Adrian Burtan - Ten inny świat

Page 1

Ten inny świat Tu jest Packhouse 1, na górze jest Packhouse 2. Pamiętaj, że przed każdym wejściem masz dokładnie umyć ręce i ubrać uniform - zastrzegła Agnieszka, polska szefowa, jedna z trzech najważniejszych osób na Packhousie w brytyjskiej firmie Berry Gardens, w której pakowaliśmy owoce na eksport. Ogromne lotnisko, sparaliżowane telefony, międzynarodowy tłum - tak, chyba właśnie to najlepiej zapamiętałem, wysiadając z samolotu. Heathrow robiło wrażenie - tyle maszyn, ludzi obsługujących ich, a horyzont pokrywał się z płytą lotniska. Jadąc drogą z lotniska można mieć wrażenie, że wylądowało się w zupełnie innym świecie. Wielka Brytania - już sam przymiotnik "wielka" musi coś sugerować – tak sobie przynajmniej myślałem, **************** - Cześć, jestem George - to jedne z pierwszych słów po angielsku, które usłyszałem. Z Georgem przy taśmie, pakowaliśmy owoce do skrzynek. Pochodził z Rumunii, miła koło trzydziestki i nie przestawał się uśmiechać. To on pierwszy rozpoczął rozmowę ze mną, spytał jak się nazywam, skąd pochodzę, na jak długo przyjechałem. Byłem pewny, że zaraz wyjadę. On przeciwnie. - Nie wiem, ile będę tu jeszcze siedzieć. Dopóki nie zarobię tyle, ile chciałbym - A ile chciałbyś? - Wystarczająco - odpowiedział. Owoce jechały na taśmie coraz szybciej. W firmie było jeszcze kilkunastu Rumunów. W tej statystyce mogli z nimi rywalizować tylko Bułgarzy. Właśnie z bułgarską rodziną mieszkałem. Małżeństwo Plamen i Borislava Diasowie oraz jej bratem Denis powitali mnie domowym obiadem, miłym gestem i ciepłym spojrzeniem. - Nie mieliśmy wyjścia. W kraju zostało dziecko, które trzeba utrzymać. W Bułgarii nie ma pieniędzy, możliwości, perspektyw. Musieliśmy przyjechać tutaj - mówiła Borislava z przejęciem, przyrządzając tradycyjne danie bułgarskie. - U nas nie jest bezpiecznie: mafia, korupcja, nielegalne interesy. Kto zapłaci, ten ma. A kto chce żyć uczciwie, to raczej musi wyjechać - dodaje Plamen, zjadając kolejną kromkę polskiego chleba, który na campingu, gdzie mieszkaliśmy, był bardzo popularny. Diasowie nienawidzą Anglii. Nie chodzi tu już o warunki, ale po prostu o środowisko i tęsknotę. Opuścili swojego synka i przejechali pół Europy, by pakować owoce.


**************** Kolejny tydzień pracy. Na Packhousach wielki ruch, trzeba zrealizować zamówienia. Ciężarówki czekają. - Pracuj młody. Ja też jak tu przyleciałam osiem lat temu, przebierałam owoce - słyszę od Agnieszki, która w białym fartuchu szefowej przemierzała przestrzeń Packhouse'u. Życie już sobie ułożyła w Anglii. Wyszła za mąż, wychowuje syna, dobrze się tutaj czuje. Tęsknoty za krajem u niej nie widać. Na święta przyjedzie do Polski, może na urlop jeszcze. - Be careful - zwraca mi uwagę jeden z brygadzistów przy mojej linii. Wyraźnie wyczuwam polski akcent. - Pan jest Polakiem? - Ty też? Wreszcie rodak! - słyszę w odpowiedzi. Polaków jest z roku na rok w firmie coraz mniej. Zaczęło ich ubywać 5 lat temu. Brygadzistą był Jan Szymański, także z długim stażem w Berry Gardens. Niski człowiek o obfitym wąsie i okularami na nosie. Wyrobił sobie pozycję, ale chce wrócić. Pracuje z żoną. Ich marzeniem jest wybudowanie domu, potrzebują zatem pieniędzy. - Posiedzimy jeszcze z trzy, cztery lata. A potem nareszcie się stąd wyniesiemy - mówi rozmarzonym głosem Jan i snuje swoje dalsze plany. Jest pasjonatem wędkarstwa, wie o nim wszystko. Gdy tylko jest w Polsce, to jedzie z kolegami nad wodę. - Raz złowiłem z przyjacielem tak dużą sztukę, że przyjechały media. Dziennikarze zaczęli robić zdjęcia, umawiali się na jakiś wywiad – wspomina. - Tutaj nie ma za bardzo gdzie i kiedy łowić, dlatego mój każdy urlop w Polsce kojarzy mi się w wędkowaniem. Historię nagle przerywa mu jakaś usterka w maszynie, którą musi naprawić. **************** Godzina 8 wieczorem, a więc w Polsce 9. Czas by zadzwonić do domu. To jeden z tych momentów, kiedy zaczynasz doceniać, że możesz porozmawiać w swoim języku. - Ej, podejdź że do mnie. Umiesz ty angielski, zadzwoń że mi gdzieś, bo mi telefon nie działa nawołuje sąsiadka ze Słowacji. Irena jest właśnie na chorobowym. Coś dzieje się z jej nogą. Po lekarzach musi chodzić z kimś, kto zna angielski - sama nie jest w stanie się dogadać. Sympatyczna, rozmowna, po pracy nieraz na herbatę zaprosi. - Doładowałam sobie kartę z Internetem, ale nie działa - mówi, podsuwając mi kartkę z wypisanym numerem. Po wykonaniu telefonu i naprawieniu usterki zaprasza na ciastko. Ciągle mi ta noga dokucza, odkąd jestem tutaj w tej Anglii. Na Słowacji od razu by mi z tym zrobili tak, że nie musiałabym w domu siedzieć i patrzeć w sufit - skarży się, popijając ciastko kawą. Ktoś puka do drzwi. - 40 funtów proszę - rozpoznaję głos polskiego dostawcy, sprzedającego tu rodzime produkty. Chwilę później wraca Irena z paroma paczkami papierosów. W tej kwestii nie zamierzała się ograniczać. Nawet za taki koszt.


