s. 1
SPIS TREŚCI
TA K A S Y T U A C J A
T E M AT N U M E R U 20
Piąty autorytet
14
MARIUSZ BACZYŃSKI
Czas wielkich pożegnań
ALEKSANDRA BRZEZICKA
Ks. Ali Fedorowicz – dobry materiał na autorytet 22
SARA NAŁĘCZ-NIENIEWSKA
26 Bądź wola Twoja
KONSTANCJA NAŁĘCZ-NIENIEWSKA
36 Autorytet: subiektywnie
MICHAŁ MUSIAŁ
34 Mają już dość pa-
pieża Franciszka. Ale czy słusznie?
MYŚLI NIEKONTROLOWANE
KKRZYSZTOF RESZKA
28 Lech Kaczyński - polityk,
prezydent, człowiek – autorytet?
JAN BARAŃSKI
16
Czy należy bronić wiary?
MACIEJ PUCZKOWSKI
WYDARZENIA I OPINIE
Nauka vs rachunek 38 Każdy potrzebuje autory- ekonomiczny. The winner is… MAREK NAWROT tetu KAJETAN GARBELA 8 Tolerancja? R O Z M O WA N U M E R U
6
AGNIESZKA BAR
Białe parasolki w walce z klubami go-go 9
ANNA ŻMUDZIŃSKA
10 Regres Europy
SARA NAŁĘCZ-NIENIEWSKA
12 s. 2
(Po)prawnie?
TOMASZ MARKIEWKA
SPIS TREŚCI
Z ŻYCIA KOŚCIOŁA
RECENZJE
46 Kościół bez propagandy
64 Otwórzmy oczy
49 Leczenie "katokom-
66
KAMIL DUC
pleksów"?
KAJETAN GARBELA
MĘŻCZYZNA W KOŚCIELE 54 Czego możemy uczyć się
od Mojżesza?
Jeden z miliona
MARIUSZ BACZYŃSKI
Kulisy upadku nazistów
KAROLINA KOWALCZE
Noe - wybrany przez Boga, odrzucony przez środowiska katolickie 68
MAJA MROCZKOWSKA
K U LT U R A
KRZYSZTOF RESZKA
NIE OGARNIAM 18
MATEUSZ NOWAK
60 Animator kultury: Bo-
gusław Kaczyński
ANNA KASPRZYK
58 Rzecz o autorytetach
w literaturze, czyli w życiu
DANUTA CEBULA
62 Czyj jest taniec?
MAJA MROCZKOWSKA
KAZANIA PONADCZASOWE 52 Nie bójmy się być
szczęśliwi
KS. MIROSŁAW MALIŃSKI
CZEMU ŻYCIE 53
Życie to wybieranie
O. TOMASZ MANIURA OMI
JESTEM, WIĘC MYŚLĘ
O roli autorytetu w kształtowaniu wiary 70
KAMIL MAJCHEREK s. 3
WSTĘPNIAK
W poszukiwaniu Autorytetu Każdy na kimś się wzoruje. Pewne zachowania przejmujemy od innych, staramy się upodobnić do naszych idoli. Jednak im dłużej żyję na tym świecie, tym bardziej dochodzę do smutnego wniosku, że pokolenia przychodzące po nas nie będą miały się na kim podeprzeć. Autorytety chyba się wypalają. Anna Zawalska Zabierając się za pisanie tego wstępniaka, jak i wcześniej za tworzenie numeru, myślałam sobie, że z tymi autorytetami to ciężka sprawa. Sama posiadam kilka wzorów do naśladowania. Jednak żeby wyznaczyć jeden autorytet, jednego Mistrza, który byłby mi przykładem na całe życie i którego obdarzyłabym należytym szacunkiem, musiałabym się nieco nagłowić. Człowiek chyba nie zastanawia się za wiele nad tym, kto dla niego jest autorytetem. Rzucamy często nieraz puste: Jan Paweł II, Jezus, Dalajlama, Napoleon. Tylko kto właściwie się zastanawia nad tym, w jakim stopniu te uniwersalne autorytety są dla nas wzorami do naśladowania? Mówi się o kryzysie autorytetów. Wydaje mi się, że nie wynika on do końca z tego, że brakuje w ogóle ludzi wielkich, godnych naszego szacunku i prowadzących wielu przez życie. Takich osobistości jest chyba sporo.
Problem tutaj ma szerszą skalę. Tak naprawdę brak nam refleksji nad tym, czy warto w swoim życiu kogoś naśladować. Żyjąc w erze indywidualności każdy sam chce przeżyć swoje życie, dlatego nawet jeśli kogoś podziwia, to i tak nie wciela jego sposobu na życie. „Chcę być jak…” zostało zastąpione przez „Chcę być lepszy od…”. Przez to pozostaje nam tylko wyścig szczurów. W najnowszym numerze prezentujemy kilka postaci, na których zdecydowanie warto się wzorować. I chociaż dobór może wydać się tendencyjny, to jednak świadczy o tym, że osoby wielkich cnót przede wszystkim kierowały się w swoim życiu wiarą katolicką i stawiały relację z Bogiem na pierwszym miejscu. Oprócz tego zastanawiamy się nad tym, czy każdy właściwie poszukuje autorytetu. Chcemy przedstawić Wam także akcję „Bądźmy poszukiwaczami autorytetu”, w której już niedługo
Może coś Więcej sporo namiesza. O autorytetach można prowadzić refleksję na wielu płaszczyznach, dlatego proponujemy Wam subiektywne rozważania nad tym, czym w życiu każdego z nas jest wzór do naśladowania oraz jak wygląda właściwie autorytet w literaturze. Również w tym numerze opisujemy cztery uniwersalne autorytety i dokładamy do nich piąty. Jaki? O tym przekonacie się czytając najświeższy numer! Gorąco polecam! Redaktor Naczelna Anna Zawalska
Redaktor Naczelna: Anna Zawalska Redakcja: Mariusz Baczyński, Kajetan Garbela, Aleksandra Brzezicka, Krzysztof Reszka, Mateusz Nowak, Anna Żmudzińska, Kamil Duc, Piotr Zemełka, Robert Jankowiak, Karolina Kowalcze, Anna Kasprzyk, Tomasz Markiewka, Wojciech Greń, Agnieszka Bar, Maciej Puczkowski, Kamil Majcherek, Sara Nałęcz-Nieniewska, Maria Nejma-Ślęczka, Wojciech Urban, Konstancja Nałęcz-Nieniewska, Anna Bonio, Jan Barański, Maja Mroczkowska, Danuta Cebula, Marek Nawrot Korekta: Katarzyna Zych, Andrea Marx Współpracownicy: ks. Tomasz Maniura OMI, ks. Mirosław Maliński Reklama i promocja: Mariusz Baczyński, Kajetan Garbela, Beata Bajak Strona internetowa: Damian Baczyński Adres e-mail: mozecoswiecej@gmail.com
s. 4
WYDARZENIA
www.modlitwawdrodze.pl s. 5
WYDARZENIA I OPINIE
Nauka vs rachunek ekonomiczny.
The winner is… Jeżeli chcielibyśmy utworzyć lek homeopatyczny na bazie kaczki burbońskiej, która jest częstym składnikiem owych medykamentów, zabraknie wody na całej kuli ziemskiej potrzebnej do jej rozcieńczenia. Absurdalne? Tak, ale już teraz możesz studiować tajniki tej sztuki na Śląskim Uniwersytecie Medycznym.
Marek Nawrot Jakiś czas temu w większości mediów ogólnopolskich, gruchnęła informacja: „Na Śląsku rusza filia Hogwartu”. Precyzyjniej rzecz ujmując chodzi o nowy kierunek studiów podyplomowych na Śląskim Uniwersytecie Medycznym – homeopatie w medycynie niekonwencjonalnej. Stanowisko polskiej Rady Naczelnej Izby Lekarskiej jest w tej kwestii aż nadto czytelne, uznając sztukę homeopatii za błąd w sztuce lekarskiej, a przepisywanie przez lekarzy preparatów tego typu za nieetyczne. Skąd wzięła się taka inicjatywa w miejscu, które z założenia stoi na straży naukowości?
MGLISTY RODOWÓD
Zachowując uczciwość wobec czytelnika, należy jednak przedstawić skrótowo historię i zasady homeopatii, ponieważ ciekawostkę przytoczoną w nagłówku, wielu uzna za zbytnie uproszczenie. Twórcą współczesnej homeopatii jest Samuel Hahnemann, niemiecki lekarz żyjący na przełomie XVIII i XIX wieku. Nie była to postać jednowymiarowa niczym dr Burski z jednego z polskich seriali. Wielu jego biografów wspomina o zaangażowaniu Hahnemanna w działalność loży masońskiej, której rzekomo miał być wielkim mistrzem. Brał udział w praktykach okultysty-
s. 6
“Wzrastająca liczba
uczelni prywatnych sprawia, że uczelnie państwowe mają coraz mniej kandydatów, a tym samym muszą jeszcze bardziej walczyć o studenta. cznych, oraz wielokrotnie w swoich publikacjach wyśmiewał religię chrześcijańską. Podstawowym założeniem homeopatii jest tak zwane „prawo podobieństw”. Według niego, substancje powodujące pewne symptomy u osób zdrowych, powinny być podawane w rozcieńczonej formie pacjentom wskazującym podobne objawy. Kluczem do zrozumienia owej teorii jest wielkość rozcieńczenia. W przypadku popularnego leku oscillococcinum ekstrakt z dzikiej kaczki, który jest jego podstawowym składnikiem, zostaje rozcieńczony w taki sposób, iż szansa trafienia na „aktywną kaczą molekułę” wynosi 10400. Dlaczego? Otóż praktycy homeopatii wierzą w „pamięć wody”, co ma powodować
trwałe zmiany roztworu, w którym była rozpuszczona dana substancja. Z punktu widzenia chemicznego, zażywając lek homeopatyczny, spożywamy kroplę wody lub kostkę cukru, zależnie od składnika rozcieńczającego.
POMYSŁODAWCY MAJĄ GŁOS
Rektor śląskiej uczelni, prof. Przemysław Jałowiecki, za jeden z ważniejszych argumentów mających wybronić swoją decyzję podaje statystykę mówiącą, że homeopatia jest wykładana na wielu europejskich uczelniach. Taką metodą argumentacji, można obronić każdą decyzję. Idąc tym tokiem rozumowania, można powiedzieć, że jego magnificencja uznał, iż stanowiska władz zachodnich uczelni są dla niego ważniejsze od opinii polskich instytucji lekarskich. Czy następnym krokiem będzie wymiana kadry wykładowców na tych pochodzących zza zachodniej granicy?
JASNOŚĆ NAUKOWA
Liczne badania naukowe pokazują jednoznacznie, iż skuteczność homeopatii może opierać się tylko na psychologicznym efekcie placebo. Z
WYDARZENIA I OPINIE
taką samą skutecznością można by podać choremu owocowe cukierki, jednocześnie komunikując mu, iż są to najnowsze leki. Efekt będzie taki sam. Ktoś powie: po co robić tyle szumu, kiedy ta metoda może tylko pomóc, nie wywołując żadnych szkód w organizmie? Otóż nic bardziej mylnego. Często osoby stosujące niekonwencjonalne metody medyczne zamykają się na leczenie „klasyczne”, co odbija się negatywnie na stanie ich zdrowia. Z drugiej strony, mimo jasnego stanowiska instytucji medycznych, leki homeopatyczne cieszą się dużą popularnością wśród pacjentów. Obroty firm produkujących środki homeopatyczne sięgają milionów euro. To sprawia, iż korporacje farmaceutyczne są zainteresowane wchodzeniem w tą gałąź biznesu, a tym samym jest popyt na „ekspertów” w tej dziedzinie. Być może tu trafiamy w sedno problemu.
EKONOMIA, BRACIE
Kilka miesięcy temu głośno było o rezygnacji z prowadzenia studiów filozoficznych na Uniwersytecie Białostockim. Powód był jeden: mało chętnych chcących zgłębiać trak-
taty platońskie; a zatem chodziło o nierentowność owego kierunku. Na homeopatię zapisało się 50 osób, zaś podyplomowy charakter studiów sprawia, iż żacy co semestr będą wpłacać określoną kwotę pieniędzy na konto uczelni. Bilans ekonomiczny jest w tym przypadku prosty. Filozofia – mało chętnych – nierentowny – rezygnacja, homeopatia – wielu chętnych – opłacalny ekonomicznie – otwarcie studiów. Uniwersytet to jeszcze czy firma oferująca kupno usługi? Przykłady tego procederu można mnożyć. Wzrastająca liczba uczelni prywatnych sprawia, że uczelnie państwowe mają coraz mniej kandydatów, a tym samym muszą jeszcze bardziej walczyć o studenta. To dwudziestolatek staje się panem, dzięki któremu uczelnia ma szansę utrzymać się na rynku. Trudno wtedy myśleć o poważnym egzaminowaniu, kiedy każdy oblany student zmniejsza stan uniwersyteckiego konta. W krzywym zwierciadle tę sytuację w jednym ze swoich skeczów przedstawił kabaret Smile, gdzie student staje się ważniejszy od rektora. Do śmiechu, ale i refleksji.
KONKLUZJA NATURY NIEWESOŁEJ
To popyt decyduje, co ma szansę zaistnieć na rynku, a co powinno z niego odpaść. Dalej, całkowicie słusznie, wierzymy w szlachetną naturę uczelni wyższych, które powinny „nieść kaganek oświaty”. I dobrze. Realia się jednak zmieniają. Większość maturzystów wybierających swoją drogę akademicką, kieruje się kryterium przyszłego zatrudnienia. To sprawia, iż wzrasta zainteresowanie homeopatią, po której czekają stanowiska pracy w laboratoriach i aptekach, a maleje filozofią, po której przyszłość zawodowa nabiera kształtów ogromnego znaku zapytania. Tylko czy w takim razie w następnej kolejności na uczelniach pojawi się urynoterapia lub astrologia? Wierzę, że nie. To misja dla całego środowiska akademickiego. Gra idzie o zachowanie twarzy.
s. 7
WYDARZENIA I OPINIE
Tolerancja? Dziwnie się na świecie porobiło. Według portalu informacyjnego „wpolityce.pl” w najnowszych produkcjach Disneya słowo „Bóg” nie ma prawa się pojawić, razem z jakimkolwiek nawiązywaniem do religii. Jednocześnie słynna wytwórnia filmowa chwali się tolerancyjną postawą poprzez pokazanie na ekranie dwóch mam w związku homoseksualnym w sitcomie
„Good luck, Charlie”.
Agnieszka Bar W modzie jest dziś właśnie taka tolerancja; trochę inna niż do tej pory. Tolerancja dzisiejszych czasów zmieniła się w tak zwaną „poprawność polityczną”. Zawsze myślałam, że w tej poprawności nie ma nic szokującego; każdy orze jak może, jeżeli trendy mówią, że tak ma być, to kim ja jestem, prosty inwestor, żeby się z trendami spierać. Każdy ma prawo do własnego zdania, jednak w biznesie czasem lepiej nie otwierać ust. Jednak ostatnio zauważyłam zmiany - bycie poprawnym, to już nie jest bezczynność; staje się to powoli konkretnym działaniem. Najczęściej jest ono niszczące, ma na celu uderzenie w niemodne już modele, na których opiera się cała cywilizacja. Religia jest niemodna, rodzina jest niemodna. Jesteśmy panami świata, modele to my sobie możemy wymyślić sami. Nie odmówię zasług wytwórni Walta Disneya. Ich bajki ulepszają dzieciństwo maluchom od wielu pokoleń. Ja ze swojej strony czuję zwyczajny żal, że autorzy „Króla lwa” i „Mulan” także ulegli modzie na bycie poprawnym. Niezależnie po której stronie dyskusji się znajduję, nie mam wątpliwości, że walka o prawa dla mniejszości homoseksualnych jest kolejnym sposobem na zarobie-
s. 8
nie dużych pieniędzy przez ludzi, których temat rozmyślań nad orientacją seksualną zupełnie nie dotyczy. Sami zainteresowani rzadko kiedy zdają sobie sprawę z tego, jak duże sumy przewijają się po świecie dzięki nakręcaniu ich konfliktu. Jednak moment, w którym dotyka się tym tematem dzieci i próbuje dla pieniędzy zmienić również ich nastawienie, jest momentem przełomowym; takim, który powinien już wywołać jakąś reakcję społeczną. Biznes to biznes, ale bez przesady. Programy propagujące małżeńst-
wa homoseksualne śmieją się w twarz konserwatywnym rodzinom, które przecież mają prawo tego nie oglądać. Mimo tego, rodziny te są nieustannie zasypywane tym przejawem „postępu”, który, jak widzimy, dotarł już nawet do programów dla dzieci. Zaczynają się tu nasuwać pytania – czy tolerancja powinna być wybiórcza? Kto decyduje o tym, co można tolerować, a co nie? I ostatnie pytanie: czemu wolność mniejszości powinna być większa niż wolność większości?
WYDARZENIA I OPINIE
Białe parasolki w walce z
klubami go-go Klienci klubów ze striptizem klienci wydali do kilkudziesięciu tysięcy złotych, a rekordzista dobił do miliona. Po wypiciu drinka stracili świadomość. Sprawą tą zajmują się prokuratury w całym kraju. Prowadzonych jest około 50 śledztw.
Anna Żmudzińska W latach 2012 – 2013 Służba Celna przeprowadziła cztery kontrole w Agencji Marketingowo-Reklamowej Event, do której należy sieć Cocomo. Sprawdzano, czy spółka płaci akcyzę za papierosy i alkohol, który ma w klubach. Znaleziono nieprawidłowości. Sprzedawano napoje alkoholowe bez wymaganych zezwoleń lub bez wymaganych znaków akcyzy, a także papierosy powyżej maksymalnej ceny detalicznej. Kontrola ujawniła, że rozdysponowywano papierosy także na lewo – poza ewidencją księgową. Wielu przechodniów skarży się również na to, że panie reklamujące klub z różowymi parasolkami są zbyt nachalne. W Warszawie powstał klub koło kościoła akademickiego św. Anny. Studenci wyszli na ulicę z białymi parasolkami rozdawali przechodniom ulotki z zaproszeniem na modlitwę. Po raz pierwszy 60 studentów wyszło tak na ulicę w pierwszy piątek miesiąca Wielkiego Postu, gdzie organizowana była w tym samym czasie tak zwana Gorączka Piątkowej Nocy. Odbywała się tam całonocna adoracja Najświętszego Sakramentu. Rektor św. Anny mówi o trzech grupach studentów, którzy
“Papież Franciszek
wzywa wszystkich ochrzczonych, aby z nową żarliwością i dynamizmem nieśli innym miłość Chrystusa, jakiej doświadczają w swym życiu, radość i piękno przyjaźni z Jezusem. działają w tej akcji: jedni chodzą po ulicy i zachęcają do odwiedzenia kościoła, drudzy podczas adoracji modlą się za tych, którzy chodzą do klubu go-go, a inni w tym czasie poszczą. Akcja warszawskich studentów spodobała się prof. Nęckiemu, psychologowi Uniwersytetu Jagiellońskiego, który uważa, że w dzisiejszych czasach Kościół powinien opuszczać świątynie, tak jak muzea wychodzą z sal muzealnych czy filharmonie z filharmonii. Twierdzi, że Kościół też powinien wychodzić z murów ku ludziom i być widoczny publicznie, bo klubowe alkoholowe
klimaty nadmiernie osaczają i gonią w jedną stronę. Papież Franciszek wzywa wszystkich ochrzczonych, aby z nową żarliwością i dynamizmem nieśli innym miłość Chrystusa, jakiej doświadczają w swym życiu, radość i piękno przyjaźni z Jezusem. Chrześcijanie są powołani by ożywiani Duchem Świętym głosić i świadczyć o miłości Jezusa. Warszawscy studenci odpowiedzieli z dynamizmem na słowa Papieża. 23 kwietnia właściciele sieci klubów Cocomo zamknęli klub przy Krakowskim Przedmieściu. Powodem są między innymi "działania podejmowane przez organy publiczne, organy ścigania oraz negatywne artykuły prasowe, które uniemożliwiają normalne funkcjonowanie klubów". Ewangelizacyjna akcja będzie jednak wciąż kontynuowana chcąc uświadomić ludziom, że Chrystus ich kocha i zaprosić na wspólną adorację. Białe parasolki będzie można zobaczyć w każdy pierwszy piątek miesiąca. Najbliższy termin to 9. maja.
s. 9
WYDARZENIA I OPINIE
Regres
Europy?
Sara NałęczNieniewska
Jaka jest i jaka się staje nasza Europa? 23 kwietnia KAI i Centrum Myśli Jana Pawła II w Warszawie zorganizowało debatę poświęconą zjawisku przemian w Europie. Gościem honorowym tego spotkania była Chantal Delsol, filozof, politolog i pisarka, określana mianem liberalnej neokonserwatystki.
Pytanie dokąd zmierza cywilizacja Europejska pojawia się coraz częściej. Dotykają ją przemiany, które nie wszyscy uważają za dobre. Wolność człowieka wypaczana jest w stronę chaotycznej możliwości robienia wszystkiego. Polska niegdyś przedmurze chrześcijańskiej Europy niestety już lata temu została przykryta cieniem laicyzmu, stając się łatwym celem. Według profesor Delsol nie samo chrześcijaństwo zanika, a jego antropologiczne podstawy, moralność, obyczaje i tradycje. Wprowadziła jednak rozróżnienie pomiędzy wyniszczającym nihilizmem, a pogaństwem, które opiera się jednak na pewnych zasadach. Znane są nam społeczeństwa, które nie poznały nigdy filozofii chrześcijańskiej, a funkcjonowały czy funkcjonują nadal. Badaczka postawiła tezę, że jeśli z kultury zniknie chrześcijaństwo, powrócimy do pierwotnego wyglądu społeczeństw. Nastąpi regres. Nihilistyczna postawa nacechowana jest cynizmem i brakiem dążenia, natomiast pogaństwo tworzy swoje własne prawa, rozwija i szerzy się bardzo szybko. Według Delsol jednym z największych problemów Europy jest jej niespójność. Życie w relatywizmie moralnym sprawia, że przestajemy rozumieć podstawowe wartości. Po wielkiej zagładzie Żydów wiemy,
s. 10
“Życie w relatywizmie
moralnym sprawia, że przestajemy rozumieć podstawowe wartości. Po wielkiej zagładzie Żydów wiemy, że godność człowieka jest ważna, a jednak pozwalamy na mordowanie niewinnych. Już nie pamiętamy skąd ta godność człowieka wynika, i że ma on niezbywalne prawa, których należy przestrzegać. Hołubimy sobie wolność, a zapominamy o wolności osoby. że godność człowieka jest ważna, a jednak pozwalamy na mordowanie niewinnych. Już nie pamiętamy skąd ta godność człowieka wynika, i że ma on niezbywalne prawa, których należy przestrzegać. Hołubimy sobie wolność, a zapominamy o wolności osoby. Profesor Delsol zaz-
naczyła również wyjątkowo ciekawą rzecz. Czas rozumiany linearnie, a nie cyklicznie jak w wielu pierwotnych społecznościach, umożliwia prawdziwy postęp i rozwój. Koło ma tendencje do stawania się błędnym kołem, a kiedy wiemy, że nie ma odwrotu, że historia się nie powtórzy, decyzje, które podejmujemy są przemyślane i więcej myślimy o przyszłości nas, ale i świata. Jaka jest jej rada? Przywrócić duchową wielkość człowieka, przyjąć, że prawda jest tylko jedna, docenić ponownie system patriarchalny i wreszcie – powrócić do rozumienia czasu linearnie, jako przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Prof. Jerzy Kłoczowski, dyrektor Instytutu Europy Środkowo-Wschodniej w Lublinie mówił natomiast o sekularyzacji (zeświecczeniu) Europy. Proces ten rozpoczął się już w XVII w., jednak największe piętno na Europie odcisnęła rewolucja seksualna w latach 60 XX w. Od tamtej pory moralność stała się sprawą prywatną, a postępująca indywidualizacja pozwoliła ludziom spełniać wszystkie swoje hedonistyczne zachcianki. Doprowadziła do skrajnego egocentryzmu, który osiągnął chyba swoje apogeum w całej historii ludzkości. Kolejny prelegent, ks. prof. Piotr Mazurkiewicz zadał inne ważne pytanie,
WYDARZENIA I OPINIE
czy to oznacza, że „nadszedł czas na równoległą cywilizację”. W Europie wytworzyły się dwa ścierające się ze sobą obozy, Kościół i ośrodki, które sterują procesem laicyzacji, mające władzę. Człowiek nie ma szacunku do siebie, ani do jemu podobnym, bo odrzucił koncepcję, że jest jedyną rozumną istotą we Wszechświecie. Jak mówił wielki G. K. Chesterton, barbarzyńcy nie stoją już u bram cywilizacji europejskiej, to oni tu rządzą. Zdanie ks. Mazurkiewicza jest zgoła odmienne niż prof. Delsol. Według niego nie ma powrotu do pogaństwa, możemy być jednak świadkami wytworzenia się dziwacznej cywilizacji post-europejskiej wybiórczo traktującej wartości. Żyjemy w epoce schyłkowej, i ludzie nie chcą jej przedłużać. Kościół powinien więc dać Europie coś czego teraz w niej nie ma – nadzieję. Budującą i produktywną. Współczesne pogaństwo różni się jednak od dawnych społeczeństw politeistycznych. „Dzisiejsze próby wskrzeszenia pogaństwa uderzają w
istotę człowieka, w jego przyrodzoną dyspozycję oddawania czci. Mają na celu zniszczenie naturalnych hierarchii wyższości i niższości, powrót do świata chaosu i Nocy. Nie można jednak po prostu wrócić do religii pogańskiej. Prawda o możliwej godności człowieka, dziedzica Boga Najwyższego; prawda o sumieniu, głosie Najwyższego; prawda o świecie doczesnym, wolnym dziele mądrości, przez który wiedzie droga do życia wiecznego - one wszystkie nie dają się wymazać. Można je wprawdzie odrzucić, ale jak można jeszcze potem czcić słońce czy kłaniać się księżycowi? - pisze Paweł Lisicki w swoim artykule ”Pogańskie wyzwanie”. Społeczeństwo europejskie pełne jest skrajności. Nie można chwalić wolności, odbierając wolną wolę i godność człowiekowi. Kiedy lewicowe stronnictwa mówią o pluralizmie religijnym wykluczają z niego chrześcijaństwo. Możesz wyznawać Buddę, Allaha, nawet Latającego Potwora Spaghetti, ale musisz zapomnieć o Chrystusie.
Niestety nie da się zapomnieć dwóch tysiącleci tradycji i kultury. Jeśli odrzuca się wartości chrześcijańskie, równie dobrze można odrzucić świat. Jeśli zaprzecza się dobremu wpływowi Kościoła na kulturę i tradycję europejską, równie dobrze można powiedzieć, że Europa nie ma żadnej historii. Bez chrześcijaństwa nie byłoby Europy, a kto o tym zapomina popełnia podstawowy błąd logiczny.
s. 11
WYDARZENIA I OPINIE
(Po)Prawnie? Kilka dni przed kanonizacją obu Papieży – Jana Pawła II i Jana XXIII – została przyjęta uchwała z tej okazji. Dokonał tego zarówno Senat jak i Sejm. Oczywiście nie zabrakło kontrowersji przy tej okazji z powodu drogi zaakceptowania jej na jaką zdecydowały się obie izby. Dokonało się to nie przez aklamację, a przez głosowanie. Pomysł uchwały wyszedł od strony Solidarnej Polski, ale to nie od niej zależało wynik głosowania. Tomasz Markiewka Oba największe stronnictwa: Platforma Obywatelska oraz Prawo i Sprawiedliwość zagłosowały zgodnie z tym jak się można było spodziewać, czyli ich profilem prawicowym. Podczas głosowania w Senacie nikt nie był przeciwko tej uchwale, 74 senatorów było za, a jeden z nich się wstrzymał od głosu. Natomiast w izbie niższej nie odbyło się bez pewnych polemik, o czym świadczy chociażby wynik głosowania, a także chęć wniesienia poprawek do jej treści wniesiony ze strony Sojuszu Lewicy Demokratycznej przez posła Tadeusza Iwińskiego. Standardowo przeciwko był też Twój Ruch. Oba stronnictwa postulowały zmianę treści ze względu na obecne w niej treści religijne. Ostatecznie za głosowało 380 posłów, przeciw było 34, a 2 wstrzymało się od głosu. Ostateczny tekst uchwały brzmiał: „W przeddzień kanonizacji Ojca Świętego Jana Pawła II, głowy Kościoła powszechnego i wielkiego Polaka, Sejm Rzeczypospolitej Polskiej wyraża mu wdzięczność i szacunek. Dziewięć lat temu, kilka dni po śmierci Ojca Świętego Jana Pawła II, posłowie i senatorowie zebrani na uroczystym zgromadzeniu oddali Mu hołd, nazywając Go głosicielem ewangelii Jezusa Chrystusa, wielkim moralnym autorytetem, Ojcem i Nauczycielem, a także: człowiekiem pokoju i nadziei oraz najważniejszym z Ojców niepodległości Polski. Sejm Rzeczypospolitej Polskiej uważa, że określenia te nie straciły niczego ze swojej aktualności. Sejm Rzeczypospolitej Polskiej
s. 12
“W naszym kra-
ju panują wartości chrześcijańskie i kształtują one większość społeczeństwa. Nie tylko dlatego, że nie ma innych, tylko iż takie bardzo dobrze wpasowują się w profil Polaka i pomagają mu być naprawdę sobą oraz prowadzić skuteczną politykę. wyraża nadzieję, że kanonizacja Ojca Świętego Jana Pawła II będzie dla wszystkich Polaków okazją do radosnego i solidarnego świętowania, a także zachętą do głębszego poznania Jego intelektualnej i duchowej spuścizny oraz do podejmowania i kontynuowania Jego dzieła. Sejm Rzeczypospolitej Polskiej apeluje do wszystkich członków narodowej wspólnoty o godne uczczenie tego wydarzenia.” Nie musi być dla wszystkich jasne dlaczego akurat tych słów użyto w tym piśmie i dlaczego właśnie je poparła większość posłów obecnych w Sejmie.
PO CO TAKI GEST?
Czytając wypowiedzi na pewnych portalach dalekich od konserwatywnych można odnieść wrażenie, że taka uchwała jest niepotrzebna i tylko irytująca społeczeństwo. Ponadto nawet w publicznych dyskusjach przed
głosowaniem mogłoby się wydawać, że większa część posłów będzie przeciwna. Między innymi dlatego, że taka ustawa będzie – według nich – daleka od konstytucyjności. Co natomiast się okazało? Uchwała przeszła znaczną większością w głosowaniu. W tych publicznych polemikach o których wspomniałem wyżej brały udział obie strony w podobnych proporcjach. W podobnych proporcjach proszono o głos osoby związane z Prawicą, jak i Lewicą politycznej sceny naszego kraju. Natomiast nie ma co ukrywać głębiej lub płycej obywatele naszego państwa są w znacznej większości chrześcijańscy i głosują na przedstawicieli, którzy jednak w pewien sposób odpowiadają ich zapatrywaniom. Ponadto skoro nasze społeczeństwo jest takie, to także elita polityczna wywodząca się z takiej grupy musi być podobna. Gdyż społeczeństwo pewne postawy wytwarza w ludziach. Czym innym jest rozłączność między Kościołem, a Państwem, a czym innym bycie chrześcijaninem. Nie przeszkadza w byciu nim bycie politykiem. W naszym kraju panują wartości chrześcijańskie i kształtują one większość społeczeństwa. Nie tylko dlatego, że nie ma innych, tylko iż takie bardzo dobrze wpasowują się w profil Polaka i pomagają mu być naprawdę sobą oraz prowadzić skuteczną politykę. Sama uchwała nie spowoduje, że Papież będzie bardziej święty czy też spowoduje, że Watykan będzie wybierał większą liczbę kardynałów z Polski by zwiększyć prawdopodobieństwo
WYDARZENIA I OPINIE ponownego wyboru Papieża – Polaka. Ma ona na celu zupełnie co innego. Jej charakter ma być dziękczynny za całe dzieło którego dokonał i to w jaki sposób troszczył się o Polskę i swoich rodaków. Podkreśla też szacunek jakim darzy go zgromadzenie narodowe, będące reprezentantem całego narodu w którym wyrósł Karol Wojtyła.
