl. Typ ma sztukę dobrego ścierwokłosa2, podobno z Holandii. Zaprosił do siebie, zmierzymy z wagi. To kwadrans drogi ode mnie. Skupię się na chwili obecnej. Będę słuchał ryku samochodów. Każdy z nich ma inny silnik, wydają różne dźwięki, ale zlewają się w jeden szum. Próbuję słuchać tych silników, szurania butów o chodnik, gdy robię kroki, i wiatru, który świszcze w uszach. Może uda się nie myśleć. Nie wybiegać myślami w dal, do przodu albo do tyłu. To nie takie proste. Staram się być wessany przez teraźniejszość jak odkurzacz. Uważność. Mindfulness. Mind-full-of-bullshit. Czar medytacji, pop-buddyzm i Gandhi w kostiumie klowna. Ja jeszcze nie zdecydowałem, jakiego będę wyznania. Buddyzm brzmi fajnie. Może zostanę przy chrześcijaństwie, może przejdę na islam, u Houellebecqa się opłacało. Mogę zostać mormonem, zaratusztrianem, ale chyba najbardziej chciałbym być wyznawcą judaizmu. Mógłbym być jak żydowski filozof Majmonides, komentować Talmud i pisać zajebiście długie traktaty. To bardzo skromne pragnienie. Jestem już prawie w połowie drogi. Dyskretnie spoglądam, czy nikt mnie nie śledzi. Ostatni typ od szponty okazał się szkudlarkiem3. Miejmy nadzieję, że ten nie wciśnie wałka i ścierwokłos będzie wart tych czterdziestu simoleonów4. Szkudlarki będą smażyć się w piekle, a diabeł głosem ochrypłym od ruskich szlugów będzie rechotał nad ich kotłem, wypominając trefne samarki. Skręcam za stacją benzynową, w trawie słychać cykanie świerszczy. Idę pod górkę prosto, widzę znajomą sylwetkę i twarz też jakby znajomą. To Szponta – kontakt do osoby dysponującej środkami psychoaktywnymi, bądź same środki psychoaktywne. Ścierwokłos – susz z konopi indyjskich mający działanie odurzające. Szkudlarek – szkodnik, oszust lub po prostu osoba niepożądana. Simoleon – jednostka pieniądza wyrażona w dowolnej walucie. 5 Stosować nawijkę – prowadzić konwersację. 6 Zawijać mandżur – opuszczać jakieś miejsce, wychodzić. 1 2 3 4
12
nauczycielka od polaka z gimnazjum. Mówię dzień dobry i przyklejam se do twarzy sztuczny uśmiech. Przeklęty babsztyl zagaduje mnie i zatrzymuje w połowie drogi. Pyta o studia, samopoczucie i rodziców. Sama chyba jest już na emeryturze, zapamiętała mnie po wypowiedziach na lekcjach – kwiecistych jak jasny chuj. Nie mogę jej powiedzieć o tym, że spieszę się odebrać palenie. Mecz zaczyna się o dwudziestej, Szynszyl będzie się niecierpliwił. Próbuję urwać rozmowę, ale buzia jej się nie zamyka. Musiała zainwestować w dobry klej do protez, bo jej szczęka kręci się jak kołowrotek. Daję jej znać, że się spieszę, spoglądając na zegarek. „Nie zatrzymuję cię” – i tu wymienia moje imię. Kończymy stosować nawijkę5 i zawijam mandżur6 w stronę Nowogrodzkiej. To miasto jest bardzo małe, wszyscy się znają, nikt nie jest anonimowy. Tkwię tu już zbyt długo. Wszędzie te same bloki, sklepy i centra handlowe. Ten sam asfalt, smród spalin, ta sama wielka płyta. Te same osiedlowe dziwaki i ci sami menele. Czuję się, jakbym nie mógł przejść do następnego levelu w jakiejś grze. Zupełnie jak w GTA, gdzie nie odblokujesz nowego miasta bez ukończenia ważnej misji. Nie wiem tylko, jakiej misji nie ukończyłem. Siedzę na kanapie. Skuty w opór. Z umysłem bez zawartości, pusty jak nastoletnia królowa balu z amerykańskiej komedii młodzieżowej. Moja krew jest gęsta, ciężka od ścierwokłosu. Szynszyl jęczy do Kruszyny podniosłą gadką, że Droga Mleczna to przedwczesny wytrysk masturbującego się kosmosu. Mecz skończył się dawno, w tiwi lecą programy edukacyjne o seksie, promując wolną miłość i porzucenie tabu. Zawsze można stąd uciec, jest wiele dróg, ale nie wszystkie prowadzą do wyjścia. Szynszyl i Kruszyna ryczą niezrozumiale, wydają odgłosy młodych szympansów beztrosko obrzucających się gównem. Zbyt dużo żądeł wewnątrz wnętrza – muszę pójść się odlać. Wstaję z kanapy z ciałem ołowianego żołnierzyka. Nie mam siły iść, ale nie posiadam wpływu na zachcianki pęcherza. Słyszę ich donośny śmiech, bo nie zamknąłem drzwi do łazienki. Struga moczu przecinająca przestrzeń nad kiblem wypełnia nasze spotkanie niespokojnym plumkaniem.
