LUDZIKI Im bliżej granicy tym mniej narodów – silnych, głośnych, pewnych siebie - i tym więcej „małych” ludzi w ich mikroświatach. Ludzików. WSCHODNIA ESTONIA - 58°59′58″N 27°44′19″E Kiedy mówił, ciągle obracał zegarkiem w dłoni. Miałem wrażenie, że odlicza inny rodzaj czasu. Dostępny tylko tutaj. Co chwilę przerywał, znikając w dymie ogniska. Ja wiedziałem, że jutro jadę. Nie mogę tutaj zostać, zwariowałbym w tym miejscu przypominającym do nieprzytomności indiański port nad Amazonką. Z jego własnymi urojeniami, obrzędami, bogami. Własną historią. Lecz Nikolaj zostanie tu na zawsze i od zawsze tutaj jest. Wstyd mi, że nie potrafię dotrzymać mu kroku, czasem nawet, spojrzeć w oczy. Szczególnie, gdy patrzy na nurt Narwy i bełkoce swoją opowieść, po raz kolejny. Zapada noc, a mnie znowu nieswojo. Mam wrażenie, że Vasknarwa po zmroku się budzi. Że to jakiś zwarty organizm na końcu naszego świata, pulsuje i oddycha. Krąży na swojej orbicie dość daleko, by nie zostać dostrzeżona. Zmieniał się układ domów. Ulice prowadziły donikąd. Według mieszkańców Kurtnej (jakieś 100 kilometrów stąd) powinienem obawiać się duchów rycerzy. Trupów i resztek zwłok. Turystyczne popłuczyny. Jestem pewien, że wszystko co martwe uciekło na drugi brzeg Narwy. Patrzy stamtąd na wioskę, z bezpiecznej odległości, i nie chce wracać. Po raz pierwszy komuś w Rosji jest lepiej. Nikolaj był pewien, że i Dimie byłoby lepiej. Choć nie rozmawiał z nim o tym zbyt często. Aż do dnia, gdy matka wyrzuciła Dimę z domu. Lecz jego oczy - jak mówił Nikolaj - były już skierowane na rzekę. Za rzekę. I wtedy strzela ognisko, Nikolaj opowiada, a ja staram się wyłapać cokolwiek z jego pogranicznego bełkotu. - Ciało pływało jak tratwa - wzdycha Nikolaj. - Bujając się z jednej, na drugą stronę. Płynęło ku Narwie i Bałtykowi. Uciekało. Matka mówiła mi, że nie zapomni wron. Siedziały na plecach Dimy i darły się bez końca. Była pewna, że to w jej stronę. Za karę. Za każdy dzień, w którym o nim zapominała. W którym nie rozmawiała z nim. Bóg i ona, kobieta. Za egoizm. Za nieodpowiedzialność. Za brak miłości. Niezrozumienie. Ciało zawirowało, dość płynnie, jak w tańcu (on lubił tańczyć). Tutaj nie można być nijakim. Trzeba być mężczyzną, a ruskich, czy kozackich tańców odprawiać tu nie będzie. Bo już nie może. Nie ta Ruś, i nie te czasy. Ojciec znad Donu, stary kozaczyna, nauczył go wszystkiego, a ciało, znikało w oddali. Za budynkiem straży granicznej. Pamiętała, gdy uderzał drzwiami ostatni raz. Gdy tańczył przy oknie ostatni raz. Gdy ostatni raz widziała jego spojrzenie, wystraszone w drzwiach jej klasztornej celi. Pamiętała, że wiedziała, co zrobi i ostatnią łunę zachodzącego słońca, która pokazała jej ciało syna. Trzy razy wspominała, że kiwnął dłonią. - Na pewno, nie zostawiłby jej tak po prostu - Nikołaj szepcze. Był pewien, że nie kłamała. Znał jej spojrzenie. Tamtego dnia była szczera, nie rozmawiała z nim, modliła się. On był tylko postronnym słuchaczem: - Zbierałem drewno, jak dziś. A ona zaczęła krzyczeć. Nie przy rzece, ale przy bramie monastyru. Wtedy Nikolaj przybiegł. Miał dwadzieścia lat. Klęczała przed mozaiką i płakała. Opowiadała. Zawierzała wszystko Bogu. On tylko usłyszał, co mówiła patrząc w górę. Opowiedział to lekko, łamanym estońskim, którego nie znałem. Nie znał języka. Po prostu mówił. Gdzieś łyknął rosyjski, estoński przyszedł sam. Prawie mówiłby po angielsku, gdyby w Vasknarwie otwarto szkołę. Jednak nie otwarto. I dobrze - jak sam przyznał. Za dużo tego.
