Księżycowe więzi Skończył się już dostatek i wszystkie wygody. Szczerze miaucząc, skończyło się równocześnie moje dawne życie. A wszystko przez niepozornych przedstawicieli homo sapiens. Przyszli tacy wielbiciele zwierząt od siedmiu boleści, mówiąc jedno niby niewinne zdanie: „Chcemy wziąć jednego kociaka”. Aż się sierść na grzbiecie jeży i pazury same wysuwają! Teraz już wiem, co się za tym niepozornym sformułowaniem kryje, lecz będąc tak młodym kociakiem, tego wiedzieć nie mogłem. To w ogóle nie do pomyślenia, że tacy ludzie, którzy nawet sobą dobrze zająć się nie umieją, decydują się na przygarnięcia żywego stworzenia. Powiem więcej, nie jakiegoś tam byle jakiego stworzenia, lecz kota i to w dodatku o królewskim pochodzeniu. Dokładnie z rodu ocicatów! Ale pomijając już nawet rasę, przecież od wieków istnieje zasada, że nigdy, ale to nigdy człowiek nie może zaadoptować kota wbrew jego woli. To powinno być oczywiste, że to kot (zwłaszcza ocicat) wybiera sobie człowieka, z którym chce spędzić życie. Ale zacznę od początku. To piekło zaczęło się dokładnie w chwili, gdy dzwonek do drzwi przerwał moją poobiednią drzemkę. Kobieta, u której tymczasowo mieszkałem wraz z moją cudowną mamą oraz dwójką rodzeństwa, otworzyła drzwi. Do naszego mieszkania brutalnie wkroczyło dwoje ludzi - kobieta i mężczyzna. Przedstawicielka płci żeńskiej była typem wychudzonej modelki z różowymi tipsami, które nieprzyjemnie drapią w delikatną kocią skórę podczas głaskania oraz pofarbowanymi włosami, na wspomnienie których jeżą mi się wąsy. Pomijając to, że po takim farbowaniu włosy są zniszczone, to na dodatek śmierdzą mieszankami chemicznymi (niewyczuwalnymi dla ludzi, lecz dającymi się we znaki wrażliwym kotom). Natomiast mężczyzna już z wyglądu pasował na biznesmena i nosił za mocno wykrochmalony, w żadnym razie nieodpowiedni dla delikatnych kocich pazurów, garnitur. Razem tworzyli parę wręcz odpychającą jako opiekunowie dla kota. Niestety, moja tymczasowa opiekunka tego nie zauważyła i z radością wymalowaną na twarzy przyjęła do wiadomości, że ci dwoje mają zamiar zabrać jednego z nas. Po długim wybieraniu padło oczywiście na mnie. Zawinęli mnie w jakiś brudny, śmierdzący psem koc i wynieśli z mojego rodzinnego domu, jakby nigdy nic. Oczywiście tutaj szybko wyjaśniam, że nie bez mojego sprzeciwu. Broniłem się, jak mogłem, czyli głośno i wyraźnie im oświadczyłem, co o tym sądzę (użyłbym pazurów, lecz unieruchamiał mi je ten ohydny koc), a oni jakby nigdy nic tłumaczyli mi, jak to będzie cudownie, gdy już u nich zamieszkam.