preview
4
Co warto zobaczyć, czego posłuchać i gdzie się wybrać? Co ominąć z daleka? publicystyka
8 14
Życie jako sklep z zabawkami
Z Dariuszem Dudzikiem rozmawia Joanna Figarska
30
Rozkosz jest kobietą
33
Aleksandra Drabina
Współczesna seksualność kobiet (coraz częściej widoczna w popkulturze, mediach i debacie publicznej) przełamuje dzisiaj echa dawnych tabu i konwencji. W dyskursach wciąż porusza się nowe kwestie, stale pogłębiając dostępną wiedzę oraz odkrywając kolejne tajemnice kobiecego doświadczania rozkoszy.
W połowie filmu warto założyć koszulkę
W listopadzie 1999 roku, w Austin, po zgłoszeniu przez jednego z sąsiadów zakłócenia ciszy nocnej, interweniujący policjanci zastali Matthew McConaugheya w niecodziennej sytuacji. Na stole, obok szklanego bonga, leżała marihuana, z głośników ryczała muzyka, a nagi aktor starał się akompaniować, grając na bębnach.
Mateusz Stańczyk
My French Film Festival
My French Film Festival – La passion – dosłowny raj dla kinomanów przemierzających przestrzenie Internetu. W sieci uaktywniło się po raz kolejny źródło legalnej kultury związanej z filmem. To jedyne w swoim rodzaju wydarzenie dla wszystkich miłośników kina francuskiego trwało od 16 stycznia do 16 lutego.
Sonia Milewska
17 NLP – porywający system i wielkie obietnice
NLP – zbiór technik komunikacji oraz metod pracy z wyobraźnią, stosowanych w celu tworzenia i modyfikowania wzorców myślenia i postrzegania – stał się modny na całym świecie wśród celebrytów, biznesmenów i polityków, marzących o dalszej karierze, samodoskonaleniu się i umiejętnym manipulowaniu ludźmi.
recenzje
36
Tam, gdzie nie zachodzi Czarne Słońce; Ósmy cud; Podarki dla smutku; Kino białych plam nudy; Ziarno nadziei; felietony
Krystyna Darowska
42
Filip Zawada, Michał Wolski, Marcin Pluskota
fotoplastykon
street
Justyna Pennards-Sycz 44
Bartosz Trybus
kultura
20
Wydaliśmy płytę, czas na musical!
20 lutego 2015, Warszawa. Atmosfera niczym na gali oscarowej: czerwony dywan przed wejściem do Teatru Muzycznego Roma wita kolejne znane osoby, takie jak Hanna Gronkiewicz-Waltz czy Prezydent Komorowski z żoną. Ale tak jak setki razy wcześniej to Björn Ulvaeus z ABB-y jest najważniejszą osobą tego wydarzenia.
22
Wspierają nas:
Wojciech Szczerek
Sztuka łączenia kontrastów
Rozmowa z Justyną Pennards-Sycz
Magdalena Kownacka
film
26
Portrety serialowych matek
Zgodnie z powiedzeniem – jest tylko jedna. Wiele jest jednak seriali, które w sposób godny uwagi prezentują figurę matki, czyniąc z niej coś więcej niż tylko tło dla pozostałych, bardziej brawurowych bohaterów.
Karolina Kopcińska
„KONTRAST” MIESIĘCZNIK Gajowicka 119/12, 53-421 Wrocław
WYDAWCA Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” ul. Romualda Traugutta 147/14, 50-149 Wrocław
E-MAIL kontrast.wroclaw@gmail.com redakcja@kontrast-wroclaw.pl
WEB http://www.kontrast-wroclaw.pl/
REDAKTOR NACZELNA Joanna Figarska ZASTĘPCA Ewa Fita REDAKCJA Agnieszka Barczyk, Zuzanna Bućko, Adam Cybulski, Krystyna Darowska, Aleksandra Drabina, Aleksander Jastrzębski, Karolina Kopcińska, Elżbieta Pietluch, Marcin Pluskota, Mateusz Stańczyk, Monika Stopczyk, Marta Szczepaniak, Wojciech Szczerek, Monika Ulińska, Mateusz Węgrzyn, Michał Wolski, Filip Zawada, Magdalena Zięba FOTOREDAKCJA Bartek Babicz, Katarzyna Domżalska, Maciej Margielski, Patryk Rogiński KOREKTA Iwona Brzezowska, Joanna Kochel, Monika Mielcarek, Anna Momot, Andrea Marx, Monika Osiowa, Karolina Słabolepsza, Weronika Szkwarek, Katarzyna Szlapińska, Dorota Toman GRAFIKA Katarzyna Domżalska, Dawid Janosz, Joanna Krajewska, Marta Kubiczek, Ewa Rogalska, Róża Szczucka, Wojtek Świerdzewski DTP Patrycja Wojkowska
ZŁAPAĆ ŻYCIE ZA BARY Joanna Figarska
Z
darza mi się wpadać w panikę, że wciąż mam za mało czasu, by zrobić wszystko, co sobie zaplanowałam. Wciąż wydaje mi się, że dzień w niezauważalny sposób się kurczy, podczas gdy zbliżający się wieczór kusi lenistwem i perspektywą włączenia kolejnego odcinka ulubionego serialu. A jednak są dni, kiedy konsekwentnie realizuję wyznaczone sobie zadania, pozwalając im jednocześnie zniknąć zarówno z mojej listy „rzeczy do wykonania”, jak i mojej pamięci, tym samym wzbogacając mnie o nowe doświadczenia – raz mniejsze, raz większe, ale zawsze „jakieś”. Zastanawiam się, od czego to zależy, że można mieć dwadzieściaparę lat, a swoim przygodami, podróżami, czy realizacją pasji, wyprzedzać 30- i 40-latków. Do takiej refleksji skłoniła mnie rozmowa z majową osobowością numeru – Darkiem Dudzikiem, który oprócz tego, że jest tancerzem i aktorem, między innymi uprawia sztuki walki i już zdążył przejechać konno Mongolię.
Kolejnym zagadnieniem, które zaprzątało moją głowę podczas tegorocznej majówki, był brak efektywności niektórych działań i kolejna próba poszukiwania przyczyn takiego, a nie innego stanu rzeczy. Wprawdzie nie mam problemu z przemówieniami (przynajmniej tak mi się wydaje), ale moja droga od zamysłu do skutecznej realizacji pomysłów jest o wiele dłuższa niż chociażby w przypadku bohaterki naszej drugiej majowej rozmowy – Justyny Pennards-Sycz, artystki od lat mieszkającej w Holandii. Problem braku efektywności porusza też w artykule pod tytułem NLP – porywający system i wielkie obietnice Krystyna Darowska. Przyszła wiosna. Przynajmniej tak mówi kalendarz. Może maj, skoro nie grudzień ani styczeń, będzie miesiącem, w którym wreszcie uda nam się zrealizować chociaż jedno postanowienie i zamiast notorycznego popełniania tych samych błędów złapiemy życie za bary i zaczniemy działać. Skutecznie!
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
3
preview muzyka
MUSE I DRONY
7
album studyjny brytyjskiej grupy Muse nadchodzi wielkimi krokami. Drones trafi do naszych odtwarzaczy już 9 czerwca. Następca The 2nd Law z 2012 roku zaoferuje słuchaczom 12 nowych utworów. Do tej pory album jest promowany przez kawałki Psycho i Dead Inside. Drugi z nich jest punktem wyjścia historii opowiedzianej na płycie i przedstawia moment, w którym główny bohater traci nadzieję i staje się martwy w środku, jednocześnie wystawiając się na działanie sił, o których opowiada utwór Psycho. Wydawnictwo Warner Bros. Records.
Z ZAPARTYM TCHEM
VENTER PO RAZ DRUGI
D
obre wieści dla fanów muzyki elektronicznej i wszystkich zainteresowanych dokonaniami Polaków w tej gałęzi sztuki. Wrocławski duet Venter, tworzony przez Tomasza Bednarczyka i Tomasza Mreńcę, po wydaniu w zeszłym roku EP-ki Venter uraczy słuchaczy debiutanckim longplayem o tym samym tytule. Krążek ukaże się 30 czerwca nakładem wydawnictwa Sensefloor. Co ciekawe, płyta pierwotnie pojawi się tylko na winylu i usłyszymy na niej 9 kompozycji. Gościnnie zawitają w nich: Baasch (wokalista, kompozytor i producent), Stefan Wesołowski (pianista) oraz Piotr Lewandowski (wokalista wrocławskiego duetu We Draw A). Płytę promuje utwór Fire, stworzony z udziałem wspomnianego Baascha.
T
erence Blanchard – trębacz jazzowy, kompozytor i wielokrotny zdobywca nagrody Grammy zaprezentuje światu swój nowy album już 26 maja. Na Breathless usłyszymy nowy kwintet muzyka The E-Collective w składzie: Charles Altura (gitara), Fabian Almazan (fortepian i syntezatory), Donald Ramsey (bas) oraz Oscar Seaton (perkusja). Na krążku znajdzie się dużo grooviącego fusion, flirtującego z funkiem, R&B, a nawet bluesem. W niektórych spośród 13 utworów (na przykład w Comparing to What i I Ain’t Got Nothin’ But Time) zagości też wokalista PJ Morton, znany między innymi z zespołu Maroon 5. Płytę promuje singiel Soldiers. Wydawnictwo Blue Note Records.
FLORENCE PO RAZ TRZECI
N
a kolejną, trzecią już, płytę studyjną grupy Florence and the Machine przyszło czekać aż cztery lata. Album ukaże się 29 maja i przyniesie fanom 11 nowych kompozycji. Na How Big, How Blue, How Beautiful Florence Welch odwraca się od tematów związanych ze śmiercią i koncentruje na życiu. Głównym tematem kompozycji ma być próba nauczenia się, jak żyć i kochać w otaczającej nas rzeczywistości, zamiast próbować z niej uciec. Producentem płyty jest Markus Davis, który do tej pory współpracował choćby z Björk, Arcade Fire i Coldplay. Na krążku usłyszymy też aranżacje Willa Gregoryego – współtwórcy duetu Goldfrapp. How Big (...) promują teledyski do utworów: What Kind of Man, St Jude oraz Ship to Wreck. Wydawnictwo Island Records.
Fot. materiały prasowe
Red. Aleksander Jastrzębski
preview film
DINOZAURY POWRÓCIŁY
12
czerwca to dzień, w którym park jurajski, po raz czwarty już, otworzy swoje bramy. Akcja Jurassic World dzieje się 22 lata po zdarzeniach z wersji z 1993 roku. Park cieszy się ogromnym powodzeniem, aby jednak jeszcze zwiększyć jego atrakcyjność, naukowcy stworzyli nową hybrydę dinozaura. Oczywiście, eksperyment po raz kolejny wymyka się spod kontroli, a teren wyspy ponownie pogrąża się w chaosie, któremu czoło tym razem stawiają Bryce Dallas Howard oraz Chris Pratt, który porzuca strój strażnika galaktyki na rzecz skórzanej kamizelki.
KIEDY KINO PRZEMÓWIŁO
OTO MANGLEHORN
M
angelhorn to zarówno tytuł filmu, jak i nazwisko głównego bohatera, samotnika i ekscentryka, pragnącego rozliczyć się z przeszłością i przestępstwem, którego popełnienie kosztowało go utratę ukochanej. W roli głównej Al Pacino i choć aktor lata świetności ma już prawdopodobnie za sobą, to wciąż warto go oglądać na ekranie. Szczególnie, że u jego boku pojawia się Holly Hunter, a za kamerą stoi David Gordon Green, nominowany w zeszłym roku do Złotego Lwa na festiwalu w Wenecji. Premiera filmu 26 czerwca.
N
a oficjalne wejście do polskich kin, które nastąpi 5 czerwca, Śpiewak jazzbandu czekał aż 88 lat. Swoją światową premierę obraz miał bowiem 6 października 1927 roku. Główny bohater, syn kantora w synagodze, opuszcza dom rodzinny, by spełnić marzenia o zostaniu artystą jazzowym. Fabuła nie wydaje się może zbyt porywająca, jednak Śpiewak jazzbandu uznawany jest za dzieło przełomowe – to pierwszy w historii kina film dźwiękowy. Warto wybrać się na seans i sprawdzić, jak ówcześni poradzili sobie z czymś dla nas oczywistym.
Red. Karolina Kopcińska
GRA INTYMNA
W
yreżyserowana przez Urszulę Antoniak Strefa nagości oficjalną polską premierę miała podczas zeszłorocznego festiwalu w Gdyni, jednak do szerokiej dystrybucji trafi dopiero 12 czerwca. Holendersko-polska produkcja opowiada historię erotycznej fascynacji pomiędzy dwoma nastolatkami, Holenderką i Arabką. Inspirowany Żyć własnym życiem Jean-Luca Godarda film nominowany był do Złotej Żaby na Festiwalu Camerimage. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
5
preview teatr
PRZY ZGASZONYM ŚWIETLE
W
rocławski Teatr Współczesny rozpoczyna nowy cykl pod tytułem Teatr w ciemnościach, w ramach którego spektakle odgrywane będą przed publicznością w całkowitej ciemności, aby oddziaływać przede wszystkim na zmysły inne niż wzrok. Główną ideą serii jest zaprezentowanie dramaturgii w odmienny sposób, tak aby stworzyć widzowi przestrzeń do osobistego, wyrwanego ze schematów interpretacyjnych, odczytania tekstu. Pierwszym prezentowanym przedstawieniem będzie Dziwny pasażer Tymoteusza Karpowicza w reżyserii Andrzeja Ficowskiego. Premiera została przygotowana na 10 rocznicę śmierci autora (28 czerwca).
GDZIE JEST MĄDROŚĆ?
W
ramach cyklu „wtw://prosta_historia” powstaje spektakl Nie trzeba Asji Wołoszyny w reżyserii Kamili Michalak. Sztuka jest próbą odpowiedzi na pytanie, czym dzisiaj jest mądrość, a inspirację do jej napisania stanowiło życie i prace rosyjskiego matematyka – Grigorija Perelmana. Najsłynniejszym dokonaniem naukowca było potwierdzenie hipotezy Poincarégo dotyczącej kształtu Wszechświata. Realizatorzy pragną przyjrzeć się także sylwetce samego matematyka, który poszukując przez całe życie mądrości, unikał rozgłosu i odcinał się od spraw doczesnych. Premiera zaplanowana jest na 27 czerwca.
PRZYSZŁOŚĆ
N
iemal przez cały czerwiec (dokładnie od 8 do 28) w Poznaniu odbywać się będzie 25. edycja Malta Festival. Tematem tegorocznej odsłony będzie „Nowy Ład Światowy”, a jej kuratorem – Tim Etchelles, jeden z najważniejszych przedstawicieli współczesnego teatru alternatywnego i założyciel grupy Forced Entertainment. Wraz z innymi artystami (między innymi Tiago Rodriguezem, Vlatką Horvat, Rabihem Mrouém) oraz zespołami (na przykład Schwalbe i Winterfamily) Etchelles spróbuje odpowiedzieć na pytanie, jak będzie wyglądał świat za dwie dekady.
MIASTO NOCĄ
O
d 10 lat organizowana jest w Lublinie „Noc Kultury”, podczas której całe miasto ożywa, a od zmierzchu do świtu na ulicach, skwerach i w zaułkach organizowane są dziesiątki wydarzeń kulturalnych. W tę jedną noc otwarte są również wszystkie instytucje kultury. Uczestnicy imprezy mogą w ciągu kilku godzin wziąć udział w kilkunastu koncertach, spektaklach, wystawach, prezentacjach artystów ulicznych i różnorodnych warsztatach. W tym roku Lublin nie zaśnie w noc z 6 na 7 czerwca. Fot. materiały prasowe
Red. Marta Szczepaniak
preview książki
Pilch znowu fantazjuje
Przystanek Fjällbacka
W
ylegując się na skąpanej w czerwcowym słońcu plaży, sięgnijmy po odrobinę skandynawskiej ochłody za sprawą wydanej przez Czarną Owcę najnowszej powieści Camilli Läckberg. Fabuła Pogromcy lwów zapowiada się ciekawie. Oczami wyobraźni zobaczmy Fjällbackę w okowach mrozu. Nagle z lasu na drogę wybiega półnaga dziewczyna. Nadjeżdżający samochód nie jest w stanie zahamować… Śledztwo w sprawie wypadku zaginionej Wiktorii trafia w ręce Patrika Hedströma, tymczasem Erica Falck bada okoliczności rodzinnej tragedii sprzed lat.
Nowy wymiar slow life
D
zięki staraniom wydawnictwa Znak nasze myśli zostaną spowite wakacyjną aurą, latem bowiem więcej uwagi poświęcamy codziennemu odzieniu. 8 czerwca w księgarniach wyląduje poradnik Slow fashion. Jak kupując mniej, zyskać wyjątkowy styl napisany przez autorkę bloga styledigger.com, Joannę Glogazę. Dowiemy się, jak robić zakupy z głową, aby zmienić nie tylko wnętrze swojej szafy, lecz, przede wszystkim, błędne nawyki w myśleniu o modzie i stylu. Ponadto poznamy sekrety porządkowania szafy i radzenia sobie z nadmiarem ubrań.
Red. Elżbieta Pietluch
N
ie lada niespodziankę miłośnikom prozy Jerzego Pilcha przygotowało Wydawnictwo Literackie. 4 czerwca w księgarnianych witrynach ukaże się Zuza albo czas oddalenia będąca na poły ironiczną historią o szaleńczej miłości 60-latka do dwudziestokilkuletniej blond piękności. „Stary satyr i młodziutka nimfa – uparcie eksponujące ten motyw starożytne ludy wiedziały, co czynią” – powiedział autor, zanim zasiadł do spisania „summy erotycznej” – brawurowego traktatu miłosnego, w którym splatają się powieść i esej.