KIM ON BYŁ?
Z jednej strony słowa użyte w uchwale odnoszą się bezpośrednio do tego kim był jako Papież i pośrednio dlaczego został przez Kościół Katolicki uznany za świętego. Był on głosicielem Jezusa Chrystusa oraz moralnym autorytetem. W tym celu zjeździł cały świat i ponad trzydziestokrotnie okrążył Ziemię jeśli zsumować wszystkie długości jego pielgrzymek. Niestrudzenie podróżował do wielu krajów, a niektóre odwiedzał nawet kilkakrotnie. Ponadto wyniósł na ołtarze rekordową ilość błogosławionych, aż 1318 w tym 154 polaków. Przez to pokazywał, że świętość jest nie tylko dla ludzi – tytanów, ale dla każdego z nas, ponieważ jest nie było dwóch identycznych profili błogosławionych. By móc pokazać bliskość z wiernym iż całego świata potrafił płynnie porozumiewać się kilkoma językami, inne rozumiał. Jego rola jako autorytetu moralnego także nie ulega wątpliwości. Często zdarzało się, że był ostatnią instancją sprawiedliwości i obrońcy uciśnionych. Nie bał się głośno mówić prawdy, szczególnie wtedy gdy była ona niewygodna. Warto sobie przypomnieć nie tylko pielgrzymkę do Nikaragui w 1983 roku gdy musiał przekrzykiwać politycznych klakierów reżimu tamtego kraju, którzy przez megafony próbowali zagłuszyć Papieża. Szczególnie trzeba sobie przypomnieć pielgrzymkę do Polski w 1991, gdy większość myślała, że Jan Paweł II będzie łagodny i będzie głaskał swoich rodaków. Natomiast on upominał się o sprawiedliwość i był bardzo mocno rozczarowany tym co zobaczył po transformacji ustrojowej, czego nie krył publicznie. Z drugiej strony uchwałą traktuje o tym jak wspaniałym mężem opatrznościowym był nasz rodak. Można
go spokojnie wymieniać w jednym rzędzie z tak wybitnymi politykami zachodnimi jak: premier Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher oraz prezydent Stanów Zjednoczonych Ronald Reagan. Szczególnie wraz z tym z tym drugim starał się przeciwstawić komunistycznej dyktaturze, szczególnie w postaci ZSRR. Mówiąc o cywilizacji śmierci bez wątpienia miał też na myśli to mocarstwo europejskie. Papież zainteresował się bardzo poważnie też sytuacją w Polsce: losami Solidarności oraz ogólną sytuacją w Polsce. To wszystko nie było mu obojętne. Nie bez przyczyny były daty trzech pierwszych pielgrzymek do Polski, gdy szczególnie wspierał ruch robotniczy, który miał na drodze bezkrwawej rewolucji wyrwać władzę z rąk socjalistów.
CO JESZCZE?
Autorzy dokumentu wspominają wydarzenie sprzed 9 lat, gdy wiele środowisk w Polsce obiecywało prowadzenie zupełnie innego współdziałania oraz budowanie nowej Polski. Wydawało się to szczególnie możliwe po odzyskaniu władzy przez partie prawicowe, które miały skończyć z aferami, które były szczególnie widoczne za rządów Lewicy. Tym boleśniejsza okazała się rzeczywistość, która przez te 9 lat towarzyszyła życiu polaków. Ponadto w uchwale znajdziemy słowa odnoszące się do korzystania
ze spuścizny jaką pozostawił po sobie Jan Paweł II. To zadanie wydaję się najtrudniejsze. Ostatnio usłyszałem nawet takie porównanie, że ta sytuacją jest bardzo podobna do tej z Ewangelii, gdy Chrystus cały czas mówił uczniom o tym co się z nim stanie i jak mają się zachować w obliczu wydarzeń, które mają nastąpić. Wiadomo jak postąpili. Podobna jest też sytuacja nasza. Jan Paweł II pozostawił nam w naprawdę wielu dziedzinach gotowe rozwiązania, ale my jakbyśmy się bali do nich sięgnąć, czy też obawiali rozczarowania po bezskutecznym ich stosowaniu. Co do samego popularnego zapisu w artykule 25 ustawy zasadniczej i zarzutu o niekonstytucyjność całej uchwały to naprawdę mam wątpliwości do podstaw zarzutów posłów Lewicy. Z całym szacunkiem, ale w tym zapisie nie ma nic o rozdziale Kościoła od Państwa, a treść odwołuje się do kwestii równouprawnienia różnych wyznań i religii. W tej sprawie warto byłoby więc przyznać rację posłance Prawa i Sprawiedliwości Annie Sobeckiej. Ja z kolei bardziej niepokoiłbym się tym, że politycy byli podzieleni w kwestii jaki powinien być zapisu odnoszący się do wielkości człowieczeństwa Jana Pawła II. Pocieszające jest to, że nie wszyscy posłowie Lewicy byli tak zaślepieni. Niektórzy potrafili zdobyć się na odwagę i zagłosować tak jak im dyktowało sumienie.
s. 13
TAKA SYTUACJA
Czas wielkich pożegnań
Ostatnie dziesięciolecie na polskiej scenie literackiej to czas wielkich pożegnań. W 2004 roku zmarł Czesław Miłosz, dwa lata temu Wisława Szymborska, 24. 04. 2014 odszedł Tadeusz Różewicz. Pamiętając o nieodżałowanej dla polskiej poezji śmierci Zbigniewa Herberta w 1998 roku, można stwierdzić, że wraz ze śmiercią Różewicza, skończył się pewien bardzo ważny okres w polskiej poezji. Aleksandra Brzezicka Urodzeni na początku XX wieku, odchodzą do wieczności niebiańskiej i na trwałe (na wieczność!) zapisują się też na kartach historii rodzimej ale i światowej literatury. Kilkanaście ostatnich lat naznaczonych śmiercią tych wielkich poetów to nie czarna karta naszej historii, ale najbardziej naturalna kolej rzeczy. Pozostając płodnymi aż do końca, przez wiek wytyczali ścieżki dla poezji, tworząc niekwestionowane arcydzieła, wreszcie – oddziałując i ucząc pokolenia młodych twórców. Żegnamy więc nie tylko mądrych i wrażliwych ludzi, ale i pewną nadzieję na literacką przyszłość. Darem wydaje się fakt, że wszyscy oni dożyli sędziwego wieku – Herbert (74), Miłosz (93), Szymborska (89), Różewicz (93), stratą zaś jest pewność, że tracimy coś, co nie odrodzi się już nigdy w podobnej formie. W podręcznikach akademickich opisujących poezję ostatniego ćwierćwiecza wszyscy oni funkcjonują jako Starzy Mistrzowie. Określenie to niesie wiele treści – autorytety, doświadczeni, uznani, niekwestionowani… Niby klasyczni twórcy polskiej literatury, ale po przełomie 1989 roku jakby na uboczu. I jeszcze jeden paradoks - zróżnicowani pod względem poetyckich wyrazów i środków formalnych, ale zarazem
s. 14
“Poezja Różewicza
jest poezją trudną – zarówno w treści, jak i w formie (rezygnacja z interpunkcji, awangardyzm). Przede wszystkim zaś dlatego, że jak mało która, jest liryka Różewicza przesiąknięta biografią poety do samego środka. Trudny los partyzanta i żołnierza Armii Krajowej pozostawił ślad w pierwszych tomikach jego poezji tak bliscy sobie. Żegnać Różewicza jest mi najtrudniej - nie tylko dlatego, że był moim ulubionym poetą. Kiedy umierali Herbert i Miłosz, byłam jeszcze dzieckiem. Kiedy odchodziła Szymborska, czułam, że kończy się coś ważnego. Teraz, kiedy umarł ostatni z Mistrzów, wiem już, że to coś skończyło się na zawsze. Poezja Różewicza jest poezją trudną – zarówno w treści, jak i w
formie (rezygnacja z interpunkcji, awangardyzm). Przede wszystkim zaś dlatego, że jak mało która, jest liryka Różewicza przesiąknięta biografią poety do samego środka. Trudny los partyzanta („Leżał nagi partyzant/ śpiewały ptaki/ i mrówki wędrowały/ po woskowych dłoniach/ zakazali żandarmi/ pod karą pogrzebać/ niech tak gnije/ ścierwo bandyty”) i żołnierza Armii Krajowej pozostawił ślad w pierwszych tomikach jego poezji („Skrzypiały buty w lutym śniegu/ szperacze skrzesali bukieciki gwiazd/ na karabinach i cięli bagnetem/ gęste czarne futro nocy/ z drżących gałęzi okwitał/ cichszy miękki śnieg”). Znacznie dramatyczniej i - jak się później okazało - na trwałe, swoje piętno odciska doświadczenie wojny w ogóle. Zraniony dogłębnie, złamany okrucieństwem wojennym, nie potrafi podmiot wierszy Różewicza zagoić swoich ran już nigdy („Okaleczony nie widziałem/ ani nieba ani róży”, „nie stanowię całości zostałem rozbity i rozebrany”, „Oczy mam pełne łez/ i wykrzywione usta/ na ludzi patrzę z daleka/ nie mogę się dźwignąć/ z ziemi do nieba”). To doświadczenie każe mu całe życie stawiać poezji pytanie o źródło zła ziemskiego i ludzkiego. Jednak dramatyzm jego liryki (ale także samej
TAKA SYTUACJA
osobowości tego niezwykłego poety) ujawnia się jeszcze gdzie indziej – w poszukiwaniu Boga („czemuś mnie opuścił/ czemu ja opuściłem Ciebie”). Wątpi, odrzuca, przeczuwa – wszystko jakby w odpowiedzi na cierpienie i śmierć, które przyniosła wojna. Wątek ten najlepiej podsumować słynnym dwuwierszem w utworu pt. „Bez” – „życie bez boga jest możliwe/ życie bez boga jest niemożliwe”. Obok obrony wartości humanistycznych (których wyraz daje choćby w słynnym „Liście do ludożerców” czy „Ocaleniu” – „To są nazwy puste i jednoznaczne:/ człowiek i zwierzę/ miłość i nienawiść/ wróg i przyjaciel/ ciemność i światło/ Człowieka tak się zabija jak zwierzę/ widziałem:/ furgony porąbanych ludzi/ którzy nie zostaną zbawieni”), diagnozuje Różewicz współczesną kulturę i jałowość jej wytworów. Jest to ocena skrajnie negatywna i jakby nią wiedziony, postanawia poeta stanąć na uboczu, nie dać uwieść się pozornym zachętom postmodernistycznego, kolorowego świata („W dniu Świętego Walentego/ roku pańskiego 1994/ słuchałem ćwierkania/ pani redaktorki „radia bzdet"/ z czarnej skrzynki/ promieniował ciepły głos/ cip cip cip cipki/ - tak wabiły gospodynie/ w przedpotopowych czasach/ drób kurki i koguciki/ kikiriki/ cip cip cip
dziewczynki/ życzymy wszystkiego naj naj naj/ wszystkim zakochanym”, lub „widzę byle jakie działanie/ przed byle jakim myśleniem (…) słyszę/ jak byle kto mówi byle co/ do byle kogo/ bylejakość ogarnia masy i elity/ ale to dopiero początek”). Tadeusz Różewicz umiera 24 kwietnia 2014 roku, jako ostatni z czwórki Starych Mistrzów, zamykając tym samym istotny rozdział w polskiej literaturze, stawiając pod znakiem zapytania jej dalsze dzieje („Nie wie/ jaki będzie jego ostatni wiersz, i/ jaki będzie pierwszy dzień/ na świecie bez poezji”). Że będzie trwała nadal – nie mam wątpliwości. Jaka będzie jej autentyczna wartość i jakość? Można mieć obawy obserwując polskich poetów w wieku średnim i debiutujących. Znamienne, że już w latach 60 Różewicz pisał: „Od kilku lat/ proces umierania poezji/ jest przyspieszony/ zauważyłem/ że nowe wiersze/ ogłaszane w tygodnikach/ ulegają rozkładowi/ w ciągu dwóch trzech godzin”. I jeszcze jeden elektryzujący – bo niemal proroczy - fragment z wiersza „Końbysięuśmiał” – „poeci którzy przyjdą/ po moim najdłuższym/ i szczęśliwym życiu/ skarcony przez Optymistę/ wystrzegam się w wierszach/ trywialnego/ słowa śmierć - / a więc poeci którzy/ przyjdą…”. Oni już idą… Czas na mnie
czas nagli co ze sobą zabrać na tamten brzeg nic więc to już wszystko mamo tak synku to już wszystko a więc to tylko tyle tylko tyle więc to jest całe życie tak całe życie Tadeusz Różewicz
s. 15
MYŚLI NIEKONTROLOWANE
Czy należy bronić wiary? Maciej Puczkowski
Przyglądając się starotestamentalnej historii narodu wybranego, trudno oprzeć się wrażeniu, że w Bożym planie zbawienia to Bóg właśnie “odwala” całą robotę za Izraelitów. Natomiast ci ostatni zasługę mają tylko wtedy, kiedy uda im się wykonać to, co im zostało powierzone i niczego przy tym nie namieszać. Podczas wyjścia z Egiptu głównym zadaniem Izraela jest uciekać i ufać. Bóg walczy, Bóg zwycięża, zatwardza serce Faraona jedynie po to, żeby pokazać swoją potęgę. Ten sam wszechmogący Stwórca staje się słabym człowiekiem i daje się ukrzyżować jak baranek. Ale czy to znaczy, że przestał być potężny?
Kiedy patrzymy na Jezusa ukrzyżowanego, widzimy jego słabość i może dlatego budzi się w nas imperatyw, który każe stanąć w Jego obronie. Jakkolwiek świadczy to o szlachetności duszy wydaje się być zupełnie niepotrzebne. Gdyby Jezus tylko umarł na krzyżu, to, jak mówi św. Paweł, bylibyśmy głupcami i nic nie warta byłaby nasza wiara, ale zmartwychwstał i żyje. Po drodze pokonał śmierć, szatana i wykupił całą ludzkość z jego niewoli. Należy uświadomić sobie, że, jak daleko sięga nasza wiedza, Bóg jeszcze nigdy do tej pory nie dokonał niczego tak potężnego. Kiedy Bóg na chwilę odwraca się od Izraela, ten zaraz popada w jakąś niewolę, zaczyna lamentować i ciągle trzeba go wyciągać z ucisku, sam jednak wydaje się być zupełnie nieprzydatny. Czy Izrael w całej swojej historii stanął kiedykolwiek w obronie Boga? W związku z powyższym sam pomysł wydaje się raczej śmieszny. Spójrzmy teraz na nasze polskie podwórko, jak często przeżywamy nasze chrześcijaństwo jako obrońcy wiary. Trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie, czego bronimy? Bóg nas zbawił i zesłał nam Ducha Świętego, który prowadzi nas jak swoją owczarnię. Jeżeli ktoś potrzebuje obrony, to nie Stwórca, którego potęgi nie da się przyrównać do niczego, ale my
s. 16
“ Trzeba odpow-
iedzieć sobie na pytanie, czego bronimy? Bóg nas zbawił i zesłał nam Ducha Świętego, który prowadzi nas jak swoją owczarnię. Jeżeli ktoś potrzebuje obrony, to nie Stwórca, którego potęgi nie da się przyrównać do niczego, ale my sami. sami. Jeżeli należy bronić wiary, to nie tej, która pyta: “Czy Bóg istnieje?”, ale tej w nas, która ufa. To my jesteśmy tymi, których trzeba ratować. Nie jesteśmy wybawicielami wiary. Jezus, posyłając uczniów, kazał im głosić Ewangelię. Ta misja nam samym przypadła w udziale. Jednak nie mamy bronić jakiegoś światopoglądu, bo tak musi traktować wiarę człowiek, który uważa się być jej obrońcą. Mamy głosić ludziom, że została nam otwarta droga do zbawienia, wołać ich na ucztę Baranka. Tu nie idzie o to, kto ma rację. To ratowanie ludzi z tonącego statku, rozdawanie kół ratunkowych. Gdyby nikt się nie skusił, musimy
myśleć o tym, żeby uratować przynajmniej samych siebie. Zamiast tego bronimy krzyża. Bronimy go w sejmie, w szkołach i gdziekolwiek by go ktoś nie postawił lub powiesił. Zachowujemy się trochę jak Piotr, który zaatakował strażnika w Ogrodzie Oliwnym. Krzyż jest symbolem śmierci, która już się dokonała, tu nie ma czego ratować. Jeśli było, to dwa tysiące lat temu, ale i wtedy to, co się stało, musiało się stać. Ten sam krzyż jest również symbolem zmartwychwstania i naszą bramą do zbawienia, kołem ratunkowym. To nim się trzeba bronić. Kiepski to wojownik, który ciałem zasłania tarczę. A jeśli nie chcą nas, chrześcijan, w sejmie, w szkołach, w Polsce? Jezus daje jasną odpowiedź. Trzeba odejść i otrzepać kurz z sandałów, żeby przypadkiem pyłek nie ostał się na nas po tym miejscu. Dlatego ci, którzy boją się o wiarę i walczą o nią, robią to niesłusznie. Trzeba walczyć o każdego człowieka, żeby dać mu możliwość zbawienia. Jednak jeśli wyprą nas z polityki, wyrugują z życia publicznego, zdejmą krzyże ze szkół i powiedzą, że nie chcą mieć z nami nic wspólnego, nie należy reagować gniewem i wyciągać mieczy. Trudno. Jedyne co nam pozostaje, to zapłakać jak Jezus nad Jerozolimą.
Jeden z miliona
s. 17
NIE OGA
NA MARGINESIE Na razie dość wylewnych żali. Choć w moja głowa aż nabrzmiewa z nieustającej irytacji, to zajmijmy się tematami mniejszej rangi, bardziej godnymi politowania niż pogardy. Tak jak zwykle z resztą wiele dziwnych rzeczy miało ostatnio miejsce, jednak tym razem tekst po prawej nie wyczerpał w żadnym stopniu mojej chęci do pisania, więc nie czekając na oklaski chciałbym na marginesie dodać, że… …Rzym to nie tylko nieogarnięci policjanci i jeszcze bardzie nieogarnięci Rzymianie. W sumie przy tak niezwykłej okazji i tak niesamowitej ilości pielgrzymów to kogo bym w tym tłumie nie szukał, to bym go znalazł. Niestety zamiast spotkać młodą, piękną i bogatą Włoszkę spotkałem dwie Francuzki. Nie wiem czy były bogate, ale nie ma to dla mnie znaczenia, bo razem miały trzycyfrową liczbę lat, a biorąc pod uwagę ich aparycję, to wolałbym tej aparycji w ogóle nie brać pod uwagę. I w sumie nie byłoby nic w tym złego gdym je spotkał minął i zignorował. Niestety jedna na mnie się darła, a druga upatrzyła sobie moją łydkę i siadała kilka razy za mną i regularnie po niej smyrała. Jakby mnie chociaż napadła na wolnej przestrzeni, albo gdziekolwiek indziej. Ja się pytam czym sobie na to zasłużyłem… ...ponadto chciałem zauważyć, że... …już od bardzo długiego czasu nie ogarniam świata sztuki nowoczesnej. Nawet jeżeli weźmiemy poprawkę na moje kulturoznawcze studia, to „sztuka” dla mnie od dobrych kilkunastu lat wymyka się wszelkim normom i tak naprawdę nie jestem w stanie powiedzieć o niej nic szczególnego, a nawet wolałbym udawać, że ona nie istnieje. I udało się mi przemilczeć faceta, który dla sztuki, dosłownie bez przenośni, kopulował ze średniowiecznym Krzyżem. Udało się mi przemilczeć innego faceta, który dla sztuki, topił we własnej urynie krucyfiks. Jednak pojawiła się niewiasta, która własnopochwowo malowała w centrum sporego miasta obraz. To już naprawdę nie chodzi o to, że stała nago kilka dobrych godzin. To już nie chodzi nawet o to, że nazwała to sztuką. Ja jej naprawdę współczuję, szkoda mi jej, tylko dlatego, że tego nie da się już wyleczyć…
s. 18
Dziś nie mogę zacząć inaczej niż: t kolejną porażkę polskich kopaczy większą wagę.
Niestety dotyczy kan zwyczajnie stwierdzić, że Włosi nie kropkę po kolejnym zdaniu. Jednak dodatkowych. Mariusz Baczyński Mało by brakło a tekst by się dziś nie pojawił. Tutaj nie chodzi o jakieś nadzwyczajne zdarzenia, tylko zwyczajnie o to, że cała kanonizacja to bardzo energochłonne przedsięwzięcie dla każdego kto pofatygował się na nią do Wiecznego Miasta. Niestety Włosi z każdą godziną dokładali tylko argumentów, żeby jednak podzielić się wieściami z Watykanu w trybie ekspresowym. Wszystko zaczynało się dosyć niewinnie, na obwodnicy stolicy Włoch. Ruch delikatnie wzmożony, na autostradzie dość często przewijały się środki lokomocji opatrzone polskimi blachami. Wydawać by się mogło, że są przygotowani. Strefy dla autokarów, dogodny całodobowy dojazd nieustannie kursującą linią metra i obietnica rozdawania wody na samej kanonizacji. Im dalej od Rzymu tym większy spokój. Gorącą kanonizacyjną atmosferę można było wyczuć na wiele godzin przed rozpoczęciem Mszy Świętej. Setki koczujących pielgrzymów na dosłownie każdej ulicy, szaleńczo biegający przekupnie z flagami za jedno Euro no i Ci Włosi, którzy sobie stali i patrzyli jak ludzie radzą sobie świetnie sami. Pewnie by tak sobie radzili i nikt nie musiałby im pomagać, aż do samego wyjazdu. Jednak inteligencja milionowego tłumu, albo raczej jej brak, sprawił, że szara masa wiernych wymykała się spod kontroli Włoskim służbom porządkowym. Jeszcze nie byłoby tak źle jakby te służby faktycznie cokolwiek chciały porządkować. Do wczesnych godzin porannych nic nie trzeba było robić. Dopiero przy kilkuset tysiącach wiernych sprawa zaczęła się komplikować. Ja wiem, że zabrzmi to jak jęcze-
“Ja wiem, że zabrzmi
to jak jęczenie gościa, który pojechał do Watykanu z Polski i obejrzał wszystko na jednym z bocznych telebimów. Ale poważnie, nie ogarniam tego, jak można tak zwyczajnie nie przygotować się do przyjazdu takiej ilości ludzi. Od początku było wiadomo, że będzie ich raczej więcej niż mniej, że na placu św. Piotra i okolicznych uliczkach i placach zbierze się niemal milion ludzi. nie gościa, który pojechał do Watykanu z Polski i obejrzał wszystko na jednym z bocznych telebimów. Ale poważnie, nie ogarniam tego, jak można tak zwyczajnie nie przygotować się do przyjazdu takiej ilości ludzi. Od początku było wiadomo, że będzie ich raczej więcej niż mniej, że na placu św. Piotra i okolicznych uliczkach i placach zbierze się niemal milion ludzi. Stałem przed bazyliką od trzeciej rano i miałem dość realne nadzieje, że na plac się dostanę. Niestety na 50 metrów przed moim ceremonialnym przekroczeniem granicy Watykanu bramy do strefy marzeń zostały zam-
ARNIAM
to nie miało być tak. nożnych.
NA MARGINESIE
Niestety nie chodzi znów o
Problem jest dużo bardziej złożony i ma nonizacji Jana Pawła II i Jana XXIII. Mógłbym dali rady i zakończyć ten przykry wątek stawiając
k aż się prosi żeby przelać na papier kilkadziesiąt
knięte. Żeby było jasne, cieszyłem się z tego, że jestem tak blisko. Że nigdy wcześniej i pewnie na długo później nie będę, choć mikroskopijną, ale częścią, jednego z największych wydarzeń jakie w tym momencie dzieją się na świecie. Żeby było jasne, jak dla mnie to i tak był wyczyn, że tyle tam wystałem. Koło godziny 6 rano zaczęło dziać się bardzo źle. Najpierw coraz więcej osób regularnie wycofywało się spod czoła tłumu, było słychać pierwsze głosy, że z przodu wytrzymać się nie da, że zbyt duży napór ludzi z tyłu. Jednak wycofywały się osoby starsze, albo te z dziećmi no w ostateczności pojawiały się pojedyncze młode, ale niezwykle zmęczone twarze. Jedni przechodzili na tył inni z tych tyłów zastępowali ich miejsce. Problem pojawił się wtedy, jak co poniektórzy wybijali się przed szereg i ze stołeczkiem w dłoni i torbą na plecach przeciskali się na przód wyprzedzając przy tym na siłę dziesiątki osób. Zaczęły się lamenty, krzyki i przepychanki. „Wracamy spod bramy, ludzie nie pchajcie się tam nie da się wytrzymać” To mówił na oko czterdziestoletni opiekun kilkuosobowej grupki nastolatków. „Bramy zamknięte, nie ma sensu się przeciskać.”
“Ludzie zaczęli mdleć,
służby nie reagowały. Nie wiem co widzieliście w telewizji. Ale ja siedząc tam od godziny trzeciej do siódmej widziałem chaos.
Tak powstrzymywał przepychających się pielgrzymów inny pan uciekający z czoła. Ludzie płakali. Nie wiem czy to z powodu zawodu, czy bólu, a może zagubienia. Ludzie zaczęli mdleć, służby nie reagowały. Nie wiem co widzieliście w telewizji. Ale ja siedząc tam od godziny trzeciej do siódmej widziałem chaos. Kulminacją wszelkiego absurdu było to, jak pewna osoba zemdlała dosłownie metr ode mnie. Nikt się nie przejął. Ona leżała jak długa, a ludzie prą na zamkniętą bramę. Lekarza minąłem dopiero po kilku minutach, żeby było śmieszniej, nie był to medyk służb Włoskich, tylko Polka, która przyjechała na kanonizację. Musiałem się ewakuować z mojego wystanego miejsca. Było tam zwyczajnie niebezpiecznie. Wycofanie się dwudziestu metrów do najbliższego skrzyżowania zajęło ponad pół godziny. Zawędrowałem więc pod zamek Świętego Anioła. Tam dopiero służby zaczęły reagować. Zaznaczam służby medyczne, tu należą się im brawa, bo dosłownie co minutę ktoś mdlał. A był to jedynie jeden z kilkunastu placów gdzie można było oglądać Mszę kanonizacyjną. Włoskie służby dały dupy. Miałem jeszcze pisać o chaosie transportowym, o brudzie i o braku komunikacji. Bo mało kto mówił po angielsku. Jednak nie jest to odpowiednie miejsce na to. Pewne sprawy muszą się uleżeć. Na koniec dodam, że nie ogarniam tego, jak można postawić jednego gościa na ulicy szerokiej na 20 metrów i kazać mu blokować ruch. Facet zatrzymywał jedną osobę, a w tym czasie trzysta go minęło. Zostawmy to bez zakończenia, dalszy ciąg nastąpi.
...w międzyczasie chciałbym wspomnieć, że... …bardzo często się zdarza, że niezauważany czegoś co mamy pod nosem. Niestety doświadczyłem tego bardzo empirycznie i dotknęło mnie to w sposób o jakim wcześniej nie mogłem nawet myśleć. Otóż pewnego dnia robiąc tosty z wielkim żalem stwierdziłem, że nie mam żadnego ketchupu na stanie. Lodówka świeci pustkami, do sklepu ruszyć też specjalnie się mi nie chciało. Głód się nasilał, tosty zostały więc zjedzone. Mój szok, który mnie ogarnął w momencie jak zobaczyłem w paczce żywnościowej od mojej mamy całkiem spory zasobnik ze szlachetnym sosem pomidorowym, był wielki, a żal z tego powodu, jeszcze większy. Do rzeczy. Bardzo mądra rzecz mnie wtedy naszła, którą chcę się teraz z Wami podzielić. Czasem robimy coś na siłę, staramy się i zmuszamy. Jednak jesteśmy wtedy zbyt uparci żeby poszukać udogodnień. A taki ketchup leży i czeka… a na koniec krótko o tym, że… …sporo czasu zajęło mi w ostatnich dniach przeglądanie list wyborczych do Europarlamentu. Wniosków tyle, ilu pielgrzymów na kanonizacji w Rzymie, ale że są równie nieogarnięte jak służby porządkowe, to darują sobie przytaczanie większości z nich. Chciałbym zauważyć tylko jedną znaczącą rzecz. Nie da się ukryć, że jeżeli wyciągniemy średni współczynnik urody potencjalnych posłanek, to te z prawa biją na głowę te, które ulokowały się po lewicy. Ktoś może powiedzieć, że to z mojej strony dyskryminacja i że zachowuję się jak ostatni oszalały prawicokolatol. Jednak musicie mnie zrozumieć. Dużo ujemnych punków lewica uzbierała sobie przez niektóre pozycje na liście. Z tego płynie jeszcze jeden dodatkowy wniosek. Otóż doszło do mnie, że słowo Katoliczka jest niezwykle seksowne, a tym samym w moich oczach Katoliczki zyskują już na starcie. To by było na tyle wyżywania się nad sztuką, Francuzkami i całą resztą tej dziwnej zgrai. Nie chce sobie więcej już psuć dobrego snu, bo wizja wystrzeliwanych jajek z farbą z waginy tej biednej kobiety prześladowała mnie przez kilka nocy i nie były to sny przyjemne. Więc powtórzę jeszcze raz, Katoliczki! Jesteście dużo bardziej seksowne! I tym optymistycznym akcentem zakończmy te rozważania.
s. 19
TEMAT
Piąty
NUMERU
autorytet Autorytet (łac. auctoritas – powaga) to społeczne uznanie lub prestiż, oparte na cenionych w danej społeczności wartościach. Autorytetem może być także osoba. Kierując się tą definicją możemy wykrystalizować wiele osobistości godnych tego tytułu. Jednak wadą tej definicji jest to, że pozostawia wiele niedoprecyzowań, które zostają zastąpione przez całkowicie subiektywne rozumowanie jednostki.
Mariusz Baczyński Karl Jespers w swoich „Autorytetach” wskazuje cztery wielkie autorytety. Jezusa, Buddę, Konfucjusza i Sokratesa. Jespers skupia swoją uwagę na postaciach globalnych, które swoim życiem, dorobkiem i kultowością wykraczały daleko poza swoją epokę. Nie można mu zarzucić niesumienności, jednak jego dzieło może mieć się nijako do aktualnej rzeczywistości, w której pojawia się piąty autorytet. Autorytet dużo intensywniejszy. Czasem może i groźny, bo ukrywający się pod różnymi maskami. Kim ten autorytet jest? Gdzie żył? Kogo nauczał? Odpowiedzi na te pytania nie będą proste, ale żeby usprawnić działanie należałoby posłużyć się metodą użytą przez Jespersa. Jespers w „Autorytetach” prezentuje wiedzę uschematyzowaną dzięki analizie tekstów źródłowych i komentarzy do nich. Obszerna bibliografia tego dzieła sprawia, że staje się ono niemal obiektywnym punktem widzenia. Jespers stwierdza, że badanie tych autorytetów często sprowadza się do analizy wszystkich „mitów i legend nałożonych na postacie”. To sprawia, że wyniki jego pracy nawet w oparciu o postacie historyczne nie są pewne, ale jedynie prawdopodobne. Jednak zdroworozsądkowe myślenie podsuwa nam prosty logiczny wywód. Skoro we wszystkich czterech przypadkach,
s. 20
“Skoro we wszystkich
czterech przypadkach, historyczność i mityczność zlewa się ze sobą w niemal takich samych proporcjach to przestaje ona mieć znaczenie dzięki prostej matematycznej redukcji. Nie można, bowiem, oddzielić mitu i historii od siebie i zająć się tylko tą drugą częścią. historyczność i mityczność zlewa się ze sobą w niemal takich samych proporcjach to przestaje ona mieć znaczenie dzięki prostej matematycznej redukcji. Nie można, bowiem, oddzielić mitu i historii od siebie i zająć się tylko tą drugą częścią. Wtedy wystąpiłoby ryzyko utracenia postaci z pola widzenia. Ponadto analizując te znakomite osobowości pod kątem ich autorytetu nie musimy mieć absolutnej pewności co do tego ile w nich jest mitu, a ile historii, bo przecież ich autorytet składa się z obydwu tych czynników i bez jednego z nich mógłby stracić całkowicie swoją zasadność.