Mateusz Lewizna – pisze pod pseudonimem, bo boi się policji (myśli). Swoje eksperymenty z pisaniem określa mianem dywersji literackiej
MARKIZ e-SADE
PRZEMYSŁAW GŁUCHOWSKI
Dzień i noc to dla mnie złączone połówki różnych owoców – cytryny ze słodką pomarańczą. Pospolity – przez co nudny – dzień nijak ma się do wyjątkowej, pozbawionej anemiczności jego zasad nocy. Nie chcę ich jednoznacznie wartościować, ale prawda jest taka, że rytm dobowy pozwala mi być kompletnym. Za dnia słońce oświetla i zarazem ogrzewa moje ciało, zrasza mnie i mnie podobnych swoimi promieniami, byśmy w nocy mogli rosnąć w kępy odmieńców. Wyznaję to szczerze, mam się za pospolity chwast. Słońce i tak mnie nie dyskryminuje. Ale nie składam się tylko z roli, jaką odgrywam w świetle słonecznym. W drugiej części dnia, tak, powiedzmy, bliżej zmierzchu, zamieniam się w niejakiego „José Grande de Pene”, wielkiego zdobywcę przestrzeni wirtualnych. Noc przynosi ukojenie moim namiętnościom, pikantnym niczym papryczka chili zanurzona w tabasco. Jako profesor pracujący na renomowanej uczelni zarabiam przywozicie. Wystarczająco, aby pozwolić sobie na zakup najnowszego sprzętu multimedialnego. Jest on niezbędny w mojej nocnej, piekielnie wzmacniającej siły witalne eskapadzie. To, co robię pod płaszczykiem mroku, w małym stopniu dotyczy prawdziwych kobiet. Tych miałem już na pęczki. Mój kilkunastocentymetrowy atrybut profesorskiej władzy ustawiał studentki w kolejki przed gabinetem. Poważnie.
15
Zapotrzebowanie na doznania rosło, a zwykłe akademiczki zrobiły się takie… całe. Nie żebym miał mordercze skłonności. Wprawdzie jest osoba, której zagłady pragnę, i jestem nią ja, ale tak długo, jak mam internet i projekt napisania książki, nie mam zamiaru znaleźć się vis-à-vis śmierci. Mój pseudonim to językowa obiektywizacja mojego wielkiego ego. Poza tym podobnie nazywał się bohater powieści, którą ostatnio tłumaczyłem. Jestem znany w sieci i jak tylko pojawię się na czacie, natychmiast dołącza do mojego pokoju wielokulturowa grupka kobiet, czasem pewnie i mężczyzn. Wtedy się zaczyna. Kieruję swój palec w stronę przycisku uruchamiającego wybuch bomby atomowej w moim mózgu, bomby wytwarzającej promieniowanie przyjemności. Wokół mnie włącza się dziesięć monitorów z wbudowanymi głośnikami. Na każdym z nich wirtualne obiekty wyświetlają jakiś skrawek swego ciała. Zwykle jest to pierś albo sutek, usta, oko, łydka lub inny element z tak zwanej trzeciej bazy. Oświetlany tak przez parę minut wenusjańskimi wdziękami dostarczam sobie niemałego zadowolenia. Życie ułożyło mi się w piękną i harmonijną monotonię. Dzień i noc. Niczego więcej nie potrzebowałem. Do czasu, gdy pojawiła się ona. Do dziś mówię o niej „Ta ona”. Kobieta wyrocznia zmieniająca nurt mojego życia. Zrobiła, wydawałoby się, niewiele. W nocy, jakich przeżyłem już mnóstwo, włączyłem monitory, a na
okazał się uprzejmy. Gdy poprosiłem go, aby zatrzymał się z powodu mojej konieczności zwymiotowania, bez wahania uczynił to i pomógł mi wygrzebać się z samochodu. Podziękowałem mu. Niestety musiał odjechać, przynajmniej tak sobie to tłumaczę. Byłem mniej więcej w połowie drogi do mojej słodkości. Zacząłem zastanawiać się, co jest moją obsesją – kobiety, konkretna kobieta, poszukiwanie kobiety. Wiedziałem, że dowiem się tego, gdy spojrzę w oczy poszukiwanej. Po około dwóch godzinach spaceru odnalazłem miejsce zamieszkania „kociary”. Jednorodzinny dom z wyróżniającymi się bukowymi drzwiami pomalowanymi na beżowo. Zauważyłem, że już świtało, gdy zapukałem do drzwi. Wiedziałem, że to było właściwe miejsce, ponieważ koty zaalarmowały gospodarza, używając swoich niezłych zdolności wokalnych. Po otworzeniu ziemskich wrót do kociego raju zrozumiałem, że przez cały czas uganiałem się za kimś innym. Po raz drugi życie mnie oszukało. W progu stanął niejaki Carl. Tak jak Tim, był pracownikiem baru „Czerwony TuliPan”, tyle że na emeryturze. Carl to „Ta ona”, która wyświetliła mi się na monitorze, poznałem po zgrabnych nogach. W tej sytuacji mogłem zrobić tylko jedno – uśmiechnąłem się i wziąłem moją słodycz w objęcia.