Król jest tylko jeden
W
ydawnictwo Albatros 10 czerwca zasili rynek wydawniczy nową książką Stephena Kinga. „Pobudka, geniuszu” – tymi słowami zaczyna się powieść zatytułowana Znalezione nie kradzione, traktująca o czytelniku, którego literatura popycha do zbrodni. Geniuszem jest John Rothstein, autor porównywany do J.D. Salingera, twórca postaci Jimmy’ego Golda, który od kilku dekad nie wydał jednak żadnej książki. Czytelnikiem – Morris Bellamy, wściekły nie tylko o to, że jego ulubiony autor przestał pisać, lecz także dlatego, że sprzedał nonkonformistyczną postać Golda dla zysków z reklam. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
7
J
oanna Figarska: Gratuluję nagrody dla najlepszego aktora we wrocławskiej edycji konkursu 48 Hour Film Project Poland. Zacznijmy zatem od aktorstwa i Twoich pierwszych ról. Dariusz Dudzik: Zawsze chciałem być informatykiem i autorem gier, bo sprawiało mi to ogromną frajdę. Chodziłem do liceum o takim profilu. Sprawa z aktorstwem wyglądała dość śmiesznie: moja siostra chodziła do Studium Muzyki i Tańca w Krakowie i pewnego dnia odprowadzałem ją późnym wieczorem z zajęć do domu i dyrektorka zaczepiła mnie, mówiąc, że koniecznie muszę przyjść, koniecznie muszę pograć, potańczyć. Przyszedłem więc raz, przyszedłem drugi raz, trzeci, czwarty i jakoś tak zostało. Potem pojawił się pomysł zdawania na studia aktorskie. Czy już wtedy, w Krakowie, wiedziałeś, że chcesz aktorstwo połączyć z tańcem? I czy musical był jedną z pierwszych form teatru, z którą się zetknąłeś? Tak, był pierwszy. Zaczynaliśmy od tego musicalu, robiliśmy fragmenty lub całe, najbardziej znane, spektakle tego gatunku, jak na przykład Koty, które były zrobione totalnie amatorsko – oczywiście w dobrym znaczeniu tego słowa. Musical kręcił mnie od zawsze, również wtedy, gdy dostałem się do Baduszkowej do Studium Wokalno-Aktorskiego przy Teatrze Muzycznym w Gdyni. Tam utwierdziłem się jedynie w przekonaniu, że jest to forma dla mnie najfajniejsza, dająca mi najwięcej przyjemności. Skoro zacząłeś już o Gdyni… Co dało Ci to studio? Wiem, że byłeś tam zaledwie rok. W Gdyni nabrałem mnóstwo musicalowych doświadczeń, takich jak przygotowanie wokalne klasyczne – do tej pory z łezką w oku wspominam profesora Smagackiego, który uczył mnie właśnie śpiewu klasycznego – no i taniec. Mnóstwo tańca, przede wszystkim stepowanie, które znałem już wcześniej, ale tam zajęcia były już profesjonalne, raz w tygodniu; ale gdy poznałem kolegów ze starszych roczników, to stepowaliśmy 2–3 w tygodniu, a bywało nawet, że codziennie. Myślę, że spośród wszystkich przedmiotów to właśnie stepowanie miało największy wpływ na moje życie. A jak Twój rocznik? Zespół? Poznałem tam wspaniałych ludzi, między innymi: Krzyśka Kowalskiego, Tomka Ziętka, Stefana Pawłowskiego, rodzeństwo Stasiewiczów. Cały nasz rok na Baduszkowej był nie-
Fot. Jarosław Podgórski
Czy można być aktorem, tancerzem, sportowcem i jeszcze do tego przemierzyć konno Mongolię i przepłynąć (prawie) całą, 10. co do długości rzekę świata? Dariusz Dudzik w rozmowie z Joanną Figarską udowadnia, że można.
samowity – taka grupa ludzi, którzy dzisiaj jeżdżą po świecie i zajmują się teatrem na różne sposoby. Poznałem też Karola Drzewoszewskiego, który był dwa lata wyżej i już wtedy miał kompletnego świra na punkcie stepowania. Zaczęliśmy razem ćwiczyć, wymyślać kroki i choreografie, co zaowocowało między innymi duetem stepującym i moim debiutem na scenie Teatru Muzycznego w Gdyni. Stepowałeś nie tylko na teatralnej scenie, ale mieliście też pokazy „na mieście”. Ludziom podobał się ten rodzaj tańca? Naszą tradycją było, że co wakacje jeździliśmy na monciaka sopockiego [Sopocki Monciak – w slangu ulica Monte Cassino w Sopocie, która biegnie w stronę mola – przyp. red.] i przez te kilka dni, zazwyczaj piątek–sobota– niedziela, od rana do wieczora stepowaliśmy. To była taka chwila, że nagle, gdy my stepujemy, wokół nas zbiera się tłum kilkudziesięciu osób, które tamują przejście tak bardzo, że inni, którzy nas już widzieli, nie mogą nas nawet ominąć. Ludziom to się podobało. Zatrzymywali się, zawsze jakiś przysłowiowy grosz wpadł do tego kapelusza, a bywało też tak, że wpadały dziesiątki z… numerami telefonów. Ale to już historia na inną rozmowę. Co jest takiego w stepowaniu, że nawet po szkole zdecydowałeś się na ten rodzaj tańca? Ćwiczyłeś przecież też inne style, na przykład jazz. W szkole mieliśmy styczność z baletem, jazzem, tańcami ludowymi, ale stepowanie po prostu mi się spodobało. Ciężko jednoznacznie stwierdzić dlaczego. Stepowanie jest w zasadzie jedynym tańcem, który oprócz ruchu zawiera w sobie również grę na instrumencie – poprzez wydawanie dźwięków stopami. Jesteśmy jednocześnie tancerzami i twórcami muzyki. Poza tym stepowanie nie musi istnieć samo w sobie. Można je połączyć ze wszystkim: innymi tańcami, teatrem, pantomimą. Nie będę jednak zdradzał swoich pomysłów, z czym jeszcze. Prowadziłeś swoje pierwsze kursy w Krakowie, ale to z zespołem Zaklepotani osiągnąłeś największe sukcesy –
półfinał jednej z edycji programu Mam Talent, udział w brukselskiej TAPTONIGHT jako jedyni reprezentacji Polski. Kto tworzył skład? Byłem ja, był Karol, oprócz tego byli jeszcze nasi koledzy z Akademii Muzycznej w Gdańsku i razem ćwiczyliśmy. W 5–6 osób zaczęliśmy tworzyć show do tego castingu, dostaliśmy się i było wielkie „wow!”. Po Mam Talent mieliśmy coś wspólnie zrobionego, spotykaliśmy się raczej w wakacje i wolne dni, bo zjechać się z różnych części Polski, żeby wspólnie ćwiczyć, nie jest łatwo. Już wtedy byłem we Wrocławiu. Mając już przygotowany wspólny program, dostaliśmy zaproszenie od Grégoire’a Vandersmissena z Brukseli, który co roku organizuje tam festiwal TAPTONIGHT. To był 2013 rok. Byliśmy tam gośćmi, występowaliśmy, ale mieliśmy też warsztaty z ludźmi z całego świata, między innymi z Victorem Cuno, Joshem Hilbermanem, Guillermo Allonsem. Czy Ty masz jakiegoś idola – wzór, którego chcesz w tańcu doścignąć? Wiesz, teraz w Polsce jest lepiej, niż było kiedyś, ale wcześniej, żeby takiego „kogoś” poznać, trzeba było jechać albo właśnie do Brukseli, albo do Czech na letni obóz stepowania. Nie mam jednak nikogo takiego… owszem, są klasyczni mistrzowie stepowania, jak Fred Astaire, Gene Kelly, Gregory Hines, Nicholas Brothers. Oczywiście czerpałem od nich inspiracje, ale jednej takiej osoby nie miałem. Wróćmy jednak do aktorstwa. Byliście niezłym rokiem w Gdyni, ale wiem, że Twój wrocławski rocznik z Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej też był mocny. Co takiego mieliście w sobie, że Wasz dyplomowy spektakl wygrał nagrodę WARTO? Wiesz, byłem w środku tego, więc ciężko mi stwierdzić, co było w nas takiego niezwykłego. Myślę, że byliśmy naprawdę zżytym, w sensie takim prawdziwym i zgranym, rokiem. Nie było niczego na zasadzie „każdy sobie rzepkę skrobie”, a po szkole idziemy do domu i każdy żyje na własną rękę. Ciągle
➢➢
osobowość numeru
JAKO SKLEP Z ZABAWKAMI ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
9
robiliśmy wszystko razem. Po próbach zostawaliśmy dłużej, poza szkołą też się spotykaliśmy. Co do samego spektaklu – Love&Information – to opinie na jego temat były dość skrajne. Tak. Widziałaś? Niestety nie. Zobaczyłam tylko trailer. Miałeś piękne blond włosy. Wszyscy zapamiętują te blond włosy! Spektakl był przede wszystkim o bardzo aktualnych tematach i był tworzony w dość specyficzny sposób. Zresztą Monika Strzępka [reżyserka spektaklu – przyp. red.] ma
Fot. Jarosław Podgórski
pewnego rodzaju styl. Spektakl składał się z kilkunastu scen, bardzo współczesnych, takich jak na przykład gość zakochujący się w programie komputerowym, sztucznej inteligencji czy pałający miłością do idola. Tytuł Love&Information stawia pytanie „kim/ czym jest człowiek?”. Spektakl mówił o informacji, która nas otacza, wwierca nam się w mózgi, o miłości, o różnych schorzeniach umysłowych… tematycznie był więc strasznie rozstrzelony, fragmentaryczny, składał się z 50 scen, pokazujących różne wątki, które łączył wspólny mianownik „miłości i informacji”. Owszem, mógł zszokować
widzów wchodzący na scenę 2-metrowy penis, rozmawiający o tym, że coś z nim jest nie tak. Sama konstrukcja przypominała też bardziej teledysk niż jedną fabułę. Sceny zmieniały się jak w kalejdoskopie. Ciężko było zapamiętać jedną scenę, przeżyć ją, bo zaraz była kolejna sytuacja. Tak jak w życiu. Wszystko też działo się w jednym miejscu, to znaczy: po jednej stronie była widownia, a po drugiej my. Przez większość czasu byliśmy wszyscy na scenie, schodziliśmy tylko, żeby się przebrać albo zmienić charakteryzację. Obserwowaliśmy wszystkie epizody, które się dzieją razem z widownią. Często
też wchodziliśmy w interakcję, by jakoś wciągnąć widza w ten świat. Która forma teatru najbardziej Ci odpowiada? Musicalowa, bardziej rozrywkowa czy raczej zaangażowana w codzienność, społeczna? Teatr muzyczny też może być miejscem konfrontacji z kondycją współczesnego człowieka, o czym ludzie, niestety, zapominają. Przecież to nie zawsze jest zabawa i rozrywka. Mam wrażenie, że właśnie we wrocławskim Capitolu takich rzeczy robi się dużo. Ciężko mi stwierdzić, co jest mi bliższe. Lubię musical, bo sprawia mi nieziemską frajdę,
ale jestem aktorem i lubię wszystko, co jest z tym związane. Zarówno teatr, jak i kino. Na pewno nie widzę teatru jedynie jako miejsca rozrywki. Myślę, że w dobie dzisiejszych mediów i tej papki, którą nam serwują, teatr jest miejscem, gdzie faktycznie można zwrócić widzowi uwagę na dany problem. Spektakle Moniki Strzępki są przecież w pewnym sensie polityczne, mówią o zjawiskach, rzeczach, nad którymi na co dzień się nie zastanawiamy. Gdybym miał stworzyć własną wizję teatru, tobym próbował wszystko ze sobą połączyć, stworzyć teatr uczący pewnych postaw. Zobacz, jakie mamy wzorce w telewizji. W dzisiejszych czasach jest jakiś boom na badassów. Fajnie nimi być. Ale gdzie więcej takich postaw, no wiesz, bardziej rycerskich, gdzie bohater zmaga się z przeciwnościami losu, ale na tej zasadzie, że jest to bohater pozytywny, a nie od razu łajza i menda, taki, który jest fajny. A bądźmy szczerzy, to ma wpływ na ludzi. Podoba mi się teatr polityczny, bo na scenie można mówić o tym, czego nie mówi się w telewizji. I wcale nie chodzi mi o jakiekolwiek agitacje. Robisz bardzo dużo różnych rzeczy. Zdecydowałbyś się na etat w jednym teatrze? Tak. Na 10, 5 albo 2–3 lata, zależnie od teatru. Starałbym się to połączyć z moimi pasjami. Sprawdziłbym, czy w ogóle da się to zrobić. Może akurat okazałoby się, że to nie jest to. Tylko trzeba iść w stronę teatru muzycznego. Od dziecka marzyłem, by pracować właśnie w takim miejscu. A co z kinem? Wiem, że masz za sobą kilka ról w filmach naszego wspólnego znajomego – Janusza Pietroszka. Wiadomo, że forma festiwalu, w którym ostatnio wygrałem, była specyficzna. To też troszeczkę inna materia. Doświadczenie jakieś mam, jest wciąż niewielkie, ale to jest na pewno to, co również chciałbym w życiu robić. Może to nie jest tak bezpośrednie jak teatr, ale z drugiej strony film daje możliwość stworzenia totalnie innego świata, wiarygodnego, ale jednocześnie kompletnie z czapy. Interesuje mnie każde kino. No może poza pornograficznym. Jako aktor chciałbym spróbować swoich sił w różnych rolach, w różnych konwencjach. Osobiście jestem wielbicielem, o czym wcześniej rozmawialiśmy, Gry o tron. Zagrać w czymś takim… produkcji, w której można wykorzystać, oprócz aktorstwa, swoje dodatkowe pasje, umiejętności takie jak sztuki walki, szermierka i jazda konna. Jestem żywiołowy,
strasznie mnie kręci akcja. Jednak niedawno kręciliśmy też film o Cichociemnych. Także bardzo ciekawa materia: czasy historyczne, paradokument. Teatr, taniec, kino i jeszcze podróże. Skąd Ty masz na nie czas? Ten temat wiąże się z moim innym kolegą, z Piotrem Rożkiem. Zawsze wybieraliśmy się na wspólne wypady: czy to nocne przejście 100 kilometrów czy górskie wędrówki. Bywały różne projekty, w których nie zawsze mogłem wziąć udział, bo miałem na przykład warsztaty właśnie ze stepowania. Kilka lat temu wspólnie uznaliśmy, że ja rezerwuję czas, nie wybieram się wtedy na żadne warsztaty – ani teatralne, ani filmowe – tylko szykujemy wyprawę. Myśleliśmy, żeby wybrać się w taką podróż, która nie wymagałaby dużo kasy, bo wtedy jeszcze studiowaliśmy, a tak naprawdę wyprawy na drugi koniec świata trochę kosztują. To było po pierwszym roku studiów, gdy tylko zaliczyłem rok, pojechałem do Krakowa, spotkaliśmy się z Piotrkiem w knajpie i mówimy: „No to co robimy? – Konno przez Mongolię”. Taki pomysł się pojawił. Konno, bo kupimy raz konie, ponieważ w Mongolii są tanie, i jedziemy, gdzie chcemy! Za darmo, ile chcemy. Nazajutrz zaczęliśmy starać się o wizę, samolot. Dwa tygodnie po załatwieniu wiz polecieliśmy do Pekinu – byliśmy w Chinach jakiś czas i stamtąd pojechaliśmy do Ułan Bator, stolicy Mongolii, potem udaliśmy się na północ, kupiliśmy konie i na nich dojechaliśmy prawie pod samą granicę z Rosją. Po ponad miesiącu wróciliśmy z Mongolii, w której mieliśmy mnóstwo przygód: od kradzieży koni aż po próby swatania nas z czyjąś córką. Po powrocie mieliśmy głowy w chmurach, studiować się nie chciało, człowiek sobie uświadomił, że poznawanie świata to też jest coś, co chce robić w życiu. Wyobrażając sobie życie jako sklep z zabawkami, wybieram teatr muzyczny i podróżowanie. Potem wszystko wróciło do normy, Piotrek studiował w szkole lotniczej, ja tutaj aktorstwo, ale za każdym razem, gdy się spotykaliśmy, to snuliśmy opowieści o tym, gdzie się wybrać, co teraz zrobić? Ok, konie odpadają, bo okazało się, że te mongolskie były niewdzięczne i nigdy nie chciały jechać tam, gdzie my chcieliśmy. Zresztą one nie są tresowane tak jak u nas. Miały własne humory i nas zrzucały, raz nawet mój tak mnie zrzucił i przydeptał, że pękło mi żebro. Cieszyły się chyba tylko, gdy je sprzedawaliśmy. Szukaliśmy więc czegoś innego. Piotrek miał
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
11
doświadczenie, bo spływał pontonem z Krakowa do Gdańska Wisłą, a potem kajakiem do Morza Czarnego. Pojawił się więc pomysł kajaka. To było super, bo wiesz, masz kajak, płyniesz, gdzie chcesz, nie musisz targać bagaży, wiosłujesz, poprawiasz swoją kondycję i jest to tanie. Najdroższy we wszystkich naszych podróżach był transport. Dostać się do Pekinu. Albo nad Lenę. To były ogromne koszty: wiz, pociągów, autobusów. Chodziło więc o to, by później jak najmniejszym kosztem przebyć jak najwięcej kilometrów. W ogóle przez dłuższy czas był pomysł, by przebyć kajakiem Ganges, ale Kasia – dziewczyna Piotrka – odrzuciła ten pomysł z powodu dużego zanieczyszczenia tej rzeki. Zresztą ja też więcej poczytałem i zrozumiałem, ilu ludzi ginie w jej delcie. W pewnym momencie Piotrek do mnie dzwoni i mówi: „Darek, Kasia wpadła na świetny pomysł! – No co? – Na Syberię! Spłyniemy Leną całą Syberię!”. Musiałem sprawdzić, gdzie jest ta Lena, bo nie wiedziałem. Okazało się, że to 10. najdłuższa rzeka świata, która płynie przez całą Syberię od Bajkału po północ. No bajka! Po drodze przeżywasz jeszcze kolej transsyberyjską, podróż do Irkucka. Wszystko fajnie, tylko wiesz, nie mieliśmy kajaka. A był podstawą całej wyprawy. Dowiedzieliśmy się w tym samym czasie o memoriale Piotra Morawskiego, który w efekcie wygraliśmy, chociaż w życiu byśmy się nie spodziewali, i dzięki temu dostaliśmy wsparcie finansowe i właśnie kajak. Kajak był specjalnie zbudowany, tak? Tak. Był specjalnie dla nas zbudowany. To był 3-osobowy kajak, 6-metrowy, z dodatkowymi sakwami, ze wzmocnieniami dna. Był profesjonalny, ale wiesz, to była 10. najdłuższa rzeka świata, mająca 4400 kilometrów długości, miejscami szeroka na 20. Wisła to przy niej rzeczułka. Dzięki temu, że przepłynęliśmy ją prawie od początku aż po koło podbiegunowe, to zobaczyliśmy, jak z rzeczułki płytszej od Wisły stała się po prostu wielką, niszczącą rzeką, gdzie fale mają metr–dwa, a gdy są sztormy, to statki się zatrzymują. Jak długo płynęliście? Cała podróż trwała dwa miesiące, a płynęliśmy ponad miesiąc. Mówię o takich dniach, gdzie rzeczywiście płynęliśmy. Cały czas wiosłowaliśmy. Nocą również. Spaliśmy czasem. Byłeś ostatnio na spotkaniu w Warszawie, na którym opowiadałeś o Waszej wyprawie. Z jakim odzewem się spotkałeś?
Fot. Jarosław Podgórski
Ogólnie bardzo się to podoba. Przygotowałem autorskie prelekcje i mówię o tej wyprawie nie tylko w Warszawie. Wcześniej byłem w Poznaniu, na takim dużym festiwalu: „Na szage”, niedawno też dostaliśmy wyróżnienie na bydgoskim festiwalu „W drogę!”. Następne będą w Łodzi i Zielonej Górze. Ludzi ciekawi ten temat. Jak i sama Rosja. W dzisiejszych czasach wiemy o Rosji jedynie
tyle, że ukradła Krym Ukrainie i że nienawidzą Polaków, że przejeżdżają przez Polskę na motorach i sieją nienawiść. Istnieje obraz Rosjan jako wrogów. A w momencie, kiedy my tam jedziemy, spotykamy Rosjan czy w Moskwie, czy na Syberii, i oni nas goszczą po prostu jak swoje dzieci, nic za to nie chcą, są otwarci... podczas gdy w Polsce zapukałabyś do sąsiada z bloku obok, czy może cię
,
co by było, gdyby
wziąć stepówki i pojechać w świat? ugościć, to wiesz, co by było. Na Syberii jest taki klimat, że ludzie muszą sobie pomagać, bo tylko dzięki temu tam przetrwali. Rozmawialiśmy również o stosunkach Polski i Rosji, o propagandzie w mediach i oni nam mówią, że jesteśmy dla siebie druhami, mamy takie same zmartwienia i radości. I nagle słyszysz: „Darek, wszystko, co złe, to jest polityka. Czego wy chcecie? Ty, Darek, czego Ty chcesz jako człowiek?”. Odpowiadam im: „Spokojnie żyć”. Na co oni: „No tak! My też chcemy spokojnie żyć!”. I wiesz, kiedy mówi
Ci to nie jedna rodzina, nie dwie, tylko po drodze po prostu wszyscy, to proszę Cię… to jest tylko polityka. Nie myślałeś o tym, żeby to spisać? Całą drogę prowadziłem dziennik. I z tych zapisków chciałbym wydać książkę. Chciałbym opisać naszą przygodę i, jakby przy okazji, również to, jak tam jest naprawdę. Poznaliśmy różnych ludzi. Poborowych też. W pociągu. Na początku wpadliśmy w panikę, że może wojna się zaczęła, że jadą na front, a tu okazało się, że nie, że to są
normalne chłopaki. Zaczęli z nami rozmawiać, mówiliśmy, że nie umiemy po rosyjsku, to oni próbowali po angielsku, ale zasób słów też był niewielki z ich strony. Graliśmy więc w karty. Planujesz kolejną podróż? Mam kilka pomysłów na wyprawy, już troszeczkę z innej beczki, bardziej artystyczne, połączone ze stepowaniem. Bo wiesz, co by było, gdyby wziąć stepówki i pojechać w świat? I stepując na ulicy, zobaczyć, jak daleko dojadę.