Dla Jespersa poza wielkością tychże osób ważny był zakres oddziaływania na społeczność. Mówi o ich postawach i czynach. Stwierdza tym samym, że wielu innych zasługiwałoby na tytuł autorytetu. Co więcej im uwcześni mogli być nawet bardziej znamienitsi niż oni. Jednak żaden z żyjących w czasach Jezusa, Buddy, Konfucjusza czy Sokratesa nie przetrwał próby czasu w tak światły sposób. Przywołał nawet przykład Mahometa o którym mówił, że zasięg oddziaływania jego osoby jest porównywalny z zasięgiem oddziaływania powyższych. Jednak w tym samym akapicie stwierdza, że „głębi jego istoty nie sposób jednak porównywać do żadnej z nich”. Wydaje się to być stwierdzeniem krzywdzącym dla Mahometa, który niezaprzeczalnie wniósł ogromny bagaż do kultury bliskiego wschodu, ale także i Europy. Jednak Europa nie ceni Mahometa, kojarząc go głównie ze „Świętą wojną”. Sam niejednokroć złapałem się na tym, że pozbawiałem Islamu jego dobrych przymiotów. Zapominając przy tym o wkładzie, w ciemną kulturę średniowiecznej Europy, jakim ta religia włożyła. Mahomet jednak nie jest tym intrygującym piątym autorytetem. Do definicji Jespersa lepiej pasuje inna osobowość. Choć ciężko ten autorytet nazwać osobą, prędzej stał się on insty-
TEMAT tucją do, której każdy się odwołuje gdy nie wie gdzie podążyć. Tak jak długo obserwuję ludzi i samego siebie dochodzę do wniosku, że jest on obecny w każdym. W większym lub mniejszym stopniu działa. Co więcej to działanie jest trwałe niczym promieniowanie. Jednak jest to odwrotne do radiacji. Zamiast z czasem słabnąć ogarnia nas coraz bardziej. Odcinając tym samym od reszty społeczeństwa. Więc kim jest ten autorytet? Różnie jest nazywany. Freud mówił o nim „superego”. W Chrześcijaństwie staje się nim sumienie. Nie jednak to zdroworozsądkowe, lecz to spaczone i dopasowane do własnych upodobań. Każdy z nas odwołuje się do własnego dorobku, podpierając tym co już oswoił. Prywatny dorobek człowieka staje się ważniejszy niż dorobek pokoleń w danej dziedzinie nauki. Nie trzeba być wielkim naukowcem, by zaobserwować to zjawisko. Nie jest to reguła rządząca realiami, jednak fakt posiadania czegoś własnego cieszy dużo bardziej niż przywłaszczenie cudzego osiągnięcia. Zapatrzenie w to co moje objawia się w najprostszych zachowaniach. Zwłaszcza tam gdzie moja własność, czy to materialna, czy intelektualna, nie jest przykryta naroślą opinii i filozofii. Ojcowizna zawsze była i zapewne będzie dobrem najwyższym. Nie musiałem daleko szukać by odnaleźć na to przykłady. Wystarczy sięgnąć do historii polskiej kinematografii i zagłębić się w choćby „Samych Swoich” Sylwestra Chęcińskiego. Właśnie w tym obrazie doskonale widać granicę między „moim”, a „resztą świata”. Jednak „mój” dorobek to nie tylko ojcowizna. Nawet jeśli nie mówimy wprost o posiadaniu to podpieramy się parafrazami, cytatami, lub dorobkiem autorytetów, tylko po to, by ugruntować własną osobowość, doświadczenia i racje. W tym wypadku autorytety nie stają się wskazówkami dla nas, a jedynie zapychaczem do naszego zdania. Dążenia naszego własnego autorytetu często wymykają się spod świadomej kontroli. Co więcej jego działanie z pozoru może nie wydawać się groźne, a wręcz przeciwnie. Jego aktywność początkowo może przynosić pewnego rodzaju dobro. Jednak
NUMERU
trzeba rozgraniczyć dwa różne aspekty. Z jednej strony mamy budowanie własnego autorytetu. Ma ono swój czas podczas faktycznych sukcesów i faktycznego działania. Z drugiej strony mamy wciąż rosnącą tolerancję na własne błędy i ciągłe zaciemnianie prawdziwego stanu rzeczy. Szczególnie widoczne jest to w Chrześcijaństwie. Jednak nie dlatego, że te wyznanie jest gorsze, lub wybrakowane. Pewne interakcje zachodzące w tej grupie, są mi, i nam wszystkim, lepiej widoczne z tego faktu, że żyjemy w społeczeństwie zgoła Chrześcijańskim. Tak więc to społeczeństwo dzieli się na dwie główne grupy. Wierzących i wierzących niepraktykujących. Jestem świadom pewnego uogólnienia, jednak jest celowe. Wierzący budują swój autorytet wiary. Jest on autentyczny, bo podparty faktycznym kultem i przekonaniem. Wierzący niepraktykujący również budują autorytet wiary. Jednak nie jest on podparty akcją tylko pustosłowiem. Co więcej szczera wiara jest bezinteresowna, a ta niczym nie podparta swą interesowność upatruje w tym, by nie zostać odrzuconym albo wyrzuconym na margines. Oczywiście to zachowanie może mieć też inne powody, nie tylko strach przed odrzuceniem. Innym powodem może być rozdarcie pomiędzy lenistwem i chęcią zbawienia. Kolejny powód to moda. Bo przecież modnie jest teraz w coś wierzyć. W takim zachowaniu doskonale uwidacznia się zakrzywione sumienie. Ten zmysł dobra skutecznie można zagłuszyć i nastawić na taką, a nie inną granicę zachowania. Psychologiczny aspekt „ja” jako autorytetu ma się bardzo podobnie jak powyżej. Nasze wyobrażenie siebie często ma się nijak do tego jakimi jesteśmy naprawdę. Nie chodzi tu oczywiście o marzenia dotyczące nas samych tylko o faktyczne i aktualne „wyimaginowane ja”. Z jednej strony dobra jest świadomość własnych cech i zalet. Jednak może ona realnie poprawiać nasz wizerunek tylko w konfrontacji z tą samą świadomością wad. Jednak lubimy sobie ujmować wad, a dodawać zalet, głównie dlatego, że nasze społeczeństwo nie akceptuje słabości, a siłę, czy tą fizyczną, czy umysłową, niezmiennie traktuje jako
zaletę. Ponadto coraz częstsze wydaje się być zjawisko przekuwania wad w zalety. Ten mechanizm obronny może mieć destruktywny wpływ na nasze człowieczeństwo, gdyż niekontrolowany zdążać będzie co całkowitego zatarcia świadomości o tym co w nas jest niedociągnięciem. Wróćmy jednak do sposobu, za pomocą którego, Jespers wykrystalizował cztery autorytety. Jego esencją jest historyczność postaci, bądź też jej mityczność. Następnie obszar oddziaływania na społeczeństwo, ten czasowy i geograficzny. Ponadto wpływ na kulturę, ich indywidualizm oraz to, że przewyższyli innych konkurentów w swej epoce. Jeżeli wstawimy w ramy definicji Jespersa piąty autorytet możemy dojść do zadziwiających wniosków. Okaże się, że każdy z nas posiada faktycznie istniejący piąty autorytet, który z jednej strony istnieje w historii wraz z naszym ziemskim bytem, a z drugiej jest poniekąd mityczny, bo pozostał nienamacalny i ukryty w naszej świadomości. Jeżeli chodzi o zakres oddziaływania geograficznego również można stwierdzić, że piąty autorytet obejmuje całą naszą ludzką osobę. Czyli całą znaną temu autorytetowi przestrzeń. Ponadto, choć wyidealizowany, jest całościowo zindywizualowany. Co więcej w znanym mu świecie nie ma żadnej realnej konkurencji. Czy w takim razie piąty autorytet jest wstanie całkowicie przyćmić osoby Jezusa, Buddy, Konfucjusza i Sokratesa? To stwierdzenie byłoby za daleko idące, bo zakładałoby całkowite pochłonięcie rzeczywistości przez fikcyjne ideały. Co możliwym nie jest. Co więc w takim razie należy zrobić z tajemniczym piątym autorytetem? Wystarczy chyba tylko świadomość tego, że skłonni jesteśmy stawiać go ponad wszystkim. Nurtować powinno jeszcze jedno zagadnienie. Mimo, iż fakt jego istnienia w kontekście tych dowodów wydaje się być niepodważalny, to jednak stało się tylko dlatego, że został zbudowany on na autorytecie moich obserwacji i mojej osoby. Co prawda popartych o naukę i wplątanych w rozważania Jespersa, jednak mimo wszystko będący tylko piątym autorytetem.
s. 21
TEMAT NUMERU
Ks. Ali Fedorowicz – dobry materiał na autorytet Kiedy ktoś do niego przychodził, zawsze pytał: „czym mogę służyć?”. Jego całe życie był służbą.
Sara NałęczNieniewska
Ostatnio życie mnie nie oszczędzało, zżerał stres, nic nie mogłam zaplanować i jak zwykle spóźniałam się z tekstem. Wczorajszej nocy miałam jednak piękny sen, a w nim spotkałam ks. Alego Fedorowicza. Takiego jakiego znałam ze zdjęć i opowieści z domu rodzinnego. Byliśmy na jakiejś łące, a ks. Aleksander nic nie mówił, tylko patrzył na mnie łagodnym wzrokiem zza okularów. Przypominał mi, że muszę się skupić i znaleźć czas dla niego.
KSIĘDZA ALEGO DOBROTLIWE SPOJRZENIE
Tę przenikliwość, dobrotliwość i łagodność spojrzenia pamiętają wszyscy, którzy go znali. Ksiądz Ali nie musiał mówić nic, by uspokoić człowieka i naprowadzić go na dobrą drogę. Czytając wspomnienia różnych ludzi o nim, natrafiłam na jedno, które przypominało moją senną wizję. Wzburzony i podniecony mężczyzna wbiega po schodach na plebanię i zmierza wprost do pokoju ks. Fedorowicza żeby mu coś powiedzieć. Targany emocjami i niespokojny otwiera z rozmachem drzwi. Przed nim pojawia się postać ukochanego księdza i ... jego spojrzenie. I już jest dobrze. Uspokojenie. Mężczyzna zamyka drzwi i wraca do swoich spraw. Dla swoich przyjaciół i parafian ks. Aleksander był opoką i wsparciem. Prawdziwym ojcem. Czasem spotykamy na swojej drodze ludzi, którzy naznaczeni są jakąś dziwną, niesamowitą łaską. Czasem nie można oprzeć się wrażeniu, że bije od nich dobroć i światłość. I nie mamy wątpliwości, że wypełniają oni bożą wolę. Splot zdarzeń sprawia, że są w odpowiednim miejscu i odpowied-
s. 22
“Dzieciństwo ma
ogromny wpływ na to, jakimi ludźmi będziemy w przyszłości. W przypadku Fedorowiczów ich rodzice wykonali kawał dobrej roboty.
nim czasie, by pomagać i rozświetlać drogę drugiemu człowiekowi. Ks. Ali zawsze pojawiał się tam, gdzie go najbardziej potrzebowano, służąc Bogu i ludziom. Trudno nazwać jego życie i posługę kapłańską inaczej niż „Bożym planem.” Już w dzieciństwie, kiedy jego ukochana matka powiedziała z uśmiechem, że któryś z jej synów mógłby zostać księdzem, Ali odpowiedział: „To chyba ja, mamo!”. Nigdy nie miał wątpliwości co do swojej służby Bogu. Nie mógł się doczekać święceń kapłańskich i możliwości bycia na zawsze z Jezusem. Chciał wyzbyć się wszelkiego egoizmu. Wszystko co czynił, czynił dla Boga, z pokorą przyjmując to, co Ten dla niego przygotował. A życie
ks. Alego nie było łatwe. Mimo, że pochodził z zamożnej, ziemiańskiej rodziny zawsze żył skromnie. Przeżył dwie wojny i ciężkie choroby. Jednak swoje cierpienie i ból potrafił zamienić w siłę i współczucie dla innych.
„CHLEBANÓWKI PIĘKNE WZGÓRZA GARSTKA POLAKÓW OSŁANIA”
Ks. Aleksander wychowywał się w zgodzie z naturą, w przepięknej miejscowości zwanej Klebanówką. Możecie znać tę miejscowość z „Ogniem i mieczem” – Zagłoba kupował tam konie i odzienie kozackie. Fedorowiczowie byli właścicielami dworu. Ali urodził się jako ostatnie, ósme dziecko. Kiedy jego ojciec zobaczył go po raz pierwszy, krzyknął do reszty dzieci „Chodźcie, zobaczcie słonia!”, bo rzeczywiście przyszły ksiądz był bardzo dużym niemowlęciem. Jako młody chłopak był dobrym sportowcem i świetnie wspinał się na drzewa. Niania dzieci, zwana „Madamcią” bardzo małego Aleksandra lubiła i wspominała potem: - Ali był zawsze dobry i nie trzeba było go specjalnie wychowywać.
TEMAT
Rodzina Fedorowiczów odznaczała się głębokim patriotyzmem i postawą chrześcijańską. Tego ducha starano się przekazać dzieciom. „W świecie lat dziecinnych wszystko ma znaczenie. Można również dokładnie odtworzyć z pamięci, w którym miejscu były okopy Dwernickiego, tak świetnie się nadające do dziecinnych zabaw, jakim dreszczem przejmowała świadomość, że gdzieś na klebanowskich polach są zakopane armaty i jak wzruszało, to że śpiewali na nutę Majowa jutrzenko – „Chlebanówki piękne wzgórza garstka Polaków osłania” – pisze s. Bronisława Klara Jaroszyńska. Dzieciństwo ma ogromny wpływ na to, jakimi ludźmi będziemy w przyszłości. W przypadku Fedorowiczów ich rodzice wykonali kawał dobrej roboty. Ali od najmłodszych lat był serdeczny i dobry dla ludzi. Swoją kurtkę oddał kiedyś zmarzniętemu, biednemu chłopcu, a ciastka, które dostawał zanosił swojej ukochanej niani. Po pierwszej komunii świętej objawiła się jego niesamowita pobożność. Od tej pory cała rodzina wie już, że Ali zostanie księdzem.
NUMERU
WYNIESIONE Z DOMU
Matka Aleksandra odegrała wyjątkowo ważną rolę w życiu swoich dzieci. To ona nauczyła ich postawy pełnej chrześcijańskiej dobroci. Odziedziczyli po niej rzeczowość, ale też dystans do siebie, skrytość i powściągliwość. Ludzie, którzy znali Zofię Fedorowicz mówią, że mimo tej ścisłości umysłu i konkretności biła od niej poetyckość. Ojciec zaś był całkowitym przeciwieństwem swojej żony. Jak sam o sobie pisał w listach, był „chory na dumanie”. Miał filozoficzne podejście do życia. Nosił imię Aleksander ale nazywany był Saszą, wniósł do rodziny prawosławne korzenie. Różne pochodzenie rodziców tworzyło pewien balans i równowagę w ich domu. Beata Lewańska pisze: „W pracy duszpasterskiej Aleksandra Fedorowicza mogło zaskakiwać to, że ten młody człowiek, pochodzący z bogatego ziemiaństwa, spokrewniony z arystokracją, świetny student filozofii, znajduje od razu tak bezpośredni kontakt ze swoimi wiejskimi, ubogimi parafianami.” Prawdomówność i dyscyplina w domu Fedorowiczów był na ważnym miejscu. Wymóg
prawdy stawiany był dzieciom od najmłodszych lat. W swoim kapłańskim nauczaniu ks. Fedorowicz niezwykle mocno podkreślał, by każda modlitwa wypływała zawsze z głębi serca i szczerze wyrażanej woli człowieka. W Klebanówce obok Polaków mieszkali Rusini, szanowali i odwiedzali Aleksandra seniora, więc młodzi Fedorowiczowie mieli z nimi do czynienia na co dzień. Kościół katolicki był dość daleko od miejsca ich zamieszkania, czasami więc uczestniczyli w nabożeństwach prawosławnych. „Postawa otwartości rodziny Fedorowiczów pozwalała w kontaktach międzyludzkich przekraczać nie tylko granice narodowościowe i wyznaniowe, ale także bariery stanowe. (…) Rodzinny dom Fedorowiczów pełen był życia – spotkań, zabaw, dyskusji, ale też nauki i pracy. Rodzice i dalsza rodzina nie separowali dzieci i dlatego najmłodsi wzrastali, żyjąc na co dzień i od święta wraz z dorosłymi. Przyglądali im się kiedy pracują, bawią się, dyskutują ze sobą, a były to często rozmowy wartościowe, bowiem poruszano tematy społeczne, religijne, filozoficzne”.”- czytamy u ks. Pawlukiewicza.
W DRODZE DO BOGA
Jako alumn Ali był uważany przez kolegów za introwertyka, ale podziwiali go i nie stronili od niego. Ludzie, którzy go znali mówią, że potrafił swoim spojrzeniem przejrzeć ich duszę. Na wylot. Ale bez wzgardy czy sądów, lecz widział ich takimi jakimi byli – ludzkimi, z ich wszystkimi słabościami. Przyjaźnił się z najsłabszymi i najbiedniejszymi. Powinności seminarzysty wypełniał z wielką gorliwością i zawsze bardzo dokładnie. „Była we Lwowskim Seminarium – piszę Tadeusz Fedorowicz, brat i starszy kolega z seminarium – dziwna tradycja dotycząca kleryka, który był w asyście przy umywaniu nóg w Wielki Czwartek i niósł na tacy woreczki z pieniędzmi dawane tym, którym Arcybiskup umywał nogi.” Klerycy nazywali tego asystenta po prostu Judaszem. A przekazywana ustnie przez lata legenda głosiła, że ten kto
s. 23
TEMAT będzie Judaszem w Wielki Czwartek nie ukończy seminarium. Pewnego razu wybrano chłopca z niskiego rocznika, który bardzo się przejął i przestraszył. Płakał, gdyż bardzo chciał być księdzem. Zobaczył to Ali i zgłosił się za niego do roli Judasza. I rzeczywiście droga Aleksandra do kapłaństwa okazała się długa i trudna. Zachorował na gruźlicę i musiał przerwać naukę. Wybucha II Wojna Światowa. Gdy jednak stan zdrowia Aleksandra nieco się poprawia, postanawia kontynuować naukę. Uczy się prywatnie u ukrywającego się Kazimierza Kowalskiego, przedwojennego rektora seminarium w Poznaniu. 19 listopada 1942 roku przyjmuje święcenia kapłańskie z rąk arcybiskupa lwowskiego Bolesława Twardowskiego.
„WEJŚĆ W TŁUM JAK JEZUS”
„Sensem służby Bożej jest ofiara. Wiem to i chcę tą ofiarą się stać. Jezu daj mi siły, by być wierną ofiarą, aż do śmierci” – pisał w swoim dzienniku rekolekcyjnym. Ks. Aleksander Ewangelię traktował bardzo dosłownie. Uważał, że kapłan musi wyjść do ludzi, bo oni potrzebują przewodnika. Jego największe marzenie: „Wejść w tłum jak Jezus, a nie zniżać się, dotykać ran, razem z nimi cierpieć...”. Serce miał otwarte dla wszystkich. Zawsze dla każdego miał czas. A dobro wokół niego w jakiś dziwny sposób stawało się samo. Kiedy ktoś do niego przychodził, zawsze pytał „czym mogę służyć?”. Jego całe życie był służbą, tak jak tego właśnie pragnął. Do swojego stołu zapraszał każdego. Ludzie pamiętają jak nalewał zupę wiejskiej „wariatce”. W parafii w Tywonii pełnił swoją pierwszą posługę duszpasterską. Mimo, że tylko dwuletnią, pamiętają go w każdym domu. I nie dlatego, że czynił cuda, a dlatego, że kiedy ktoś nie miał ubrania, zaraz je dla niego znajdował. Kiedy ktoś był głodny, karmił go. „Tam gdzie było nieszczęście nasz ksiądz zawsze był” – mawiają jego parafianie z tamtych okolic. W 1945 roku trafił do Lasek pod Warszawą. Gdy stanął na progu
s. 24
NUMERU
TEMAT
domu w Laskach nie miał nic poza torbą z kilkoma książkami: Biblią i Summą Teologiczną św. Tomasza. Tu objawiła się jego wielka charyzma. Siostry ze Zgromadzenia wybrały go na swojego spowiednika, a ks. Władysław Korniłowicz pisał: „Opatrzność widocznie chciała przyjazdu do nas ks. Alego. Jest taki, jakiego bym pragnął.” Ks. Ali był nie tylko kapłanem, ale i wychowawcą niewidomej młodzieży z Lasek. Nigdy nikogo nie odrzucał i nie wykluczał. Potrafił z każdym żyć w zgodzie. W Laskach spędził 7 lat. W 1952 roku został pierwszym proboszczem małej parafii niedaleko Lasek, w Izabelinie. A raczej należałoby powiedzieć, że został oddelegowany przez prymasa Wyszyńskiego do małej, biednej wioski zagubionej w lesie. Miał tam zbudować kościół i jakoś zgromadzić swoich parafian. Kościół stanął w niecały rok. W budowie pomagali nawet najbiedniejsi parafianie, którzy od pierwszego spotkania z ks. Aleksandrem po prostu się w nim zakochali. A on tłumaczył im mszę i liturgię na język polski. Na długo jeszcze przed Soborem Watykańskim II. Biskupi jednak zgadzali się na te jego nowatorskie pomysły, gdyż mieli do niego absolutne zaufanie. Chociaż msza i modlitwa były dla ks. Alego najważniejsze, to zdarzało się, że tuż po nabożeństwie przebierał się w robocze ubranie i szedł do biednej sta-
NUMERU
ruszki rąbać drewno. Bo taki właśnie był. Mawiał z ambony: "Bądźcie dla siebie dobrzy". I: "Zawsze myślcie więcej o Bogu niż o sobie". Niestety, wkrótce znowu zachorował. Okazało się, że to rak. Nieuleczalny. Gdy leżał ludzie przynosili mu pomarańcze i różne owoce, choć zdobycie ich z pewnością w tamtych czasach nie było łatwe. Ale proboszcz... oddawał te pomarańcze biednym dzieciom. Wtedy parafianie umówili się, że owoce będą przynosić mu obrane i pokrojone, bo mieli nadzieję, że dzięki temu choć część z nich zostanie u księdza .Do końca jednak ks. Fedorowicz odznaczał się niesamowitą pogodą ducha i nie chciał, żeby pielęgniarki się nim zajmowały, wyręczał je, gdy tylko mógł. W prostocie i zwyczajności odnalazł sposób na życie i w 1965 roku odszedł z pokojem w duszy i z uśmiechem na twarzy. Cierpienie było dla niego kolejną formą ofiary, a śmierć nową drogą.
AUTORYTET
Człowiek z natury potrzebuje autorytetu, kogoś na kim może się wzorować. Kogoś kto poprowadzi go w momentach zwątpienia. Ojciec Pawlukiewicz pisze, że „półki naszych bibliotek uginają się wprawdzie pod ciężarem teoretycznych opracowań dotyczących tajemnicy człowieka, ale w trudnych
sytuacjach tęskni się za kimś, kto służyłby mądrą radą, obdarował nadzieją na dalszą drogę, a szczególnie przykładem życia pokazał, że Ewangelia nie jest jedynie niemożliwą do zrealizowania baśnią. Szczęśliwi, którzy spotkali taką osobę. Ci, którzy mieli okazję uczestniczyć w życiu ks. Alego nie mają wątpliwości, że spotkała ich niezwykła łaska i radość. Czasami nie trzeba wielkich cudów, czynów na skalę światową, żeby stać się czyimś przewodnikiem i autorytetem. Czasami wystarczy być po prostu dobrym człowiekiem. Dla mnie zawsze ludzie prości, a żyjący wartościowo byli warci podziwu. Ks. Fedorowicz mawiał, że człowiek powinien żyć miłością do Boga i bliźniego, a reszta rozwiąże się sama. Jaka była jego recepta na bycie dobrym i wartościowym człowiekiem? Nie osiadać na laurach, ciągle się kształcić i pracować nad sobą. Poprzeczki stawiać coraz wyżej. Być świadomym siebie. Z pokorą starać się wyplenić w sobie pychę i egoizm. Nie oceniać i nie osądzać, a w prostym geście wyciągniętej ręki miłować bliźniego. Ale przede wszystkim zaufać Bogu. Czuję, że nadal ks. Ali spogląda na nas ciepło zza okularów pragnąc uczynić nasze życie lepszym, bez zobowiązań, bez ukrytych celów, dlatego, że jesteśmy jego dziećmi.
s. 25
TEMAT
NUMERU
Bądź Wola Twoja Spogląda ze zdjęcia głębokim, przenikliwym wzrokiem. Jednak w jego spojrzeniu nie ma krytyki. Wzbudza ufność. Lekki uśmiech zaprasza do rozmowy. Czujesz, że w tym człowieku jest wielka mądrość duchowa. Konstancja NałęczNieniewska Jakie więc musiał robić wrażenie w obcowaniu na żywo! Pytam o ks. Tadeusza Fedorowicza swoją mamę; od razu odpowiada z pewnym nabożeństwem: „to był wspaniały człowiek!”. I rzeczywiście, ciągnęły za nim tłumy. Dla wielu ludzi był przewodnikiem i powiernikiem duchowym, przyjacielem – w tym dla samego świętego Jana Pawła II. Co roku gościł u niego w Watykanie, a pomiędzy tymi spotkaniami prowadzili korespondencję. Ks. Fedorowicz był również spowiednikiem papieża. Ksiądz Tadeusz Fedorowicz kojarzony jest przede wszystkim z ośrodkiem dla niewidomych w Laskach (artykuł o Laskach można znaleźć w numerze VI). Spędził tam bowiem niezwykle aktywne pół wieku wspierając i kierując na dobre tory rzesze Polaków. Jego oddziaływanie sięgało daleko poza to miejsce. Był oddany drugiemu człowiekowi. Do tego właśnie zawsze zachęcał – aby życie było dobrowolną służbą, której motywem jest Bóg. „Szczęśliwi, którzy zrozumieli, że większym szczęściem jest dawać niż brać i służyć niż być obsłużonym – znajdą prawdziwe szczęście”. Taką jego myśl odnajdujemy w książeczce „Błogosławieństwa dla tych, którzy mają trochę zmysłu humoru i szukają mądrości”. Swą posługę podejmował z radością. Do tego też namawiał: „Szczęśliwi, którzy nic nie muszą, a za to niejednego świadomie chcą – zaznają prawdziwej wolności”. Tadeusz Fedorowicz pochodził z
s. 26
“Był oddany dru-
giemu człowiekowi. Do tego właśnie zawsze zachęcał – aby życie było dobrowolną służbą, której motywem jest Bóg. dość zamożnej rodziny mieszkającej na Kresach. Jak w wielu polskich domach, wychowywany był zarówno w głębokiej wierze i patriotyzmie, jak i wielkim szacunku dla każdego człowieka – zwłaszcza dla ludzi prostych czy służby. Z dziewięciorga rodzeństwa aż troje rozpoczęło życie konsekrowane, oprócz Tadeusza również Aleksander (o którym do tego numeru pisze Sara Nałęcz-Nieniewska). Tadeusz otrzymał powołanie w wieku 29 lat. Wcześniej ukończył prawo na Uniwersystecie Jana Kazimierza we Lwowie, gdzie, działając w ruchu akademickim „Odrodzenie”, poznał swoich przyszłych najbliższych przyjaciół: Jana Szeptyckiego, Stefana Swieżawskiego i o. Michała Czartoryskiego. W kolejnych latach służył w Dywizjonie Artylerii Konnej Szkoły Podchorążych we Włodzimierzu Wołyńskim. Sam mówił później o sobie, że jako młody człowiek był niecierpliwy, porywczy i musiał włożyć w siebie wiele pracy. Taki właśnie energiczny, młody wojskowy otrzymał święcenia kapłańskie 28 czerwca 1936 r. Odprawił mszę prymicyjną w niezwykłym gronie: manduktorem był
ks. Władysław Korniłowicz, którego proces beatyfikacyjny jest w trakcie postępowania, diakonem błogosławiony o. Michał Czartoryski. Do mszy świętej służyli: Aleksander Fedorowicz i Jan Cieński, będący ówcześnie klerykami. Zmarli w opinii świętości. To wspaniałe środowisko lwowskie okresu międzywojennego daje pewne wyobrażenie tego, że Lwów był wtenczas dla Polski centrum duchowym i kulturalnym. Niedługo potem, w 1940 r., podczas masowych wywózek Polaków na Sybir, poprosił o zgodę arcybiskupa lwowskiego na wyjazd wraz z nimi, aby pełnić tam posługę duchowną. Wiedział, że będą potrzebowali wsparcia kapłana i modlitwy. Zgodę otrzymał, a przed wyjazdem odwiedził Karolinę Lanckorońską (historyczkę sztuki, wielką polską patriotkę i działaczkę, ofiarodawczynię kolekcji dzieł sztuki na Zamek Królewski w Warszawie, m.in. dwóch obrazów Rembrandta), która to spotkanie opisuje w swoich „Wspomnieniach Wojennych”: „W tym czasie, nie pamiętam dnia, miałam wizytę jedną z najważniejszych w moim życiu. Odwiedził mnie ksiądz Tadeusz Fedorowicz, który czasami przychodził w różnych sprawach pomocy. Gdy mu otworzyłam drzwi, uderzył mnie wyraz jego twarzy, spokojny prawie radosny, nawet promienny jakby wewnętrznym szczęściem. Dziwny to był kontrast z otaczającym nas wówczas cierpieniem.
TEMAT
«Przyszedłem się pożegnać» «A dokąd Ksiądz jedzie?» «Nie wiem». Usiadł i wyjął z jednej kieszeni mały kryształowy kieliszek. «To z domu» – powiedział z uśmiechem. Z drugiej kieszeni wyjął malutką książeczkę, w której minimalnymi literkami były wypisane teksty stałych części mszy. Zrozumiałam. Wiedziałam, że księża starają się wcisnąć do wagonów w chwili odjazdu na wschód, że strażnicy pilnują, aby to uniemożliwić, ale że czasami się udaje. Mój gość mówił, że z władzą duchowną już swój wyjazd uzgodnił, że ma nadzieję, iż mu się uda wskoczyć do ruszającego już wagonu. Liczył, że to nastąpi w najbliższych dwóch dniach. Prosił o modlitwę, by mu się udało. […] Po kilku godzinach był dzwonek do moich drzwi. Otworzyłam. Stał tam nieznany mi robotnik. Nie przywitał się, nie wszedł, tylko powiedział «Ksiądz Fedorowicz pojechał. Udało się». Odwrócił się i odszedł. Zdołałam tylko zawołać za nim jedno słowo: «Dziękuję»”. Kolejne lata to dla ks. Fedorowicza ciężka praca fizyczna i skryta posługa kapłańska, wpierw w Repub-
NUMERU
lice Maryjskiej, następnie w Kazachstanie. Przez kilka miesięcy więziło go nawet NKWD. Ksiądz Tadeusz opowiadał później o tych czasach w taki sposób, jakby wcale nie było mu trudno, a o sowieckich oprawcach mówił bez goryczy – widać w tym jego wielkie zaufanie w Bogu i miłość do człowieka. Pewnego razu w głodującym Kazachstanie oddał swoje pożywienie komuś, kto nie miał nic, nie przejmując się, że jest to ostatnia żywność, jaką posiada. Niedługo potem spotkał kogoś, kto podarował mu cały bochenek chleba! Ks. Fedorowicz zawsze kontemplował naturę, Dzieło Boże – zapewne znajdował w niej siłę na Sybirze i w Kazachstanie, które są przecież pięknymi terenami. Z tej miłości do przyrody i człowieka zrodził się wiele lat później pomysł „wędrówek”. Co roku ksiądz wyruszał w taką wędrówkę po Polsce z grupą młodzieży. Odprawiane msze święte w szczerym polu czy w lesie wzmacniały refleksję duchową, aczkolwiek modlitwa nie była obowiązkowa. W swoich „gadkach” często opierał się na własnym doświadczeniu, jego rady były proste i treściwe – w tym zawierała się ich siła. Taki też był
sam ojciec Tadeusz. Mówił: „słyszę czasem od was słowa wdzięczności i rozumiem je, ale sobie przy tym myślę, że ja sam jestem tu jakby przypadkowym narzędziem i tylko tym. Bo właściwie nic szczególnego nie robię. Tak jak każde z was cieszę się światem, przyjaźnią i pięknem. […] Wdzięczność mnie onieśmiela i muszę ją odnosić dalej – do Pana Boga, który tyle mi dał. Oby i wam też dał jak najwięcej. Jedno co Wy macie od siebie dać i wciąż dawać to dobra wola, wszędzie i zawsze. Wtedy Bóg zrobi resztę” (13 października 1967). Często wspominał o działaniu Ducha Świętego w życiu ludzkim. Mówił, że należy szukać i odkrywać ową wolę Bożą i poddawać się jej. To jest sens życia. Przypominał, że Jezus ma upodobanie w małych rzeczach, że codzienne czynności wypływają z miłości – niekoniecznie wielkie czyny, za którymi często kryje się pycha. Ojciec Fedorowicz mówił o tych codziennych czynnościach jako „koniecznych cegłach największych gmachów”. To jest chyba właśnie sedno katolicyzmu – czynić dobro, które się nie afiszuje, ubrane w szarą szatę codzienności. Benedykt XVI opisuje istotę boskości i działanie Boże jako paradoks: „to, co jest wielkie, rodzi się z tego, co w ocenie świata wydaje się małe i pozbawione znaczenia, podczas gdy to, co w oczach świata wydaje się wielkie, rozpada się i ginie” („Jezus z Nazaretu. Dzieciństwo”). Ojciec Fedorowicz jest przykładem tego, że w prostocie rodzi się wielkość. Był orędownikiem uśmiechu. Uważał, że „uśmiech otwiera serca ludzkie”. Uśmiech Ojca Fedorowicza otworzył ich mnóstwo. Na jego pogrzeb przyszło kilkaset osób, a mszę świętą koncelebrowało 50 kapłanów. Odczytany został list od Jana Pawła II, w którym pisał o ks. Tadeuszu: „był pełnym mądrości kierownikiem duchowym wielu poszukujących doskonałości chrześcijańskiej, długoletnim opiekunem duchowym całego dzieła Lasek, wielkim przyjacielem niewidomych i wszystkich, którzy tam przyjeżdżali. Sam wielokrotnie korzystałem z jego mądrości i szczerej przyjaźni. Wiele mu zawdzięczam”.
s. 27
TEMAT
NUMERU
Lech Kaczyński
- polityk, prezydent, człowiek –
autorytet?