jednym z nich – zamiast kawałka ciała – pojawiła się cała ona. Siedziała w fotelu i głaskała kota. Patrzyła na mnie, a jej spojrzenie przeszyło do głębi me serce. Nagle rozłączyła się. Monitor zgasł, i wtedy zobaczyłem w nim swoje oblicze, nagie, odarte z wszelkich złudzeń normalności, puste i smutne. Byłem sam w ciemnym pokoju, a wokół mnie niosła się kakofonia jęków wydobywająca się z pozostałych dziewięciu monitorów, które szybko wyłączyłem. Ta noc była wyjątkowa. Rozbudziła we mnie uczucie, jakiego nigdy wcześniej nie doznałem, oraz zapoczątkowała poszukiwania, jakich myślałem, że nigdy nie podejmę. Usilnie próbowałem odszukać tę kobietę, ale jedyny ślad, jaki mi po niej pozostał i który prowadzi donikąd, to jej pseudonim wyświetlony w historii połączenia – „Ta ona”. Przez długi czas nie wiedziałem, co robić dalej. W końcu zacząłem jej szukać, ale ona ciągle milczała, była jak Bóg. Z powodu miłości zgłupiałem. Wyrzuciłem monitory i zmieniłem życie, lecz tylko pozornie. Zabrałem się za picie i chodzenie do barów ze striptizem, wypytując wszystkich o kobietę z kotem. Odnalezienie jej stało się moją namacalną ideą, życiowym celem, słodkością, której mogłem skosztować. Przełom w poszukiwaniach nastąpił dopiero po wizycie w „Czerwonym TuliPanie”. Jak w innych tego typu miejscach upiłem się i wypytałem miejscowych o kobietę z kotem. Striptizerka o imieniu Tim powiedziała mi, że kiedyś pracowała tu „kociara” – dało mi to do myślenia, zapytałem o nią. Dostałem jej adres, szybko zamówiłem taryfę. Pod bar przyjechał żółty Crown Victoria, nie wiedziałem, że mamy takie taksówki. Kierowca był bardzo małomówny, to znaczy – w ogóle się nie odzywał, tylko ja mówiłem. Ale
Przemysław Głuchowski – z wykształcenia socjolog i prawie filozof. Zainteresowany badaniami społecznymi i filozofią egzystencjalną. Smakosz
TAFLA Rafał Rutkowski
Serce ma pory roku a pod korą jadą po kości łyżwiarze płoną stacje kolejowe a w benzynowych kolejka starcie się różnych światów podnoszą mnie łapiąc się pod pachami na wysokość osadzonych samolotów z tym że one lecą a ja wiszę weryfikuję mapy większość przestała wierzyć w lustra więc nalewają do wiader wodę i porównują gdzie jest prawdziwa sytuacja która gorsza żeby ją złapać nalewają wodę do kolorowych wiader wpatrują się w te swoje nica wmawiając że to prawdziwe studnie i piją z nich piach nazwany przez głupca powietrzem a ja nie umiem oddychać mój kręgosłup to pływające liście na stawie podmokły grunt myślałem zdradzi tajemnicę a tymczasem zdradził mnie już nie wstałem jak koral wracający pod język lub bezpiecznie schowana pestka w kilku kegach tworzących owoc pukam z drugiej strony w ekran wzrok mam nie nazwany turlam się ku nowym wiatrom rozwiązuje tumany bo w środku każdego z nas jest czyn czyli imię w nim się odbijamy
białej herbaty. W zależności od nastroju pisze albo czyta. Zdarza mu się też marnować czas.
Rafał Rutkowski - poeta-mistyk, trąbkarz, golibroda. Prowadzi salon literacki - księgarnie “Dosłowna” w Centrum Kultury w Lublinie. Kolekcjoner, w tym brzytew (obecnie jego kolekcja liczy 21 brzytwę).