Zdjęcia zostały wykonane w PWST (Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna im. Ludwika Solskiego, ul. Braniborska 59, Wrocław).
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
13
Ilustr. Ewa Rogalska
◉
S
eksualność kobiet to topowy motyw stale przewijający się w popkulturze. W lifestylowych mediach seks jest niewątpliwie jednym z najważniejszych aspektów codzienności, na równi ze zdrowiem, uczuciami oraz wizerunkiem. Wszechobecność seksualności we wszystkich sferach życia publicznego otwiera nowe perspektywy myślenia i przełamuje dawne konwenanse. Dzięki temu zjawisku wiele – niegdyś marginalizowanych – tematów, w tym również kobieca rozkosz, jest wprowadzanych do masowej komunikacji i poddawanych refleksji. Obecność i rozwijanie tematu seksualności z perspektywy kobiet są bezpośrednio związane z powszechnym trendem seksualizacji i fragmentaryzacji cielesności. Seks to także zbiór dyspozycji dotyczących wyglądu ciała, jego stylizacji, praktyk dbania o nie i odtwarzania wizerunkowych konwencji. Adam Buczkowski w artykule Metamorfozy. O dwóch przypadkach społecznego
tworzenia ciała wyróżnia newralgiczne wymiary reguł kontrolowania kobiecego ciała, wspominając przede wszystkim o kosmetykach i makijażu, depilacji oraz o kulcie bezwzględnego dążenia do utrzymania szczupłej sylwetki. Prezentuje je jako mechanizmy sterujące codzienną rutyną i stylem życia oraz mające ścisły nadzór nad wyglądem zewnętrznym, a także aktywnością seksualną. Podobną funkcję pełni moda, kultura fizyczna i sposób odżywiania, których zmienność stanowi dziś cezurę dla przebiegu procesów kreowania ideałów kobiecości. Warto wspomnieć, że w propagowaniu i utrwalaniu wzorców tożsamości biorą udział wizerunki eksponowane między innymi w reklamie, pismach kobiecych, życiorysach celebrytów oraz w pornografii głównego nurtu. Seksualność kobiet jest regulowana przez szereg norm, które mogą zbudować przekonanie, że przyjemność intymną zagwarantuje nienaganny wygląd, zadbane i wysportowane ciało oraz gotowość do podporządkowania się aktualnym
Współczesna seksualność kobiet (coraz częściej widoczna w popkulturze, mediach i debacie publicznej) przełamuje dzisiaj echa dawnych tabu i konwencji. W dyskursach wciąż porusza się nowe kwestie, stale pogłębiając dostępną wiedzę oraz odkrywając kolejne tajemnice kobiecego doświadczania rozkoszy. Seks i cielesność to stałe segmenty zainteresowań kobiet, element ich samorealizacji oraz jeden z najistotniejszych aspektów oceny jakości ich życia. Aleksandra Drabina
publicystyka
trendom. Kobiety spośród wielu przekazów aktywnie dokonują selekcji, decydują, co uznać za potrzebne, wymieniają się informacjami i same uczestniczą w ich tworzeniu. Potwierdza to niesłabnąca popularność wszelkiego rodzaju blogów, forów i stron o charakterze doradczym. Siła oddziaływania trendu dostosowywania wizerunków kobiet do aktualnie obowiązującego ideału jest wzmagana poprzez model traktowania treści zawartych w różnego typu poradnikach jak „systemy eksperckie”. Wiedza o kobiecej seksualności krąży w przestrzeniach swobodnej dyskusji, do której dostęp jest otwarty dla wszystkich chętnych wymiany doświadczeń. Negatywnymi skutkami rygorystycznego stosowania się do praktyk dyscyplinowania cielesności mogą być problemy zaburzeń odżywiania czy uzależnień, które dotykają coraz większą liczbę kobiet i są już uznane za problemy społeczne. Nowe dyskursy otwartości w kwestiach kobiecego doświadczenia rozkoszy seksualnej ugruntowały uznanie tego tematu jako wartego uwagi mediów szerokiego odbioru. Pojawiały się już w latach sześćdziesiątych, kiedy wzrosło znaczenie działalności ruchów kobiecych. Amerykański socjolog, Steven Seidman, w Społecznym tworzeniu seksualności wspomina, że szczególną rolę przy otwieraniu tej debaty odegrało poszerzenie obszaru aktywności feministek oraz odważne ujęcia seksu i kobiecości w popularnych książkach i kolorowych magazynach. Rozpoczął się proces propagowania seksualnej i społecznej autonomii kobiet, co spowodowało pierwsze zachwianie fundamentów dominującej maskulinistycznej kultury. Bardzo ważną rolę w rewolucji obko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
15
razowania kobiecej rozkoszy i dyskutowania o niej odegrało przekazanie części kontroli nad seksualnością w ręce jednostek. Dzięki upowszechnieniu środków antykoncepcyjnych, zainicjowaniu debaty o planowaniu rodziny i prawie do aborcji, kobiety zaczęły być postrzegane zupełnie inaczej. Zyskały podmiotowość, czyli możliwość wpływu na konsekwencje aktywności seksualnej. Współczesna kobieta cieszy się nową wolnością, chce rozmawiać o seksie, osiągać przyjemność i uczyć się jej. Ma prawo do demonstrowania swojej seksualności i cielesności na równi z mężczyznami. Widoczne w popkulturze nowe wzorce wyzwolonych seksualnie kobiet, które pożądają i pragną być pożądane, zyskują miano kultowych, choć nadal nie są przez wszystkich akceptowane jako właściwe i wartościowe. Znany na całym świecie serial Seks w wielkim mieście, przełomowy w Polsce film Lejdis czy bijący rekordy popularności produkt 50 twarzy Greya, choć komercyjne i nieco naiwne w treści, bywają przez badaczy społeczeństwa i kultury postrzegane jako nośniki zmiany społecznej. Polski socjolog, Samuel Nowak, analizując treści pojawiające się w czasopiśmie „Cosmopolitan”, dostrzegł w nich manifest prawa do pragnienia i konsumowania seksualnej przyjemności. Udowodnił, że czasopisma tego typu pełnią szczególną funkcję wprowadzania do kultury popularnej nowych dyskursów kobiecej seksualności. Mimo ironii i stylistyki pastiszu obecnego w takich treściach, kobiecość staje się w nich świadomym spektaklem, w którym stereotypowe, konwencjonalne i kulturowo utrwalone wzory płci kreują jedynie scenografię wyrażania zmysłowej przyjemności. Nowak w społeczno-kulturowych funkcjach artykułów magazynu „Cosmopolitan” widzi przejaw „zdroworozsądkowego feminizmu” Ilustr. Ewa Rogalska
i deklarację prawa do indywidualizacji, stanowienia o sobie i swojej cielesności. Propagowane w popkulturze sposoby kreowania kobiecości to część procesu konstytuowania seksualnej demokracji i przejaw wyzwolenia z erotycznego patriarchatu. Elementy kobiecej intymności nadal bardzo często są prezentowane jako owiane tajemnicą, dopiero poznawane i ciekawe (w przeciwieństwie do męskich pragnień, które zostały całkowicie odsłonięte w obrazach mainstreamowej pornografii). W przekazach skierowanych do kobiet pojawiają się dziś zupełnie nowe tematy, dotykające do tej pory nieodkrytych doświadczeń fizycznej rozkoszy i dopiero zdobywające zainteresowanie. Popularny ostatnio temat „kobiecego wytrysku” wciąż funkcjonuje w dyskursie jako tajemnicze zjawisko, będące częścią mitologii kobiecego orgazmu. Jest to szczególny aspekt seksualności kobiecej, wzbudzający szereg kontrowersji i wątpliwości także u mężczyzn pragnących poznać sekrety przyjemności partnerki. Coraz powszechniejsza za oceanem kobieca pornografia to dla masowej publiczności ciągle segment niszowy, dostępny jedynie wąskiej grupie odbiorców, w przeciwieństwie do treści erotycznych dedykowanych mężczyznom. Wizualizacje fantazji seksualnych kobiet, dziś pożądane i eksponowane, jeszcze do niedawna pozostawały ukryte. Formy i elementy kobiecej rozkoszy w kulturze oraz dyskursie publicznym są dopiero ujawniane, wyjaśniane i odkrywane zarówno przez coraz odważniejsze panie, jak i ciekawych nowych doznań mężczyzn. Judith Butler, znana teoretyczka płci kulturowej i feminizmu, opisywała seksualność jako akt performatywny. Kobiecość trzymana w ryzach scenariusza kulturowych konwencji zaczyna wyzwalać się jako autonomiczna tożsamość seksualna. Narracje i wizualne przedstawienia pragnień i rozkoszy kobiet to znaki manifestowania uzyskanego prawa do seksualnej emancypacji. Niekiedy niedostrzegalne pod pozorami banału treści popkulturowe, takie jak popularne seriale czy magazyny kobiece, istotnie wyznaczają nowe kierunki seksualnego dyskursu. Udany seks nie tylko został uznany za ważny element życia codziennego każdej kobiety, ale również stał się symbolem niezależności i siły. Rozkosz i orgazm to triumf wyzwolonej kobiecości, a także element zmiany społecznego postrzegania intymności i krok do uznania swobody w realizowaniu tożsamości seksualnej.
NLP – porywający system i
N
LP – zbiór technik komunikacji oraz metod pracy z wyobraźnią, stosowanych w celu tworzenia i modyfikowania wzorców myślenia i postrzegania – stał się modny na całym świecie wśród celebrytów, biznesmenów i polityków, marzących o dalszej karierze, samodoskonaleniu się i umiejętnym manipulowaniu ludźmi. Wywodzi się z badań nad psychoterapią w wykonaniu sław ze świata akademickiego. Jego nazwę wymyślili lingwista John Grinder i psycholog matematyk Richard Bandler. Miała ona podkreślić powiązanie między procesami neurologicznymi, językiem i zachowaniami ludzkimi. Do psychoterapii i sztuki doskonalenia się NLP wprowadzono w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Choć w środowiskach lekarskich i psychologicznych metoda ta nie doczekała się szerokiego poparcia, zyskała wielką popularność w szkoleniach służących rozwijaniu motywacji, zdolności negocjacyjnych, prowadzenia kampanii wyborczych, a nawet sztuki uwodzenia. Twórcą NLP był wspomniany już Richard Bandler, który spisywał sesje nagrane przez psychiatrę Friedricha Perlsa. Perls wypróbowywał wymyśloną przez siebie psychoterapię „Gestalt”, która zakładała, że człowiek reaguje sumą utrwalonych reakcji. Według jego teorii pacjent, aby być zaakceptowanym przez otoczenie, oddziela się od autentycznych odczuć i blokuje swój potencjał. Rezultatem takiej alienacji jest zaburzenie procesu samoregulacji, a po dłuższym okresie jego utrzymywania się – choroba psychiczna. Bandler zauważył, że pacjent Perlsa akceptował sugestie psychiatry, gdy w wypowiedziach terapeuty padały konkretne słowa i frazy.
obietnice
Po tym odkryciu Bandler – wraz Wiele osób ma problemy z z Grinderem – stworzył własny wystąpieniami publicznymi, pracuje model tej zależności. Działanie intensywnie, nie awansując przez lata, swojej metody badacze sprawuczy się obcego języka bez powodzenia dzali w trakcie rodzinnych sesji terapeutycznych, prowadzonych i nie zdobywa poparcia publicznego przez pracownicę socjalną Virgiw świecie polityki. Tacy ludzie często nię Satir. Napisali o tym książkę zazdroszczą innym łatwości w The Structure of Magic, a dzięki jej powodzeniu zakończyli pracę na osiąganiu sukcesów na ścieżce kariery uniwersytetach i zajęli się dalszą i bogactwa w biznesie. To właśnie do twórczością pisarską oraz proosób niezadowolonych ze swojego wadzeniem warsztatów. W 1979 roku wydali kolejną pozycję – życia i pozycji skierowana jest oferta Frogs Into Princes – która trakszkoleń coachów programowania towała o psychoterapii według neurolingwistycznego. NLP jako o pomocy dla psychologów. Książka ta sprzedała się w 270 milionach egzemplarzy. Twórcy NLP sformułowali hipotezy uznaKrystyna Darowska wane za podwaliny ich koncepcji. Pierwsza z nich zawiera opis Modelu Czwórkowego, który mówi, że przeżycie w świecie do- zówek jest na przykład ruch gałek ocznych. świadczenia zmysłowego składa się z in- Na jego podstawie można wywnioskować, formacji pochodzących z różnych zmysłów, w jaki sposób większość ludzi sięga po inzwanych systemami reprezentacji: wizual- formacje z podświadomości. Choć to oczynego, kinestetycznego (uczuciowego), słu- wista generalizacja, która nie jest prawdziwa chowo-tonowego i węchowo-smakowego. dla wszystkich, według Bandlera i Grindera Badacze uznali język za system metarepre- pewien model się powtarza. To założenie zentacji, który może symbolizować pozo- opiera się na wiedzy, że informacje powiąstałe doświadczenia ludzkich zmysłów. We- zane z konkretnymi zmysłami są przechowydług Bandlera i Grindera każdy człowiek wane w różnych obszarach naszego mózgu. przetwarza większość dochodzących do Obserwując oczy drugiej osoby, jesteśmy niego informacji dzięki swojemu pierwszo- w stanie całkiem trafnie określić, co w darzędnemu systemowi reprezentacji. Wśród nej chwili dzieje się w jej umyśle. Dla przyludzi są wzrokowcy, słuchowcy i kinestety- kładu: gdy po usłyszeniu pytania, rozmówca cy, myślący uczuciami. Naukowcy dostrze- patrzy do góry w lewo, wówczas tworzy kregli, że terapeuta może dotrzeć do systemu owane, wyobrażane obrazy, a gdy do góry reprezentacji pacjenta poprzez tak zwane w prawo – sięga po obrazy ejdetyczne (bez wskazówki dostępu. Jedną z takich wska- zniekształceń). Nieruchome lub nieostre ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
17
spojrzenie również sygnalizuje dostrajanie wizualne. Dzięki obserwacji terapeuta uzyskuje dostęp do wiedzy, który kierunek spojrzenia oznacza dany rodzaj informacji u pacjenta i w konsekwencji odkrywa, co w danej chwili dzieje się w jego umyśle. Można porównać to do czytania w myślach – terapeuta nie jest w stanie dowiedzieć się, o czym dokładnie dana osoba myśli, ale wie, czy jest to obraz, dźwięk czy odczucie. W NLP stosuje się różne metody pracy z pacjentem, a właściwie – klientem. Jedną z nich jest modelowanie. Zakłada ono, że jeśli ktoś odniósł sukces, każdy inny człowiek może nauczyć się zrobić to samo na jego przykładzie. Wystarczy wyodrębnić poszczególne kroki w drodze do wyczynu tamtej osoby, a potem samemu podążyć tą drogą. Modelowanie może być świadome – jak powyżej opisane – oraz nieświadome, gdy stosuje się techniki NLP. Według coacha, Michała Pasterskiego, modelowanie nieświadome pozwala „na poziomie podświadomym przyjąć pewne zasoby – zachowania i emocje, bez świadomej ich analizy”, co przydaje się, „jeśli chcemy być bardziej pewni siebie, otwarci na ludzi, asertywni i radośni”. Należy wprowadzić się w stan relaksacji, zwizualizować wybraną, pewną siebie osobę, jej zachowanie, gestykulację, sposób mówienia i mowę ciała. Następnie trzeba wyobrazić sobie, że staje się tą osobą, „wniknąć w nią”. Należy powiedzieć sobie, że „przyjmuję od niej tylko te zasoby, których pragnę – nic poza tym”¹. Inną metodą jest kotwiczenie, polegające na odtwarzaniu odruchowych reakcji, do których, w momencie wywołania ich z pamięci, dodaje się bodziec, taki jak dotyk, dźwięk czy obraz. Powstaje sprzężenie zwrotne: retrospektywa – impuls. Zwolennicy i praktycy programowania uczą, że aby – na przykład – niwelować stres, można zastosować tak zwaną kotwicę punktową, dzięki której wywołuje się u siebie dowolny stan emocjonalny. Metoda ta polega na skojarzeniu bodźca ze stanem emocjonalnym na zasadzie odruchu warunkowego. Następnie „odpala się kotwicę” i prowokuje na żądanie skojarzony stan. Twórcy metody proponują, że aby doprowadzić się do stanu ekscytacji czy wewnętrznego spokoju, najpierw należy zastanowić się, kiedy ostatnio odczuwało się ten stan. Następnie wspomina się tę sytuację i emocje z nią związane i wówczas dotyka się któregoś miejsca na swoim ciele, na przykład nadgarstka. Po wykonaniu tej operacji za każdym razem, kieIlustr. Róża Szczucka
dy uciśniemy napięstek, możemy wywołać u siebie dany stan. Stosuje się też metafory, pozwalające patrzeć na rzeczywistość z innego punktu widzenia albo wprowadza się klienta w trans zbliżony do hipnozy. Innym sposobem pracy z kursantem jest linia czasu. To umowna prosta, na której umysł organizuje przeszłość i przyszłość. Może tu zachodzić zmiana osobistej historii, wzmacnianie zasobów doświadczeń czy projektowanie, co pozwala na przeniesienie wymienionych składników pracy z wyobraźnią w przyszłość ucznia. Kolejna metoda to swish pattern, która polega na tworzeniu skojarzeń pomiędzy sytuacją odbieraną negatywnie a sytuacją komfortową. Szybkie przeskakiwanie w myślach pomiędzy wyobrażeniami dwóch sytuacji pomaga uporać się z tą pierwszą. Jeszcze inną techniką jest przeramowanie, czyli taka zmiana kontekstu wypowiedzi, dzięki której nie traci się jej logicznej treści, ale przekształca się wypływające z niej wnioski.
