Kontrast luty 2015

Page 1


preview

4

Co warto zobaczyć, czego posłuchać i gdzie się wybrać? Co ominąć z daleka? publicystyka

8

Rozmowa z Maciejem Kisielem

14

Nie ma brzydkich kobiet, są tylko leniwe

17

20

Średniowiecze na poważnie i w satyrze

Jan Wieczorek

32

czyichś wizji, przeżyć, doświadczeń. W przypadku Rysopisu było zgoła inaczej.

Magdalena Chromik

Geometria Katarzyny Adamek-Chase

To, co ludzkie i naturalne, jest głównym tematem malarstwa Katarzyny Adamek-Chase. Krakowska artystka systematycznie dowodzi, że człowiek i jego twórczość pozostają częścią tego samego układu. Układu, który nie pozwoli nam zapomnieć, że w gruncie rzeczy jesteśmy identyczni.

Marta Zagórska

W dzisiejszych czasach kosmetologia korzysta z dokonań wielu dziedzin badawczych. W konsekwencji na rynku można znaleźć produkty najwyższej jakości, a do ich kupna zachęcają specjalnie zaprojektowane opakowania oraz odpowiednia reklama. Kosmetyki, które wybieramy, mają realny wpływ na nasze życie.

36

Wrzeszczące dwudziestki

Raczkujący konsumenci – świat dzieci w perspektywie kultury

Karolina Kopcińska

Krystyna Darowska

Specjaliści od marketingu prześcigają się w tworzeniu i udoskonalaniu koncepcji produktów odpowiadających pragnieniom najmłodszych. Tworzą kolejne niezwykle atrakcyjne i doskonale trafiające w dziecięce upodobania towary, sztucznie kreując nieustanną potrzebę posiadania.

Aleksandra Drabina

Tworzenie w niskiej cenie

Fotograf, grafik czy copywriter to zajęcia, które cieszą się coraz większą popularnością. Niezbędne do pracy w tych zawodach doskonalenie warsztatu wymaga czasu i wysiłku, choć zdarza się i tak, że ich na pozór swobodny charakter przyciąga osoby niemające o nich zbyt dużego pojęcia.

Monika Ulińska

fotoplastykon

22

Katarzyna Adamek-Chase

film

To, które elementy wybiją się w produkcji na pierwszy plan, zależy oczywiście od twórców. Prawdziwym wyzwaniem przy pracy nad serialem osadzonym fabularnie w latach dwudziestych jest uchwycenie i przedstawienie niepowtarzalnego klimatu tamtej dekady.

39

Product placement, czyli artykuł zawiera lokowanie produktu

Mateusz Stańczyk

Rynek nie znosi pustki, a bohaterowie masowej wyobraźni nie tolerują produktów no name. W filmie Iron Man 2 pojawiły się 63 różne produkty bądź marki – przypadek? Choć umowy sponsorskie nie opuszczają przeszklonych biur największych producentów, dziennikarze wiedzą, jak do nich dotrzeć.

recenzje

42

Fabryka (koszmarnych) snów; Retrospektywny przegląd modowy; Performowanie sprzeczności; Wschodni poranek; Nieuchronny?; Pięciu pancernych i śmierć; Nie całkiem bez głowy felietony

kultura

26

30

„The Internet Killed the MTV Star”

1 sierpnia 1981 roku rozpoczęła się rewolucja, która odmieniła przemysł muzyczny na zawsze: w Ameryce wystartowała Music Television, znana lepiej jako MTV. To, co się wtedy stało, najlepiej oddaje tytuł piosenki Video Killed the Radio Star zespołu The Buggles, do której klip stacja wyemitowała jako pierwszy.

Wojciech Szczerek

Milenialsi o sobie, czyli sztuka pokolenia Y

Jak dotąd każdą z wystaw sztuki współczesnej traktowałam z pewną dozą dystansu wynikającego z pojmowania jej w kategoriach zapisu, ekspresji

50

Filip Zawada, Michał Wolski, Marcin Pluskota

street

52

Sandra Nowak

„KONTRAST” MIESIĘCZNIK Gajowicka 119/12, 53-421 Wrocław

WYDAWCA Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” ul. Romualda Traugutta 147/14, 50-149 Wrocław

E-MAIL kontrast.wroclaw@gmail.com redakcja@kontrast-wroclaw.pl

WEB http://www.kontrast-wroclaw.pl/

REDAKTOR NACZELNA Joanna Figarska ZASTĘPCA Ewa Fita REDAKCJA Agnieszka Barczyk, Zuzanna Bućko, Adam Cybulski, Krystyna Darowska, Aleksandra Drabina, Aleksander Jastrzębski, Karolina Kopcińska, Elżbieta Pietluch, Marcin Pluskota, Mateusz Stańczyk, Monika Stopczyk, Marta Szczepaniak, Wojciech Szczerek, Monika Ulińska, Mateusz Węgrzyn, Michał Wolski, Filip Zawada, Magdalena Zięba FOTOREDAKCJA Bartek Babicz, Katarzyna Domżalska, Maciej Margielski, Patryk Rogiński KOREKTA Iwona Brzezowska, Joanna Kochel, Monika Mielcarek, Anna Momot, Andrea Marx, Monika Osiowa, Karolina Słabolepsza, Weronika Szkwarek, Katarzyna Szlapińska, Dorota Toman GRAFIKA Katarzyna Domżalska, Dawid Janosz, Joanna Krajewska, Marta Kubiczek, Ewa Rogalska, Róża Szczucka, Wojtek Świerdzewski DTP Patrycja Wojkowska


CZYM JEST? Joanna Figarska

M

łodości! Dodaj mi skrzydeł, niech nad martwym wzlecę światem!” – któż nie zna Mickiewiczowskich wersów, tak mocno afirmujących młodość. Patrząc na dzisiejsze znaczenie tego słowa i jego plastyczne interpretacje, niewiele pozostaje z aktualności przesłania romantyka. Młodość, wszędzie młodość. Starsi chcą być młodsi, a młodzi robią wszystko, by takimi pozostać. Coraz częściej można zauważyć, że na piedestał wystawiane jest dzieciństwo, a nawet niemowlęctwo. Boom na wyprawki, zabawki, ubranka, pomocne urządzenia (do niedawna nie wiedziałam, że istnieje maszyna do suszenia… pieluch) – świat oszalał na punkcie maluchów. Widać to nie tylko na portalach społecznościowych, gdzie dumni rodzice co chwila wrzucają rozkoszne zdjęcia słodszych niż misie i pszczółki maluszków, ale również w marketingu, który niejednokrotnie wykorzystuje wizerunek najmłodszych. O dzie-

ciach na rynku komercyjnym w lutowym „Kontraście” pisze Aleksandra Drabina. Dzięki coraz to bardziej innowacyjnym formułom wiecznie młoda jest również telewizja, szczególnie powstająca dla kolejnego pokolenia. W najnowszym numerze warto zwrócić uwagę na tekst Wojciecha Szczerka przypominający złote czasy kultowej stacji MTV, jej błyskawiczny rozwój oraz moment, kiedy została zepchnięta na boczny tor przez wszelkie programy typu talent show. Już nie taki młody, bo rozwijający się od XIX wieku, jest komiks, będący głównym tematem rozmowy Janka Wieczorka z Maciejem Kisielem, który od pewnego czasu z sukcesem tworzy obrazkową historię Wiesław, czyli mroki średniowiecza. Jest ona mocno związana z drugą pasją rozmówcy – rekonstrukcją historyczną, o której także opowiada naszemu redakcyjnemu koledze. Czy o młodości coś jeszcze? Sprawdźcie sami!

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

3


preview film

P

Bajki każdy lubi

o aktorskich wersjach Królewny Śnieżki i Śpiącej Królewny nadszedł w końcu czas na usmoloną piękność, czyli na Kopciuszka, tym razem w reżyserii Kennetha Branagha.Rolanieszczęśliwejsierotyprzypadław udziale znanej z Downton Abbey Lily James, wredną macochą zajęła się Cate Blanchet, a głowę na książęcym karku dumnie prezentuje Richard Madden. Jako bonus obsadowy potraktować można Helenę Bohnam Carter, wcielającą się w Matkę Chrzest-

Zapowiada się brutalny rok

N

a swoim koncie reżyserskim J.C. Chandor ma zaledwie trzy filmy pełnometrażowe, w tym Chciwość (2011), nominowaną do Oscara w kategorii „najlepszy scenariusz oryginalny”. Te trzy pozycje zdążyły mu już zapewnić uznanie środowiska filmowego. Jego najnowsze dzieło, A Most Violent Year, będące kryminałem osadzonym w latach osiemdziesiątych XX wieku, miało swoją światową premierę pod koniec zeszłego roku i już zapowiada się, że może poważnie namieszać w sezonie oscarowym. Z uznaniem krytyków spotykają się głównie Jessica Chastain oraz Oscar Isaac, występujący w rolach głównych. Film trafi na polskie ekrany 27 lutego. Fot. materiały prasowe

ną. To, czy kolejna, tym razem blockbusterowa, wersja klasycznej bajki była potrzebna, jest kwestią dyskusyjną, na korzyść twórców zdają się jednak przemawiać próby powrotu do korzeni historii, o czym świadczy chociażby nadanie głównej bohaterce zwyczajnego imienia. Jeśli rzeczywiście film, który swoją premierę na polskich ekranach ma 13 marca, sięgnie po wersję zbliżoną do ludowego oryginału, widzów znających wyłącznie animację z 1950 roku może czekać lekki szok.

Im dalej w las

D

okumenty niezbyt często mają szansę zagościć na dużych ekranach, warto więc skorzystać z okazji i w marcu wybrać się na Był sobie las w reżyserii Luca Jaqueta, którego Marsz pingwinów uhonorowano statuetką Oscara w 2006 roku w kategorii „najlepszy film dokumentalny”. Obraz, który wchodzi do polskich kin 6 marca, jak sam tytuł wskazuje, skupia się nie tyle na opowiadaniu konkretnej historii, ale raczej na zaprezentowaniu piękna przyrody. Wieść niesie, że jest to prawdziwa uczta wizualna, tym ciekawsza, że widz ma szansę przenieść się do mało znanej części lasów deszczowych położonych w Peru i Gabonie.

Ciało i duch

O

jakości najnowszego filmu Małgorzaty Szumowskiej pod tytułem Body/ /Ciało świadczyć może fakt, że znalazł się on wśród 8 filmów walczących o Złotego Niedźwiedzia na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie. Sukces to nie lada, biorąc pod uwagę, że wśród jej konkurentów znalazł się między innymi Werner Herzog. Film Szumowskiej, mający polską premierę 6 marca, opowiada historię prokuratora (Janusz Gajosz) i jego córki (Maja Ostaszewska), którzy dowiadują się, że niedawno tragicznie zmarły członek rodziny próbuje się z nimi skontaktować z zaświatów, co oczywiście przewraca ich życie do góry nogami. Red. Karolina Kopcińska


preview muzyka

Tracker

16

marca Mark Knopfler – znany przede wszystkim z zespołu Dire Straits – wyda swój kolejny album studyjny, zatytułowany Tracker. Krążek przyniesie słuchaczom 11 nowych utworów. Znalazły się wśród nich kompozycje inspirowane między innymi postaciami pisarki Beryl Bainbridge oraz poety Basila Buntinga. Ponadto w utworze zamykającym (Wherever I Go) usłyszymy gościnnie Ruth Moody z kanadyjskiego folkowego trio The Wailin’ Jennys. Płytę promuje singiel Beryl. Wydawnictwo Universal.

F

XIV

anom legendarnego zespołu Toto przyszło czekać niemal dekadę na premierę kolejnego studyjnego albumu Amerykanów. Premiera XIV przewidziana jest na 20 marca. Krążek ma stanowić kontynuację IV z 1982 roku. Steve Porcaro – klawiszowiec grupy – twierdzi, że to w pewnym sensie Toto V. Na płycie usłyszymy 11 utworów. Ponadto zespół wystąpi dwukrotnie w Polsce: 23 czerwca w Hali Orbita we Wrocławiu oraz dzień później w warszawskim Torwarze. Wydawnictwo Frontiers Records.

N

W pogoni za wczoraj

oel Gallagher – były muzyk Oasis – 2 marca zaprezentuje światu drugi krążek wydany pod szyldem Noel Gallagher’s High Flying Birds. Na Chasing Yesterday usłyszymy 10 utworów w edycji podstawowej. Na jednym z nich – Ballad of the Mighty I – wystąpił gościnnie Johnny Marr, znany między innymi z formacji The Smiths. Wersja deluxe zawiera trzy dodatkowe utwory. Do tej pory ukazały się dwa single promujące najnowszy krążek Gallaghera: In the Heat of the Moment oraz Ballad of the Mighty I. Wydawnictwo Sour Mash.

Intymnie z Islandii

M

imo że po wycieku najnowszej płyty Björk do sieci artystka udostępniła ją na jednym z serwisów cyfrowej dystrybucji muzyki już w styczniu, to jednak premiera wersji pudełkowej w dalszym ciągu przewidziana jest na marzec. Mowa oczywiście o 9. studyjnej płycie Islandki, zatytułowanej Vulnicura. Krążek jest kroniką rozstania Björk z jej wieloletnim partnerem – Mathew Barneyem. Jest to również pierwszy tak intymny album w dorobku artystki, która sama przyznaje, że jest tym zdenerwowana. Dodatkowo podkreśla, że uczucie to jest potęgowane faktem, że tematyką poprzedniej płyty – Biophilia – był wszechświat. Wydawnictwo One Little Indian. Red. Aleksander Jastrzębski

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

5


preview teatr

Kto się boi Ukraińca?

D

o Teatru im. Juliusza Osterwy w Lublinie powraca Remigiusz Brzyk, aby przygotować spektakl na podstawie książki Ziemowita Szczerka Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian. Autor opowiada o Polakach, którzy wyjeżdżają na Wschód, aby podróżować po Ukrainie. Wędrowcy to tak zwani „plecakowcy”, którzy przemierzają ów kraj wzdłuż i wszerz, przemieszczając się marszrutkami i rozklekotanymi autobusami. Historie ze swoich wojaży, mocno podkoloryzowane, sprzedają później żądnym sensacji rodakom. Spektakl ma być zabawną refleksją na temat relacji polsko-ukraińskiej, kształtowanej przez przewrotną historię obu narodów. Premiera 14 marca.

Teatr nie tylko

dla podróżników

K

iedy spojrzy się na historię teatru, można dojść do dość banalnego stwierdzenia, że jest on obecny w każdej przestrzeni ludzkiego życia. I nie chodzi tu o cytat „życie jest teatrem”, ale o coraz to nowe miejsca użyteczności publicznej, które ta gałąź sztuki wykorzystuje. Gdy przyjedzie się pociągiem do Gdyni, już na głównej stacji można obejrzeć spektakl. Właśnie mija rok, odkąd działa tam Teatr Gdynia Główna. Dodatkowo 27 lutego odbędzie się premiera spektaklu Co się przyśniło Gregorowi, że zaspał według Przemiany Franza Kafki. Przedstawienie ma być podróżą do świata snów, gdzie postaciami, wydarzeniami i widzami rządzi absurd. Fot. materiały prasowe

Dusza czy umysł?

W

Teatrze Studio w Warszawie Agnieszka Glińska przygotowuje spektakl na podstawie brytyjskiej sztuki Efekt Lucy Prebble. Będzie to opowieść o młodych ludziach, którzy zgadzają się, aby testowano na nich leki antydepresyjne. Realizatorzy chcą odpowiedzieć na pytania: czym jest depresja, jaka jest kondycja współczesnego człowieka w świetle najnowszych badań naukowych, ale także co stanowi o człowieku – chemia mózgu czy dusza? Na scenie plejada aktorska: Dominika Ostałowska, Agnieszka Pawełkiewicz, Łukasz Simlat, Krzysztof Stroiński, Agata Góral. Premiera zaplanowana jest na 6 marca.

Piosenka aktorska

W

dniach 20–29 marca po raz 36 odbędzie się Przegląd Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Organizatorzy podkreślają, że prawdopodobnie jest to jedyny festiwal na świecie w całości skupiający się na piosence w teatrze. Historia przeglądu ma swoje początki w Konkursie Aktorskiej Interpretacji Piosenki, który bez wątpienia jest najważniejszą częścią imprezy. Mocną stroną tegorocznej edycji ma być Nurt Off, w którym zaprezentowanych zostanie aż 12 spektakli muzycznych. Tegoroczną edycję poprowadzi nowy dyrektor artystyczny – Cezary Studniak. Red. Marta Szczepaniak


preview książki

Czas tęsknoty

Śladami Courbeta

N

a początku marca dzięki wydawnictwu Noir sur Blanc dowiemy się, że na wygnaniu w Szwajcarii Gustav Courbet oddawał się wielu przyjemnościom i bez przerwy gdzieś hulał. Przejrzyste źródło Davida Bosca wydobywa na wierzch sekret, jaki kryją cztery ostatnie lata życia artysty, spędzone w La Tour-de-Peilz nad brzegiem Lemanu, wbrew obiegowym opiniom historyków sztuki, którzy o szwajcarskim epizodzie malarza wyrażają się niepochlebnie.

Czar Polesia

5

marca z Małgorzatą Szejnert wybierzemy się do najbliższej nam krainy mitycznej, zamieszkanej niegdyś przez Polaków, Litwinów, Białorusinów i Żydów. Opublikowany nakładem wydawnictwa Znak reportaż Usypać góry. Historie z Polesia to fenomen polskich Kresów w pigułce. Reporterka przybliża małą ojczyznę Kapuścińskiego, której on sam nie zdążył opisać. To zatrzymany w czasie świat królewiąt, panów i chłopów, przemysłowców, kupców oraz cadyków. Red. Elżbieta Pietluch

J

uż 11 marca nakładem wydawnictwa Czarne ukaże się Dziennik wojenny  dokumentujący nieznany fragment życia Ingeborg Bachmann. W krótkich obrazkach opisuje ona ostatnie miesiące drugiej wojny światowej, nie ukrywając nienawiści do nazistów, piętnując absurdy i chaos końca wojny, a także pierwszego roku okupacji brytyjskiej w Austrii, gdzie przyszła autorka Maliny spotkała Jacka Hamesha, z którym po wojnie wciąż utrzymywała kontakt listowny.

Rzeźbienie życiorysu

D

zięki staraniom wydawnictwa Karakter 20 marca światło dzienne ujrzy pierwsza biograficzna opowieść o Alinie Szapocznikow, jednej z najwybitniejszych artystek XX wieku. Przedwojenny Kalisz, Pabianice, łódzkie getto, obozy, Warszawa realnego socjalizmu i odwilży, rewolucyjny Paryż, a także Nowy Jork – to odsłony tej pasjonującej opowieści. Marek Beylin w Ferworze. Życiu Aliny Szapocznikow ukazuje relacje wielkiej sztuki z wyjątkową osobowością. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

7


ŚREDNIOWIECZE ŚREDNIOWIECZE na poważnie i w satyrze Maciek Kisiel jest autorem znanego cyklu komiksów internetowych pod tytułem Wiesław, czyli mroki średniowiecza. O swoich inspiracjach, twórczości oraz działalności w ruchu rekonstrukcyjnych rozmawiał z Janem Wieczorkiem.

J

an Wieczorek: Jesteś znany szerszemu gronu odbiorców jako działacz zajmujący się rekonstrukcją historyczną w grupie „Ślężanie” oraz autor popularnego komiksu internetowego Wiesław, czyli mroki średniowiecza. Ciekaw jestem, co pierwsze pojawiło się w Twoim życiu? Maciej Kisiel: To nie jest łatwe pytanie, ponieważ fascynacja średniowieczem oraz twórczością komiksową w moim życiu zawsze się łączyły. Kluczowym momentem, który zapoczątkował łańcuch zdarzeń prowadzący do moich dzisiejszych fascynacji, było sprezentowanie mi przez ciocię chyba 7. tomu Thorgala pod tytułem Gwiezdne dziecko. Miałem wtedy jakieś 7 lub 8 lat. Wtedy pierwszy raz zetknąłem się z fantastyczną wersją opowieści o wikingach. Lektura miała na mnie na tyle duży Łukasz Gawroński wpływ, że szybko zapragnąłem poznać dalsze losy bohaterów. Sama historia najeźdźców z Północy była dla mnie tak wciągająca, że postanowiłem ją zgłębiać również na podstawie innych, bardziej dokumentalnych źródeł. Oczywiście trudno oczekiwać, żeby 8-latek samodzielnie i świadomie dobierał sobie specja-

Fot. Bartłomiej Babicz

listyczne lektury dotyczące dziejów wczesnego średniowiecza, ale to właśnie prezent od cioci był tą iskierką, dzięki której ogień w końcu zapłonął. Te moje dziecięce fascynacje dawały efekt w postaci wielu sytuacji anegdotycznych – to oczywiste, że skoro w moim życiu pojawił się Thorgal i wikingowie, to razem z nimi urosło pragnienie posiadania miecza. Niestety święty Mikołaj proszony o oręż nie widział większej różnicy między mieczem a szablą. Tak więc dostałem szabelkę... i to nie raz. Ten kardynalny błąd wywołuje ciarki na skórze kogoś, kto choć trochę wie o broni białej. Sam proces „wdrażania się” w historię był długi i żmudny. Do dziś pozostało wiele kwestii, które domagają się uzupełnienia. Muszę jeszcze sporo nad sobą i tą tematyką popracować. Chciałem w tym miejscu zauważyć, że moja miłość do wikingów nie wygasła, choć z czasem ich miejsce zajęli Słowianie. To nimi od dłuższego czasu interesuję się najbardziej, im poświęcam najwięcej czasu. Mówisz, że Thorgal był tą iskierką, która rozpaliła Twoje zainteresowanie historią. Czy w Twoim życiu były obecne inne komiksy, nim sam stałeś się ich twórcą?

