nr 13 / 2014
23 czerwca - 6 lipca
Gdzie te chłopy s. 1
SPIS TREŚCI
WYDARZENIA I OPINIE 6 8
Kościół przeprasza MATEUSZ PONIKWIA
NIE OGARNIAM 18
MARIUSZ BACZYŃSKI
Dziesięć dni Mundialu za nami
TEMAT TEMAT NUMERU NUMERU
MATEUSZ NOWAK
10
Aby byli jedno
12
Księże Lemański, opamiętaj się pan
WOJCIECH URBAN
Taśma prawdę ci powie
20 22
MARIUSZ BACZYŃSKI
24
Kryzys męskości KAROLINA KOWALCZE
Co po takim życiu? DANUTA CEBULA
Do tanga wciąż trzeba dwojga MAŁGORZATA RÓŻYCKA
26
Mężczyzna do mężczyzny o kobietach i małżeństwie MACIEJ PUCZKOWSKI
TAKA SYTUACJA 14
Za górami, za lasami... tata mieszkał z Frankiem
30
MICHAŁ MUSIAŁ
32
ALEKSANDRA BRZEZICKA
MYŚLI NIEKONTROLOWANE 16 s. 2
Kapitalizm - to nie przejdzie! MACIEJ PUCZKOWSKI
Mój rower - czyli o tym, co czują mężczyźni, ale o tym nie mówią Istota kapłaństwa męskość WOJCIECH URBAN
34
Być dżentelmenem
36
Telewizor i kanapa a patologie męskości
ANNA KASPRZYK
KAJETAN GARBELA
SPIS TREŚCI
ROZMOWA NUMERU 40
W ABW nie ma monotonii
ROZMOWA KULTURALNA 52
PIOTR ZEMEŁKA
WOJCIECH URBAN GRZEGORZ SUPERSON
ROZMOWY 44
RECENZJE
Bóg Hebrajczyków jest inny - czyli jak rozumieć Stary Testament
56
KRZYSZTOF RESZKA
60
46
KAMIL DUC
Grand Budapest Hotel
SARA NAŁĘCZ-NIENIEWSKA
Grace czy dis-Grace of Monaco?
MAJA MROCZKOWSKA
EDUKACJA Stan alarmowy w edukacji matematyczno-przyrodniczej
Gonię za miłością i pokojem - cz. 1
62
6 wojen. 11 przepisów. 60 mln poległych. Wojna od kuchni
WOJCIECH URBAN
64
Vabank - czyli jak okrasć złodzieja
MICHAŁ MUSIAŁ
KAZANIA PONADCZASOWE 50
Zapracowany tata
66
Urodzeni biegacze
67
Smak życia w cieniu śmierci
MICHAŁ MUSIAŁ
70
JESTEM, WIĘC MYŚLĘ
CZEMU ŻYCIE Sam fakt życia O. TOMASZ MANIURA
Miecz przeznaczenia ma dwa końce MATEUSZ NOWAK
KS. MIROSŁAW MALIŃSKI
51
KAROLINA KOWALCZE
74
Karol Wojtyła o znaczeniu ojcostwa
s. 3
KAMIL MAJCHEREK
WSTĘPNIAK
Gdzie te chłopy Współczesny mężczyzna ma utrudnione zadanie. Udowodnić męskość w dzisiejszym świecie, to nie takie proste jak mogłoby się wydawać. Zwłaszcza, jeśli wszem i wobec trąbi się o pogłębiającym kryzysie męskości. Zwłaszcza, jeśli różnice między facetem, a babą przestają powoli istnieć.
Anna Zawalska Danuta Rinn zastanawiając się gdzie ci mężczyźni, prawdziwi tacy wyznaczyła bardzo wysoką poprzeczkę jeśli chodzi o ideał faceta: „Bojownicy spraw ogromnych, owładnięci ideami o znaczeniu wiekopomnym, i wejrzeniu, jak ze stali. Gdzie umysły epokowe, protoplaści czynów większych, niż pokątne, zarobkowe kombinacje tuż przed pierwszym. Nieprzekupni, prości, zacni, wielkoduszni i szlachetni. Gdzie-że oni, gdzie tytany woli, czynu, intelektu…”. W końcu każda kobieta chciałaby księcia z bajki, który na białym koniu przybędzie i zagwarantuje swojej księżniczce dostanie życie. Tymczasem rzeczywistość niestety ma odcienie szarości. Książęta w niej nie istnieją, a męskość sama w sobie niestety podupada. W jaki sposób – każdy widzi. Wystarczy przejść się do sklepu, gdzie trudno rozróżnić odzież
damską od męskiej, wystarczy zrobić sobie spacer po centrum handlowym, żeby pooglądać uniseksów i urządzić konkurs pod tytułem „facet, czy baba”. Jednak nie tylko o wizualne kwestie tu chodzi. Bowiem męskość to sprawa o wiele szerzej zakrojona. Kryzys polega na tym, że faceci się rozleniwili. Nie walczą. Są zniewieścieli. Użalają się nad sobą. Nie potrafią podejmować decyzji i liczą na to, że wszystko odbędzie się bez ich udziału. Niestety, w dużym stopniu to nasza wina. Wina kobiet. Bo to my kształtujemy swoich mężczyzn. My wyznaczamy im wyzwania, którym są w stanie podołać. To my nadajemy im pewne wartości. A przynajmniej tak to powinno wyglądać. Tymczasem kobiety same są sobie winne, bo wchodzą w rolę mężczyzn. Jak nie samodzielne femi-
nistki odzierające facetów z godności, to przykładne służebnice podające mężczyźnie wszystko na tacy. Nie ma miejsca na wyzwania, na poszukiwanie celu i na walkę w imię określonych idei. Zarówno męskość, jak i kobiecość rozłażą się całkowicie przez gendery i inne wymysły współczesności. Więc to nie tyle kryzys męskości, co tożsamości płciowej. Kryzys różnic i próba ich zatarcia. Różnic, które z jakiegoś powodu istnieją. Różnic, które są potrzebne. Wręcz niezbędne do normalnego funkcjonowania w społeczeństwie. Ale dość zrzędzenia. Myślę, że nowy numer nakreśli nasz punkt widzenia w temacie męskości. Gorąco polecam! Redaktor Naczelna Anna Zawalska
Redaktor Naczelna: Anna Zawalska Redakcja: Mariusz Baczyński, Kajetan Garbela, Aleksandra Brzezicka, Krzysztof Reszka, Mateusz Nowak, Marcin Dryja, Anna Żmudzińska, Kamil Duc, Piotr Zemełka, Robert Jankowiak, Karolina Kowalcze, Anna Kasprzyk, Tomasz Markiewka, Wojciech Greń, Agnieszka Bar, Maciej Puczkowski, Kamil Majcherek, Sara Nałęcz-Nieniewska, Maria Nejma-Ślęczka, Wojciech Urban, Konstancja Nałęcz-Nieniewska, Anna Bonio, Jan Barański, Maja Mroczkowska, Michał Musiał, Marek Nawrot, Małgorzata Różecka, Danuta Cebula Korekta: Katarzyna Zych, Andrea Marx Współpracownicy: ks. Tomasz Maniura OMI, ks. Mirosław Maliński Reklama i promocja: Mariusz Baczyński, Kajetan Garbela, Beata Bajak Strona internetowa: Damian Baczyński Adres e-mail: mozecoswiecej@gmail.com
s. 4
s. 5
WYDARZENIA I OPINIE
Kościół przeprasza W dniach 20 – 21 czerwca po raz pierwszy w Polsce odbyła się
międzynarodowa konferencja podczas której omawiano w sposób kom-