ZGIEŁK WOKÓŁ NLP NLP zarzuca się, że próbuje zmienić osąd człowieka o jego przeszłości i zewnętrznym świecie oraz że uczy, że popełnione błędy, winy, grzechy to po prostu doświadczenia przydatne w przyszłości. Choć NLP-erzy od początku stronią od naukowej weryfikacji, to w ciągu ostatnich dziesięcioleci przeprowadzono liczne badania, sprawdzające skuteczność i zasadność jego twierdzeń na temat działania umysłów. I chociaż pojedyncze prace rzeczywiście przemawiają na korzyść niektórych technik, to jednak w większości przypadków poważna literatura naukowa stwierdza, że NLP to pseudonauka. Polski psycholog, dr Tomasz Witkowski, w artykule Teoria i praktyka NLP w oczach psychologa społecznego opisuje swoje badania dotyczące powstałych artykułów i prac doktorskich na temat NLP². Witkowski zauważa, że niewiele z nich ma wartość naukową. Dlatego wyselekcjonował 46 fachowych analiz, nadających się do jego porównań. Aż w 63% diagnozowanej próbki prac stwierdzono, że uzyskane wyniki nie potwierdzają założeń programowania. 15% z nich wymagało dalszych badań. Prace donoszące o uwierzytelnieniu założeń stanowiły tylko 22% ogółu. Doktor stwierdził, że NLP przypisuje sobie autorstwo znanych dużo wcześniej koncepcji naukowych, takich jak hipnoterapia czy wywieranie wpływu, które zostało opisane przed wiekami w podręcznikach erystyki i retoryki, a w systemie NLS (z angielskiego
neuro linguistic seduction), czyli neurolingwistycznym uwodzeniu kobiet – wykorzystuje się warunkowanie klasyczne odkryte przez Iwana Pawłowa. Witkowski stawia tezę, że takie dyscypliny nauki jak psychologia i psychiatria są na tyle skomplikowane, że nie ma w nich miejsca dla ludzi, którzy nie potrafią posługiwać się językiem empirii, ocenić własności psychometrycznych testów czy zinterpretować różnic. W tej przestrzeni doktor psychologii widzi – dzięki dostępności idei i fasadowości koncepcji NLP, które przyciągają rzesze wyznawców – możliwość zaistnienia amatorów i fantastów. Przytacza również fragment Kodeksu etyczno-zawodowego psychologa z 1991 roku: „Upowszechniając wiedzę psychologiczną, psycholog dba o zgodność przekazywanych treści ze współczesnym stanem nauk, uwzględnia różnice między hipotezami i dobrze udokumentowanymi twierdzeniami i w sposób rzetelny przedstawia praktyczne możliwości psychologii. Szczególnie starannie psycholog przedstawia te treści, które są niezgodne z obiegową wiedzą psychologiczną lub podatne na różnorakie interpretacje”. Zawód psychologa jest obarczony olbrzymią odpowiedzialnością społeczną i dużym zaufaniem, dlatego profesjonalista powinien przestrzegać określonych standardów etycznych. Oprócz niefachowości i nieuczciwości wobec pacjentów Witkowski zarzuca „psychoterapeutom” i „terapeutom” NLP, że to programowanie wykorzystuje niepotwierdzone badaniami metody i manipulację psychologiczną zarówno w „leczeniu”, jak i we wszystkich szkoleniach oraz oddziaływaniu na społeczeństwa konsumpcyjne. Według profesjonalnych społecznych i klinicznych psychologów oraz psychiatrów trudno jest precyzyjnie odpowiedzieć na pytanie, czym jest NLP. Nie ma tak naprawdę jednej szkoły albo jednoznacznie określonych jego podstaw teoretycznych. Różne grupy stosujące NLP spierają się nawzajem i rzucają pod swoim adresem rozmaite oskarżenia. Metody tej nie znajdzie się też w żadnym poważnym podręczniku psychologii. 1 M. Pasterski, MICHAŁPASTERSKI [online], [dostęp 1 marca 2015], dostępny w Internecie na stronie: http:// michalpasterski.pl/2008/10/modelowanie-fundament -nlp-i-droga-do-sukcesu/ 2 T. Witkowski, Teoria i praktyka NLP w oczach psychologa społecznego [online], [dostęp 28 lutego 2015], dostępny w Internecie na stronie: http://www.pan.poznan.pl/nauki/N_406_06_Witkowski.pdf
ko n t r a s t m i e s i Ä™ c z n i k
19
z a c n y y S t s s Ju ennard P
JUSTYNA
PENNARDS-SYCZ
alarka i tłumaczka, absolwentka Westfalskiego Uniwersytetu Wilhelma w Münsterze oraz Wyższej Szkoły Sztuk Pięknych (Hogeschool voor de Kunsten) w Utrechcie (specjalizacja: malarstwo). Project manager oraz specjalista do spraw komunikacji wewnętrznej. Od 2005 roku malarka w duchu abstrakcjonizmu. Działaczka fundacji i galerii sztuki współczesnej Galerie Archipel w Amersfoort. Mieszka i pracuje w Holandii. Artystka urodziła się w rodzinie o naukowych i artystycznych tradycjach. Kreatywność zaszczepił w niej ojciec – fizyk i astronom – który w wolnych chwilach poświęcał się rysunkowi i malarstwu. Rodzina w latach
osiemdziesiątych XX wieku opuściła Śląsk i wyemigrowała do Niemiec. Dziś Justyna mieszka i pracuje w Amersfoort (Holandia) – rodzinnym mieście Pieta Mondriana. Twórczość Justyny Pennards-Sycz wpisuje się w skrajnie optymistyczną wizję świata widzianego w pewnym przybliżeniu. To gloryfikacja świata inspirowanego bogactwem przyrody oraz kulturową różnorodnością – zarówno tajemniczymi, morskimi głębinami, ostrym, śródziemnomorskim światłem, jak i malowniczą Japonią. Jest to malarstwo oparte na silnym kolorze, szczególe oraz kompozycyjnej wielowymiarowości. Znajduje się w nim jednak coś jeszcze – chęć wyzwolenia się spod prymatu akademickiego sposobu tworzenia na rzecz bardziej impulsywnego, intuicyjnego, radosnego malarstwa, utrzymanego w duchu abstrakcji spontanicznej.
Obrazy Justyny Pennards-Sycz można zobaczyć na stronie www.justynasycz.com
WYDALIŚMY PŁYTĘ, 20 lutego 2015, Warszawa. Atmosfera niczym na gali oscarowej: czerwony dywan przed wejściem do Teatru Muzycznego Roma wita kolejne znane osoby, takie jak Hanna Gronkiewicz-Waltz czy Prezydent Komorowski z żoną. Ale tak jak setki razy wcześniej to Björn Ulvaeus z ABB-y jest najważniejszą osobą tego wydarzenia. A jest nim kolejna, tym razem polska premiera Mamma Mii! – najbardziej dochodowego musicalu wszechczasów, gatunku, który dziś rządzi światem. Wojciech Szczerek
P
remiera polskojęzycznej wersji Mamma Mii! jest kolejnym dowodem triumfu musicali we współczesnym przemyśle rozrywkowym. Od początku powstawania musicale rosły w siłę, ale tak naprawdę ich renesans zawdzięczamy dopiero potędze muzyki pop. To właśnie ona nakreśliła nowe trendy w tym, jak się do tej pory wydawało, samowystarczalnym gatunku. Nie przez przypadek Mamma Mia! stanowi zresztą ucieleśnienie współczesnej idei musicalu – przez szereg niepozornych kroków muzyka ABB-y w ogromnym stopniu przyczyniła się do sukcesu zarabiającego fortunę przedstawienia. Analizując historię zespołu ABBA, a konkretnie jego muzycznego motora – Björna oraz Benny’ego Anderssona – Mamma Mię! można postrzegać jako swego rodzaju ironiczny chichot historii. DlaIlustr. Wojtek Świerdzewski
czego? Otóż panowie w swoich muzycznych aspiracjach (a te realizują wspólnie już od 50 lat) zawsze zamierzali napisać musical i po tę formułę sięgali kilkukrotnie – po to tylko, by powrócić do punktu wyjścia. Najpierw, jeszcze w trakcie istnienia zespołu, skomponowali składający się z czterech piosenek mini-musical pod tytułem The Girl with the Golden Hair, którego sceniczną wersję wystawiali na koncertach. Ostatnie nagrania ABB-y, w tym płyta The Visitors, także często zwracały się stylistycznie w tym kierunku, na przykład w kapitalnym I Let the Music Speak. Kiedy nadarzyła się okazja i zespół w końcu się rozpadł, panowie nawiązali współpracę z Timem Rice’em i napisali całkiem udany muzycznie, ale słabo odebrany musical Chess. Doczekał się on licznych realizacji na świecie oraz kilku dobrych notowań singli z płyty koncepcyjnej: One Night In Bangkok Murray’a Heada oraz I Know Him So Well w wykonaniu Elaine Paige i Barbary Dickson. Ostatecznie Szachy zadebiutowały w 1986 roku w Londynie. I choć tam zostały przyjęte dobrze, to na Broadwayu okazały się totalną klapą. Panowie sięgnęli po formułę musicalu raz jeszcze w 1993 roku, kiedy – zapewne za sprawą swojego patriotyzmu – stworzyli Kristina från Duvemåla, musical, którego libretto oparte jest na szwedzkiej epopei narodowej Vilhelma Moberga zatytułowanej Emigranci. Był to kolejny mały sukces, choć w tym przypadku, z przyczyn praktycznych, o międzynarodowej sławie nie mogło być mowy. W końcu jednak z pomocą przyszła scheda ABB-y, od której panowie tak bardzo uciekali, tworząc Chess. Skoro napisanie dwóch musicali na fali sukcesu ABB-y nie mogło się równać z jej powodzeniem, postanowili zrobić taki musical, który będzie oparty właśnie na muzyce byłego zespołu – jednocześnie zmieniając bieg historii i nadając pojęciu musicalu nowe znaczenie. Mamma Mia! wystartowała w 1999 roku na londyńskim West Endzie i okazała się hitem. Show podbiło serca brytyjskiej publiczności
kultura
, CZAS NA MUSICAL! (dla której ABBA to potęga) i szybko zaczęło mnożyć realizacje w kolejnych krajach anglojęzycznych, a potem w zasadzie we wszystkich zakątkach świata. Do dziś pozostaje ono jednym z najbardziej popularnych spektakli w historii – doczekało się oficjalnych realizacji w 40 krajach i codziennie grane jest średnio 7 razy. Co stoi za tym olbrzymim sukcesem? Z pewnością niezwykle przystępna muzyka ABB-y, ale zdecydowanie bardziej popyt publiczności na tego typu widowiska, który Mamma Mia! jako pierwsza w historii zaczęła zaspokajać. Jej sukces stał się impulsem do stworzenia ogromnej ilości podobnych produkcji nazywanych fachowo jukebox musicals (z angielskego jukebox – szafa grająca). Dziś śmiało powiedzieć można, że jukebox musicale, a więc spektakle oparte muzycznie na piosenkach znanych przed powstaniem widowisk, idealnie odzwierciedlają współczesną kulturę muzyczną, będąc połączeniem idei karaoke z płytą składankową, uformowanym w muzyczny show. Są też kompromisem między popytem na komercyjną rozrywkę a dobrą muzyką – widzom zapewniają wspaniałą zabawę, a twórcom oryginalnych piosenek i realizatorom spektakli stały dochód. Ponieważ powstają w oparciu o sprawdzone hity, prawie zawsze z góry wiadomo, że muzycznie zdadzą egzamin. Te maszyny do robienia pieniędzy bardzo często działają dłużej niż ich oryginalni wykonawcy, którzy często albo już nie żyją, albo nie występują, a mimo to na ich konta, konta autorów bądź ich spadkobierców za sprawą dedykowanych musicali wpływają regularne dochody. Artystów, których utwory zostały w pewien sposób uwiecznione w jukebox musicalach, jest coraz więcej, a Mamma Mia! to tylko pierwszy masowo realizowany przykład gatunku, który istniał już od ponad 40 lat. Wczesne sceniczne jukebox musicale powstawały w latach siedemdziesiątych, na długo przed tym, gdy świat ogarniały pierwsze fale nostalgii za dawnymi czasami.
W 1977 roku powstał pierwszy powszechnie znany tego typu musical pod tytułem Elvis oparty na piosenkach gwiazdora-legendy. W rolę tytułową wcielił się tu Shakin’ Stevens, który tej właśnie kreacji zawdzięcza przyszłą karierę wokalisty rock’n’rollowego. Wraz z tworzeniem się kultury masowej, do grona przedstawicieli gatunku dołączały nowe produkcje. Były oparte o repertuar jednego wykonawcy bądź autora, jak Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band (pierwsze z wielu widowisk opartych na muzyce The Beatles), Abbacadabra z 1983 roku (pierwsza próba scenicznej adaptacji muzyki zespołu), Saturday Night Fever (Bee Gees) lub składające się z piosenek związanych z danym gatunkiem, dekadą lub tematyką, jak na przykład Boogie Nights (nawiązujący do lat siedemdziesiątych). Te wszystkie pomysły należały jednak do ery sprzed Mamma Mii!, której sukces tak mocno napędził koniunkturę, że wiele teatrów zaczęto wypełniać głównie przedstawieniami tego typu. Z kolejnymi dwiema dekadami pojawiły się musicale oparte na muzyce Janis Joplin (Love, Janis), Queen (We Will Rock You), Madness (Our House), Roda Stewarta (Tonight’s The Night), Johna Lennona (Lennon), The Beach Boys (Good Vibrations), Boney M (Daddy Cool), Johnny’ego Casha (Ring of Fire), Michaela Jacksona (Thriller – Live), a nawet artystów, których nigdy w życiu nie skojarzylibyśmy gatunkowo z musicalem, na przykład Tupaca Shakura czy Green Day. Zjawisko jukebox musicalu nie ograniczyło się do teatrów muzycznych i szybko przedostało się na duży i mały ekran. Pomimo że w pierwszej kolejności widowiska te stale zapewniają rozrywkę milionom ludzi na świecie w teatrach, robią też karierę w kinach i telewizji. Filmowe wersje musicali są w ogóle gatunkowo najstarsze i częściej oparte na piosenkach wielu artystów. Do najbardziej znanych należą: klasyczny już The Blues Brothers, Moulin Rouge!, All That Jazz, Ray, Help!, Rock of Ages, High School Musical czy Wal-
king On Sunshine. Obok tej, jak się okazuje, ogromnej już kategorii wspomnieć trzeba także telewizyjne seriale muzyczne, jak Glee czy Hannah Montana. Ten ostatni to dowód na to, że moda na musicale trwa w najlepsze, bo powstające seriale bywają coraz częściej skierowane do konkretnej publiczności, na przykład do młodzieży, którą wychowuje się w duchu muzycznego widowiska. Gdyby popatrzeć na ewentualne skutki musicalowego szału, to chyba trudno doszukać się w nim wad. Za sprawą tego gatunku przemycanie do różnego rodzaju mediów muzyki w nienajgorszym wydaniu stało się jednym ze sposobów na to, by muzyka na siebie zarabiała – w czasach, gdy coraz częściej dostępna jest za darmo lub prawie za darmo, to chyba konieczność. Prawdą jest, że jakość wykonań muzyki w musicalach, szczególnie w serialach i filmach, czasem pozostawia wiele do życzenia. Niemniej jednak należy przypomnieć sobie fakt, na który dziś, z uwagi na postępującą masowość kultury, mało kto zwraca uwagę: musical jako gatunek powstał jako ta „średnia” kategoria rozrywki, która – szczególnie na początku swojego istnienia, a nawet teraz – pełni rolę opery dla mas. Dziś tym bardziej nie ma w tym nic nieodpowiedniego, bo poziom muzyczny musicali nie odbiega przecież od poziomu współczesnej muzyki rozrywkowej, która jest dla nas chlebem powszednim. Musicale, zarówno oparte na piosenkach jednego artysty, gatunku albo dekady, jak i realizowane z mniejszym lub większym rozmachem seriale i filmy są jednym z filarów współczesnego show-biznesu. W czasach, gdy muzyka sama w sobie nie do końca liczy się tak jak kiedyś i nie jest w stanie na siebie zarobić, jej różnorakie widowiskowe przeobrażenia – począwszy od omawianych tu musicali po talent shows – są siłą napędową współczesnej rozrywki oraz podstawą przemysłu muzycznego. I każdy powinien być z tego powodu szczęśliwy o tyle, o ile sam lubi formułę musicalu. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
21
SZTUKA
M
agdalena Kownacka: Jesteś osobą niezwykle pogodną, uśmiechniętą i pełną życia – aż trudno uwierzyć, że w swojej twórczości podejmujesz tematy traumatyczne, wywołujące olbrzymie emocje. Justyna Pennards-Sycz: To spore uogólnienie, wolę myśleć o moich obrazach jako o interpretacji rzeczywistości, nawet jeśli dotyczą konkretnych wydarzeń z bliższej lub dalszej przeszłości. Sztuka jest również formą terapii – pozwala przepracować stres i dostrzec pozytywne aspekty bolesnych przeżyć. Pamiętam, że bardzo długo nie mogłam dojść do siebie po wydarzeniach z 2011 roku, kiedy ocean pochłonął sporą część wschodniego wybrzeża Fukushimy w Japonii. Postanowiłam stworzyć cykl obrazów, które w moż-
Fot. Zdjęcia pochodzą z archiwum artystki.
liwie bezbolesny sposób oddadzą majestat tamtych dni. Tak właśnie postała seria obrazów pod tytułem Tsunami. Skąd bierzesz pomysły na nowe cykle artystyczne? Otaczająca rzeczywistość nie przestaje mnie zachwycać. Zawsze towarzyszyła mi tendencja do rozkładania świata na czynniki pierwsze i konstruowania go od nowa. Pisząc oświadczenie podatkowe, jednocześnie zastanawiam się nad stołem, na którym leży papier i atramentem, który coraz głębiej wnika w zwartą strukturę kartki. Te drobne niuanse sprawiają, że świat staje się niezwykle barwnym miejscem. To właśnie uwieczniam na płótnach. Myślę, że artyści są osobami, które cierpią na chroniczny nadmiar pomysłów. Tak w każdym razie jest w moim wypadku. Zawsze mam na horyzoncie kilkanaście pro-
jektów, które chciałabym zrealizować. Zazwyczaj każdy z nich dojrzewa gdzieś we mnie, po czym staję przed wyborem, który zostanie zrealizowany, a który będzie musiał poczekać. Czasami trzeba po prostu dostrzec odpowiedni moment. Tak było na przykład z wystawą w Baltimore. Długo zwlekałam z realizacją pewnych pomysłów – teraz wiem, że była to właściwa chwila. Na jakich elementach skupiasz się, tworząc? Posiadasz jakąś złotą zasadę, wedle której starasz się malować? Dużo uwagi poświęcam formalnym aspektom malarstwa, a w szczególności relacji światło–kolor. Percepcja sztuki już na poziomie barwy jest bardzo złożona. Umiejętne operowanie światłem i kolorem pozwala wprowadzać widza w konkretne stany emocjonalne. Bardzo łatwo jest go dziś pobudzić, na
łączenia kontrastów Justynę Pennards-Sycz można zaliczyć do grona artystek polskiego pochodzenia, które w roku ubiegłym najczęściej przewijały się w newsowych rubrykach poświęconych międzynarodowemu rynkowi sztuki. Z malarką, która reprezentowała nasz kraj na Edinburgh Art Fair 2014 i pierwszym w historii targów polskim stoisku, rozmawiała Magdalena Kownacka.