Spacerował wkoło daczy. Może pięć na pięć metrów. Obita płatami starej papy. Wcześniej typowa rosyjska, nad Pejpiusem. Tyle zostało. Stracił pracę, znajomości, szacunek, nawet buty. Została gnijąca powoli drewniana pieczara, w połowie nakryta ziemią i mchem. Z okna spoglądał na jezioro, szczególnie rano. Lubił, jak łódka powoli faluje na tafli. Na jedzenie miał. Pokazał mi starą skrzynię - jedyną rzecz, o którą naprawdę dba. Na trzeźwo o niej nie wspomniał. Trzymał w niej stertę papierów pisanych cyrylicą. Od ojca. Stare dokumenty z sowieckiej strażnicy. Każdy mieszkaniec się meldował, każdy donosił, niektórzy współpracowali, inni nie wiedzieli, że współpracują. Tak jak Paavo, dziś już stara się o stołek w prowincjonalnej radzie Ida-Viru. Tak zaciekły antykomunista, że aż rusofob. - A tu takie rzeczy, panie Polak - kończy po rosyjsku Nikolaj. Paavo co miesiąc przyjeżdża do swej rodzinnej wsi i zostawia koło starego dębu, przy skrzyżowaniu na Smolnitsę, małą reklamówkę pozaklejaną taśmą. W niej, kilkaset euro. Jest na podstawowe naprawy łodzi. Alkohol dostaje od przewodniczącego gminy. Sam dowozi mu ruski spirytus. Wszystko łódką, do której przyprowadza mnie kilka razy chwaląc się nią i opowiadając, gdzie był nią jego ojciec, a gdzie będzie i on. "Na Karaiby", mówi. A potem i tak w to nie wierzy, bo nie chce opuszczać Vasknarwy. Nie martwi sie o siebie, ale o wieś. O te poranki. Nie będą takie same, jeżeli on odpłynie. Poza tym lubi tak myśleć, by tęsknić. Ogień go otwiera, a alkohol dodaje sił. Ja i tak jestem "Innostraniec". - Stary powtarzał mi ciągle, 'żeś ruski'. I ruski będzie bo to krew co się zmyć jej nie da – mówił i dodawał drewna. - Był twardy - stwierdziłem. - Kozak. Doński. Tak mi mówił. Ale by cię nie lubił. - Za co? - Boś Ty Pan, i Niemiec. - Ja słyszałem, że my Pana mamy jednego, i wy też. Nawet Arabowie mają jednego. - Ale Polak. I Niemiec. - Widziałeś Estona i Ruskiego w jednym? - Ja widziałem. Oni wszystkie - wskazał na wieś - raz estońskie, a raz ruskie. Jak z Pejpiusa zawieje, tacy są. - Ale ja jestem Polak. I żaden pan. - Ty jesteś z zapadu. Dla niego to Niemiec. Sowa przeleciała nad nami. Tutaj są większe, chronione. Nie urzędowo. Nikt nie zabiłby sowy nad Narwą. Pomaga ludziom. Zabija szkodniki. Żaden nie zabija za darmo, a ona tak. - Zostawił łódź? - Teraz walczy. Nie wiem gdzie, ale walczy. Za wszystkich, za ciebie Polak, też. On dobry Kozak i walczy o dobre. O pokój. O mir. Pamiętaj, zawsze pamiętaj, Kozak walczy o mir. - Dobrze, że ją masz. Łódź była wszystkim, to fakt. Nie tylko dla Nikolaja. Dla wsi. Niewielu jeździło autobusami do Narwy, do Johvi. Więcej handlowało wzdłuż wybrzeża, aż po Kallaste. Andru chwalił się, że kilka lat wstecz, wypłynął w stronę Kallaste, ale dotarł do Dorpadu rzeką. Później, idąc za ciosem, aż do Pskowa. I nikt go tam nie gonił. Dopiero wtedy zawrócił. Nikolaj się śmieje: - Jego syn jest taki sam. Kiedyś spłynął do Narwy, potem do Petersburga, potem do Helsinek. Ponoć tam jest ładniej. Choć, ja nie wierzę. Jak on mówi, że ładnie, to gorzej. Taka to widzisz nasza przygoda.
Dzięki łodzi Nikolaj żył, łowił. Czasem sprzedawał.. Ale przede wszystkim, to łódź ojca. Jej nie przepił, teraz już nie przepije. Jak i zegarka. Cały czas toczył go między palcami. Gdy zasnął upuścił go na piasek. Nikolaj spał, zaś zegarek to tylko pasek. Po tarczy została pustka. Wypełnił ją drewnianą atrapą. Rano wstając, poszedł do daczy. Otwarł szufladę i grzebiąc wśród skarpet szukał zegarka. Każdego poranka, każdego kolejnego dnia, przypominał sobie obietnice jaką złożył swojemu bratu. Że nie zapomni, że nie zgubi, że mu odda jak Dima wróci. Nikolaj wstał od szuflady, zapinając pasek na nadgarstku patrzał na wschód Słońca nad Pejpiusem. Na falującą wodę i łódkę. Tańczyła na tafli. Tak, jak jego brat, gdy martwy spływał ostatni raz do Bałtyku. To było w sobotni wieczór. Jego brat już nie wrócił. W Vasknarwie byłem od trzech dni. Droga przebijała się przez estońską puszczę, aż nad brzeg jeziora Pejpius, morza północnej Rusi. Nikolaja spotkałem drugiego dnia, gdy sprzedawał ryby, tuż przy drodze. Światło świetlówek migotało w biurze (nocą, drugiego dnia obudziły nas latarki. estońskiej straży granicznej, gdy spaliśmy na plaży). Komputery, dwa ekrany, pełno krzeseł i biurek. Tak się strzeże granicy Unii Europejskiej i chroni obywateli. Strażnica na miarę ruin krzyżackiego zamku, jakie sypią się kilkaset metrów na południe. A rosyjska strażnica? Nic z tego brzegu rzeki nie widać. Nawet wieży. Ale, gdzieś tam jest. To pewne. - Nie szukamy tutaj problemów. Jesteśmy na dwa, trzy dni. Spaliśmy na plaży, bo tak jest wygodnie. Nie odpowiedział. - Poza tym, wieś już o nas wie. - Gdyby nie wiedziała, uznałbym, że naprawdę jesteście problemem. - Jesteśmy tutaj legalnie. Przestał pisać. - Co zrobiliśmy źle? - Nic. Prócz spania na plaży. Od incydentu w 2014 roku, gdy estońskiego strażnika porwały rosyjskie służby, Estonowie, podobnie jak Łotysze myślą o budowie płotu. Lub muru. Murowanie to nowe popularne hobby. „Płocą się” Węgry, Chorwacja, ostatnio Serbia, Bułgaria, ale i Kosowo też chce. Może nie jest jeszcze państwem, ale idzie z duchem czasu. Mury chce stawiać też Trump. Łotwa pod koniec 2016 roku uznała, że też warto. I zaczęła budowę własnego płotu, a za nią w taniec poszła Litwa. Nie graniczy z Rosją właściwą więc, by nie zostać w tyle, poszukała Rosji gdziekolwiek. I znalazła. Odgrodziła się od Obwodu Królewieckiego. Płot oznacza splendor! Strażnik wstał nie mówiąc nic i poprosił nas na stronę. Otworzył szerokie drzwi, wyszedł na balkon. Staliśmy, patrząc w nurt rzeki i księżyc, jaki odbijał się w nieji. Można było dostrzec monastyr, ruiny zamku, a daleko za nimi światła na tafli jeziora. Rosja była ciemna, uśpiona i dzika. Odpalił papierosa. - Nie szkoda wam czasu? - Jeździmy po dziwnych miejscach, byliśmy na Purekkari Neem, wcześniej na Hiiumie. Chcieliśmy płynąć na Ruhnu, ale brakło czasu. - Mam matkę na Ruhnu. Ładne miejsce. Papieros powoli się tlił. Łódź patrolowa oświetlała plaże na zachód od naszego samochodu, łuna opierała się o ścianę lasu. - Uważajcie tutaj. I nie siedźcie za długo.