Kościele katolickim. Organizatorem wydarzenia było Centrum Ochrony Dziecka funkcjonujące przy krakowskiej Akademii Ignatianum. pleksowy kwestie dotyczące problemu pedofilii w
Mateusz Ponikwia
POSTAWIĆ PIERWSZY KROK
Spotkanie zorganizowane pod hasłem: „Jak rozumieć i adekwatnie odpowiedzieć na wykorzystanie seksualne małoletnich w Kościele?”, objęte zostało patronatem Konferencji Episkopatu Polski. Na konferencję zostali zaproszeni nie tylko hierarchowie kościelni, ale również osoby, które pracują z dziećmi i młodzieżą albo na co dzień mogą spotkać się z ofiarami przemocy seksualnej. Panele dyskusyjne prowadzone były przez odpowiednio wykształcone osoby mogące poszczycić się bogatym dorobkiem zawodowym i wieloletnim praktycznym doświadczeniem. Nie będziemy unikać niewygodnych pytań dotyczących czynników wewnętrznych i zewnętrznych, które zwiększyły ryzyko popełnienia karygodnych czynów – mówił główny organizator konferencji, czyli o. Adam Żak SJ, koordynator ds. ochrony dzieci i młodzieży z ramienia Episkopatu, a zarazem dyrektor Centrum Ochrony Dziecka. Podkreślił on ponadto, że celem konferencji było swego rodzaju oczyszczenie z grzechów popełnionych przez niektórych duchownych, a także podjęcie działań umożliwiających pomoc ofiarom oraz ukierunkowanych na tworzenie bez-
s. 6
“Równie głośno
wybrzmiała wypowiedź Prymasa Polski arcybiskupa Wojciecha Polaka, który zwrócił uwagę, że trzeba korzystać z doświadczeń innych Kościołów w rozwiązywaniu tych problemów i na potrzebę coraz większej wrażliwości na pojawiające się sytuacje i przychodzących pokrzywdzonych ludzi. piecznych środowisk wspierających wzrost dzieci i młodzieży.
DĄŻYĆ DO IDEAŁU
Rozpoczęciu Konferencji towarzyszyła Msza święta koncelebrowana pod przewodnictwem kardynała Stanisława Dziwisza, metropolity krakowskiego. W wygłoszonej homilii zaakcentował on, że nie może być przyzwolenia na dokonywanie czynów pedofilskich, nie tylko w kręgu
kościelnym, ale nade wszystko w nim. Kardynał ubolewając nad zaistniałymi sytuacjami zaznaczył, że godzą one w wiele dóbr – przede wszystkim w godność pokrzywdzonych, młodych ludzi, ale także w cały Kościół, gdyż powoduje to spadek zaufania, utratę wiarygodności jako instytucji, a także może przyczyniać się do problemów wewnętrznych. W nawiązaniu do czytań mszalnych powiedział, że każdy kroczy drogą swoich doświadczeń życiowych, z którymi związane są również ból, cierpienie i porażki. W tych sytuacjach najistotniejsze jest, aby odnaleźć Jezusa Chrystusa, który jako największy Skarb nadaje im sens. Metropolita podkreślił, że nie może być poczytywany za usprawiedliwienie fakt, że odsetek zachowań dewiacyjnych w kręgu duchowieństwa nie przekracza tego odnotowanego dla innych zawodów. Przyznał też, że zło i grzech mają dostęp do naszego życia, a wkradając się do serca dokonują w nim spustoszenia niejednokrotnie krzywdząc przy tym inne osoby. Powołując się na wezwanie św. Jana Pawła II, który uważał, że ewangeliczna odpowiedź jest pilnie konieczna, kardynał zaznaczył, że trzeba w sposób jasny i bez wahania stawić czoła problemowi, tak aby Kościół oczyszczony z wielkiego zła
WYDARZENIA I OPINIE
uczynionego przez niektórych kapłanów i zakonników mógł skuteczniej pełnić swoją misję pośród świata. Jest to droga konieczna, choć niełatwa i naznaczona bolesnymi ranami. Przyjąć trud i ból oczyszczenia i czynić wszystko, co możliwe, by takie przypadki się nie powtórzyły – to jest ewangeliczna odpowiedź Kościoła przypomniana nam przez Benedykta XVI. Innej drogi nie ma! – mówił podczas kazania.
SZCZERA SKRUCHA
Kolejnym kluczowym wydarzeniem towarzyszącym konferencji było wieczorne nabożeństwo pokutne prowadzone przez biskupa Piotra Libera. W homilii podczas przebłagalnej liturgii za grzechy wykorzystania seksualnego dzieci i młodzieży przez duchownych hierarcha wyraził ubolewanie, że pewna część Kościoła wciąż nie potrafi wysłuchać ofiar i uczciwie nazwać pedofilii zbrodnią. Biskup płocki zauważył, że podstawowym obowiązkiem jest wsłuchanie się w głos pokrzywdzonych i udzielenie im niezbędnej pomocy. Mówca zapewnił, że Kościół w Polsce chce zachować solidarność z ofiarami tych przestępstw, wyrazić im głębokie współczucie i ratować w nich to, co da się uratować. Przyznał on także, że zbyt często hierarchowie ulegali stosowanym przez sprawców
mechanizmom obronnym, takim jak wmawianie, że był to tylko pojedynczy wypadek, że to dziecko nachodziło sprawcę i usiłowało uwieść, że stało się tak z powodu nadmiernego spożycia alkoholu i że to już się nie powtórzy. Z całą mocą zaakcentował on, że nie ma przyzwolenia na takie czyny, które jako uwłaczające godności należy uznać za nieakceptowalne. Równie głośno wybrzmiała wypowiedź Prymasa Polski arcybiskupa Wojciecha Polaka, który zwrócił uwagę, że trzeba korzystać z doświadczeń innych Kościołów w rozwiązywaniu tych problemów i na potrzebę coraz większej wrażliwości na pojawiające się sytuacje i przychodzących pokrzywdzonych ludzi. Postawa wobec ofiar winna być pełna empatii, stawiająca na pierwszym miejscu przyjęcie siostry lub brata, który cierpi. Mówił on również o potrzebie wiedzy i podejmowania odważnego działania – nie emocjonalnego i chaotycznego, lecz takiego, które będzie wyzwalało, umacniało i budowało zamiast burzyć i niszczyć.