przykład odwołując się do przeżyć traumatycznych, lecz skłonienie do relaksu lub rozmarzenia bywa wyzwaniem. Pewien amerykański artysta, którego bardzo cenię, zwykł mawiać: „You just have to paint the damn thing”. Jest w tym więcej prawdy, niż nam się wydaje – pomysł jest dopiero zalążkiem, potem trzeba znaleźć sposób, żeby tę subtelną emocję wyrazić. Niedawno rozpoczęłaś pracę nad cyklem Miasta, który dość mocno wyróżnia się na tle twórczości związanej z fauną i florą morską. Skąd zainteresowanie tematyką architektoniczną? Wcześniej zdarzało mi się pokazywać miasta w pewnym przybliżeniu. Wchodziłam do przypadkowo napotkanej kawiarni i malowałam to, co znalazłam w środku. Były to krajobrazy rozmyte na szkle – nie starałam się prze-
dstawiać konkretnych sylwetek ludzkich, a jedynie zatrzymać na płótnie wrażenie chwili. Cykl Miasto przedstawia wielką aglomerację jako żywy organizm, który funkcjonuje jak zwierciadło. Odbija pokładane w nim nadzieje i ludzkie ambicje, ale i nigdy nieznikające z ulic światło. Neonowy blask sklepowych szyldów, wiecznie ruchome ekrany i miejskie reklamy, a w końcu uliczne latarnie – one również, na pewnym poziomie, stają się piękne. Moim celem stało się przedstawienie ich w sposób ułatwiający poznanie. Na Twoim blogu znalazłam wpis poświęcony jednemu z obrazów. NY Rain malowałaś wielokrotnie, za każdym razem modyfikując detale i opisując konsekwencje tych zmian. Chwilę później dowiedzieliśmy się o założonej przez Ciebie fundacji i galerii sztuki współcze-
snej Galerie Archipel, która 24 września 2014 roku po raz pierwszy otworzyła swoje drzwi dla gości. Zamierzasz zająć się teraz działalnością kuratorską? Już od dłuższego czasu myślałam o otwarciu galerii sztuki, która promowałaby wartościową sztukę współczesną i jednocześnie pokazywałaby, jak bardzo jest ona dostępna w dzisiejszych czasach. Mieszkam w Amersfoort, miejscu o bogatych artystycznych tradycjach – urodził się tu choćby Piet Mondrian – które co roku odwiedza ponad milion turystów. Wspólnie z kilkorgiem przyjaciół (również artystów) uznaliśmy, że brakuje w nim miejsca, w którym mogłaby się bez przeszkód rozwijać ambitna sztuka twórców młodego i średniego pokolenia. Podjęliśmy wtedy decyzję o stworzeniu fundacji, która w nowoczesny sposób promowałaby utalentowanych
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
23
twórców. NY Rain powstawał w momencie, gdy krystalizowała się koncepcja galerii. Uznałam, że będzie to dobry moment na rozpoczęcie misji dydaktycznej. Wystawy i kontakt z publicznością uzmysłowiły mi, że jest to konieczny element dla rozwoju zdrowego społeczeństwa, które potrzebuje również kontaktu z kulturą, spychaną często na margines życia. Już wtedy zdawałam sobie sprawę z odpowiedzialności, którą biorę na swoje barki. Współczesny marszand jest jednocześnie krytykiem sztuki, sprzedawcą, prawnikiem, logistykiem i negocjatorem. Na szczęście o dobro galerii dba teraz kilka osób, które dążą do tego, by to miejsce tętniło życiem. Jako współwłaścicielka galerii sporo czasu poświęcam teraz innym artystom, czytam ich portfolia i organizuję wystawy, ale nie planuję przestać malować. Jaki był dla Ciebie mijający rok? To było bardzo udane 12 miesięcy, zarówno prywatnie, jak i artystycznie. Poznałam Fot. Zdjęcia pochodzą z archiwum artystki.
wiele fascynujących osobowości oraz udało mi się zaaranżować kolejną indywidualną wystawę moich prac w galerii Vault 17 w Amsterdamie, która trwała do końca marca 2015. Będę brała również udział w wystawie dotyczącej sztuki Mondriana. Są to projekty o dużym prestiżu, dlatego jestem bardzo szczęśliwa, że moja ciężka praca została doceniona. Oczywiście stale towarzyszy mi pewna nuta niezadowolenia, bo przecież można było namalować więcej obrazów. Patrząc na listę Twoich dokonań, można odnieść wrażenie, że jesteś bardzo ambitną osobą, która potrafi realizować swoje cele. Jaka prywatnie jest Justyna Pennards-Sycz? Jestem niepoprawną optymistką, która nie może przestać zachwycać się światem. Oczywiście malarstwo to moja największa pasja, ale prywatnie sporo czasu poświęcam też rodzinie i przyjaciołom. Stronię od polityki, za to bardzo lubię przebywać
z ludźmi. Coraz poważniej myślę również o zapisaniu się na kurs jogi. Mówi się o Tobie jako o artystce podróżującej. Twoja sztuka często zmienia adres, ale Ty również. Jak podróże wpłynęły na to, kim teraz jesteś? Granice do dziś istnieją dla mnie wyłącznie w sensie umownym, choć może to już kwestia mojej osobowości, otwartej na wszelką odmienność i ciekawą świata. Myślę, że to niezwykle cenna cecha. Podróże otwierają oczy na wiele kwestii oraz pozwalają zdobywać wiedzę, której czasem próżno szukać w książkach. To zabawne, jak wiele możemy powiedzieć o człowieku, wiedząc tylko, skąd pochodzi. Znam kilku artystów, którym taka perspektywa przeszkadza, jednak możliwość poznawania nowych kultur uważam za bardzo cenny znak naszych czasów. Nie zawsze zajmowałaś się malarstwem – masz również wykształcenie
ekonomiczne i zarządzałaś kilkoma projektami dla międzynarodowych korporacji. Jakiś czas pracowałaś również jako tłumacz. Dlaczego postanowiłaś poświęcić się malarstwu? Sztuka zawsze była mi bliska. Przerwałam malowanie, gdy trzeba było podjąć decyzję o studiach. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, czy warto łączyć pasję ze zdobywaniem środków do życia, dlatego zaczęłam studiować ekonomię. Na krótko po studiach przeniosłam się do Perpignan (południowa Francja), gdzie znów zaczęłam malować. Mimo że pracowałam nad projektami dla dużych firm, jednocześnie coraz częściej myślałam o sobie w kategoriach artystki. Postanowiłam podjąć kolejne studia, tym razem artystyczne, które okazały się dla mnie niezwykle wartościowym doświadczeniem. Poznałam zarówno nowe techniki malarskie, jak i ludzi, dla których kreatywność od początku była pewnego rodzaju obsesją. Postanowiłam nie zwlekać i całkowicie „przemeblowałam” swoje ówczesne życie. Nie żałuję tej decyzji. Najlepsze wydarzenie artystyczne mijającego roku? Wystawa Dziwni goście (Strange guests, Amersfoort), gdzie przez trzy dni około 300–400 osób przyszło porozmawiać na temat moich obrazów. Koncept polegał na włączeniu sztuki w tok turystycznych i codziennych spacerów ulicami miasta. Ekspozycje urządzane były w prywatnych domach, do których niezwykle łatwo można było trafić. Niesamowite przeżycie. Od Twojej wystawy we Wrocławiu minął już rok, masz jakieś plany związane z krajem znad Wisły? To nie tak, że nie myślę o Polsce w kontekście kolejnej wystawy. Bardzo lubię tutejszą energię i pasję artystów o podobnych korzeniach. Galerie jednak z dużym wyprzedzeniem planują kolejne ekspozycje i jako artystka zobowiązana jestem do uszanowania również czasu kuratorów i innych twórców. Ponadto dużo uwagi poświęcam każdej wystawie. Na Poszukiwanie Rzeczywistości [wystawa prac Justyny Pennards-Sycz, Wrocław 2013 – przyp. red.] złożyły się prace zupełnie nowe, nigdy wcześniej nieeksponowane. W ten sposób chciałam pokazać, jak bardzo cenię sobie polską publiczność. Chciałabym, aby kolejny projekt powstał na podobnych założeniach. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
25
Zgodnie z powiedzeniem – jest tylko jedna. Wiele jest jednak seriali, które w sposób godny uwagi prezentują figurę matki, czyniąc z niej coś więcej niż tylko tło dla pozostałych, bardziej brawurowych bohaterów. Karolina Kopciñska
T
rudno byłoby znaleźć serial, w którym postać matki nie pojawia się wcale. W zasadzie nie powinno to dziwić, gdyż oczywistym jest, że ktoś musiał głównego bohatera lub bohaterów począć. Na ogół matki wypełniają drugie plany, pojawiając się na ekranie od czasu do czasu, głównie, by strofować, upominać i martwić się. Na szczęście wśród ogromnej liczby produkcji znajdą się również takie, w których mamy, z różnych względów, przedstawione są w sposób wyjątkowy, dzięki czemu stanowią nieodłączne wręcz elementy całości.
W PASTELOWYCH BARWACH Ekranowe matki od wielu lat pojawiają się w produkcjach przeznaczonych dla najmłodszych widzów. Niekiedy – jak ma to miejsce w wielu dziełach chętnie uśmiercającej filmowych rodziców wytwórni Disneya – postać ta funkcjonuje jedynie jako wspomnienie. Wystarczy wymienić Kopciuszka, Gdzie jest Nemo? czy będącego przyczyną wielu łez Bambiego (a to zaledwie wierzchołek góry lodowej), by zauważyć, jak popularne jest uśmiercanie mam w bajkach dla dzieci. Istnieją jednak realizacje, w których matka jest częścią nieodłączną i nie sposób wy-
Fot. Jarosław Podgórski
obrazić sobie bez niej historii. Czy, na przykład, Muminki byłyby takie same, gdyby nad wszystkim nie czuwała Mama Muminka ze swoją czarną torebką i fartuszkiem w biało-czerwone paski? Stanowi ona wręcz ideał matki – jest cierpliwa, oddana rodzinie, pełna ciepła i miłości. Jedyną zagadką pozostaje jej imię – jak bowiem nazywała się Mama Muminka, zanim urodziła swojego syna? Wzorową panią domu i mamą, tyle że w roku 2062, jest także Jane Jetson z serialu animowanego Jetsonowie, wyprodukowanego przez studio Hanna-Barbera. Seria powstawała w latach sześćdziesiątych, Jane jest więc uosobieniem ówczesnego ideału kobiety – perfekcyjnie łączy obowiązki domowe z życiem rodzinnym. Nie przepada co prawda za sprzątaniem. Zatrudnia jednak gosposię, a zaoszczędzony w ten sposób czas może poświęcić na rozwój osobisty, gdyż jest członkinią wielu stowarzyszeń. Nie zaniedbuje przy tym swojego wyglądu – wytrwale podąża za modą, a czas wolny spędza na zakupach.
Jane Jetson raczej nie znalazłaby wielu wspólnych tematów z inną, nadzwyczaj charakterystyczną reprezentacją matki, czyli Morticią Addams z wszelakich, także animowanych, wersji Rodziny Addamsów. Trzeba jednak przyznać, że bohaterów, z którymi Morticia mogłaby nawiązać nić porozumienia, jest bardzo niewielu. Pani Addams ma bowiem bardzo nietypowe upodobania, do których zaliczyć można hodowanie mięsożernych roślin oraz wycinanie trójgłowych figurek z papieru. Być może wiąże się to z jej pochodzeniem – Morticia jest czarownicą z rodu, którego początki sięgają słynnych procesów w Salem w stanie Massachusetts. Jednak pomimo tego, że pani Addams ma w gruncie rzeczy niewiele wspólnego z innymi animowanymi mamami, łączy ją z nimi jedno: wzorowe wręcz oddanie rodzinie, które zdaje się być tym większe, im dziwniejsze są wybryki poszczególnych jej członków, z mężem Gomezem na czele. Co więcej, to właśnie Morticię można postrzegać jako głowę rodziny Addamsów – jako jedyna za-
◆ ◆ ◆ ◆
film
PORTRETY serialowych MATEK
chowuje rozsądek i opanowanie w chwilach szaleństwa, dążąc przede wszystkim do ocalenia rodziny przed rozpadem. Jej wyjątkowość docenił portal Yahoo!, który w 2009 roku umieścił panią Addams na liście 10 najlepszych mam w historii telewizji.
CIEMNĄ KRESKĄ Zarówno aparycja, jak i osobowość Morticii nie przypadłyby z pewnością do gustu innej serialowej matce, Betty Draper – byłej żonie Dona Drapera, głównego bohatera Mad Men. Akcja serialu osadzona jest w Nowym Jorku lat sześćdziesiątych XX wieku. Betty, grana przez January Jones, to na pierwszy rzut oka przykładna rodzicielka. Tak jak płynnie wpisana w patriarchalne wyobrażenie o rodzinie Jane Jetson, również Betty utrzymuje dom w nienagannej czystości, zajmuje się zapracowanym mężem i dwójką, a później trójką pociech, a przy tym przez cały czas wygląda jak z żurnala. Za tym idealnym obrazkiem kryją się liczne braki Betty jako matki. Rodzicielstwo to dla niej przykry obowiązek
przypisany jej przez tradycyjny podział ról społecznych. Internet wręcz roi się od fragmentów serialu przedstawiających przykłady rodzicielskiej niekompetencji Betty – od zamknięcia córki w szafie przez bagatelizowanie osobistych tragedii po spoliczkowanie. Porażająca jest przede wszystkim jej oziębłość i obojętność w stosunku do dzieci oraz brutalność, z jaką się do nich odnosi. Nie powinno więc dziwić, że już kilka sezonów temu internauci okrzyknęli panią Draper najgorszą matką telewizji. Wielu jednak próbuje stanąć w obronie bohaterki. Jej postawę uzasadniają nieszczęśliwym dzieciństwem, brakiem matczynego wzorca oraz panującymi wówczas realiami, które – jak twierdzi Betty Friedan w Mistyce kobiecości – wymuszały na kobietach zatracenie własnej tożsamości na rzecz rodziny. Taki punkt widzenia pozwala na wyjaśnienie przynajmniej niektórych z zachowań Betty, dodatkowo czyniąc jej postać jeszcze ciekawszą. O ile bohaterka grana przez Jones może być uznana za produkt swoich czasów, o tyle
nie można tego powiedzieć o Normie, matce Normana Batesa w serialu Bates Motel. Norma jest przykładem rodzica, który próbuje utrzymać iluzję, nomen omen, normalności, jednocześnie desperacko pragnąc zatrzymać dorastające dziecko przy sobie, kontrolując praktycznie każdy aspekt jego życia. Pani Bates, w którą w telewizyjnej adaptacji Psychozy wciela się Vera Farmiga, nie jest może tak okrutna, jak w wersji Hitchcockowskiej, nadrabia jednak braki w tej kwestii obsesjami i paranojami, które w zasadzie nie powinny dziwić. Norma to bowiem kobieta po przejściach: dwukrotnie zgwałcona, kilkukrotnie zamężna, bezskutecznie próbująca ułożyć sobie życie, rozpoczynając je wciąż od nowa, mierząca się jednocześnie ze świadomością, że jej syn cierpi na poważne zaburzenia. Tak u Hitchcocka, jak i w Bates Motel nie można rozpatrywać męskiego bohatera bez matki, a matki bez Normana. Współzależni, stanowią świetną ilustrację kompleksu Edypa, stając się w końcu w umyśle Batesa swego rodzaju jednością, siejącą mord i zniszczenie.
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
27
Zachowywanie pozorów i zakłócenia tożsamości to ważne składniki życia także Tary Gregson, tytułowej bohaterki Wszystkich wcieleń Tary, granej przez Toni Collette. Tara to wydawałoby się zwyczajna mieszkanka przedmieść Kansas City, żona Maxa, matka Kate i Marshalla. Za najbardziej nietypową cechę Tary można by uznać jej zawód – jest twórczynią murali. Serialowa rzeczywistość jest jednak bardziej skomplikowana: pani Gregson cierpi na dysocjacyjne zaburzenia osobowości. Jest więc nie tylko utalentowaną artystką, ale również kurą domową z lat sześćdziesiątych, nastolatką, dzieckiem, weteranem wojny w Wietnamie, terapeutką oraz własnym bratem. Na tle innych serialowych mam wypada więc nadzwyczaj barwnie. Twórcy serialu ochoczo czerpią
Fot. Jarosław Podgórski
z powstałych w ten sposób możliwości, balansując na granicy komedii i dramatu. Życie z osobą cierpiącą na zaburzenia osobowości nie jest przecież rzeczą łatwą dla żadnej ze stron, szczególnie jeśli w grę wchodzi relacja matka–dziecko.
Z JASKRAWYM UŚMIECHEM Podobnie jak u Disneya, również w Jak poznałem waszą matkę rodzicielka jest fizycznie nieobecna przez większość czasu. Mimo statusu bohaterki tytułowej, Tracy Mosby pojawia się w serialu sporadycznie, a jej twarz widzowie mają szansę zobaczyć po raz pierwszy dopiero w ostatnim odcinku 8. z 9 sezonów. Od samej postaci, pełniącej swoistą funkcję MacGuffina i przedstawionej w bardzo pozytywnym świetle, ważniejszy
jest bowiem proces jej poszukiwania przez głównego bohatera. Matka, mimo że nieobecna, jest siłą napędową serialu, a poznanie jej stanowi cel tak Teda Mosby’ego, jak i widza. Taki układ odbił się zresztą na serialu niekorzystnie, odwlekana prezentacja matki doprowadziła do rosnących nieustannie oczekiwań fanów, zakończonych ostatecznie rozczarowaniem, a zaoferowane przez twórców zakończenie spotkało się z ogromnym rozgoryczeniem i brakiem akceptacji ze strony widzów. Odbiór serialu nie zmienia jednak faktu, że matka pozostaje w nim pewnego rodzaju paradoksem – jest nieustannie obecna, a zarazem jej nie ma. Podczas gdy serial Jak poznałem waszą matkę przez większość czasu cierpi na brak matki, Mamuśka oferuje widzom aż trzy. Amerykański sitcom, który swoją premierę miał we wrześniu 2013 roku, skupia się na losach trzech pokoleń matek Plunkett: Christy (Anna Faris), Bonnie (Allison Janney) oraz Violet (Sadie Calvano). Oprócz więzów rodzinnych łączy je także to, że wszystkie trzy są matkami wychowującymi dzieci samotnie, dzielnie kultywującymi niechlubne tradycje rodzinne: ciążę w wieku nastoletnim oraz upodobanie do wszelkiego rodzaju używek. Podobnie jak we Wszystkich wcieleniach Tary, także Mamuśka zahacza o tematykę dość poważną jak na serial komediowy. Twórcy podchodzą jednak do tematu z przymrużeniem oka. Widzom i krytykom zdaje się to odpowiadać. Produkcja zbiera pozytywne recenzje, chwalone są szczególnie kreacje Faris i Janney. Sympatia do serialu zależy oczywiście od osobistych preferencji, jednak przyznać trzeba, że Mamuśka prezentuje kwestię matek i ich relacji z potomstwem w sposób rzadko spotykany na małym ekranie. Postać matki, jak zresztą każda inna, może mieć różne oblicza. Od stereotypowej pani idealnej przez miłośniczkę używek po oziębłą eksmodelkę. Seriale bardzo dobrze tę różnorodność odzwierciedlają, nawet jeśli (jak na przykład Mad Men) nie koncentrują się przede wszystkim na rodzicielce. O znaczeniu, jakie tego typu bohaterka ma dla widzów, świadczyć mogą popularność i regularnie publikowane wszelkiego rodzaju internetowe rankingi na najlepszą lub najgorszą matkę kreskówkową/czarnoskórą/sitcomową/wszechczasów/dekad… Serialowa matka, nawet jeśli na ekranie nie gra pierwszych skrzypiec, wyraźnie nie daje widzom o sobie zapomnieć.
ko n t r a s t m i e s i Ä™ c z n i k
29
W POŁOWIE FILMU Ilustr. Joanna Krajewska
W listopadzie 1999 roku, w Austin, po zgłoszeniu przez jednego z sąsiadów zakłócenia ciszy nocnej, interweniujący policjanci zastali Matthew McConaugheya w niecodziennej sytuacji. Na stole, obok szklanego bonga, leżała marihuana, z głośników ryczała muzyka, a nagi aktor starał się akompaniować, grając na bębnach. 15 lat później, ze sceny Dolby Theatre w Los Angeles, Teksańczyk dziękował Bogu i swojej rodzinie za wsparcie, dzięki któremu został laureatem Oscara. Mateusz Stańczyk
WARTO ZAŁOŻYĆ KOSZULKĘ
A
merykańscy publicyści przemianę, jaka zaszła w karierze aktora, określili mianem „McConaissance”. Sam zainteresowany w wywadzie telewizyjnym udzielonym Queen Latifah wyznał, że nie dostrzega symptomów czegoś, co można by nazwać swoistym odrodzeniem. Z charakterystycznym południowym zaśpiewem swoje ostatnie sukcesy podsumował stwierdzeniem: „Different chapter, same book” („Inny rozdział, ta sama książka”). Te słowa wskazują, że McConaughey wkroczył właśnie w trzeci, dojrzały okres swojej kariery. Udany debiut w komedii Dazed and Confused Richarda Linklatera umożliwił mu zagranie w dwóch dobrze przyjętych filmach z 1996 roku – Lone Star, gdzie wcielił się w postać szeryfa podejrzanego o morderstwo, a także A Time to Kill, w którym sportretował postać
młodego, idealistycznego prawnika. To część pierwsza. Drugi etap przypada na początek lat dwutysięcznych i wiąże sie z kilkoma rolami w komediach romantycznych. McConaughey odgrywał głównie postacie beztroskich surferów, którzy dopiero po rozstaniu z kolejną dziewczyną uświadamiali sobie, że dla prawdziwej miłości warto dorosnąć. Pełen sukcesów, osobistych i zawodowych, to rozdział trzeci. Trwa od początku tej dekady i wygląda na to, że szybko się nie skończy. A ta inspirująca opowieść zaczyna się w małym, 15-tysięcznym miasteczku, położonym na południowym wschodzie pustynnego Teksasu.