Wypalił papierosa. - Monastyr kusi? - Tak. Chyba tak - spojrzałem na kopuły cerkwi. W nocy szare na tle czerni. - To nie mów tego nikomu we wsi. Mają swoje sprawy i monastyr też. Staliśmy tak w ciszy kilka minut. Zza domów nad brzegiem rzeki wyłoniła się procesja. Kilkanaście kobiet. Kilka z nich z przodu niosło pochodnie, reszta latarki. Strażnik obrócił się, gasząc papierosa. Uśmiechnął się. - Tak. Dobrze, że akurat dziś je przypiliło. Monastyr musiał przebłagać za swe czyny. - Nie będę przedłużał, za niedługo wrócą z patrolu. Zakonnice zatrzymały się na brzegu rzeki. Śpiewały rzewnie, dojmująco smutno. Zza zamku płynęły kolejne zwrotki w starocerkiewnosłowiańskim, a strażnik mruczał pod nosem pieśń. Kolejne pary kobiet podwijały habity i wchodziły do wody, niektóre aż po kolana. Pochylały się. W świetle latarek zdawało się, że zanurzają twarz. Przychodziły następne, aż w końcu procesja stała nad brzegiem pochylając się rytmicznie. Niczym metronom w takt nokturnu. Pieśni wybijały rytm nurtu Narwy. Aż jedna z nich podniosła wysoko pochodnię. Krzyknęła głośno. Kobiety zerwały po kawałku ze swych habitów i rzuciły w rzekę. Za nimi poleciała pochodnia, gasnąc w wodzie. Wkrótce, wszystkie zniknęły. - Przebłagania za igraszki w celach – strażnik uśmiech miał szyderczy. Co drugi piątek miesiąca do klasztoru wchodziło kilku mężczyzn. Ze wsi. Taki układ, by nikt nie interesował się zanadto monastyrem. Do klasztoru wysyłano kobiety ze szczególnymi problemami społecznymi. Okazało się, że problemem podstawowym był głód seksualny. Pop, który prowadził nabożeństwa nakrył jedną z zakonnic, gdy przechodziła do celi swojej sąsiadki. Od tego momentu, zastanawiali się, co zrobić. Którejś nocy, jeszcze gdy Stalin żył, pop wywiercił dziury w murze, szerokie na gołą stopę. To te dziury widziałem krążąc wokół, pierwszego dnia. Po wsi rozniosła się wieść, że to diabeł. Że tamtędy wchodził do środka. Zaś pop po nabożeństwie zebrał czterech młodych mężczyzn i poprosił, by po cichu w nocy, co drugi piątek, jak wieś będzie kiwać się z pijaństwa, przyszli do monastyru i w imię Boga, wypędzili z kobiet szatańskie żądze. W ciągu kolejnych lat wszystko toczyło się to regularnie jak w zegarku Nikołaja. Nawet Zora, szesnastolatka pracująca w tutejszym sklepie wiedziała, że w piątek wieś pije, a potem się kiwa… Młodzi wchodzili do środka, wychodzili przed wschodem słońca. Pop dopiął swego. Zyskał spokój, a zakonnicom wpoił ich grzeszność, niedoskonałość, za którą powinny błagać o wybaczenie i zmywać swe grzechy w świętej Narwie, matce północnej Rusi. W każdą sobotnią noc wychodziły więć z monastyru, z pochodniami. Na brzegu rzeki obmywały dłonie i stopy. Następnie wracały, a monastyr był spokojny. Nie działo się nic, co mogłoby zgorszyć ludność. Panowała cisza i modlitwa. Gdy skończył opowiadać patrzał na mnie pewnym i dumnym wzrokiem. - I nikt nie wie? - Kilka osób, ale wieś jako cała? Nie. Nie wie. Rozdeptał peta. Patrol dobijał do pomostu. ***
Obracał zegarkiem w dłoni. Opowiadał. Jakby historia płynęła z niego gdzieś za jezioro. Jakbym był dla niego pustką, którą może wypełnić swą troską. Kogoś, kto jest z daleka, tak daleka jak dwanaście tras do Pskowa. Chyba tak było mu łatwiej. Wysłać swoją historię dalej niż do Pskowa. Myślałem, gdzie teraz jest jego brat. Gdzie płynie Dima. Czy już zobaczył Helsinki? Czy ciało zaplątane w rybackie sieci koło Petersburga, zwiedza carskie kostnice? Czy po prostu, stało się częścią umierania Bałtyku. Gdy Nikolaj wstał od ognia patrzałem w głąb zarośli. Za daczą, kilkaset metrów dalej, był mur monastyru. Mur, po którym wchodził Dima. Za którym czekała wzburzona Narwa. - Nie mogło być inaczej. Nasza matka mówiła, i mówi, że Jezus też w niedzielę zmartwychwstał. Dima w piątek, w celi, umierał trąc o nagie ciało. W sobotę spał w nurtach Narwy. Niedziela nigdy nie nadeszła. Ostatni raz widziałem Nikołaja jak odpływał w jezioro. Wstając od ognia nie powiedział nic. Nie spojrzał na mnie. Wypłynął w czarną pustkę i zniknął. A po chwili, zaczął lśnić na tafli jeziora jednym z wielu świetlików, które powoli tańczyły na Pejpiusie. Wśród nocnych gwiazd. Wschód słońca odbijał się pięknie w mozaice nad bramą monastyru. Brama otwarta. W środku kilkanaście osób. Pustki. Nie ma samochodów. Nie ma przyjezdnych. Pop podnosząc w górę potir krzyczy. - To Ruś. I Rusią jesteście. Krzyżując dłonie i stopy jesteście godni. Krzyżując każdą myśl grzeszną, jesteście godni. A wtedy nadejdzie ruski hospodar i pokaże, gdzie