POSTANOWIENIE POPRAWY
także hierarchia kościelna dostrzega powagę problemu i nie pozostaje obojętna na grzech pedofilii w kręgach duchowieństwa. Nie jest to już zakazany temat lub nieistniejąca kwestia, ale realny problem, który należy wyeliminować. Ponadto umożliwiła ona podjęcie dyskusji na temat przeciwdziałania podobnym zjawiskom w przyszłości oraz w kwestii relacji z ofiarami, które cierpią z uwagi na zaistniałą sytuację. Przeprowadzone spotkanie stanowi zalążek i dobry początek do prowadzenia dalszych działań i podejmowania inicjatyw mających na celu walkę z pedofilią i neutralizowanie jej skutków. Podkreślić trzeba, że wiele pozostaje jeszcze do zrobienia w tej sprawie. Słowa, które padły w Krakowie zobowiązują do dalszych posunięć, których celem powinno być zadośćuczynienie ofiarom i zapobieganie podobnym, niepożądanym sytuacjom. Z całą stanowczością trzeba rzec, że odbyta konferencja napawa nadzieją, gdyż postawa hierarchów kościelnych na niej zaprezentowana jawi się być szczerą i wiarygodną.
Konferencję należy uznać za przełomową przynajmniej z uwagi na kilka powodów. Przede wszystkim stanowiła ona przełamanie pewnej bariery i pokazała społeczeństwu, że
s. 7
WYDARZENIA I OPINIE
Dziesięć dni Mundialu za nami
Cóż to było za dziesięć dni! Pod względem sportowym nie można się do niczego przyczepić. Mecze stoją na bardzo wysokim poziomie, pada mnóstwo bramek, a faworyci zawodzą tworząc nowych potencjalnych mistrzów. Wydarzenia na Mundialu przechodzą najśmielsze oczekiwania i jeżeli nic się nie zmieni, to zapowiadają nam się naprawdę najlepsze mistrzostwa w historii. Choć niestety tylko od strony sportowej. Mateusz Nowak
R
ywalizacja na tegorocznym Mundialu wchodzi w decydujący etap fazy grupowej. Jednak już w kilku grupach sprawa wydaje się być wyjaśniona. W grupie A Kamerun już pożegnał się z rozgrywkami, a Chorwacja i Meksyk będą bezpośrednio walczyć ze sobą o awans. Brazylii do przejścia dalej wystarcza remis z outsiderem z Afryki, co raczej wydaje sie być jedynie formalnością. W grupie B za to po dwóch kolejkach już wszystko jest jasne, choć takiego obrotu spraw nikt nie mógł się przed mistrzostwami spodziewać. Zapewniony awans po dwóch zwycięstwach mają już Holandia i Chile, a z turniejem żegnają się Australijczycy i obrońcy tytułu, najlepsza drużyna ostatnich 6 lat na świecie - Hiszpania. To właśnie ustępujący mistrzowie są sprawcami największej sensacji. Tego po prostu nie dało się przewidzieć. Hiszpania mająca bilans bramkowy po dwóch meczach 1:7? Brzmi jak niezły kawał, a to przecież fakt. Po czymś takim ciężko typować jakiegokolwiek faworyta mistrzostw, zwłaszcza że pogromcy mistrzów - Holendrzy, w swoim drugim meczu, z Australią, męczyli się niemiłosiernie i wygrali zaledwie 3:2 po niezwykle wyrównanym spotkaniu.
s. 8
“Wydarzenia sporto-
we to jednak oczywiście nie wszystko, choć to one skupiają uwagę widzów na całym świecie. Niemniej jednak trzeba wspomnieć o tym, że manifestacje antyrządowe nie ustają, choć o tym oczywiście się nie mówi. W grupie C potwierdziły się moje przypuszczenia i Kolumbia dość pewnie wygrała dwa pierwsze spotkania. Grupa D za to całkowicie zadziwiła piłkarski świat. Opatrywana mianem "grupy śmierci" była za sprawą Urugwaju, Włoch i Anglii. Kostarykanie byli tu skazywani na pożarcie. I o ile ich zwycięstwo w pierwszym meczu z Urugwajczykami można było jeszcze zrzucić na kark słabego wejścia w turniej bardziej utytułowanych rywali czy braku Luisa Suareza w składzie, to odprawienie z kwitkiem Włochów było już dla mnie szokiem. Sześć punktów po dwóch meczach, z Urugwajem i Włochami, i awans do kolejnej rundy, tego chyba najwięksi optymiści w Kostaryce nie
zakładali. I pomyśleć, że jeszcze 8 lat temu nasza reprezentacja potrafiła z drużyną z Ameryki Środkowej wygrać. Sukces Kostarykańczyków sprawił oczywiście, że inna utytułowana drużyna musiała się z turniejem pożegnać. Anglicy mimo że grali po raz pierwszy od wielu lat na wysokim poziomie i wreszcie mają skład mogący walczyć o najwyższe trofea, to nie potrafili tego wykorzystać. Przegrali dwukrotnie 1:2, najpierw z Włochami, później z Urugwajczykami (a właściwie z Luisem Suarezem) i mogą się już pakować. A piłkarze z Półwyspu Apenińskiego będą musieli walczyć o awans w ostatnim meczu z Suarezem i spółką, co przy obecnej formie króla strzelców Premier League wydaje się być bardzo ciężkim zadaniem. W grupie E w fantastycznej dyspozycji są Francuzi, którzy rozprawiają się póki co z rywalami bez litości. W grupie F planowo, choć póki co bez szału i tylko dzięki Messiemu, zwycięża Argentyna. W grupie G za to zrobiło się ciekawie dzięki remisowi Niemców z Ghaną. Piłkarze z Afryki przedłużyli w ten sposób swoje nadzieje na awans i powtórzenie wyniku sprzed czterech lat, kiedy dotarli aż do ćwierćfinału mistrzostw. Aktualne wydarzenia boiskowe sprawiają, że Mundial ogląda się z zapartym tchem. Nie ma praktycznie
WYDARZENIA I OPINIE
dnia, w którym mielibyśmy jakieś słabsze mecze. Jak dotąd rozczarowało tak naprawdę tylko jedno spotkanie: Iran-Nigeria. Pozostałe są na bardzo wysokim poziomie, przez co wytypowanie faworyta graniczy obecnie z cudem. Świetnie grają jak na razie Francuzi, dobrze również prezentują się Holendrzy, Chilijczycy i Kolumbijczycy. Argentyńczycy też wygrali pierwsze dwa spotkania, ale nie zachwycili. Mimo remisów w drugich kolejkach nadal wysoko u bukmacherów stoją akcje Brazylii i Niemiec. Nie wolno już nikomu oczywiście zlekceważyć Kostaryki, Meksyku czy choćby pięknie grającej Ghany. A spoza tego grona znajdzie się jeszcze parę innych drużyn, jak choćby Włoch, Urugwaj czy Belgia, których aspiracje sięgają przecież bardzo wysoko. Wniosek jest więc jeden: po dwóch kolejkach spotkań wiemy jeszcze mniej niż wiedzieliśmy przed turniejem. Grono faworytów zostało poszerzone, nawet pomimo odpadnięcia Hiszpanów i Anglików. I tak naprawdę obecnie nie zdziwiłbym się gdyby to jakaś mniej znana drużyna sięgnęła po najcenniejsze piłkarskie