PODĄŻAJĄC ZA SŁOŃCEM McConaughey urodził się 4 listopada 1969 roku w Uvalde jako trzeci syn Mary Kathleen „Kay”, przedszkolanki i pisarki, oraz Jamesa
Donalda McConaugheya, byłego zawodnika futbolu amerykańskiego, właściciela firmy zaopatrującej konstruktorów ropociągów. W 1980 roku rodzina przeniosła się na północ stanu do Longwiev, gdzie przyszły aktor skończył liceum. Matka i ojciec stanowili dosyć charakterną parę i w trakcie dojrzewania McConaugheya zdążyli się ze sobą dwukrotnie rozwieść, aby po krótkim okresie do siebie wrócić. Aż do nagłej śmieci ojca w 1992 roku żadne z rodzeństwa nie wiedziało o perypetiach rodziców. W czasie trwania rozwodów James tłumaczył dzieciom, że „Kay” jest na wakacjach. Nie było powodu, żeby mu nie wierzyć, gdyż po pewnym czasie matka wracała do domu, jakby nigdy nic się nie stało. McConaughey nie odczuwał presji ze strony rodziny w kwestii wyboru swojej przyszłej kariery. Po ukończeniu szkoły średniej życie stało przed nim otworem – miał pracę, dziewczynę, trochę pieniędzy i spłacony samochód. Zaczął studiować prawo i w wieku 19 lat zdecydował się na wymianę studencką. Wylądował w Australii, a dokładniej w niewielkiej osadzie na terenie Nowej Południowej Walii – Warnervale. Spędził tam rok, wykonując najróżniejsze prace, poczynając od zbierania groszku na plantacji, a kończąc na pracy w okienku bankowym. Po powrocie zrezygnował z dotychczasowych studiów i dostał się na wydział radiowo-filmowo-telewizyjny na uniwersytecie w Austin. Podobno duży wpływ na decyzję o zmianie specjalizacji miała filozoficzno-biznesowa książka Oga
Mandino The Greatest Salesman in the World. Bez względu na motywację, od tego momentu McConaughey pozostał wierny swojemu wyborowi. Pierwsze profesjonalne zlecenia to krótkie epizody w różnego rodzaju reklamach. Dobrze zbudowany aktor był chętnie zapraszany na castingi. Stosunkowo często zatrudniano go do udziału w reklamach piwa. Na dużym ekranie zadebiutował w 1993 roku w czarnej komedii My Boyfriend’s Back opowiadającej historię młodego absztyfikanta, który powstał z martwych. McConaughey został wymieniony w napisach jako „Koleś 2”. Mniej więcej w tym samym czasie do kin weszła wspomniana wyżej komedia Dazed and Confused. Film, który szybko zyskał status kultowego, opowiada perypetie grupy znajomych w ostatnich dniach ich edukacji w szkole średniej. Początkowo rola McConaugheya miała ograniczyć się do jednej linijki tekstu. Jednak reżyser, zachwycony naturalnością, z jaką aktor odgrywał bohatera – dwudziestokilkuletniego faceta, który wciąż kumpluje się z licealistami – zachęcał Teksańczyka do improwizacji. W końcowej wersji filmu postać Davida Woodersona stała się jedną z przyczyn sukcesu produkcji, a bon moty wypowiadane przez McConaugheya weszły do użytku codziennego. Z drugiej strony cytaty takie jak słynne „Alright, alright, alright” czy „That’s what I love about this high school girls – I get older they stay the same age” („To jest to, co kocham w dziewczynach ze szkoły
średniej – Ja się starzeję, a one dalej mają tyle samo lat”) przylgnęły do aktora i w pewnym momencie kariery ciężko było mu się odciąć od propozycji grania tego typu postaci. Koniec lat dziewięćdziesiątych to dla McConaugheya stosunkowo dobry okres. W 1996 roku otrzymał nagrodę MTV Award dla najbardziej obiecującego debiutu za rolę w produkcji A Time to Kill. Rok później zagrał w dobrze ocenianym dramacie historycznym Stevena Spielberga Amistad, a także w filmie science-fiction Contact wyreżyserowanym przez Roberta Zemeckisa. Kolejne angaże to role w coraz to gorszych projektach. Na początku lat dwutysięcznych aktor zaczął występować w dużej ilości ckliwych komedii romantycznych. U boku Jennifer Lopez zagrał w The Wedding Planner, w How to Lose a Guy in 10 Days partnerował Kate Hudson, a z Emmą Stone pojawił się w filmie Ghosts of Girlfriends Past. Oczywiście McConaughey grał również w innych produkcjach, ale dla masowej publiczności stał się surferskim odpowiednikiem Hugh Granta. Sam aktor nie do końca rozumie, dlaczego tak wiele osób krytykowało go za ten okres w jego karierze. W wywiadzie dla brytyjskiego „Telegrapha” stwierdza: „Byłem nastawiony »Yeah! Kumam to. Jest zabawa. O co ten hałas?« (...) Wiesz co? To [granie w komediach romantycznych – przypis M.S.] wcale nie jest takie proste i wiele osób robi to źle (...)”. McConaughey stwierdził też, że nie miał nic przeciwko odgrywaniu bohaterów, którzy
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
31
przez większą część czasu ekranowego paradują bez koszulki. Producenci cenili jego atletyczną budowę ciała, a on chętnie z tego korzystał.
KONIEC WAKACJI W 2006 roku McConaughey wraz ze swoim wieloletnim przyjacielem Lancem Armstrongiem, kolarzem będącym wtedy u szczytu popularności, udali się do klubu Hyde w Los Angeles. To tam aktor poznał swoją przyszłą żonę Camilę Alves, eksmodelkę, która w wieku 15 lat przyjechała do Stanów z brazyliskiego Belo Horizonte. Niecałe dwa lata później narodził się ich pierwszy syn Levi, a niedługo potem aktor podjął jak dotąd najważniejszą decyzję w swojej karierze. McConaughey, w porozumieniu z żoną, menadżerem i ze swoim doradcą finansowym, zdecydował się na jakiś czas zniknąć z wielkiego ekranu, aby odciąć się od wizerunku „faceta z komedii romantycznej”. Odrzucał kolejne propozycje ról w tego typu filmach i w pewnym momencie producenci przestali do niego dzwonić z kolejnymi ofertami współpracy. Okres zawodowej suszy trwał prawie dwa lata. Podjęcie tej decyzji w momencie, kiedy aktor został ojcem nowonarodzonego dziecka sprawiło, że młody tata nie narzekał na brak zajęć. Po tym okresie przełomem okazała się rola makiawelicznego prawnika w filmie Lincoln Lawyer, który miał swoją premierę w marcu 2011 roku. McConaughey, tak samo jak na początku swojej kariery, na planie wykorzystał umiejętności zdobyte podczas rocznego stażu w kancelarii prawnej. Ostatecznym ciosem zadanym jego dotychczasowemu wizerunkowi była główna rola w Dallas Buyers Club. Scenariusz filmu, oparty na prawdziwej historii, został napisany ponad 20 lat temu. Był odrzucany przez producentów, według różnych wypowiedzi aktora, od 86 do 137 razy. Jest to zapewne liczba symboliczna, natomiast pokazuje nastawienie tuzów Hollywood do produkcji poruszających nieprzyjemne tematy. Aby przygotować się do tej roli, McConaughey w ciągu kilku miesięcy schudł o ponad 21 kilogramów. Znajomi aktora, którzy nie wiedzieli, co jest przyczyną jego przemiany, obawiali się, że może on być poważnie chory. Kiedy informacja o prawdziwych powodach jego drastycznej utraty wagi ujrzała światło dzienne, pojawiły się głosy, że Teksańczyk celowo przyjął rolę w filmie. Rzekomo miał w ten sposób zataić symptomy swojej choroby, tłu-
Ilustr. Joanna Krajewska, fot. Patryk Rogiński
macząc je koniecznością przygotowania się do roli. Skromna ekipa filmowa, która kilkukrotnie musiała ratować produkcję, korzystając z prywatnych kart kredytowych, nakręciła film w 25 dni. Bez prób, bez detalicznego przedyskutowania każdej sceny. Aktor był całkowicie zaangażowany w realizację filmu. Proponował zmiany w scenariuszu, sugerował nowe sceny. Kanadyjski reżyser Jean-Marc Vallée tak wspomina współpracę z McConaugheyem: „Potrafił być tak samo zarozumiały jak Ron [postać, którą odgrywał aktor – przypis M.S.], ale bywał też czarujący, jeśli w ten sposób mógł osiągnąć swój cel. »Teksas to ruch«, cały czas powtarzał, »Teksas to ruch«. I non stop był w ruchu”. Po ostatnim dniu zdjęciowym Teksańczyk nie mógł uwierzyć, że to koniec. Tak bardzo wszedł w rolę pacjenta terminalnie chorego na AIDS, że potrzebował kilku tygodni, aby wrócić do siebie. Osobiste zaangażowanie wszystkich członków ekipy dało niesamowity efekt. Film okazał się jednym z najlepszych dzieł 2013 roku, a McConaughey i partnerujący mu Jared Leto zdobyli dwa Oscary za – kolejno – najlepszą męską rolę pierwszoplanową, a także najlepszą rolę drugoplanową.
ZNOWU NA FALI Dwa miesiące po zakończeniu zdjęć do Dallas Buyers Club aktor zaakceptował propozycję wystąpienia w mini-serialu HBO True Detective. Wcielił się w postać antypatycznego detektywa Rusta Cohla, socjopaty, który za wszelką cenę, chce odnaleźć seryjnego mordercę. Jego jedynym sprzymierzeńcem jest niezbyt rzutki detektyw Marty Hart (Woody Harrelson, prywatnie przyjaciel aktora). Ta dwójka różni się niemal wszystkim, dzięki czemu mroczny serial niespodziewanie zyskał elementy komediowe. Nakręcenie 450 stron scenariusza, które złożyły się na 8 odcinków, zajęło pół roku. W trakcie zdjęć do McConaugheya zgłosił się Christopher Nolan. Chciał on, aby aktor pojawił się w jego najnowszym filmie. Jako że cała produkcja Interstallar przebiegała w dosyć dyskretny sposób, aktor otrzymał scenariusz zamknięty w metalowym neseserze. Przeczytał go, umieścił z powrotem w aktówce, a następnie osobiście pojechał odwieźć zawartość reżyserowi. Na taką rolę czekał. W tym roku na ekrany kin wejdzie kolejna produkcja z McConaugheyem w roli głównej – The Sea of Trees Gusa Van Santa. Obecnie aktor jest na planie osadzonego w realiach Wojny Secesyjnej dramatu The Free State of
Jones, którego premiera odbędzie się prawdopodobnie w marcu 2016 roku. Prywatnie McConaughey jest już ojcem trójki dzieci, wraz z rodziną mieszka w Hollywood, chociaż posiada również sporej wielkości ranczo w Teksasie. Jest miłośnikiem przyczep kempingowych („Moja przestrzeń życiowa jest tak mała, że mogę siedzieć na toalecie i robić jajecznicę w tym samym momencie. How cool is that?”), prezesem fundacji pomagającej w nauce dzieciom ze środowisk społecznie wykluczonych, Teksańczykiem z krwi i kości. Jest osobą wierzącą – w każdą niedzielę wraz z rodziną chodzi do znajdującego się w pobliżu domu niezależnego kościoła niedenominowanego. Spytany o to, czy wierzy w zmartwychstanie Jezusa Chrystusa, po dłuższym namyśle odpowiedział: „Cóż, byłaby to niebiańska historia, nie sądzisz?” [gra słów: hell of a story – niesamowita historia, hell – piekło – przypis M.S.]. Wdzięczny rozmówca, świetny aktor, lekki outsider. Wygląda na to, że Amerykanin znalazł swoje miejsce na świecie i ustatkował się. Surfer stał się poważnym mężczyzną, a jego metamorfoza dała mu możliwość zagrania w filmach, które z pewnością przejdą do historii kina. Jeśli McConaughey utrzyma się na tej fali, możemy być świadkami najlepszego okresu w jego karierze, czego sobie i Wam życzę.
My French Film Festival
My French Film Festival – La passion – dosłowny raj dla kinomanów przemierzających przestrzenie Internetu. W sieci uaktywniło się po raz kolejny źródło legalnej kultury związanej z filmem. To jedyne w swoim rodzaju wydarzenie dla wszystkich miłośników kina francuskiego trwało od 16 stycznia do 16 lutego. Sonia Milewska
W
tym czasie internauci z całego świata mieli dostęp do wszystkich filmów prezentowanych podczas piątej edycji internetowego festiwalu. W konkursie głównym wzięło udział 10 pełnometrażowych, najnowszych produkcji francuskojęzycznych, poza konkursem można było obejrzeć klasykę kina francuskiego i produkcje kanadyjskie. Na stronie festiwalu dostępne były także filmy krótkometrażowe, które również walczyły o wyróżnienie. Realizacje te miały swoją premierę w roku 2014, jednak tylko na terenie Francji. Festiwal daje filmowcom oglądalność na skalę światową, a także pokazuje różnorodność dzieł młodego pokolenia twórców znad Sekwany. My French Film Festival organizowany przez UniFrance films dostępny jest w 13 językach, między innymi w polskim.
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
33
Inicjatywa MFFF ma już pięć lat i z każdym rokiem zyskuje nowych obserwatorów. To internetowe przedsięwzięcie posiada podstawowe cechy festiwalu filmowego, między innymi wyselekcjonowanie produkcji według określonego tematu, w tym przypadku jest to zbiór filmów francuskojęzycznych wyprodukowanych w ostatnich latach. Wszystkie udostępnione kandydatury biorą udział w konkursie i walczą o nagrodę Choparda. Laureatów konkursu wyłania jury składające się z filmowców z całego świata. Podczas piątej edycji MFFF jury przewodniczył Michel Gondry – reżyser, scenarzysta, laureat Oscara za scenariusz oryginalny do filmu Zakochany bez pamięci (2004). W składzie jury byli także: Abderrahmane Sissaki, mauretański producent oraz reżyser między innymi nagradzanego filmu Timbuktu (2014), Joachim Lafosse, autor Własności prywatnej (2006) i Naszych dzieci (2012) oraz Nadav Lapid – izraelski reżyser znany między innymi dzięki Policjantowi (2011) czy Przedszkolance (2014). Piątym jurorem byli internauci, którzy mogli głosować na najlepszy film za pośrednictwem strony internetowej. Wszystkie konkursowe propozycje udostępniono na myfrenchfilmfestiwal.com oraz prawie 30 platformach internetowych, takich jak iTunes, w ponad 90 krajach. We wszystkich z nich dostępne były za darmo wszystkie krótkometrażowe filmy, pełnometrażowe zaś – tylko w niektórych, w tym roku także w Polsce. Sélection officielle piątej edycji MFFF zawierał w sumie 20 filmów długo- i krótkometrażowych, a także trzy poza konkursem. Jedna z propozycji festiwalowych, o której warto wspomnieć, to fabuła Miejsce na ziemi (2013) w reżyserii Fabienne Godet. Główna postać filmu, Antoine, jest zawodowym fotografem i podglądaczem. Przez okno na podwórze (czytelne nawiązanie do dzieła Alfreda Hitchcocka Okno na podwórze z 1954 roku) obserwuje swoją sąsiadkę, a później incydentalnie wkracza w jej życie. Artysta–fotograf, jak obcy astronom z piosenki Grzegorza Ciechowskiego, odkrywa tajemnice kobiety z bloku po drugiej stronie podwórza. Wpada w obsesję, zakochuje się maniakalnie w dziewczynie z naprzeciwka. Zgodnie z mottem przewijającym się w Miejscu na ziemi wszyscy się do czegoś lub kogoś przyzwyczajają i to ich prędzej czy później, w taki czy inny sposób zabija. Oglądamy krótką historię o miłości, która być może mogłaby się inaczej zakończyć – kompozycję otwartą
Fot. Patryk Rogiński
i alternatywne zakończenie może nasunąć nam twórczość Krzysztofa Kieślowskiego i jego dwie wersje przykazania VI (Dekalog VI, 1988). Tytułowe miejsce na ziemi, chociaż zostało odnalezione, to nie daje szczęścia, dopóki nie ma się z kim tym miejscem podzielić. Film Godet pokazuje, że wewnętrzną wędrówkę można przeżyć, przemierzając własne podwórko, ograniczając swoje pole widzenia do wąskokątnego obiektywu aparatu, niekoniecznie zapuszczając się w dzicz, jak czyni to protagonista Wszystko za życie (2007). Szczęścia poszukują także bohaterki filmu Oddychaj (2014) w reżyserii Melanie Laurent. Reżyserka – aktorka znana przede wszystkim z roli Shosanny Dreyfus (Bękarty wojny, 2009) czy Anny z Debiutantów (2010) – popełniła niemalże bezbłędną historię toksycznej przyjaźni. Ułożona i grzeczna uczennica Charlie poznaje w szkole nową koleżankę, Sarę. Nowa dziewczyna w mieście jest odważna i bezpretensjonalna, szybko staje się popularna, a za przyjaciółkę wybiera sobie zagubioną Charlie. Bohaterki spędzają wspólnie lato – lato miłości. Do filmu Pawła Pawlikowskiego z 2004 roku nawiązują wieloznaczności i niedopowiedzenia. Czy to przyjaźń, czy to już kochanie? Na pewno toksyczna relacja, która w brutalny sposób wpływa na dojrzewające nastolatki. W trudną relację wchodzą także bohaterowie filmu Eastern Boys (2013) w reżyserii Robina Campillo. Tym razem na ekranie można zobaczyć smutnego człowieka, który jest ponurym przykładem maksymy, że pieniądze szczęścia nie dają. Bohater nie protestuje więc, gdy banda młodocianych przestępców ze wschodu wkracza do jego mieszkania, rabuje i wynosi cały dobytek. Co więcej, urządzanie na nowo mieszkania czy kupowanie prezentów jednemu z chłopców nie jest dla niego problemem. Próbuje pozyskać uwagę i przyjaźń młodego imigranta ze wschodu, popadając w je-
szcze większą rozpacz. Dwójkę mężczyzn łączy skomplikowana relacja trudnej miłości, którą potęgują brutalne wydarzenia związane z grupą imigrantów sterowanych przez rosyjskiego szefa. Tutaj warto zaznaczyć brawurową rolę Daniila Vorobyova. Gdyby Michael Haneke kręcił po raz trzeci Funny games, aktor ten mógłby zagrać przybysza w białym stroju golfowym zarówno wersji rosyjsko-, jak i francuskojęzycznej. Tym razem jednak czarne charaktery przegrywają, a Eastern Boys wygrywa między innymi Konkurs Główny na festiwalu filmowym Off Plus Camera w Krakowie w 2014 roku. Oprócz pełnometrażowych filmów fabularnych czy dokumentalnych na stronie MFFF dostępne były również krótkie etiudy i filmy animowane. Wśród nich uwagę zwróciła bardzo prosta historia, ograniczona do wąskiego grona postaci oraz konkretnego miejsca. Tytułowy bohater etiudy Demisa Herengera, Guy Moquet, to nastolatek z paryskiego przedmieścia, który obiecuje dziewczynie, że pocałuje ją na środku jeziora w parku, gdzie spotykają się wszyscy znajomi z podwórka. To zwyczajna, romantyczna historia, lecz trudna do zrealizowania, gdy przyjaciele stukają się w głowę, bo przecież życie to nie film. A może jednak? Śledząc głównych bohaterów, zapominamy o otaczającej rzeczywistości, a z ekranu bije prawda i naturalne emocje. O społeczności podmiejskich francuskich dzielnic traktuje także film Wyskok do Paryża (2013) w reżyserii Carine May i Hakima Zouhani. Młody chłopak z biednego blokowiska na przekór najbliższym postanawia zaryzykować – pokazać swoją pasję w wielkim mieście. Chowa do kieszeni pisane na kolanie teksty i jedzie do Paryża. W drodze na dworzec kolejowy co chwilę zatrzymują go znajomi, dziewczyna. Ten jednak bierze swój los, pomięte kartki, w garść i rusza na próbę do stolicy. Oprócz historii o marzycielach w kategorii filmów krótkometrażowych pojawiły się także produkcje animowane. W tym nagrodzona animacja poklatkowa Świąteczne ciasto (2013) Stéphane’a Aubier’a i Vincenta Patara zachwycająca prostotą formy a zarazem absurdem kompozycji i szybką, związaną akcją. Prix Chopard – główne wyróżnienie piątego MFFF – zgodnie z werdyktem jury powędrowało do reżysera Thomasa Liltiego za film Hiporates (2014). Nagroda w wysokości 15 tysięcy euro trafiła zarówno do autora, jak
i dystrybutora oraz producenta filmu. Dodatkowo gratyfikacje wręczyli przedstawiciele dziennikarzy zagranicznych. Nagroda prasy międzynarodowej trafiła do Melanie Laurent za Oddychaj oraz do Alice Douard za krótki metraż Extrasystolia (2013). Nierzadko nazywane najważniejszymi nagrodami festiwali, a więc wyróżnienia publiczności – w tym przypadku internautów zalogowanych na oficjalną stronę MFFF – wybrano po zliczeniu prawie 15 tysięcy głosów. Nagrody publiczności Lacoste otrzymali Godet za Miejsce na ziemi oraz Aubier i Patar za Świąteczne ciasto. Żeby tego było mało, warto zaznaczyć sukces stowarzyszenia UniFrance films, które zarejestrowało pokaźny wzrost odtworzeń na stronie festiwalu mimo znacznych ograniczeń związanych z wprowadzoną przez rząd chiński cenzurą nakładającą restrykcje na dystrybucje dzieł zagranicznych na krajowych platformach VOD. Podczas ostatniej edycji MFFF zarejestrowano około trzy miliony wizyt strony z 207 terytoriów oraz 560 tysięcy odtworzeń. Polska znalazła się na czwartym miejscu z największymi liczbami odsłon myfrenchfilmfestival.com. À la fin warto wspomnieć o widocznych tendencjach we współczesnym kinie francuskim. W konkursie pojawiło się kilka propozycji wpisujących się w nurt LGBT oraz zagadnienie cielesności w ogóle. Choć są to tematy popularne, Francuzi wykazali się znaczną delikatnością i sensualnością, więc wszystkie próby podjęcia wątku zostały przedstawione niezwykle smacznie. Kolejną wyróżniającą się kwestią jest problem warstwowości społeczeństwa – widocznego zakreślenia granic pomiędzy przedmieściami i centrum, rodowitymi parisien i emigrantami. Dzieła poruszające wszystkie te zagadnienia, przedstawione w nietuzinkowej formie i z niepowściągliwą kreacją trzymającą się prawdy, można było zobaczyć w Internecie po zalogowaniu się na stronie MFFF. Rejestracja jest banalnie prosta, a strona internetowa przejrzysta i łatwa w obsłudze. Podczas trwania festiwalu filmy można oglądać za darmo, o każdej porze i w miejscu, które sami wybieramy. Brakuje tylko bezpośredniego kontaktu z drugim człowiekiem, którego jednakże zastępuje, jak w życiu, kontakt online – przez połączenie ze stroną Facebook widzowie mogą komentować, oceniać i dyskutować na temat obejrzanych propozycji filmowych z obywatelami całego świata.