droga do Pana! Gdzie wasza droga. Hospodar jest blisko i nie przyjdzie z zapadu, nie z yuga, czy siewiera. Z wostoka. I jego twarz poznacie. Będzie z wami. Jak Aleksander Newski! Ten, który patrzy na was i pilnuje. A wy dla niego pilnujcie Rusi. Połączy się z wami, wam pokaże drogę do Pana. Niektórzy plują na niego. Niektórzy mówią, że to zły, że to komunista. A to hospodar jest dobry i miły - głos od Pana i Pana dłoń nad wami. Dłoń Rosji, dłoń nad starą Rusią. I gdy przyjdzie, pójdziemy jego drogą, do Pana naszego. Z kieszeni wyjął zdjęcie. Położył przed stołem ofiarnym, oświetlone świecą, ubrane w ramę, oszklone, w złocie. Wyszedłem na dwór, żegnało mnie zdjęcie. Zdjęcie prezydenta, tego zza Narwy. Drugiego po Newskim, ścieżce Pana, pańskim hospodarze. Wsiadłem w samochód. Zatrzymałem się kilkaset metrów dalej przy sklepie. Strażnicy stali przy drzwiach krzycząc coś do środka. Jednego z nich poznałem. Przesłuchiwał nas. - Co wam? - Nic! Mieliście wyjechać! - I wyjeżdżamy. Z głębi sklepu wyleciała butelka. Rozbiła się o ogrodzenie. Później słowa, kolejne kurwy i ruskie swołocze. Dwóch ze strażników wyjęło pałki. Weszli do środka. - Jedźcie. - Jestem Paweł. - A ja Noeme. Czekałem aż rzucą jajem, rzucają butelkami skurwysyny. Wypad stąd! - wbiegł do środka. Odpaliliśmy samochód. Przez okno wyleciała jeszcze jedna butelka. Gdy znikaliśmy za znakiem "koniec Vasknarwy" ze sklepu wybiegli strażnicy. Tak samo obcy, jak i my.
Teraz puszcza. I na południe. POŁUDNIOWA ŁOTWA - 55ー53′N 26ー32′E Dyneburg był szklany. Warstwa po warstwie narastał w odbiciach stłuczonych butelek, szklanek, szyb, reflektorów, lusterek. Szkło potęgowało wszechobecne, pulsujące światła neonów, reklam, panienek opasanych świątecznymi lampkami. Dyneburg nie wychodzi z ludzi do końca. Usłane kamienicami, do złudzenia przypominającymi polską kongresówkę (miasto długo było ostoją wyobcowanej tu polskości), przecinane sowieckimi blokami zdawało się z czymś walczyć w swojej nijakości. Teatr miejski odbijał w oknach fasady burżuazyjnych, często polsko-żydowskich kamienic. Dyneburg był Civitas Sovieticus. Czy tego chciał, czy nie. Miasto musiało każdy tydzień utopić w spirycie, zalać nim powietrze, rzekę, rynsztoki. Coś je gryzło. Wygryzało. To nie była Ryga, gdzie sowieckie gmaszyska starają się żyć z secesją, gdzie wieża pałacu kultur tańczy z kościołem Jakuba. Tutaj był Dyneburg. Tutaj kamienie toczyły wojnę, której nijak nie dało się rozstrzygnąć. Po każdej bitwie sprzątano ulice, by cywile mogli jakoś funkcjonować i uzbroić się na kolejną konfrontację. *** Anna uważała się za Polkę. Pracowała na kasie w supermarkecie Maxim. Rozpoznała nas po języku. - Oni się rodzą, by umierać, nie by żyć, - kasowała kolejne rzeczy - Życia nie można mieć. Może je po prostu puścić z dymem. Przepić by umrzeć. Spojrzała na mnie, czekając na odpowiedź. - Oni nie mają Boga. To i nieba tam nie ma, i piekła. Nic nie ma. Więc, piją. Trzeba pić, by nie być niczym. Zawiesiłem się. Każdy samochód, który mijałem w nocy, każda zataczająca się para, banda, kobieta, policjanci pijani w otoczeniu studentów. Rozbity ford o barierki przy "Łatgalii", para w mieszkaniu bez okiennic, tocząca się nago w rytm muzyki. Światła, wszędzie jasne błyski, migoczące neony. Muzyka, dźwięk, śmiech, krzyk, Księżyc ciemniejszy od świateł ulicy. Szkło, i światła. Szkło i piski opon. Wszędzie, powolnie sunące po chodnikach żywe cienie. Rano szukałem Aivarsa koło całodobowego. Sklep był zamknięty. Uniwersytet też. Sprawiał wrażenie filmowej dekoracji - zakurzone drzwi, okna, fasady. Tylko jeden neon, wygaszony, na rogu budynku. Klub studencki. Rano zamknięty. Otwarty tylko w piątki. Nie wiedziałem gdzie stanąć. Brak centrum, szachownica ulic, każdy szedł gdzieś, lecz zdawał się krążyć wkoło kwartału by wrócić ponownie, w to samo miejsce. Dyneburg był ze szkła, jak dekoracja, inscenizacja. Beznamiętnie bezduszny. Pusty. Kobieta obiecała wyjść na papierosa (kierownik kompletnie skacowany, żadnych klientów) Pojawiła się z paczką rosyjskich papierosów. - Tylko trochę Polaków jeszcze żyje w mieście, reszta czeka na śmierć, Rosjanie, Łotysze, inni, mówię wam. - Dlaczego Polacy żyją? Czemu tylko oni? - Bodaj ja to wiem?!- pociągnęła - Pewnie, bo do kościoła chodzą, wierzą. - Kościół był zamknięty. - Bo ksiądz popił pewnie. Poza tym nas tutaj nie lubią. Od cara jeszcze, jak położył twierdzę – od prawie dwustu lat, swym ogromem, carska twierdza straszy śródmieście Dyneburga. - Jak to? Łotysze?