trofeum. Piłka nożna idzie do przodu i na Mundialu nie ma słabych drużyn, co powinno poważnie dać domyślenia działaczom Polskiego Związku Piłki Nożnej. Bo patrząc na grę Ghany czy Wybrzeża Kości Słoniowej to my naprawdę jesteśmy sto lat za murzynami. Wydarzenia sportowe to jednak oczywiście nie wszystko, choć to one skupiają uwagę widzów na całym świecie. Niemniej jednak trzeba wspomnieć o tym, że manifestacje antyrządowe nie ustają, choć o tym oczywiście się nie mówi. Aby cokolwiek się w tym temacie rozeznać, trzeba naprawdę się natrudzić, bo żadne media o tym nie wspominają. Poza tym realizatorzy transmisji również mnie rozbawiają. W trakcie meczu Niemcy-Ghana na boisko wbiegł szalony, półnagi kibic. Gra oczywiście została przerwana, a na ekranie nie widzieliśmy całej akcji ochroniarzy, tak naprawdę oglądając tylko przekaz telewizyjny nie mamy pojęcia co się stało. Obawiam się, że może to być spowodowane tym, że Brazylijczycy się boją jakichś ekscesów podczas spotkań. Prawdopodobnie ten kibic
chciał tylko zrobić coś szalonego, może przybić piątkę któremuś z piłkarzy, jednak realizatorzy woleli dmuchać na zimne. Gdyby tak był obwieszony różnymi transparentami albo wykrzykiwał niewygodne dla rządu hasła, to ten obrazek poszedłby w świat. A do tego przecież nie wolno dopuścić. Za wszelką cenę pokazuje się nam w mediach tylko to co ładne, a ukrywa się brzydką prawdę. Nie wiem czy w ten sposób właśnie szerzy się współczesna propaganda, ale nie jest ona do końca skuteczna, bo większość ludzi na świecie chyba jednak rozumie co się dzieje w Brazylii. Są jednak bierni, bo przecież w mediach nie ma jakiegoś jednoznacznego dowodu. Dlatego też operatorzy uniknęli pokazywania akcji łapania narwanego kibica. A przynajmniej takie jest moje zdanie. Miejmy jednak nadzieję, że jak sie Mundial skończy to rząd Brazylii pójdzie po rozum do głowy i zacznie bardziej dbać o swoje społeczeństwo. A jeśli chodzi o sam turniej to wierzę, że tych pierwszych dziesięć dni to dopiero przedsmak tego, co nas czeka w kolejnych dwudziestu.
s. 9
WYDARZENIA I OPINIE
Aby byli jedno Prawica zwiera szyki. A przynajmniej tak twierdzi portal wpolityce.pl. Dwa tygodnie temu opublikowali wywiad z Jarosławem Kaczyńskim, w którym prezes mówił między innymi o możliwości współpracy z mniejszymi ugrupowaniami. Dwa dni temu opisali wyniki rzekomego porozumienia między Kaczyńskim a Gowinem. Czy zjednoczenie prawicy jest dziś możliwe? Wojciech Urban
P
olska prawica ma zasadniczo ze sobą dwa poważne problemy. Po pierwsze, nigdy tak naprawdę „prawicą” nie była – zamiast na konflikcie pracodawca-pracownik, ukształtowała się w oparciu o konflikt „kontusza z frakiem”. A więc stosunek do tradycji, niepodległości, religii. Przez to nie jest w stanie nawiązać efektownej współpracy z zagraniczną prawicą. Drugi problem, to skłonność do podziałów. Jeżeli przypatrzymy się ostatniemu ćwierćwieczu polskiej polityki, zatrważa ilość ugrupowań, szczególnie w pierwszym dziesięcioleciu III RP. Zjednoczenie Chrześcijańsko -Narodowe, Porozumienie Centrum, Kongres Liberalno-Demokratyczny, Unia Polityki Realnej, Akcja Wyborcza „Solidarność”, Prawo i Sprawiedliwość, Platforma Obywatelska, Liga Polskich Rodzin, Kongres Nowej Prawicy, Solidarna Polska Z. Ziobry, Polska Jest Najważniejsza, Polska Razem J. Gowina, Ruch Narodowy – to tak z grubsza wyliczając. Fraktalność ta ma swoje oczywiście swój powód. Za PRLu istnieć mogła tylko jedna partia – PZPR. Wszelkie inne stanowiły nielegalną opozycję. Stąd też ciężko było utworzyć większą organizację, by nie zostać wykrytym. Toteż małe grupy skupiały się wokół charyzmatycznego lidera. Z racji niebezpieczeństwa infiltracji przez bezpiekę z nieufnością odnoszono się do „nowych”, a od wszystkich wymagano przede wszystkim wojskowej
s. 10
“Partie prawicowe
mają do wyboru dwie drogi do zwycięstwa. W sytuacji, gdy do wyborów idzie jakieś 20-30% wyborców, należałoby przekonać do siebie wyborców niezdecydowanych. dyscypliny i posłuszeństwa. W nowych warunkach „wolnej” ojczyzny, gdy do polityki weszli w większości ludzie, którzy pierwsze doświadczenia nabywali w konspiracyjnych warunkach, przyzwyczajenia pozostały. A gdy przychodzi do dzielenia „łupów” o konflikty niełatwo. Stąd podziały. Wszyscy zdają sobie jasno sprawę, że kartel partyjno-medialno-biznesowy, który reprezentuje PO, mimo licznych kompromitacji, jakoś się jeszcze trzyma w ryzach. Co prawda sondaże, protesty uliczne, nastroje społeczne czynią sytuację ekipy Donalda Tuska coraz gorszą, jednak przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi też „było pewne”, że tak skompromitowana ekipa się nie utrzyma. A jednak. Dlatego prawica musi się zjednoczyć. Jest to zarówno w interesie jej, jak i w interesie kraju. Tylko czy będzie w stanie? Fundamentem układu musi być PiS – dysponująca sporym, zdyscypli-
nowanym elektoratem. Tylko czy ten elektorat zrozumie potrzebę zbratania się ze „zdrajcą” (Ziobro) czy „prawicowym Palikotem” (Gowin)? I drugie pytanie czy wspólne listy wyborcze z PiSem nie zniechęcą wyborców głosujących na nowe ugrupowanie w celu przełamania monopolu „bandy czworga”? Układanki i kombinacje partyjne wzbogaca jeszcze, do niedawna wyśmiewane, ugrupowanie Janusza Korwin-Mikkego. Nie da się nie zauważyć jego rosnącej pozycji, świetną robotę wizerunkową robi pozyskany niedawno Przemysław Wippler, szczególnie w kontekście ostatnich afer. Duża grupa młodych wyborców, chcących gruntownej zmiany, bardzo dobre posługiwanie się mediami społecznościowymi, do tego atrakcyjny program, mający być odtrutką na fiskalizm Tuska. Rosnąca popularność może jednak przełożyć się na niechęć do strategicznych sojuszy. Partie prawicowe mają do wyboru dwie drogi do zwycięstwa. W sytuacji, gdy do wyborów idzie jakieś 20-30% wyborców, należałoby przekonać do siebie wyborców niezdecydowanych. To droga trudna i niepewna, najpierw należałoby zdiagnozować, czemu owa grupa nie chodzi na wybory i czego oczekiwałaby, następnie należałoby dokonać zmian – a były by to bolesne zmiany. Pozostaje inna droga – zjednoczenie. Wydaje się, że łatwiejsza, ale czy pewna?