- Lubię tego gościa, od razu widać, że Polak. Wszystko da się z nim załatwić, a w ogóle produkty od was są normalne, nie takie jak tu, jakieś sztuczne, niedobre - ciągnie dalej zapalając pierwszego papierosa. Kiedy była jeszcze na Słowacji, często przyjeżdżała do Polski na jarmarki czy odwiedzić starych znajomych. Nowy Targ, Kraków - lubiła te miejsca, chętnie wracała do nich wspomnieniami. Czy tęskni? - Oczywiście. W Anglii wszystko jest na odwrót, nie tylko kierownica. Chcesz czegoś, to się nie doczekasz. Paranoja - podsumowuje, zaciągając się przy tym ceremonialnie. - Palę teraz więcej, ale jak tu się nie denerwować - rzuca na pożegnanie. To na pewno nie ostatni dziś wypalony papieros. **************** Dzisiaj w firmie pojawili się nowi pracownicy. Może nie byłoby to ciekawe, gdyby nie fakt, że wszyscy trzej są rodowitymi Anglikami, co przynajmniej w Berry Gardens stanowiło zaskoczenie. No, może interesujące jeszcze było to, że jeden z nich miał na sobie garnitur - Taka angielska mentalność. Ledwo co zaczną robotę, a już myślą, że będą menedżerami słychać było śmiechy Litwinów. Chłopak rzeczywiście komicznie wyglądał w tym ubraniu. - Nie mam innych, u mnie króluje styl elegancki - podkreślił, kiedy zapytałem go o to, pracując z nim przy pakowaniu borówek. Anglik wyraźnie nie cierpiał tej pracy, brzydziła go. Razem ze swoimi kolegami zrezygnował po tygodniu. Znajdzie pewnie coś lepszego, bardziej opłacalnego. Do takiego wniosku nie mogli jednak dojść ci wszyscy Rumuni, Bułgarzy, Litwini, czy Polacy. Dla nas wszystkich zarobki w BerryGardens były niezłe. No i każdy powtarzał: z czymś trzeba wrócić. **************** Przyjeżdżają wszyscy: studenci, rodziny, ludzie w średnim wieku. Każdy ma jakiś cel, który zamierzał zrealizować: - Po skończeniu studiów miałam tu przyjechać tylko na chwilkę, może na pół roku, rok. Siedzę już trzy lata - tłumaczy Stanislava, przyjaciółka Diasów z mojego mieszkania. - Skończyłam AWF, ale co z tego, jak i tak nigdzie nie mogłam znaleźć z pracy. Pływałam, grałam w siatkówkę, biegałam; teraz pozostało mi stanie na taśmie i siedzenie w karawanach. Anglia dla wielu miała być tylko przystankiem, miejscem, gdzie nabiorą pewności finansowej i zaraz wrócą do kraju. Jak to się dzieje, że zostają? - A po co miałbym wracać? Tutaj porobię tydzień i mogę sobie kupić nową pralkę. A w Polsce? Nie chcę nawet liczyć - śmieje się Paweł, Polak ze Szczecina, 10 lat stażu w Berry Gardens. **************** W pracy są trzy frakcje: białe, czerwone i niebieskie fartuchy. Ci w białych, do których się zalicza m.in. Agnieszka, to szefostwo. Czerwoni to ludzie na kontraktach. Niebiescy to siła


dorywcza, pracująca wtedy, kiedy jest wyjątkowe zapotrzebowanie i popyt. I to właśnie od popytu zależy ich los. "Agencja", bo tak nazywa się pracowników w niebieskich fartuchach, nie ma łatwego i spokojnego życia. O tym, czy będą pracować nazajutrz, dowiadują się wieczorem poprzedniego dnia. Gdy długo nie przychodzi SMS z powiadomieniem - już wiedzą, że nie zarobią. Nieraz się zdarza, że informacja nie przychodzi przez tydzień, dwa, miesiąc. I Niebiescy są w kropce. - Nie jestem na kontrakcie, nie wiem, czy jutro przyjdę do pracy, ale cóż, na razie cieszę się, że mogę pracować - mówi Joel, któremu pomagam w rozładunku skrzynek z malinami. Rzeczywiście, przez kilka najbliższych tygodni Joel sumiennie wykonuje swoje obowiązki. Aż pewnego dnia nie przychodzi. Tak jak pozostali z "Agencji". Nie ma popytu, zmniejszają liczbę pracowników. Zostają tylko ci na umowach. Koszt twardych warunków rynkowych ponoszą ludzie. Nawet w angielskim raju.


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.