- A pan tu Łotyszy gdzieś widział?! - pociągnęła dwa razy - Chyba tylko w urzędzie, w teatrze, albo na poczcie, i jeszcze każdy psioczy, bo mówią tylko po łotewsku, a kto w Dyneburgu łotewski zna? - A wczoraj kto był na ulicach? - Ruskie. A kto?! - Dużo ich. - To mała Rosja. Mateczka - córeczka. A jeszcze wkręty mają w urzędach, to na Kryształowe Noce przywożą od swoich ruskich spirytus, rozwożą po knajpach. Jak mój zięć chciał, to go psami poszczuli, niemieckimi owczarkami - bo najlepiej gryzą Polaka. Tak mówił. - A Unia? Granica? - Unia kończy się na Jakubowie, dalej to Amazonia. Czasem do Rzeżycy przyjadą jacyś sprawdzać. A tutaj? Jaka to Unia, jak w mieście żeby załatwiać coś to trzeba po rusku, w urzędzie tylko po łotewsku, nie? Tutaj nikt do Unii nie chciał, my się baliśmy, my Polacy, ale głosowaliśmy, bo bardziej baliśmy się Ruskich. A oni nie chcieli do "EuroSojuza", to nie lubią i nas, i Łotyszy. Naprawdę to tu Rosja jest, tylko granicy nie ma na mapie. Ale jednak jest. Ja anu powiem. Tu - popukała palcem w głowę i wzięła dwa buchy - Na nią nie ma paszportów. Nie przejdzie pan jej. A Unia? Tym bardziej. Jak pan chce poznać trochę miasta, to na starą twierdzę się przejedźcie. Tam albo bogaci Rosjanie, co to w Unii chcą mieszkać, albo biedota z Dyneburga. Same Ruskie. Ruskie Ruskich niszczą. Piją i płaczą. Potem się całują. A potem dalej niszczą *** Przy twierdzy byliśmy w nocy. Do złudzenia europejska, choć nadal duszna. Zmodernizowana, ale militarna. Im głębiej, tym bardziej przypominająca slums w starych koszarach. Kilka odremontowanych kwartałów z zamkniętym systemem ochrony. Dalej ciemności, zaś na samym skraju twierdzy śmieci, prezerwatywy, strzykawki, i szkło w nylonowych workach. Ulice złożone w kwadraty i prostokąty spotykają się na placu, ciemnym, i smutnym. Opasanym białymi krawężnikami ery CCCP, niebieskimi płotkami rzeźbionymi sierpem i młotem. Porządek i cisza. Cisza i ciemność. Gęsta atmosfera innego świata. Skręciliśmy ku północnej bramie. Na ostatnim bloku, już z czasów Chruszczowa, sprayem błyszczało: "Это Россия. Это союз. Ты один." Obok wyblakły, obrypany rysunek dwóch ściskających się dłoni. Wieczny mir. Wieczna twierdza. Wyjeżdżamy Słońce zachodzi nad Dźwiną. Szybko przejechaliśmy rzekę. Coś spadło z mojej piersi. Odetchnąłem. RUŚ CZERWONA - 49ー37'30.0"N 22ー42'23.7"E - Uderzał, raz. Bił. Drugi - bił dalej. I kłuł go mocno, tak mocno, że ręka zdrętwiała. Wtedy sobie pomagał drugą. I kłuł go dalej, w twarz, w nogi, żeby nie uciekł. W oczy, koło ucha, w plecy, brzuch, pachwiny, nawet w dupę. Tą którą sam przewijał. Tak długo, aż nie poznaje się własnego dziecka. Własnego syna - skończył opowiadać i wylał herbatę do zlewu. To już nie był jego syn, bo był w UPA. A jak był w UPA to nie mógł być pierworodny. Pokłócili się, uderzył ojca. Ojciec nie odebrał tego personalnie, ale narodowo. Syn bije ojca Polaka. Syn, który jest w UPA. To coś większego. Później zabił ojcu owcę, i truchło zabrał do partyzantów. Przyszedł raz, drugi, trzeci, potem ojciec już czekał. I nie rozmawiali. Po prostu, syna nie było. Zostało wspomnienie i ciało, zakopane w kwiatach. Koło matki. Broniła się podczas
Rabunku, bo syn przyprowadził ze sobą dwóch starych UP-owców. Zgwałcili matkę. Syn nie zdążył nawet porozmawiać. Była Ukrainką. Dostała za związek z Lachem, z panem. *** W dymarkach byłem kilka godzin i wyjechałem inny. Jeżeli został ktoś, kto nie bał się rozmawiać o dawnych czasach. to właśnie ci z Wspominają czasy radzieckiej granicy "bo był spokój". Machaliśmy do siebie zza płotu, ale nikt nie mógł sięgnąć po siekierę. Płotu nie dało się obalić, ciężko było przeskoczyć. Więc i tak nikt go nie chciał zniszczyć. Był sobie, aż kolejna zasłona padła. W dymarkach opowiadali o rękach, nogach, głowach wykopywanych jeszcze kilka lat temu. *** Janka. Gotowała na stołówce. Z Rybotycz. Grekokatoliczka. Pradziadek w AK, prababcia sanitariuszka UPA. Ona? Nikt. Bo ani nie chce być Polką (babcia pamiętała polskie wojsko ludowe, jak weszło do Huwnik i kilku gwałciło dwunastolatkę, krzycząc, "I co? Dość głęboko żeby tatuś Wołyń sobie przypomniał?"), ale Ukrainką tym bardziej nie chce być. Brat dziadka był w Moosbergu, w kwietniu 1944. Ktoś zdążył posprzątać niektóre zwłoki, reszta leżała nadal. Na gościńcu. Wśród spalonych chat. Nabita na sztachety. Rozcięta w pół. Przybita do odrzwi. Trzeba było omijać dłonie, ręce, oczy