Jan Barański
Lech Kaczyński to postać być może kontrowersyjna, a z pewnością budząca wiele emocji. Zdaje się być nieobojętny – albo się go kocha, albo nienawidzi. Liczne dyskusje wywołuje wciąż jego pochówek na Wawelu. I choć pewnie w tej sprawie powstanie jeszcze bardzo wiele prac i książek analizujących jego życie, a zwłaszcza prezydenturę, postanowiłem zaprezentować Państwu obraz tego człowieka, polityka i – moim zdaniem – autorytetu.
DZIECIŃSTWO, MŁODOŚĆ, PRACA ZAWODOWA
Lech i Jarosław Kaczyńscy urodzili się w czerwcu 1949 roku. Ojciec Rajmund, były żołnierz AK i kawaler Orderu Virtuti Militari, po wojnie pracował jako inżynier. Matka Jadwiga również brała czynny udział w walce zbrojnej podczas II WŚ – służyła w Szarych Szeregach. Taka przeszłość rodziców musiała być niezwykle inspirująca dla braci. Niewątpliwie też wywarła ogromny wpływ na ich podłoże ideologiczne. Jak po latach wspominali, podczas gdy bardzo zapracowany ojciec był mniej obecny w ich życiu, matka wkładała ogromny wysiłek w ich wychowanie. Z zawodu polonistka od najmłodszych lat czytała synom do snu klasykę polskiej literatury, którą była podobno nieustannie zafascynowana. Czynniki te spowodowały pierwsze pasje bliźniaków – uwielbiali bawić się w wojnę i czytać. Lech miał w wieku 12 lat przeczytać już całą trylogię Sienkiewicza. Ważnym elementem ich dzieciństwa były częste przytyki równieśników w związku z tym, że byli niemal identycznymi bliźniakami. To uodporniło ich na ataki i nauczyło radzić sobie z nimi już na całe życie. Umiejętność ta okaże się dla Lecha szczególnie pożyteczna, gdy zostanie
s. 28
“ Lech Kaczyński
jest żywym przykładem na to, że postępowanie w zgodzie ze swoimi przekonaniami, pomimo ataków z zewnątrz, pomimo braku zrozumienia, może prowadzić do czynów o ile nie wielkich, to chociażby dobrych i pożytecznych. już prezydentem kraju. Spowodowało to również szczególną solidarność między braćmi. Co w późniejszych latach okaże się zarówno ich atutem, jak i przekleństwem. W latach 1967–71 Lech studiował prawo na Uniwersytecie Warszawskim. W roku 1968 brał udział w wydażeniach marcowych, choć nie był tak zaangażowany jak starsi koledzy, tacy jak Adam Michnik czy Jadwiga Staniszkis. Miał jednak okazję otrzeć się o historię i poczuć smak walki i opozycyjności. Po studiach Jarosław dostał się na aplikację prokuratorską – Lechowi to się nie udało. Zdecydował się zatem w roku 1971 podjąć pracę na
Uniwersytecie Gdańskim u docenta Romana Korolca, który był specjalistą od prawa pracy. Następne 5 lat życia wspominał jako spokojne i szczęśliwe – to wtedy poznał swoją żonę, Marię; to wtedy nawiązywał przyjaźnie i kontakty towarzyskie. Jako pracownik naukowy pozostał na tej uczelni do 1997 roku, odchodząc z niej z tytuem profesora nadzwyczajnego. Od roku 1999 pracował na Uniwersytecie Kardynała Wyszyńskiego w Warszawie.
OPOZYCJONISTA
Jego działalność opozycyjna rozpoczęła się poniekąd przypadkowo. W roku 1977 odwiedzał w Warszawie swojego brata. Podobno przez przypadek natrafił w jego mieszkaniu na sporą sumę pieniędzy. Wiedząc, że nie jest możliwe, by Jarosław dysponował takimi oszczędnościami, zaczął wypytywać brata o pochodzenie tak dużej sumy. Były to pieniądze KORu (Komitet Obrony Robotników), którego działaczem był przyszły premier. Nie chcąc kłamać, wyznał on Lechowi, skąd ma te pieniądze. Gdy Lech dowiedział się o opozycyjnej działalności brata, natychmiast postanowił również do niej dołączyć. Był zatem jednym z założycieli Wolnych Związków Zawodowych w Gdańsku, gdzie struktury KOR
TEMAT
nie były jeszcze tak ustalone jak w Warszawie. To on wprowadzał do WZZ Lecha Wałęsę. W trakcie strajku w stoczni w roku 1980 z racji swojej wiedzy na temat prawa pracy, był doradcą prawnym Komitetu Strajkowego. Władze strajku postanowiły trzymać Lecha poza murami stoczni – miało to uchronić go przed aresztowaniem, a także uważano, że będzie on bardziej pożyteczny na zewnątrz. Jednak Lech nie wytrzymał. Całymi dniami przebywał w stoczni, wracając tylko na noc do domu. W końcu zaczął nocować również ze strajkującymi – podczas gdy jego żona, Maria, mieszkała sama z dwumiesięczną córką, Martą. Maria nie chciała ingerować w jego przekonania i zmieniać jego decyzji, choć martwiła się o męża. Nic dziwnego – był on pracownikiem naukowym i narażał na szwank swoją posadę i karierę. Wiele osób po latach będzie wspominać jak z zadziwieniem obserwowali Lecha, który potrafił płynnie przechodzić z roli wykładowcy na uniwersytecie, na opozycyjnego doradcę i strajkującego. Tak, jakby opozycyjność miał we krwi, jakby było to dla niego naturalne. Już w nocy 13/14 XII 1981 roku został aresztowany. To świadczy, że SB uważało go za szczególnie groźnego. Zresztą – był rozpracowywany przez komunistyczne
NUMERU
służby od kilku lat. Trafił do ośrodka dla internowanych w Strzeblinku. Wyszedł stosunkowo późno – w połowie października 1982, czyli niewiele wcześniej niż Lech Wałęsa. Od 1983 roku współtworzy zaplecze najsławniejszego elektryka na świecie. Jest umiarkowanym opozycjonistą – nie pochwala na przykład dążeń „Solidarności Walczącej”, blokuje pomysły ataków na posterunki MO. Gdy w sierpniu 1988 generał Kiszczak proponuje rozmowy Okrągłego Stołu, Lech popiera stronnictwo Wałęsy głoszące, że trzeba rozpocząć negocjacje. Dostaje się do wąskiego grona negocjatorów w Magdalence, tam, gdzie ustalano jak wyglądać mają obrady Okrągłego Stołu. W trakcie negocjacji jest za pokojowym rozwiązaniem. Jednak nie może pogodzić się z fraternizacją kolegów z opozycji – Wałęsy czy Michnika – z komunistycznymi wrogami, takimi jak Kwaśniewski, czy Kiszczak. Z obrzydzeniem patrzył na wspólne libacje alkoholowe i bruderszafty pomiędzy „różowymi” a „czerwonymi”. Za swoje niezadowolenie został później przez Wałęsę wypchnięty z obrad Okrągłego Stołu i uczestniczył w rozmowach tzw. „podstolików” – czyli mniejszych konferencjach ustalających bardziej szczegółowe kwestie.
POLITYK
W latach 1989-91 był senatorem I kadencji. Od roku 1991 reprezentował Porozumienie Centrum jako poseł (choć formalnie nie był członkiem tego ugrupowania). W trakcie konfliktu Wałęsy z Mazowieckim opowiedział się po stronie prezydenta – w nagrodę został ministrem w kancelarii prezydenta, odpowiadającym za bezpieczeństwo głowy państwa. Wtedy dowiedział się bardzo dużo o służbach specjalnych zarówno dawnych, jak i nowych – co na ogół oznaczało to samo. Po wyborach prezydenckich Wałęsa zaczął otaczać się ludźmi ze starego systemu i porzucił wizję oczyszczenia i naprawy państwa. Lech odszedł z kancelarii. Już wówczas Porozumienie Centrum określane było, słynną przez całe 25-lecie III RP, nazwą „oszołomów”. W roku 1992 sejm wybiera przyszłego prezydenta prezesem Najwyższej Izby Kontroli. W trakcie pracy w tym urzędzie dostrzegał liczne patologiczne i nielegalne układy; wielostronicowe raporty dla prezydenta Wałęsy opatrywał krótkimi osobistymi notatkami, licząc, że chociaż z nimi zapozna się noblista. To prawdopodobnie wtedy powstała jego wizja i koncepcja oczyszczenia państwa. Na stanowisku w NIK pozostaje do 1995 roku. Następnie wycofuje się na 5 lat z polityki.
s. 29
TEMAT Wraca do niej w roku 2000. Premier Buzek proponuje mu wówczas stanowisko ministra zdrowia, które Lech odrzuca. Ostatecznie dostaje to, na czym mu najbardziej zależało – zostaje ministrem sprawiedliwości. Otrzymuje wówczas miano „sierżanta” – zapowiada zaostrzenie polityki karnej i usprawnienie działania organów ścigania. Jak pokazywały ówczesne sondaże, cieszył się on ogromnym poparciem społecznym – był drugi po, wówczas bezkonkurencyjnym, prezydencie Kwaśniewskim. W trakcie słynnej afery centrozapu, w którą zamieszanych było 19 agentów WSI, Kaczyński proponuje zdecydowane działania i równe pod względem prawa traktowanie wszystkich oskarżonych i winnych. Jego postulaty zostają odrzucone, a on odwołany decyzją premiera z funkcji ministra sprawiedliwości. Mógł bowiem stać się zbyt niebezpieczny dla wielu polityków, gdyż wówczas jeszcze urząd ministra sprawiedliwości łączył się z funkcją prokuratora generalnego, a przykład ten będzie wyraźnym sygnałem, że prokuratura generalna nie może być połączona z ministerstwem, ponieważ mógłby pojawić się kolejny równie „nieodpowiedzialny” minister i „niepotrzebnie namieszać”. Wówczas Kaczyński po raz kolejny zetknął się z siłą Układu. Efektem tego było założenie partii Prawo i Sprawiedliwość, której głównym postulatem było oczyszczenie Polski z agenturalnych układów polityczno-biznesowych. Ponieważ Lech nie czuł się dobrze w polityce partyjnej, tworzenie nowego ugrupowania zostawił swojemu bratu, Jarosławowi, mimo że formalnie piastował stanowisko prezesa partii do 2003 roku. Sam zaś postanowił kandydować na stanowisko prezydenta Warszawy.
PREZYDENT #1
Ciesząc się dużym zaufaniem i poparciem społecznym po swojej krótkiej, ale intensywnej służbie na stanowisku ministra sprawiedliwości, zdecydowanie wygrał wybory prezydenckie w Warszawie w roku 2002. Dzięki świetnemu doborowi zgranych współpracowników lista
s. 30
NUMERU
fot. Ł. Ostalski. / Reporter
jego osiągnięć po raptem 3 latach jest imponująca. Urzędnicy prezydenta mówili, że w jego kancelarii „nie ma rzeczy niemożliwych”. Sztandarowym i najbardziej znanym sukcesem jest budowa i otwarcie nowoczesnego muzeum Powstania Warszawskiego. Za kadencji Kaczyńskiego rozpoczęto również realizację budowy Centrum Nauki „Kopernik” (prace projektowe, wmurowanie kamienia węgielnego), a także Muzeum Żydów Polskich (podpisanie umowy o finansowaniu). Przestępczość w Warszawie spadła o 25%, a szpitale zostały oddłużone po raz pierwszy od 1989 roku. Byli współpracownicy prezydenta twierdzą, że udało mu się rozbić nieformalny układ polityczno-biznesowy na poziomie rad dzielnicy, który polegał na ustawianiu przetargów między samorządowcami (głównie wywodzącymi się z SLD), a przedsiębiorcami. Uruchomione zostały również pierwsze linie Szybkiej Kolei Miejskiej.
PREZYDENT #2
Sukces na stanowisku prezydenta Warszawy był kluczowy dla jego zwycięstwa w wyborach prezydenckich RP w 2005 roku. Dodatkowym, równie ważnym, elementem była kompromitacja SLD po aferze Rywina, dlatego kampania wyborcza opierała się na hasłach oczyszczenia Polski z układów i przywrócenia godności urzędowi prezydenta. Mimo wyrównanej walki pomiędzy Kaczyńskim a Tuskiem, mimo że tuż przed wyborami wszystkie sondaże wskazywały na zwycięstwo nawet w pierwszej turze kandydata PO, mimo wygrania przez niego pierwszej tury, 23 października ogłoszony zostaje wynik – Lech Kaczyński z wynikiem 54% zasiada na fotelu prezydenckim. Szczególnie ważnym dla niego polem działania, co uwidoczniło się jeszcze przed prezydenturą, była polityka prawdy historycznej. Szczególnie chodziło tutaj o „odkłamanie” faktów, które uważał w historii Polski za szczególnie ważne. Oczkiem w
TEMAT
NUMERU
Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta
jego głowie była kwestia kłamstwa katyńskiego. Swoje zainteresowanie tą sprawą tłumaczył faktem, że „PRL była zbudowana na kłamstwie katyńskim” – utworzenie państwa komunistycznego możliwe było tylko dzięki wymordowaniu w lesie katyńskim polskiej elity i zatajeniu tej zbrodni przez wszystkie lata funkcjonowania PRL-u. „Odkłamywanie” historii miało znaczenie nie tylko symboliczne. Chodziło tutaj też o ujawnienie rodzinnych i partyjnych powiązań współczesnych polityków i osób życia publicznego. Z tym zapewne wiązał się strach części establishmentu i bezpardonowe, nieustanne ataki na prezydenta – chodzić by miało bowiem o ujawnienie ich przeszłości. Częścią polityki historycznej było powołanie z inicjatywy Lecha Kaczyńskiego TVP Historia, która miała za zadanie zarówno kształtować tożsamość narodową Polaków, jak i poddawać krytyce polskie przywary, słabości i porażki. Prezydent bowiem stanowczo protestował wobec bezkrytycznego wielbienia polskiej historii. Sam wielokrotnie podkreślał, że historia jest szczególnie ważna nie tylko ze względu na kwestie takie jak tożsamość, idee i tym podobne, ale przede wszystkim jako magistra vitae; jego brat, Jarosław, wspominał później, że Lech potrafił i lubił dawne wydarzenia historyczne
układać w powtarzające się później schematy. W trakcie prezydentury Lecha Kaczyńskiego szukano zapomnianych bohaterów wojennych czy opozycyjnych. Doceniani byli ludzie, którzy z pewnością mieli przeczucie, że zostali zapomnieni przez polską historię. Co ważne, prezydent nie wahał się odznaczać również politycznych przeciwników. Jak to ujął we wspomnieniach jego brat Jarosław: „dla wielu ludzi to był moment, w którym czuli się u siebie, że bohaterstwo jest nagradzane, a zło potępiane”. W swojej polityce zagranicznej szczególnie podkreślał zawsze wagę bezpieczeństwa Polski, zarówno w rozumieniu militarnym, jak i gospodarczym. Czynił nieustanne starania o budowę tarczy antyrakietowej w Polsce. Uznawał za wysoce niekorzystny i zagrażający bezpieczeństwu kraju fakt, że Polska jest uzależniona od dostaw ropy i gazu z Rosji. Stąd czynił starania o tworzenie nowych gazo- i ropociągów. Pierwszą inicjatywą było zaproszenie do Krakowa na rozmowy prezydentów Azerbejdżanu, Gruzji, Litwy i Ukrainy. Z Litwinami rozmawialiśmy wówczas na temat budowy wspólnej elektrowni atomowej. Azerowie, Gruzini i Ukraińcy wyrazili zgodę na to, by Polacy zbudowali ropociąg z ukraińskich Brodów do Płocka (około 300 km), jako część ropociągu
łączącego te kraje. Gdy w tym samym roku do władzy doszedł Donald Tusk, prace nad ropociągiem zostały przerwane. Gdy więc ten plan spalił na panewce, Lech Kaczyński rozpoczął rozmowy z Duńczykami o budowie tzw. „baltic pipes” – czyli połączenia między Danią a Polską. Również ten projekt został przerwany przez gabinet Donalda Tuska. Co ciekawe, był to czas, gdy powstawał nord-stream: rurociąg łączący Rosję z Niemcami z pominięciem Polski, podobno przypadkowo zbudowany w taki sposób, by do przyszłego gazoportu w Świnoujściu nie mogły wpływać statki o dużej wyporności i gabarytach. Największym marzeniem Lecha Kaczyńskiego było stworzenie sojuszu środkowo-wschodnioeuropejskiego. Miało to na celu przede wszystkim utworzenie niezależnego organu wewnątrz Unii Europejskiej mającego na celu wspólne wywieranie nacisków i załatwianie korzystnych dla siebie spraw nie tylko przed Komisją Europejską.Chodziło również o poszerzenie takiego sojuszu o potencjalnych nowych członków UE – takich, jak Ukrainę czy Gruzję, których aspiracje europejskie Lech Kaczyński wspierał przy każdej stosownej sytuacji. Drugą kwestią była sprawa obronności. Kaczyński zdawał sobie sprawę, że strategia Rosjan przy odbudowywaniu imperium (wówczas
s. 31
TEMAT taki pogląd Kaczyńskiego był wyśmiewany) opiera się na wyłączaniu z rozmów małych graczy po to, by, gdy zostaną już sami, spokojnie móc ingerować, również bezpośrednio, w ich sprawy wewnętrzne. Dlatego Kaczyński chciał utworzyć strefę buforową na Wschodzie Europy, być może uważając, że w przypadku zagrożenia ze strony Rosji pomoc Unii Europejskiej, a może również NATO będzie nader bierna. Gdy w 2008 roku nastąpiła inwazja Rosji na Gruzję, Lech Kaczyński, uzyskawszy od George’a Busha, ówczesnego prezydenta USA, zapewnienie o wszelkim wsparciu jego działań, zaprosił prezydentów Litwy, Łotwy, Estonii i Ukrainy do tego, by pojechali z nim do Tibilisi. Następnego dnia Bush faktycznie wydał bardzo stanowcze oświadczenie, żądając od Rosji wycofania swoich sił z Gruzji. Wysłał również do strefy konfliktu swoją sekretarz stanu, Condoleezzę Rice. Można gdybać, czy interwencja Lecha Kaczyńskiego zapobiegła w Gruzji temu, co ostatnio stało się na Ukrainie. Z pewnością natomiast pokazała, że – po pierwsze – siła, którą powoli, ale konsekwentnie budował prezydent, to jest nienazwany jeszcze i niesprecyzowany sojusz państw Europy Wschodniej, zjednoczony i solidarny; a po drugie, i chyba ważniejsze, że ma siłę sprawczą i trzeba się z nim liczyć. Po wyborach w roku 2007, które wygrała PO, nastąpił frontalny i nieustanny atak na głowę państwa ze strony różnych środowisk i różnych ośrodków medialnych. Konflikt przebiegał przede wszystkim wzdłuż dwóch różnych podejść do polityki zagranicznej. Lech Kaczyński chciał w stanowczy i często ostry sposób zabiegać o interesy Polski na forum Unii Europejskiej jako rzecznik biedniejszych państw Unii, zwłaszcza ze wschodniej Europy. Wiedział, że nowi członkowie mają gorszą pozycję od państw wcześniej przyjętych do UE – dlatego zamierzał zabiegać o podmiotowość Polski w sposób stanowczy, momentami wręcz zaczepny i zadziorny. Donald Tusk miał zupełnie inną koncepcję. Uważał, że relacje z Rosją powinny ulec złagodzeniu;
s. 32
NUMERU
dążył przy tym wszystkim do relacji partnerskiej. Jeśli chodzi o UE chciał, by polityka zagraniczna Polski została połączona z polityką zagraniczną Niemiec. Co ciekawe, przez cały czas trwania konfliktu na linii Kaczyński-Tusk między oboma dżentelmenami panowały dobre stosunki. Najbardziej znany incydent w tym sporze to kwestia wylotu na szczyt brukselski związany z podpisaniem Traktatu Lizbońskiego. W tej głośnej sprawie, mimo braku zaproszenia, prezydent Kaczyński poleciał na do Brukseli samolotem rejsowym, ponieważ ten rządowy był zajęty przez kancelarię premiera Tuska. Ostatecznie Traktat Lizboński zawierał w sobie 12 na 13 postulatów Lecha Kaczyńskiego, które, jego zdaniem, były zgodne z interesem Polski. Pewien przełom w jego prezydenturze nastąpił 1 IX 2009 roku. W trakcie obchodów okrągłej rocznicy wybuchu II Wojny Światowej na Westerplatte, na których obecni byli Kaczyński, Tusk, Putin i Merkel, w
ŹRÓDŁO: AFP
przemowach polityków wyraźnie rzucało się w oczy, jak odmienne rozumienie historii, a także teraźniejszości panuje w reprezentowanych krajach. Już oczywiste okazało się, że w Polsce mamy do czynienia z dwoma ośrodkami władzy. Prezydenckim – czyli kontynuującym dotychczasową linię, i ośrodkiem premiera – chcącym dostosować się do nowego układu sił w Europie, który zapanował po wyborze na prezydenta USA Baracka Obamy. Chodziło tu być może o sojusz Berlina z Moskwą, którego wcześniejszym potwierdzeniem była budowa Nord Streamu. Prezydentura i niezwykle bogate życie Lecha Kaczyńskiego zakończyły się tragicznie 20 IV 2010 na lotnisku wojskowym w Smoleńsku-Sewiernej.
CZŁOWIEK
Lech Kaczyński był człowiekiem wielu cnót, ale także bardzo wielu wad. Był człowiekiem z krwi i kości. Z pewnością, gdy został już
TEMAT
NUMERU
Fot. Radosław Józwiak / Agencja Gazeta
prezydentem RP, nie potrafił dobrać sobie odpowiednich współpracowników. Miał zbyt dużą ufność wobec ludzi, którzy wielokrotnie to wykorzystywali. W związku z tym w kancelarii prezydenta dochodziło do częstych zmian; niektórzy byli jego współpracownicy wspominają, że powstało coś na krztałt „perskiego dworu” – pełnego przepychanek, plotek i pomówień. On sam zdawał się w tym wszystkim nieco zagubiony, był zbyt miękki wobec swoich współpracowników i lubił takich, którzy mu przytakiwali. Wewnętrzne konflikty w kancelarii dostawały się do prasy, z pewnością szkodząc wizerunkowi prezydenta. Poprzez wewnętrzne gierki był przewrażliwiony na punkcie ochrony – współpracownicy wmawiali mu, chcąc zdobyć jego zaufanie, że jest zagrożony. Bywał kapryśny i nerwowy. Zdarzało mu się pod wpływem emocji odwoływanie służbowych wyjazdów, co kancelaria tłumaczyła niedyspozycją zdrowotną. Inna sprawa, że cierpiał na wrzody, które bardzo mocno odzywały się w licznych momentach stresu. Był cały czas spięty, traktował bowiem politykę niezwykle serio; nie potrafił odpoczywać i nabrać dystansu. Lech Kaczyński nie lubił ceremoniału, nie przepadał za pałacem prezydenckim, nie lubił również etykiety – w przeciwieństwie do jego żony, Marii. Miał problem z rannym wstawaniem. Nie umiał wiązać krawata: żarty o tym, że w jego szafie wisi ich kilka gotowych zawiązanych wyciekały wielokrotnie z pałacu. Przy tych wszystkich „ludzkich” przywarach, posiadał również wiele
„ludzkich” zalet. Nie był mściwy, czego przykładem jest to, że gdy objął urząd prezydenta, nie wyrzucał z kancelarii ludzi Kwaśniewskiego. Co więcej: było z jego strony wyraźne polecenie, by tego nie robić. Podobno był wspaniałym gawędziarzem. Lubił dygresje, opowiastki i anegdoty. Miał ponoć ogromną wiedzę historyczną, a ciekawostkami rzucał jak z rękawa. Słynął również z dobrego poczucia humoru i – wbrew powszechnemu mniemaniu – ogromnego dystansu do siebie. Bliscy wspominają go jako bardzo czułego i ciepłego człowieka. Miał zwyczaj śpiewać córce, a później wnukom na dobranoc. Gdy jego współpracownicy proponowali mu stworzenie materiału o jego życiu prywatnym, by pokazać go takim jakim jest, wbrew medialnym atakom, kategorycznie zabraniał. Uważał, że rodzina i jej prywatność to rzecz święta i absolutnie nietykalna. Wielu jego współpracowników zgodnie wspomina, że nie stwarzał on dystansu, bardzo łatwo łapał kontakt z nowo poznanymi osobami i szybko przechodził na „ty”. Znany był również z tego, że uwielbiał zwierzęta.
czy tak zwanych „autorytetów”, że działanie w zgodzie z przekonaniami i ideami, które są dla nas ważne, jest naiwne, głupkowate i nieopłacalne; że ostatecznie nic z tego nie wynika i niczego się nie osiąga. Lech Kaczyński jest żywym przykładem na to, że to nieprawda. Że postępowanie w zgodzie ze swoimi przekonaniami, pomimo ataków z zewnątrz, pomimo braku zrozumienia, może prowadzić do czynów o ile nie wielkich, to chociażby dobrych i pożytecznych. Jest dla mnie autorytetem właśnie dlatego – ponieważ nie był człowiekiem ze spiżu ani z marmuru. Był zwykłym człowiekiem, patriotą i akademikiem, kimś z wizją, a przede wszystkim – altruistą z przekonaniem, że ponad dobro osobiste należy przekładać dobro wspólnoty jakkolwiek rozumianej. I wszystkie zarzuty, które można by w jego stronę kierować, traktuję jako zaletę o tyle, o ile uwiarygadniają one go w moich oczach. Każdy z nas ma wady i zalety. Podobnie było w przypadku Lecha Kaczyńskiego. I to właśnie to jest dla mnie osią jego świadectwa. Świadectwa patrioty, Polaka i zwykłego człowieka.
AUTORYTET
Jeden ze współpracowników prezydenta Kaczyńskiego komentuje: „nie mogę wyjść z zadziwienia, że jako człowiek posiadający tyle licznych słabości osiągnął tak wiele. Nie tylko zaszedł tak wysoko (...), ale i zrobił tak wiele dla Polski”. Traktuję to jako przekonującą naukę zwłaszcza dla młodych ludzi. Często słyszę takie głosy od rówieśników
s. 33
TEMAT
NUMERU
Mają już dość
papieża Franciszka. Ale czy słusznie? Uwielbiany przez tłumy, teraz te same tłumy zaczyna denerwować – pisze amerykański opiniotwórczy dziennik Washington Post. Niektórzy wierni mają za złe Ojcu Świętemu, że głosi zbyt liberalne poglądy i jest nazbyt tolerancyjny. Okazuje się jednak, że przyczyną zamieszania są medialne manipulacje. I nieznajomość Ewangelii. Niestety.