s. 11
WYDARZENIA I OPINIE
Księże Lamański,
opamiętaj się pan W niedzielę, 22 czerwca, miało miejsce wyjątkowo ciekawe spotkanie zorganizowane przez Krakowski Klub Tygodnika Powszechnego. Przy wszystkich wątpliwościach jakie wzbudza nie mogłem sobie odpuścić tej konferencji.
Mariusz Baczyński
Liczyłem na jakikolwiek dwugłos, wymianę zdań, cokolwiek. Wszak, zgodnie z dziennikarskim rzemiosłem, tak się dobiera gości, by ich zdanie różniło się w kilku fundamentalnych kwestiach. Więc siedziałem na spotkaniu i słuchałem raz O. Puciłowskiego, raz ks. Lemańskiego i momentami uszom nie wierzyłem.
Nie muszę chyba mówić, że żadnego dwugłosu nie było. W sumie prowadząca spotkanie, Dominika Kozłowska, O. Puciłowski i ks. Lemański wyrażali spójne poglądy i tylko uzupełniali swoje wywody. Już się w sumie pogodziłem z tym, że niczego ciekawego się nie dowiem, ani nic interesującego już nie usłyszę. Ot, argumentacja oczywistych oczywistości. Papież Franciszek poprawił PR Kościoła czy może faktycznie zabrał się za reformy? To pytanie przeszło bez żadnego echa. Mimo, że znajduje się w nim pole do kontrowersyjnych wniosków to żaden z prelegentów nie odważył się ich podnieść. Nie było w sumie powodu, żeby to robić. Robiło się dość nijako. Ludzie Kościoła o Kościele, jasno, rzeczowo i bzdurnie nie odkrywczo. W Polsce nie ma chęci przyjęcia nauczania Franciszka. To teza jaką ustawił sobie ks. Lemański za punkt wyjścia z drugiego pytania. I wtedy zaczęło wychodzić jego niezadowolenie z tego co go w życiu spotkało. „Polscy biskupi nie są w moim wyobrażeniu czysto ludzcy” – mówił o hierarchach polskiego Kościoła w kontekście ich zamknięcia na ludzi. Oczywiście bez nazwisk, same ogólniki, bo tak bezpieczniej. „Na szczęście jest kilku w Polsce takich, z
s. 12
“Partie prawicowe
mają do wyboru dwie drogi do zwycięstwa. W sytuacji, gdy do wyborów idzie jakieś 20-30% wyborców, należałoby przekonać do siebie wyborców niezdecydowanych. którymi da się jeszcze rozmawiać” – dodaje. Całe szczęście, pytanie tylko o czym? Od tej pory koniec z tematami bezpiecznymi. Ks. Lemański włączył tryb ofiary. Lekkość, swoboda i przekonanie. Te słowa opisują wypowiedź wiadomej osoby na temat tego jacy powinni być polscy biskupi, a jacy nie są. Począwszy od tego jak topornie im przychodzi wcielać w życie wskazania Franciszka dotyczące służebności, poprzez brak chęci do dialogu, skończywszy na pisaniu dokumentów, których nikt nie czyta. Jeżeliby wziąć na poważnie te słowa, to człowiek nie mający pojęcia o Kościele w Polsce gotów jest pomyśleć, że mieszkamy w kraju zacofania, gdzie Kościół sterowany jest przez oligarchów z pasto-
rałami, którym w głowie mają tylko niepodzielne panowanie i utrudnianie maluczkim wyznawania Wiary. Widać, że od pewnego czasu jest mu nie podłodze z biskupami. Lemański mówił i cała sala mu wierzyła. Nie wiem czy to kwestia autorytetu, jakim darzą tego księdza środowiska Tygodnika Powszechnego, czy też głębokiego przekonania z jakim celebrował każde słowo. Jednak przekonanie i pewność siebie się skończyły gdy pojawiły się pytania. Wśród kilkunastu tylko dwa dotyczyły aktualnej, dość jednoznacznej sytuacji ks. Lemańskiego. O ile, na pytanie zadane przez gówniarza z aparatem w ręku, bo przy średniej wieku zgromadzonych na sali oscylującej koło 50 inaczej o sobie mówić mi nie wypada, mógł pozwolić sobie bezczelnie nie odpowiedzieć, to na podobne zadane przez osobę doświadczoną wiekiem odpowiedzieć wypadało. No i dopiero wtedy zaczęło się na całego… Kilku biskupów w kuluarowych rozmowach ponoć powiedziało: „ma ksiądz rację, ale nie mogę powiedzieć tego biskupowi księdza.” To fragment odpowiedzi na pytanie dotyczącej kwestii sytuacji ks. Lemańskiego. Jacy biskupi? W jakich sprawach? No i kiedy tą racje mu przyznali? To przecież, aż się prosiło o sprostowanie,