wydłubane, pływające w kałuży. Leżała kobieta, trzymająca jeszcze wyrwany płód Tak opowiadała jej babka. Dokładnie, by wnuczka pamiętała. I nie o Ukraińców jej chodziło. O ludzi. Bo są do tego zdolni. Nie wiem gdzie dziś Janka mieszka. Chciała stamtąd wyjechać. Mówiła, że to nie o miejscowych chodzi. Raz na jakiś czas przyjeżdżali Ukraińcy. Prosili, by nie mówić, nie opowiadać bo IPN bada. Bo po co to? Bo przecież to przeszłość, a zamiast mogił są pomniki. Że każdy ma swoje, oni Lviv, my Peremyshl. Ona nie chciała mówić. Miała dość opowiadań, wspomnień, obrazów. Dla niej Wiar, najczystsza rzeka w Polsce, był Styksem pełnym krwi i osocza. A dzień, w dzień musiała przekraczać go jadąc do pracy. Wyjechała. Nie mieszka już na Czerwonej Rusi. Wielu nie mieszka. *** Przed sklepem opowiadają, że klasztor co noc zmieniał się w twierdzę, w ostatnią stanicę na wschodzie. Opowiadają tak emocjonalnie, jakby to co najmniej Chmielnicki szedł od Drohobycza. Zabite okna, w każdym strzelba. Monstrancja wystawiona, sanitariuszki z końskim łojem, butelki z bimbrem, widły, noże, nawet granat. I czekali. Noc, w noc. Gdy Niemcy odeszli, czekali tym bardziej. Była pustka, a słuchy o Ukraińcach szły, jak fala powodziowa. Dalej i dalej. "Są już w Mościskach", ale nie byli. Nikt nie zaatakował. Nie Pacław, nie Kalwarię, nie klasztor. "Matka ochraniała", mówi jeden z chłopów. - A pierdolisz ty trzy po trzy - ze sklepu wyszła kobieta, przy kości.- Pieprzysz, żadnej matki. Mieli po prostu swoje informacje, że klasztor jest umocniony. Że w środku polscy partyzanci. Że mają broń, granaty, nawet armatę. Woleli wsie mordować, a nie klasztor zdobywać. A ty stary jesteś i głowę panu zawracasz pierdołami. Jeszcze piwka? Kim był mężczyzna? Nie powiedział. Nie był Polakiem, nie czuł się nim. Gotowało się w powietrzu gdy cedził, że mu do Ukrainy daleko, ale sam na świecie nie chce być. Więc wybrał ją, ale paszport, to ma polski. *** Koli nie było w domu. W sumie, od walk na Donbasie nikt nie widział, by kręcił się koło gospodarstwa. Stara ukraińska chałupa z malowanymi okiennicami. Zarośnięta bieluniem i
różami. Co z nim dowiedziałem się rok później. Gdy wracaliśmy z Estonii, na południe. Zahaczaliśmy o Medykę. Byłem winien kilka złotych w sklepie, zapytałem o Kolę. Kola się powiesił i wisiał tak tydzień, dwa, miesiąc, dłużej. Gdy do domu weszła straż graniczna ciało było już na podłodze. Przeżarte czasem, rozłożone wśród zbutwiałych desek. Rozpoznano go po przekrzywionej nodze. Kulał. Kola powiesił się, bo miał przeszczepioną nerkę. Mówili mu, że to od motocyklisty, ale dogrzebał się do dokumentacji. Nerka była od Ukraińca. A Kola słynął w Medyce z nienawiści do Ukraińców. Jego ojciec nienawidził. Dziedek krasnoarmiejec też. On utrzymywał tradycję przy życiu, aż uratował mu je Ukrainiec i stał się dla siebie największym zagrożeniem. *** Dziś Jola była smutna. Nie odzywała się. Milczała, lecz nie długo. Pracowała w kiosku, w Fredropolu. Jakiś pogranicznik ukraiński zaszalał z jej bratanicą na dyskotece w Przemyślu. Teraz młoda jest w ciąży. Chciała skrobać, była umówiona, ale on się nie zgodził (Jola podejrzewa, że chce polskie obywatelstwo). Bierze prowizję od DAI (ukraińska drogówka) za łapanie innostrańców. Jej wysyła całą kasę, na dziecko. Ale ona zbiera na Anglię. Bo tutaj to nie życie. Polska to "klatka zawiści". Za granicą, na wschodzie, dzicz. Nie chce o niej słyszeć. Jak urodzi to ucieka. Dima chce dziecko, więc niech sobie radzi. Nikt jej nie zatrzyma Ostatni poranek przed wyjazdem na zachód. Stoję przed domem na samym krańcu Pacławia. Starszy mężczyzna czeka na mnie, siedzi na błękitnym krzesełku oparty o framugę. Zegar odbija dzwonem w uszach. Mężczyzna proponuje herbatę. - Wczoraj złapali Ukraińców na Nowych Sadach - zagaduję. - Jakby to coś nowego - kładzie szklankę z herbatą, siada, patrzy w okno. Za płotem sąsiad rozbiera starego mercedesa. Złomu Jan nie lubi. Przypomina mu miasto, hutę. Pracował na Górnym Śląsku. Za Solidarności wrócił na wieś. Nie wierzył w zmiany, a teraz powtarza, że miał rację. A tutaj, nic się nie zmienia. Nic od wojny gdy świat powstał na nowo. - Wiarusów mogli łapać, a nie tych biedaków, bo ostatnie pieniądze płacą, żeby ich przeprowadzić do nas - włącza radio jakby bał się, że ktoś podsłuchuje. - Chodzili Wiarem, zawsze o poranku, jak straż miała czujkę na Kalwarii. Przychodził zakonnik, z którym się