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
35
Tytuł Wyspa zła Autor Joanna Bator Wydawnictwo Znak Rok wydania 2015
Recenzuje Elżbieta Pietluch
Tam, gdzie nie zachodzi Czarne Słońce
K
obieca literatura podróżnicza cieszy się niemałą popularnością za sprawą wiecznie uśmiechniętych „travel celebrytek”, które serwują czytelnikom łatwostrawne relacje z domieszką egzotyki. Joanna Bator pomiędzy wersami Wyspy łzy cedzi sprytnie zakumulowane szyderstwa pod adresem Elizabeth Gilbert i Martyny Wojciechowskiej, które z dozą postkolonialnej empatii spoglądają na mieszkańców krajów Trzeciego Świata zza różowych okularów. Dyskretnej krytyce poddane zostały również zachowania współczesnych turystów, którzy omamieni egzotyczną cepeliadą zachłannie poszukują nowych wrażeń, aby w mgnieniu oka przekonwertować je w pikselową grafikę. Wydawać by się mogło, że wałbrzyska pisarka już wystarczająco dobrze zaprezentowała własną wizję podróżowania jako spotkania z innością w Japońskim wachlarzu, demaskując przy tym kulturowe i społeczne mity narosłe wokół Kraju Kwitnącej Wiśni. Wtenczas autorka porzuciła etnocentryczne widzenie świata przez pryzmat szkiełka i oka na rzecz powolnego oswajania obcości, wprzęgnąwszy w ten fascynujący proces poznawczy wszystkie zmysły. Tym razem pod pozorem wyprawy w tropiki następuje bardzo wyczerpująca i obfita w nieprzewidziane obroty akcji podróż w głąb siebie. W najnowszej powieści, w której miejscami dochodzi do wręcz intymnej i zaskakująco konfesyjnej eksploatacji świadomości, dowiadujemy się, że gorączkę wszelkich odbytych przez Bator podróży wznieca opisane przez Julię Kristevę – Czarne Słońce. W dokonywa-
Fot. materiały prasowe
nej na samym początku autoanalizie nie brakuje ezoterycznych odniesień do astrologii, z tym że na rewelacje o układzie planetarnym w swoim horoskopie urodzeniowym autorka trylogii wałbrzyskiej reaguje z żartobliwym przekąsem. Nie dziwi jej bynajmniej obecność Saturna stymulującego wytwarzanie czarnej żółci, ponieważ to najczęściej melancholicy rzucają się na oślep w nomadyczną tułaczkę po świecie, aby uwolnić się od towarzyszącej im bezsenności i depresji. Nawet Witkacy, pierwotnie wiedziony zamiarem odebrania sobie życia, zapuścił się aż w cejlońską dżunglę. Jednak to nie jego tropem podąża pisarka, mimo że zatrzymuje się dokładnie w tym samym hotelu w Nalandzie, gdzie autor Pożegnania z jesienią spędził niegdyś noc z browningiem przystawionym do skroni. Zgodnie z tym, co wyznała Bator w jednym z wywiadów, zaczynem jej opowieści są przeważnie kompulsywnie odtwarzane w myślach frazy, które dopominają się o rychłe ich rozwinięcie. Za powieścią uhonorowaną dwa lata temu Nagrodą Literacką Nike stoi tytułowe zdanie Ciemno, prawie noc. Natomiast Wyspę łzę otwiera rozdział zatytułowany niczym wyimek z komunikatu o zaginięciu: Znikła bez śladu. Wymykający się spod kontroli refren myślowy zostaje wkrótce wzbogacony o grupę podmiotu, kiedy pisarka przetrząsa strony internetowe z informacjami o zaginionych kobietach i ostatecznie wybór pada na zaginioną w 1989 roku na Sri Lance – Sandrę Valentine. Zniknięcie Amerykanki w niewiadomych okolicznościach tak mocno wstrząsnęło imaginacją Bator, że postanowiła
wyruszyć w szaleńczą ekspedycję jej śladami, która ma zgoła niewiele wspólnego z przeprowadzaniem detektywistycznego śledztwa na własną rękę. Włączenie w fabułę obszernych komentarzy metatekstowych pozwala czytelnikowi na przyglądanie się aktowi twórczemu. Niezwykle łatwo jest dać się wywieść w pole autobiograficznej iluzji, toteż Bator powołując się na Światło obrazu Rolanda Barthesa, wspomina o rozsianych tu i ówdzie biografemach, czyli elementach tekstu, które wyzwalają przyjemność zetknięcia się z biografią piszącego. Chociaż przemierzająca wyspę w kostiumie turystki pisarka udziela pierwszeństwa słowom, a nie automatycznie przechwyconym obrazom, to uwagę czytelnika przykuwają powtykane gdzieniegdzie fotografie autorstwa Adama Golca, utrzymane głównie w czarno-białej kolorystyce, jakby wbrew modzie na kolorowe landszafty, które są najbardziej pożądanymi pamiątkami z podróży. Rozbudowane obrazy mentalne, podszepty wyobraźni i fantasmagoryczne wizje wypierają na dalszy plan namacalne i radosne odczuwanie świata, jego bogactwo barw, smaków i zapachów. W pewnym sensie ma to związek z ogólną wymową powieści, skoro wzroku pogrążonego we własnym świecie wewnętrznym melancholika nie przyciąga ani intensywna zieleń krzewów herbacianych, ani lazur morza, ani nawet wzorzyste sari napotkanych na targu miejscowych kobiet. Nie sposób zniknąć z oczu niewidzialnego, mrocznego bliźniaka, którego ciągła obecność przekreśla terapeutyczny potencjał wyjazdu na niemal rajską wyspę, obmytą dekadę wstecz przez śmiercionośną falę tsunami.
Tytuł Ósmy plan Wykonawca Natalia Kukulska Wytwórnia Warner Music Polska Data premiery 23 lutego 2015
Recenzuje Wojciech Szczerek
Ósmy cud
N
atalia Kukulska należy do czołowych polskich wokalistek. Ale pomimo udanego debiutu jej popularność stopniowo malała. Ostatnio artystka wydaje się jakby poza uwagą mediów, chyba że tematem są jej rodzice. Ale Natalia to nie tylko córka Anny i Jarosława Kukulskich – jest niezwykle utalentowana, ma jeden z najlepszych polskich głosów, a jej ostatnie albumy Sexi Flexi i CoMix pokazują, że nie brak jej inwencji twórczej. Najnowszy krążek Kukulskiej zdaje się kolejnym potwierdzeniem tego, że zawsze ma ona pomysł na nową siebie. Ósmy Plan to druga już wspólna produkcja wokalistki i jej męża, Michała Dąbrówki. Tak jak poprzednia powstała w domowych warunkach według swobodnego, ale mimo wszystko obowiązującego podziału zadań – teksty napisała Natalia, a muzykę Michał. Pomimo kameralnej atmosfery towarzyszącej nagrywaniu albumu muzycznie duet postawił wszystko na surowe, przestrzenne, elektroniczne brzmienie. Ta konwencja umiejętnie kontrastuje z zakorzenionym w klimatach r’n’b i soul, z natury ciepłym głosem Natalii. Płytę promują dwa single, z których pierwszy, zatytułowany Pióropusz, to – jak przyznaje sama artystka – próba nieco prześmiewczego przedstawienia tego, jak reagujemy na samotność. Ten oryginalny przekaz piosenki został dodatkowo podkreślony w animowanym teledysku autorstwa Marka Skrobeckiego. Oprócz tego, w tekście utworu doszukać się można nawiązania do tragicznej sytuacji artysty – samotnego w swojej wrażliwości i często szukającego poklasku u innych. Drugim towarzyszącym
płycie singlem jest rozpoczynająca się kakofonicznymi brzmieniami syntezatora ballada Na koniec świata, która rozwija się we wspaniałą, nastrojową, pełną romantyzmu kołysankę. Ale nie tylko te dwa single zapadają w pamięć. Utwory albumowe są przemyślane i wykonane z niemniejszym muzycznym rozmachem: Miau zadziwia przenikliwością tekstu, wspomaganego przestrzennym podkładem z silnym basem, a Ósmy Plan opatrzony jest w osobisty tekst ponownie wsparty przez mocne, ale pieczołowicie dobrane brzmienia elektroniki. Swoją drogą, tytułowy „Ósmy plan” rozumieć można albo jako wyraz ucieczki przed problemami i chęć przeczekania ich „w tle”, albo też, jak wskazywała sama Natalia, zupełnie inaczej – jako nadzieję, którą artysta wiąże z każdym nowym albumem (a ten, jak nie trudno się domyślić, jest jej ósmym). Kolejną ciekawą piosenką jest Chowam się, w której początkowo pesymistyczny przekaz rozwija się w pełne nadziei pogwizdywanie w rozładowującym napięcie refrenie. Przy okazji warto zwrócić uwagę na to, że tematy poruszane w tekstach piosenek nie są wyłącznie poważne – w żartobliwej Dyspensie pojawia się zwykła, kobieca frajda, a z kolei tekst utworu Myśli poczochrane mówi sam za siebie. Jedną z najbardziej pozytywnych piosenek, kojarzącą się bardziej niż pozostałe z Natalią, którą znamy z jej wcześniejszych nagrań, jest kończący album utwór My. Zarówno z tekstu, jak i dynamicznego beatu po raz jedyny chyba na płycie płynie w pełni beztroski przekaz. Gościem Ósmego Planu jest wokalista Krzysztof Zalewski, co zaowocowało inspirującą,
coverową wersją Zaopiekuj się mną – klasyka polskiej elektroniki lat osiemdziesiątych autorstwa post-punkowego zespołu Rezerwat. Rezultat jest nie tylko interesujący ze względu na połączenie głosów – łagodnego Natalii i ostrego, rockowego Zalewskiego – ale też za sprawą bardzo minimalistycznej instrumentacji, tak odmiennej od oryginału, ale dorównującej mu dramaturgią. Sporym bonusem, który spodoba się fanom bardziej klasycznego brzmienia, jest część live, która składa się z 7 utworów. Efekt jest co najmniej interesujący, bo zaprezentowane utwory przearanżowane są tu na wersję akustyczną, częściowo przy współudziale jazzowego ATOM String Quartet. Udowadnia to, że w przypadku dobrej piosenki aranżacja to tylko kreacja, której zmiana pozwala wydobyć z tego samego utworu coś nowego. Ósmy Plan to artystyczny sukces Natalii – pomimo lat spędzonych na muzycznej scenie wspólnie z mężem stworzyła płytę oryginalną i świeżą. Słucha jej się przyjemnie, pomimo tego, że artystka nie stroni od trudnych tematów, a aranżacje muzyczne są niepokorne. W pamięć zapada śmiałość w posługiwaniu się instrumentami elektronicznymi oraz wszechobecna pomysłowość, jak na przykład użycie ksylofonu w Pióropuszu. Pomimo tych wszystkich zmian, na Ósmym Planie znajdziemy to, czego można spodziewać się po Natalii: bezbłędnego wokalu, wdzięku i klasy. Pozostaje mieć nadzieję, że płyta zostanie dobrze przyjęta wśród polskiej publiczności, która nie zawsze docenia u artystów te zalety. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
37
Tytuł Hand. Cannot. Erase. Wykonawca Steven Wilson Wytwórnia Kscope Data premiery 3 marca 2015
Recenzuje Aleksander Jastrzębski
Podarki dla smutku
G
dybyś zniknął/zniknęła, czy ktoś by za tobą tęsknił?” Na to pytanie niemal natychmiast chce się odpowiedzieć: no jasne! Kolej„ nymi czynnościami zapewne byłyby: zastanowienie się, po co zawracać komuś głowę tak banalnym zdaniem, oraz zlinczowanie pytającego. Niekoniecznie w tej kolejności. Kiedy jednak okazuje się, że to pytanie pojawia się w zwiastunie filmu dokumentalnego zatytułowanego Dreams of a Life (2011), poczucie banału pośpiesznie ustępuje miejsca zadumie. Film bowiem opowiada historię Joyce Carol Vincent – młodej i atrakcyjnej kobiety, mieszkającej we współczesnym Londynie, gdzie ma też przyjaciół i pracę. Pewnego dnia Joyce umiera w pustym mieszkaniu, mając za towarzysza jedynie włączony telewizor. Przez kolejne trzy lata nikt nie zauważa jej zniknięcia. Ciało, leżące na sofie przed wciąż włączonym telewizorem, odnaleźli dopiero komornicy. Ale co to ma wspólnego z muzyką? Niewiele, gdyby nie fakt, że fabuła filmu zainspirowała Stevena Wilsona do nagrania kolejnej solowej płyty. Hand. Cannot. Erase. jest albumem koncepcyjnym, opowiadającym historię kobiety, która izoluje się od świata zewnętrznego i również znika, ale... Nie chcę psuć przyjemności z samodzielnego zagłębiania się w niesamowicie rozbudowaną koncepcję nagrania. Na jej potrzeby powstał nawet fikcyjny blog, prowadzony przez bohaterkę płyty. Powtórzę jedynie za Wilsonem, że jego najnowszy krążek nie opowiada historii Vincent, a jedynie czerpie z niej inspirację. Artysta uważa ją za symbol ludzkiego życia w XXI‑wiecznych
Fot. materiały prasowe
miastach, w których łatwo stać się niewidzialnym. Siła i sugestywność koncepcji z pewnością są ogromną zaletą wydawnictwa. Jeśli zaś chodzi o sferę muzyczną, to nie znajdziemy zbyt wielu podobieństw do świetnego The Raven that Refused to Sing (2013). No, może poza zespołem, którego skład jest taki sam, choć obecność flecisty i saksofonisty Theo Travisa ogranicza się jedynie do utworu Ancestral. Kompozycje są znacznie bardziej zróżnicowane stylistyczne w stosunku do spójnej w tym względzie poprzedniej płyty. Poza tym, jak zawsze w przypadku muzyki Wilsona, trudno jest je przyporządkować do konkretnego gatunku muzycznego. W ogromnym skrócie Hand. Cannot. Erase. to fascynująca i momentami wręcz zaskakująca mieszanina progresywnego rocka, popu i elektroniki. Krążek zaczyna się od instrumentalnej miniaturki First Regret, w której zmieściły się między innymi głosy bawiących się dzieci, Hammond B3, mellotron M4000, fortepian, a nawet celesta. Następnie miniaturka płynnie przechodzi w fenomenalne, czysto progresywne 3 Years Older z fantastycznymi melodiami i wielogłosami w partiach wokalnych, między które z chirurgiczną precyzją wciska się gitara. Pod koniec mamy też agresywne sola na hammondzie i gitarze, po których następuje błogie wyciszenie, oparte na głównym motywie utworu. Jeśli chodzi o zagrywki stylistyczne, to szczególnie wyróżniają się dwa utwory: w głównej mierze elektroniczne z ambientowym powiewem Perfect Life, w większości recytowane przez Katherine Jenkins oraz niemal całkowicie akustyczne Transience, którego druga połowa
bardzo przypomina mi twórczość rodzimego Fismolla. Warto też wspomnieć o udziale w nagraniu krążka izraelskiej wokalistki Ninet Tayeb, która dała popis swoich możliwości wokalnych w części Routine oraz w znacznie krótszym fragmencie Ancestral. Kolejną miłą niespodzianką jest chłopięcy chór (z solistą), słyszalny głównie w Routine, ale obecny też w paru innych utworach. Nie zabrakło również żywych smyczków, a w jednym utworze pojawia się nawet banjo. Ilość instrumentów użytych na płycie przytłacza, ale pozytywnie. Natomiast pomysłowość Wilsona w zestawianiu ich ze sobą jest godna podziwu. Najprostszy pod tym względem jest utwór tytułowy, od którego wyraźnie wieje popem, ale jeśli wsłuchamy się wyraźniej w poszczególne plany muzyczne, to okaże się, że forma także tego utworu ewoluuje. Nie ukrywam, że niektóre kawałki, jak właśnie tytułowe Hand. Cannot. Erase. czy Happy Returns, początkowo niezupełnie mi się podobały. Jednak odkrywanie niuansów wraz z kolejnymi odsłuchaniami sprawiło, że słucham tych utworów z taką samą przyjemnością, jak pozostałych. Hand. Cannot. Erase. to 66 minut pięknych melodii, pomysłowych kompozycji, smakowitych solówek i perfekcyjnej produkcji, podszytej ciekawą historią. Właśnie te elementy sprawiają, że najnowszy album Wilsona jest pozycją obowiązkową. I nawet jeśli nie wszystkie utwory nas zachwycą po pierwszym przesłuchaniu, to warto poświęcić im więcej uwagi, zanim skażemy je na niesłuszne zapomnienie i samotną śmierć w opuszczonych zakątkach playlist.