Tak. Wiem, że Kajko i Kokosz bywają postrzegani jako polska podróbka Asteriksa i Obeliksa, ale ja czytałem ich namiętnie. Komiks był zawsze w sferze moich zainteresowań i poznawałem kolejne tytuły równolegle do klasycznych książek stanowiących kanon naszej kultury, ale również podłoże wiedzy historycznej i rekonstruktorskiej. Nigdy nie widziałem większej różnicy między czytaniem komiksów a zwykłych książek. Szybko w lekturze komiksów oprócz waloru rozrywkowego zacząłem dostrzegać funkcje edukacyjne. Znajomość Asteriksa i Obeliksa dawała mi w szkole narzędzia, dzięki którym mogłem wyobrazić sobie starożytny Rzym jako coś żywego i namacalnego. A sama forma wyrazu za pomocą rysunku komiksowego też już Cię wtedy interesowała? Rysowałeś coś w zeszytach szkolnych? Moje zeszyty, bloki czy książki już wtedy tonęły w różnych rysunkach, szkicach i bazgrołach. Niedoścignionym wzorem do dziś pozostał w moich oczach Grzegorz Rosiński, który spod swoich rąk wypuścił wiele znakomitych prac rysunkowych składających się nie tylko


➢➢

osobowość numeru

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

9


na Thorgala. Ale moja wyobraźnia pracowała również dzięki innym rysownikom, takim jak Bogusław Polch, Janusz Christa, Papcio Chmiel lub Szarlota Pawel. Klasyka. W pewnym momencie zainteresowanie komiksem poskutkowało narodzinami Wiesława. Jak to było? W jakich okolicznościach się urodził? Wiesław urodził się tutaj – we Wrocławiu. To był właściwie pomysł na eksperyment związany z działaniami na Fejsbuku. Niechętnie poświęcam uwagę mediom społecznościowym, ale właśnie po to założyłem konto na tym portalu, by sprawdzić, jak działa komiks mający ożywić fanpejdże. Wiesław był zatem na początku projektem trochę marketingowym. Chciałem jednak, by ten marketing był w jakiś sposób mi bliski, by przynosił

Fot. Bartłomiej Babicz

trochę przyjemności, a więc wiązał się z rzeczami, którymi zajmuję się hobbystycznie. Miałem wtedy akurat trochę wolnego czasu i sporo myślałem nad tym, jak połączyć średniowiecze, rekonstrukcję historyczną i tę działalność marketingową. Tak urodził się Wiesław. Ale to był trudny poród. Czyli w tej sprawie nie byłeś spontaniczny? Mam wrażenie, że podszedłeś do sprawy profesjonalnie: projekt postaci, scenariuszy, koncepcja serii, a dopiero potem rysowanie. Nie ukrywajmy – forma Wieśka jest bardzo prosta, daleko jej do graficznego majstersztyku. Ale takie było też założenie. Styl miał być łatwo rozpoznawalny w każdym miejscu o każdej porze – taki brand hero. Nie mógł cechować się zbytnią szczegółowością,

ozdobami. To samo dotyczy kolorystyki, rekwizytów i atrybutów. Ale mimo tej prostoty projektowanie wiązało się z ogromną ilością decyzji: czy Wiesiek będzie miał nóżki krótsze czy dłuższe; jak będzie się uśmiechał; czy będzie nosił spodnie czy też samą tunikę. Poza tym jego postać musiała być tak zaprojektowana, żeby dobrze się ją rysowało. Dziś mogę mieć zwichnięty paluch, a i tak narysuję go tak samo jak zwykle. W przeciwieństwie do wyglądu, psychologiczny rys tej postaci wyklarował się bardzo szybko, był dla mnie oczywisty. Zaskoczyły Cię efekty eksperymentu? Szybko przybywająca ilość fanów na Fejsbuku? Tak, już po pierwszych dniach profil Wiesława polubiło 500 osób. To była jakaś kosmiczna liczba. A dziś to coś koło 11 tysięcy. Nigdy nie przypuszczałem, że ten pomysł rozwinie się w taką stronę. Ale dzięki temu postać Wieśka żyje dziś własnym życiem. Sporo jeżdżę po Polsce w związku ze sprawami rekonstrukcyjnymi i wielokrotnie słyszę takie opowieści: „A wiesz, w naszej grupie była ostatnio taka a taka sytuacja. To się zupełnie dla Wieśka nadaje”. Wiem też, że cytaty z komiksu przeszły już do języka, którym posługują się rekonstruktorzy. Wcześniej powiedziałeś, że psychika Wieśka była dla Ciebie od początku oczywista. Czy mógłbyś wyjaśnić, co za tą oczywistością się kryje? Jego postać została zaplanowana jako soczewka, w której skupiają się różne sprawy. Jego zachowanie miało obnażać beztroskę i ignorancję tak zwanych „turystów” odwiedzających różne imprezy, których elementem jest rekonstrukcja historyczna. Miał również odsłaniać niewiedzę gapiów na temat historii średniowiecza. Niestety dla wielu przygodnych widzów Słowianie to dziki lud, który podkradał misiom i pszczółkom miodek. Typowy Słowianin w oczach kogoś takiego to barbarzyńca obwieszony skórami, a trzeba pamiętać, że jednak dzisiaj, po ponad tysiącu lat rozwoju cywilizacji, Słowianie zamieszkują ogromną przestrzeń Europy i Azji. Dla kogoś, kto zna trochę historię, najbardziej bolesne jest przekonanie, że w przypadku naszego kraju zaczyna się ona od Mieszka I. Mieszko I ochrzcił Polskę i wtedy zaczęło się coś wielkiego. Proszę jednak pamiętać, że Słowianie pojawiają się na kartach kronik już dużo wcześniej: misja Cyryla i Metodego, polityka Świętopełka I Wielkiego, Rzesza Wielkomorawska. To są nasze


prapoczątki – władca Rzeszy podbił cały odbierze ten komiks pozytywnie. Sam obser- szeć co najwyżej „no to siup!”. Świadomość Dolny Śląsk, narzucił morawską kulturę Ślę- wuję, że grono czytelników Wiesława dzieli formy oraz kolejności wznoszenia toastów żanom. To się pomija w edukacji, a mam się na trzy mniejsze kręgi. Największa część była całkiem niedawno powszechna. Tu chowrażenie, że te fakty są bardzo ważne dla z nich to rekonstruktorzy. Przede wszystkim dzi o cały zespół zachowań, które ustabitworzenia tutejszej, śląskiej tożsamości. wczesnego średniowiecza, choć duży od- lizowały się gdzieś w czasie XVII-wiecznej Wróćmy jeszcze do Wieśka. Możesz setek stanowią rekonstruktorzy zajmujący barokowej pompy i trwały przynajmniej do jeszcze powiedzieć coś więcej o tym, się różnymi epokami historycznymi. Druga drugiej wojny światowej. Czy nam się to poz czego zbudowałeś tę postać? grupa to osoby niezwiązane z taką działal- doba, czy też nie. Przy czym nie mówię tutaj Wiesiek nie jest wewnętrznie o tej wzniosłej kulturze przez jednolity. Czasami bywa ciamajdą, Dla wielu Słowian, wikingów i rycerzy życie wielkie K. Mowa raczej o kulinnym razem okazuje się podporą turze przyziemnej i codzienswojego środowiska... Początko- ogranicza się do wyjazdu na festiwal, bicia nej. Staramy się w grupie „Ślęwo chciałem za jego pomocą pożan” odtwarzać proste zwykazać realia działania w ruchu re- mieczem, picia piwa i właściwie to wszyst- czaje, w efekcie od pewnego konstrukcyjnym. Niektóre z tych ko. Rekonstrukcja historyczna w dojrzałym czasu przy każdym spotkaniu sytuacji to sprawy oczywiste, inne snujemy opowieści. obserwacje wynikają z wielolet- wydaniu to jednak coś więcej. Czyli kobiety w grupach reniego doświadczenia. Za pomocą konstrukcyjnych zajmują Wieśka pokazuję infantylizm cechujący wie- nością, ale znające jakichś rekonstruktorów. się nie tylko obieraniem cebuli, ale lu świeżaków dołączających do ruchu re- To tacy obserwatorzy, którzy w przygorównież snuciem opowieści. konstrukcyjnego. Z resztą dotyczy on nie dach Wiesława dostrzegają sytuacje, w któOczywiście. Dodałbym do tego śpiew tylko neofitów, starzy wyjadacze też często rych sami się czasem znajdują. Ostatnim biały. Poza tym wiele czynności związanych bywają dziecinni. A humor jest w tym przy- gronem czytelników są osoby, które intere- z rzemiosłem: tkanie, szycie skór, przędzenie, padku takim zaworem bezpieczeństwa – sują się rekonstrukcją „biernie”. Sami nie na- pozyskiwanie materiału z runa... Nie wszyscy warto śmiać się z samych siebie, bo wtedy leżą do żadnej formacji, stowarzyszenia czy muszą i mogą zajmować się wojowaniem. krytyka może znaleźć pozytywny odbiór, drużyny, ale gorąco nam kibicują. Znam ta- Pamiętam taką historię. Kolega, który był nie spinamy się za bardzo. kie rodziny, które całe wakacje spędzają, jeż- mocno kontuzjowany, przyszedł do mnie Czyli życie często dostarcza Ci inspira- dżąc od festynu do festynu, od rekonstrukcji i oświadczył: „nie mogę walczyć, ale chciałcji do kolejnych pasków komiksowych? do rekonstrukcji i tak wypełniają sobie wol- bym być rybakiem”. Wszyscy się zdziwiliTak jest. Proza życia rekonstruktora. Te ny czas. Niektórzy po jakimś czasie uznają, śmy – jak to rybak? No rybak! Kumpel zaczął chwile, które uwieczniam dzięki Wieśkowi, że warto zaangażować się w to hobby ak- tak brnąć w swoją nową rolę, że dzisiaj jest można podzielić na trzy tematy: sytuacje tywnie i stają się rekonstruktorami pełną chyba jedną z dwóch osób w Polsce, które schematyczne, które przydarzą się prędzej gębą. Najczęściej to ojciec takiej rodziny jest zajmują się czymś podobnym. Długo zbielub później każdemu rekonstruktorowi; cie- inicjatorem zmiany... rał potrzebną wiedzę, kompletował sprzęt, kawe interakcje między Słowianami a „turyCzyli mamy tu do czynienia z pewną tkał sieci i ćwiczył. Dziś jest zapraszany do stami” oraz specyficzne postrzeganie przez maskulinizacją. skansenów i muzeów, żeby pokazywać, jak rekonstruktora rzeczywistości dzisiejszej – żyTo nie taka prosta sprawa. Istnieje stereo- w przeszłości wyglądało łowienie ryb. Mielicia rodzinnego, zdarzeń w pracy, na ulicy itp. typ, że kobiety w grupach rekonstrukcyj- śmy kiedyś takiego leniwego pachoła, który Masa zabawnych incydentów dotyczy rekon- nych siedzą w namiotach i obierają cebulę. totalnie nic nie robił. Powiedziałem mu: „stastruktorów, którzy dorobili się potomstwa. Tak zdecydowanie nie jest – to, co będziesz ry, zrób sobie składane radło, połóż się z piKoleżanka opowiadała mi, jak pomagała có- robił w ramach swojego grona, zależy od wem pod drzewem, załóż jakąś odpowiedreczce odrobić zadanie domowe, dotyczące Twojej świadomości i ambicji. Dla wielu Sło- nią koszulę. Zapytany, co robisz?, odpowiabitwy pod Cedynią. Powoli zaczęła wymie- wian, wikingów i rycerzy życie ogranicza się daj: »odtwarzam chłopa, który odpoczywa niać uczestników tej bitwy, po czym córka do wyjazdu na festiwal, bicia mieczem, picia w przerwie od orania pola«”. Możliwości jest uzupełniła listę wojów: „ciocia, wujek, tato...” piwa i właściwie to wszystko. Rekonstrukcja bardzo dużo. Ogranicza nas jedynie fantazja Z tej obserwacji płynie ogólniejsza re- historyczna w dojrzałym wydaniu to jednak i fakt, że Twój pomysł musi być potwierdzofleksja, że na przecięciu hermetyczne- coś więcej. To są sprawy związane z pozna- ny archeologicznie. go świata związanego z hobby z życiem waniem i wykonywaniem rzemiosła, z dziaWróćmy do Wieśka. Powiedziałeś, że codziennym powstaje bardzo dużo sy- łaniami kulturowymi... stworzyłeś go jako brand hero. Teraz tuacji komicznych. Wiesław na FejsJakiś przykład? masz masę fanów na Fejsbuku, Twoi buku ma prawie 11 tysięcy fanów – to To na ogół zjawiska, których zanik miał znajomi z różnych części Polski mówią świadczy o tym, że śmieszy nie tylko re- charakter procesowy. Niektóre ze zwyczatekstami z komiksu, sami podsyłają Ci konstruktorów. Ja nie mam nic wspól- jów, obyczajów czy tradycji zaginęły dopiero pomysły na kolejne odcinki. Sądzisz, że nego z tym ruchem, a jednak śmieję się w ostatnim półwieczu. Mam tu na myśli zwybędziesz umiał rozstać się kiedyś z tą serdecznie. czaje takie jak snucie opowieści przy ognisku postacią? Sądzę, że w obrębie nie-rekonstruktorów albo wznoszenie toastów z prawdziwego Trudno byłoby mi się rozstać z Wieśkiem, znajdzie się całkiem spora grupa ludzi, która zdarzenia. Dziś przy piciu wódki można usły- mówiąc: „dobra, od dzisiaj kończymy. Zwi-

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

11


jam interes, do widzenia”. To jest chyba rodzaj uzależnienia nie tylko od głównej postaci, ale też od całego cyklu. Codziennie o nim myślę, nawet gdy nie mam pomysłów – to systematyczna praca. Powstało już przecież ponad 530 odcinków. Przez to postrzegam cały zbiór pasków jako swoje dziecko. Wiesiek jest Twoim dzieckiem? A może trochę Tobą? Nie, chyba nie. Albo inaczej – Wiesiek jest po trochu każdym rekonstruktorem, a zarazem żadnym. On jest takim workiem, w którym znajdziesz cechy różnych osób, ale nikt nie jest w całości podobny do Wieśka. Nie ma chyba w rzeczywistości ludzi tak bardzo niejednorodnych: jednocześnie ortodoksów i liberałów, ciap i samodzielnych. To byłby objaw schizofrenii. Myślisz o jakiejś innej twórczości komiksowej? Jakieś nowe tematy, formy? Zaczęliśmy z kolegą pracę nad komiksem o charakterze historycznym. Będzie to opowieść o zagmatwanych losach 39. Pułku Strzelców Lwowskich. Nie chcę mówić zbyt wiele na temat tego projektu, bo jeszcze nie wiadomo, czy uda nam się go zrealizować. Poza tym nie wypada psuć czytelnikowi radości z samodzielnego odkrywania fabuły. Mogę jedynie powiedzieć, że losy żołnierzy należących do tego pułku po kampanii wrześniowej potoczyły się bardzo różnie. Część z nich trafiła do Armii Andersa, część emigrowała, wielu poszło do lasu. Po wojnie często okazywało się, że koledzy z jednej kompanii należeli jeszcze do Armii Krajowej, a inni pracowali już dla milicji. Chcieliśmy pokazać historię tych ludzi, ich poplątane ścieżki, trudne spotkania po wojnie. To fascynująca i dramatyczna opowieść, którą niełatwo jest przełożyć na język komiksu. Na razie musieliśmy wstrzymać prace z powodu prozy życia, która nas dopadła: praca, codzienne obowiązki itd. Ale sprawa nie jest ostatecznie zamknięta i chcielibyśmy do tego pomysłu wrócić. Czyli zmieniasz temat, pewnie również styl, ale pozostajesz przy medium komiksowym. Nie pociąga Cię na przykład film animowany? Zawodowo zajmuję się robieniem grafik do animacji na zlecenie, ale to są jednak krótkie formy o charakterze reklamowym, szkoleniowym i marketingowym. Nie wiem, czy umiałbym zmierzyć się z tak wielkim te-

Fot. Bartłomiej Babicz

matem jak film pełnometrażowy. Poza tym lubię mieć pełnię władzy nad tym, co robię. Jako twórca komiksów mam tę władzę – scenariusze i rysunki są mojego autorstwa. Nie muszę z nikim się dogadywać, niczego uzgadniać, a później czekać na wykonanie jakiegoś etapu prac. A nawet jeśli autorem scenariusza jest ktoś inny, to de facto i tak ode mnie zależy, jak ten scenariusz zostanie zrealizowany. Od komiksu nie mam zamiaru odchodzić, ale po głowie chodzą mi nowe rzeczy. Chociażby ten projekt drugowojenny, o którym już wspominałem. Myślę też o pełnometrażowej opowieści ze świata Wieśka. Niestety w dzisiejszych czasach ciężko o spontaniczność i na ogół można coś robić jedynie kosztem czegoś innego. Na razie nie mogę na miesiąc zawiesić pracy zawodowej, by poświęcić się tworzeniu większego komiksu. Ucieknijmy od prozy życia. Powiedz, warto zachęcać ludzi do działalności w grupach rekonstrukcyjnych? Jak to robić i czy ma to sens? Ja nikogo nie zachęcam. Z mojego doświadczenia wynika, że takie namawianie mija się kompletnie z celem. Zawsze uważałem, że to jest coś, co trzeba osobiście poczuć. Tak jak ten 8-latek, o którym opowiadałem na początku. Dostał Thorgala, przeczytał go i gdzieś rozbłysła iskra, która w efekcie doprowadziła go w to miejsce, w którym jest teraz. Oczywiście to znaczne uproszczenie procesu, który zaszedł w rzeczywistości, ale oddaje istotę sprawy. Jeśli nie ma indywidualnego bodźca, który motywuje do pracy nad sobą, do własnych poszukiwań, to historia kończy się na ogół szybko i niezbyt spektakularnie. Po roku lub dwóch przychodzi znudzenie – uczucie smutne zarówno dla delikwenta, jak i dla jego otoczenia. Dlatego bardzo serdecznie i radośnie witam wszystkich nowych członków naszej grupy, ale sam nikomu jeszcze nie powiedziałem: „chodź do nas, będziemy dobrze się bawić”. Moja motywacja do uczestniczenia w ruchu rekonstrukcyjnym jest dość głęboka i nie wynika tylko z chęci machania mieczem lub kijem. To nie jest też tak, że chciałbym w średniowieczu żyć. Chodzi raczej o to, że mówimy o epoce, która jest w moim odbiorze emanacją wartości mi bliskich: wolność gospodarcza, wolny rynek, podróże, samodzielność. To są właśnie czasy bardzo mobilnych wikingów i Sło-

wian, ruchliwych szlaków handlowych itp. W późniejszych epokach też to znajdziemy, ale jednak nie w takim natężeniu. Te wartości oraz autentyczne zainteresowanie historią tamtych ludów dają prawdziwą motywację do zabawy rekonstrukcyjnej. Jeszcze przed naszą rozmową wspomniałeś, że przyjechałeś do Wrocławia z Podkarpacia, wcześniej studiowałeś w Krakowie. Powiedziałeś też, że mieszkasz tutaj od 8 lat i to miasto wciąż nie przestaje Cię zadziwiać. Co takiego wydaje Ci się szczególnego we Wrocławiu. To chyba sprawa bardzo subiektywna. W ciągu swojej tułaczki spotkałem bardzo dużo różnych, ciekawych ludzi. Ale dopiero we Wrocławiu trafiłem na środowisko osób, które niemal bez słów czują ten sam klimat co ja. Ekipę, której teraz jestem członkiem, poznałem jeszcze w czasie, gdy mieszkałem w Krakowie, a Wrocław zwyczajnie odwiedzałem. Wtedy właśnie odkryłem, że to jest miejsce dla mnie. Poza tym zorientowałem się, że ci wszyscy wspaniali ludzie we Wrocławiu to też tacy półemigranci z całej Polski. Że oni tu znaleźli swoje miejsce, ja do nich pasuję, też jestem przyjezdny i to jakoś razem zagrało. Czyli to nie był czynnik jakiś wybitnie wrocławski, związany z tym miejscem. Chodziło o środowisko, które mógłbyś równie dobrze znaleźć w Poznaniu albo Toruniu. Niby tak. Ale jednak przydarzyło się we Wrocławiu, to chyba nie jest przypadek. Wcześniej jeździłem w różne miejsca i żadne z nich jakoś mnie do siebie nie przywiązało. Poza tym szybko urzekła mnie tutejsza przestrzeń: Wrocław jest, mimo wszystko, zielony. Szerokie ulice w przeciwieństwie do wąskiego Krakowa. Do gustu przypadł mi również Dolny Śląsk, który ma swoją specyficzną magiczną aurę. Jest Ślęża – axis mundi całego regionu. Mamy niezłą komunikację, możemy łatwo przemieszczać się po całym regionie i go poznawać. Nie wszędzie w Polsce znajdziemy taki luksus. I jeszcze jedno... chyba nigdy nie przestaną mnie zaskakiwać wrocławskie tramwaje. Jeżdżą jak chcą, potrafią przyjechać trzy tramwaje tej samej linii pod rząd. Albo też w ciągu godziny na przystanku nie uświadczymy żadnego. Niespotykane! Ale we Wrocławiu wszystko jest możliwe.


ko n t r a s t m i e s i Ä™ c z n i k

13


K

osmetyka istnieje od tysięcy lat, a samo słowo pochodzi od greckiego cosmeo, co oznacza ‘zdobić‘. Jej historia sięga już epoki lodowej,  czyli plejstocenu – w południowej Afryce archeolodzy dokonali zasakującego znaleziska: w jaskini Border natrafili na pochodzące sprzed 40 tysięcy lat pałeczki czerwonej ochry, które mogły służyć do malowania twarzy i ciała. Z kolei wykopaliska przeprowadzone w starożytnym Sumerze ukazały pochodzące prawdopodobnie z XXX wieku p.n.e. klejnoty, ozdoby oraz misy z mułem z rzek, służącym do wykonywania upiększających maseczek. Wówczas w celach higienicznych praktykowano tam nacieranie się piaskiem rzecznym. Ciekawe informacje można znaleźć też w Papirusie Ebersa pochodzącym ze starożytnego Egiptu. Znajdują się tam wskazówki, jak wygładzić skórę przy użyciu alabastru, pumeksu oraz mleka z dodatkiem miodu. Ponadto w piramidach faraonów znaleziono płaskorzeźby, ukazujące sposoby zdobienia zwłok. Kosmetyczne legendy krążą też na temat Babilończyków, którzy już od około 2000 roku p.n.e. zaczęli

Ilustr. Róża Szczucka

wyrabiać pewien rodzaj mydła z olejów roślinnych i ługów.