dogadali, rozmawiał, częstował strażników ciastem. Śmichy chichy, a oni przechodzili. I to nie do pracy. Ale popić, na urodziny, na imieniny, na święta. Wiesz jak to u nas mówili? Kręcę głową. - Łączenie rodzin. Herbaty ubywa, kiwaki pompują ropę i liczą kolejne minuty. Jan obserwował każde przejście Wierusów. Każdy ich powrót na Ukrainę i poranne pielgrzymki do rodzin. Każda z nich w porozumieniu z kimś z polskiej strony. Przez lata, aż Donbas rozgorzał. Ktoś kazał lepiej obserwować granicę, rozdzielić tych, którzy jeszcze żyli na przekór zasiekom. Jan znał przypadki, gdy zabijano zwierzęta, bo wtargnęły na pas graniczny. A przecież nie wolno. Wzdycha mocno i wylewa swoją herbatę do zlewu. Nie wierzy już w Boga, nie wierzy w ludzi. Sam nie wie czy wierzy w siebie. Na pewno samemu sobie nie ufa. Nigdy nie pomógł w odbudowie wsi. Nigdy nie pomagał na niedzielnej mszy w klasztorze. Nigdy nie uczestniczył w pracach społecznych. Nie słuchał opowieści o Żydach, o Rusi Czerwonej. Gdy budowano obserwatorium na połoninach kalwaryjskich, nie protestował. Patrzył. On tylko chce być z ziemią. Czeka. Chce być w tej ziemi. Przerżniętej granicą Rusi. Tak mówi.
Później opiera się o parapet i wskazuje ogród kwiatowy. Piękne tulipany, róże, stokrotki, wszystkie kolory jakie wydaje Ruś. Opasany niskim płotkiem, w cieniu starej gruszy. Wskazuje i płacze. I jego głos drży. - Brat mojego dziada zabił. Zabił syna. Głos drży nadal, gdy ostatni raz przejeżdżamy przez Wiar. Słońce chowa się we mgłach. Dolina cicho śpi. Wiatr spokojnie sunie po wzgórzach. Kiwaki pompują ropę i czas. ZA BRYNICĄ - 50ー23'56.4"N 18ー58'31.1"E Brynica śląskości oplata każdy umysł wkoło. Zmienia go w bezludną wyspę własnej indywidualności. Kiedyś ludzi coś łączyło, teraz jest to archipelag wielu samotności. Wobec systemu, nowego wieku, ładu, powolnego znikania. Ale bycie śląskim jest modne. Taka luka w homogenicznym kraju. Jeszcze w okresie międzywojennym śląska narodowość była rozpatrywana jako zjawisko, coś powoli budującego się wokół Górnego Śląska. Niecałe sto lat później, to największa mniejszość, która nie spełnia wszystkich wymogów. Dla Polaka, Ślązak jest zbyt polski by Polakiem nie być, ale na tyle odmienny, by budzić uśmiech na twarzy. Z każdym uśmiechem, Brynica się zawęża, wyspa zmniejsza się i ciaśnieje. W Katowicach to nie Ślązacy chodzą do Teatru Wyspiańskiego, do NOSPR-u, niewielu z nich widziało wystawę w Muzeum Śląskim. Oni fedrują, pracują, Śląsk mają w domu. *** Janina mieszka na drugi piętrze i nie potrafi wchodzić tak szybko jak jej wnuczka. Dziewczyna zabiera zakupy i biegnie do góry. Później znika, bo "mają na mieście crossy",. Dostaję czarną herbatę. Na ścianie obraz Nikiszowca. Obok zdjęcie weselne opasane wiankiem za szklaną szybką. Matka Boska Piekarska i zegar, na nim 'CCCP'. - Niekiedy pomaga sąsiad z dołu. Przyjechał w siedemdziesiątych latach z rzeszowskiego, ale to dobry gorol. Już prawie nasz. Hanys, choć godki ślunskiej dalyj nie umie erbnonć. Tylko, czy to ważne? Dziewczyna wraca z marketu, krzyczy przez antryj "Łobiod bydzie fertich mamula. Wietnomskie krewetki!" I wszystko popite żurem, nadal na zakwasie. Bo żur to świętość. W szkole żarty z tych zza Brynicy, z Zagłębia. Proste, niewyszukane, "- Wyrzuć do hasioka. - Co to hasiok?" - Śmiech w klasie. Bez Brynicy śląskość się rozpływa. Rzeka jest jak fundamentem tożsamości. Na zachodzie śląskość się traci, po prostu naturalnie zanika. Na wschód. Śląskość przeszkadza. Bo ma niskie standardy. Staje się autonomią wewnątrz autonomii. Kolejni przyjezdni zachwycają się pięknem Nikiszowca, później, wracają do centrum na sushi. Kupią w sklepie torbę "Kaj lyziesz?" ale gdy się spierze, kupią następną. Atrakcyjność inności jest jej stryczkiem. Zamienia idee w mody. Codzienność w hobby. Nikt przecież nie przyjdzie na rozmowę kwalifikacyjną i nie zacznie "godać". Nie przyniesie naszywki z świętą Barbarą. Ślązak nie pójdzie na jogging, do siłowni. Śląskość nie jest nowoczesna, nie działa w tych kryteriach, w mentalnościach. Paulek jest instruktorem i trenerem personalnym. Do pracy w koszulce z napisem "Karlus". Na kluczach breloczek z młotkiem i pyrlikiem. Ojciec z Warszawy. Jest popularny na siłowni, bo dziewczynom każe odliczać po śląsku, gdy robią kolejne powtórzenia. "Roz, dwa, czi, śtyry...". Na koniec pyta "Wiela je?", dziewczyny odpowiadają, że "piętnoście", on na to "Ja, rychtyk." One się śmieją.