16
17
Ł TU R
HA
C
MI
OW
pan tadeusz SKI
ulubionym powiedzonkiem było „guma i wąskie drzwi”, stara jak świat metoda przesłuchań, którą często pod wpływem alkoholu ćwiczył na swojej żonie i dzieciach, a na którą przełożeni patrzyli coraz bardziej krytycznym okiem. Ale przecież nigdy nie wiadomo, czy przełożeni się nie zmienią, czy specjaliści jego pokroju nie wjadą znowu na piedestał, czy tych tradycyjnych metod się nie przywróci. Chociaż podobno w jego biurze pojawił się niedawno młody żółtodziób, który nie dość, że jest wspomnianym inteligencikiem, to jeszcze jest na pewno donosicielską kurwą, bo nie pije alkoholu. A każdy, kto nie pije, ten donosi, to przecież jasne jak słońce. Gdy żona Pana Tadeusza zabrała dzieciaki i wyprowadziła się do matki, on nie mógł się w tej nowej rzeczywistości odnaleźć. Pił coraz więcej, z coraz to nowszymi kolegami spod sklepu monopolowego o ironicznej nazwie „Papież”. Wszak w kupie siła i łatwiej w tej kupie wymóc na dowolnym panu kierowniku poratowanie złotóweczką, bo do piwka akurat zabrakło. Gdy alkohol zaczynał już coraz bardziej gotować się w żyłach, a pod ręką jak na złość nie było nikogo słabszego, pan Tadeusz wychodził na ruchliwe skrzyżowanie koło sklepu. Ledwo trzymający się na nogach, zaczynał kierować ruchem. Pan Tadeusz był moim sąsiadem z klatki obok, często żalił mi się na swój ciężki los i przy okazji komplementował tak, jak zazwyczaj śmierdzący wczorajszym kacem sąsiedzi komplementują wyższych odrobinę od rówieśników szesnastolatków – oooo, a kolega to na pewno jest koszykarzem, no, no, en bi ej już czeka! Namawiał mnie również do wstąpienia do policji, bo
Pan Tadeusz był mężczyzną pod pięćdziesiątkę, o nieco obłych kształtach i przyjemnej dla oka twarzy niewyróżniającej się w tłumie. Brak wąsów być może był tylko przypadkowym niedopatrzeniem stylistycznym, bo dodanie tego drobnego elementu sprawiłoby, że gdyby na dowolnym policyjnym okazaniu postawić go w rządku z kilkoma innymi stereotypowymi kierowcami autobusów, mechanikami samochodowymi i fanami golonki, byłby od nich nie do odróżnienia. Pan Tadeusz pracował w służbach mundurowych, środowisku ludzi czytających magazyny pokroju dzisiejszego „Uważam Rze” i czerpiących z nich całą, calutką wiedzę o aktualnym świecie. W środowisku, w którym najbardziej wysublimowanym żartem było stwierdzenie, że pewnego dnia „załatwię sobie żółte papiery tylko po to, żeby móc legalnie strzelać do pedałów”. W środowisku, w którym znajomość języków obcych nie była jak w całej reszcie świata atutem, ale przywarą. Na takich ludzi mówiono „inteligencik”, takich ludzi nie akceptowano, takim ludziom podawało się rękę ze wstydem, pod tą jarzeniówką na korytarzu, która od dobrych kilku lat nie działa zbyt dobrze i nieregularnie migocze. Uścisk musiał być szybki, niewidzialny dla postronnych, akurat w momencie, w którym pod jarzeniówką następowała ciemność, tak żeby koledzy nie widzieli. Pan Tadeusz był zawodnikiem ze starej szkoły, ulepionym z innej, znacznie brutalniejszej gliny – nie wierzył w zmiany pokoleniowe, Europę Zachodnią i jej metody siłą adaptowane na naszym tradycyjnym polskim gruncie. Jego
19
tylko się zakurzyło, zadymiło, i nie ma zwierzaka. A Włodek tam miał portfel, paszport, dokumenty, no to chuj, trudno, trzeba jechać na komendę i to zgłosić, ale żaden z nas przecież nie zna języka. No to musieli jakiegoś konsula ściągnąć, żeby tłumaczył, a ta kurwa, zamiast pomóc krajanom w potrzebie, to jak tylko usłyszał historię, to się spruł milicejskim, żeby nas zawinęli i przebadali alkomatem, taka to kurwa była. Nigdy już zagranicę nie pojadę, pierdolę. W dniu naszego – o czym wówczas jeszcze nie wiedziałem – ostatniego spotkania, gdy jesiennym wieczorem wracałem z dorywczej roboty, Tadek próbował po raz kolejny opowiedzieć mi tę historię o australijskim kangurze, który teraz przy pomocy blachy Włodkowej legitymuje koale czy inne wombaty i dba, żeby był spokój. Śpieszyłem się, więc go zbyłem. Obawiam się, że niechcący go tym zabiłem. Tadeusz się wkurwił. Gdy otwierałem kluczem bramę, wykrzykiwał, że jestem taki sam jak ci młodzi z komendy. Potem wyruszył uspokoić skołatane moim olewczym stosunkiem nerwy pod sklep „Papież”. Niedługo później, po którejś z kolei flaszeczce, uświadomił sobie, jak źle się dzieje w naszej mikrospołeczności, na naszych asfaltowych drogach, i tradycyjnie wyszedł na skrzyżowanie, żeby usystematyzować przejazd rozmaitych pojazdów kołowych po naszej dzielnicy. Niestety młody kierowca Lanosa na oleśnickich blachach nie znał panujących tutaj zwyczajów i pilnował świateł, zamiast zwracać uwagę na ciężką działalność dzielnego policjanta-społecznika, i skasował go na tym skrzyżowaniu na amen.