PIERWSZE MAKIJAŻE I UPIĘKSZANIE Kosmetyka sprzed tysięcy lat w dużym stopniu korzystała z mało inwazyjnych metod naturalnych. Dla przykładu w starożytnym Egipcie do wyrobu zielonej szminki służył – jako barwnik – malachit, a do czerwonej ochra. Brwi depilowano, a następnie rysowano sproszkowanym kohlem (zawierającym związki ołowiu). Z Krety Egipcjanie przywozili krzew kypros – z jego kory i liści wyrabiano hennę służącą do barwienia paznokci. Także w Indiach doceniano dobroczynne działanie roślin – rumianek, nagietek, szałwia i koper były wykorzystywane w leczeniu problemów skórnych oraz do wzmacniania włosów i paznokci. Do wytwarzania najstarszych preparatów pielęgnacyjnych używano mirtu, tymianku oraz owoców, takich jak figi, granaty, daktyle, jabłka, pigwy czy morele. Balsamom do ciała nadawano cudowne zapachy, uzyskiwane z olejków z drzewa sandałowego oraz mirry albo też z wydzieliny z gruczołów okołoodbytniczych piżmowca i z ambry. Do

kąpieli dodawano aromatyczne płatki kwiatów i listki pachnących roślin. Co ciekawe, działanie upiększające niejednokrotnie łączono z leczniczym. Dłonie i stopy farbowano czerwonymi barwnikami roślinnymi, co miało zdobić, ale również działało przeciwgrzybicznie. Brzegi oczu – dla podkreślenia ich głębi i blasku – malowano pastą malachitową, ale jednocześnie zapobiegano tym sposobem jaglicy i stanom zapalnym. Stare zapisy o kosmetyce można znaleźć również w kulturze żydowskiej. Dla przykładu w Księdze Estery w Starym Testamencie są opisane wonne pachnidła, olejki i balsamy służące do namaszczania ciała. Uzyskiwano je z dyptamu – krzewu gorejącego. W innych księgach Biblii wspomina się o preparatach do pielęgnacji ciała sporządzanych z różnorodnych gatunków roślin: macierzanki, hyzopu, aloesu i cynamonu chińskiego. Natomiast pierwsi muzułmanie rozwinęli wiedzę o wydobywaniu esencji zapachowych z różnych kwiatów, których zaczęli używać do wyrobu aromatycznych maści do nacierania ciała. Do dziś z kosmetyki produkcji muzułmańskiej przetrwały roślinne farby do włosów i naturalne olejki eteryczne.


Nie ma brzydkich kobiet, są tylko leniwe* W dzisiejszych czasach kosmetologia korzysta z dokonań wielu dziedzin badawczych – od medycyny, przez fizykę i chemię, po mikrobiologię. W konsekwencji na rynku można znaleźć produkty najwyższej jakości, a do ich kupna zachęcają specjalnie zaprojektowane opakowania oraz odpowiednia reklama. Kosmetyki, które wybieramy, mają realny wpływ na nasze życie – o tym, jak postrzega nas społeczeństwo, decyduje między innymi nasza twarz, fryzura, wypielęgnowane dłonie oraz zgrabna sylwetka. Krystyna Darowska

PRZEDE WSZYSTKIM HIGIENA Dbałość o higienę była cechą charakterystyczną starożytnych Greków. Wszyscy zamożni obywatele posiadali łazienkę, która była zresztą miejscem przyjmowania gości. W starożytnej Grecji zatrudniano też lekarzy urzędowych, którzy bezpłatnie leczyli uboższą część społeczeństwa oraz pilnowali przestrzegania zasad higieny. Dbano także o zdrową wodę pitną. Doprowadzano ją z gór rurociągami. Niektóre domy były wyposażone w bieżącą wodę i ustępy. Nieczystości odprowadzano poza miasto specjalnymi podziemnymi kanałami. O higienę osobistą dbali też Rzymianie. Sławne są rzymskie akwedukty, majstersztyk ówczesnej architektury. Woda płynęła w nich wprost ze źródeł. W niektórych miastach filtrowano ją przez porowaty kamień albo warstwę piasku. Kolejni cesarze budowali coraz piękniejsze, okazalsze i bardziej komfortowe łaźnie. Pod koniec III wieku cesarz Dioklecjan stworzył na 13 hektarach termy, które oferowały pełny zakres usług – można tam było korzystać z kąpieli, pryszniców, urządzeń parowych, masaży i nacierania wonnymi olejkami. Obiekty te mogły *  Helena Rubinstein

pomieścić kilka tysięcy ludzi. Upadek Imperium Rzymskiego spowodował na jego dawnym terytorium pogorszenie się warunków higienicznych. Ustawowy obowiązek przestrzegania przepisów higienicznych wprowadzono także w dawnym Egipcie. Egipcjanie myli się codziennie, regularnie prali odzież i zabezpieczali żywność przed muchami. Słynne są opowieści o tym, jak o czystość ciała dbała królowa Egiptu Kleopatra VII. Władczyni regularnie zażywała kąpieli w oślim mleku. Podobno jednorazowo zużywała mleko od siedmiuset oślic. Tę metodę 13 wieków wcześniej stosowała także żona faraona – Nefretete (prawidłowe imię: Nefertiti). Sporo wiadomo też o tego typu obyczajach w krajach słowiańskich – statuty cechowe narzucały obowiązek korzystania z przybytków higieny zazwyczaj raz w tygodniu. Wśród Słowian panowało przekonanie, że mycie wypędza z ciała choroby i przedłuża życie. Łaźnie publiczne istniały na tych terenach już w czasach przedchrześcijańskich i nie były tylko domeną miast – występowały też w mniejszych miasteczkach, a nawet w niektórych wsiach. Z częstych wizyt w łaź-

niach słynęli: pierwszy król Polski, Bolesław Chrobry, który chadzał tam wraz z synami, Władysław Jagiełło, jego syn Kazimierz Jagiellończyk i Wielki Książę Witold.

W ŚREDNIOWIECZU PRZESTANO SIĘ MYĆ Według Kościoła rzymskokatolickiego w czasach antycznych i później, z początkiem średniowiecza, kąpiel służyła rozkoszy. W łaźniach jeszcze w XV wieku kwitło życie towarzyskie – ucztowano, pito alkohol; często były one koedukacyjne. Oferowały kąpiel parową i wodną w oddzielnych izbach, w drewnianych baliach, które mogły pomieścić do 6 osób. Miejsca te cieszyły się coraz gorszą sławą. Powszechną stała się opinia, że w łaźniach uprawia się nierząd. Po upadku Cesarstwa Zachodniorzymskiego w Europie postępował okres ciemnoty, brudu i epidemii. W latach 1348–1352 leżące na jej terenie państwa strawiła dżuma, uśmiercając około 80% ówczesnej ludności kontynentu. Aby groźne wyziewy się nie rozprzestrzeniały, kolejne miasta zamykały łaźnie. Strach przed zarazą doprowadził do uzasadnionego unikania kąpieli. Jednak nie ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

15


tylko epidemie miały wpływ na powszechne zaniedbanie higieny. W średniowieczu kąpiele nie spotykały się z poparciem Kościoła – jego przedstawiciele głosili, że osłabiały ludzi, powodowały głupotę i były grzechem, a nękające wszy traktowano jako jeden z elementów przynależnego cierpienia pokutnika. Nie łączono zagadnienia brudu i obecności insektów z chorobami, chociaż wiedza ta była powszechna już w starożytności. Kąpano się okazyjnie, zazwyczaj przed największymi świętami kościelnymi. Odzieży nie prano zbyt często. Światlejsze zakony posiadały jednak bieżącą wodę, nakazywały mycie rąk i częste korzystanie z kąpieli. Mimo ogólnej niechęci do mycia się w tej epoce na szeroką skalę rozwinęła się produkcja mydła. Mydlarnie powstawały głównie w Marsylii, Wenecji i Genui. Jednak w XII wieku pałeczkę pierwszeństwa przejęła Hiszpania, która stała się europejskim potentatem. Region ten dysponował oliwą oraz sodą otrzymywaną z roślin morskich. Jednak od kiedy podczas Rewolucji Francuskiej Nicolas Leblanc opracował metodę produkcji sody, warsztaty mydlarskie rozwijały się niemal w całej Europie.

PÓŹNIEJ PERFUMY I PUDER KAMUFLOWAŁY „SMRODEK” Również w późniejszych epokach – renesansie, baroku i oświeceniu – nie dbano o czystość. Choć nie wszyscy traktowali mycie się jako zło konieczne (z zamiłowania do częstych kąpieli słynęła polska królowa Barbara Radziwiłłówna), drogie stroje i przepych nadal zastępowały mycie większości ówczesnych arystokratów. Toaleta polegała na zanurzeniu palców w wodzie różanej i przetarciu nimi powiek. Nie skąpiono sobie różu, pudru i perfum. Blade, chronione Ilustr. Róża Szczucka, Damian Dideńko

przed słońcem twarze zdobiły sztuczne rumieńce i domalowane pieprzyki. Rzemieślnicy produkowali kunsztowne drapaczki do pleców i młoteczki do zabijania wszy, będących plagą we wszystkich dworach. Obecności tych insektów nadal nie wiązano jednak z brudem. Uważano, że wszy i pchły lęgną się w substancjach wydzielanych przez człowieka i wydostają się ze skóry. Od czasu do czasu kobiety zażywały kąpieli w mleku, naparach z ziół, a nawet w odwarze z cielęciny. Nie chodziło jednak o usunięcie brudu, a raczej o nasączenie skóry substancjami polepszającymi jej gładkość. Potrzeby mycia się nie wykazywała również biedniejsza ludność. Mimo to nie zapominano o kuszącym wyglądzie. Młode wiejskie dziewczyny barwiły sobie usta i policzki burakiem, a brwi czerniły kawałkiem węgla drzewnego.

ZNOWU CZYSTOŚĆ WRÓCIŁA DO ŁASK I POWSTAŁY NOWE KOSMETYKI Do powszechnej higieny ciała wrócono w XIX wieku. Co ciekawe, bezpośrednim impulsem do zmiany przyzwyczajeń w tym zakresie była nowa moda odzieżowa – głębokie dekolty i przewiewne suknie dosłownie zmusiły ówczesne kobiety do dbania o czystość. Wiadomo na przykład, że codziennie kąpała się siostra Napoleona, Paulina Bonaparte. Moda na kąpiele dotarła także do Polski. Łazienki zaczęły powstawać już nie tylko w mieszkaniach najbogatszych obywateli. Korzystano z nich jednak z ociąganiem, uważając, że po kąpieli organizm jest narażony na przeziębienie. Źle ogrzewane mieszkania nie zapewniały komfortu po kąpieli w chłodne miesiące. Posiadaczki długich włosów zimą przestawały je myć, bojąc się choroby.

Do końca XIX wieku nie istniał prawny podział na artykuły kosmetycznie i lekarstwa. Na rynku można było kupić środki piękności wyrabiane w aptekach: pudry, tinktury i maści. Lekarze przestrzegali przed niebezpiecznymi substancjami toksycznymi, takimi jak środki do farbowania włosów z zawartością metali ciężkich, pudry z ołowiem i bizmutem. Przełom w pielęgnacji ciała nastąpił dopiero na początku XX wieku – rozpoczęto produkcję środków higienicznych na skalę przemysłową. W tym czasie powstały takie kosmetyki, jak pierwszy szampon do włosów wynaleziony w 1904 roku przez Hansa Schwarzkopfa lub krem Nivea, który w 1911 roku stworzył Franz Troplowitz. Motorem napędowym przemysłu kosmetycznego były w tamtych czasach USA. W 1915 roku zaczęto sprzedawać tam pierwszą maskarę do rzęs, a w 1921 roku – pomadkę do ust. Nowa gałąź gospodarki rozwijała się bardzo szybko i w latach trzydziestych zeszłego stulecia była w Stanach Zjednoczonych czwartą co do wielkości. Kobiety zaczęły się emancypować, podejmowały pracę zawodową oraz chciały wyglądać elegancko i młodo.

DZISIAJ PIELĘGNACJA JEST ZDROWA Do lat siedemdziesiątych XX wieku do produkcji kosmetyków stosowano różne substancje chemiczne. Niejednokrotnie okazywało się, że wiele z nich negatywnie wpływa na ludzkie zdrowie. Wśród ich użytkowników często dochodziło do podrażnień skóry i oczu oraz alergii. W konsekwencji powoli wycofywano z receptur syntetyczne konserwanty, barwniki i substancje zapachowe. Dziś do – tak zwanych – kosmetyków naturalnych nie dodaje się też parafiny i silikonów. Naturalne produkty nie mogą zagrażać zdrowiu ludzkiemu i otaczającemu nas środowisku. Rozwój medycyny, biochemii i fizjologii daje nam wiedzę o zmianach zachodzących w skórze człowieka i czynnikach wpływających na jej starzenie. Różne firmy kosmetyczne patentują własne markowe składniki kosmetyków, które mają sprawić cuda ze zmarszczkami na twarzy i szyi, błyskawicznie usunąć rozszerzone naczynka krwionośne czy też cellulit z ciała. Ceny podobnych specyfików pielęgnacyjnych, w zależności od producenta, mogą różnić się nawet stukrotnie. Dobrze wycelowana reklama i coraz wymyślniejsze opakowania skłaniają do zakupu tych drogich towarów pod wszechobecnym hasłem: You must have it!


RACZKUJĄCY KONSUMENCI

ŚWIAT DZIECI

W PERSPEKTYWIE

KULTURY

K

ultura konsumpcji propaguje hedonistyczne postawy nieustannego dążenia do przyjemności i jednocześnie wywołuje indywidualne poczucie ciągłego nienasycenia. Dążenie do szczęścia jest niezbędnym warunkiem uczestnictwa w życiu społecznym. Globalny konsumpcjonizm utrwalił powszechne przekonanie, że naprawdę radośni i zadowoleni z życia są ludzie bogatsi, piękniejsi i pewniejsi siebie. Koniecznie muszą też nabywać coraz więcej dóbr materialnych. Zaspokojenie jednej chęci natychmiast prowokuje wytworzenie nowych potrzeb. Osiągnięcie stanu pełnej satysfakcji staje się wręcz niemożliwe. Ciągłe wrażenie niespełnienia potęguje niewiarygodna szybkość zmian obiektów zainteresowania, mód i technologii, które bywają pożądane przez krótki czas i równie gwałtownie mogą popularność stracić. Zbyszko Melosik w publikacji Mass media, tożsamość i rekonstrukcje kultury współczesnej podkreśla istnienie zjawiska „upozorowania” życia społecznego w mediach i popkulturze. Zacierają się granice między rzeczywistością a jej imitacjami. Konsumpcja, przez wnikanie w różne obszary codziennej egzystencji, staje się uniwersalnym elementem stylu życia każdej jednostki istniejącej w globalnym świecie. Wszystkie  opisane  wyżej czynniki, zniekształcające postrzeganie i odbieranie  co-

Dzieci stanową dziś bardzo istotny segment rynku komercyjnego. Nie tylko znacząco wpływają na decyzje zakupowe rodziców, ale także same dysponują coraz większymi sumami pieniędzy. Specjaliści od marketingu prześcigają się w tworzeniu i udoskonalaniu koncepcji produktów odpowiadających pragnieniom najmłodszych. Tworzą kolejne niezwykle atrakcyjne i doskonale trafiające w dziecięce upodobania towary, sztucznie kreując nieustanną potrzebę posiadania. Aleksandra Drabina ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

17


dzienności, pojawiają się już w socjalizacji pierwotnej, kiedy dopiero uczymy się norm, wartości i reguł postępowania. Schematy myślenia utrwalają się w świadomości dzieci, które jeszcze nie posiadają umiejętności rozróżnienia fikcji od prawdy, a już są aktywnymi nabywcami dóbr konsumpcyjnych. Skuteczne wychowywanie w takich warunkach jest dużo trudniejsze, wymaga kompetencji pozwalających zweryfikować i wyselekcjonować docierające do dzieci przekazy, co okazuje się niewykonalne. Reklamy i zabiegi marketingowe są obecne niemal w każdej sferze dziecięcej aktywności. Do promocji towarów wykorzystuje się wizerunki znanych postaci, również pochodzące z bajek i seriali dla najmłodszych. Treści reklamowe uruchamiają mechanizm kojarzenia i łatwo wywołują u dzieci przekonanie, że poprzez posiadanie czegoś mogą upodobnić się lub zbliżyć do uwielbianego bohatera. Dla grup we wcześniejszym wieku rozwojowym marketingowcy stosują w reklamach nasycone barwy i wesołe, wpadające w ucho melodie. Najmłodsi bezwiednie reagują na tak zwany product placement, czyli propagowanie marki poprzez umieszczanie towarów w fabule przekazów medialnych. Dorośli potrafią rozpoznać intencje takich zabiegów, natomiast dzieci pozostają wobec nich zupełnie bezbronne i bezkrytyczne. Uwagę maluchów przyciąga się także poprzez specyficzne ułożenie produktów na półkach sklepowych. Wyroby, których docelową grupą sprzedaży są dzieci, ustawia się na wysokości ich wzroku (gdy poruszają się po sklepie pieszo) lub w zasięgu ich rąk (kiedy znajdują się w siedzisku zakupowego koszyka lub spacerowego wózka). Najmłodsi, chcąc zrealizować wzbudzoną chęć posiadania, często stosują wobec rodziców dziecięcy terror, w artykule Tomasza Szlendaka Komercjalizacja dzieciństwa. Kilka uwag krytycznych o niewygodach wychowywania dzieci w kulturze konsumpcji nazwany „czynnikiem marudy”. Jest to wymuszanie kupienia pożądanej przez malucha rzeczy za pomocą emocjonalnej demonstracji niezadowolenia, przejawiającej się na przykład w uporczywym jęczeniu, płaczu i krzykach, które mają miejsce najczęściej w przestrzeni sklepu. Dostępność i wszechobecność ciekawych, przyciągających wzrok produktów podsyca u dzieci pragnienie posiadania. Jak wskazują dane IPSOS, młodsi najczęściej są nabywcami słodyczy, napojów i chipsów, czyli przede wszystkim produktów kupowanych impulsywnie, rozłożonych w supermarketach tuż przy kasie. Mali konsumenIlustr. Damian Dideńko

ci bombardowani atrakcyjnymi, kolorowymi przekąskami zupełnie bezwiednie poddają się mechanizmom marketingowym, ucząc się od najmłodszych lat funkcjonowania w świecie permanentnych zakupów. Stają się niedojrzałymi konsumentami rozszerzającymi rynek zbytu produkcji niosącej spore dochody. Dlatego coraz częściej przeprowadza się już badania marketingowe z udziałem młodszych dzieci, podczas których obserwuje się ich reakcje, gdy w trakcie zabawy delektują się słodkimi przekąskami, a także podczas wybierania towarów w marketach. I choć maluchy bywają bardzo trudnymi respondentami, szybko się nudzą, dekoncentrują i potrafią zaskoczyć swoim zachowaniem, podejmowany wysiłek profilowania ich jako konsumentów na pewno się opłaca. Wartość rynku dziecięcego wciąż rośnie, wraz z wpływem najmłodszych na podejmowane w gospodarstwie domowym decyzje zakupowe. Jak wynika z opublikowanego w 2013 roku raportu Miliardy złotych w rękach dzieci Polskiego Programu Jakość Obsługi, głównym powodem tej tendencji jest dążenie rodziców do zapewnienia szczęścia swoim potomkom. Zadowolenie dziecka okazuje się być kluczem do spełnienia ich opiekunów. Przeprowadzone badania wykazały, że sugestie kilkuletnich członków rodziny wywierają znaczący wpływ na sposób spędzania urlopu, a nawet wybór samochodu

oraz wyposażenia domowych pomieszczeń. Często oznacza to zgodę na podejmowanie pod wpływem emocji nieprzemyślanych i impulsywnych decyzji. Okres socjalizacji pierwotnej poprzez naśladownictwo i obserwację stanowi niezwykle podatny grunt dla wchłaniania wzorców przekazywanych przez kanały popkultury. W dodatku proces uczenia się norm i reguł postępowania odbywa się przy udziale kontroli społecznej. Już osoby w bardzo młodym wieku podlegają konieczności bycia podobnym do innych pod groźbą wykluczenia z grupy rówieśniczej. Utrwalanie zachowań oraz wzorców kulturowych dokonuje się przede wszystkim w środowisku domowym i szkolnym, ale także w przestrzeniach publicznych, takich jak galerie handlowe. Okrzyknięte „świątyniami konsumpcji” są dziś najczęstszym miejscem spotkań i rodzinnego spędzania wolnego czasu. Dla dzieci stanowią strefę zabaw, pełną atrakcji i miłych niespodzianek. Zawierają pasaże i punkty specjalnie wydzielone dla najmłodszych oraz sklepy i restauracje z dostosowanymi do nich ofertami, tworząc środowisko pozornie przyjazne maluchom. Według danych AGB z 2000 roku produktom bezpośrednio kierowanym do dzieci poświęcano aż 7% czasu reklamowego. Odsetek ten wciąż systematycznie rośnie. Świat kreowany w spotach jest wyidealizowany, a gło-


szone w nich hasła dążenia do czerpania z dzieciństwa jak najwięcej przyjemności i radości to znane i powtarzane slogany. W istocie nie są one tylko zlepkiem słów zachwalających produkt. Ich znaczenie kryje mantry globalnego konsumpcjonizmu, na których buduje się współczesne tożsamości i style życia. Wytwarzanie sztucznej, ciągłej potrzeby nabywania zaburza rozwój i pozbawia umiejętności podejmowania racjonalnych decyzji. To zjawisko może prowadzić do tak poważnych dysfunkcji tożsamości, jak kompensacyjne konsumowanie i zakupoholizm. W makroskali skuteczność oddziaływania manipulacji marketingowych buduje świat hiperkonsumpcjonizmu. Jego uczestnicy od najmłodszych lat są poddawani wpływom działalności producentów i wciągani w machinę pogoni za zyskiem i nabywaniem dóbr materialnych. Szlendak jako szczególnie niebezpieczny dla dzieci rezultat wszechobecnej komercjalizacji i konsumpcji wskazuje seksualizację dzieciństwa. Wspomina, że w promowaniu produktów (szczególnie zabawek, kosmetyków i odzieży) skierowanych do coraz mniejszych dziewczynek podkreśla się powiązanie z atrakcyjnością seksualną. Wzorce propagujące ideę „bycia seksowną” można odnaleźć w wizerunkach popularnych aktorek i celebrytek, które istnieją w świadomości dzieci jako kanony kobiecości.