Kilkaset metrów poniżej złomowisko, na tabliczce stara nazwa dzielnicy, z lat pięćdziesiątych. Chruszczów. Mariusz zagląda tam czasem. Od Orzegowa do Bytomia. Zbiera puszki. Ojciec pracował na kopalni Szombierki, a on czekał na niego. Mieli razem fedrować. Ojciec ma emeryturę i zapomogi, dodatki. On nie ma nic. Nawet zasiłek jest ledwo, ledwo. Gruba się liczyła. Teraz nie liczy się nic, nawet człowiek. A dla Ślązoka drugi Ślązok to był brat. Dzisiaj to jest klient. Wiezie za sobą pręty. Skąd? Stara metalowa konstrukcja garaży za wzgórzem Małgorzaty. Parkowały tam wozy i furmanki po węgiel z kopalni Szombierki. Uśmiecha się. Kopalnia jednak go utrzymuje, choć, gruba stoi i nie fedruje. W węglu jest przyszłość. Siedemnastoletni Wojtek, kiedy w telewizji mówili o wypadku w Halembie, jarał z kolegami na klatce. - Pod Śląskiem jest jeszcze dużo węgla, tylko trzeba chcieć. To jest przyszłość! - entuzjazm chłopaka porywa. Podczas protestów na kopalni Karb, biegał po pasach na Bobrku szybciej niż reszta, krzyczał głośniej. Ale Ślązakiem nie jest. Nie autonomicznym. Bo kto ma rządzić? Ci z Kompanii Węglowej? Jak na Śląsku te pieniądze zostaną to nie dadzą ich chopokom z dołu. To pójdzie na górę, a ci którzy się nachapali, nachapią się jeszcze bardziej. Gdyby chcieli coś robić, to już dawno autonomia by była. Tylko boją się o Niemców. Bo to od razu Ci z prawej wezmą za separatyzm, i o baby też chodzi. - Baby? Kobiety odkryły internet szybciej niż mężczyźni. Chcą go obsługiwać i poznawać. Średnio ponad połowa kobiet śląskich potrafi obsługiwać komputery. Te w wieku zaawansowanym również. Mężczyźni? Niewiele ponad dziesięć procent. Śląski mężczyzna został w tyle. Kobieta planuje przyszłość. Poznaje świat mediów społecznościowych. Blogerek i vlogerek. Youtube otwiera ręce i pokazuje jak jak pięknie żyć, więc od dziś byfyj będzie komodą "Skargaard" m.b. Ikea. Palma, biel, żywe drewno. - Rustykalnie chopie! Rustykalnie! W śląskiej piwiarni w Piekarach, barman wspomina dziadka. Stara rodzina, pamiętają czasy przedwojenne. Wspomina przemyt przez granicę, przez Brynicę. Przemycali tytoń, broń w czasie powstania, krowy i wódkę. Teraz to przemyt idei. Marcel tego nie znosi i wylewa piwo na bar. Rzeka zaciska się coraz ciaśniej wokół śląskiego chopa. Warto byłoby się odciąć, ale co z babami? One chcą za Brynicę do Warszawy, do Gdańska, a nie daj Boże się angielskiego nauczą, to do Paryża i Londynu! Autonomia zaciska się. I dusi. Alojzy słyszał o Wołyniu, opowiadałem mu o Rwandzie, o Mandżurii, o Bośni wiedział, o Ormianach też. Ukrył twarz w dłoniach: - Lepiej żebyśmy o granicy wszyscy zapomnieli, żebyśmy się nie dobijali. Po co Diabła budzić. Niech jest jak jest, a fedrować i tak w końcu przestaną. To i śląsko godka się skończy. Jakiś czas temu, na Kozłowej Górze, pod Winną Górą doszło do zbrodni. Kobieta pomagała młodemu mężczyźnie stanąć na nogi. Jego ojciec to były kolejarz. Na rencie. Chłopak pokłócił się z nią. Oplótł jej szyję kablem, który przywiązał do kaloryfera. Uderzał w głowę, tak by bolało, nie by zabić. Okradł dom. Ona udusiła się wymiocinami. Pomagała mu, bo szkoda było jej chłopaka. Mówił gwarą, później grypsował. Siedział już wcześniej. Był dobry, nie
chciała żeby wylądował na ulicy. Jej litość irytowała go coraz bardziej. Dziś jest na dołku. Zabójstwo z podtekstem rabunkowym o niezwykłej brutalności, motyw osobisty. Nie etniczny. Choć ona mówiła po polsku. On w gwarze.