Krzysztof Reszka Co takiego nie podoba się w naukach Franciszka? “Ludzie, którzy odeszli z Kościoła, nagle zostali poinformowani, że Bóg ich kocha, a Kościół wciąż na nich czeka, co mnie drażni” – wyjaśnia Gregory Popcack. Nawiązuje do słów Franciszka, który powiedział, że Bóg kocha ateistów. Jest tylko jeden problem. Pan Bóg jest wolny i może sobie kochać, kogo chce, bez pytania nas o zgodę. Pewnie nie wszystkim się to podoba, ale Bóg kocha Marka Jurka, Janusza Korwina-Mikkego, Jarosława Kaczyńskiego, Tadeusza Rydzyka, Donalda Tuska, Janusza Palikota, Annę Grodzką, Roberta Biedronia i Joannę Senyszyn. O gustach się nie dyskutuje. Dlatego właśnie istniejemy, że przed stworzeniem świata każdą i każdego z nas ukochał, wybrał i przeznaczył do wiecznego i szczęśliwego życia w swoim towarzystwie. Pan Bóg kocha każdego za darmo, choć niestety, nie zawsze z wzajemnością i na tym polega prawdziwy problem. Ale nie nam osądzać, kto ile odkrywa prawdy i na ile na nią odpowiada. To już tajemnica ludzkiego serca. Każdy powinien zajrzeć najpierw w swoje własne serce. Ten tylko może innych zapalić wiarą, kto sam płonie. I chyba o to chodzi Franciszkowi. Tymczasem media nie śpią, tylko manipulują faktami. Niektórzy zaczęli
s. 34
“Tymczasem media
nie śpią, tylko manipulują faktami. Niektórzy zaczęli oburzać się na papieża, bo rzekomo upominał katolików, że mają obsesję na punkcie aborcji, antykoncepcji i małżeństw homoseksualnych.
oburzać się na papieża, bo rzekomo upominał katolików, że mają obsesję na punkcie aborcji, antykoncepcji i małżeństw homoseksualnych. Tak sugerował m.in. nagłówek Gazety Wyborczej. Trzeba więc było sięgnąć do włoskiej wersji jego słów, które brzmiały: “Duszpasterstwo Kościoła nie ma obsesji na punkcie chaotycznego przekazywania mnóstwa doktryn do uporczywego wdrażania. Głoszenie w stylu misyjnym skupia się na podstawach, na rzeczach niezbędnych: to jest także to, co fascynuje i pociąga bardziej, co rozpala serce, jak u uczniów w Emaus”. Tak więc od kilku miesięcy trzeba wyraźnie rozróżniać – co naprawdę powiedział papież i co miał na myśli, a co sobie wymyśliły media podpierając się zdaniami wyrwanymi z kontekstu. Co do samej antykoncepcji, to nawet lewicowa minister zdrowia
we Francji ostrzega przed groźnymi skutkami pigułek hormonalnych. Natomiast francuski działacz gejowski, Philippe Ariño, który sprzeciwiał adopcji dzieci przez pary homoseksualne, oświadczył wyraźnie, że siłą rzeczy po prostu nie istnieje coś takiego jak “małżeństwo osób tej samej płci”. Znów sprawdzają się słowa Adama Mickiewicza że Polak nie wierzy w rzeczy najdawniejsze w świecie, jeśli ich nie wyczyta w francuskiej gazecie. Jeśli zaś chodzi o poglądy papieża na temat aborcji, warto wspomnieć słowa które wypowiedział jako kardynał 31 sierpnia 2005 r.: “Brońcie życia, choćby Was mieli zabić! Musicie walczyć o życie ze wszystkich sił. Być może z tego powodu będą was chcieli postawić przed sądem. Być może z powodu troski o życie będą was chcieli zabić. Musimy pamiętać o chrześcijańskich męczennikach. Zabijano ich z powodu Ewangelii życia, której Jezus nauczał. Ale Jezus da nam na tej drodze siłę. Idźcie, ale nie bądźcie głupi. Pamiętajcie, chrześcijanie nie mogą sobie pozwolić na luksus bycia głupimi – musimy być mądrzy, bystrzy, przyciągający uwagę. Możecie zostać postawieni przed sądami lub zabici. Ale musicie iść naprzód!”. Przekonaliśmy się więc że Jorge Mario Bergoglio jest zdecydowanym
TEMAT
obrońcą życia, a więc zagorzałym przeciwnikiem aborcji. Ale czepialscy nie dają za wygraną! Pewnego dnia papież zadzwonił do 35-letniej rzymianki, która została porzucona przez partnera, po tym jak zaszła w ciążę. Mężczyzna nie miał zamiaru opiekować się dzieckiem, które spłodził i namawiał ją do aborcji. Napisała do Franciszka i przyznała, że w chwili desperacji rozważała nawet przerwanie ciąży, ale ostatecznie zdecydowała się urodzić. Ojciec Święty zadzwonił do niej i udzielił serdecznego wsparcia. Wysłuchał ją i zapewnił: “Ochrzczę twoje dziecko. My, chrześcijanie, nie możemy dać sobie odebrać nadziei”. I tutaj pojawiły się głosy krytyczne, gdyż nie potępił grzechu kobiety. Jasne, że nie można bagatelizować grzechu, który zabija duszę niepostrzeżenie, tak jak czad zabija ciało. Ale człowiek zatruty czadem nie potrzebuje lekcji chemii tylko tlenu. Człowiek w trudnej sytuacji nie potrzebuje, by go katować moralizatorstwem, tylko wyciągnąć do niego rękę. Innym razem papież Franciszek powiedział, że kobiecie która dokonała aborcji, ale szczerze żałuje – należy się miłosierdzie. Jak donosi dziennik Fakt – niektórzy katolicy kręcą na to nosem, bo bardzo się starają być dobrzy i czują się niedocenieni. Brzmi
NUMERU
to trochę niepoważnie. Jak mogę czuć się niedocenionym, kiedy wierzę, że jestem stworzony na obraz i podobieństwo Boga? Czy to małe docenienie, że Syn Boży stał się Człowiekiem, przecierpiał dla mnie potworną mękę i umarł na krzyżu żeby mnie zbawić, a po trzech dniach zmartwychwstał jako pierwszy spośród umarłych? Jeśli ktoś naprawdę kocha Ojca, to cieszy się razem z nim, gdy syn marnotrawny wraca do domu. Niektórym, jak czytali Ewangelię, to się chyba kartki posklejały. Wiara nie polega na tym, by czuć się lepszym od innych, ale na tym, by za darmo przyjąć zaproszenie na niezasłużoną ucztę życia i miłości z Bogiem i ludźmi. Już teraz. Dlatego Jezus Chrystus mówił do faryzeuszy: “Celnicy i nierządnice wchodzą przed wami do Królestwa niebieskiego. Przyszedł bowiem do was Jan drogą sprawiedliwości, a wyście mu nie uwierzyli. Celnicy zaś i nierządnice uwierzyli mu. Wy patrzyliście na to, ale nawet później nie opamiętaliście się, żeby mu uwierzyć” (Mt 21, 31-32). A jakie jeszcze zarzuty mają ludzie do biskupa Rzymu? – ”Wzywa każdego z nas, byśmy kochali naszych sąsiadów co jest naprawdę trudne – skarży się Amerykanka Mary Barringer. – Może papież nawołuje, bym kochała nawet tego, kogo poglądy mi
się nie podobają – argumentuje swą narastającą niechęć do Franciszka. Czyli marudzimy, bo oczekuje się od nas wysiłku. Tyle tylko, że nikt nie obiecywał, że będzie łatwo. Właśnie tym różni się Jezus Chrystus od niektórych polityków, nawiedzonych działaczy czy uzdrowicieli-szarlatanów, że nie obiecuje gruszek na wierzbie. Nie jest jak serialowy Ferdynand Kiepski, który kandydując na prezydenta RP, śpiewał w piosence wyborczej: “Kiełbasa, browary inne towary, narodzie kochany ja Tobie dam! Opiekę lekarską i rentę wysoką, tylko mnie wybierz na prezydenta!”. Jezus nie zamierza traktować nas jak debili, tylko mówi do nas jak do przyjaciół i braci. Jego wskazówki nie mają na celu zebrać maksimum “lajków” na Facebooku. Zamiast miłej ściemy, przekazuje nam słowa prawdy – skuteczne i życiodajne Nie ma się co obrażać na trenera za to, że stawia wymagania, ani narzekać, że po ćwiczeniach mamy zakwasy, kiedy do zdobycia jest olimpijskie złoto! Chrystus stawia nam wysoko poprzeczkę. Dzięki Niemu mamy stawać się synami i córkami Boga Ojca, wręcz uczestniczyć w Bożej naturze. Po to czytamy Ewangelię i przyjmujemy sakramenty, żeby poznawać Jezusa Chrystusa i przebywać z Nim. Wiadomo: z kim przestajesz, takim się stajesz. Słowo Boże jest jak miecz, który odcina grzech od grzesznika. Łajdakowi mamy wybaczyć choćby 77 razy. Łajdactwa nie wolno wybaczyć nigdy. Jasne, jeśli twój sąsiad jest seryjnym mordercą, nie musisz zaraz biec do niego z ciastem poziomkowym na przywitanie. Kochanie wrogów czy przebaczanie krzywd jest bardzo trudne, a nawet wydaje się niemożliwe. My, grzesznicy, właśnie po to jesteśmy w Kościele, żeby się oczyścić, otrzymać Ducha Świętego i nowe, czyste serce, które jest zdolne do heroicznej miłości. To jest właśnie Dobra Nowina, a papież powinien ją głosić, bo na tym polega jego praca. Z pewnością można się go czepiać o wiele rzeczy, tak samo jak każdego człowieka. Ale nie czepiajmy sie go o to, że jest podobny do Jezusa. Przecież do tego właśnie zostaliśmy stworzeni!
s. 35
TEMAT
NUMERU
Autorytet:
subiektywnie
Autorytet. Czy to pojęcie jeszcze istnieje w dzisiejszym świecie nastawionym na konsumpcję, płytkie wartości propagowane przez media i tempo życia, w którym nie mamy na nic czasu? Pojęcie autorytetu często jest nadużywane, czasami na siłę ktoś każe nam szukać sobie wzorca lub sami go szukamy. Zadając sobie pytanie o autorytet, należy stwierdzić, co to w zasadzie jest i co powinien sobą reprezentować, a mając już tę wiedzę, Michał Musiał
można pokusić się o ewentualnie wskazanie ludzi zasługujących na to miano.
Na początek definicja: autorytet (z łaciny auctoritas – powaga moralna, znaczenie), prestiż osoby, grupy lub organizacji oparty na uznanych i cenionych w środowisku lub społeczeństwie wartościach: religii, prawie, nauce itp. Autorytet ma osoba, która dysponuje dużą wiedzą, ale też, w zależności od przyjętych społecznie wartości, dużą siłą lub bogactwem. Autorytet instytucji mierzony jest prawomocnością jej poleceń czy zarządzeń. W polityce autorytet władzy może oznaczać np. akceptację jej decyzji i działań. W Starożytnym Rzymie, auctoritas odnosiło się do stopnia ogólnego poważania, jaki dana osoba posiadała w rzymskim społeczeństwie. A w konsekwencji jej siłę przebicia, wpływy i możliwość gromadzenia poparcia wokół czyjejś woli. Idąc tym tokiem rozumowania powinni dla nas stanowić autorytet wszyscy politycy, osoby wysoko postawione, zamożnie urodzone, policja, czy choćby osoby lepiej od nas ubrane. A wcale tak nie jest. Podczas analizy tego zagadnienia natknąłem się na opis pewnego eksperymentu. Badacz stawał w tłumie przechodniów na skrzyżowaniu, czekających na zielone światło. W pewnym momencie wchodził na jezdnię, mimo że świeciło się światło czerwone. Gdy był ubrany elegancko (trzyczęściowy garnitur, teczka,
s. 36
“Niejednokrotnie
ludzie mający władzę, noszący mundur i zajmujący wyższe stanowiska nie są odpowiednim przykładem dla młodych ludzi. Ich kręgosłup moralny, kompetencje, postawa wobec bliźnich i zachowanie całkowicie nie pasują do pełnionych funkcji.
krawat), więcej osób szło w jego ślady, niż gdy był ubrany “zwyczajnie”. Nie potrafię zrozumieć przyczyn takiego zachowania. Według mnie potwierdza to tylko powierzchowność, jaką darzymy się na co dzień, oceniając drugiego człowieka po wyglądzie. Osobiście staram się unikać takiego postrzegania innych, chociaż nie będę nikogo okłamywał, że tego nie robię, bo i mnie się to zdarza. Każdy z nas ocenia i my jesteśmy ocieniani, pytanie tylko, co potem zrobimy z tym pierwszym osądem, tzn. czy zaszufladkujemy daną osobę nawet nie zamieniając z nią słowa, czy nie.
Niejednokrotnie zdarza się, że ludzie mający władzę, noszący mundur i zajmujący wyższe stanowiska nie są odpowiednim przykładem dla młodych ludzi. Ich kręgosłup moralny, kompetencje, postawa wobec bliźnich i zachowanie całkowicie nie pasują do pełnionych funkcji. To samo dotyczy ludzi o dużej wiedzy i inteligencji, lekarzy i duchownych. Oczywiście nie twierdzę, że każdy taki jest, ale poglądy innych ludzi na temat rządu, służby zdrowia i innych instytucji z którymi się spotykam nie są przecież wymyślone, a nawet jeśli, to przecież w każdej historii jest ziarno prawdy. Wszyscy doświadczyli jakiejś sytuacji, która skłoniła ich to wysnucia takich, a nie innych wniosków. Pierwszym rodzajem autorytetu, jaki możemy wyróżnić, jest autorytet ujarzmiający. Pochodzi nie tyle z osobistych zalet czy zasług, ile z wygórowanych ambicji i żądzy władzy jego “dysponenta” dążącego do podporządkowania sobie wychowanków poprzez stosowanie aparatu przymusu i ustanawianie arbitralnych zakazów bądź nakazów. W tym typie autorytetu ważną rolę odgrywa wrogość wobec indywidualizmu oraz wymuszanie uległości za pośrednictwem cenzury, rywalizacji selektywnej czy represji za nieposłuszeństwo. Autorytet ujarzmiający jest wykorzystywany w tzw. wychowaniu autorytarnym, w
“Sposób myślenia o
autorytetach powinien ulec zmianie, ponieważ wcale nie chodzi o władzę i pieniądze, a wielu ludzi tak właśnie myśli podając za swój autorytet np. gwiazdy muzyki, aktorów. którym pozycję wychowawcy legitymizuje sam fakt posiadania władzy pedagogicznej i zdolność wymuszania posłuchu wśród wychowanków. W podejściu takim wychowawca jest rozumiany w pierwszym rzędzie jako reprezentant władzy rodzicielskiej, państwowej bądź wyznaniowej. Dochodząc do przesadnego wyolbrzymiania i nadużywania, postanowiłem poruszyć temat starszych osób z góry żądających od dzisiejszej młodzieży, aby uważano ich za najwyższy autorytet. Oczywiście większość z nas została wychowana tak, że każdemu człowiekowi należy się odpowiedni szacunek, a w szczególności właśnie osobom starszym. Nie chodzi mi tu o sytuacje oczywiste, np. kiedy moja babcia, lub inna osoba mająca większe doświadczenie ode mnie udziela mi pomocnej rady, reprymendy lub mówi ,jak powinienem się zachowywać, czy postępować. Żeby zrozumieć, co mam na myśli wystarczy wsiąść do autobusu czy tramwaju w godzinach szczytu i zająć wolne miejsce siedzące. Ostatnio sam doświadczyłem nieprzyjemnych skutków takiego wydarzenia. Chciałbym już w tym momencie zaznaczyć, że zawsze staram się ustępować miejsca. Wsiadłem do autobusu, akurat mogłem sobie usiąść, ponieważ nikt nie stał i było kilka wolnych miejsc, po czym nagle z hukiem do środka wpadła kobieta w podeszłym wieku i zaczęła przepychać się miedzy ludźmi krzycząc głośno, jak to ona jest zmęczona. W momencie, gdy chciałem wstać z uśmiechem i zaproszeniem, aby sobie usiadła, usłyszałem zarzut: – Co
TEMAT
NUMERU
pan tak siedzi? Proszę wstać, tacy gówniarze powinni okazywać nam więcej szacunku! Naprawdę, trzeba być niewychowanym i nie uznawać autorytetów (o ironio, padło właśnie to słowo). Zastanawiając się nad tym stwierdziłem, że bardzo często wymaga się szacunku, nie dając nawet szansy drugiej osobie na okazanie go. Czy cierpliwość to też nie jest forma dawania przykładu, jaką powinno się stosować wobec bliźnich? Wydaje mi się, że tak. Właśnie takie drobnostki decydują o tym, czy ktoś starszy zasługuje na miano człowieka godnego naśladowania. Autorytet powinien być czymś pozytywnym. Autorytet wyzwalający inspiruje i konstruktywnie wpływa na postępowanie osób, mobilizując je do inicjatywy i podejmowania samodzielnych działań, stymulując ich zapał, wyobraźnię i intelekt, czy pomagając im w osiąganiu cywilnej odwagi i krytycznej wiedzy. Współpraca z tak rozumianym autorytetem nie wynika z obowiązku czy z powinności, lecz jest całkowicie dobrowolna. Czytając powyższą definicję, możemy uświadomić sobie jak ważne w wychowaniu dziecka są autorytety. Szczególnie podczas burzliwego okresu dojrzewania. Jeśli dziecko widzi autorytet w rodzicach, ufa im, a oni naprawdę są świadomi swoich decyzji, trudu i znaczenia wychowania, wtedy powinno być właśnie tak jak w pojęciu autorytetu wyzwalającego. Świadomie nie wspominam tu o nauczycielach i funkcji szkolnictwa, ponieważ myślę, że obowiązkiem rodziny jest dostarczenie podstawowych zasad i wartości, a także ukształtowanie u dziecka pierwszych poglądów. Często dziś mówi się o tym, że szkoła ma wychowywać, z czym absolutnie się nie zgadzam, jedynym wynikiem takiego myślenia są późniejsze filmiki na youtube jak zakłada się nauczycielom kosz na śmieci na głowę. Niestety nie zawsze jest tak jak powinno być, jesteśmy ludźmi, każdy ma problemy, każdy jest inny i ma indywidualne podejście. Dotyczy to również rodziców. Jak wspomniałem we wstępie, żyjemy w świecie, w którym na nic nie ma czasu. Często rodzice albo faktycznie go nie mają,
albo im się nie chce, albo po prostu boją się trudu wychowywania. Lepiej kupić dziecku komputer, nowy telefon, tablet. Wtedy zamknie się w pokoju, włączy internet i samo poszuka sobie wzorców. Najczęściej błędnych. Wolimy żyć w wirtualnym świecie, relacje rodzinne schodzą na dalszy plan, tak samo fizyczny i werbalny kontakt z drugim człowiekiem. Cała radość z kontaktów międzyludzkich znika w cieniu. Najczęściej właśnie wpadamy w taką pułapkę. I jak później pomóc takiemu człowiekowi, który ma swoje racje? Człowiek młody, nieukształtowany chłonie wszystko, a dzisiejsza rzeczywistość jest pełna agresji, pozornej anonimowości, naciągaczy i innych takich, którzy cieszą się z czyjegoś nieszczęścia. Nie można obwiniać młodych ludzi za to, że nikt nie potrafi im wskazać drogi i sami zaczynają szukać. Wszyscy czegoś szukamy. Ale czy winę należy zrzucać tylko na rodziców? Nie. Ale w takim razie na kogo? Na światowe korporacje i ludzi, którym zależy tylko na pieniądzach? Każdy sam powinien odpowiedzieć sobie na to pytanie. Polecam książkę Stanisława Lema „Lube Czasy”, w której opowiada on o tym, jak obawiał się technokratycznej wizji naszego świata, która teraz naprawdę się urzeczywistnia. Czy i my nie powinniśmy obawiać się przyszłości, patrząc na kierunek rozwoju cywilizacji, jego tempo oraz to jak maszyna, biurokracja i wirtualny świat zastępuje drugiego człowieka? Jakie w takim razie powinny być wnioski? Wydaje mi się, że przede wszystkim sposób myślenia o autorytetach powinien ulec zmianie, ponieważ wcale nie chodzi o władzę i pieniądze, a wielu ludzi tak właśnie myśli podając za swój autorytet np. gwiazdy muzyki, aktorów. Myślę także, że autorytety nie są potrzebne nam całe życie i z wiekiem zmieniają się dla każdego. Jeden ich potrzebuje, drugi nie. Na pewno ważne są dla młodych osób. Później każdy powinien być autorytetem sam dla siebie, ciągle jednak ucząc się i doceniając człowieczeństwo, a nie panującą znieczulicę. Gdyby każdy chciał świecić przykładem, o ile lepszy byłby ten świat?
s. 37
ROZMOWA NUMERU
Każdy potrzebuje
autorytetów Rozmowa z Tomaszem Gubałą, prowadzącym inicjatywę Bądźmy poszukiwaczami autorytetu, o samej akcji, autorytetach w dzisiejszym świecie, Janie Pawle II oraz tym, za kim i za czym idą młodzi ludzie.
Kajetan Garbela Skąd pomysł na akcję? Tomasz Gubała: Sam pomysł, tak jak i w ogóle personalizm, wynikają z natury. Pracując wiele lat z młodzieżą jako profilaktyk, zastanawiałem się, jak uchronić ją przed zagrożeniami, które czyhają w dzisiejszym świecie. Narkotyki, alkohol, pornografia… Szukaliśmy uniwersalnych sposobów na to, żeby wzmocnić młodych, żeby byli silniejsi, odważniejsi, bardziej poukładani. Wychodzi na to, że jedyną strategią, która przynosi prawdziwe efekty, jest strategii liderów, autorytetów. Każdy człowiek potrzebuje kogoś, kto jest dla niego wzorem do naśladowania. Idąc dalej tym tropem - wiemy, że autorytet odpowiada na dwie podstawowe potrzeby każdego człowieka: potrzebę miłości i potrzebę akceptacji. Dzięki komuś, kogo uznaję za mistrza, czuję się bezpieczny. On pokazuje mi, jak iść przez życie, i czuję, że jestem dla niego ważny, kocha mnie miłością bliźniego. Jestem z nim w dobrej relacji, dzięki której czuję się potrzebny i akceptowany. Jakie konkretne autorytety chcielibyście przez tę akcję promować? T.G.: Jest tylko jeden autorytet, który chcielibyśmy bezpośrednio
s. 38
“Tymczasem media
nie śpią, tylko manipulują faktami. Niektórzy zaczęli oburzać się na papieża, bo rzekomo upominał katolików, że mają obsesję na punkcie aborcji, antykoncepcji i małżeństw homoseksualnych.
promować – jest nim Jan Paweł II. Inne autorytety chcemy wskazywać przede wszystkim poprzez cechy, którymi się odznaczają. Tutaj ciekawym pomysłem może być szukanie tych cech przez młodych, aczkolwiek kilka z nich, jak sądzę, jest uniwersalnych. Jakie wspólne cechy ma pan na myśli? T.G.: Bardzo długo się nad tym zastanawiałem a ostatecznie okazało się, że zostały one już dawno opisane w literaturze, i są one znane w każdej kulturze i społeczeństwie. Pierwsza – to roztropność, zdolność do odpowiedzialnego planowania
i ponoszenia konsekwencji swoich decyzji. Niestety, dziś wielu młodych nie zna znaczenia tego słowa. Druga cecha to sprawiedliwość, dziś powiedzielibyśmy – bycie fair. Autorytet musi wymagać tak samo od siebie, jak i od innych. Później – umiarkowanie – czyli umiejętność ograniczania samego siebie. Jest to niezwykle ważne w kontekście wszelakich uzależnień. Ktoś umiarkowany korzysta z pozytywnych aspektów np. gier komputerowych, rozrywki, a dorosły także np. z alkoholu, ale potrafi to robić w odpowiednim czasie, miejscu, ilości. Ostatnią, i według mnie najważniejszą cechą jest męstwo. Oczywiście, również kobiety również mogą być mężne. Ta cecha pomoże nam wytrwać w czasie próby, bo co z tego, że ktoś będzie bardzo mądry, a w sytuacji kryzysowej pęknie? Lub jeśli będzie sprawiedliwy, a da się przekupić? Jest jakby uzupełnieniem wcześniejszych cech. To właśnie są cztery cnoty kardynalne, o których mówi nam także Kościół Katolicki. Jak mogą się one objawiać? T.G.: Na pewno ich wyznacznikiem jest szanowanie innych autorytetów, ale także pewna spójność – czyny muszą być odzwierciedleniem myśli i słów. Autorytet nie może
ROZMOWA NUMERU
jednego robić, drugie radzić innym, a jeszcze trzecie myśleć. Doskonałym przykładem jest tutaj właśnie Jan Paweł II. W książce Marka Lasoty „Donos na Wojtyłę” jest opisana taka sytuacja: ojciec święty zostaje poinformowany, że na Watykanie jest szpieg, który donosi o wszystkich jego działaniach, słowach, decyzjach. Papież miał wtedy wzruszyć ramionami i stwierdzić, że nie widzi problemu, bo przecież wszystko, co robi, jest jawne, niczego nie musi ukrywać. To wspaniały dowód właśnie tej spójność, prawdziwości – cokolwiek robię, nie ma w tym fałszu i nie może mnie ani moich wartości zdyskredytować. Kolejnym wyznacznikiem jest miłość bliźniego, fakt, że zależy mi na dobry innych, a nie tylko swoim, że nie jestem egoistą. Nie wydaje się panu, że w dzisiejszej Polsce mamy poważny kryzys autorytetu? Że dziś brak nam konkretnych wzorów do naśladowania, osób, które miałyby posłuch we wszystkich środowiskach? T.G.: Myślę, że to bardzo poważny problem. Wielu badaczy mówi o tym, jedni nazywają to
„kryzysem”, a inni nawet „śmiercią” autorytetów. Brakuje ich, to prawda, ale może gdzieś one są, a my ich nie dostrzegamy? Nie afiszują się, nie są medialne, ale jakoś tam w swoich środowiskach działają? Mam też wrażenie, że celebryci celowo rozbijają autorytety. Oni są idolami, nastawionymi na własną korzyść, promowanie siebie samych. Tacy ludzie nie lubią prawdziwych autorytetów, mistrzów, bo ci mówią prawdę, zależy im na dobru ogółu, a idole lansują siebie i chcą zagarnąć całą sławę, uznanie, pieniądze. Są nastawieni na jak największe własne korzyści, a autorytety mówią: jest coś, ktoś większy i ważniejszy ode mnie, nie skupiajcie się na mnie, ale na tym, co wam przekazuję. Czy jako organizatorzy nie obawiacie się, że osoba Jana Pawła II może wielu ludzi zniechęcić do akcji? Co prawda jest on powszechnie szanowany i ceniony, ale dla niektórych pozostaje przede wszystkim człowiekiem wierzącym, głową Kościoła, z którym nie chcą mieć oni zbyt wiele wspólnego. T.G.: Szczerze mówiąc trochę się
tego obawiamy. Wiele osób już nam o tym dawało znać, mówiło, że może być to problemem w promocji akcji. Zastanawiam się jednak, czy znalazłby się inny autorytet tak wielkiego kalibru i tak mało kontrowersyjny, jak on? Nie ma nikogo innego, kogo zasługi byłyby tak rzadko kwestionowane, lub kto byłby tak rzadko oczerniany. Wydaje mi się, że ci, których jego osoba nie przekona do naszej akcji, skreślą ją tak naprawdę z rozpędu. Nie będą chcieli tak naprawdę poznać, o co nam chodzi, będą woleli myśleć stereotypowo, że musi to być związane z religią, a oni przecież jej nie lubią. Tymczasem autorytet jest kwestią uniwersalną, a nie jakąś składową katolicyzmu. Nie trzeba o nim mówić tylko w kontekście religijnym. Mimo to chcemy jednak trwać w tej swojej wizji. Jan Paweł II był spójny, jak nikt inny, z czym ja się zgadzam i również nie mam zamiaru udawać czy wypierać się, że to taka ogólna akcja a z naszym papieżem nie ma to za wiele wspólnego. Jeśli jednak kogoś jego osoba razi to zapowiadam, że w przyszłym roku mamy zamiar szukać autorytetów np. w kulturze, spor-
s. 39
cie, historii, więc zapraszam ich do działania wtedy. Za rok nie będziemy się skupiać na Janie Pawle, ale na tym, czy autorytetem może być np. dobry muzyk czy sportowiec. To wszystko bardzo szczytne idee, ale w jaki sposób chcecie je państwo wcielać w życie? T.G.: Przede wszystkim przez zorganizowanie i rozegranie wielkiej gry miejskiej „Autorytet poszukiwany”. Będzie ona miała miejsce w Krakowie, w październiku, a za ten czas będziemy uczyli młodzież, jak odróżnić autorytet od idola. W tym celu przygotowujemy lekcje, filmy szkoleniowe orz spotkania z rodzicami i szkolenia dla nauczyciela. W końcu trudno mówić o autorytetach dzieci i młodzieży, nie zahaczając o to, czy jest nim rodzic lub nauczyciel. To zresztą widać często w szkołach, którego nauczyciela dzieci poważają, szanują, który ma posłuch, a który jest nielubiany czy nawet wyśmiewany. W planach mamy także konferencje, może jakieś spotkania z gośćmi, debaty… Liczę tutaj na pomoc młodych, na pomoc środowisk, chcących podyskutować o autorytetach, także na „Może coś Więcej”. Jeśli się porozumiemy, dojdziemy do wniosku, że nam wszystkim coś się nie podoba i trzeba to zmienić – a ja właśnie z takiego stanowiska wyszedłem – będziemy mogli naprawdę dużo zmienić. Czyje poparcie zyskała już akcja? T.G.: Wspiera nas małopolski kurator oświaty, pan Aleksander Palczewski, krakowskie Muzeum Lotnictwa, gdzie znajduje się helikopter, którym podróżował w czasie pielgrzymek do Polski Jan Paweł II. Patronatu udzielili nam także marszałek województwa małopolskiego, pan Marek Sowa, oraz oczywiście kardynał Stanisław Dziwisz, który bardzo nas popiera i uważa, że trzeba wiele zmienić, bo dziś wielu młodych odpowiada, że ich autorytetem jest Jan Paweł II, ale na pytanie: dlaczego? nie umieją już niczego konkretnego odpowiedzieć.
s. 40
s. 41
EDUKACJA
Chcieliśmy podręcznik, ale nie od Tuska! s. 42
EDUKACJA Zainteresowanie edukacją w Polsce chyba nigdy nie było tak żywe jak dzisiaj. Od kilku miesięcy śledzimy poczynania Ministerstwa Edukacji Narodowej w sprawie podręcznika dla pierwszaków. Można już obejrzeć jego pierwszą część w wersji elektronicznej. Potwierdziły się moje przewidywania. Podręcznik jak podręcznik. Nic specjalnego. Kamil Duc
DARMOWY ZA GRUBĄ KASĘ
Postanowiłem odnieść się do wielu przeczytanych w Internecie komentarzy, bo chyba one najlepiej dzisiaj oddają stosunek społeczeństwa do bieżących wydarzeń. Wydaje mi się, że tylko MEN uważa nowy podręcznik za trafiony pomysł. Trudno oprzeć się wrażeniu, że trochę jak dziecko cukierkiem, darmową książką rząd próbuje przekupić rodziców, którzy musieli posłać sześciolatków do szkoły. Tu od razu pojawia się zarzut. Ten podręcznik wcale nie jest za darmo. Nie wiem, czego oczekiwano. Tego że przyjdzie czarodziej, machnie różdżką i z nieba spadną kolorowe elementarze? Czy może premier Tusk z minister Kluzik-Rostkowską zapłacą za nie z własnej kieszeni. Skoro już odprowadzamy podatki, to dlaczego nie wydać tych pieniędzy na podręczniki? Cieszę się, że wielu stać na zakup całej wyprawki dla dziecka, ale niestety nie wszystkim powodzi się tak dobrze. Owszem, są różnego rodzaju zapomogi, ale z doświadczenia wiem, że nie działają one tak, jak powinny. Inwestycja w podręcznik stworzony przez panią Lorek nie wydaje mi się złym pomysłem. Za swoją pracę autorka ma otrzymać wynagrodzenie w wysokości stu trzydziestu czterech tysięcy złotych. Biorąc pod uwagę tempo powstania książki, będzie to całkiem nieźle płatna praca. Jeśli nie pojawią się dodatkowe premie, to rząd i tak zrobi całkiem niezły interes w porównaniu chociażby z minutowym spotem na dziesięciolecie Polski w UE, na który przeznaczono siedem milionów złotych. Oczywiście do kosztów po-
“Nie martwię się o
„Nasz elementarz”. Nigdy się nie martwiłem. Dzisiaj jest on jednym z wielu mu podobnych na rynku wydawniczym, a od września pozostanie jedynym. Dzieci nauczą się z niego tyle, ile nauczyłyby się z każdego innego. To nie elementarz prowadzi zajęcia ale nauczyciel, więc głównie od jego osoby zależy zawsze proces edukacji. dręcznika należy dodać dystrybucję. Ale i tak uważam, że będą to jedne z lepiej wydanych przez rząd Tuska pieniędzy. Te kilkadziesiąt złotych naprawdę odciąży niejedną rodzinę, zwłaszcza wielodzietną. Szkoda tylko że MEN nie potrafi tak szybko i sprawnie korzystać z rezerw finansowych, by zwiększać pensje nauczycielom. Nie powinniśmy oszczędzać na edukacji. W zasadzie przeznaczamy odpowiednią część budżetu na oświatę, tylko często mamy problem z mądrym wykorzystaniem tych środków. Co ciekawe, niektórzy czepiają się też wydawania pieniędzy na papierową książkę, uważając chyba, że to przeżytek. Nie wyobrażam sobie,
aby w najbliższym czasie można było zrezygnować z niej na rzecz wersji elektronicznej. O ile przygotowanie tradycyjnego elementarza nie wydaje mi się wielkim problemem, bo wystarczy stworzyć na bazie wszystkich dostępnych na rynku opcji jedną, o tyle podręcznik na tablet wymaga zupełnie nowego podejścia i czasu na przetestowanie, bo doświadczenia po prostu nie mamy. Nie spodziewam się w najbliższej przyszłości zupełnego skomputeryzowania szkoły.