takich jak ja nam tam rzekomo potrzeba. Bardzo się cieszyłem, że moi rodzice wierzyli w system nauczania prywatnego i sympatyczna nauczycielka języka angielskiego, pani Ania, niewiele ode mnie starsza, przyjeżdżała do nas na kwadrat raz w tygodniu – dzięki temu nigdy mnie nie przydybał z podręcznikami pod ręką, w drodze na jakieś wykupione w szkole językowej lekcje. Wciąż byłem w jego oczach prawilniakiem, który trzyma się sztywno. Mimo wielkiej miłości do naszego kraju i narodu oraz typowej dla jego pobratymców od kamaszy niechęci do wszystkiego co obce, pan Tadeusz był raz w życiu za granicą, i to nie w Czechach, Niemczech albo odległej Słowenii. Jakimś cudem wylądował po drugiej stronie naszego globu, w miejscu, gdzie jak spłukujesz po sraniu – bo po sikaniu spłukiwać nie należy, bo to jego zdaniem nieekonomiczne – woda się w kibelku kręci w drugą stronę. Czasem gdy miał lepszy dzień, opowiadał jedną i tę samą historię w kółko. Słyszałem ją w młodości kilkanaście razy i bardzo możliwe, że z uwagi na mój wtedy chłonny jak gąbka umysł, w jakiś sposób mnie tą historią ukształtował. – No i rozumisz, młody, jechaliśmy samochodem po imprezce i Włodek niechcący w coś przypierdolił. Wysiadamy sprawdzić co to, a to, kurwa, najprawdziwszy kangur, normalnie jak w telewizji, szturchnęliśmy go nogą raz, drugi, trzeci i się nie rusza, no to co zrobić, przecież to nie sarna, nie wrzucimy go do bagażnika na kotlety w obcym kraju, co nie. No więc Włodek wpadł na taki pomysł, że kangura ubierzemy w policyjną kurtkę służbówkę i zapozujemy do zdjęcia. Jakoś te chude łapki wpakowali w rękawy, kucamy, pozujemy, Staszek już tam wyciąga kodaka z kurtki. I nagle jebany jak się nie ocknął, jak nie dał w długą z tą Włodkową kurtką, no
Michał Turowski – kiedyś pan biedota, teraz muzyk projektów Mazut i Gazawat. Od lat czeka na nominację do Paszportów „Polityki”, a tu taki chuj jak Batorego komin.
21
martwym ciałem, ma jakiekolwiek wątpliwości. Przecież chce tego bezkrólewia jak niczego więcej, pragnie zapłacić najwyższą cenę, aby małe kurewki i nieudaczników uwolnić spod jego władania. Dlaczego teraz siekiera staje się tak ciężka, że upada, wybudzając króla z władczego snu? Na chwilę. Sen jednak już mniej zanurzony w królewskich marzeniach, płytszy, bardziej czujny. Gdyby się teraz wybudził, dziewczyna, która stała się mną, wie, że będzie o jedną kurwę mniej, bo zapewne on zrobi z nią to samo, co ona chce teraz zrobić z nim. Stoi nieruchomo i marzy o tym, że ma siłę. Widzi plamy krwi zastępujące te po spermie na pościeli, potem krew wsiąkającą w salonową wersalkę, kapiącą na podłogę. Widzi, z jaką satysfakcją ściera ją rano, przy okazji czyszcząc wszystko na błysk, całe dwieście metrów kwadratowych królestwa. Dziewczyna, która stała się mną, po cichu podnosi siekierę, najdelikatniej jak potrafi. Wycofuje się krok po kroku, niszcząc swój plan, z niewybaczalną lekkością, bez złości. Zasypia z narzędziem niedoszłej zbrodni po łóżkiem. Od tego wieczoru wie, że on ma rację. Jest kurwą i nieudacznikiem w jednym słabym ciele, które stworzył on, popełniając największy błąd swojego życia.