Socjolog i pedagog Urszula Kluczyńska w artykule „Globalny nastolatek” jako efekt globalnej kultury i stylu życia podkreśla, że coraz młodsza młodzież posiada sporą umiejętność posługiwania się nowymi technologiami oraz biegłego korzystania z możliwości globalnej rozrywki. Dzieci potrafią bardzo sprawnie poruszać się w Internecie, w czym prześcigają niektórych przeciętnych dorosłych użytkowników. Jednak kompetencje społeczne nastolatków nie są wystarczające, by być krytycznym w stosunku do odczytywanych treści. Proces wykształcania świadomości konsumenckiej jest nierówny, kiedy do młodych docierają przekazy nieadekwatne do ich poziomu wiedzy o otaczającym świecie. Pomimo doświadczenia w obcowaniu z technicznymi nowinkami dziecko pozostaje niemal bezbronne wobec informacyjnego chaosu, zupełnie nieodporne na perswazję i manipulację marketingową. Wykorzystują to specjaliści od marketingu, którzy utwierdzają w młodzieży przywiązanie do marki i określonych typów produktów. Pozbawieni krytycyzmu najmłodsi jak gąbka chłoną upowszechniane w mediach i sieci informacje. Nieświadomie mogą stać się potencjalnymi konsumentami doskonałymi, których tak bardzo pragną sobie „wychować” producenci. Dzieci socjalizowane w ponowoczesności czerpią wzorce identyfikacyjne głównie z kultury masowej, która stanowi dziś głów-

ną przestrzeń komunikacji i autoekspresji. Konsumpcjonizm to jeden ze stałych elementów tożsamościowych współczesnych społeczeństw, który buduje uniwersalną świadomość społeczną najmłodszych. Kupowanie coraz częściej jest budulcem więzi grupowych i tworzy środowisko ich podtrzymywania. To zbiór kompetencji, których nieznajomość może być powodem wykluczenia. Młodzież uczy się więc postrzegać zakupy jako nieodłączny element codzienności, umożliwiający kreowanie stylu życia oraz zapewniający poczucie szczęścia i bezpieczeństwa. Dzisiaj indywidualny kapitał mierzy się głównie w dobrach materialnych, co dostrzegają dzieci, które same chcą posiadać i nabywać coraz więcej. Są niedorosłymi konsumentami, którzy jeszcze nie posiadają wykształconej świadomości, pozwalającej krytycznie spojrzeć na otaczające ich zewsząd przekazy. Największym zagrożeniem może się okazać trwałe zaburzenie u młodych ludzi umiejętności weryfikacji docierających do nich sygnałów. A to tworzy szansę większej skuteczności marketingu oraz doskonały grunt pod kreowanie u najmłodszych potrzeby nieustannego wzbogacania się. Kolejne pokolenia mają przed sobą niezwykle trudne zadanie odnalezienia się w globalnej, konsumpcyjnej rzeczywistości, w której, aby być kimś, trzeba wiele posiadać. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

19


Tworzenie w niskiej cenie Fotograf, grafik czy copywriter to zajęcia, które cieszą się coraz większą popularnością. Jako profesje ocierające się o sztukę, pozwalają łączyć pasję z działaniami zawodowymi. Niezbędne do pracy w tych zawodach doskonalenie warsztatu wymaga czasu i wysiłku, choć zdarza się i tak, że ich na pozór swobodny charakter przyciąga osoby niemające o nich zbyt dużego pojęcia. Monika Ulińska

W

dzisiejszych czasach znalezienie osoby, która podejmie się dowolnego zleconego przez nas zadania, nie jest zbyt trudne. W dobie Internetu fotografowie, graficy, pisarze i ogólnie pojęci specjaliści zyskali dodatkową platformę, za pomocą której mogą reklamować swoje usługi. Na licznych portalach, pełniących rolę wirtualnego słupa ogłoszeniowego, bez większego problemu można wyszukać osobę, która napisze dla nas tekst, stworzy logo albo wykona sesję zdjęciową. Wiele z nich ma swoją stronę internetową, a jeszcze więcej artystyczny profil na Facebooku. Skąd wzmożone zainteresowanie tymi profesjami? Niewątpliwie atrakcyjny jest wiążący się z nimi aspekt artyzmu i większa doza kreatywności, jaką na ich polu mogą wykazać się twórcy. Coraz większa dostępność – na przykład – sprzętu fotograficznego i jego przystępne ceny umożliwiają wielu osobom sprawdzenie się w roli fotografa bez większych konsekwencji w razie niepowodzenia. Kiedyś możliwość taką posiadali głównie ci, którzy dążyli do wyspecjalizowania się w tym zawodzie. Dziś często sam zakup lustrzanki skłania jej posiadacza do nazywania się fotografem i prób zarabiania jako fotograf-freelancer, niekoniecznie legalnie.

DLACZEGO TAK DROGO? W Internecie można znaleźć rysunek przedstawiający grafika, który pokazuje nowe logo zamawiającemu, czyli właścicielowi firmy. Ilustr. Ewa Rogalska

Ten, z oburzoną miną, pyta wykonawcę, dlaczego żąda tak wysokiej kwoty za projekt, którego stworzenie zajęło mu mniej niż 10 minut. Odpowiedź grafika jest wymowna: mówi, że nauczenie się, jak zrobić to w mniej niż 10 minut, zajęło mu 10 lat. Rysunek ten doskonale oddaje istotę pracy w zawodach artystycznych, które nierzadko są błędnie postrzegane jako łatwe, szybkie i przyjemne. Jeśli praca jest wykonywana przez pasjonata, istotnie – potrafi on czerpać z niej satysfakcję. Łatwość i szybkość pracy to cechy, które przychodzą z doświadczeniem nabywanym na drodze wieloletniego wysiłku włożonego w doskonalenie umiejętności. Choć nawet one nie są oczywiste i zależą od rodzaju zlecenia. Dla fotografów całonocne robienie zdjęć na weselu jest nie lada wysiłkiem fizycznym. Copywriterzy niejednokrotnie muszą poświęcić dużo czasu na research, czyli poszukiwanie potrzebnych do napisania tekstu informacji. Nie każdy też zdaje sobie sprawę z tego, że praca grafików nie sprowadza się tylko do obsługi programów graficznych, ale zaczyna się od stworzenia tak zwanego mindtracku, czyli mapy myślowej. Następnie zawodowiec własnoręcznie rysuje grafikę (dla wielu osób jest to najistotniejszą częścią zlecenia), na końcu zaś przenosi projekt na komputer (co z kolei stanowi istotę tego zajęcia w powszechnej świadomości). Cenę usługi kształtuje wiele czynników. Jej koszt praktycznie zawsze będzie większy u artysty, który ma zarejestrowaną działal-

ność. Oprócz dużego doświadczenia, które zazwyczaj mają takie osoby, przyczynia się do tego konieczność poniesienia dodatkowych kosztów (firmy muszą regularnie rozliczać się z Urzędem Skarbowym i ZUS-em). Wydatki generuje też posiadanie własnej strony internetowej, której istnienie jest dla klienta informacją, że dana firma ma na rynku stabilną pozycję i nie zniknie z dnia na dzień. Słowem – buduje zaufanie. Kolejne koszty pojawiają się, gdy trzeba zainwestować w profesjonalny sprzęt, który w niektórych wolnych zawodach odgrywa niebagatelną rolę. Dla przykładu: dostępność aparatów pozwala wprawdzie na robienie dobrej jakości zdjęć ich posiadaczom, ale to, co zadowoli laika, często nie przystaje do standardów oferowanych przez profesjonalne zakłady. Rzecz nie kończy się na kupnie aparatu, ważny jest też osprzęt – szereg obiektywów, statywy, sprzęt oświetleniowy i tła, które zmienia się w zależności od zamierzonego efektu. Każdy z tych elementów ulega eksploatacji i wymaga regularnej wymiany. Do tego dochodzi również czas spędzony nad wykonaniem zlecenia. Praca fotografa nie kończy się po wyjściu ze studia. Po wyselekcjonowaniu zdjęć poddaje się je obróbce graficznej, która niewiele ma wspólnego z ulepszaniem zdjęć na własny użytek. Sprawność specjalisty na etapie robienia zdjęć – odpowiednie kadrowanie, umiejętność uchwycenia chwili we właściwym momencie – pozwala ograniczyć czas spędzony nad poprawianiem gotowych fotografii. Wyceniając usługę, twórca bierze pod uwagę również czas jej realizacji oraz jej rozmiar, to znaczy – pozostając przy przykładzie fotografa – liczbę zdjęć. Istotny jest też indywidualnie oceniany przez twórcę poziom trudności zadania.


PSUCIE RYNKU Oferta artysty, który wycenia swoją pracę znacznie taniej niż inni, może świadczyć nie tyle o jego konkurencyjności, co o amatorstwie. Tymczasem klient, porównując dostępne w Internecie propozycje, często sugeruje się tylko ceną, nie zastanawiając się przy tym, co może stać za jej pozorną atrakcyjnością. W efekcie może dostać nieprofesjonalne materiały: zdjęcia, o których zrobienie z powodzeniem mógłby poprosić znajomego, logo zupełnie niekorespondujące z przesłaniem jego firmy lub tekst naszpikowany błędami albo skopiowany z Internetu. Niewykluczone też, że nie będzie mieć możliwości zgłoszenia reklamacji. Artyści-amatorzy to nie tylko niepewność dobrze wykonanej usługi dla klienta, ale i utrapienie osób zawodowo zajmujących się daną dziedziną. Freelancerom nisko wyceniającym swoje usługi zarzuca się psucie rynku – a najmniej pieniędzy biorą ci bez zarejestrowanej działalności i doświadczenia. Firmy tracą klientów, którzy wolą zapłacić mniej, ostatecznie nie zawsze na tym zyskując. Niektórzy zawodowi fotografowie odnotowują sytuacje, gdy klient prosi ich o „uratowanie” zdjęć zrobionych przez amatora nieuznającego reklamacji.

SIŁA PORTFOLIO I WAGA OPINII Przy całej ostrożności w wyborze wykonawcy należy mieć na uwadze to, że cena i doświadczenie nie zawsze są proporcjonalne do jakości świadczonych usług. Nie ma większego znaczenia dyplom ukończenia studiów filologicznych lub kilkanaście lat doświadczenia w copywritingu, gdy ogłaszający się w tej dziedzinie nie potrafi poprawnie stosować znaków interpunkcyjnych lub gdy nie odpowiada nam styl jego pisania. Można też skończyć Akademię Sztuk Pięknych, mieć własne atelier, ale robić zdjęcia, które nie odpowiadają czyjejś estetyce. Z drugiej strony każdy zapewne zna samouków, których dzieła wprawiają w zachwyt. Urodzaj ogłoszeń dostępnych w Internecie stwarza dylematy, z którymi klient musi sobie poradzić. Wolni strzelcy to wprawdzie większa niepewność dla zleceniodawcy, ale można ją ograniczyć, robiąc rozeznanie na temat działalności konkretnej osoby: oglądając jej dotychczasowe prace, zdobywając informacje na jej temat. Dobry artysta broni się sam – a właściwie broni go jego portfolio i opinie zadowolonych klientów. Najlepiej zebrane w jednym miejscu. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

21



◀▷

fotoplastykon

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

23


Katarzyna Adamek-Chase – (urodzona w 1980 w Krakowie) absolwentka Akademii Sztuk Pięknych

w Krakowie – dyplom w pracowni prof. Jerzego Kuci na Wydziale Grafiki. Stypendystka Universitat Politècnica de València (Hiszpania). Zajmuje się malarstwem, rysunkiem oraz fotografią, wcześniej związana również ze sztuką nowych mediów, animacją oraz grafiką. Prywatnie podróżniczka i miłośniczka gry na wiolonczeli. Żyje i pracuje w Krakowie. Obrazy i rysunki Katarzyny Adamek-Chase możecie zobaczyć na stronie: www.katarzynaadamek.com


ko n t r a s t m i e s i Ä™ c z n i k

25


K Fot. Patryk Rogiński


kultura

K illed „The Internet Killed the MTV Star” 1 sierpnia 1981 roku rozpoczęła się rewolucja, która odmieniła przemysł muzyczny na zawsze: w Ameryce wystartowała Music Television, znana lepiej jako MTV. To, co się wtedy stało, najlepiej oddaje tytuł piosenki Video Killed the Radio Star zespołu The Buggles, do której klip stacja wyemitowała jako pierwszy. To od tego momentu uwaga melomanów została zwrócona na oprawę wizualną artystów pop, którzy dotąd nie musieli się nią zbytnio martwić. Wojciech Szczerek

Z

anim jednak kanał z charakterystyczną literą „M” w swoim logo cokolwiek zamordował, musiało minąć sporo czasu. W zasadzie od lat pięćdziesiątych, kiedy mały ekran zaczynał gościć w większości domostw, krystalizował się pop, którego wykonawców znano jednak głównie z radia. Chęć ich zobaczenia także w telewizji pojawiła się już wtedy, ale trudno było mówić o tworzeniu poważnej konkurencji: muzyczne programy telewizyjne ograniczały się zwykle do sporadycznych występów na żywo przed publicznością, bo kanałów było niewiele i były ogólne, a więc musiały pokazywać wszystko dla wszystkich. Nie zachęcała też technologia: czarno-białe audycje w słabej jakości pokazywane były na żywo, zanim wynaleziono telerecording, więc żeby pokazać muzyka w telewizji, musiał on fizycznie stać przed kamerą w momencie nadawania. W latach sześćdziesiątych, kiedy pojawił się kolor oraz możliwość zapisu obrazu, zrodziły się pomysły na klipy muzyczne (zwane wtedy promo videos), pokazujące artystów wykonujących dany utwór z playbacku. Początki tej idei sięgają rozwiązań stosowanych w Nowej Zelandii i Australii, które z uwagi na oddalenie geograficzne cierpiały na niedobór mu-

zyków w telewizji – mało kto chciał bowiem zapuszczać się na kraniec świata tylko po to, by przez parę minut poruszać ustami do piosenki z playbacku. W odpowiedzi na ten problem kilka wytwórni zaczęło produkować na potrzeby tych rynków proste teledyski przedstawiające swoich podopiecznych w akcji i wysyłało je do stacji w tych krajach za darmo. Niektóre zespoły, jak na przykład ABBA, zawdzięczają swoją karierę właśnie takiej promocji. Ale pomimo tego, nadal pozostawała kwestia braku czasu na emisję muzyki. Postęp przyszedł z pomocą dopiero pod koniec lat siedemdziesiątych, gdy w Stanach nastąpił gwałtowny rozwój usług telewizji kablowej. Kanały tematyczne zaczęły rosnąć jak grzyby po deszczu, a wśród nich pojawił się Sight on Sound dostępny na interaktywnej platformie QUBE, pokazujący zarówno wcześniej nagrany materiał live z występów różnych wykonawców, jak i regularne programy muzyczne. Był to dość niepozorny postęp, ale to właśnie z połączenia pomysłu na wyspecjalizowany kanał muzyczny oraz formuły klipu wideo, która nie wymagała obecności artystów w telewizji, zrodziła się idea stacji nadającej muzykę 24 godziny na dobę.

„LADIES AND GENTLEMEN… ROCK’N’ROLL!” …to pierwsze słowa, które usłyszeli widzowie kanału, oglądając kolaż przedstawiający astronautę wbijającego flagę MTV w powierzchnię księżyca. Istotnie – był to kolejny, wielki krok dla ludzkości: to właśnie wtedy przestało się już liczyć tylko to, kto jak śpiewa, gra i komponuje, a bardziej to, ile jest w stanie zaoferować widzom, a nie tylko słuchaczom. Z początku wszystko odbywało się dość siermiężnie: prezenterzy, zwani VJ-ami (visual jockeys), stanowili twarz telewizji i zapowiadali klipy, informując o trwających trasach koncertowych oraz nadchodzących wydaniach płytowych, ale o oddzielnych audycjach jeszcze nie było mowy. Pomimo braku struktury programowej, stacja zdobywała uznanie. Wszędzie tam, gdzie była dostępna (a jej zasięg rósł w zawrotnym tempie), notowany był wzrost sprzedaży płyt artystów niepromowanych szerzej poza nią, jak Men at Work czy The Human League. Nie wszyscy w przemyśle muzycznym zdawali sobie sprawę z potencjału przedsięwzięcia, dlatego na 24-godzinną ramówkę składały się początkowo nie tyle te piosenki, które stacja starała się ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

27


wypromować, co te, do których istniały klipy. Ale szybko wydało się, że ludzie chcą kupować to, co można zobaczyć. Wytwórnie zwietrzyły ten trend i uczyniły klipy wideo standardem w promocji singli nawet najbardziej opornych weteranów sceny. Wyspecjalizowała się wtedy również sama definicja teledysku – coraz częściej był to kilkuminutowy klip o cechach małego, koncepcyjnego dzieła, a nie jedynie udawane wykonanie piosenki przed kamerą. Nie trzeba było zresztą czekać długo na bardziej śmiałe realizacje, w tym pozostające do dzisiaj ewenementem niemal 15-minutowe wideo do Thrillera Michaela Jacksona z 1983 roku, które pochłonęło wtedy niebagatelną sumę pół miliona dolarów. I pewnie tylko MTV można zawdzięczać taki rozmach, biorąc pod uwagę, że jeszcze dwa lata wcześniej o takiej ekstrawagancji nikt nie marzył. Zresztą tak samo jak i o tym, że poza kultowym Soul Train ktoś będzie pokazywał czarnego artystę w telewizji i nie zostanie za to oskarżony o obrazę moralności.

WPŁYWY MTV zaczęła nabierać rozpędu – pojawiały się regularne audycje, a część gwiazd show-biznesu, jak Cyndi Lauper, Eddie Murphy czy Dan Aykroyd, zaczęto kojarzyć głównie z tą stacją. Siłą napędową jej sukcesu okazały się MTV Video Music Awards, po raz pierwszy zorganizowane w 1984 roku. To za ich sprawą zawiązała się nieustająca do dziś rywalizacja o to, kto zrobi najbardziej pomysłowy, najdroższy, najładniejszy albo najbardziej szokujący klip sezonu. Swoistym ukoronowaniem wkładu MTV w rozwój muzyki była 17-godzinna emisja koncertów Live Aid 13 lipca 1985 roku z pełną oprawą prezenterów stacji, która pozwoliła imprezie osiągnąć zamierzony sukces, jakim była nie tylko dobra zabawa, ale przede wszystkim zbiórka pieniędzy dla głodujących. Zapewne to pomogło właścicielowi stacji, firmie MTV Networks zarządzanej przez koncern Viacom, w ekspansji swojego produktu poza USA. „Lokalne” kanały MTV zaczęły stopniowo zdobywać kolejne rynki, począwszy od MTV Europe (1987) i MTV Japan (1992). Ostateczną dominację na rynku firma osiągnęła dużo później, regionalizując terytorium Europy poprzez stworzenie oddziałów stacji w niemal każdym kraju. I choć wielu z nas pobrzmiewają nazwy innych kanałów jak VH1 czy VIVA, to nie miej-

Fot. Patryk Rogiński

my złudzeń – one również są obecnie własnością Viacom.

należą MTV Cribs (2000), pokazujące jak mieszkają celebryci, oraz Jackass (2000).

NIE TYLKO POP

R.I.P. 1981–?

Oprócz promocji popu, MTV angażowała się w promowanie nowych gatunków. Na początku lat dziewięćdziesiątych, poza mainstreamem, sporą część ramówki zajmował grunge i rock alternatywny. Dedykowane tym nurtom programy 120 Minutes i Alternative Nation na stałe zagościły na antenie, pokazując klipy Alice In Chains, Nine Inch Nails, Soundgarden, Pearl Jam, Björk czy Nirvany, która swój światowy sukces osiągnęła właśnie dzięki MTV. Stacja kontynuowała zresztą tę tendencję w kolejnych latach, promując między innymi Rage Against the Machine, Tool, Becka, Radiohead i The Smashing Pumpkins. Do najlepiej zapamiętanych elementów tamtej ery należy klasyczny cykl MTV Unplugged, w ramach którego znani artyści wykonywali swoje największe przeboje przed publicznością w wersji akustycznej. Ale rock to nie jedyny styl, z jakim kojarzono MTV. W późniejszych latach, gdy swoje miejsce na rynku ugruntowała elektronika, także i ona zaczęła się przewijać na antenie stacji w postaci klipów takich wykonawców jak The Prodigy, Fatboy Slim, The Chemical Brothers, Moby, Aphex Twin i Daft Punk. Mimo to czas antenowy nadal wypełniał też pop: niezwykle popularne boys- i girlsbandy (Spice Girls, Backstreet Boys, ‘N Sync) oraz tak zwane popksiężniczki (Britney Spears, Christina Aguilera). Ponieważ uprzedzenia lat osiemdziesiątych wobec czarnych odeszły w niepamięć (nie bez udziału MTV), stacja spopularyzowała także muzykę hip hop i r’n’b poza Stanami Zjednoczonymi. Niestety, z czasem MTV musiała skonfrontować szczytne idee budowania oglądalności jedynie na muzyce z brutalną rzeczywistością. Do ramówki dołączyły realizowane na zamówienie kreskówki Beavis and Butt-head (1993) oraz Daria (1997), seriale i reality shows. Warto nadmienić, że tymi ostatnimi kanał przysłużył się bardziej niż jakakolwiek inna stacja – faktycznie to wyemitowany przez nich w 1992 roku The Real World był pierwszym przedstawicielem tego gatunku zaprezentowanym szerszej publiczności. Program istnieje zresztą do dziś, choć przyćmiewa go obecnie inny show MTV – Jersey Shore (2009), o którego poziomie lepiej nie wspominać. Do kolejnych znanych programów, które szybko stały się kultowymi,

Pod koniec lat dziewięćdziesiątych stacja MTV straciła miano wpływowej dla przemysłu muzycznego, gdy zwykłe kanały wprowadziły i udoskonaliły formułę talent shows, które do tej pory pozostają najpopularniejszymi telewizyjnymi programami rozrywkowymi. Stacja nie aspirowała do roli łowcy talentów, co skazało ją na coraz większą marginalizację w dziedzinie muzyki. Stopniowo utraciła nawet ze swojego logo podpis „Music Television”, co było znamienne dla faktu, że muzyka przestała się dla niej liczyć tak jak kiedyś. I choć jeszcze 10 lat temu można było nadal mówić o stacji muzycznej oferującej różnorodne programy skierowane do młodej widowni, tak teraz jest to po prostu stacja rozrywkowa, emitująca zaledwie trzy godziny klipów na dobę. Pomimo tego MTV pozostaje jedną z popularniejszych stacji telewizyjnych w showbiznesie, głównie dzięki takim imprezom jak MTV Video Music Awards. I choć 30 lat temu prawdziwym skandalem był legendarny występ Madonny, która wiła się po estradzie w trakcie Like a Virgin odziana w pół sukni ślubnej, a dziś szokuje wulgarnie wywalony jęzor Miley Cyrus, nagrody te pozostają jednymi z najbardziej wpływowych w branży obok Grammy, a ich rozdania – nadal bardzo chętnie oglądanymi telewizyjnymi imprezami muzycznymi. MTV powstała jako odpowiedź na potrzeby fanów muzyki rozrywkowej w czasach, kiedy dostęp do niej był nadal bardzo ograniczony. Aby usłyszeć swojego ulubionego artystę, trzeba było kupić jego płytę, usłyszeć go w radiu, obejrzeć występ w telewizji albo przy odrobinie szczęścia na własne oczy. Wtedy wielogodzinne oczekiwanie na ulubiony klip w MTV miało sens, ale dziś, kiedy dowolny materiał możemy mieć na wyciągnięcie ręki w Internecie, byłoby to co najmniej bezsensowne. W dobie YouTube i Spotify promocja muzyki odbywa się już zupełnie innymi torami niż 30, 20, a nawet 10 lat temu. Telewizja jako medium traci na znaczeniu, a jeśli jeszcze nadal posiada widzów, to tylko jeśli jest dostępna albo chociaż dobrze promowana przez Internet. Obecnie mało interaktywny format telewizyjny nie jest w stanie konkurować z siecią, w której to użytkownik decyduje o tym, co i kiedy ogląda.