KOLOROWO I CAŁKIEM NORMALNIE
Kiedy pojawiła się informacja, że dostępna jest już pierwsza część nowego podręcznika, niezwłocznie odpaliłem pedeefa na swoim laptopie i zacząłem uważnie czytać. Przyznaję się. Uległem wszechobecnej w mediach wojnie poglądów i robiłem co mogłem, by znaleźć jakieś oznaki obecności gender w „Naszym elementarzu”. Najwięcej czasu zajęło mi dokładne obejrzenie obrazka, na którym dzieci w klasie się bawią. Dopatrzyłem się chłopczyka wyjmującego lalkę z pudełka i dziewczynkę układającą klocki. Potrafię sobie wyobrazić co ciekawsze komentarze pod adresem autorów. Osobiście nie uważam, żeby obrazek był nienaturalny. Z ciekawości spojrzałem na pytania dotyczące grafiki. Nie znalazłem wśród nich niczego w stylu: „Czy są zabawki przeznaczone tylko dla chłopców albo tylko dla dziewczynek?” Widać autorzy nie dali się do końca zwariować. Ale jeśli ktoś bardzo chce, to oczywiście zawsze znajdzie powód by się czepiać. Redaktor Ziemkiewicz wspomniał ironicznie w
s. 43
EDUKACJA
telewizji Republika, że zachowano polityczną poprawność, bo w klasie opisanej w podręczniku jest niepełnosprawna dziewczynka i chłopiec o innym kolorze skóry. Nie widzę w tym nic dziwnego, bo klasy są często bardzo zróżnicowane pod względem doświadczeń uczniów czy ich pochodzenia. A już zupełnie nie rozumiem insynuacji, że dobór takich a nie innych bohaterów elementarza może wpływać na to, że dzieci nie będą umiały czytać i pisać. Od strony graficznej podręcznik sprawia dobre wrażenie. Choć spotkałem się z komentarzem, że litery na okładce są za duże i zbyt kolorowe. Może to kwestia gustu lub po raz kolejny zwykłego czepiania, bo dla mnie oprawa prezentuje się w porządku. W środku można znaleźć obrazki przedstawiające uczniów pewnej klasy, którzy towarzyszą korzystającym z podręcznika dzieciom w nauce. Są też typowo komputerowe wizualizacje danej przestrzeni. Myślę, że pierwszakom przypadnie do gustu szata graficzna i z przyjemnością będą sięgali po podręcznik. Jeśli chodzi o kwestie merytoryczne to trudno tu się niewiadomo jak rozwodzić. Elementarz jak
s. 44
elementarz. Są literki i cyferki, które uczniowie będą poznawać. Przy nich proste słowa z ich użyciem lub nieskomplikowane operacje dodawania. Sytuacje przedstawiane na obrazkach opatrzono pytaniami. Ich celem jest pobudzenie dzieci do dyskusji i wyrażania własnego zdania. Z oczywistych względów zrezygnowano z poleceń wymagających pisania w podręczniku. Dlatego nie znajdziemy tu krzyżówek ani zadań rysunkowych. Nie uważam, by była to duża strata. Można przecież przygotować dodatkowe materiały tego typu dla uczniów. Chciałbym tylko zauważyć, że taka forma podręcznika powinna skłonić nauczycieli do większego zaangażowania w przygotowanie lekcji, tworzenia własnych konspektów i wypracowania nowych metod pracy. To że nie ma możliwości wyboru nie oznacza, że nauczyciel został pozbawiony prawa do prowadzenia zajęć po swojemu. Odniosę się jeszcze pokrótce do innych krytycznych uwag. Ktoś wspominał o przewadze treści typowo miejskich. Nie odniosłem takiego wrażenia. Wydaje mi się, że uczniowie ze wsi nie powinni czuć się pokrzywdzeni. Kolejny
zarzut dotyczył jakiegoś obrazka, gdzie aż prosiło się, by użyć ołówka i pokreślić w książce. Oczywiście absurdalne czepianie się szczegółów. Jeszcze ktoś zobaczył flagę Unii Europejskiej, choć w tym wypadku pochwalił, że zajmuje stosunkowo mało miejsca w porównaniu z mapą Polski wyraźnie oznaczoną tradycyjnymi elementami związanymi z regionami naszego kraju. Tego typu uwagi utwierdzają mnie w przekonaniu, że podręcznik dla pierwszoklasistów spełni swoje zadanie. Tym bardziej, że trafi on jeszcze przed drukiem do konsultacji, gdzie, mam nadzieję, zostaną wyeliminowane drobne błędy i nieścisłości.
Z GÓRY SKREŚLONE
Nie martwię się o „Nasz elementarz”. Nigdy się nie martwiłem. Dzisiaj jest on jednym z wielu mu podobnych na rynku wydawniczym, a od września pozostanie jedynym. Dzieci nauczą się z niego tyle, ile nauczyłyby się z każdego innego. To nie elementarz prowadzi zajęcia ale nauczyciel, więc głównie od jego osoby zależy zawsze proces edukacji. Dlatego reakcje mediów na publikację pierwszej części podręcznika
EDUKACJA pokazują, że w fali krytyki, jaka się pojawiła, chodzi tylko i wyłącznie o polityczną grę. Nikt nie zmieni rozporządzeń MEN w tej sprawie. Można się oczywiście zastanawiać nad ekonomicznymi skutkami takich decyzji, ale fakt pozostaje faktem. Od września każdy pierwszak otrzyma taki sam elementarz na czas roku szkolnego. Teraz podstawowym zadaniem nauczycieli jest dostosować się do sytuacji i sprawić by uczniowie jak najwięcej skorzystali. Rozumiem podejrzenia i obawy względem poczynań rządu. Trzeba być ignorantem, żeby nie zauważać, jak pochopnie działa MEN. Ale jeśli w ten sposób Tusk chce przekonać do siebie rodziców, to niewiele mu to pomoże. Mam wrażenie, że od jakiegoś czasu po prostu każde działanie rządu jest krytykowane zanim zostanie podjęte. W większości wypadków słusznie zresztą. Ale w sprawie darmowego podręcznika należałoby się zastanowić i uczciwie ocenić, co tak naprawdę myślimy. Czy gdyby kto inny był odpowiedzialny za reformę, reakcja wyglądałaby tak samo? Nie od wczoraj przecież domagaliśmy się tańszych książek. Teraz jakby ludzie zmienili zdanie. Trzeba się zdecydować. Nie można podchodzić do wszystkiego według zasady: „Pomysł Tuska zaprowadzi nas do zguby, więc hejtujemy”. Na wiele decyzji nie mamy realnego wpływu (do następnych wyborów mam nadzieję), więc lepiej skupić się na tym, jak się w nowej sytuacji odnaleźć, a nie jak dosadnie skrytykować rząd. Zastanawiam się, czy kiedyś dożyję chwili, gdy działania MEN będą powodowane prawdziwą troską o młodych, a nie słupkami sondaży wyborczych. Co z tego, że toczy się debata na temat oświaty, skoro donikąd ona nie prowadzi. Kiedy rząd zacznie w końcu współpracować i naprawiać polską szkołę, zamiast prześcigać się w tym, kto wpadnie na ciekawszy pomysł reformy?
s. 45
Z ŻYCIA KOŚCIOŁA
Kościół bez propagandy Czy pozostało w nas coś po poranku zmartwychwstania? Co z nauczania Jana Pawła II pamiętają jeszcze Polacy? Nasz rodak pragnął pokoju na świecie, ale ten cel trudno będzie osiągnąć. Nie ma się co dziwić, skoro nawet parafianie z Jasienicy nie mogę się z sobą pogodzić. Kamil Duc Wiele się działo w Kościele w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Piszę ten tekst jeszcze przed kanonizacją, więc wybaczcie, ale nie poświęcę jej zbyt wielu słów. O znaczeniu tego wydarzenia można naprawdę wiele powiedzieć. Osobiście uważam za trochę naiwne myślenie, że kanonizacja zmieni Polaków. Wyniesienie na ołtarze Jana Pawła II oraz Jana XXIII jest bardziej skutkiem niż przyczyną. Dla wielu ludzi oczywistą była świętość papieży, a cuda pozwoliły sfinalizować cały proces. Owszem, Kościół stawia nam za wzór kolejne dwie wielkie postaci. Jednak nie sądzę, aby zmieniło się coś w postrzeganiu ich nauczania. Może w najbliższym czasie niektórzy chętniej sięgną po jakieś encykliki albo listy i katechezy papieskie. To i tak wiele. Tydzień temu Kościół z jeszcze większą mocą niż w pozostałe dni roku głosił światu, że Chrystus zmartwychwstał. Obchodziliśmy nasze najważniejsze święta. Ale radość niedzielnego poranka nie byłaby tak szczególna, gdyby nie poprzedzający ją czas Triduum Paschalnego. Żeby naprawdę się wczuć, trzeba najpierw zrozumieć, co dzieje się w kościołach w poszczególne dni. Nie sądzę, by można było w stu procentach przyswoić całą treść, jaka za tym wszystkim stoi. Każdy człowiek jest
s. 46
“Księży nie wyświę-
ca się na ideały i oni też muszą nad sobą ciągle pracować oraz formować swoje sumienia, a powołanie do kapłaństwa łatwą drogą nie jest. na konkretnym etapie życia i pewnie co innego z rozważań męki Jezusa trafi do ciebie teraz, co innego za rok, a jeszcze co innego poruszy mnie. Niemniej dobrze jest w tym czasie uświadomić sobie, jak wielką miłością zostali obdarowani ludzie. Bo ofiara krzyża to właśnie wyraz tej miłości. W zasadzie bez przyjęcia tej prawdy, wiara w Boga, którego znamy, nie miałaby sensu. Smutek powinien ogarnąć nas wtedy, gdy katolicy nie wychodzą z rozważaniami Wielkiego Tygodnia poza koszyk z jajkami i zajączkiem. Wielki Czwartek to dzień, w którym wspominamy ustanowienie sakramentu Eucharystii oraz kapłaństwa. Są one ściśle powiązane, bo bez księży nie byłoby możliwe sprawowanie mszy. Ludzie związani z Kościołem, zwłaszcza ci którzy doświadczyli w swoim życiu wsparcia ze
strony jakiegoś duchownego, uświadamiają sobie, jak wartościowa jest obecność powołanych do kapłaństwa. Często o tym zapominamy, zwłaszcza teraz kiedy na wszelkie sposoby próbuje się podważać moralność księży. Co prawda kilka dni wcześniej ale poruszając właśnie temat kapłaństwa papież Franciszek zwrócił się do włoskich seminarzystów. „(…) nie przygotowujecie się do wykonywania zawodu, żeby zostać funkcjonariuszami jakiegoś przedsiębiorstwa czy biurokratycznego organu. Mamy tak wielu księży, którzy zatrzymali się w pół drogi, nieprawdaż? (…) Apostołowie myśleli o czymś innym, a Pan z wielką cierpliwością korygował ich intencję, tak że w końcu oddali życie przez głoszenie Słowa i męczeństwo. (…) Jeśli ktoś z was (…) nie jest skłonny iść tą drogą, z takimi postawami i doświadczeniami, to lepiej, żeby miał odwagę szukać innej drogi.” (tłum. KAI) Dodam tylko jedno. Księży nie wyświęca się na ideały i oni też muszą nad sobą ciągle pracować oraz formować swoje sumienia, a powołanie do kapłaństwa łatwą drogą nie jest. Jeśli chodzi o rozważania z Wielkiego Piątku, chciałbym podzielić się dwiema rzeczami. Po pierwsze męka Chrystusa daje nam poczucie, że cier-
Z ŻYCIA KOŚCIOŁA
pienie może mieć sens i prowadzić do miłości. Ciekawszą jednak myśl podsunął o. Raniero Cantalamessa podczas kazania w bazylice św. Piotra w Watykanie. Przypomniał zapierającego się Piotra oraz zdradę Judasza. Następnie powiedział: „Piotr żałował tego, co uczynił, i Judasz żałował, gdy wołał: „Zdradziłem krew niewinnego” i oddał srebrniki. Różnica między obu apostołami polega tylko na jednym: Piotr ufał w miłosierdzie Chrystusa, a Judasz nie. To był jego największy grzech, większy niż sama zdrada.” (KAI) Słowa „Ojcze przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią” są najlepszym potwierdzeniem na to, że Jezus rozkłada ręce dla każdego. W swej homilii w czasie liturgii Wielkiej Soboty papież Franciszek zwrócił uwagę na coś niezwykle ważnego. Kobiety, które przyszły do grobu Jezusa, usłyszały od anioła, że Chrystus powstał z martwych, udał się do Galilei i tam powinni szukać Go uczniowie. Trzeba zauważyć, że powołanie apostołów miało miejsce nie gdzie indziej niż właśnie w Galilei. Tam Jezus rozpoczął nauczać tłumy. Gdy po zmartwychwstaniu zdecydował, że tam spotka się ze swymi uczniami, pozwolił im wrócić do źródła. Do początku wszystkiego. Dzięki temu mogli spokojnie spo-
jrzeć na wydarzenia, które dopiero co przeżyli. Wtedy zaczęli wprowadzać w życie słowa Chrystusa. O naszych doświadczeniach natomiast Franciszek mówi tak: „W życiu chrześcijanina, po chrzcie jest też „Galilea” bardziej egzystencjalna: doświadczenie osobistego spotkania z Jezusem Chrystusem, który wezwał mnie do pójścia za Nim i uczestniczenia w Jego misji. W tym sensie powrót do Galilei oznacza strzeżenie w sercu żywej pamięci tego wezwania, kiedy Jezus przechodził na mojej drodze, miłosiernie na mnie spojrzał, poprosił mnie, bym za Nim poszedł. Oznacza odzyskanie pamięci o tej chwili, kiedy Jego oczy spotkały się z moimi, chwili w której pozwolił mi odczuć, że mnie kocha.” W Polsce okres świąt był okazją do zorganizowania wielu zbiórek żywności dla potrzebujących rodzin. Coraz więcej parafii angażuje się w podobne akcje. Zwykle czuwają nad tym zespoły charytatywne, oddziały Akcji Katolickiej, Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży oraz Caritasu a także członkowie innych ruchów. W Szczecinie przygotowano nawet śniadanie wielkanocne dla osób samotnych i bezdomnych. Myślę, że radość, którą sprawili orga-
nizatorzy warta jest wysiłku. Ksiądz Lemański podzielił parafię w Jasienicy. Dlatego abp Hoser postanowił zamknąć kościół, w którym od jakiegoś czasu były proboszcz miał zakaz odprawiania mszy. Tłumaczył to troską o zapewnienie należnego szacunku świątyni, a nade wszystko uchronienie wiernych przed grzechem profanacji sakramentów i świątyni. Po spotkaniu z delegatami z Jasienicy biskup warszawsko-praski zezwolił na odprawienie mszy polowej w niedzielę wielkanocną. Wśród innych ustaleń pojawiło się również, że dalsze losy księdza Lemańskiego pozostają w zakresie decyzji Stolicy Apostolskiej. Uważam, że mocno on przesadzał w swych publicznych wystąpieniach. Zamiast działać przy ołtarzu, realizował się w mediach. W ogóle spór z biskupem jest zbyt głośny i pokazowy. Życzyłbym sobie, aby w Kościele trochę bardziej po chrześcijańsku załatwiać takie sprawy. Niepotrzebnie dezorientuje się wiernych, którzy ponoszą teraz konsekwencje nietypowych działań Lemańskiego. Była dyrektorka Ośrodka Wychowawczego w Zabrzu siostra Bernadetta odbędzie karę dwóch lat więzienia, jak zadecydował sąd
s. 47
Z ŻYCIA KOŚCIOŁA rejonowy. Przemoc wobec młodych a nawet samo przyzwolenie to hańba dla wychowawcy oraz całego ośrodka. Nie wyobrażam sobie, żeby nie otrzymać za to należytej kary. Oczywiście nie uważam więzienia za najlepszy pomysł, ale zostawmy tę kwestię. Placówka nadal działa, cały personel zmieniono oraz wprowadzono inne elementy naprawcze. Przełożona Generalna sióstr boromeuszek podpisała specjalne oświadczenia, w którym zgromadzenie przeprasza za całą sytuację, w której ucierpiały dzieci. Nie potrafię tego zrozumieć. Zakonnice, które znam, zawsze tryskają energią i są bardzo pomocne. Z czego wyniknął problem ośrodka? 4 tysiące osób przeszło w Legnickim Marszu dla Życia i Rodziny. Dobrze, że takie wydarzenia przyciągają ludzi. Oznacza to obecność wartości w życiu społeczeństwa. W czasie mszy wieńczącej marsz bp Marek Mendyk mówił o przywiązaniu do rzeczy materialnych oraz wrażliwości na potrzeby ubogich. Składane w tym dniu ofiary zostaną przeznaczone na fundusz dla ubogiej młodzieży z innych krajów chcącej przyjechać na
s. 48
ŚDM w Krakowie. Cała akcja nazywa się „Bilet dla brata”. Kardynał Nycz powiedział tydzień temu w archikatedrze warszawskiej: „Może dziś w świecie i w Polsce nikt nie zmusza człowieka wierzącego, by się wyrzekł Chrystusa, ale próbuje się skrępować prawdy chrześcijańskiej wiary”. Nie do końca można się zgodzić z tym stwierdzeniem. W Demokratycznej Republice Konga księża są atakowani, a kościoły rabowane. Ostatnio uzbrojeni mężczyźni porwali i torturowali duchownych. Do podobnych incydentów dochodzi w Syrii. Chrześcijanie są prześladowani. Nie ma pokoju na świecie, o który tak zabiegał Jan Paweł II. Episkopat Czech współpracuje z urzędami pracy, by zaradzić rosnącemu bezrobociu. Kościół jako pierwszy odpowiedział na prośbę o stworzenie miejsc pracy i zatrudnienie ludzi na specjalnych warunkach skierowaną również do firm prywatnych i państwowych. Na ten moment ma 5 tysięcy pracowników i nadzieję na zatrudnienie kilkuset
kolejnych. Szansa jest realna dzięki temu, że Kościół czeski odzyska zagrabiony mu majątek. Popieram takie wykorzystanie pieniędzy. Na koniec coś z serii wiara wśród wielkich polityków. „ Dostrzegamy oczywiście, że na tym świecie jest wiele bólu, grzechu i tragedii, ale ogarnia nas również łaska wspaniałego Boga. Przypominamy sobie, że On nas kocha tak głęboko, że dał swego jednorodzonego Syna, abyśmy dzięki Niemu mogli żyć (…). Nikt z nas nie jest bez grzechu, ale patrzymy na Jego życie i działanie, wiedząc, że jeśli miłujemy się wzajemnie, Bóg żyje w nas i miłość ku Niemu jest w nas doskonała”. Trudno uwierzyć, że te słowa wypowiedział Barack Obama. A to wszystko przez papieża Franciszka, który ponoć zainspirował prezydenta Stanów Zjednoczonych, dając mu w prezencie dokument „Radość Ewangelii”. Tylko czekać aż nasi politycy zaczną głosić kazania na sali sejmowej.
Z ŻYCIA KOŚCIOŁA
Leczenie
„katokompleksów”? W ostatnim czasie furorę robią w internecie filmiki ze śpiewającymi księżmi czy zakonnicą. Jakiś czas temu zewsząd biła w nas informacja, że papież Franciszek pozował do selfie z grupką młodzieży, a potem sam nagrał się na smartfona. Wszystkie te wiadomości spotkały się z hurraoptymizmem wielu katolików, którzy rozpoczęli festiwal udostępniania ich w social mediach. Kajetan Garbela
Abstrahuję już od tego, że jeden ze wspomnianych księży otwarcie złamał, a drugi (ks. Marek Januchowski, rapujący w czasie bierzmowania w Kcyni) przynajmniej mocno nagiął swoim występem wszelkie konstytucje, prawa, dekrety itp. mówiące o tym, co w liturgii wolno, a co nie. Abstrahuję też od tego, że siostra zrobiła to w telewizji i że korzysta ze swojego talentu, skoro go ma (myślę, że tutaj nie ma się co kłócić – w końcu to Bóg nam je daje i w odpowiedni sposób powinniśmy je wykorzystywać). Nie wspominając już o tym, że Franciszek w trakcie swojego krótkiego pontyfikatu zadziwił nas tak wiele razy, że w sumie to, co opisałem wyżej nie powinno dziwić. Szczególnie mając na uwadze, że w dzisiejszym świecie z nowinek technologicznych korzysta chyba każdy, a dla ojca świętego nie jest to żadna ujma. W związku z powyższym normalnym wydaje się także fakt, że na facebooku, twitterze, wielu blogach itp. itd. nastąpiła swoista powódź udostępnień zdjęć i filmików, czy to tyczących się Franciszka, irlandzkiego księdza Raya Kellego, ks. Januchowskiego lub siostry Christiny z „Voice of Italy”. Wszyscy siedzą na fejsie, prawie wszyscy „tłitują”, wielu bloguje… Szanujące się media chrześcijańskie również maja tam swoje konta i rzecz jasna, przodowały w udostępnieniach tych wszystkich informacji. W
“Wielu ludzi
udostępnia to wszystko, wysyła innym a w razie jakichkolwiek wątpliwości czy sprzeciwów – zażarcie broni śpiewających duchownych lub wychwala nowoczesność papieża, bo tak naprawdę ma wiele kompleksów, związanych ze swoją wiarą.
dzisiejszym czasie szybkiej wymiany informacji i życia w sieci nie powinno to dziwić. Jednak w trakcie obserwacji tego zjawiska nasunęła mi się pewna myśl, coraz mocniej gruntująca się w mojej głowie. Mianowicie wydaje mi się, że wielu ludzi udostępnia to wszystko, wysyła innym a w razie jakichkolwiek wątpliwości czy sprzeciwów – zażarcie broni śpiewających duchownych lub wychwala nowoczesność papieża, bo tak naprawdę ma wiele kompleksów, związanych ze swoją wiarą. Jakby chcieli z jednej strony sami siebie utwierdzić, że skoro znajdują się na świecie tacy fajni duchowni, to ich wiara jednak ma sens, z drugiej zaś – pokazać światu, swojemu otoczeniu, zapewne często niechętnemu,
że Kościół Katolicki jest fajny. Że nie jesteśmy, jak chce wielu naszych przeciwników, bandą zdziwaczałych dewotów, trzaskających na potęgę różańce, wieszających wszędzie wizerunki Jana Pawła II, żegnających się ze strachem na myśl o zjedzeniu szynki w piątek lub gdy słyszymy jakieś przekleństwo. Jakbyśmy chcieli przez to zakrzyczeć media, co chwila mówiące np. o księżach-pedofilach jako o pladze Kościoła, wciskając im przed nos „fajnego, nowoczesnego” Franciszka i krzycząc przy tym „patrzcie, nie jesteśmy Ciemnogrodem, a księża są super, w końcu papież ma słitfocie”. Wielu innych chciałoby – być może podświadomie – powiedzieć przez to swoim znajomym: „może nasz proboszcz jest już troszkę nudnym staruszkiem, ale ten rapujący ksiądz czy śpiewająca zakonnica są tak świetni, tak dzisiejsi, tak medialni, że szczęka wam opada, co nie?” Gdy zaś znajdzie się ktoś, kto odważy się na wykazanie np. wspominanych już karygodnych nadużyć w liturgii, od razu włącza się u nich czerwona lampka z napisem „Faryzeusz!” i zaczyna się mniej lub bardziej bezpardonowa walka z takowym delikwentem: obrzucanie go zarzutami o hipokryzję, wyciąganie króla Dawida, który tańczył przed Bogiem, czy innych biblijnych wersetów, które mówią o śpiewie i radości jako nieodłącznych elementach kultu
s. 49
Z ŻYCIA KOŚCIOŁA i relacji z Bogiem. Zdarzają się nawet tak żenujące i śmieszne argumenty, że przecież w piosence irlandzkiego księdza pojawiało się słowo „Halleluja”, które pochodzi z Biblii i dzięki niemu cała piosenka jest wręcz automatycznie religijna… Może ktoś był już nieźle doświadczany przez bliskich czy znajomych, mniej lub bardziej otwarcie szydzących z jego wiary, wyśmiewających jego zaangażowanie we wspólnoty, duszpasterstwa, za to, że jest/był ministrantem czy lektorem/lektorką. Jasne, takie coś przechodzi chyba każdy wierzący, który nie ogranicza się do niedzielnej i świątecznej Mszy i spowiedzi kilka razy do roku, a ilość i kaliber tych nieprzyjemności rosną wprost proporcjonalnie do częstotliwości jego pojawiania się w zakrystii, salkach lub prezbiterium. Naturalną ludzką reakcją obronną, poza ucieczką, jest także chęć pokazania przeciwnikom czy raniącym nas, że w sumie jesteśmy fajni, że robimy coś, co oni sami robią i akceptują, ergo: powinni mieć wyrzuty sumienia i nas polubić, przestać szykanować, a może nawet przeprosić i zacząć w jakimś tam stopniu robić to, co do tej pory wyśmiewali. Takie mechanizmy obronne mogą być także podszyte jakąś chęcią ewangelizacji, ale powiedzmy sobie szczerze: jak takie zachowania mogą kogokolwiek przybliżyć do Chrystusa? W końcu propagujemy jedynie pewne formy, nimi chcemy zadziwić innych, ale przecież nie o to w wierze chodzi! Chyba nie da się udowodnić, że po zobaczeniu rapującego księdza nagle połowa bierzmowanych tak mocno zapragnęła Ducha Świętego, że sakrament, który otrzymali chwilę później, był jednym z najważniejszych i najpiękniejszych momentów ich życia? Nikt także mi nie powie, że papież nagrywający siebie na smartfona przyciągnął kogoś do jakiegoś duszpasterstwa czy wspólnoty, ksiądz Kelly spowodował nagły wzrost sakramentalnych ślubów wśród małżeństw żyjących „na kocią łapę”, a dzięki siostrze Christinie dziewczyny walą do żeńskich zgromadzeń zakonnych drzwiami i oknami. Zresztą, jeśli chodzi o potencjalne, widoczne gołym okiem efekty – mamy właśnie okres
s. 50
wielkanocny i nie widzę, aby tłumy do konfesjonałów czy do Komunii były większe, niż rok czy dwa temu. Można zresztą popytać księży, czy nagle zanotowali gwałtowny wzrost statystyk, ale założę się, że nic takiego się nie wydarzyło. Zresztą ilość hejterów, tak wśród mediów jak i przysłowiowych Kowalskich, którzy tylko patrzą, jak dowalić Kościołowi i wywlec cokolwiek co postawi go w niekorzystnym świetle, również nie zmalała, co pokazuje choćby wszędobylskie eksponowanie sprawy boromeuszek z Zabrza czy enty raz odgrzewana sprawa księdza Lemańskiego. Takie ocieplanie wizerunku Kościoła, duchowieństwa i katolików jest więc nietrafione. O ile chęci często nie są złe, podświadome motywacje bywają nawet zrozumiałe, o tyle efektów jest tyle, co kot napłakał. Nikogo chyba tak na prawdę przez to nie przekonaliśmy do Boga i Kościoła, antyklerykałów i ateistów mamy ciągle tylu, ilu było wcześniej. Za to zaspamowaliśmy znajomym walle na fb czy zarzuciliśmy ich w wiadomościach w stopniu powodującym u wielu co najmniej irytację. Paradoksalnie, myślę, mocno też zaszkodziliśmy naszemu wizerunkowi – chcieliśmy być fajni, ale przy okazji wyszło wiele kłótni, nieporozumień i niepotrzebnych problemów. Wystarczy przyjrzeć się części komentarzy pod wspominanymi tu filmikami czy zdjęciami, szczególnie udostępnianymi
przez księży czy różnorakich liderów, by przekonać się, że walka poglądów wśród katolików trwa. Co więcej, śmiem twierdzić, że w ostatnich czasach ma się ona nad wyraz dobrze, a w jej trakcie nikt nie omieszka wyciągnąć czy to wyrwanych z kontekstu cytatów z Pisma świętego, czy to różnorakich dokumentów magisterium Kościoła, powołać się na różnej miary autorytety czy (miej lub bardziej) zdrowy rozsądek. Tak więc zamiast dać świadectwo wiary, jedności i pewnej atrakcyjności, często pokazujemy, jak bardzo jesteśmy niejednolici i niepewni siebie i swojej wiary, jak w dobrej wierze potrafimy innych atakować, na siłę przekonywać do swoich twierdzeń, prowadzić często karkołomną argumentację. Zasypujemy innych dowodami na „fajność” Kościoła, czasem wręcz żebrząc ich akceptacji, symbolicznego poklepania po plecach i słów uznania. Tymczasem najlepszym możliwym działaniem jest dawanie dobrego przykładu, świadczenie o Bogu, Kościele, tym co mi dają, rozwijanie swojej duchowości i działalność dla dobra Boga i bliźniego. To dzięki nim możemy wzrastać w wierze i przekonać innych, że to ma sens, i że powinni robić to samo. I nie zastąpią tego nawet w małej części żadne popisy wokalne duchownych, eksponowane równie entuzjastycznie, jak pokaz możliwości papieskiego smartfona.
s. 51
KAZANIA
PONADCZASOWE
Nie bójmy się
być szczęśliwi Nie wiem skąd to się bierze, ale tak sobie myślę, że czasami boimy się być szczęśliwi. Boimy się, że szczęście pryśnie, że nagle się skończy. I przez to tak naprawdę tacy jesteśmy ostrożni z tym szczęściem. ks. Mirosław Maliński Myślę, że Bóg pragnie żebyśmy byli szczęśliwi. Pragnie, abyśmy się cieszyli życiem. Przypominam sobie taką sytuację jeszcze z dzieciństwa. To było w Wigilie, po spożyciu wieczerzy z siostrą dostawaliśmy prezenty. To było akurat ten czas bardzo trudny więc prezenty były zapakowane w taki zwykły szary papier. To była chyba taka zwykła kolejka i każdy wagonik był zapakowany oddzielnie żeby nam sprawić więcej radości. I z siostrą żeśmy siedzieli pod choinką i rozpakowywaliśmy prezenty i strasznie się cieszyliśmy. Ale kątem oka zauważyłem, ze mój ojciec, twardy Poznaniak, siedzi w fotelu i płacze. Podbiegłem do niego, wdrapałem mu się na kolana, tak wziąłem jego twarz i się pytam: „Tato, czego Ty płaczesz?”. A On mówi: „Jak ja widzę, jacy Wy jesteście szczęśliwi, to ja nie mogę.” Ja myślałem, że jak Bóg widzi jak my cieszymy się życiem, jak rozpakowujemy dzień za dniem i jesteśmy naprawdę szczęśliwi to ja myślę że Bóg jest wzruszony. Wzruszony do łez.
s. 52
CZEMU ŻYCIE
Życie to wybieranie Ile być, a ile nie być. Gdy zaczynam być z ludźmi, angażować się w ich sprawy, to nie ma końca. Wyrywam się, nie chcę być sam, zostać bez nikogo. Chcę towarzyszyć, chcę pomagać, dawać siebie, ale widzę, że mało mnie, to niemożliwe żebym spełnił wszystkie ludzkie pragnienia, żebym towarzyszył każdemu, zawsze kiedy tego potrzebuje. Tomasz Maniura OMI Często muszę wybierać z kim być, kogo wybrać? Często nie mam siły. Sam też potrzebuję czasu dla siebie. Potrzebuję też żeby ktoś mi trochę czasu poświęcił, coś doradził, wysłuchał, uśmiechnął się i pomógł zrobić coś, czego sam nie potrafię. Szukam jakiegoś kryterium, wyznacznika, by umieć podejmować właściwe decyzje, by odpowiednio dużo być dla innych i odpowiednio dużo być dla siebie. Nie chcę być zamkniętym egoistą, ale też nie chcę bezmyślnie zmarnować zdrowia w zbyt szybkim czasie. Jaka jest granica obecności i nieobecności. A może nieobecność ma być obecnością przygotowującą kolejne spotkanie z człowiekiem. Nieobecność nie dla zamknięcia się, ale dla lepszego bycia z człowiekiem. Jak żyć? Chyba odwieczne pytanie? Co jest dobre, co złe, co dla mnie właściwe? W co się angażować i ile? Naprawdę chcę dobrze przeżyć to życie, dobrze iść do przodu, by bardziej żyć, by żyć nie przestać. Spróbuję pomyśleć, jak być nieobecnym, by bardziej być obecnym? Warto wtedy wzrastać jako człowiek.
Zdobywać większą tożsamość siebie, na pewno wtedy będę bardziej umiał być przy człowieku. Czyli spotykać się ze samym sobą. To wycofywanie się, oddzielanie od innych, to umieranie, by potem bardziej być. Jezus po trzech dniach w grobie objawił pełnię życia. Zatem potrzebne jest to wycofywanie. Potrzebne jest przygotowywanie się do życia, do włączenia się w życie drugich. Potrzebne jest odosobnienie, zatrzymanie. Chcę żyć. Często czuję się wyczerpany życiem, byciem dla drugich. Gdy odchodzę na bok czuję, że nie żyję. A przecież chcę żyć. Tak naprawdę ciągle jest we mnie ten dylemat. Tak naprawdę ciągle wybieram między jednym a drugim.
Życie to wybieranie, to dawanie i branie. Życie to ciągła walka to zmaganie się czasem jest wyczerpanie, potem zbieranie się i kolejne powstawanie Pęd życia jego moc, jest we mnie.