Dziewczyna, która stanie się mną, wie, że zapamięta ten wieczór na zawsze. Stoi w sypialni, wsłuchując się w jego oddech. Godzinę temu on był królem. Wiedział, że ma w domu same kurwy, mimo że najmłodsza z nich ma sześć lat, figurę dziecka wojny i blond grzywkę zasłaniającą siniaki po wczorajszym wbijaniu do jej główki wiedzy o odziedziczonym kurewstwie jej matki. Takie rzeczy się zwyczajnie dostaje zapisane w metryce. Każda córka poczęta przez matkę zwaną kurwą od dnia pierwszego po swój ostatni kurwą pozostanie. W razie gdyby to określenie się zużyło w danym dniu przez zbyt dużą ilość powtórzeń, pozostaje jeszcze kilka w zapasie: szmato, dziwko, krowo, macioro. Od klaczy nigdy nie wyzywał, bo konie kochał najbardziej. Z synami miał gorzej, bo jedynie leń, również po matce, i nieudacznik, bo jak można od dziewięciu lat być na świecie i trzydzieści kilo na plecach ledwo dźwigać i się pod ciężarem worka z węglem uginać w kolanach. Gdyby z inną miał te dzieci, toby ani takie kurewskie, ani cherlawe nie były. Jednak jak król już ten błąd popełnił i z kurewstwa zbyt ochoczo korzystał, to teraz trzeba do głów, pleców, ud i dup powbijać, że takie to nic nie warte i niech sobie nie myśli, że będzie się swoim królestwem dzielił z tym gówniarstwem i bez reakcji na darmozjady patrzył. Jakby zginął dzisiejszej nocy z rąk dziewczyny, która stała się mną, toby nie musiał już niczego nikomu tłumaczyć i męczyć się wrzaskiem i rozdawaniem razów. Dziewczyna, która stała się mną, patrzy w niedaleką przyszłość i wie, że jak go teraz pokona, to będzie wolna. Ona i kilkoro współdarmozjadów, i ta kurwa, co je narodziła. Może będą mogli pozmieniać metryki na nowe, zacząć nosić lżejsze worki i czuć, że coś znaczą, że dają radę. Siekiera ciężka, trzonek poci się w niewielkiej dłoni. A jak się obudzi, jak przeżyje i wróci, to pozabija kurwy i nieudaczników. Tego nie chce dziewczyna, która stała się mną. Nie przemyślała tego wcześniej. Dlaczego dopiero teraz, stojąc z dumą nad jego przyszłym
Ada Żurawska – ur. 1978 r. Wcześnie zaczęła dorosłe życie jako matka syna i córki. Imała się wszelkich zajęć, by dzielnie podołać roli samodzielnej kobiety wśród niewykonalnych wymagań otoczenia. Dziś szczęśliwa matka dorosłych dzieci, handlowiec, artysta amator z czasem dla siebie na patrzenie w przyszłość.
22
A D A Ż U R A W S K A
MESKA SŁABOSC Hubert Znajomski
Bici mężczyźni też płaczą werdyktem wstydu milczą udając, że chwile słabości to przyczyna spadku testosteronu W zakamarkach bezpieczeństwa w swej nieudolnej filozofii zamiast mądrość umiłują stereotypy a potem fałsz wypełni ich łzy ale wolą milczeć niezauważeni zniknąć z łona prawdziwie ludzkich katuszy
ANDRO
GUTANY Anna Góra
Idą na wojnę Androgutany, o swojej racji każdy jest przekonany. Na przeciw nich inne Androgutany prężą się w spodniach żółte banany. „Baby do domu! Wojnę tu mamy”. O co walczycie dzielne Gutany? „By to nasz Gutan, nie ich był wybrany”.
Ukoi ich śmierć a spokój sfinansują sponsorzy leków na uspokojenie którzy za życia pozwolili im żyć ale jakim kosztem? poniżej minimum egzystencji? bynajmniej finansowej! chodzi o umysł .
DO DRZEWA Z trudem przemierzałem kręte w pionie ścieżki gdy moja czupryna nie sięgała ci do liści Hubert Znajomski urodził się w 2000 roku w Lublinie. Prowadzi bloga (uwielbiampandy.blogspot.com) i jest aktywistą społecznym.
24
25
miron tee
odwrócony ikson
Dwie strony z mającej się ukazać książki pt. „Odwrócony Ikson”.
Książka asemiczna jest otwartym stylem pisania bez słów.
MironTee/ Odwrócony Ikson /2019
26
Dwie strony z mającej się ukazać książki pt. „Odwrócony Ikson”. Książka asemiczna jest otwartym stylem pisania bez słów. 27
TRIGGER WARNING: DOMNIEMANE MOLESTOWANIE SEKSUALNE Białka to ja cię przecież zaprosiłam, nie musiałeś nawet pukać. lubiłeś pukać inne, chociaż miałeś swoją. ja byłam małą, którą lubiłeś tulić, chociaż miałeś swoją. przyszedłeś na jedną noc, to ja cię przecież zaprosiłam. nigdy nie wszedłeś mi na szczęście w nieszczęściu w sny. jej nigdy ciebie nie wyznałam; troskliwie gwiazdkowałam dla niej słowo gwałt.