ko n t r a s t m i e s i Ä™ c z n i k

29


R

ysopis – wystawa artystów urodzonych w Polsce około 1989 roku – jest wspólnym przedsięwzięciem WRO Art Center (reprezentowanego przez kuratora Piotra Krajewskiego) i domu handlowego Renoma. W wystawie wzięli udział artyści o znanych już nazwiskach, jak i postacie zupełnie nowe (między innymi Kuba Borkowicz, Marek Deka, Marta Hryniuk, Filip Ignatowicz, Anna Jochymek, Irena Kalicka, Adrian Kolarczyk, Justyna Misiuk, Maciej Olszewski, Maria Stożek, Julia Taszycka, Maria Toboła, Kamila Wolszczak). Ekspozycja jest o tyle ciekawa, że po prostu i dosłownie jest wystawą artystów konkretnego rocznika – a rzadko się to zdarza. W każdym niemal innym wypadku pomysł byłby dość mierny, ale tu kluczowy jest rocznik ’89. Głos w sztuce zabrali zatem młodzi ludzie, urodzeni po przemianach ustrojowych w wolnej, demokratycznej Polsce, pozbawieni traumy komunistycznej przeszłości. Z drugiej jednak strony rzuceni na głęboką wodę, w poczuciu bezradności i zagubienia, stanęli (a właściwie: stanęliśmy) przed wyzwaniem stworzenia nowych realiów i nowego porządku. Owszem, można się zastanowić nad istotą swojej generacji i próbować ustalić jakiś jej wspólny mianownik, ale wyrażenie go w sferze artystycznej jest tyle trudne, co wyjątkowe. W zamierzeniu kuratorskim pewnym odnośnikiem jest tu film Jerzego Skolimowskiego z 1964 roku pod tym samym, co wystawa, tytułem. Podobnie jak jego główny bohater, Andrzej Leszczyc, 25-latkowie – zgodnie z ideą organizatorów – wykorzystując różne media, podjęli próby określenia się w świecie i społecznej identyfikacji. Dokonują pewnych rozrachunków, wspominają, patrzą w przyszłość, nieraz dostrzegając potencjalne zagrożenia. Pech chciał, że wystawę (rozmieszczoną w przestrzeniach WRO Art Center oraz Renomy) rozpoczęłam zwiedzać od pomieszczenia, w którym już na wejściu poczułam, jak, mówiąc dość potocznie, dostaję w pysk. Moje puchowe dziecięce wspominki prysnęły jak bajka mydlana. Odwołująca się do internetowego hitu „Kim jesteś? Jesteś zwycięzcą!” (powtarzanego jak mantra afirma-

Ilustr. Joanna Krajewska

cyjna) instalacja wideo Filipa Ignatowicza Autoportret zmieniła pierwowzór na druzgocące „Kim jesteś? Jesteś produktem!”. Hasło to dudniło mi w głowie przez wiele godzin, pozostawiając niesmak i zmieszanie i stając się niejako hasłem naczelnym całej ekspozycji. Instalację Bahasa Sunda Marty Hryniuk rozszyfrowałam dopiero po wnikliwej lekturze opisu kuratorskiego, w którym autorka wspomina swoją konfrontację z odmiennymi normami społecznymi. Przyznam jej rację, że rodzenie się społeczeństwa multikulturowego to akurat wyznacznik naszych czasów. Niestety skala zjawiska nie przełożyła się tu na odpowiednio „mocny” jej wyraz artystyczny. Anna Jochymek zaprezentowała wideo Zdobyć przestrzeń – choć w zamyśle porusza problem granicy przestrzeni prywatnej i publicznej, to główny motyw upychania mieszkania słomą nieuchronnie przywodzi na myśl powiedzenie „mieć siano w głowie”, które (powoli zaczęło do mnie docierać) znakomicie pasuje do dominującego „głupkowatego” wydźwięku kolejnych prac. Po kilku kolejnych dziwnych tworach, wywołujących co najwyżej uniesienie brwi, dotarłam do cyklu fotografii Ireny Kalickiej Co się stało, to się nie odstanie, przypominających fragment albumu rodzinnego. „Wystawka” osobników przebranych w stroje klaunów, uwiecznionych na zdjęciach w trakcie typowych życiowych momentów (impreza, zdjęcie klasowe) „przedstawia grupę niesfornych łobuzów”. Dalej czytamy, że „poważni i figlarni (…) są [także] oprawcami (…)”1. W moim przekonaniu są po prostu pajacami, życiowymi nieudacznikami kpiącymi ze wszystkiego i będącymi pośmiewiskiem z siebie samych. Coraz mocniej zaczęło trawić mnie poczucie oszukania i zrobienia ze mnie głupca, wrażenie wszechobecnej farsy. Chyba wszyscy już pogodziliśmy się z faktem, że rzeczywistość rzeczywista staje się dziś rzeczywistością cyfrową i na odwrót. Wątku tego nie mogło więc zabraknąć na wystawie wychowanych na komputerach i iPhone’ach. Każdy z nas, i to nie raz, uczestniczył w domówce, jednak Euforion Justyny Misiuk pozwala być obserwatorem imprezy, patrzącym na nią okiem kamery laptopa rejestrującej studenckie harce (wydawałoby

się). Dzisiejszych zabaw na studiach dionizyjskimi bachanaliami (do których artystka uparcie doszukuje się podobieństw) raczej nazwać nie można, a możliwość spojrzenia okiem kamery na ludzi mało kontrolujących sytuację i pochłoniętych wyszukiwaniem co lepszych kawałków na YouTubie zostawia nas z przytłaczającym poczuciem zażenowania i pytaniem o poziom rozrywek młodych ludzi. O społecznych skutkach internetowego życia przypominać nie trzeba. W cyberprzestrzeni w skrajnych przypadkach szukamy poklasku, popularności i przyjaźni, tam również, w poszukiwaniu akceptacji i pomocy, zwierzamy się z najskrytszych, osobistych tragedii. Jawną drwinę z problemów nastolatków i sposobów ich rozwiązywania stanowi wideo Julii Taszyckiej A very sad story, w którym autorka sama zanosi się płaczem, którego powód zdradza podkład dźwiękowy, informujący, że jej chłopak jest… gejem. Natomiast wideo Macieja Olszewskiego DIY – Destroy It Yourself nawiązuje w oczywisty sposób do destrukcyjnych skłonności młodych frustratów, dla których przemoc i bijatyki w sieci są sposobem na rozwiązywanie problemów. Po serii tych żenad sami mamy ochotę trzasnąć się młotkiem w łeb. Gwoździem do trumny mojego pokolenia jest praca, która przy większej dozie odwagi poskutkowałaby potraktowaniem jej przeze mnie tak, jak to niegdyś uczynił Daniel Olbrychski ze słynną wystawą Naziści. Maria Toboła bowiem ukazała się na wideo jako alien popalający blanta na tle blokowiska (motyw popularny w latach dziewięćdziesiątych). Jak więc pokolenie artystów rozwijającej się Polski widzi siebie z perspektywy czasu? Jako asortyment na półkach sklepowych, patrzący błagalnym wzrokiem na konsumenta-pracodawcę, jako bezmyślnych, bezrefleksyjnych klaunów, upośledzonych socjalnie konformistów osadzonych w bezideowym świecie. To tak wykorzystaliśmy wywalczoną dla nas wolność, czyniąc siebie poniekąd smutnymi ofiarami nowego porządku? Razi infantylizm, brak wyrafinowania i krzty optymizmu, miałka postawa życiowa i artystyczna. Ta wystawa boli, ale plus jest taki, że przynajmniej nie pozostawia widza obojętnym.

1   Tekst kuratorski, źródło: materiały organizatora i strona internetowa: http://rysopis.wrocenter.pl/


Jak dotąd każdą z wystaw sztuki współczesnej traktowałam z pewną dozą dystansu wynikającego z pojmowania jej w kategoriach zapisu, ekspresji czyichś wizji, przeżyć, doświadczeń. W przypadku Rysopisu było zgoła inaczej. Urodzona w 1989 roku zapragnęłam zobaczyć wystawę – jakby nie było – o sobie i swoim pokoleniu. Magdalena Chromik

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

31


GEOM

KATARZYNY AD Studium przedmiotu, stanowiące podstawę warsztatu artystycznego, zwykło zmierzać do oddania możliwie najwierniejszej kopii obserwowanego obiektu. Nawet sam Leonardo da Vinci, uważany za jednego z najznamienitszych artystów w historii ludzkości, świadom nieuchwytności natury jako całości, nigdy nie zadowolił się jedynie jej wycinkiem. To, co ludzkie i naturalne, jest głównym tematem malarstwa Katarzyny Adamek-Chase. Krakowska artystka systematycznie dowodzi, że człowiek i jego twórczość pozostają częścią tego samego układu. Układu, który nie pozwoli nam zapomnieć, że w gruncie rzeczy jesteśmy identyczni. Fot. Kataryzna Adamek‑Chase


ETRIA

DAMEK-CHASE Tekst: Marta Zagórska Z Katarzyną Adamek-Chase rozmawiały: Monika Justkowiak i Kinga Dunin ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

33


K

atarzyna Adamek-Chase wycho­‑ wała się w Krakowie, gdzie również studiowała na Wydziale Grafiki Akademii Sztuk Pięknych im. Jana Matejki. To tam doszło do jej pierwszego spotkania ze Stanisławem Batruchem, Jackiem Gajem oraz Jerzym Kucią, którzy nadali rytm jej edukacji artystycznej i zrewidowali stosunek względem sztuki współczesnej. Artystka już od najmłodszych lat wykazywała się kreatywnością oraz potrzebą wyrażania swoich emocji i obserwacji – najpierw poświęcając dzieciństwo muzyce klasycznej, a później kształtując swoją wrażliwość w kontekście sztuk wizualnych. Mimo młodego wieku, który każe myśleć o sztuce Adamek-Chase w kategoriach „sztu‑ ki młodej” (terminem tym określa się twórczość artystów najmłodszego pokolenia, przyp. red.), konsekwentnie zaznacza ona swoją obecność na polskim i międzynaro‑ dowym rynku sztuki – jej prace eksponowane są w renomowanych galeriach sztuki i licytowane na aukcjach, nierzadko zdobywając szereg wyróżnień, jak te przyznane przez największą wirtualną galerię sztuki Saatchi Art oraz ceniony polski serwis dla kolekcjonerów i inwestorów Rynek i Sztuka. Unikalny charakter twórczości Adamek-Chase dostrzeżony został również przez międzynarodowe środowiska artystyczne. 5 października zakończyła się głośna wystawa Fabric of

Fot. Kataryzna Adamek‑Chase

the Land w Aberdeen (Wielka Brytania), eksplorująca związki świata sztuki oraz nauki. Ekspozycja zakończyła się włączeniem prac artystki do zbiorów Uniwersytetu w Aberdeen, co ze względu na jawnie probrytyjską formułę, zdarza się niezwykle rzadko. Co kryje się w tych wielkoformatowych, abstrakcyjnych realizacjach? Historia ma swój początek jeszcze w czasach szkolnych, kiedy to wschodząca wiolonczelistka zetknęła się po raz pierwszy z płótnem malarskim. Tam, gdzie kończył się dźwięk, zaczynała się faktura płótna i konsystencja olejnej farby. Siła przyciągania malarstwa i rysunku była dla Katarzyny Adamek-Chase na tyle duża, że podjęła ona decyzję o dalszej edukacji w duchu sztuk wizualnych. W czasie tej podróży, jeszcze jako początkująca artystka, zetknęła się z dość szerokim wachlarzem technik artystycznych – od grafiki warsztatowej, po multimedia i animację. Sama nigdy nie myślała o sobie w kategoriach talentu artystycznego, bardziej zajmowało ją ciągłe poszukiwanie idealnego środka wyrazu. Nie uważam, by talent artystyczny po‑ trzebował dyplomu, by się rozwijać i reali‑ zować. Studia dały mi dostęp do pracow‑ ni artystycznych, a przede wszystkim do‑ świadczeń, które przynieśli ze sobą wy‑ kładowcy i studenci. Kontekst w sztuce uważam za bardzo ważny, bo nawet jeśli

postulujemy całkowitą swobodę twórczą, to relacja, jaką tworzymy z otoczeniem, czyni naszą twórczość żywą. Katarzyna Adamek-Chase jest artystką niewątpliwie wszechstronną – dotychczas zajmowała się między innymi rysunkiem, grafiką, fotografią i filmem animowanym. Ostatecznie postanowiła skupić się na malarstwie sztalugowym. Jak sama twierdzi, sztuka dała jej wewnętrzny spokój, który z jednej strony pozwolił uporządkować świat, a z drugiej – dostrzec sens i piękno pozornie błahych elementów codziennego życia. Jej abstrakcyjne wizje, mimo szerokiej, zróżnicowanej palety tematycznej, pozostają wierne idei sztuki zaangażowanej, rewidującej stosunek człowieka do otaczającej rzeczywistości. (...) moim celem jest wychwycenie tego, co w człowieku podświadome, intuicyjne i pozostawienie go sam na sam z tymi demonami (…). Ta reguła stawia widza mojej sztuki w kłopotliwej sytuacji. Re‑ guła, która nie może wyśmiać ludzkich słabości, a jedynie uzmysłowić mu niero‑ zerwalne dla ludzkiej egzystencji cechy wspólne. Identyczne postrzeganie pew‑ nych jakości przez pryzmat sztuki ilustru‑ je jej pierwotny stan – mówi w rozmowie z Moniką Dunin. Pierwsze spojrzenie na wykonane z wielką pieczołowitością, monumentalne Struktury (tytuł oryginalny: Structures) czy hipnotyzujące Księżyce (tytuł oryginalny Moon) odsłania przed widzem zagadkowy wszechświat, w którym skale mikro i makro znajdują wspólny mianownik. Perspektywa momentami ol‑ śniewa, szczególnie gdy ma się na względzie strategię artystyczną, podług której powstają kolejne realizacje. Malarstwo Adamek-Chase bliskie jest jednostce ludzkiej, szczególnie tej zagubionej, niemającej świadomości czasu i miejsca swojej egzystencji. W jej odczuciu kluczy ona między snem a jawą. Przepełniona marzeniami i ambicjami, budując swoją własną relację z kulturą i naturą, zapomina o pierwotnym związku wszystkich istot żywych. By unaocznić naszą bezkrytyczność, artystka sięga głęboko do ludzkiej podświadomości. To na tym poziomie kierują nami instynkty, częściowo przekazane nam przez przodków, a częściowo zdobyte w okresie dorastania. Adamek-Chase wyłapuje zachowania dla człowieka naturalne, które stanowią punkt wyjścia dla dalszych rozważań, prezentowanych pod płaszczem architektonicznej doskonałości czy przecinających horyzont ptaków.


(…) nie staram się wprowadzać podzia‑ łów. Obnażam tylko pewne wybrane ce‑ chy tkwiące w nas i w świecie, który sami tworzymy. Czasami, by określić, jak dale‑ ko potrafi sięgać nasz wzrok i wyobraź‑ nia, a czasami, by ukrócić nasze niczym nieuzasadnione niezadowolenie i wza‑ jemny brak zrozumienia. Artystka czerpie głównie z malarstwa abstrakcyjnego z elementami figuratywnymi. W swej pracy wykorzystuje farby olejne, kredkę, tusz, piórko i ołówek. Chętnie również mówi o wpływach innych artystów współczesnych na kształt własnej twórczości, wśród których znajdziemy takie nazwiska jak: Giotto, Bosh, Goya, DeChirico, Pągowska, Fijałkowski, Mehretu czy Hockney. Adamek-Chase pracuje w ramach cykli artystycznych. Dotychczas powstało 9 takich serii (włączając rysunki na papierze), wśród których największą popularność przyniosły artystce prace z cyklu Ulotne miasta (Cityescape) oraz bliźniaczego cyklu Krajobraz (Landscape). Oddają one architektoniczną, przestrzenną bryłę na tle roślinnych motywów i sylwetek zwierząt. Wizja ludzkości pnącej się wysoko w górę i jednocześnie pozostającej częścią większego ekosystemu narodziła się w czasie podróży artystki do Stanów Zjednoczonych. Później była ona wielokrotnie modyfikowana, dając początek najobszerniejszym i najbardziej intensywnym przedstawieniom malarskim. Obecnie prace Katarzyny Adamek-Chase prezentowane są w krakowskiej galerii

Raven oraz w warszawskiej galerii Kuratorium, gdzie do 4 grudnia 2014 roku oglądać można było najnowsze dzieła artystki w ramach indywidualnej wystawy GEOmetria. Specjalnie dla magazynu „Kontrast” artystka zgodziła się opowiedzieć o najnowszej wystawie oraz planach na nadchodzący rok: GEOmetria jest autorskim projektem artystycznym, w którym prezentuję zupeł‑ nie nowe spojrzenie na synkretyczny kra‑ jobraz współczesnego miasta jako miary kultury oraz tego, jak jawi się ona na tle

środowiska przyrodniczego, które prze‑ cież w coraz większym stopniu wypiera‑ ne jest przez tendencje urbanizacyjne. W moim przypadku nie jest to proble‑ matyka nowa, jednak za sprawą płócien, które powstawały w kolejnych miesiącach tego roku, będą ujmować temat z nieco innej perspektywy. Dostrzegam duży po‑ stęp, jaki dokonał się wśród polskich od‑ biorców sztuki. Myślę, że nauczyliśmy się z pewnym dystansem odbierać odważne, ambitne projekty artystyczne, które w pe‑ wien sposób dotykają również naszej pry‑ watności, przekonań, lęków i nadziei. Dla‑ tego też zdecydowałam się na pokazanie najnowszych prac w Warszawie. Będą to głównie prace rozwijające cykl Landscape oraz dzieła, które za sprawą wielkiej ilości szczegółów i dużego formatu nazywam czasem „medytacyjnymi”. Widzę też dużą różnicę w dysponowaniu własnym cza‑ sem. Gdy wynajmowałam pracownię na krakowskim Zabłociu, praktycznie każdy wieczór spędzałam przy sztalugach. Dziś mam zdecydowanie więcej zobowiązań, które w pewien sposób ograniczają moż‑ liwości przelewania kolejnych inspiracji na płótna. W tym roku rozpoczęłam cykl Dżungla, który stanowi zapis mojej po‑ dróży po Gwatemali, jednak jeśli miała‑ bym przewidzieć, jak wyglądał będzie kolejny rok, wskazałabym wtedy na rysu‑ nek, którego w ostatnim czasie najwięcej jest w moim atelier. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

35


WRZESZCZĄCE „The Roaring Twenties”, jak w krajach anglojęzycznych opisuje się lata dwudzieste XX wieku, w swojej ofercie mają jazz, prohibicję, sukienki w stylu flapper i aurę wiecznej zabawy. Inspiracji jest mnóstwo – nic więc dziwnego, że seriale, których akcję osadzono w tej dekadzie, prezentują się bardzo ciekawie. Karolina Kopcińska

T

o, które elementy wybiją się w produkcji na pierwszy plan, zależy oczywiście od twórców. Jednak niezależnie od tego, czy w opowiadanej historii uwagę poświęca się gangsterom, flaperkom, czy też może tak zwanym „wyższym sferom”, prawdziwym wyzwaniem przy pracy nad serialem osadzonym fabularnie w latach dwudziestych jest uchwycenie i przedstawienie niepowtarzalnego, swingującego klimatu tamtej dekady.

Z ROZMACHEM Wprowadzenie w USA prohibicji, mimo światłych pobudek, przyniosło efekt odwrotny do zamierzonego, stając się lukratywnym źródłem dochodu dla wielu mniej i bardziej znanych gangsterów, z Alem Capone na czele. Co prawda temu ostatniemu nie poświęcono jeszcze serialu, jednak odgrywa on drugoplanową rolę w innej znanej produkcji. Zakazane imperium, bo to o nim mowa, skupia się przede wszystkim na postaci Enocha „Nucky’ego” Thompsona, skorumpowanego polityka z Atlantic City, który częściej niż w imię prawa działa poza jego granicami. Serialowe losy Nucky’ego są oparte na życiu Enocha L. Johnsona, czerpiącego ogromne zyski z sutenerstwa, hazardu i nielegalnego handlu alkoholem, ostatecznie skazanego za oszustwa podatkowe.

Ilustr. Róża Szczucka

Biorąc pod uwagę, jak bujne i jednocześnie powszechnie akceptowane było w latach dwudziestych życie gangsterskie, taka tematyka wydaje się być świetną bazą serialową. Okazało się, że tego samego zdania jest Martin Scorsese, aktywnie zaangażowany w produkcję, a początkowo także w reżyserię Zakazanego imperium. Efektem jest trwający pięć sezonów pełen rozmachu serial emitowany przez HBO, zgarniający swego czasu liczne nagrody w kategoriach serialu dramatycznego. Także krytycy głośno i wyraźnie demonstrowali swoje uznanie dla Zakazanego imperium, a Amerykański Instytut Filmowy mianował produkcję jednym z najlepszych seriali roku aż dwukrotnie: w latach 2010 oraz 2011. W swoim artykule o Zakazanym imperium Heather Havrilesky z Salon.com podkreślała w szczególności radość, jaką dało jej – jako widzowi – odkrywanie złożoności relacji pomiędzy poszczególnymi bohaterami oraz dziwactw epoki. Odwzorowanie realiów dekady odbyło się zresztą z wielką dbałością o szczegóły. Kostiumy bohaterów zostały wykonane na podstawie autentycznych książek krawieckich z tamtych czasów. O stopniu zaangażowania kostiumologów w pracę może świadczyć też fakt, że wełna, z której szyto stroje, była specjalnie zamawiana, a każdy detal (jak choćby charakterystyczna dla Nucky’ego spinka noszona przy kołnierzyku koszuli) został dokładnie przestudiowany i zre-


◆ ◆ ◆ ◆

film

DWUDZIESTKI konstruowany. Scenografia również okazała się nie lada wyzwaniem. Szczególnie problematyczne w wiernym odtworzeniu były zmieniające się regularnie okolice mola w Atlantic City. „Zadanie domowe” z historii odrobił także Michael Stuhlbarg, grający Arnolda Rothsteina – aktor zgłębił biografię swojej postaci do tego stopnia, że scenarzyści pracujący przy serialu zwracali się do niego z prośbą o konsultację i poradę. Mimo tych zabiegów Zakazane imperium nie jest tak dokładnym odwzorowaniem rzeczywistości epoki, jak chociażby Mad Men. Zarzucane są mu liczne nieścisłości, w tym umniejszenie znaczenia religii oraz dość współczesne podejście do postaci kobiecych. Nie można jednak zaprzeczyć, że twórcy serialu postawili sobie ambitne zadanie, a ich wysiłki przyniosły efekty więcej niż zadowalające – zarówno od strony dramaturgicznej, jak i wizualnej.