Czuję, że nigdy nie znajdę wyraźnej odpowiedzi, recepty na to jak żyć? Zawsze będę wybierał. Widzę, że żył będę dopóki będę wybierał. Jak żyć? Ciągle wybierać. Ciągle zmagać się z tym być, albo nie być. Ile być samemu, a ile z ludźmi, a jeśli samemu to po to, by lepiej dla ludzi. Gdzie szukać mądrości życiowej? Jak wyważyć, co najistotniejsze? Ciągłe poszukiwania, ciągłe odkrywanie. Byle nie przestać szukać. Wierzę, że jak będę z prawdziwym zaangażowaniem dążył do odkrycia tego, co ważne, to dojdę do celu. Wierzę, że mam w sobie wszystko co potrzebne, by pięknie żyć. Jestem przecież uzdolniony do życia, wyposażony we wszystko. Dobrze w sobie wyważyć między obecnością zewnętrzną a wewnętrzną dla innych. Nie dam rady ciągle być aktywnym na zewnątrz. Nie dam też rady ciągle być zanurzony w środku. Wiem, że razem tworzę całość. Odkrywać w sobie potrzebne siły do bycia z innymi, siły i możliwości jak być z innymi. Życie to ciągłe wybieranie.
s. 53
MĘŻCZYZNA W KOŚCIELE
Czego możemy nauczyć się
od Mojżesza? Żydzi
Egipcie. Gdy stali się zbyt liczni, faraon rozkazał zabijać nowonarodzonych chłopców. A jednak on przeżył - wychowany przez samą córkę faraona. Dla Egipcjan był Żydem, dla Żydów obcym. Wkrótce sam musiał uciekać... I któż mógł spodziewać się, że ten tułacz i jąkała zmieni bieg historii? od pokoleń byli niewolnikami w
Krzysztof Reszka Obserwując zachowanie Mojżesza, można dostrzec pewną cechę, rys jego charakteru: "W tym czasie Mojżesz dorósł, poszedł odwiedzić swych rodaków i zobaczył jak ciężko pracują. Ujrzał też Egipcjanina bijącego pewnego Hebrajczyka, jego rodaka. Rozejrzał się więc na wszystkie strony, a widząc, że nie ma nikogo, zabił Egipcjanina i ukrył go w piasku. Wyszedł znowu nazajutrz, a oto dwaj Hebrajczycy kłócili się ze sobą. I rzekł do winowajcy: Czemu bijesz twego rodaka? A ten mu odpowiedział: Któż cię ustanowił naszym przełożonym i rozjemcą? Czy chcesz mię zabić, jak zabiłeś Egipcjanina? Przeląkł się Mojżesz i pomyślał: Z całą pewnością sprawa się ujawniła. Także faraon usłyszał o tej sprawie i usiłował stracić Mojżesza. Uciekł więc Mojżesz przed faraonem i udał się do kraju Madian, i zatrzymał się tam przy studni. A kapłan Madianitów miał siedem córek. Przyszły one, naczerpały wody i napełniły koryta, aby napoić owce swego ojca. Ale nadeszli pasterze i odpędzili je. Mojżesz wtedy powstał, wziął je w obronę i napoił ich owce. A gdy wróciły do Reuela, ojca swego, zapytał je: Dlaczego wracacie dziś tak wcześnie? Odpow-
s. 54
“Mojżesz nie zdołał
zdobyć o własnych siłach tego czego pragnął. Kiedy spróbował, skończyło się tym, że musiał uciekać. A jednak w obcej ziemi usłyszał głos Boga swoich przodków, Boga Abrahama, Izaaka i Jakuba. iedziały: Egipcjanin obronił nas przed pasterzami i naczerpał też wody dla nas i napoił nasze owce." Widzimy więc, że Mojżesz starał się bronić Hebrajczyka przed Egipcjaninem. A kiedy Żydzi bili się między sobą, stanął w obronie krzywdzonego. Jednak jego wrażliwość nie ograniczała się do własnego narodu - również wśród obcych stanął w obronie kobiet. Zabiegał o spraiedliwość. Wkrótce potem Jetro, kapłan Madianitów dał Mojżeszowi za żonę swoją córkę Seforę. A ta urodziła mu
syna którego on nazwał Gerszom, czyli "Cudzoziemiec", bo mówił "jestem cudzoziemcem w obcej ziemi" (Wj 2,22). "Gdy Mojżesz pasał owce swego teścia Jetry, kapłana Madianitów, zaprowadził pewnego razu owce w głąb pustyni i przyszedł do góry Bożej Horeb" (Wj 3,1). Ważna rzecz - powołanie Mojżesza i jego kontakt z prawdziwym Bogiem nie nastąpił w wyniku szamańskich tańców przy ognisku, rytmicznego uderzania w bębny, ani środków halucynogennych czy żadnej metody psychologicznej, ani "techniki" którą należałoby "zastosować". Ale po prostu Mojżesz wykonywał dobrze swoje obowiązki rodzinne i zawodowe - zupełnie szczerze i trzeźwo, a wtedy właśnie przemówił do niego żywy i prawdziwy Bóg. Mojżesz był człowiekiem który pragnął sprawiedliwości. Jezus powiedział: "Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni" (Mt 5,6). Mojżesz nie zdołał zdobyć o własnych siłach tego czego pragnął. Kiedy spróbował, skończyło się tym że musiał uciekać. A jednak w obcej ziemi usłyszał głos Boga swoich przodków, Boga Abrahama, Izaaka i Jakuba: "Dosyć
MĘŻCZYZNA W KOŚCIELE
“Podejmując walkę,
pracę, modlitwę, misję - nie zdziw się, gdy sytuacja chwilowo stanie się jeszcze bardziej skomplikowana. To jeszcze nie koniec historii. Nie rezygnuj tylko dlatego że pojawiają się pierwsze trudności. napatrzyłem się na udrękę ludu mego w Egipcie i nasłuchałem się narzekań jego na ciemięzców, znam więc jego uciemiężenie" (Wj 3,7). Tego właśnie możemy uczyć się od Mojżesza - rozwijania w sobie świadomości że Bóg działa, chce nas zaprosić do osobistej relacji i przygotować nas do wielkich życiowych zadań. Jednakże w trzecim i czwartym rozdziale Księgi Wyjścia, Mojżesz pełen zwątpienia i niepewności daje wyraz swoim rozterkom: "Kimże ja jestem bym miał iść do faraona i wyprowadzić Izraelitów z Egiptu? - A On odpowiedział: Ja będę z Tobą..." (Wj 3,11-12). Wtedy też Bóg wyjawia swoje imię: JESTEM KTÓRY JESTEM, a także wyjaśnia swoje plany. Uczy Mojżesza szczegółów jego misji. Mojżesz oczywiście nadal się wymiguje. Nie wierzy że taki człowiek jak on, może coś zdziałać. Wyjaśnia że ma problemy z przemawianiem. Ale Bóg zapewnia, że będzie przy jego ustach i pouczy go co należy mówić. "Lecz Mojżesz rzekł: Wybacz, Panie, ale poślij kogo innego. I rozgniewał się Pan na Mojżesza, mówiąc: Czyż nie masz brata twego Aarona, lewity? Wiem, że on ma łatwość przemawiania. Oto teraz wyszedł ci na spotkanie, a gdy cię ujrzy, szczerze się ucieszy. Ty będziesz mówił do niego i przekażesz te słowa w jego usta. Ja zaś będę przy ustach twoich i jego, i pouczę was, co winniście czynić". (Wj 4, 13-15) Proszę zauważyć ciekawą rzecz: Bóg rozgniewał się! I co wtedy zrobił? Na czym polega ten gniew Boga? Na stanowczym wspieraniu człowieka
i wielkiej wyrozumiałości dla jego lęków czy słabości. A kiedy Mojżesz poznał już swoją misję, wcale nie zaczął wywyższać się ponad innych, ale "odszedł Mojżesz, a wróciwszy do teścia swego Jetry, powiedział mu: Pozwól mi iść z powrotem do braci moich, którzy są w Egipcie, aby zobaczyć, czy są jeszcze przy życiu. Jetro powiedział do Mojżesza: Idź w pokoju" (por Wj 4,18). Mogło by się wydawać, że wielki prorok, który dostał misję od samego Boga, nie musi się przed nikim tłumaczyć. A jednak i tutaj jest dla nas nauka: nie podważaj autorytetów, jeśli nie jest to konieczne. Nie wynoś się z powodu otrzymanych darów, bo są Ci dane po to abyś służył. Mojżesz z Aaronem rozpoczęli starania dyplomatyczne z faraonem celem pokojowego uwolnienia Izraelitów. I co się stało? Było jeszcze gorzej. Faraon uznał, że Żydom trzeba dołożyć pracy, aby nie myśleli o Bogu i wyzwoleniu. Nakazano im produkować tyle samo cegieł jak dotychczas, ale zaprzestano dostarczać im potrzebną do tego
słomę. "Dozorcy zaś robót przynaglali i mówili: Winniście wykonać w każdym dniu codzienną swą pracę, jak wtedy, gdy słomy wam dostarczano. Bito pisarzy spośród Izraelitów, których dozorcy robót faraona ustanowili nad nimi, mówiąc: Czemu nie wykonaliście powinności waszej i nie dostarczyliście cegieł ani wczoraj, ani dzisiaj w tej mierze jak poprzednio? Pisarze zaś spośród Izraelitów przybyli do faraona i narzekali mówiąc: Czemu w ten sposób postępujesz z twoimi sługami? Nie dają teraz słomy sługom twoim i mówią nam: Róbcie cegły. I oto słudzy twoi są bici, i winę przypisuje się ludowi. Faraon im odpowiedział: Jesteście bardzo leniwi, i dlatego mówicie: Chcemy wyjść, by złożyć ofiarę Panu. Teraz idźcie, ale do pracy! Nie otrzymacie słomy, ale dostarczycie taką samą ilość cegieł. Położenie pisarzy Izraelitów stało się rozpaczliwe z powodu rozkazu: Nie umniejszajcie nic z dziennego wyrobu cegieł. Gdy wychodzili od faraona, spotkali Mojżesza i Aarona, którzy na nich czekali. I powiedzieli do nich: Niechaj wejrzy Pan na was i osądzi,
s. 55
MĘŻCZYZNA W KOŚCIELE
gdyż naraziliście nas na niesławę u faraona i jego dworzan. Wy to podaliście miecz w ich rękę, aby nas zabijali. Wtedy Mojżesz zwrócił się do Pana i powiedział: Panie, czemu zezwoliłeś wyrządzić zło temu ludowi? Czemu mnie wysłałeś? Wszak od tej chwili, gdy poszedłem do faraona, by przemawiać w Twoim imieniu, gorzej się on obchodzi z tym ludem, a Ty nic nie czynisz dla wybawienia tego ludu". Jaka stąd nauka? Podejmując walkę, pracę, modlitwę, misję - nie zdziw się, gdy sytuacja chwilowo stanie się jeszcze bardziej skomplikowana. To jeszcze nie koniec historii. Nie rezygnuj tylko dlatego że pojawiają się pierwsze trudności. Zawsze gdy w grę wchodzi coś wartościowego, trzeba pokonywać trudy i przeciwności. Dlatego pisał św. Paweł: "Weź udział w trudach i przeciwnościach jako dobry żołnierz Chrystusa Jezusa" (2 Tm 2,3). Egipt został nawiedzony licznymi plagami, aż w końcu faraon pozwolił Izraelitom odejść w spokoju. Zwykle gdy mawiany jest ten fragment Biblii młodzież pyta o autentyczność i nadprzyrodzoność tych zjawisk, naukowcy ukazują że te zjawiska można wytłumaczyć naturalnie i można spokojnie przyjąć ich autentyczność. Ale ja proponuję spojrzeć na to jak na opowieść o człowieku który szarpie
s. 56
się między swoją słabością a pragnieniem wolności. Bo faraon tak łatwo nie daje za wygraną... "A gdy się zbliżył faraon, Izraelici podnieśli oczy, a ujrzawszy, że Egipcjanie ciągną za nimi, ogromnie się przerazili. Izraelici podnieśli głośne wołanie do Pana. Rzekli do Mojżesza: Czyż brakowało grobów w Egipcie, że nas tu przyprowadziłeś, abyśmy pomarli na pustyni? Cóż za usługę wyświadczyłeś nam przez to, że wyprowadziłeś nas z Egiptu? Czyż nie mówiliśmy ci wyraźnie w Egipcie: Zostaw nas w spokoju, chcemy służyć Egipcjanom. Lepiej bowiem nam było służyć im, niż umierać na tej pustyni. Mojżesz odpowiedział ludowi: Nie bójcie się! Pozostańcie na swoim miejscu, a zobaczycie zbawienie od Pana, jakie zgotuje nam dzisiaj. Egipcjan, których widzicie teraz, nie będziecie już nigdy oglądać. Pan będzie walczył za was, a wy będziecie spokojni." (Wj 14,10-14) Mojżesz tak wiele zrobił dla ludzi, a oni ciągle mieli do niego pretensje. No cóż... Boży mężczyzna to nie słodki kotek. Nie każdy musi go lubić. Przede wszystkich chodzi o to aby wziąć odpowiedzialność za ludzi, a nie o to by budować swoją popularność. Jednak w sytuacji gdy już nic się nie da zrobić, gdy jesteśmy w sytuacji granicznej - przeżywamy śmierć bliskiej osoby, zmagamy się z cho-
robą, rozpaczą, strachem - to pozostaje jeszcze jedno: wołać do Boga. Kiedy już wreszcie wyszli z niewoli egipskiej, Mojżesz czuł się przeciążony pracą bo musiał rozstrzygać sprawy sądowe między Żydami. Wtedy teść Mojżesza powiedział do niego: Nie jest dobre to, co czynisz. Zamęczysz siebie i lud, który przy tobie stoi, gdyż taka praca jest dla ciebie za ciężka, i sam jej nie możesz podołać (Wj 18, 17-18). Doradził mu, aby był tylko przedstawicielem narodu przed Bogiem, ale do rozstrzygania spraw ustanowił innych zarządców. "Ważniejsze sprawy winni tobie przedkładać, sprawy jednak mniejszej wagi sami winni załatwiać. Odciążysz się w ten sposób, gdyż z tobą poniosą ciężar. Jeśli tak uczynisz, a Bóg cię do tego skłoni, podołasz, a także lud ten zadowolony powróci do siebie. Mojżesz usłuchał rady swego teścia i uczynił wszystko, co mu powiedział" (Wj 18 22a-24). Innymi słowy - jak zaczniesz świadomie zarządzać czasem, albo posłuchasz innej dobrej rady, również tej ze strony starszych to korona ci z głowy nie spadnie. Przede wszystkim Mojżesz uczy nas jednego: w każdej sprawie radzi się Boga. Minęło ponad trzy tysiące lat, a dzieło życia jakiego dokonał Mojżesz - wciąż trwa.
s. 57
Rzecz o autorytetach
w literaturze,
czyli w życiu
O autorytetach – niezależnie od tego, czy byli nimi święci, bohaterowie narodowi, znani artyści czy może ktoś jeszcze inny – pisało się i pisze się nadal. Trudno się nie zgodzić, że literatura jest naprawdę bogata w opisy osób, które z różnych powodów za autorytety moglibyśmy uznać. Twórcy jednak rozmaicie do takich opisów podchodzą. Danuta Cebula Z jednej strony mamy „narrację bohaterską” opowiadającą o ludziach bez skazy, z drugiej – próbę odbrązowienia. Wydaje się, że podział jest prosty. Jedni zachwycają się chodzącymi ideałami, innych to nuży i podważają wszelkie świętości. Człowiek staje więc niepewny i rozdarty pomiędzy potrzebą autorytetu a obnażaniem jego słabości czy wręcz obrazoburstwem. Niestety, taki „prosty” podział prowadzi ostatecznie do sytuacji bez wyjścia. Wydaje mi się, że problem tkwi zupełnie gdzie indziej. Kultura nasza wyrosła na epopejach, tych kolosach, w których każdy bohater jest od urodzenia cudownym dzieckiem, a czego się nie dotknie – staje się zdrowe i kwitnie. Współczesnym (tak przynajmniej sądzę) wydaje się to niestrawne. Nie przemawia wiadomość, że wielki cesarz ma ponoć kilkaset lat, a rycerzowi nikt nigdy jeszcze nie uległ, więc umiera on w końcu ze zmęczenia, nie od odniesionych ran (to wszystko i jeszcze więcej znajdziemy w Pieśni o Rolandzie). Podniosły styl i patos raczej przerażają. Gdy ktoś próbuje stylizować się na tego typu epopeje, zazwyczaj nazywa się to egzaltacją.
s. 58
“Zdaje się, iż potrze-
ba autorytetu sprawia nieraz, że chcielibyśmy, może nawet nieświadomie, przypisać komuś bezgrzeszność czy moc czynienia cudów. Wiedzieli o tym ludzie sprzed wieków i dlatego obok prawdziwych, wstrząsających nieraz żywotów świętych, można znaleźć wiele legend. Zastanowić by się można, czy ludzie tamtych czasów naprawdę bezkrytycznie przyjmowali bohaterskie opowieści? Zdaje się, iż potrzeba autorytetu sprawia nieraz, że chcielibyśmy, może nawet nieświadomie, przypisać komuś bezgrzeszność czy moc czynienia cudów. Wiedzieli o tym ludzie sprzed wieków i dlatego obok prawdziwych, wstrząsających nieraz
żywotów świętych, można znaleźć wiele legend. Jednak i oni mieli świadomość, że każdy grzeszy; być może nawet uświadamiali to sobie o wiele bardziej, niż my teraz. Mimo zupełnie fantastycznego opisu siły Rolanda autor średniowiecznego dzieła nie kryje, iż zginął on przez własną pychę. O świętym Wojciechu Bruno z Kwerfurtu napisał w XI wieku, że „jak bydlę schylał twarz ku ziemi i nie umiał spojrzeć w niebo”, a dopiero po otrzymaniu biskupstwa „przyszedł do opamiętania”. Zresztą, znamy mnóstwo przykładów świętych, którzy całe życie walczyli ze swymi słabościami. Żyjemy w czasach, w których wiele autorytetów próbuje się „zepchnąć z pomnika” poprzez wypominanie im słabości i upadków. Nieraz eksponuje się tylko ciemne strony danej postaci, by udowodnić, że szacunek do niej jest nieuzasadniony. Odnoszę wrażenie, że u źródła takich zachowań może leżeć chęć usprawiedliwienia własnych grzechów i wad. Takie „podkopywanie” autorytetów mogłoby doprowadzić do rozpaczy, bowiem ilekroć będziemy próbowali naśladować jakiegoś człowieka, odkryjemy w końcu, że on również nie jest idealny.
Na szczęście, chrześcijanin prawdziwie wierzący ma szansę zyskać nieco szerszy ogląd na rzeczywistość: wierzyć w to, że jest jeden człowiek bezgrzeszny (Maryja) i przede wszystkim w to, że jest wszechmogący Bóg, który stał się człowiekiem. Bóg, podobny do nas we wszystkim oprócz grzechu. On nas nie zawiedzie. Czy zatem chrześcijanin nie powinien uznawać żadnych autorytetów prócz Boga i Jego Matki? Zdaje się, że autorzy średniowieczni mieli świadomość tego, że w szukaniu autorytetu ważne jest, by zauważać nie same grzechy człowieka, ale to, jak człowiek ten radzi sobie ze swoimi grzechami. Jak ciągle się nawraca. I aby tych rozważań nie skończyć na średniowieczu, przytoczę przykład poezji Zbigniewa Herberta (który dla mnie pozostaje autorytetem – bowiem miał odwagę żyć tak, jak pisał). Słynny tomik wierszy Herberta pt. Pan Cogito to portret zwykłego, szarego człowieka. Tak by się nam mogło wydawać. Człowiek ten różni się on od reszty społeczeństwa może jedynie tym, że jest nieco bardziej oczytany. Ma nieciekawy wygląd (skarży się, że mimo prób uszlachetnienia „przegrał turniej z twarzą” – wiersz Pan Cogito obserwuje w lustrze swoją twarz); jest wiecznie rozdarty między błazenadą i powagą (O dwu nogach Pana Cogito); nawet rozterki duchowe ma niewielkie, na swoją miarę (Przepaść Pana Cogito to nie wszechogarniający lęk „metafizyczny” – to przepaść, która „czyta z nim gazetę”). Na domiar złego nie może osiągnąć myśli czystej: w utworze Pan Cogito a myśl czysta (chyba jednym z moich ulubionych) skarży się, że „(…)kiedy dochodzi / do stanu że myśl jest jak woda / wielka i czysta woda / przy obojętnym brzegu / marszczy się nagle woda / i fala przynosi / blaszane puszki / drewno / kępkę czyichś włosów”. A jednak, Pan Cogito to przecież „Pan Myślę”; jego pokora sprawia, że nie wywyższa się ponad innych, cierpienie znosi cierpliwie, do rzeczywistości podchodzi z dystansem, ale jest to dystans zabarwiony życzliwością, nie mający nic
wspólnego z cynizmem. Jest cichym bohaterem z gatunku tych, którzy w myśl ewangelicznej zasady dobro czynią w ukryciu i nieraz wystawiają się na pośmiewisko, ponieważ nad złem nie potrafią przejść do porządku dziennego. Czasem ta walka ze złem zaczyna się już w momencie niezgody na uczestnictwo w „przyspieszonym kursie padania na kolana” (Pan Cogito o postawie wyprostowanej). Czasem będzie prowadziła nawet do śmierci. Właściwie jako przykład powinnam przytoczyć całe, najsłynniejsze z całego zbioru Herberta Przesłanie Pana Cogito. Pokazuje ono, że zwykły człowiek również może zostać dołączony „do grona zimnych czaszek Gilgamesza Hektora Rolanda” – o których pisałam wcześniej. Słowa Herberta brzmią podwójnie wiarygodnie. On sam, choć przecież zwykły, choć inteligentny człowiek, w czasach socrealizmu odmawiał pisania wierszy pochwalnych na cześć Stalina. W konsekwencji przez dziesięć lat żył na granicy ubóstwa, podejmując się różnych prac dorywczych. W barze mlecznym stać go było jedynie na zupę i mógł pozwolić sobie na dojazd do pracy tramwa-
jem tylko w jedną stronę. Nigdy nie przystał na współpracę z władzami, co w wierszu Potęga smaku ironicznie wytłumaczył tym, że nie mógł po prostu znieść socrealistycznego kiczu i siermięgi. Ten zmysł estetyczny sporo go jednak kosztował. Zarazem przez całe życie Herbert miał problemy z wiarą (a tymczasem z jego wierszy można by się wiary uczyć!) i na pewno nie można byłoby go ustawić na pomniku. Autorytet – to taki zwykły bohater. Paradoks? Świat jest pełen takich pięknych paradoksów. Część z nich to dogmaty. Należałoby więc chyba wraz z Herbertem (i Panem Cogito) zawołać:
„- pozwól o Panie (…) nade wszystko żebym był pokorny to znaczy ten który pragnie źródła dziękuję Ci Panie że stworzyłeś świat piękny i różny a jeśli jest to Twoje uwodzenie jestem uwiedziony na zawsze i bez wybaczenia” Modlitwa Pana Cogito – podróżnika
s. 59
KULTURA
Animator kultury
- Bogusław Kaczyński Wielokrotnie słyszałam opinie na jego temat. Zwykle są zawarte w jedno zdanie: „jak on pięknie mówi”. A mówi o muzyce, precyzując, nieprzeciętnie opowiada o muzyce klasycznej, operach oraz przypomina o sławnych postaciach, wpisanych w muzyczną kulturę wysoką.
Anna Kasprzyk Nie powinno dziwić to, że ta krótka opinia wielu na temat Bogusława Kaczyńskiego, mówi o nim bardzo dużo. Jest tak „zakorzenioną” osobą, autorytetem wręcz w dziedzinie kultury, że wystarczy wypowiedzieć jego imię i nazwisko oraz dodać owe „jak on pięknie mówi” i wszystko staje się czytelne. Jest postacią nietuzinkową, której chce się słuchać. Jest bardzo rozpoznawalny i przy tym nie zasłynął żadnym skandalem. To, co do tej pory zdziałał na Polskim polu napawa w zdumienie. Zaszczepił w Polakach co najmniej chęć do zgłębiania wiedzy o operach, a także do uczestnictwa w licznych koncertach i festiwalach, które tworzył. Nie tylko w Polsce jest znany, ale na całym świecie. Prowadził wieczory galowe pt. Bogusław Kaczyński przedstawia w takich miastach jak: Pekin, Ułan Bator, Moskwa, Wiedeń, Rzym, Florencja, Neapol, Mediolan, Genewa, Paryż, Londyn, Sztokholm, Berlin, Monachium, Praga, Budapeszt, Madryt, Istambuł, Hawana, Nowy Jork, Chicago, Boston, Miami, Toronto, Montreal, Edmonton i Vancouver. Wiedzę z dziedziny historii i muzyki operowej przekazywał na licznych wykładach, a prócz tego dużym międzynarodowym sukcesem okazał się monodram o Janie Kiepurze i Marcie Eggerth. Warto wspomnieć także o jego trzech książkach: Dzikie orchidee,
s. 60
Kretowisko i Wielka sława to żart, które doceniono poprzez przyznanie ich autorowi nagród literackich. Do osiągnięć Bogusława Kaczyńskiego o wielkiej randze, bo światowej, należy zaliczyć festiwale muzyczne. Są to: Europejski Festiwal im. Jana Kiepury w Krynicy oraz Festiwale Muzyki w Łańcucie. To na nie „ściągają” liczne grona muzyków i publiczności. Bogusław Kaczyński zdobył wiele prestiżowych nagród za swoją działalność w kulturze, a jej zakres
jest ogromny. Swoją pasją zaraził już wielu i słusznie, że zostało to zauważone i uhonorowane. Trzeba też powiedzieć, że ten animator kultury wpisał się trwale w szerzenie kultury wysokiej w Polsce, a nawet na świecie. Założył też Fundację „ORFEO”, aby dzięki niej wspierać kulturę narodową, propagować sztukę wśród dzieci i młodzieży, a także w celu promowania ambitnych inicjatyw artystycznych.
KULTURA
s. 61
KULTURA
Czyj jest taniec? Maja Mroczkowska
Współczesny świat bardzo afirmuje taniec: tańce z już-gwiazdami, tańce z prawie-już-gwiazdami, tańce jakkolwiek-byle-z-pasją, itd. Lwia część branży rozrywkowej tym właśnie stoi. Myślę, że były już nawet takie momenty społecznego zenitu, że ci, którzy są „tancerzami” zaledwie w Sylwestra czy na weselu, mogli zacząć myśleć o sobie w kategorii jakiegoś wybrakowania. Czyż może być ktoś, kto jeszcze nie tańczy? Socjologia bywa naprawdę ucieszna.
W tańcu „coś” jest. Coś, co wykracza poza wrażenia estetyczne albo warsztat. Taniec porusza, ma potencjał, aby wprowadzać w stan podniosłości, która nieuchronnie odsyła poza siebie, gdzieś głębiej, a może… wyżej? Czyj więc jest taniec? Kto go „zaprojektował”? Po co i co w nim ukrył? Przed podobnymi pytaniami stanęła w 1986 roku zawodowa tancerka baletowa ze Stanów Zjednoczonych, Kathy Thibodeaux. Wtedy też Bóg poruszył jej serce pragnieniem przywrócenia sztuki we współczesnym Kościele. Sztuki jako narzędzia o niezwykłym potencjale ewangelizacyjnym, które inspirowane właściwą motywacją, jest w stanie nawrócić do Pana i przemienić życie wielu ludzi. Niespełna 4 lata wcześniej Kathy zdobyła Srebrny Medal w prestiżowych II Amerykańskich Międzynarodowych Zawodach Baletowych, by później stać się w Jackson nad Missisipi założycielką Ballet Magnifcat! oraz Akademii Sztuki Ballet Magnificat i służyć Bogu tańcem na pełen etat. Wielowiekowe obserwacje uczą, że Bóg lubi działać z rozmachem. Dlatego też szybko znalazły się osoby podzielające marzenie Kathy: już od prawie 30 lat zawodowi tancerze i nauczyciele z całego świata poświęcają życie i swój talent, aby głosić Ewangelię światu poprzez taniec. Każdego roku grupa baletowa wystawia ponad 200 spektakli teatral-
s. 62
“Bóg poruszył jej serce
pragnieniem przywrócenia sztuki we współczesnym Kościele. Sztuki jako narzędzia o niezwykłym potencjale ewangelizacyjnym, które inspirowane właściwą motywacją, jest w stanie nawrócić do Pana i przemienić życie wielu ludzi. no-muzycznych, zarówno w Stanach Zjednoczonych jak i w Europie, Azji, Ameryce Południowej, a w ubiegłym roku również w Afryce. Ich występy zobaczyło już ponad 12 milionów ludzi. Na „wysublimowane piękno, najwyższy profesjonalizm” (jak napisał o nich amerykański „Dallas Morning News”) składa się innowatorska mozaika stylów tanecznych – od klasycznego przez jive’a aż po inspiracje motywami celtyckimi i żydowskimi. W repertuarze Ballet Magnificat! znajdują się poruszające interpretacje m.in. historii Corrie ten Boom, Holenderki chrześcijanki, której rodzina ukrywała Żydów podczas II wojny światowej (opartej
na motywach powieści „Bezpieczna kryjówka”); a także przypowieści o synu marnotrawnym – „Prodigal’s Journey”. Te właśnie spektakle miała przyjemność oglądać polska publiczność w przeciągu ostatnich kilu lat w miastach takich jak Kraków, Chrzanów, Jaworzno, Wodzisław Śląski. Wrażenie widowiska było nie do opisania, wielu ludzi wzruszyło się do łez, nie licząc tych, którzy dzięki przedstawieniu zapragnęli powrócić do Boga. Szczególnie poruszające były także rozmowy, które jeszcze długo po spektaklach toczyły się pomiędzy publicznością a występującymi. Ballet Magnificat! przylatuje do Polski od 3 lat na zaproszenie Stowarzyszenia „Do Źródła”. W maju tego roku wystąpią w Krakowie, Chrzanowie, Rybniku, Toruniu oraz Raciborzu. Wiadomo, że oprócz spektaklu „Syn Marnotrawny”, który oglądaliśmy w poprzednich latach, wystawią również nowy pt. „Deliver Us!”, czyli „Wybaw Nas!”, który będzie teatralno-tanecznym przekazem historii o Mojżeszu oraz wyjściu Izraelitów z Egiptu. Jednak artyści nie będą jedynie opowiadać w nowatorski sposób dobrze już znanej historii, ale chcą ją dopowiedzieć poprzez wprowadzenie dialogu pomiędzy czasem Starego i Nowego Przymierza. Wyjście z Egiptu połączone zostanie z nieodzownym udaniem się pod krzyż Jezusa, jako Tego, w Którym dokonuje się PEŁNIA wyzwolenia.
KULTURA Taniec może być czymś więcej, niż rozrywką, chwilą przyjemności bez znaczenia dla dalszego życia. Może być emanacją Bożego Słowa, które jest skuteczne i ma moc przemiany życia, które nie odpuszcza, dopóki nie dokona Dzieła. To właśnie w taki wymiar tańca chce nas zaprosić Ballet Magnificat! – w przestrzeń sztuki nieszukającej uznania i samozadowolenia, ale sztuki, jaka chce czynić Dzieło z tych, co znajdują się po drugiej stronie sceny – czynić Arcydzieło samego Boga. Przeżyć coś naprawdę. Nie na chwilę – ale na zawsze. To tutaj, spotkajmy się. W dzisiejszym świecie ubóstwa dusz, Kochani – nie stać nas na rzeczy tanie.
Plan występów Ballet Magnificat! w Polsce: • 10.05, godz. 18:00, Kraków, Szkoła im. M. Karłowicza – „Wybaw nas!” • 11.05, godz. 18:00, Chrzanów, Miejski Ośrodek Kultury i Rekreacji (sala teatralna) – „Wybaw nas!” • 14.05, godz. 19:00, Rybnik, Rybnickie Centrum Kultury – „Syn Marnotrawny” • 16.05, godz. 19:00, Toruń, Hala Widowiskowo-Sportowa – „Syn Marnotrawny” • 17.05, godz. 18:00, Chrzanów, Kościół Chrześcijan Baptystów – Konferencja „Nabierz Ducha” • 18.05, godz. 18.00, Racibórz, Raciborskie Centrum Kultury – „Syn Marnotrawny”. s. 63
RECENZJE
Otwórzmy oczy Mateusz Nowak
Kwiecień przyniósł nam nie tylko pierwszą solową płytę Artura Rojka. Możliwe nawet, że większy rozgłos zyskał najnowszy album rockowego zespołu Luxtorpeda, który istnieje stosunkowo niedługo, a już posiada rzeszę oddanych fanów. Tytuł krążka “A morał tej historii mógłby być taki: mimo że cukrowe to jednak buraki” trzeba powiedzieć, że jest dość oryginalny. Nie on jednak jest tu najważniejszy, ale przekaz jaki płynie z każdego utworu na płycie. Do tego trzeba oczywiście przesłuchać cały album, co nie powinno być większym problemem dla wszystkich fanów dobrej muzyki.