bo co? bo czy gwałt, jeśli było: ej, chcesz się zjarać ekonomicznie?, a ty mi w usta włożyłeś dym z butli po wodzie, a ja bezżywa, ja bez czasu, ja bez powietrza, ja bez przestrzeni, ja nie pamiętam, ja nie wiem, (tylko ty pamiętasz), (tylko ty wiesz), (ja nic z tym nie zrobię)? do czego się kwalifikujemy? jesteś mi traumą, której nie próbuję strawić. nie próbuję już cię przełknąć. białka (ur. w 1995) (język kaszubski) rzeczownik, rodzaj żeński (1.1) kobieta, białogłowa (1.2) żona kolokacje: (1.2) mòja białka → moja kobieta
28
29
brzu szek
MATEUSZ KOCOWSKI
oddalić, ale on nie odpuszcza. Spóźnię się do pracy, myślę, spóźnię, a i pewnie też tego co mam w swych dłoniach nie kupię, bo zaraz to odrzucę, coby tę kobietę ratować, coby stać się niczym durny superbohater. Kobieta do kasy próbuje. Oblech za nią. Ja za nimi. W odległości idealnej ich śledzę, przynajmniej tak mi się wydaje, bo choć od tyłu ich widzę, to dostrzegam ich twarze; chytre spojrzenie oblecha i niepewne ciężarnej. No i przystajemy. Ciężarna, oblech. Ja. W kolejce do płacenia przystajemy. Otwarta jest tylko jedna kasa, i to kasa, która właśnie przestała działać, bo starsza pani na taśmie położyła pięćdziesiąt złotych, które owa taśma jej wciągnęła. I oblech męczy ciężarną. Coś zagaduje, coś niewyraźnie mamrocze w jej kierunku. A ona się odsuwa. Stara się znaleźć jakąś nową przestrzeń,
Naprędce, bo spieszyć się do pracy trzeba, wpadam do sklepu. No i chwytam coś w tym całym biegu, który to bieg zaraz zostanie powstrzymany, ale to za chwilę, za moment, nie teraz. Bo teraz mam w dłoniach coś do jedzenia, jak i też coś do picia. Jeść i pić w końcu trzeba, nie jesteśmy robotami, podobno, choć jak roboty pracować powinniśmy. Obładowany, bez koszyka, no bo i po co, skoro to wszystko i tak na szybko, gnam do kasy. Pik-pik i zapłacone. Taki jest plan. Tylko że plan się nie powodzi, bo dostrzegam sytuację dziwną, nietypową, groteskową? Dostrzegam, jak facet gruby, typ iście obleśny, typ z tych, co to żarcikami dwuznacznymi rzucają na prawo i lewo, prześladować zaczyna kobietę. Ot, przyszłą matkę na moje niesokole oko. Ot, kobietę w ósmym, chyba, miesiącu ciąży. No i coś tam do niej gada, a ta próbuje uciec. Próbuje się 30
dotknąć pani brzuszka? Kobieta nie wie, jak zareagować. Zastyga. Zastyga i on. Ja już niemalże odrzuciłem to, co trzymam w dłoniach. Jestem gotowy do działania. – No. Ok. Ale pod jednym warunkiem – zaczyna ciężarna. – Ja będę mogła dotknąć pana brzuszka też. Szczęka mi opada. Oblech godzi się na układ, po czym delikatnie dotyka brzucha ciężarnej. Ta z kolei dwukrotnie poklepuje oblecha po jego wydatnym wańtuchu. Superbohaterem najwidoczniej dziś nie zostanę. Kasuję zakupy i znikam.
coby jak najbardziej odsunąć się od niego. To jednak jej się nie udaje. Przed nią ludzie, za nią oblech. Za oblechem ja. Stoimy. Przestrzeni coraz mniej. Spokojnie, kobieto, spokojnie. Jak przekroczy granicę, to cię uratuję. Odrzucę trzymaną w rękach wodę i drożdżówki i cię uwolnię spod jarzma tego niegodziwca, staram się jej przekazać w myślach. Na razie jednak nie robię nic, on nie przesadza. Jest blisko, prawda. Widzę, że czujesz się nieswojo, ale to jeszcze nie to. To jeszcze nie pora na pozbawienie go godności. I wnet ruszamy do drugiej kasy, bo druga właśnie zostaje otwarta. Przepuszczam ich, coby dalej kontrolować sytuację. Oblech jednak, jak na złość, zastępuje ciężarnej drogę i mówi: – Widzę, że jest pani w ciąży, czy mogę
Mateusz Kocowski – pochodzi z Łęcznej, urodzony w Lublinie, przez który bardzo często przejeżdża. Mieszka i pracuje w Warszawie. Nigdy nie napisał dobrej książki. 31
LOS CZŁOWIEKA SZYMUŚ