NA SZARO Innym serialowym bohaterem, który prowadzi niezupełnie legalne interesy, jest Thomas Shelby z Birmingham. Tommy, grany przez błękitnookiego Cilliana Murphy’ego, to główny bohater Peaky Blinders, serialu BBC, którego akcja rozpoczyna się w 1919 roku, a w sezonie drugim przeskakuje o dwa lata do przodu, czyli do lat dwudziestych. Thomas Shelby, potomek Cyganów i weteran wielkiej wojny, to przywódca tytułowych Peaky Blinders, czyli parającego się nielegalną bukmacherką gangsterskiego klanu, który swą nazwę wziął od zaszywanych w daszkach czapek żyletek, mogących służyć jako broń w starciach bezpośrednich. Plotka głosi, że tak właśnie robili autentyczni członkowie Peaky Blinders, stanowiący inspirację dla twórców serialu. Ze względu na tematykę i czas akcji porównania Peaky Blinders i Zakazanego imperium zdają się być nie do uniknięcia. Kiedy jednak przyjrzeć się bliżej obu produkcjom, lista podobieństw jest dużo krótsza, niż mogłoby się początkowo wydawać. Poza najbardziej oczywistą różnicą w miejscu ak-

cji, Zakazane imperium, jak pisze Pat Stacey w „The Independent”, to serial mocno osadzony w rzeczywistości, podczas gdy Peaky Blinders to melancholijna stylizacja zatopiona w szarościach i niejednokrotnie brutalna projekcja tocząca się w rytm utworów Nicka Cave’a i Jacka White’a. Różnice widać również w kostiumach bohaterów – podczas gdy Nucky Thompson, przechadzając się w nadmorskim słońcu, przywdziewa jedwabne koszule i luksusowe dodatki, Tommy Shelby kroczy ponurymi ulicami Birmingham otulony w tweedy i szarości. Jak przyznała Stephanie Collie (odpowiedzialna w serialu BBC za kostiumy), celem nie była stuprocentowa wierność realiom, lecz stworzenie ubrań, które będą wyglądać jak ze współczesnych kolekcji jesień-zima, pozostających jednocześnie wyraźnym wyznacznikiem epoki i brytyjskiej elegancji. Mimo krótszego stażu antenowego, skromniejszego budżetu i wężej zakrojonej akcji promocyjnej niż w przypadku Zakazanego imperium, serialowi Peaky Blinders udało się zgromadzić równie ogromne i wierne rzesze fanów. Oczywiście wytykają oni twórcom nieścisłości historyczne, narzekają na niewiarygodny akcent bohaterów i niejednokrotnie prowadzą gorące dyskusje o słuszności wykorzystania muzyki współczesnej, jednak zgodnie twierdzą, że serial BBC to świetny przykład produkcji w ciekawy sposób adaptującej realia życia tamtych czasów oraz prezentującej najwyższej klasy aktorstwo.

PRZERAŻAJĄCO Do lat dwudziestych cofnęli się także twórcy American Horror Story: Murder House, osadzając w tej dekadzie losy chirurga gwiazd Charlesa Montgomery’ego i jego żony, Nory. Wątek jest istotny, ponieważ to właśnie on był pomysłodawcą i pierwszym właścicielem tytułowego domu, zbudowanego w 1922 roku jako podarunek dla małżonki. Mimo że twórcy serialu nigdy nie sprecyzowali, skąd wzięły się złe moce zamieszkujące w ścianach posiadłości, trudno przeoczyć fakt, że

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

37


Montgomery znacznie przyczynił się do zapełnienia budynku duchami, masowo przeprowadzając aborcje i eksperymentując na płodach. Zdarzeniem, które ostatecznie doprowadziło Charlesa i Norę do osunięcia się w otchłań szaleństwa, było porwanie i rozczłonkowanie ich syna Thaddeusa, którego ciało policja dostarczyła im w kartonowym pudełku. Ogarnięty obłędem lekarz próbował przywrócić dziecko do życia, zszywając poszczególne członki. W ten sposób powstała żądna krwi Infantata, krzyżówka Frankensteina i Drakuli, terroryzująca przez następne dziesięciolecia każdego, kogo napotkała na swojej drodze. Brad Falchuk i Ryan Murphy, twórcy AHS: Murder House, również sięgnęli do historii, jednak odrobinę późniejszej – porwanie i śmierć serialowego Thaddeusa zdają się być inspirowane wydarzeniem, które w marcu 1932 roku wstrząsnęło amerykańską opinią publiczną. Uprowadzono wtedy 20-miesięcznego synka Charlesa Lindbergha, pioniera lotnictwa, który jako pierwszy pokonał dystans z Ameryki do Europy bez międzylądowań. Ciało chłopca znaleziono dwa miesiące później. Znajdowało się w stanie rozkładu, miało uszkodzoną czaszkę, brakowało mu kończyn. Sprawa do dziś wzbudza niemałe emocje i kontrowersje, głównie z powodu wątpliwości co do wyników śledztwa. Falchuk i Murphy w swojej historii skupili się jednak nie na dochowaniu wierności faktom, ale na podkreśleniu drastycznych aspektów emocjonalnych. Dlatego też ich wizja lat dwudziestych jest nie tyle historycznie rzetelna, co raczej zaadaptowana do obranej przez nich konwencji.

ARYSTOKRATYCZNIE Akcja brytyjskiego Downton Abbey, skupiającego się na losach arystokratycznej rodziny Crawleyów, zahacza o lata dwudzieste dopiero w trzecim sezonie i pozostaje w ramach czasowych dekady aż do serii piątej. W przeciwieństwie do produkcji omawianych wcześniej Downton Abbey oferuje nieco szersze spojrzenie na ważne, szczególnie dla społeczeństwa brytyjskiego, wydarzenia z epoki. Widzowie znajdą tu wplecione w fabułę odniesienia do działań IRA i irlandzkiej wojny o niepodległość, do wyborów parlamentarnych z 1923 roku czy też do ówczesnych skandali politycznych. Takie podejście zapewniło serialowi sukces komercyjny. Mniej łaskawi od widzów byli krytycy, którzy zwracali uwagę na wybielanie poczynań wyższych sfer

Ilustr. Róża Szczucka, fot. Jarosław Podgórski

i melodramatyzm. Wielu z nich przyznaje jednak, że pod względem wierności realiom epoki serialowi niewiele można zarzucić. Etykieta, wyposażenie wnętrz, a nawet wystawność przyjęć z tamtych lat zostały dokładnie przeanalizowane, a następnie odtworzone tak wiernie, jak tylko pozwala na to produkcja telewizyjna. Oczywiście raz na jakiś czas niektóre elementy serialu, jak na przykład higiena służących, na nowo podnoszą dyskusję o zgodności historycznej. Częstotliwość, z jaką Downton Abbey generuje takie spory, mogłaby sugerować, że od kroniki toczącego się swoim rytmem życia Crawleyów oczekuje się dużo większej dbałości o detale niż od seriali skupiających się przede wszystkim na przedstawieniu świata przestępczego lat dwudziestych. Sukces Downton Abbey przypomniał odbiorcom i krytykom o innym serialu o podobnej tematyce. Wyprodukowany w 1981 roku Powrót do Brideshead także przenosi akcję do drugiego 10-lecia XX wieku. Produkcja, oparta na powieści Evelyna Waugha, do dziś jest uznawana za jeden z najlepszych seriali w historii brytyjskiej telewizji. Główną rolę w 11-odcinkowej serii zagrał Jeremy Irons, wcielający się w rolę kapitana Charlesa Rydera wracającego pamięcią do wydarzeń ze swojej młodości. Nie sposób uniknąć porównań Powrotu do Brideshead i Downton Abbey. Większość z nich wypada na korzyść starszej produkcji,

głównie ze względu na ambitniejszą fabułę i bardziej złożonych, ewoluujących bohaterów. W ocenach krytyków strona wizualna schodzi na drugi plan, mimo że odgrywa rolę istotną, szczególnie w przypadku Powrotu do Brideshead. Serial nie jest jednak bez skazy – krytykowano go za swego rodzaju afirmację minionej epoki i nadzwyczajną wytworność. Wielbicieli realizmu nie powinno to jednak zniechęcać, gdyż Powrót do Brideshead, mimo zarzucanych mu wad, wciąż pozostaje pozycją wartą uwagi każdego, kto łaknie smaczków lat dwudziestych. Podobnie jak chętnie wykorzystywane przez filmowców lata sześćdziesiąte, tak również lata dwudzieste stanowią istną kopalnię motywów, legendarnych postaci i przełomowych zdarzeń. To okres burzliwych zmian społecznych, politycznych i kulturowych, będących inspiracją do powstawania interesujących opowieści. Beztroska tamtego okresu i nieustanna pogoń za szaleństwem tocząca się w cieniu minionych i nadciągających tragedii mają w sobie coś nieodmiennie fascynującego. Współczesna wizja tamtych czasów jest w dużej mierze skażona nostalgią, dlatego każdy serial, niezależnie od tego, czy został nastawiony na sportretowanie życia zgodnego z panującymi wówczas realiami, czy też jest stylistyczną wariacją na ich temat, mierzy przede wszystkim w uchwycenie niespokojnego i niezaspokojonego ducha tej swingującej dekady.


PRODUCT PLACEMENT, czyli artykuł zawiera lokowanie produktu

Rynek nie znosi pustki, a bohaterowie masowej wyobraźni nie tolerują produktów no name. W 124 minutach filmu Iron Man 2 pojawiły się 63 różne produkty bądź marki – żadna z nich nie znalazła się tam przypadkiem. Choć umowy sponsorskie nie opuszczają przeszklonych biur największych producentów, dziennikarze wiedzą, jak do nich dotrzeć. Mateusz Stańczyk

P

oczątki product placementu są owiane mgłą tajemnicy. Mówi się, że praktyka ta powstała pod koniec XIX wieku. Według niektórych badaczy do Juliusza Verne’a, w trakcie pisania W osiemdziesiąt dni dookoła świata, zgłosili się przedstawiciele rożnych armatorów, a także kilka przedsiębiorstw handlowych. Zaproponowali pisarzowi wynagrodzenie w zamian za wzmiankę o ich firmie w powstającej książce. Nie wiadomo, czy autor przyjął ich propozycję. Jednym z pierwszych udokumentowanych zastosowań lokowania produktu jest zdjęcie zamieszczone w niemieckim magazynie „Die Woche” w 1902 roku. Na fotografii, ilustrującej tekst o pewnej pruskiej hrabinie, widzimy opisywaną kobietę, która pozuje w holu swojej posiadłości, w ręku zaś trzyma egzemplarz tego tygodnika. W pierwszej dekadzie po wynalezieniu kinematografu większość pokazywanych na obwoźnych rewiach produkcji była sponsorowana przez prywatne podmioty. Jako że publiczność była oczarowana nową technologią, treść przekazu nie była aż tak istotna. Z tego względu te krótkie sekwencje bardziej przypominały spoty reklamowe. Na początku drugiej dekady XX wieku zjawisko dostrzegli dziennikarze. Nowojorska gazeta „Harrison’s Report” zaciekle krytykowała film Zaginiony świat z 1925 roku za nachalną reklamę maszyn do pisania marki Corona. Jeszcze wcześniej, bo już w 1920 roku, w produkcji The Garage pojawiała się stacja benzynowa sieci Red Crown Gasoline. Uważa się, że jest to pierwszy przykład świadomego lokowania produktu w Hollywood.

CO, GDZIE, JAK? W drugiej połowie 2011 roku na ekranach polskich telewizorów pojawiła się obco brzmiąca formuła: „Audycja zawiera lokowanie produktu”. Było to wynikiem zmiany przepisów dotyczących nadawców telewizyjnych. Zobowiązano ich do oznakowania

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

39


i produkcji własnych programów, w których występuje lokowanie produktu, nazywane czasem „ukrytą reklamą”. Według najprostszej definicji product placement to umieszczanie istniejących produktów lub logotypów marek w kadrze. Jeśli osoby znajdujące się na ekranie nie wchodzą w interakcje z przedmiotem, mamy do czynienia z lokowaniem pasywnym. Lokowanie aktywne ma miejsce wtedy, kiedy uczestnicy programu, bądź bohaterowie filmu czy serialu, w jakikolwiek sposób nawiązują do znajdującej się w ich otoczeniu marki. Najczęściej tego typu działania można zaobserwować w serialach o niekończącej się liczbie odcinków. Angielska nazwa „tworów tasiemcopodobnych” – soap opera – wywodzi się bezpośrednio z product placementu największych wytwórców chemii gospodarczej. Firmy takie jak Procter & Gamble czy Unilever ukochały tę formę reklamy. Wiele amerykańskich seriali dla gospodyń domowych emitowanych w latach pięćdziesiątych XX wieku było produkowanych na zlecenie, według scenariuszy powstałych w działach public relations wspomnianych wyżej korporacji. Najczęściej lokowanym produktem było, rzecz jasna, mydło. Jeśli chodzi o inne praktyki telewizyjne związane z tą dziedziną marketingu, warto zwrócić uwagę na product placement w różnego rodzaju programach rozrywkowych. W teleturniejach nagrody funduje jedna bądź wiele marek (w formie pieniężnej czy

Fot. Jarosław Podgórski

w postaci upominków lub gadżetów). Różnego rodzaju talent shows są pełne mniej lub bardziej ukrytej reklamy. Prowadzących i uczestników ubiera firma X, w kulisach rzuca nam się w oczy lodówka wypełniona napojami firmy Y, a charakteryzatornia jest pełna lakierów i odżywek marki Z. Seriale mające określoną liczbę sezonów również gustują w tej formie pozyskiwania środków do domknięcia budżetu. Innowacyjnością w tej dziedzinie mogą pochwalić się twórcy amerykańskiego serialu kryminalnego Numb3rs. W niektórych odcinkach celowo zostawia się puste przestrzenie, na przykład na stole, aby w trakcie postprodukcji komputerowo umieścić w nich konkretny produkt. Element może być dowolnie wymieniany ze względu na okoliczności danej emisji (niektóre produkty można reklamować tylko w nocy, inne „lubią” pojawiać się w otoczeniu konkretnych programów). Do lokowania produktu inaczej podchodzą twórcy popularnego serialu House of Cards. Odpowiedzialna za tę produkcję platforma Netflix twierdzi, że nie otrzymuje żadnych pieniędzy od producentów urządzeń, które są dostarczane na plan zdjęciowy. W wywiadzie dla „The Guardian” James Foley, reżyser kilkunastu odcinków serii, powiedział: „Gdy używamy prawdziwych produktów, tak jak ludzie w codziennym życiu, z jakiegoś powodu jest to postrzegane jako ewidentne lokowanie produktu, kiedy jest to po prostu nagrywanie życia”. Prawdą jest, że Frank Underwood używa zarówno

Blackberry, jak i iPhone’a, chociaż wydaje się, że preferuje markę z jabłuszkiem w logo.

WIELKIE MARKI NA DUŻYM EKRANIE Product placement doczekał się własnej nagrody – Brandcameo. Twórcy wyróżnienia skupiają się na premierach, które w danym roku choć na chwilę znalazły się na czele listy najchętniej oglądanych filmów w Stanach Zjednoczonych. W 2013 roku było to 39 produkcji, w których naliczono 325 możliwych do zidentyfikowania marek lub produktów, co dało średnią około 9 lokowanych produktów na film. W rekordowym 2005 roku średnia wyniosła aż 22. Warto dodać, że niektóre premiery mimowolnie zaniżają tę liczbę, ponieważ nie istnieje logiczne wytłumaczenie dla pojawienia się w nich jakiejkolwiek marki. Gra Endera czy Hobbit: Pustkowie Smauga to niektóre z nich. Nagroda jest przyznawana od 2004 roku w 14 różnych kategoriach, wśród których znajdują się wyróżnienia dla: marki pojawiającej się w największej liczbie filmów, najbardziej „obrandowanego” filmu, najlepszego lokowania produktu w filmie nominowanym do Oscara, ale również najgorszego lokowania produktu. Zeszłoroczni zwycięzcy w dwóch pierwszych kategoriach to: Budweiser, który pojawił się w co czwartym filmie, wyprzedzając zeszłorocznego tryumfatora – Apple, oraz film Sztanga i cash, gdzie pojawiło się aż 39 różnych marek. Chłopakom z siłowni


produktu polega na płaceniu twórcom za to, aby konkretna marka nie pojawiała się na ekranie w niekorzystnym kontekście. Przykładem tej praktyki są działania firmy Mercedes, która była jednym ze sponsorów filmu Slumdog. Milioner z ulicy. Przedstawiciele producenta aut nie mieli nic przeciwko gangsterom jeżdżącym ich samochodami. Nie spodobała im się za to sekwencja przejazdu Mercedesa na tle slumsów. Twórcy zostali zmuszeni do komputerowego usunięcia ich logotypu. Z nieco innym problemem spotkali się twórcy Kac Vegas 2. Zostali pozwani przez znanego wytwórcę artykułów luksusowych Louis Vuitton za nieautoryzowane i niepochlebne przedstawienie ich marki. Pozew został oddalony, ponieważ okazało się, że używana przez jednego z bohaterów torba była podróbką. daleko jednak do zwycięzcy z 2008 roku – Seksu w wielkim mieście, któremu udało się zareklamować aż 94 różne podmioty. W Internecie można znaleźć dziesiątki różnych rankingów opisujących najlepsze i najgorsze wykorzystanie product placementu na dużym ekranie. Zwykle są to subiektywne oceny autorów bez odniesień do faktycznych zysków, jakie udało się wygenerować dzięki umieszczeniu danego produktu w filmie. Przedsiębiorstwa, które wykładają duże sumy, aby pojawić się w konkretnej produkcji, zwracają uwagę na dwa aspekty inwestycji: kwestię wizerunkową i wzrost sprzedaży. Poszukując środków do nakręcenia swojego obrazu, Steven Spielberg zgłosił się do M&M’s z propozycją lokowania ich produktu w filmie o sympatycznym kosmicie. Firma nie była zainteresowana współpracą. Z tego względu czekoladowe drażetki Reese’s Pieces, a nie ich bardziej znany odpowiednik, pomogły małemu Elliotowi zaprzyjaźnić się z E.T. Na fali popularności produkcji sprzedaż nowych cukierków marki Hershey’s zwiększyła się o 85%. Tylko nieco gorzej wyszła na współpracy z producentami Top Gun firma Ray Ban. Urok młodego Toma Cruise’a spowodował, że w 7 miesięcy po premierze model Aviator zanotował 40% wzrost sprzedaży. Jednak największym beneficjentem tego filmu okazała się amerykańska marynarka wojenna. W krótkim czasie po pojawieniu się obrazu na dużym ekranie do U.S. Navy wpłynęło 5-krotnie (!) więcej formularzy poborowych.

NOWE MEDIA, NOWE HORYZONTY Rozwój portali społecznościowych stworzył nowe kanały promocji treści. Trailer najnowszego filmu o superbohaterach Avangers: Czas Ultrona pojawił się na YouTube’owym kanale Samsung Mobile. Nieprzypadkowo postacie Marvela używają tabletów i komórek tego producenta, a w filmie pojawia się sekwencja walki w salonie Samsunga. Jak widać, grany przez Roberta Downeya Jra, Tony Stark zmienił swojego dostawcę elektroniki – w filmie Iron Man oraz Iron Man 2 jego preferowanym telefonem było LG VX9400. Takie zmiany nie są czymś nowym w Hollywood. Agent 007 jest znany ze swojego upodobania do samochodów marki Aston Martin. Jednak w Jutro nie umiera nigdy Bond przesiada się do BMW serii 7 z niestandardowym wyposażeniem (między innymi samopompujące się opony czy wyrzutnia rakiet). Romans producentów filmu z niemieckim wytwórcą samochodów był krótki, a brytyjska firma szybko wróciła na swoje miejsce. W Casino Royale, w trakcie podróży pociągiem do Czarnogóry, Vesper, partnerka agenta 007, zadaje pytanie o elegancki zegarek na jego ręku: „Rolex?”, „No, Omega”– odpowiada amant. Nie trzeba chyba dodawać, że we wcześniejszych częściach serii Bond częściej posługiwał się chronometrami Rolexa. Wraz z rozwojem tej gałęzi reklamy w branży filmowej pojawiło się nowe zjawisko nazywane product displacement. Dyslokowanie

WKUPIŁ SIĘ CZY SPRZEDAŁ? Morgan Spurlock, twórca odpowiedzialny za dokument Super Size Me, postanowił nakręcić film o lokowaniu produktu dzięki pieniądzom z... product placementu. Projekt relacjonuje historię reżysera poszukającego firm, które zgodzą się zapłacić za możliwość pojawienia się w kadrze. Wymownie zatytułowany POM Wonderful Presents: The Greatest Movie Ever Sold został nakręcony za 1,5 miliona dolarów zebranych od 15 z ponad 500 firm, z którymi skontaktował się autor. Dodatkowy milion wyłożył producent soku z granatów – Pom Wonderful – w zamian za prawa do nazwy. Opisywane w filmie Spurlocka zjawisko ko-promocji polega na integrowaniu dwóch porządków – rzeczywistego i fikcyjnego – w ramach których popularyzowany jest dany produkt. Jako przykład niech posłuży tutaj wspomniany wcześniej Robert Downey Jr, który nie tylko jeździł samochodem marki Audi w filmie Iron Man, ale również wystąpił w spocie niemieckiej firmy. Podpisywane przez Spurlocka umowy liczyły wiele stron i zawierały zobowiązania w pewien sposób pozbawiające go wpływu na film. Jednym z nich był obowiązek przedstawienia gotowej produkcji do akceptacji sponsorów. Jego rozmówcy bez ogródek przyznali, że niektórzy twórcy stosują się do „rekomendowanych zmian scenariusza”, aby nie stracić środków pieniężnych pochodzących od korporacji. W przypadku Spurlocka żadna z firm nie zaaprobowała ostatecznej wersji filmu.