Prawie każdy utwór na płycie rozpoczyna się od krótkiego, spokojnego wstępu, który jedynie poprzedza potężną dawkę energii, którą zaraz po nim jesteśmy atakowani. Na tej płycie nie ma miejsca na wyciszenie czy spokój. To ostre, rockowe granie, które nie odstaje wcale poziomem od tego, które mogliśmy usłyszeć na dwóch pierwszych albumach Luxtorpedy. Połączenie rapu z rockowym brzmieniem nadal sprawdza się idealnie i od strony muzycznej naprawdę ciężko cokolwiek zarzucić “burakom”. Może jedynie to, że są mało zróżnicowane, co dla wielu jednak może okazać się atutem, bo oznacza, że zespół nie udziwnia niczego i pozostaje całkowicie wierny swoim fanom. Drugą kwestią, dla mnie osobiście nawet ważniejszą, są treści, jakie artyści mają do przekazania. I tutaj również się nie rozczarowałem. I choć przeanalizuję tylko kilka wybranych tekstów, które wywarły na mnie największe wrażenie, to muszę przyznać, że wszystkie są wartościowe. Pierwszy utwór, pt. “Ostatni” daje potężnego kopa. Słowa refrenu “Mamy NIP, mamy REGON, mamy PESEL i co z tego? Mamy coś więcej! Znaczymy coś więcej!” nadałyby się na niejedno przemówienie rewolucyjne, by uzmysłowić ludziom, ile tak naprawdę są warci, mimo że rządzący widzą w nas tylko cyferki. Można więc powiedzieć, że pierwsza
s. 64
piosenka na płycie jest pewnego rodzaju protestem, ale nie tylko przeciw rządom, ale także zasadom, które panują w naszym świecie, wedle których to pieniądz jest wartością najwyższą. Następne utwory podtrzymują tą atmosferę. “Juzutnuku” nawołuje do odmiany swojego życia, odrzucenia pustego egoizmu i słuchania własnego sumienia. “Cały cyrk” metaforycznie mówi o tym, że świat ginie w chorym systemie, jak cyrk płonie w ogniu, a my, niczego nieświadomi widzowie, zgadzamy się na taki stan rzeczy bez słowa sprzeciwu. Dodatkowo każdy, kto wyrwie się z widowni, zostaje uznany za szaleńca i zniszczony. Spośród pozostałych dziesięciu utworów na szczególną uwagę zasługują trzy: “Mambałaga”, “Samotna” i “Persona non grata”. Pierwszy z nich wybrałem, ponieważ był to utwór promujący płytę, z zabawną grą słów w tytule. Jego przekaz jest jasny, nie można wiecznie tkwić w bałaganie, trzeba być uczciwym z samym sobą i poukładać jakoś swoje życie, mimo że to wcale nie jest takie proste. Drugi jest chyba najbardziej emocjonalną piosenką na całej płycie. Odnosi się do prawdy, która według autora jest “samotną matką”, ginącą we wszechobecnym kłamstwie. Głównym przekazem płynącym z tego utworu jest samoświadomość i umiejętność przyznania się do błędów. W pierwszej zwrotce podmi-
ot liryczny dokonuje swego rodzaju spowiedzi, nie boi się mówić o swoich grzechach, mimo że to jego bolesna prawda. To właśnie ten utwór pozostawił we mnie chyba największy ślad, którego zmazywać nie mam zamiaru, bo tak jak śpiewa Robert Friedrich, w kłamstwo powtarzane tysiące razy można uwierzyć, ale nigdy nie będzie ono prawdą. Ostatni z wybranych przeze mnie utworów przygniata swoją treścią. Jeżeli “Ostatni” był protestem, to “Persona non grata” mogłaby naprawdę rozpocząć rewolucję. Szczególnie chciałem zwrócić uwagę na jeden fragment: “Rano zlinczowali pracownika rzeźni, brutalnie kroił mięso na porcje, a już nocą ci sami dobroczyńcy, legalizowali dla ludzi aborcję”. Nie trzeba tu chyba nic dodawać, bo jest to doskonały komentarz do tego, co rozgrywa się na naszych oczach. Kawał dobrej muzyki, podpartej odważnymi, mądrymi tekstami, które mają na celu wyrwać nas ze snu i zrozumieć w jakim świecie żyjemy. Tak podsumowuję trzeci album Luxtorpedy, która potwierdza, że jest jednym z nielicznych zespołów na polskim rynku muzycznym, który zdobywa rozgłos w mediach, mimo bardzo ambitnej twórczości. Dlatego polecam “buraki” każdemu, nawet tym, którym z muzyką rockową nie jest po drodze.
s. 65
RECENZJE
Za kulisami
upadku nazistów Monice R.
Karolina Kowalcze
„Hitler nadal wegetuje w bunkrze. Niespokojnie krąży po pokojach. Czasem zastanawiam się, na co jeszcze czeka, dlaczego wreszcie nie skończy ze sobą, nie ma już czego ratować. Jednak na myśl o jego samobójstwie czuję rozczarowanie. «Pierwszy żołnierz Rzeszy» popełnia samobójstwo, podczas gdy dzieci bronią stolicy. Pewnego dnia rozmawiając z nim na ten temat pytam: «Mein Führer, czy nie sądzi pan, że naród niemiecki oczekuje, że zginie pan w walce, stojąc na czele swoich wojsk?». Teraz można już z nim rozmawiać o wszystkim. Opowiada zmęczonym głosem: «Fizycznie nie jestem w stanie walczyć. Drżącymi rękami nie utrzymam pistoletu. Jeśli zostanę ranny, wśród moich ludzi nie znajdzie się nikt, kto by mnie zabił». A nie chce wpaść w ręce wroga. Ma rację. Kiedy podnosi widelec do ust, drży mu ręka, z trudem wstaje z fotela, a chodząc, powłóczy nogami”[1].
Traudl Junge, jako młoda kobieta, dostała niezwykłą propozycję pracy w biurze najważniejszego człowieka w III Rzeszy Niemieckiej, Adolfa Hitlera. Nie zastanawiając się długo, spakowała najpotrzebniejsze rzeczy i na trzy lata zamieszkała w najbardziej utajnionym miejscu w nazistowskich Niemczech. Jej życie całkowicie się zmieniło: mając dostęp do wielu dokumentów i rozkazów musiała strzec tajemnic Rzeszy, nie wolno jej było odwiedzać rodziny i wyjeżdżać z terenu bunkrów Hitlera. Biorąc pod uwagę korzyści, jakie czerpała z tej pracy, nie były to wielkie wyrzeczenia. Zarabiała dużo, nie musząc płacić za pobyt w bunkrze, spotykała największe osobistości swoich czasów, mi.n. Ewę Brown, długoletnią narzeczoną samego Führera, nie wspominając już o czasie spędzonym na obiadach, rozmowach i herbatce z Adolfem Hitlerem, człowiekiem, który decydował o losach całej Europy. Junge nie ukrywała swojej fascynacji Hitlerem. Słuchała rozmów, jakie prowadził, obserwowała, jak spędzał wolny czas, w jaki sposób zwracał się do kobiet, jak traktował Blondi, swojego psa, i jak – wręcz po
s. 66
“W swojej książce szc-
zegółowo opisuje rozmowy współpracowników Hitlera, swoje obowiązki, zdziwienia, uczucia oraz atmosferę jaka panowała w bunkrach w ostatnich dniach wojny. ojcowsku – troszczył się o niego. Nie zadawała pytań. Podobnie jak prawie cały naród nie sprzeciwiała się sytuacji, w jakiej się znalazła: starała się czerpać jak najwięcej z otrzymanej od życia szansy. To właśnie w bunkrze zawiązała przyjaźń z Ewą Brown i wieloma oficerami Rzeszy, to właśnie tam poznała swojego pierwszego męża, Hansa Jungego, ordynansa Führera. Junge była świadkiem potęgi i upadku III Rzeszy Niemieckiej. Patrzyła, jak Hitler beztrosko spędzał czas w bunkrach, podczas gdy jego żołnierze umierali na frontach wojny, widziała
również, jak rozpada się cały system narodowego socjalizmu tak szczegółowo zaplanowany przez największe umysły tamtych lat. Przyglądała się, jak nieświadome zagrożenia dzieci Goebbelsów spokojnie bawią się w pomieszczeniach bunkrów, uważając Hitlera za swojego wujka i jak Ewa Brown pisała listy pożegnalne do swojej rodziny, gdy oczywiste stało się, że Niemcy przegrały wojnę. Sprytnie wykorzystując zamieszanie w państwie, przedostała się do części Niemiec zajętej przez Amerykanów, cudem uniknęła wywózki do Rosji. Przez wiele lat nie mogła uporać się z przeszłością. Żyła tak, jak żyły Niemcy: jakby nic się nie stało. Jakby nie pomagała mordercom, jakby obozy śmierci nigdy nie powstały, jakby krew nigdy się nie przelała, jakby nigdy nikt nie cierpiał… Dopiero po wielu latach zdecydowała się wydać swoje wspomnienia napisane na krótko po skończeniu wojny. Na ich podstawie nakręcono „Upadek”1, film pokazujący ostatnie dni życia Hitlera. „Oczywiście, że cały horror, o którym usłyszałam podczas procesu w Norymberdze, o 6 milionach Żydów, dysydentach, czy ludziach innych ras,
RECENZJE
którzy zostali zabici, wstrząsnął mną głęboko. Ale wtedy jeszcze nie byłam w stanie zobaczyć w tym związku ze swoją przeszłością. Uspokajałam się myślą, że nie jestem osobiście za to odpowiedzialna i że nie wiedziałam o skali tego. Ale pewnego dnia, kiedy, przechodząc obok tablicy upamiętniającej Sophie Scholl, przy Franz-Joseph-Strasse, zobaczyłam, że ona była w moim wieku i że została stracona w roku, w którym zaczęłam pracować dla Hitlera. Wtedy dopiero zrozumiałam, że młodość nie jest żadnym usprawiedliwieniem i że mogłam odkryć prawdę”3. Wspomnienia Junge i Miller, „Z Hitlerem do końca. Wyznania osobistej sekretarki wodza III Rzeszy” to niezwykłe historyczne świadectwo. Pokazuje ono, jak łatwo zmanipulować ludzi i jakie korzyści może przynieść życie w niewiedzy. Traudl Junge potrzebowała wielu lat, by dojrzeć do prawdy o wojnie i samej sobie. Wspomnienia były dla niej rozrachunkiem z przeszłością. W swojej książce szczegółowo opisuje rozmowy współpracowników Hitlera, swoje obowiązki, zdziwienia, uczucia oraz atmosferę jaka panowała w bunkrach w ostatnich dniach wojny. „Z Hitlerem do końca” pokazuje przeszłość taką, jaką była: niczego nie koloryzuje. Dalego jest ważnym zeznaniem wojennym, które warto poznać.
Świadectwo Junge pokazuje również utopię różnych teorii, które zakładają, że Hitler uciekł z nazistowskich Niemiec, przeżył wojnę i umarł w wieku siedemdziesięciu lat: „Biorę Ottona Gunschego na bok i szukam zacisznego kąta, gdzie można by spokojnie porozmawiać. Chcę się dowiedzieć, jak Hitler umarł. Gunsche jest rad, że może o tym opowiedzieć: «Jeszcze raz pozdrowiliśmy Hitlera, po czym poszedł razem z Ewą do swojego pokoju i zamknął drzwi. Goebbels, Bormann, Axmann, Hewel, Kempka i ja staliśmy na korytarzu i czekaliśmy. Zanim strzał przerwał ciszę, minęło może dziesięć minut, które nam wydały się wiecznością. Po kilku sekundach Goebbels otworzył drzwi i weszliśmy do środka. Fürher strzelił sobie w usta, a oprócz tego rozgryzł ampułkę. Czaszka rozpadła się na kawałki i wyglądała okropnie. Ewa Brown nie użyła swojego pistoletu, tylko połknęła truciznę. Zawinęliśmy głowę Hitlera w koc, po czym Goebbels, Axmann i Kempka wynieśli zwłoki schodami do parku. Ja wziąłem ciało Ewy. Nie sądziłem, że mimo drobnej postury, będzie taka ciężka. Na górze w parku, kilka kroków od bunkra, ułożyliśmy ciała obok siebie. Nie mogliśmy iść dalej, bo ostrzał był bardzo silny, wiec wybraliśmy najwyższy lej po bombie. Kempka i ja oblaliśmy ciało benzyną i stojąc przy wejściu rzuciłem na nie
płonącą szmatę. Oba ich ciała natychmiast stanęły w płomieniach…». Gunsche milknie, a ja rozmyślam o kruchości ludzkiego istnienia. Jeszcze przed kilku dniami Hitler był najpotężniejszym człowiekiem w Rzeszy, a teraz jest jedynie kupką popiołu, którą rychło rozwieje wiatr. Ani rzez chwilę nie wątpiłam w słowa Gunschego. Widziałam, jak był wstrząśnięty po wykonaniu ostatniego rozkazu Hitlera, a on, nieskomplikowany, silny, prosty chłopak, na pewno by tego nie potrafił tak udawać. Zresztą dokąd mógłby się udać Hitler? W jego zasięgu nie było nie było żadnego pojazdu, żadnego samolotu, żadnego tajnego przejścia, które prowadziłoby z bunkra na wolność. Do tego Hitler nie mógł już normalnie chodzić, ciało odmawiało mu posłuszeństwa…”4. Moim zdaniem te słowa bronią się same. Nikt nie mógł znaleźć czaszki Hitlera, skoro pod wpływem strzału rozpadła się na kawałki. Hitler nie był w stanie uciekać: był schorowany, często nie mógł wstać z łóżka, mało spał, brał wiele leków powstałych na bazie narkotyków, które rujnowały już i tak bardzo słaby organizm, a on sam nie dbał o siebie, był wegetarianinem na ubogiej diecie, która nie dostarczała mu odpowiednich składników odżywczych, nie mógł nawet patrzeć na słońce, o czym wspomina Junge. Nawet jeśli genialnie zaplanowałby ucieczkę, choroby, które niszczyły jego organizm, nie pozwoliłyby mu dożyć starości. Książka Junge została napisana nie tylko dla wszystkich ciekawych wojny, ale dla tych którzy próbują rozliczyć się ze swoja przeszłością albo historią swojej rodziny. Bezpośredniość i szczerość z jakimi praca została napisana sprawiają, że problemy jakie porusza, są nadal aktualne. Źródło cytatów: T. Junge, M. Müller, „Z Hitlerem do końca. Wyznania osobistej sekretarki wodza III Rzeszy przy współpracy Melissy Müller”, przeł. z niem. Barbara i Daniel Lulińscy. Wyd. Bellona, Warszawa 2003. [1] „Upadek”, reż. Oliver Hirschbiegel, Austria, Niemcy, Włochy 2004.
s. 67
Noe:
RECENZJE
wybrany przez Boga,
odrzucony przez środowiska wierzących Jest taki żydowski rodzaj literacki o nazwie midrasz. Dzieli się na dwa gatunki: midrasz halachiczny (od hebr. halacha – droga; wykładnia prawa, droga postępowania) i midrasz hagadyczny (od hebr. hagada – opowieść, parabola). Dlaczego o tym piszę w kontekście filmu Aronofsky’ego „Noe: Wybrany przez Boga”? Ponieważ siedząc w kinie, miałam nieodparte wrażenie, że uczestniczę w hagadzie. Już się tłumaczę. Maja Mroczkowska U Żydów z hagadą jest tak, że przy konstruowaniu opowieści główny szkielet jest wzięty dokładnie z tekstu biblijnego, a następne rozwija się go, nadbudowując, interpretując i komentując wedle własnej fantazji. Oczywiście – to nie dla sportu, ani popisywania się literackim warsztatem – chodzi o medytacyjne, twórcze zagłębienie w tekst natchniony, w celu pogłębienia swojej wiary. W tradycji żydowskiej zbiory midraszy hagadycznych nie mają statusu kanonicznych, ale są wysoko cenione jako narzędzie pomocnicze w studiowaniu Pisma. Podobnie rzecz ma się z filmem „Noe”. Główny zarzut pod jego adresem dotyczy niebiblijności przekazu i nazbyt fantazyjnej interpretacji. W porządku. Jest tam mnóstwo wątków, których nie ma w Księdze Rodzaju, ale czy to już przesądza o herezji albo przynajmniej uzasadnia zniesmaczenie biblijnych tradycjonalistów? Ja nie znalazłam tam niczego – w pełnej świadomości tego, co jest tylko i wyłącznie wytworem fantazji reżysera i scenarzysty – co ubliżałoby Bogu czy było niezgodne z Jego naturą. To trochę tak, jakby czepiać się Jezusa, że Jego przypowieści nie są historia-
s. 68
“Nie piszę tego dla
czynienia manierycznej opozycji. Nie mam kompleksu: jak wszyscy w prawo, to ja w lewo. Zanim film się zaczął, oddałam Bogu ten czas, prosząc, żeby mi się objawił poprzez te obrazy i zostałam prawdziwie poruszona.
mi z życia wziętymi – ale przecież w nich nie chodzi o fakty, o to, czy syn marnotrawny istniał naprawdę albo czy panny były tylko nieroztropne, a może całkiem głupie – chodzi o przesłanie! Czy nie działa w nas duch faryzeizmu, kiedy spierając się o formalne szczegóły, być może zamykamy się na Boże przesłanie? Nie piszę tego dla czynienia manierycznej opozycji. Nie mam kompleksu: jak wszyscy w prawo, to ja w lewo. Zanim film się zaczął, oddałam Bogu ten czas, prosząc, żeby mi się objawił poprzez te obrazy i zostałam prawdziwie poruszona. Po
wyjściu z kina długo modliłam się, chcąc rozeznać i poukładać sobie to, czego doświadczyłam. Nie jestem typem nawiedzonej baby-histeryczki, która jak się nie popłacze w kinie, to straciła 20 zł na bilet. Nie jestem. I wiem, że to, co przeżyłam, jest prawdziwe. O co chodzi z tymi upadłymi aniołami? Tak, zgadzam się, że w zestawieniu z Biblią, pomysł jest totalnie odjechany. Nie współgra też z angelologią uznającą upadłe anioły za wrogów ludzi, prototypy demonów. Jednak tutaj, zdaje się, mamy do czynienia z kompletnie innym układem, korzystającym jedynie z terminu: upadłe anioły. Filmowy koncept jest absolutnie autorski i, uważam, nie czyni szkody. Przyczyną ich upadku było sprzeniewierzenie się Bogu i za to musiały odbywać karę „uziemienia” w oblepieniu pyłem ziemi i niemożności powrotu do Nieba. Jednak, kiedy „giną” w obronie Noego – tego, który był wybrańcem Pańskim – ich wina zostaje niejako odpokutowana i Bóg pozwala im powrócić do Siebie. Przesłanie: bunt – kara, pokuta – miłosierdzie. Coś się nie zgadza z naturą Boga? O co chodzi z tym psychotyc-
RECENZJE znym Noem? Jeśli chodzi o bohaterów z tekstów Starego Przymierza (Testamentu), jesteśmy od dziecka formowani do traktowania ich jako „postaci warte laurki” i niewiele się to nastawienie zmienia w miarę dojrzewania w wierze. Odczarujmy ich wszystkich trochę. Bardzo poruszające było dla mnie zobaczyć serce Noego tak absolutnie zdeterminowane, aby wypełnić wolę Bożą. Jakkolwiek opacznie ją zrozumiał. W jego decyzjach nie dostrzegłam megalomanii albo fanatycznej kokieterii. On sam jest kompletnie złamany tym, co wydaje mu się, że jest Bożym nakazem, znajdujemy go na skraju rozpaczy i rozdarcia pomiędzy powinnością a utratą rodziny. Wierność doprowadzona do ostateczności, kiedy Niebo milczy, pomimo rozpaczliwych pytań i upadnięcia na kolana. Na tym polega odczarowanie osoby Noego: chociaż to jemu dana została wizja potopu, chociaż to on został wybrany, chociaż to w jego ręku spoczywał autorytet i ostatnie zdanie należało do niego – nikt nie ma monopolu na poznanie Boga i najbardziej nawet namaszczony przywódca może się mylić. Tym bardziej
znacząca wydaje mi się końcowa rozmowa z jego synową, która uzupełnia poznanie Boga, jakie miał – własnym, wyzwalającym go z błędu, w który popadł. Przesłanie: bez względu na pełnione funkcje, status w Kościele czy przynależność denominacyjną – prywatyzowanie objawienia Bożego prowadzi do psychotycznej katastrofy. Potrzebujemy słuchać siebie nawzajem, bo tylko wtedy nasze poznanie Boga może być komplementarne. Co mnie ujęł, to obalenie jeszcze jednego mitu. Chodzi mianowicie o kwestię, jakoby Bóg Starego Przymierza (Testamentu) był bardziej aktywny i rozmowny: te wszystkie spektakularne cuda, podboje, osobiste rozmowy z Mojżeszem, obiad z Abrahamem pod dębami Mamre, ect. To zasługa przekazu literackiego, Bóg się nie zmienia. Dzisiaj mówi tymi samymi sposobami, co wtedy. Przez sny, okoliczności, innych ludzi, bez szaleństw, po prostu w codzienności. Dlatego cenię sobie, że również Noe w realizacji filmowej nie miał jakiegoś tajnego portalu do Stwórcy, ani nie pojawia się jakaś zjawiskowo kształtna chmurka na niebie jako sygnał objawienia. Bohater czyta na bieżą-
co ze zdarzeń, w respekcie wobec Bożych sposobów artykulacji, nie tupie nogami; nawet doprowadzony do ostateczności, w pokorze pada na kolana. Aronofsky, mówią, to przecież ateista. Jego poprzednie produkcje, dodają, dalekie są od duchowych motywacji, można je okreslić raczej jako ciężkie i do bólu świeckie. Poza tym, jeśli już o tym mowa, czyż może być coś dobrego z Hollywoodu? Ale wiecie co ja sobie pomyślałam, siedząc w kinie i chłonąc obraz? Bez względu na motywacje reżysera czy aktorów, moje serce zostało zewangelizowane przez ten film. Przypomniałam sobie werset z Pisma: „Chwały Mojej nie oddam innemu” (Iz 48,11) i naprawdę to zobaczyłam – jak Bóg potrafi odebrać Sobie chwałę „nawet” w hollywoodzkiej produkcji, czy ona tego chce, czy nie chce. Doświadczyłam tego, że Bóg jest nieskończenie szerszy niż te wymiary, które Mu wyznaczamy ramami naszego wyznania. Że przekracza przydzielony przez ludzi „dopuszczalny ciężar gatunkowy życia” i objawia się jak chce i przez co chce. I amen.
s. 69
J E S T E M, W I Ę C M Y Ś L Ę
O roli autorytetu
w budowaniu wiary
Kamil Majcherek
Jaka jest rola autorytetu w naszej wierze? Skoro zamierzam na ten temat pisać, to – jak łatwo się domyślić – sądzę, że duży. I to na dwóch poziomach. Na, nazwijmy to, wyższym poziomie: jeśli katolik chce pozostać katolikiem, a nie stać się kimś doktrynalnie i życiowo zabłąkanym, musi słuchać tego, czego Kościół naucza. Na niższym poziomie: potrzebujemy, oprócz autorytetu samego Boga, Jego prawa i Kościoła, również „mniejszych” autorytetów w naszej wierze – innych ludzi.
To nauczanie ma oczywiście kilka różnych poziomów mających różne stopnie obowiązywalności – oprę się pokusie wejścia w tym miejscu głębiej w temat. Jak chętnie temu autorytetowi my, jako katolicy (proszę wybaczyć tak okrutną generalizację) się poddajemy? Zapewne większość z nas chciałaby się obronić i powiedzieć, że nie ma z tym większego problemu. I pewnie, przynajmniej na pierwszy rzut oka, tak to wygląda. Chyba nie jest jednak tak różowo. Jesteśmy niestety tak skonstruowani, że niechętnie dowiadujemy się tych rzeczy, które mogłyby nas przymusić do zmiany pewnych przyzwyczajeń, a te – gdybyśmy wiedzieli to, czego nie chcemy się dowiedzieć – musielibyśmy uznać za złe; lub przynajmniej dowiedzenie się tego odebrałoby nam poczucie pewnego komfortu, które daje nam niewiedza. Katolickie zasady moralności są jednak nieubłagane: nawet jeśli w momencie popełniania czynu nie zdajemy sobie sprawy, że jest on zły, to jeśli ta nasza niewiedza jest wynikiem naszego zaniedbania, ona sama jest zła – czyli, mówiąc bez ogródek, jest grzechem. Jaki to ma związek z autorytetem? Bardzo duży. Zasady moralności są ugruntowane w dwóch podstawowych miejscach: w prawie naturalnym i w Objawieniu. Oba te źródła moralności są wzajemnie komplementarne, wyrażają bowiem jedno prawo, mianowicie prawo
s. 70
“Jedną z nowości, którą
chrześcijaństwo wprowadziło do świata antycznego, i którą nadal – wbrew temu, co proponuje świat – chrześcijaństwo wprowadza, jest docenienie pewnego wymiaru bierności: jest to pewien paradoksalny na pozór jej wymiar, można by tu bowiem mówić o aktywnej bierności.
Boże. A nie ma większego autorytetu, niż autorytet Boga. Przez autorytet rozumiemy więc, przynajmniej w tym kontekście, zobowiązanie do podporządkowania się i naśladowania kogoś bądź czegoś – również „czegoś”, ponieważ Bóg udziela swego autorytetu prawom i wspólnotom przez siebie ustanowionym: tak autorytet zyskuje więc również Kościół. Wiara bez podporządkowania się autorytetowi jest narażona na groźne wypaczenia – bowiem to dzięki Kościołowi wiemy, w CO wierzymy i DLACZEGO wierzymy. Bez Kościoła możemy
być przekonani do tego, jak rozkwita nasza wiara. W czym to nam jednak pomoże, jeśli nie będzie to już wiara w Chrystusa takiego, jaki objawił się Kościołowi i nim przewodzi? Bez autorytetu możemy pójść w wierze i w ogóle w życiu daleko. Ale niekoniecznie we właściwym kierunku. Jest jeszcze drugi, „niższy”, poziom autorytetu związanego z wiarą. On też związany jest z tym, jak skonstruowany jest człowiek. Mianowicie: w naturalny sposób potrzebuje on i poszukuje wzorów do naśladowania. Świat ludzkiej wiary, będący integralną częścią życia, nie jest tu wyjątkiem. Potrzebujemy, oprócz autorytetu samego Boga, Jego prawa i Kościoła, również „mniejszych” autorytetów w naszej wierze – innych ludzi. Nie są nieomylni (Kościół zresztą też nie we wszystkich sytuacjach jest nieomylny – to właśnie kwestia różnych poziomów Jego nauczania), ale mimo wszystko nasza wiara zaczyna się niebezpiecznie kurczyć, jeżeli nie wspieramy jej przynajmniej częściowo na ludziach, których uznajemy za dojrzalszych od nas. Wiara potrzebuje Kościoła jako wspólnoty. Z oboma tymi poziomami wiąże się jeszcze trzecia ważna sprawa. Trudna sprawa. Posłuszeństwo. Jedną z nowości, którą chrześcijaństwo wprowadziło do świata antycznego, i którą nadal – wbrew temu, co proponuje świat – chrześcijaństwo
J E S T E M, W I Ę C M Y Ś L Ę
wprowadza, jest docenienie pewnego wymiaru bierności: jest to pewien paradoksalny na pozór jej wymiar, można by tu bowiem mówić o aktywnej bierności. O co chodzi? Zarówno klasyczna filozofia, jak i współczesny świat doceniają przede wszystkim aktywność: im więcej aktywności w danym czymś bądź kimś, tym zdaje się doskonalszy. W naszych czasach przekonanie to przebija się w presji hiperrozwoju własnej osobowości, talentów, czy szerzej: własnego życia. A co proponuje chrześcijaństwo? Początkiem wiary jest bierność. Nie jest to jednak bierność rozumiana jako przeciwieństwo działania, aktywności, lecz bierność, która wyraża się w pierwszym rzędzie w słuchaniu. Aby zrodziła się wiara, trzeba otworzyć się na Słowo Boga; aby tego Słowa słuchać, należy wycofać się z pola aktywności i nastawić się na przyjęcie Bożego działania. Ono bowiem zawsze uprzedza dobro przez nas czynione. I w tym sensie nasza bierność jest również aktywna – wymaga bowiem przyjęcia otrzymanych przez Boga darów. Nie jest więc zamknięciem i zasklepieniem się – jest otwarciem się na działanie Pana. To wymaga jednak porzucenia pokusy aktywizmu, zagłuszającej często prawdziwe życie duchowe, które – powiedzmy raz jeszcze – u swoich podstaw jest przede wszystkim przyjmowaniem działania. Wiarę – jak każde inne dobro pochodzące od
Boga – trzeba najpierw przyjąć, aby dopiero potem móc się nią dzielić. Ten receptywny (czyli „przyjmujący”) wymiar chrześcijaństwa został nieco na nowo odkryty w dwudziestowiecznej teologii, m. in. przez Hansa Ursa von Balthasara; wielki wpływ takiego rozumienia receptywności widać w filozofii człowieka, ludzkiej miłości i ludzkiego ciała Jana Pawła II. Dlaczego przyjęcie takiego wymiaru bierności jest trudne? Po pierwsze dlatego, że współczesny świat pcha nas w zupełnie inną stronę, to znaczy w stronę całkowitego porzucenia słuchania na rzecz działania. To jeden z wielkich dramatów naszych czasów: wszyscy chcą mówić, niewielu naprawdę chce słuchać. Po drugie dlatego, że często ten wymiar receptywny związany jest z podporządkowaniem się – zwłaszcza jeśli idzie o naszą wiarę. Tu również jednak blokadę stawia współczesna kultura, ubóstwiająca niczym nieskrępowaną wolność i indywidualizm. Musimy jednak pamiętać, że chrześcijaństwo jest w pierwszym rzędzie religią słuchania: ze słuchania rodzi się wiara. Z nich wynika posłuszeństwo. Nadaktywność w tej sferze jest równie szkodliwa, jak nadmierna bierność. Jakkolwiek paradoksalnie może to zabrzmieć, w dużej mierze chrześcijański radykalizm w obecnych czasach powinien się przejawiać nie przez działanie (a przynajmniej nie w pierwszym rzędzie przez
działanie), ale przez przyjmowanie dzięki słuchaniu. I na koniec: gdyby ktoś mnie dziś zapytał o mój autorytet, jeśli chodzi o wiarę – i nie tylko o wiarę – pierwszym nazwiskiem, które przyszłoby mi do głowy, byłoby: Wyszyński. Dla mnie absolutny gigant wiary, człowiek, dzięki któremu Kościół w Polsce przetrwał niezwykle trudne czasy: komunizmu z jednej strony, a mających miejsce na Zachodzie posoborowych aberracji z drugiej – w tak dobrym stanie. Człowiek, który stał się prawdziwym autorytetem – właśnie dlatego, że nie na autorytecie zależało mu na pierwszym miejscu, a na byciu ojcem dla wszystkich, których Bóg powierzył jego opiece. Kardynał Stefan Wyszyński jest żywym przykładem tego wszystkiego, o czym mówiłem wyżej. Od niego powinniśmy się uczyć poważnego budowania swojej wiary; tego, że zaczyna się ona od posłuszeństwa Słowu Bożemu i Kościołowi; tego, że na tym posłuszeństwie zaczyna się budowanie od rzeczy małych i niepozornych, takich jak porządna organizacja swojego planu dnia; i tego, że dopiero na takich małych rzeczach można zbudować porządną organizację swojego życia. Kardynał Wyszyński mówi nam bowiem i to, że prawdziwy posłuch i szacunek zyskuje się, wymagając najpierw od siebie, a dopiero potem od innych; i do tego od siebie wymagając więcej.
s. 71
Aneks: grafika z okładki: http://pl.freepik.com/ grafika z artykułów: http://pl.freepik.com/, http://www.flickr.com/ zdjęcia z recenzji: materiały promocyjne dystrybutora zdjęcia do artykułów historycznych: Instytut Pamięci Narodowej
s. 72