jednak nikt o nie poprosił. Ot skończyliśmy na wniosku, że ks. Lemański ma rację tylko nikt mu jej oficjalnie nie przyznaje. Ręce opadają. „Nie mam już sił i możliwości obrony. Nie wiem nawet kiedy braknie mi sił do normalnego funkcjonowania.” Siedzę i uszom nie wierzę. On to faktycznie powiedział. Brakuje ci merytorycznych argumentów? Zrób z siebie ofiarę, która nie ma szans na obronę. Erudycyjna sztuczka niskich lotów, ale zadziałała. Wątek swojej tragedii jednak ciągnął dalej. Dowiedzieliśmy się bowiem, że biskup Hoser wystosował przeciw księdzu Lemańskiemu aż 60 decyzji. Liczba przytłacza. Bo to kilkadziesiąt dokumentów, istna nagonka na księdza, któremu racje przyznają nieznani nikomu biskupi. Co tu dużo mówić, publiczkę, zaskarbił tym jeszcze bardziej. Dobrze, że dodał, że z całej puli wniosków do odwołania poszło tylko 6, ponoć dwa już Watykan odrzucił. Mówię ponoć, bo biorę przez palce te wypowiedzi. Zwłaszcza po tym co usłyszałem na końcu. „Jak można wybrać się na emeryturę w wieku 53 lat? Wystarczy sprzeciwiać się temu co niekatolickie w Kościele.” Tak. Ks. Lemański mówi, święcie jest przekonany, że jego ciężki los spotkał go dlatego, że walczył z tym co złe w Kościele. Wszak walka o uznanie metody In vitro przez Kościół słuszna i podziwu godna zupełnie tak samo jak zabijanie. Brak
katolicyzmu krzyczy wręcz, z braku przyzwolenia na eutanazję więc o niego walczyć także trzeba. Nie wspominając o życiu na kocią łapę. No ja się pytam jak Kościół może tego zabraniać!? Na szczęście jest ks. Lemański, który o to walczył, jednak, został w sposób podły uciszony. Przecież w takiej sytuacji nie ma nawet jak z nim dyskutować. Skoro całą swoją działalność ma za krucjatę w słusznej sprawie. Mam tu jednak żal do organizatorów i środowiska Tygodnika Powszechnego. Jestem przekonany, że ci ludzie do idiotów nie należą. To przecież nierzadko, wykładowcy, księża, katolicy wykształceni i oczytani. Skąd w takim razie bierze się to głupie zapatrzenie w Lemańskiego, który bezczelnie manipuluje tanimi chwytami i opiera się na argumentach nie do sprawdzenia? A nawet jeśli jakimś cudem dali się na to nabrać, to czy nie wiedzą o co ten, odsunięty od posługi kapłańskiej, człowiek walczył i do jakich mediów wędrował, by znaleźć tam pomoc? Do końca miałem nadzieję, że pojawią się jakieś głosy rozsądku. Może nie na głos wypowiedziane, bo pewnie zostały by ponownie przemilczane, ale choć wyszeptane. Szeptów niestety nie miałem okazji usłyszeć, za to tumult gromkich braw, a jakże. Byłem świadkiem kreacji nowego bożka Tygodnika Powszechnego. I boli mnie to, bo za jakiś czas ktoś znów spuentuje mój katolicyzm tym,
że jestem taki jak to środowisko. Abstrahując od kwestii wiary i od tego jaki procent powyższego środowiska popiera Lemańskiego, robią oni krzywdę Kościołowi, bo budują przekonanie, że Kościół nie budzi autorytetu wśród wiernych. Gdzieś pod koniec dyskusji padło stwierdzenie, że liczba młodych na sali jest zatrważająco niska. Organizatorzy wyrażali niezadowolenie, a we mnie budziło to niepohamowaną nadzieję. Momentami tych bredni słuchać się nie dało. Nie mówię, że cały Tygodnik Powszechny jest zły, ale jego zacofanie i bardzo ograniczone myślenie stwarza pole do narodzin takich postaci jak Męczennik Lemański i martwi mnie to, bo mam realne obawy, że owe czasopismo robione jest pod konkretną grupę, a nie po to, by mówić jasno. Pisać czarno na białym. Tak, tak, nie, nie. Jeden z organizatorów na zakończenie powiedział: „proszę pamiętać, że w Krakowie ma ksiądz przyjaciół.” To chyba jedyna rzecz jaka usprawiedliwia tą farsę i uwielbienie Lemańskiego. Bo jeśli przyjmiemy że przyjaźń jakąś formą Miłości jest i że Miłość lubi być ze swej definicji ślepa to jest nadzieja, że ktoś kiedyś przejrzy na oczy i skończy tą bajkę o księdzu, którego nie lubi jego biskup, a wszyscy inni przyznają mu rację tylko na prywatnych kawkach.
s. 13
TAKA SYTUACJA
Za górami, za lasami… tata mieszkał z Frankiem Aleksandra Brzezicka
Z
O decydującej roli bajek w rozwoju dzieci wszyscy jesteśmy przekonani. Chętnie sięgamy po klasykę – baśnie braci Grimm czy bajki Charlesa Perraulta (twórca Czerwonego Kapturka), a ostatnio zaobserwować można powrót do kultowych, choć „starych” polskich bajek. Przygody Bolka i Lolka, Kota Filemona czy Kasztaniaków to – jak sądzę – gest sprzeciwu rodziców, wymierzony przeciwko zagranicznym bajkom, promującym często jedynie przemoc i postaci antybohaterów. Ale minione miesiące to czas nowych propozycji – nie tylko dla najmłodszych, ale i dla ich rodziców… tych bardziej światłych i „świadomych”.