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

41


Tytuł Mroczne serce Hollywood. Przepych, pistolety i hazard – w środku globalnego imperium mafii Autor Douglas Thompson Wydawnictwo Black Publishing Rok wydania 2014 Recenzuje Dawid Łucarz

Fabryka (koszmarnych) snów

H

ollywood to jedno z tych słów, które znane jest niemal pod każdą szerokością geograficzną. U każdego zdaje się wywoływać podobne skojarzenia: sława, bogactwo, luksus, beztroskie życie na najwyższym poziomie. Najnowsza książka cenionego biografa gwiazd, Douglasa Thompsona, demitologizuje powszechne wyobrażenie „Fabryki Snów”, stawiając ją w innym świetle. A raczej w cieniu. Autor uzmysławiając czytelnikom fakt, że czerwień hollywoodzkiego dywanu barwiona jest krwią tych, których należało się pozbyć, odmalowuje jakże kolorową historię wielopokoleniowego romansu bezwzględnej mafii i sterroryzowanego przez nią świata filmowego. Romans ten wybuchł już u zarania dziejów amerykańskiej kinematografii. Afrodyzjakiem, który zwabił najbardziej przedsiębiorczych, choć jeszcze niezaprawionych w bojach gangsterów była pokusa szybkiego zarobku niemałych pieniędzy oraz perspektywa kontroli najbardziej lukratywnego biznesu na świecie, który właśnie osiągał pełnoletniość. Kariera wielu mafiosów, sukcesywnie nakreślana przez Thompsona, to bezpardonowy awans społeczny klasycznie ujmowany słowami „od zera do milionera”. A także „do bohatera”, bowiem historia ekspansji hollywoodzkiej mafii to gotowy scenariusz filmowy, który został przeniesiony na ekran między innymi za sprawą filmu Bugsy w reżyserii Barry’ego Levinsona (1991), czy też w kultowej trylogii Francisa Forda Coppoli Ojciec Chrzestny (1972–1990). Okoliczności powstania tego ostatniego dzieła odsłonięte zostają w książce Thompsona.

Fot. materiały prasowe

Mroczne serce... przynosi przekrojowy ogląd skorumpowanej rzeczywistości Stanów Zjednoczonych począwszy od czasów wielkiej emigracji i prohibicji aż po lata współczesne. Thompson demaskuje mechanizmy przejmowania realnej władzy przez członków mafii nie tylko nad przemysłem filmowym, ale także nad polityką najwyższych szczebli – kazus kariery prezydenckiej Johna F. Kennedy’ego. Autor publikacji subtelnie eksplikuje również motywy uskutecznionego zamachu na głowę państwa jako efekt afrontu mafii przez gabinet prezydenta. Thompson niezwykle umiejętnie łączy opowieść o największych gangsterach, których z personaliów wymienia kilkudziesięciu, z ich wyrachowaną działalnością przestępczą. Zebrawszy bogaty materiał archiwalny, autor dokonuje rekonstrukcji monopolu władzy mafijnej, trudniącej się szmuglowaniem taniego alkoholu, prostytucją, narkotykami, hazardem, wyostrzając jednak wymuszenia, szantaże i zabójstwa na zlecenie jako powszechne praktyki Bena Siegela, Meyera Lansky’ego, Johnny’ego Rossellego, czy innych ikon półświatka. W ówczesnym czasie „liczyła się jedynie maszyna do robienia pieniędzy. Każdego, kto zagrażał zyskom (…) natychmiast się pozbywano. Mafia tworzyła i łamała kariery, niszczyła życie i zawsze było to związane z biznesem” – pisze Thompson. Aktorzy, wytwórnie filmowe oraz władze w osobach szeryfów czy prokuratorów były jedynie pionkami w grze reżyserowanej według intratnego scenariusza mafii. Brytyjski pisarz prowadząc czytelnika przez gąszcz układów i hollywoodzkich machlojek, konstruuje bogate, przemilczane w debacie pu-

blicznej, kryminalne studium historyczne światowej kinematografii. Odtworzone zdarzenia: pakty, morderstwa, rzekome koincydencje dają pełny obraz patologicznej pajęczyny wpływów rzeczywistych szwarzcharakterów. Autor publikacji unika subiektywnej oceny historii. Skorzystawszy z zabezpieczonych taśm, zapisków, wycinków prasowych, a także osobiście przeprowadzonych rozmów (między innymi z Mickey Cohenem) Thompson podsuwa czytelnikowi gotowy materiał do własnej interpretacji. Nakreśla zdarzenia, próbując zaciekawić odbiorcę, a kiedy to się uda, opisuje je, trzymając się bardziej reperkusji, jakie te wywołały, aniżeli porządku temporalnego. Lekkość języka, jego plastyka i dynamika oraz liczne dowcipne dygresje sprawiają, że tę przeszło 400-stronicową książkę pochłania się w okamgnieniu. Zapewne ogromna w tym zasługa doskonałego tłumaczenia Roberta Pucka, który zadbał o najmniejsze subtelności i nie pominął istotnych niuansów. Konwencjonalne „dawno, dawno temu…”, od którego Thompson niewinnie zaczyna snuć swą opowieść, to gra z czytelnikiem, który z każdą przeczytana stroną przekonuje się, że w żadnym razie nie ma do czynienia z bajką. Przystanki między kolejnymi rozdziałami wytyczone są soczystymi dialogami wyjętymi z klasyki kina gangsterskiego, które tylko pobudzają literacki apetyt odbiorcy. Rozpowszechnione piractwo płyt DVD, będące żyłą złota uwspółcześnionych zorganizowanych grup przestępczych, o którym wspomina autor, nie pozwala zapomnieć, że tytułowe mroczne serce wciąż tłoczy w mafijnym krwiobiegu ciemną i gęstą krew.


Tytuł Kobiety, które wstrząsnęły światem mody Autor Bertrand Meyer-Stabley Wydawnictwo Rebis Rok wydania 2014

Recenzuje Elżbieta Pietluch

Retrospektywny przegląd modowy

H

aute couture to niedostępny przeciętnemu zjadaczowi chleba świat czerwonych dywanów, po których gwiazdy kina stąpają w błysku fleszy. Co prawda jak grzyby po deszczu wyrastają luksusowe butiki znanych projektantów z asortymentem prêt-à-porter, ale nie zmienia to faktu, że realia polskiego życia ekonomicznego raczej mało kogo rozpieszczają. Odzieżowy prym wiedzie sieciówkowa moda na jedno kopyto, dyktatura fasonów i kolorów przekłada się na jednolitość wyglądu, natomiast masowa produkcja ubrań w krajach Trzeciego Świata coraz częściej budzi zastrzeżenia natury etycznej. Dlatego poszukiwaczom oryginalności pozostały wyprawy w głąb lumpeksów na równi z przetrząsaniem sklepów internetowych, które oferują odzież alternatywną. Z kolei zwolennicy sprawiedliwego handlu przerzucają się na zakupy dokonywane bezpośrednio u rękodzielników. Wywołujące zachwyt i specyficzny rodzaj onieśmielenia witryny sklepowe znanych marek i domów mody oddzielają szarą rzeczywistość od bajkowego królestwa wyobraźni twórczej. Dzięki Bertrandowi Meyerowi-Stableyowi mamy okazję poznać ten fascynujący świat od podszewki. Już kilkustronicowy wstęp ujawnia olbrzymią wiedzę autora w dziedzinie antropologii mody i ubioru, a poza tym stanowi zapowiedź osiągnięcia spójności tematycznej. Jego główna intencja pisarska wiąże się z uświadomieniem czytelnikowi, że kobiecie od wieków przypadała rola szwaczki, a projektowanie strojów było domeną mężczyzny. Bieg tej historii od-

wróciła uboga dziewczyna z Pikardii, Róża Bertin, która u szczytu swej sławy przystrajała europejskie dwory z Marią Antoniną na czele. Nic więc dziwnego, że w pierwszym szkicu biograficznym Meyer-Stabley zdecydował się na przedstawienie życiorysu pierwszej francuskiej projektantki, której nazwisko ewoluowało w prężnie rozwijającą się markę jeszcze przed zburzeniem Bastylii. Subiektywny zbiór poszerzonych biogramów Kobiety, które wstrząsnęły światem mody, w znakomitym przekładzie Moniki Szewc-Osieckiej i Urszuli Basałaj, prezentuje piorunujące historie 12 emblematycznych – znanych i mniej znanych – kreatorek, postaci spowitych poniekąd aurą ekskluzywności i artystycznej doskonałości. Indywidualne losy projektantek kształtują intrygującą historię współczesnej mody i showbiznesu. Miuccia Prada wyznaje zasadę, że ubiór jest sprawą czysto intelektualną, lansując odzież zasłaniającą ciała. Vivienne Westwood śmiałymi projektami zapracowała na miano „diwy ekscentryków”. Sonia Rykiel modę ujmuje w kategoriach sztuki użytkowej. Carven wprowadziła do zachodniej mody etniczne elementy, boubou i batiki. Madame Grès oswoiła antyczne drapowania. Mademoiselle Chanel, pomysłodawczyni nowego uniformu, wypowiedziała wojnę surrealistycznym kreacjom Elsy Schiaparelli i greckim inspiracjom Madeleine Vionnet. Bezspornie wyróżnioną pozycję w tym zbiorze zajmuje właśnie Coco Chanel. Jako jedyna przemawia na końcu własnym głosem w częściowo niepublikowanym wywiadzie z Jo Barrym. Na szczególną uwagę zasługują jej osobiste,

przekazane z pełnym wdzięku urzekającym dowcipem, przemyślenia na temat długości spódnic, sztucznej biżuterii i definiowania elegancji. Wypracowany przez nią styl okazał się nieśmiertelny, a perfumy sygnowane jej nazwiskiem stale napędzają obroty firmy zarządzanej przez wnuków Pierre’a Wertheimera. Reporterskie zacięcie wieloletniego dziennikarza miesięcznika „Elle” niezwykle płynnie miesza się z tendencją do retrospektywnej fabularyzacji. Dostrzec można wyraźny zamysł portretowania projektantek w określonych ramach kompozycyjnych. Widoczna od samego początku plastyczność narracji pozwala autorowi wydobyć kwintesencję oryginalności każdej z nich. Po krótkiej prezentacji próbuje on sprawnie zrekonstruować klimat dzieciństwa dam z kręgu haute couture, nie zapominając o pierwszych szlifach w rzemiośle krawieckim lub tradycjach rodzinnych. Dyskretnie aplikowane anegdoty towarzyskie i dygresje nie przysłaniają obrazu tych kobiet jako demiurgicznych pasjonatek, które rzuciły wyzwanie ówczesnym trendom. Historyczna przenikliwość i rozmach warsztatu pisarskiego Meyera-Stableya nadają fragmentom dotyczącym organizacji pracy w domach mody znamiona epickie, zaś imponująca znajomość najdrobniejszych detali w sztuce projektowania ubiorów, od faktury tkanin, przez bogatą gamę kolorystyczną, do niuansów technicznych, może wprawić czytelnika w stan lekkiego oszołomienia od nadmiaru bodźców. Wetknięta w środek książki niepozorna wkładka ilustracyjna służy jako narzędzie konfrontacji polekturowych wyobrażeń z rzeczywistymi projektami. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

43


Tytuł Radio Armageddon. Transmisja Reżyseria Tomasz Hynek Adaptacja Tomasz Hynek, Jakub Żulczyk Teatr Wrocławski Teatr Współczesny Data premiery 16 listopada 2014 Recenzuje Mateusz Węgrzyn

Performowanie sprzeczności

Z

darzają się problemy, o których teatr nie potrafi i nie za bardzo chce opowiadać. Albo ze względu na brak języka i narzędzi do opracowania materii „niezwykle aktualnej”, albo z powodu politycznej poprawności blokującej inspiracje. Krytycy skrzeczącej rzeczywistości stale narzekają, że w polskim teatrze nie mówi się – a powinno – o dwóch sprawach: współczesnej sytuacji społeczno-ekonomicznej oraz kondycji intelektualnej i duchowej młodego pokolenia pamiętającego jeszcze PRL. Tomasz Hynek wybrał przegadane Radio Armageddon Jakuba Żulczyka jako pretekst do opowieści o skutkach transformacji mentalnej, pokoleniowej i ustrojowej. Scenę Wrocławskiego Teatru Współczesnego zamienił w wehikuł czasu latający na skrajnych wysokościach. Czwórka dawnych licealnych przyjaciół spotyka się w auli starej szkoły z okazji obchodów 10-lecia matury. Każde z nich straciło już swoją młodzieńczą niewinność, pragnienie wolności oraz potrzebę buntu i szaleństwa. Dzisiaj pracują w korporacjach – muszą wstawać o piątej rano dla bezwzględnego szefa „wyrabiać normy i pozyskiwać target”. Ich rewolucyjność została ugłaskana i wyciszona za pomocą stałej pensji, kontroli i pakietu medycznego. Spotkanie po latach okazuje się jednak szansą na podróż sentymentalną, która tak naprawdę staje się „kosmicznym tripem”, bo zagubieni znajomi ryzykują zażycie specyfiku o tajemniczej nazwie WSB-23. Osią fabularną ich wspomnień jest fakt założenia ostrego w formie i treści zespołu muzycznego o nazwie Radio

Fot. materiały prasowe

Armageddon. Frontmenem i głównym ideologiem grupy jest Cyprian, który wskutek nadzwyczajnej charyzmy i bezkompromisowości zyskuje popularność wielu młodych ludzi. Dzięki dobrej muzyce, krytycznym tekstom, prowokacyjnemu wizerunkowi sława wychodzi poza mury szkolne – Radio Armageddon dostaje propozycje nagrania płyty i wyruszenia w trasę koncertową. Z dziwnej przyczyny ogromna szansa zostaje jednak zaprzepaszczona. Czy tylko brutalna rzeczywistość show biznesu i brak odpowiedzialności powodują ucieczkę? Hynek bardzo schematycznie wyreżyserował spektakl-koncert. Na scenie obok aktorów występują trzy młode wrocławskie zespoły: Kultura Upadła, Evidence Based Medicine oraz People of the Haze. Energia buntu „prawdziwych” muzyków z różnym skutkiem łączy się z często akademickimi próbami aktorskimi. W funkcjonalnej scenografii Mirka Kaczmarka występujące kolejno kapele są umieszczone w przesłoniętej przestrzeni, tylko aktorzy raz po raz wkradają się na ich terytorium. Partie wspomnieniowo-tripowe w kulminacyjnych momentach przerywane są występami muzycznymi – zasłony z frędzli idą w górę, zmienia się światło, na ścianach teatru wyświetlane jest wideo, a sala rozbrzmiewa to rockowymi, to znów metalowymi motywami. Publiczność została uwięziona w sytuacji pełnej sprzeczności, bo jest to w istocie performatywne wykluczanie się przedstawień. Rodzi się pytanie: wejść na scenę i zacząć skakać razem z muzykami, czy jednak pozostać w wygodnym, czerwonym fotelu i tylko z dystansu obserwować sceniczne

„dzianie się”? Widzowie są niejako zmuszeni do intelektualnego oraz emocjonalnego opracowania performowanego dyskomfortu i właśnie ten mechanizm wydaje się największym plusem spektaklu. Ale rzecz jasna nie jest to zysk unikatowy w polskim teatrze, który ostatnio coraz częściej zaprasza do wspólnej gry na żywo gwiazdy ze świata muzyki. Koncertowa opowieść z kluczem byłaby o wiele atrakcyjniejsza, gdyby nie momentami szkolne aktorstwo. Konrad Wosik jako główny bohater – Cyprian – przeważnie gra niestety na jednej nucie – odnalazł w sobie model rockowca-morfinisty-nonkonformisty i czerpie z niego od początku do końca, bez próby większej metamorfozy. Helena Sujecka (Nadzieja) daje z siebie wszystko, jednak widać brak poważniejszego wsparcia reżyserskiego. Z kolei wcielający się w postać Szymona Piotr Bondyra zwyczajowo błyszczy zdolnościami warsztatowymi, nie może natomiast wyjść poza wzorzec poprawnie i jednoznacznie opracowanej roli. Klasę doświadczenia pokazują Krzysztof Kuliński i Zina Kerste, szkoda tylko, że zaistnieć mogli jedynie w partiach epizodycznych. W sali udekorowanej czerwonym suknem kończy się podróż między światami beztroskiej młodości wypełnionej walką z systemem a złowrogiej dorosłości zmuszającej do rezygnacji z wolności na rzecz wygodnego życia materialnego. Pluszowe godło skurczyło się, WSB-23 gdzieś zniknęło, a hałasujących już z daleka napomina woźny pilnujący porządku. Powrót do przeszłości znów okazuje się utopią. Pamiątką ze szkolnego pola bitwy zostanie tylko płytka pamięć przenośna.


Tytuł Belighted Wykonawca Iamthemorning Wytwórnia Kscope Data premiery 14 października 2014

Recenzuje Aleksander Jastrzębski

Wschodni poranek

J

ak głosi starosłowiańskie przysłowie: kto rano wstaje, ten jest niewyspany. Nie znam zbyt wielu osób lubiących poranki. Szczególnie te zimowe, które od nocy odróżnia jedynie dźwięk budzika, zwiastujący nieuchronny pojedynek z kołdrą, próbującą powstrzymać nas przed wstaniem i wyruszeniem w ciemność. Na szczęście zdarzają się też milsze poranki, na przykład gdy budzimy się w tak pięknych okolicznościach przyrody i czujemy jedynie przyjemnie orzeźwiający chłód powietrza, ustępujący niechętnie pierwszym promieniom słońca. Podobne odczucia zapewniły mi dźwięki z najnowszej płyty duetu Iamthemorning – Belighted. Trafiłem na ten rosyjski duet z Petersburga przypadkiem, przeglądając ofertę wydawnictwa Kscope. Zapowiedź połączenia muzyki klasycznej i progresywnej z delikatnym wokalem Marjany Semkiny i fortepianem klasycznie wykształconego Gleba Kolyadina w rolach głównych brzmiała kusząco. Równie ciekawie zapowiadał się skład instrumentalny. W utworach miały pojawić się także kwartety smyczkowe, a nawet harfa. Znalazło się też miejsce dla basu, gitary i perkusji, choć nie we wszystkich utworach, co stanowi miłą odmianę od standardowych składów zespołów wykonujących muzykę progresywną. Entuzjastyczne zapowiedzi na stronach wydawców najczęściej budzą we mnie sceptycyzm, ale trzeba przyznać, że faktycznie jest ciekawie – głównie za sprawą instrumentarium i interesujących kompozycji. Belighted – drugi longplay zespołu – zaczyna się nieśmiało od Intermission IX, w którym słychać fortepian z elektroniką oraz subtelny,

dochodzący jakby z zaświatów wokal. Numer IX w tytule nie jest przypadkiem – miniatury Intermission były już obecne na poprzednich wydawnictwach zespołu i stanowią przerywnik między utworami właściwymi. Trudno powiedzieć, czy łączą się w jakąś tajemniczą całość. Odniosłem wrażenie, że są raczej wprowadzeniem do kolejnych utworów, przygotowując słuchacza na nastrój, w który zostanie za chwilę wprowadzony. Możliwe też, że są niejako odpowiednikiem przerw między aktami w operach, dającymi czas na złapanie oddechu i zastanowienie się nad tym, co zdarzyło się przed chwilą na scenie. Utwory są dosyć zróżnicowane od strony instrumentalnej. Na krążku znajdziemy zarówno kompozycje minimalistyczne jak Intermissions i zadziorne jak The Howler, w którym nie zabrakło przesterowanej gitary w intrze oraz chwytliwej zwrotki o folkowym posmaku. Usłyszymy też kompozycje o bardziej skomplikowanej budowie, jak niemal 9-minutowe Crowded Corridors, zaczynające się od duetu wokalu i harfy z ciekawą partią solową fortepianu mniej więcej w połowie utworu, w której wyraźnie słychać klasyczne wykształcenie Kolyadina. Intrygująco wypada też Os Lunatum, będące przez ponad połowę trwania piosenki duetem fortepianu i wokalu, który w pewnym momencie ustępuje miejsca gitarze akustycznej i elektrycznej na czystym kanale. Później wokal wraca dodatkowo w towarzystwie basu i smyczków. Jednak moim ulubionym utworem jest bez wątpienia K.O.S., w którym znalazło się miejsce dla nieco „połamanego” rytmu, delikatnie przesterowanej gitary, smyczków, subtelnej elektroniki

i pięknych melodii. Dodatkowo po pierwszych przesłuchaniach ten utwór wydaje mi się najlepiej wyważony pod kątem ilości dźwięków granych przez poszczególne instrumenty, które zostawiły też trochę miejsca dla ciszy. O ile siłą Iamthemorning są piękne melodie, ciekawe harmonie i ogólnie cała sfera instrumentalna prezentująca solidny poziom, to pewne moje zastrzeżenia budzi wokal. Na pierwszy rzut ucha Marjana Semkina brzmi wręcz anielsko. Jej delikatny głos działa kojąco i niemal czuć, jak delikatnie unosi się w powietrzu na dźwiękach fortepianu. Jednak po kilku utworach zaczyna trochę przeszkadzać jego jednostajność. W paru momentach aż prosi się, by wokalistka zaśpiewała agresywniej, mocniej i drapieżniej, co jednak nie następuje, przez co część punktów kulminacyjnych traci na wyrazistości. Ponadto we wszystkich utworach wokal zdaje się oscylować na podobnej wysokości, co w połączeniu ze wspomnianą jednostajnością sprawia, że brzmią one dość podobnie. Być może to tylko moja wyobraźnia, ale wydawało mi się również, że Semkina czasami jest trochę „obok” dźwięku. Jest to subtelna różnica, ale mnie trochę przeszkadza. Iamthemorning to młody zespół. Działa dopiero od 2010 roku, ale ma już na koncie dwa longplaye oraz podpisanie kontraktu z wydawnictwem Kscope. Drobne niedoróbki techniczne, szczególnie w warstwie wokalnej, nie są jednak w stanie zakłócić odbioru całej płyty, która jest naprawdę dobra i przez to warta poznania. Wierzę, że ten rosyjski duet uraczy nas jeszcze na tyle miłymi niespodziankami, że być może polubimy nawet zimowe poranki. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

45


Tytuł The Inevitable End Wykonawca Röyksopp Wytwórnia Dog Triumph Data premiery 10 listopada 2014

Recenzuje Wojciech Szczerek

Nieuchronny?