Tytuł Rzymska aureola Reżyseria Gianfranco Rosi Dystrybutor Aurora Films Data premiery światowej 5 września 2013
Recenzuje Mateusz Górniak
Kino białych plam nudy
T
ytuły uhonorowane na przestrzeni kilku ostatnich lat weneckimi Złotymi Lwami tworzą kalejdoskop kina radykalnego, sięgającego po nieoczywiste środki filmowej ekspresji. Po nagrodzonej w 2012 roku Piecie, w której trudne emocje zemsty i biedy wylewały się z ekranu, rok 2013 przyniósł skrajnie minimalistyczny obraz oplatającej Rzym autostrady. Trafia on do polskich kin z niemałym opóźnieniem, kiedy wiemy, że w historię włoskiego festiwalu wpisał się niedawno kolejny z oryginałów światowej kinematografii – Roy Andersson z przewrotnie zatytułowanym obrazem Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla nad istnieniem. Warto więc przy okazji Rzymskiej aureoli pochylić się nad stale rozciąganymi i przekraczanymi granicami filmowego medium, bo właśnie w tym aspekcie film Gianfanco Rosiego jest najbardziej zaskakujący. Reżyser przechadza się z kamerą wokół obwodnicy i podgląda ludzkie egzystencje, szukając „okruchów rzeczywistości”, w których magię zdaje się wierzyć i które czyni prawdziwym bohaterem swojego filmu. Rzymska aureola jest pozbawionym wrażeń spektaklem zwyczajności, trawestując tytuł filmu Woody’ego Allena – życiem i całą jego resztą, którą rozumieć trzeba jako wszystkie te palone dla zabicia czasu papierosy, ulotne i nieznaczące rozmowy po kolacji czy przeciągające się godziny pracy. Słowem, to film o białych plamach nudy, które Hitchcock i wszyscy wyznawcy filmowych trzęsień ziemi chcieli wymazać ze świata X Muzy. Strategia fabularna włoskiego reżysera wydaje się prosta. Zatrzymuje się przy wszystkich
tych ludziach, których mijamy, sytuacjach, na które nie zwracamy uwagi i zagląda w okna, które tworzą szary, pospolity miejski krajobraz. Splot rozmów bez puenty i wydarzeń bez początku, kulminacji oraz zakończenia tworzy opowieść o codzienności rzymskich spraw, trosk i uniesień. Rosi, sięgając po konwencję mockumentu, wkracza w prywatność ludzi zamieszkujących okolicę autostrady, staje się jeszcze bardziej radykalny niż najwięksi realiści kina autorskiego. Jego przyłapany na ciągnącej się zwyczajności Rzym przypomina trochę rządzone żywiołem nudy i beznamiętności krajobrazy japońskiej prowincji u Yasujirô Ozu. Ludzie krzątają się wokół własnych spraw, pilnują swojego nosa i rozmawiają o tym, co będzie na śniadanie albo w telewizji. Jeśli w oscarowym Birdmanie Edward Norton potrafił wypalić papierosa, wypić kolejnego drinka, przespacerować się po dachu i odbyć frapującą psychologicznie rozmowę z zacięciem filozoficznym w ciągu kilkunastosekundowego fragmentu, to Rosi przywraca wiarę w milczenie i papierosa, którego palić można przez całe dwie minuty. Jego kino interesuje się życiem w skali jeden do jednego, nie chce mówić więcej niż to, co jest na co dzień. To widokówka ze świata, który nie oferuje żadnych wrażeń. Jednym z bardziej lirycznych momentów Rzymskiej aureoli jest scena pożegnania syna, pracującego jako sanitariusz w karetce, z chorą matką w podeszłym wieku. Mężczyzna całkiem naiwnie mówi, że będzie to, co ma być. Rosiemu ta filozofia zwyczajności i podporządkowania się losowi odpowiada. Pokazuje to, co jest, i bardzo konsekwentnie wierzy w możli-
wości swojego podejścia. Portretowana przez niego rzeczywistość czasem wznosi się do lotu, na przykład w kilku poetyckich ujęciach stojących przy autostradzie prostytutek, ale zaraz wszystko wraca do swojej żmudnej normy – ktoś negocjuje zażarcie cenę, auta monotonnie przewijają się przez kadr, a w następnym epizodzie film powraca do faceta z niewyobrażalną pasją tępiącego zżerające palmę szkodniki. Wszyscy bohaterowie Rzymskiej aureoli są zresztą do niego trochę podobni. Ograniczeni własnym mikrokosmosem dopełniają swoich spraw i nie wybiegają daleko naprzód – to, jak pisał poeta, „ludzkość zacięta i płodna, która nie pragnąc tajemnicy, mnoży się i trwa”. Czy szereg beznamiętnie zaprezentowanych ujęć zwyczajności może zastąpić kino idei, niepokojącej metafizyki, konfliktów moralnych czy nieprawdopodobnych przygód? Raczej nie i pewnie teraz biedny, krzyczący niegdyś „pasja, mania, kino!” Zygmunt Kałużyński przewraca się w grobie. Prawdą jest jednak, że przez pełne 90 minut widz zostaje współbiesiadnikiem „chleba naszego powszedniego” jedzonego przy autostradzie okrążającej Wieczne Miasto, pozbawionego szału Słodkiego życia czy urokliwego sceptycyzmu Wielkiego piękna, zaludnionego natomiast przez zwyczajnych ludzi kładących się spać ze świadomością kolejnego długiego dnia. Rosi pokazuje nudę dokładnie określonego świata, który szybko wymyka się jednak wszelkiego rodzaju kontekstom i urasta do rangi projekcji ludzkiego doświadczenia nieatrakcyjnej codzienności. I to jest tryumfem tego radykalnego filmu. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
39
Tytuł Ziarno prawdy Reżyseria Borys Lankosz Dystrybutor Next Film Data premiery światowej 19 stycznia 2015
Recenzuje Sonia Milewska
Ziarno nadziei
M
ieszanka kina grozy i dobrego polskiego kryminału zasiała ziarno nadziei w polskiej kinematografii. Przyzwyczajone do amerykańskich czy skandynawskich thrillerów oko i ucho z niecierpliwością wyczekuje kalek z Zachodu, bo przecież tak dobrze jest narzekać, a budżet polskich filmów nie pozwala stworzyć drugiej Dziewczyny z tatuażem (2011). Im więcej czasu mija od premiery Ziarna prawdy w reżyserii Borysa Lankosza, tym bardziej się ten film docenia. Pluć sobie w brodę pozostaje, że się do kina poszło już z nastawieniem pełnym obaw i niewiary; i grzechy trzeba odkupić zaraz po premierze filmu na DVD. Fabuła, oparta na książce Ziarno prawdy Zygmunta Miłoszewskiego, przenosi nas do mrocznego Sandomierza. Już w pierwszej scenie filmu pojawia się zagadka kryminalna, którą przez resztę seansu próbuje rozwikłać główny bohater – prokurator Teodor Szacki (Robert Więckiewicz). Więckiewiczowi, choć idealnie pasującemu do roli złego policjanta, nijak wychodzi zakładanie nogi na nogę i rola amanta. Schludnie ubrany miastowy nie odnajduje się w małej mieścinie. Żeby zrozumieć zachowanie i motywy działania lokalnych mieszkańców, a zarazem rozwiązać zagadkę, potrzebni mu są przewodnicy, którzy znają Sandomierz od podszewki. Wraz z grupą policjantów prowadzi śledztwo, stosując niestandardowe środki manipulacji, niejednokrotnie wzbudzając podziw i zachwyt kolegów z dochodzeniówki. Barbara Sobieraj (Magdalena Walach) podziwia Szackiego, a zarazem mu zazdrości. Nie dowiadujemy się jednak, co nią kieruje i jaki jest jej udział w ca-
Fot. materiały prasowe
łej tej kryminalnej historii. Odczuwamy pewne napięcie między Szackim a Sobieraj, romans wisi w powietrzu, mimo to reżyser Rewersu (2009) świadomie unika tego wątku, na przekór wszystkim superprodukcjom. Wiele do powiedzenia ma postać starszego policjanta. Leon Wilczur (Jerzy Trela) może intrygować, a z jego wielkich, „mówiących” oczu można wyczytać wiele przypuszczeń i podejrzeń. Mimo perfekcjonizmu Szackiego śledztwo rozrasta się do jeszcze bardziej skomplikowanej siatki zabójstw i większej liczby pytań. Wszystkie wydarzenia są związane ze zjawiskiem mordu rytualnego – lokalnym tematem tabu, o którym niektórzy mieszkańcy Sandomierza boją się pomyśleć, inni wprost przeciwnie. Scenariusz odznacza się starannie przemyślanymi dialogami, wyczuwalnie przeniesionymi z literatury. Rozmowy bohaterów urozmaicane są przez cięte, nierzadko odważne riposty. Tłem dla tego całego gadania jest ciemny i szary Sandomierz będący miejscem uniwersalnym, gdzie czai się zło, które – jak oznajmia plakat filmu Lankosza – bierze się z gadania. Graniem i gadaniem mistrzowsko popisał się Krzysztof Pieczyński, wcielający się w męża pierwszej ofiary; szczególnie wtedy, gdy wraz z rozwojem historii postać ta odkrywa swe nowe oblicza. Takiej interpretacji inteligentnego psychopaty w polskim kinie nie było od dawna. Reżyser umiejętnie operuje obrazem – tak, że film ogląda się z przyjemnością. Również w scenach miejsc zbrodni może nie z przyjemnością, ale podziwem obserwujemy profesjonalizm w zakresie techniki i technologii wykorzystanej w scenografii. Zbliżenia na ciała ofiar sprawia-
ją, że chcemy zasłonić oczy, a nie roześmiać się na widok zabawnie pomalowanej kukły. Bezbłędne są także ujęcia z żabiej perspektywy na pochylającego się nad zwłokami Szackiego oraz jazda kamery goniącej głównego bohatera między filarami sandomierskiego kościoła. Wraz z rozwojem akcji przyspiesza montażowa układanka. Pierwsza część obfituje w długie rozmowy, momentami ciągnie się, wręcz nuży, druga – dużo bardziej intensywna – angażuje. Akcja przebiega dynamicznie, bez zbędnych scen, chwil na oddech i przemyślenia, które być może dla widza nieznającego literackiego pierwowzoru byłyby pomocne. Tempo wydarzeń dodatkowo podkręca muzyka, której w filmie jest dużo. Choć momentami może i za dużo… Sprawcą tego zamieszania jest – powracający po niemal 10 latach do współpracy z Lankoszem – Abel Korzeniowski, nagradzany za muzykę między innymi do filmu Samotny mężczyzna (2009). Dramat i groza filmu oparte są nie tylko na strukturze kina gatunkowego. W mroczny nastrój wprowadza zarówno umiejętnie uchwycony przez Łukasza Bielana obraz Sandomierza, jak i starannie dobrane fragmenty tekstu Miłoszewskiego. Bezsprzeczną podstawą filmu jest dobrze rozpisany scenariusz, wciągający w wir tajemniczych wydarzeń. Nawet widzowi nieznającemu lektury może podobać się adaptacja Lankosza. Jest tu sprawny rozwój intrygi, przyspieszone tempo, ostrzał zajmujących obrazów w finale. Odbiorcy może zabraknąć jedynie chwili wytchnienia, by przemyśleć i zagłębić się w społeczno-historyczny problem poruszany przez autorów. Na szczęście czego nie zobaczy na ekranie, może doczytać w książce.
ko n t r a s t m i e s i Ä™ c z n i k
41
Z
10 MINUT
WIĘZIENIE, ŚMIERĆ ALBO COŚ GORSZEGO
WOLSKI
PLUSKOTA
a 10 minut trzeba iść na autobus. Kiedyś wszędzie chodziłem na piechotę, ale od kiedy przeprowadziłem się na Mirowiec, piesza wędrówka okazuje się zbyt dużą stratą czasu. Na szczęście jest jakdojade.pl. Można w miarę sprawnie zaplanować szybki i skuteczny przejazd w dowolne miejsce. O dziwo, łatwiej i lepiej jechać do centrum przez plac Grunwaldzki niż przez Kromera. Droga niby dłuższa, ale komunikacja jest dużo sprawniejsza. A każda minuta zaoszczędzona przy podróży jest cenna. Szkoda czasu na rzeczy umiarkowanie istotne, kiedy tyle innych jest do zrobienia. 8 minut do wyjścia. Kiedyś bardzo przeżywałem własną wielozadaniowość. Mówiłem, że uprawiam zaawansowany multitasking. Że zajmuję się wszystkim i nie mam czasu na nic. Trochę się nawet tym chełpiłem. Dopiero później dotarło do mnie, ile czasu i energii zmarnowałem na to chełpienie, na tę dumę z nadmiaru zajęć, na to nikomu niepotrzebne informowanie świata o swoim zapracowaniu. Dziś uważam to za zbędną próżność, ornamentacyjne zarozumialstwo, a przy okazji głupotę. 7 minut. Czas stał się cenny. Nie można sobie pozwolić na nienadążanie. Na niewyrabianie się. Na niepotrzebną prokrastynację. W odróżnieniu od tej potrzebnej, która pozwala ładować baterie, odetchnąć, nabrać dystansu. W niemały sposób wpływa to na jakość tego, co robimy, jest więc szalenie istotne. Nie mówiąc oczywiście o czasie, którego wymagają rzeczy naprawdę ważne. Te mniej ważne zresztą też. Na wszystko trzeba znaleźć czas, a jest go coraz mniej. 4 minuty. Pora na decyzję: jechać windą czy iść schodami? Czas mniej więcej ten sam, ale windę trzeba by jeszcze przywołać, a po ostatniej awarii jeździ wolniej. Z drugiej strony w windzie można na przykład zawiązać buty, jeśli z jakichś powodów nie uda się tego zrobić wcześniej. Kontrolowanie swojego czasu nie zawsze jest możliwe w 100%, poza tym nie chodzi o to, żeby być jakoś szczególnie zorganizowanym (choć to nie zaszkodzi), a żeby wiedzieć, co może zająć ile czasu, jakie trudności mogą wystąpić i jak je obejść. 2 minuty. Jednak wezmę windę. Akurat stoi na moim piętrze, będzie szybciej. Nie żebym się jakoś szczególnie dzisiaj spieszył, ale tych kilka chwil zapasu nie zaszkodzi. Najwyżej wykorzystam ten czas na czytanie książki. Polska powieść o wampirach w Szczecinie. Jak na taką literaturę nawet niezła. Przyda się do doktoratu. 1 minuta. Trzeba się zbierać.
Ilustr. Ewa Rogalska (2)
B
yki to zwierzęta masywne, potężne, zwaliste. Właściwie straszne. Wchodziłem do stodoły z głową pełną obrazów ludzi masakrowanych, miażdżonych i przekłuwanych przez te bestie podczas dziwnych, hiszpańskich świąt. Stodoła była pusta. Byki rozpierzchły się po polu. Przewodnik mój sypał im jedzenia do koryt i nawoływał. Sprawdziłem wytrzymałość drewnianej barierki. Ruszą, to po mnie. Ze zgrozą wypatrywałem nadejścia przerażających, rogatych potworów, które mogły, acz nie musiały, zakończyć mój żywot. Lubuję się w tworzeniu czarnych scenariuszy przyszłości. Wielokrotnie, przy porannej kawie, projektowana w głowie sekwencja wydarzeń dnia kończyła się nieciekawie – moim więzieniem albo śmiercią. Nie wyssałem obaw z palca! Przecież codziennie tyle jest wypadków, katastrof, cierpienia. Donoszą mi przecież o tym wiarygodne media. Najgorsze jest to, że praktycznie żadna z apokaliptycznych wizji się nie spełnia. Tylko antycypacja katastrofy jest faktem. Niestety kosztuje mnie wiele nerwów i energii. Mocno mnie to deprawuje. Stały daleko, w drugim końcu stodoły, stały speszone, nieufne. Krwiożercze bestie przydreptały spokojnie, w ciszy wsadziły pyski do koryt i zaczęły wcinać. Hiszpańskiej masakry nie było. Przeżyłem. Położyłem dłoń na olbrzymim, szorstkim łbie. Zrobiłem też pamiątkowe zdjęcie. U schyłku dnia, który nie okazywał się katastrofalny, przychodzi czas na samokrytykę. Denerwuję się na swoją głupotę, obiecuję poprawę, idę spać. Nic to! Rankiem kawa. Więzienie albo śmierć. Śmierć albo więzienie. Magda Gessler w ostatnim odcinku Kuchennych Rewolucji zachęcała bohatera do zmiany sposobu myślenia. Była to osoba cierpiąca, jak ja gryząca się z czarnymi myślami. Pani Gessler ratunku upatrywała w przytulaniu obcych ludzi na ulicy niewielkiego miasta. Bohater, po kuracji, zdawał się nowym człowiekiem. Lepszym. Cenię bardzo panią Gessler, ale postanowiłem z rady nie skorzystać. Nie przejdzie. Kawa. Będzie więzienie. Albo nóż pod żebra. Ze stodoły wracaliśmy samochodem. Wyrażałem się o bykach z czułością i entuzjazmem. Szykowałem zdjęcie na Facebooka. Niestety przypomniałem sobie, że w 2014 roku miało miejsce 34 970 wypadków, w których zginęły 3202 osoby, a 42 545 zostało rannych. Pas zapięty, mój przewodnik prowadził pewnie i spokojnie, droga szeroka, pogoda bardzo dobra. Westchnąłem. Wieczorem będzie samokrytyka. A rano kawa. Czy aby kawa? Kofeina niby też zabija.
••• felietony
ZWIERZĘTA OPOWIADAJĄ BAJKI O LUDZIACH ZAWADA
M
z nią zrobić. Lew patrzyłby na nią podejrzliwie, lwica chroniłaby swoje dziecko i każde z nich miałoby swoje serce w gardle. Być może dlatego zwierzęta na zdjęciach wychodzą dużo bardziej naturalnie, a ludzie się usztywniają. Ludzie wiedzą o sobie za dużo. Przynajmniej takie plotki rozsiewają zwierzęta.
Fot. Łukasz Rusznica
ały lew dostaje pół serca od lwicy, a drugie pół nie wiadomo skąd. Lew, przywódca stada, oddaje swoje serce we władanie ukochanej. W świecie przyrody bardzo często wydaje się, że jest o jedną rzecz za mało. Gdyby jednak ta brakująca rzecz się pojawiła, to i tak nikt by nie wiedział, co
ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k
43
Fot. Bartosz Trybus
✴
✴
street
kontrast miesięcznik
45