atroskane o losy małych Europejczyków - Unia Europejska, a także Światowa Organizacja Zdrowia – pochylają się nad programami skierowanymi do małych odbiorców. I sporządzają raporty, które w bezlitosny sposób obnażają głupotę… ale nie tę zawartą w badanych materiałach, ale swoich własnych przedstawicieli i polityków. Bo, jak się okazuje, bajki przedstawiające tradycyjny model rodziny godzą w społecznie aprobowaną równość płci (a i jakże, skoro mężczyzna zarabia na dom, a kobieta wychowuje dzieci i dba o rodzinę), a „polski” „Murzynek Bambo” to bajka na wskroś rasistowska. Nuda? Szukanie rozgłosu? Brak kompetencji? A może właśnie wiedza, której brakuje nam – nieświadomym rodzicom z małych wiosek? Jak przekonują unijni eksperci, wiele popularnych bajek jest niepoprawnych politycznie – jedne rzekomo godzą w mniejszości narodowe, inne propagują zafałszowany model rodziny (bo kto powiedział w laickim
s. 14
“I tak oto w belgij-
skim teleranku ‘wesoły Penisek’ skacze radośnie wśród łąk i kwiatów, instruując dzieci, w jaki sposób można doprowadzić do przyjemności seksualnej i... srebrzystego deszczu. W Niemczech popularnością cieszy się „pomoc edukacyjna” w postaci komiksu, która jest wykorzystywana w przedszkolach. światopoglądzie, że rodzina musi składać się z rodziców obojga płci? ), jeszcze inne godzą w prawa kobiet i przedstawiają je w podrzędnej roli
(np. gospodyni domowej). A my tego wszystkiego słuchamy i zaczynamy wierzyć w absurd, który piętrzy się wraz z kolejnymi pomysłami europosłów. Weźmy na warsztat wpisanego na czarną (o, przepraszam – zakazaną?) listę „Murzynka Bambo” Juliana Tuwima. Nie jestem wykwalifikowanym filologiem ale cztery lata studiów polonistycznych nie pozwalają mi dostrzec w opowieści o afrykańskim Bambo ani oczywistych, ani też sprytnie zakamuflowanych treści rasistowskich. Wierszyk przybliża Murzynka jako kolegę z odległego kraju, który – choć wyraźnie różni się od polskiego i europejskiego dziecka – może liczyć na koleżeństwo i równe traktowanie z jego strony. Dlatego degradację wiersza Juliana Tuwima, jak i słynne już domysły odnośnie orientacji seksualnej jednego z Teletubisiów… włóżmy między bajki. Koniec końców, absurdalne domysły polskich i europejskich polityków nie mają realnego wpływu na życie naszych dzieci i nasze wy-
bory. Jedynie ośmieszają i poddają w wątpliwość wartość pracy niektórych organów UE. Ale ostatnie miesiące przynoszą zjawisko nowe i bardziej ekspansywne – bajki i programy instruktażowe dla najmłodszych, które mają „wyręczyć” rodziców w edukacji seksualnej. I tak oto w belgijskim teleranku ‘wesoły Penisek’ skacze radośnie wśród łąk i kwiatów, instruując dzieci, w jaki sposób można doprowadzić do przyjemności seksualnej i . . . srebrzystego deszczu. W Niemczech popularnością cieszy się „pomoc edukacyjna” w postaci komiksu, która jest wykorzystywana w przedszkolach. Sytuacja fabularna komiksu zarysowuje się następująco – chłopiec bez większych emocji opowiada swoim rówieśnikom o rozwodzie rodziców, o tym, że „teraz Tata i Frank mieszkają razem, pracują razem, jedzą razem, śpią razem.” Później następuje sugestywny opis tego, jak to „Drugi Tata” łowi z chłopcem owady na lekcje przyrody, czyta mu książki, robi pyszne bułeczki z marmoladą. Wreszcie z
ust matki-rozwódki – również liberalnej i pogodzonej z sytuacją – pada wyjaśnienie i zapewnienie, że „homoseksualizm to tylko inna forma miłości a miłość to najpiękniejszy sposób na bycie szczęśliwym.” Unijne dyrektywy mówią jasno – w wieku czterech lat dziecko powinno mieć świadomość „przyjemności z dotykania własnego ciała i masturbacji w okresie wczesnego dzieciństwa”, między czwartym a szóstym rokiem życia zdobyć informacje o związkach osób tej samej płci, a po szóstych urodzinach (ale koniecznie przed dziewiątymi!) powinno znać „podstawowe metody antykoncepcji” (z dopiskiem „planowanie i decydowanie o swojej rodzinie”). Wszystko to opatrzone jest rzekomo naukowym komentarzem i forsowane pod sztandarem równie rzekomo „rzetelnej wiedzy”. Można problem zignorować, albo zareagować wyłącznie śmiechem. Jako rodzice i obywatele mamy jednak wpływ (czy aby na pewno?) na decyzje naszego rządu, dlatego nie
bądźmy bierni i żywo reagujmy na kolejne pomysły płynące z Zachodu. Potrzeba tylko trochę wiedzy, krytycyzmu, i – choć to smutne, jeśli wziąć pod uwagę rolę polityków w reprezentowaniu spraw obywateli – zdrowego rozsądku, by przekonać się, co tak naprawdę kryje się pod opakowaniem „rzetelnej wiedzy” i troski o edukację seksualną naszych dzieci.
s. 15
MYŚLI NIEKONTROLOWANE
Kapitalizm
– to nie to!
Powszechnie wiadomo, że źle się dzieje w państwie polskim. Jedni upatrują winy w nieudolności rządzących inni – celniej – kierują swoje oskarżenia w stronę systemu. Problem w tym, że ci drudzy na uzdrowienie Polski i świata jako remedium wskazują zwykle kapitalizm. Tylko czy podmieniając mechanizmy społeczno-gospodarcze, nie robimy trochę jak ten stryjek, co zamienił siekierkę na kijek? Maciej Puczkowski
W
alczymy z takim systemem zniewolenia, który niewoli nas aktualnie, jednak czy w czasach kapitalizmu nie walczono z kapitalizmem? Czy socjalizm nie był przedstawiany jako lekarstwo na kapitalizm? Ktoś spyta: “Czy należy szukać złotego środka pomiędzy tymi dwoma?”. Niestety istnieje ryzyko, że pomiędzy dwoma systemami zniewolenia leży tylko jakaś ich kombinacja, ale wciąż będzie to system zniewolenia. Odpowiedź na to, do czego powinniśmy dążyć i z czego w dalszą drogę wychodzić znajduje się – jak zwykle zresztą – w Piśmie Świętym. Przyjrzyjmy się gminie chrześcijańskiej. W pierwszej chwili musimy obronić ją przed oskarżeniem o komunizm. Pierwsi chrześcijanie – być może nie wszędzie – pieniądza zdają się używać wyłącznie w kontakcie ze “światem zewnętrznym”. Wewnątrz gmin jednak czerpią ze wspólnej puli i każdy bierze tyle, ile potrzebuje, a oddaje wszystko, co ma. Właściwie, gdyby nie ów świat zewnętrzny, pieniądz nie byłby im do niczego potrzebny. Ktoś powie: “komuna”. Znajdźmy zatem różnice. Kiedy apostołowie w dzień pięćdziesiątnicy zostali napełnieni Duchem Świętym, wyszli na ulice i nauczali wielu po-
s. 16
“Aby znaleźć “sys-