Już dwa razy podpadł strażnikom swoim niewyparzonym językiem. Tym razem komendant osobiście wywołał go w czasie wieczornego apelu. Wyszedł wyprostowany, każdy kowbojski krok był dla nas – pozostałych szarych więźniów – odmierzaniem sekund pozostałych do starcia dwóch herosów. Dobrego lotnika amerykańskich sił powietrznych i złego komendanta obozu koncentracyjnego. Obaj wyglądali doskonale. Zacięta twarz Niemca, spojrzenie mrożące krew w żyłach. Amerykanin za to nigdy nie tracił rezonu. Świadczył o tym ten cholerny uśmiech znamionujący pewność siebie. Idealne zęby równiutko ułożone były na ponadludzko wielkiej szczęce. A te ciuchy! Idealnie dopasowany mundur SS kontra luzacko noszona kurtka pilota. Na niej miękki baranek, dający ciepło i otuchę w najtrudniejszych nawet sytuacjach. Naprzeciwko – sztywny kołnierz ze złowieszczym symbolem trupiej czaszki. Uważaj, czaszko! Nadlatuje do ciebie jankeski orzeł, który na całym świecie strzeże wolności jak źrenicy oka. Zrozumiałem, że to nie jest ludzka konfrontacja. Cały bagaż wielkich idei mieścił się w tym starciu. Razem z resztą więźniów mogłem jedynie stać zdumiony i patrzeć, bo oto dzieją się rzeczy wielkie. Ewidentnie któryś któremuś konkretnie przypierdoli. Każdy z nas w prostym obozowym pasiaku, większość – z biednych krajów Europy Środkowo-Wschodniej. Żydzi, Cyganie, Węgrzy, jeńcy radzieccy, Jugosłowianie i Polacy, którym nie dane było nigdy poznać prawdziwej demokracji. Dopiero teraz, w tym najtrudniejszym momencie naszego życia, możemy ją zobaczyć po raz pierwszy. Serca nasze ściśnięte, bo stojąc w odległości kilku metrów od siebie, dwie główne postaci patrzyły sobie w oczy. Nastąpił krótki dialog. Nie wiem zupełnie o czym, bo stałem za daleko i nie dane mi było usłyszeć tej wspaniałej angielszczyzny. Trach! – Niemiec przyjebał naszemu w bebechy. Ten skulił się z bólu, ale błyskawicznie znów się wyprostował. O, tak! Śmieje się naziście w twarz. Drugi cios uderza w głowę. Ameryka-
34
nin znowu śmieje się jak głupi do sera. Nie tak się napierdala w saloonach dalekiego Teksasu. Po kilku następnych razach uwertura się skończyła. Na rozkaz komendanta strażnicy zaczęli okładać kijami jankesa. Zgasła nadzieja, którą w nas rozpalił swoją odwagą. Życie uciekało z oczu bohaterskiego pilota, aż posoka ciekła z dupy. A cóż to! Lunął deszcz! Niebo opłakuje strumieniami najwierniejszego syna wolności! – Koniec! – krzyknął ktoś z tłumu. Dla nas, dla statystów, nastąpił wreszcie koniec strasznie długiego dnia zdjęciowego. Prawdziwe wybawienie przyszło wreszcie z ust kierownika planu, choć dopiero za kilka dni miał nas wyzwalać kolega z dzieciństwa tragicznie zmarłego lotnika. Wtedy też będę miał do zagrania ciut większą rolę niż dzisiaj – w czasie strzelaniny schowam się pod wozem drabiniastym. Wszyscy byliśmy głodni, więc nawet nie zdejmowaliśmy pasiaków. Razem z resztą typów ustawiłem się w kolejce po szamę. Rzeczywiście większość z nas pochodziła z biedniejszej części Europy. Trzeba przyznać, że byliśmy parszywi w porównaniu do tego przygłupiego aktorzyny. Źle zbudowani, brzydcy, niscy. Na szczęście mogliśmy się podtuczyć burgerkiem z frytami. Wziąłem tackę i rozsiadłem się przy wielkim wspólnym stole w baraku zrobionym z kartonu. Nie zdjąłem nawet czapki do jedzenia. Włączyli nam jakiś film o amerykańskim nastolatku, który zostaje superbohaterem. Jadłem i oglądałem, jak jakieś roboty skaczą po ekranie. Coca-cola niemiłosiernie lała się po ryjach – tego dnia był straszny upał. Ja jednak wybrałem Budweisera. Poszedłem do lodówy z browarami dla wszystkich i wziąłem sobie od razu dwa, bo za chwilę mi ta swołocz wszystko wypije. Wróciłem, nogi zarzuciłem na stół i z miejsca wyłoiłem pół butli. Wtedy nachylił się do mnie jakiś przyczajony Bułgar. Nie miałem zamiaru oddać mu drugiego piwa, tam ma lodówę i niech sobie sam po nie pójdzie. Ale niepotrzebnie źle się do niego nastawiłem, bo on tylko chciał zagaić rozmowę: – Wydaje mi się, że ten Rusek, co wypił trzy szklany i dopiero wtedy zakąsił kawałkiem chleba, to był znacznie lepszy od tego pedała.
Szymuś – jedyny godziwie opłacany autor magazynu „Malkontenty”. Człowiek przywiązany do wartości (materialnych).