R

zadko zdarza się, że artysta ogłasza swój ostatni album, nawet gdy chodzi o muzyczną emeryturę – częściej słyszy się o ostatnich albumach zespołów. Jednak bywają też przypadki osobliwe, jak najnowszy album Röyksopp, który, jak zapewniają jego twórcy, ma być ostatnim wydawnictwem w formie tradycyjnego longplaya. I choć tytuł The Inevitable End to chyba głównie nawiązanie do zmiany sposobu wydawania i promowania ich muzyki, ma ona też odniesienie do charakteru płyty. A ten, jak na dość dynamiczny styl duetu, jest chyba ich najbardziej wycofanym i spokojnym krążkiem. Zespół kazał czekać na nowy album dłużej niż zwykle. Następujące po sobie The Understanding, Junior i Senior można uznać za spójny cykl, zaś „Nieuchronny Koniec” jest od nich dość mocno oderwany. Po raz pierwszy od 5 lat, nie licząc współpracy z Robyn, w formie EPki Do It Again, duet zaprasza do współpracy wokalistów, między innymi Jamiego Irrepressible’a i Susanne Sundfor. Album charakteryzuje większy niż zwykle u Röyksopp współczynnik „popowości”, zapewne za sprawą wszechobecnego wokalu. Jednak dla tych, którzy spodziewają się norweskiej odpowiedzi na Random Access Memories, nie mam dobrych wiadomości: The Inevitable End to refleksyjne, bogate instrumentalnie downtempo, a nie elektro-potupajka. Röyksopp jest znany ze swoich przyjemnych utworów-pozytywek (Remind Me) albo monumentalnych, trip-hopowych eksperymentów (What Else Is There?), ale poprzednie dokonania

Fot. materiały prasowe

to na albumie ledwo słyszalne echa ukryte za kurtyną subtelności i kameralnego charakteru. Jako pierwszy słyszymy Skulls, który ze swoimi niepokojąco sekciarskimi tekstami (We will be the hands that strike you down/We will make you scream our name forever) stanowi zachętę do oddania się wypełniającym go mrocznym brzmieniom. O ich kontynuacji nie ma jednak mowy, bo to, co usłyszymy dalej, to dość zawoalowana interpretacja wydanego rok temu, nieco pretensjonalnego Monument z wokalem Robyn, zmiksowanego surowiej w nawiązaniu do kontekstu tej płyty. W zapowiadany przeze mnie odizolowany świat zabiera nas Sordid Affair (a w nim kojący głos Ryana Jamesa), a pełnią romantyczności zachwyca Jamie Irrepressible w You Know I Have to Go. Śladowe ilości synth-popowej frajdy dają o sobie znać w Save Me, choć i tu klimat jest raczej melodramatyczny („Save Me/I’m falling apart”), podobnie jak w I Had This Thing i Running to the Sea. Do albumu można podejść z nadzieją na kameralną atmosferę, co jest jednak złudne. Z uwagi na deprymujące teksty, nie jest to płyta nadająca się do wieczornego chill-outu, a do samotnej kontemplacji. Pomimo tego, przez częstą zmianę temp i wokalistów jest też różnorodnym dziełem z wieloma niuansami, którymi zawsze charakteryzowała się muzyka Röyksopp. Przy pomocy elektronicznego instrumentarium zawsze umiał wzbudzić u słuchacza każdy rodzaj emocji, a tu zrobił to bez potknięcia i w sposób wszechstronny. Szkoda tylko, że na The Inevitable End wszystkie utwory wydają się ślimaczyć jednym i tym

samym torem, bez chwili wytchnienia i możliwości odreagowania ich dość przytłaczającego ciężaru. Płyta jest jak analiza umysłu kogoś bardzo zdołowanego, ukuta w ciąg dobrze napisanych, ale mało różniących się od siebie piosenek. Najnowszy i „ostatni” album Röyksopp to pożegnanie z formą, ale jednocześnie zbiór bogato opowiedzianych historii. Jest warta posłuchania z uwagi na to, że odstaje od poprzednich płyt i że jest też dla grupy zamknięciem pewnego etapu – jest i końcem, i początkiem. Tego, co ma po nim nastąpić, duet na razie nie zdradził, ale z pewnością będzie to próba unowocześnienia ram, w które ich muzyka będzie się mogła łatwiej wpasować. Obecnie wydaje się, że w swoim dość nowatorskim podejściu do wydawania muzyki Skandynawowie wiodą niejako prym. Przykładem jest wspomniana już Robyn, która niegdyś po 10 latach kariery, słysząc weto ówczesnego wydawcy wobec swoich muzycznych aspiracji, trzasnęła drzwiami, w okamgnieniu założyła własną wytwórnię i wydaje teraz to, co chce. I może pomysły wydawania albumu na raty, jak w przypadku rozbitego na trzy części Body Talk, nie spotkały się z entuzjazmem, to pokazują jak dla bardziej dojrzałych artystów wolność wypowiedzi bywa ważniejsza od szansy na większą sprzedaż. Udowadniają, że dla tradycyjnie rozumianego przemysłu muzycznego jest alternatywa i że jego przyszłość nie maluje się kolorowo. „Pożegnalny” The Inevitable End to manifest artystyczny symbolizujący nieuchronnie zmieniające się trendy.


Tytuł Furia Reżyseria David Ayer Dystrybutor Monolith Films Data premiery światowej 17 października 2014

Recenzuje Przemysław Krzczanowicz

Pięciu pancernych i śmierć

F

ront zachodni, 1945 rok. Ofensywa sił alianckich zbliża się do Berlina, wieszcząc rychły upadek III Rzeszy. W akcie desperacji Hitler ogłasza wojnę totalną, mobilizując do fanatycznej obrony także dzieci i starców. Do zaprawionej w boju załogi czołgu „Furia” (Jon Bernthal, Michael Peña, Shia LeBeouf) pod dowództwem sierżanta Dona „Wardaddy’ego” Colliera (Brad Pitt) zostaje przydzielony szeregowy Norman Ellison (Logan Lerman), „żółtodziób” nieposiadający żadnych zdolności bojowych. W nadchodzącym starciu z oddziałem Waffen-SS będzie musiał nie tylko zdobyć szacunek kompanów, lecz także skonfrontować swe poglądy i ideały z brutalnymi realiami wojny. Współczesne amerykańskie kino wojenne popadło w marazm spowodowany dwoma czynnikami: przerostem formy nad treścią oraz funkcją propagandową. Splendor wizualny Szeregowca Ryana Stevena Spielberga – skutecznie odwracający uwagę widza od miałkiej, pretensjonalnej fabuły – wyznaczył nowe standardy gatunku, którym każda licząca na sukces komercyjny produkcja musiała dorównać. Niejednokrotnie wiązało się to ze sprowadzeniem scenariusza do roli pretekstu uzasadniającego przedstawienie spektakularnych bitew. Także zintensyfikowana obecność wojsk amerykańskich w wielu zakątkach świata sprawiła, że – chcąc zachęcić młodych ludzi do rekrutacji – filmy wojenne przedstawiają armię jako miejsce kumulacji wspaniałych osobowości, pokonujących przeciwności siłą charakteru, braterską przyjaźnią i niezachwianą wiarą w bronione ideały. Jednocześnie przekonują,

że będąc człowiekiem wrażliwym, żołnierz po powrocie z frontu może zostać nawet odnoszącym sukcesy hodowcą słodkich królików. Na tle tych zunifikowanych, poprawnych politycznie filmów Furia Davida Ayera jawi się jako dzieło idące całkowicie pod prąd współczesnym trendom, bezkompromisowo demitologizujące wizerunek heroicznego wojska amerykańskiego z czasów drugiej wojny światowej. Bez wątpienia najsilniejszą stroną obrazu jest przedstawienie załogi tytułowego Shermana M4A3E8 – to grupa prostych ludzi, którzy obcują z okrucieństwem i śmiercią na co dzień, a swoją frustrację, stres i strach odreagowują tak na Niemcach, jak i na sobie. Amoralni, cyniczni i pełni nienawiści, choć raczej nie zyskają sympatii widzów, to jednak w swej niedoskonałości wydają się postaciami wielowymiarowymi, a co za tym idzie – różnorodnymi i ciekawymi. Duża w tym zasługa obsady filmu. W zasadzie wszyscy aktorzy wypadli bardzo przekonująco. Pozytywnie zaskakuje zwłaszcza LeBeouf – tak udanej kreacji w wykonaniu dotychczas mocno kontrowersyjnego aktora chyba nikt się nie spodziewał. Furia zawiera zaskakująco mało scen batalistycznych, które w dodatku są raczej kameralne (szczególnie zawiedzione mogą być osoby liczące na wiele bitew stricte pancernych, gdyż paradoksalnie takowa jest tylko jedna), jednak sposób ich przedstawienia jest wystarczająco emocjonujący, by przed zbliżającym się starciem i widzowi udzieliło się uczucie niepokoju. Zresztą trudno oprzeć się wrażeniu, że głównym celem twórców było zarysowanie psychologicznego aspektu

zdegenerowanych żołnierzy, a pieczołowite zobrazowanie działań wojennych miało dla nich drugorzędne znaczenie. W odróżnieniu od innych produkcji o podobnej tematyce, nie uświadczymy tu też ani górnolotnych haseł, ani łopatologicznego moralizatorstwa, które zniesmaczyłyby nawet najleniwszego bajkopisarza. Jedynie finałowe starcie – mało oryginalne (ileż to już razy paru śmiałków podejmowało nierówną walkę z przeważającymi siłami wroga?) i nieco naciągane – odstaje od reszty obrazu. Szczęśliwie również w tym przypadku uniknięto zbędnej pompatyczności i przedstawiono satysfakcjonujące zakończenie. Ayer do zobrazowania destrukcyjnego wpływu wojny wykorzystuje wiele innych środków wyrazu, nie ograniczając się jedynie do epatowania dosadną przemocą. Zapadającą w pamięć jest scena, w której próba zachowania przez sierżanta Colliera i szeregowego Ellisona jakichkolwiek pozorów kultury i normalności przy obiedzie, kontrastuje z przedstawianym przez ich kompanów barwnym opisem metod dobijania koni pozostawionych przez pośpiesznie wycofujące się wojska niemieckie. Być może tytuł filmu nie odnosi się wcale do nazwy czołgu, lecz do specyficznego stanu psychiki bohaterów uwięzionych w spirali śmierci, przemocy i nienawiści, uciekających się do ślepej furii, gdyż tylko dzięki niej mają szanse przeżyć i nie zwariować. Furię można polecić każdemu miłośnikowi kina wojennego – to z pewnością jeden z najciekawszych przedstawicieli gatunku na przestrzeni ostatnich kilku lat. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

47


Tytuł Sleepy Hollow Reżyseria Alex Kurtzman, Roberto Orci Stacja Fox Data premiery światowej 16 września 2013

Recenzuje Mateusz Żebrowski

Nie całkiem bez głowy

P

od koniec XVIII wieku Stany Zjednoczone wydzierały z rąk Anglików wolność podczas wojny o niepodległość. Nikt nie przypuszczałby jednak, że już w tamtych czasach sercem i kolebką największego współczesnego mocarstwa było Sleepy Hollow. Niespodziewaną wersję znanej historii w serialu wyprodukowanym przez Fox zdecydowali się przedstawić Alex Kurtzman i Robrto Orci, którzy wskrzesili Ichaboda Crane’a i legendarnego Jeźdźca bez głowy, a także przenieśli ich w czasy współczesne. Sleepy Hollow (Jeździec bez głowy) zadebiutowało na małym ekranie we wrześniu 2013 roku. W Polsce premierowy odcinek wyemitowano kilka miesięcy później. Seria doczekała się kontynuacji, którą można aktualnie oglądać zarówno za oceanem, jak i w naszym kraju. Na nowo wykreowane losy Crane’a i Jeźdźca bez głowy odznaczają się dużą nonszalancją w podejściu do tematu. Praktyka ta w przypadku Kurtzmana i Orciego wcale jednak nie dziwi. Pierwsze producenckie szlify zbierali przy serialach o przygodach Herkulesa i Xeny. W obu przypadkach wątki mityczne zostały potraktowane nad wyraz przedmiotowo. Crane – w pierwowzorze (opowiadaniu Washingtona Irvinga) bawidamek i ćwierćintelektualista, u Tima Burtona – wrażliwiec na siłę szukający w otaczającym świecie racjonalizacji – w serialu przeobraża się. Zostaje przedstawiony nam jako żołnierz brytyjski, ostatecznie wybierający walkę po stronie kolonistów. Crane pojmuje, że wspierał stronę, po której panoszyło się zło, a to właśnie iście manichejski pojedynek stał u początku wojny o niepodległość. Od tej

Fot. materiały prasowe

pory główny bohater wraz z Waszyngtonem, Adamsem, Jeffersonem i Franklinem walczy z demonami, których pełno wśród brytyjskiej generalicji. Ichabod dzięki czarom swojej żony Katriny zmartwychwstaje w XXI wieku, kiedy Moloch – wcielone zło utożsamiane w serialu z diabłem – decyduje się rozpętać apokalipsę. Również Jeździec bez głowy budzi się do życia, żeby wypełnić na ziemi misję jako wysłannik Molocha. Crane wraz z policjantką Abigail Mills, postacią, wokół której zogniskowane są współczesne wątki, ma obronić Sleepy Hollow, a w rezultacie świat, przed siłami zła. Już ów niepełny zarys fabuły przyprawia o zawrót głowy. To jednak dopiero początek atrakcji. Na widza czeka również kulturowy misz-masz oraz historyczny groch z kapustą. Twórcy serialu, poza sztafażem katolickim oraz apokaliptycznym, przywołują legendy – żydowską kabałę czy wierzenia indiańskie. Co krok pojawiają się tajemne alfabety, kody, intelektualne zagadki, nauka miesza się z zabobonem, a logika z jej brakiem. Oglądając Sleepy Hollow, zostajemy zabrani w podróż transkulturowym rollercoasterem. Serial schlebia zarówno niewybrednym gustom, jak i tym bardziej wyszukanym. Intelektualną gratyfikacją może być między innymi możliwość identyfikacji elementów z przeróżnych porządków kulturowych. Podobnie rzecz ma się z historycznymi reinterpretacjami obecnymi w monologach Ichaboda. Twórcom w sposób zabawny udało się zaprezentować również kłopoty adaptacyjne Crane’a w XXI wieku. Różnice pomiędzy obyczajowością współczesną a tą sprzed 200

lat pozwoliły scenarzystom skonstruować wiele epizodów trafnie pointujących współczesne społeczeństwo, a jednocześnie wyeksplikować zdobycze amerykańskiego narodu. Ogromną siłą serialu są niewątpliwie dobrze skonstruowane i jeszcze lepiej zagrane postacie – zarówno na pierwszym, jak i na drugim planie. Tom Mison jako Ichabod wspaniale odnajduje się w roli nieco zagubionego we współczesnej rzeczywistości brytyjskiego dżentelmena i amerykańskiego patrioty jednocześnie. Podobnie Nicole Beharie grająca Abigail umiejętnie łączy siłę i kruchość, które w przypadku jej postaci przyciągają uwagę. Niczego nie można zarzucić również większości aktorów drugoplanowych. Nikt nie dorównuje jednak Johnowi Noble’owi, który wciela się w zjadacza grzechów – Henry’ego Parrisha. Znany z roli Denethora w Powrocie króla oraz Bishopa we Fringe, w Sleepy Hollow wciela się w bohatera najbardziej tajemniczego, a zarazem doznającego najciekawszych przemian. Noble wykorzystuje pełną paletę aktorskich środków i robi to z prawdziwą maestrią, kradnąc dla siebie niemal każdy odcinek. Trudno jednoznacznie ocenić Sleepy Hollow. To serial, w którym akcja i rozrywka dominują nad innymi komponentami. Produkcja Fox jest w istocie komiksowa, wpisująca się w szeroko pojętą kulturę remiksu, wykorzystującą „zgrane” motywy w celu przeinaczenia ich, a niekiedy nawet wypaczenia. Sleepy Hollow należy oceniać więc przede wszystkim jako naprawdę dobrze zrealizowaną, naszpikowaną akcją, serwowaną raz w tygodniu, 40-kilkuminutową niezobowiązującą, atrakcyjną rozrywkę.


ko n t r a s t m i e s i Ä™ c z n i k

49


SAMOREALIZACJA, GŁUPCZE! WOLSKI

M

ówią, że poloniści są rycerzami w służbie słowa, a dziennikarze – najemnikami. Może i coś w tym jest, wszak ci pierwsi przerzucają się słowami w imię zasad, a ci drudzy za pieniądze. Ale ostatnimi czasy ta granica wydaje się zacierać. I to bynajmniej nie dlatego, że poloniści mają coraz mniej zasad, a dziennikarze coraz mniej pieniędzy. Dziennikarzem – jak wiadomo – może zostać każdy, kto ma do tego dryg. Poloniści również zostają dziennikarzami, nieraz bardzo dobrymi. Ważne jest, żeby wiedzieć coś o świecie, na czymś się znać, umieć szybko i skutecznie zgłębić zadany temat, a jednocześnie radzić sobie w kontaktach z ludźmi. To oznacza ni mniej, ni więcej, tylko tyle, że trzeba chcieć się rozwijać. W każdą stronę i przy każdej możliwej okazji. Wtedy i tylko wtedy potencjalny dziennikarz może się sprawdzić – kiedy umie się uczyć, kiedy potrafi selekcjonować informacje, wreszcie kiedy ma już pod czaszką to i owo. Dlatego właśnie studia dziennikarskie sensu stricto – o ile nie są medioznawcze – nie mają znaczenia, bo warsztatu uczą w stopniu znikomym jak na potrzeby rynku, a poza warsztatem nie uczą niczego. Chyba że idą w rozmaite odmiany parahumanistyczne, jak chociażby różnego rodzaju specjalności brandingowe, PR-owe, kreatywne itp. Rezultat często jest taki, że na kierunkach dziennikarskich nie ma specjalności dziennikarskich. A to zakrawa na dość poważną patologię. To wszystko mocno odbija się na przyszłym życiu zawodowym absolwentów. Bo być dziennikarzem z samym tylko dyplomem dziennikarstwa nie sposób. Można wprawdzie iść na staż, żeby zyskać doświadczenie, ale to dość wątpliwa ścieżka kariery, tym bardziej, że rotacja stażystów w redakcjach jest ogromna. Tylko jeśli robiło się coś poza studiami, zdobywało się doświadczenie – choćby najdziwniejsze – ma się szansę na jakąś przyszłość w tej dziedzinie. I tu dochodzimy do kwestii najistotniejszej: co robić, żeby się wyróżniać na tle innych? Odpowiadam od razu: rób, co chcesz. Bo tylko robiąc to, co cię naprawdę cieszy i daje ci dużo frajdy, będziesz miał pewność, że robisz to najlepiej, jak potrafisz. Tylko wtedy solidnie i szybko będziesz się rozwijać. Chcesz zrobić sobie kostium Batmana? Założyć Wikipedię o AC/DC? Nagrać płytę hiphopową? Proszę bardzo. Nawet nie wiesz, ilu rzeczy się przy okazji nauczysz i jaką wiedzę zyskasz. I przede wszystkim – kiedy na drodze zawodowej się ona przyda.

Ilustr. Ewa Rogalska (2)


••• felietony

CO BY BYŁO, GDYBY NIE BYŁO WCZORAJ?

G.

ZAWADA

PLUSKOTA

N

ie czekam na święta pierwszy raz – co roku podobnie to wygląda. Siedzę w grudniu w pracy i zamiast o produktywności, o wynikach, o prezentacji w Power Poincie, ja myślę o barszczyku, karpiku. Zamiast skupić się na wynikach biznesowych, ja „lulajżejezuniu” sobie nucę. Moje oczekiwanie jest optymistyczne. Wiem, że Wigilia będzie, że barszczu, uszek sobie pojem. Nie zawsze czekanie takie fajne jest. 8 grudnia ogłoszono, że trzecia część gry Wiedźmin będzie opóźniona o trzy miesiące. To już drugie opóźnienie Wiedźmina – wcześniej był już w plecy o dwa miechy. Łącznie fani Geralta czekać będą pięć miesięcy na kolejne jego przygody. Wiadomość o opóźnieniu przyjęta została z żalem, smutkiem, czasami nawet złością. Twórcy przepraszają za obsuwę i mówią, że dopieszczają sprawę, że chcą dać graczom to, co mają najlepsze. Mówią rozsądnie. Legenda Nintendo, jeden z megatwórców gier, Shigeru Miyamoto, powiedział pewnego razu: A delayed game is eventually good, but a rushed game is forever bad. Fajnie brzmi, nawet głębię w tym jakąś czuć, można więc pokiwać głową ze zrozumieniem, rację przyznać władzom CD Projekt. Ostatnio mieliśmy przecież przykład gry wyczekiwanej niewyobrażalnie, którą ostatecznie wypuszczono za szybko – chodzi oczywiście o przepełnione błędami Assasins Creed: Unity. Bunt, który wybuchł wśród fanów, odbił się czkawką Ubisoftowi. Dlatego też CD Projekt znalazł się w bardziej komfortowej sytuacji, mógł z mniejszym strachem przesunąć premierę. Fani płaczą z powodu obsuwy, ale płaczą ze zrozumieniem. Chcą mieć jak najlepszą grę, bezbłędną, przeklejają cytat Miyamoto i czekają. Z karpiem, z Wigilią mam raczej spokój, wiem, że się nie zawiodę. Nie powiem jednak, że nie mam oczekiwań i standardów. W Wigilię chcę dostać odpowiedniego karpia, odpowiednie uszka i barszcz. Jak wreszcie siądę do stołu i będą nie takie, jakie sobie wymarzyłem, mogę się zezłościć. Owszem, czekanie wiąże się z nerwami, emocjami, ale jest to też okres rozpieszczania się marzeniami, wspominania wcześniejszych doświadczeń, eksperymentów myślowych, rozważań na temat wspaniałości finału. Zapominamy, że finał bywa różny, nie zawsze warty jest wyglądania. Ile serc się złamało, ile łez się polało? Tak, mówię o tobie, Mass Effect 3! Ceńmy więc czekanie. Nie wieszajmy na nim psów. Czasami lepiej jest czekać na przysłowiowego Godota niż doczekać się przysłowiowego G.

Fot. Alicja Foińska

Z

a 300 lat naukowcy skonstruowali urządzenie do pomiaru mocy, którą niesie ze sobą fotografia. Z dostarczonych badań wynika, że im starszy jest obraz, tym więcej gromadzi się w nim energii. „To epokowe odkrycie!” – krzyczały nagłówki wszystkich dzienników, które w tamtych czasach były wydawane tydzień za wcześnie. Profesor Ludwiq ZNG45F udowodnił, że czas można zamienić w energię i później go odzyskać w procesie reakcji fizyczno-chemicznej zwanej popularnie patrzeniem. Sny Einsteina doprowadziły go do zupełnie innych wniosków niż te, do których zmierza rzeczywistość. Czas nie jest linią ciągłą. Jest linią przerywaną, którą niektóre osoby za pomocą niektórych wydarzeń próbują połączyć w część całości i czasami im się to udaje. Wczoraj było jutro. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

51


Fot. Sandra Nowak


street

kontrast miesięcznik

53



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.