tem” wolności, nie należy szukać systemu, ale tworzyć dobre środowisko dla rozwoju cnót lub inaczej – duchowości człowieka. Paradoksalnie system, który panował w gminie chrześcijańskiej można by określić jako ideał kapitalizmu i komunizmu egzystujący jednocześnie bez użycia pieniądza i środków przymusu. bożnych Żydów ze wszystkich stron świata, którzy owego dnia przebywali w Jerozolimie. Przede wszystkim nie byli to zwykli ludzie, ale pobożni. Można by więc sądzić, że w sensie arystetelesowskim byli to ludzie szlachetni, czyli żyjący wedle cnót. To znaczy, że mieli właściwy stosunek do dóbr materialnych. Wiedzieli dobrze, ile im potrzeba i brali dokładnie tyle świadomi, że zarówno niedostatek
jak i nadmiar przyniósłby im szkodę. Jako ludzie szlachetni, w dodatku napełnieni Duchem Świętym, jak byśmy powiedzieli językiem Kościoła: “posiadali siebie w dawaniu siebie”. To znaczy, że w pierwszej kolejności dbali o dobro innych, dzięki czemu nikomu niczego nie brakowało. Oczywiście ustrój, w którym nie ma pieniądza, każdy pracuje dla innych i bierze, ile mu potrzeba, a kto nie pracuje – choć może – ten nie je, odsłania od razu swoje słabe strony. Niezwykle łatwo w nim o wyzysk. Można udawać, że się pracuje lub brać więcej niż to konieczne, a dawać mniej. W dodatku, gdyby to podejście zaaplikować ludziom, którzy w pierwszej kolejności patrzą na swój interes, pojawiłby się problem wymiany dóbr i miary ich wartości – na powrót pojawia się konieczność pieniądza i znów stoimy przed rozdrożem, gdzie na horyzoncie pojawiają się kapitalizm lub komunizm. To znaczy, że wymieniamy się dobrami na zasadach wolnego rynku lub zbieramy wszystko do jednej puli i rozdajemy każdemu, ile potrzebuje. Ponieważ ludzie przeważnie nie są szlachetni, sami musimy ocenić ich potrzeby – mamy komunizm. Zauważmy, że tym, co usiłujemy zrobić, jest zmuszenie ludzi drogą
systemową do postępowania tak, jakby postąpił człowiek szlachetny, nie ucząc ich przy okazji szlachetności, więcej nawet – uniemożliwiając im nabycie cnót przez pozbawienie wolnego wyboru. Z jednej strony mamy zniewolenie człowieka przez wyzysk kleszczy produkcji i konsumpcji, z drugiej – zmuszanie go do pracy dla Dystrybutora, który ostatecznie decyduje, ile z owoców tej pracy może sobie zatrzymać. Powyższe rozważania wskazują na to, że aby znaleźć “system” wolności, nie należy szukać systemu, ale tworzyć dobre środowisko dla rozwoju cnót lub inaczej – duchowości człowieka. Paradoksalnie system, który panował w gminie chrześcijańskiej można by określić jako ideał kapitalizmu i komunizmu egzystujący jednocześnie bez użycia pieniądza i środków przymusu. Znane nam z historii i doświadczenia przykłady tychże dwóch systemów były i są tylko marnym dążeniem na siłę do tego ideału, który panował wśród chrześcijan. Tam wymiana dóbr odbywała się poprzez miłość, bo każdy dawał wszystko, co mógł dać, w zamian otrzymując wszystko to, co inni dawali, a sam brał z puli, ile potrzebował. Brał – to ważne – a nie dostawał. To kolejna istotna różnica. Komunizm rozdaje dobra w liczbie, którą sam uzna za słuszną, w gminie chrześcijańskiej każdy brał sam. Ostatecznie echo gmin chrześcijańskich zachowało się w rodzinach, gdzie pieniądz używany jest wyłącznie w kontakcie ze światem zewnętrznym. W rodzinie nie używa się pieniądza. Każdy w jej budowanie wkłada całego siebie i bierze, ile potrzebuje. Nie bierze za dużo, gdyż przyczyniałby się do zubożenia własnej rodziny. Rodzina w końcu jest wzorem dobrego ustroju, który dotrwał do dziś. Zatem zamiast tworzyć nowe systemy, trzeba nam bardziej zdobywać cnoty i wcielać w życie Słowo Boże, a ustrój idealny znajdzie się sam, lub inaczej – będzie naszym charyzmatem.
s. 17
NA MARGINESIE
W związku z tym, co żem napisał po prawej nie muszę chyba tłumaczyć, że nie jest mi za bardzo do śmiechu i mimo, że cały ten bajzel momentami był wręcz rozczulający to zostaję przy stwierdzeniu, że jest bardzo źle i powtarzam to dlatego, żeby nikt sobie nie pomyślał, że mogło być gorzej. W aktualnej sytuacji naszego państwa gorzej być nie mogło. Ale skoro, wróciłem z tą rubryką po niezwykle długim i smutnym okresie banicji, to na marginesie chciałbym dodać, że… …jeszcze nigdy nie widziałem tak zsolidaryzowanych mediów. Nie wiem czy wiecie, ale świat tabloidów, telewizji i prasy jest skłócony bardziej niż Wisła z Cracovią. Wydawać by się mogło, że topór wojenny zakopany zostanie dopiero wtedy, jak każdy dziennikarz pójdzie zarabiać tam gdzie zaczynał, czyli na kasie w biedronce. Jednak nie trzeba było budować setek nowych żółto-czerwonych baraków, premier w myśl swoich obietnic, w końcu zrobił coś tanio i niczym jak za pociągnięciem magicznej różdżki zesłał kilku panów w czarnych wdziankach do redakcji Wprostu, pogroził paluszkiem swojej zbrojnej ręki i nagle niczym grzyby po deszczu ukazały się listy, teksty komentarze i lajki wsparcia dla Latkowskiego i jego ludzi. Oj, zabrać wolność gadania dziennikarzom to gorzej niż zabrać bez pytania mojej czteroletniej siostrze konika, a gwarantuje, pół wsi ją wtedy słyszy…
...ponadto chciałem zauważyć, że...
... niektórzy politycy chyba nie są świadomi co się dzieje. Nie mówię tu o premierze, do którego chyba ostatecznie doszło po wywodzie Pani redaktor Moniki Olejnik, że dziennikarze go raczej już nie lubią za bardzo i prędko go nie polubią. Swoją drogą myślałem, że nie dożyję dnia w którym stwierdzenie Sędzi Anny Bartoszewskiej, która uznała Olejnik „obiektywnym dziennikarzem” staną się materialnym faktem. Wracając do polityków. Otóż, wykazują oni błogą pewność siebie. Pan Sikorski upiera się i walczy wszystkimi kończynami, że to rozmowy kuluarowe, że wtedy pewne zwroty inaczej są odbierane i snuje oskarżenia, że rząd jest atakowany przez zorganizowaną grupę przestępczą. Tak to bywa Panie ministrze, na przyszłość radzę dogadywać się z mniej ogarniętymi grupami. Może wtedy zabraknie im zapału żeby nagrywać Pana i Pańskich kolegów…
s. 18
NIE OGA
Taśma pr ci p
Jeszcze kilka tygodni temu sytuacja
stabilna jak kurs złotówki w stosun
niało, ale ogólnie rzecz biorąc wy
można by porównać do uwolnienia dzieje, politycy biegają jak kura ze w fotelu i patrzeć na ten kabaret.
Mariusz Baczyński
T
kropkę, ale czego by nie powiedzieć
A to przestaje się robić zabawne.
Wszystko było w porządku do pewnego momentu. Jak pewnie wiecie nie kryję niechęci do obecnego premiera rządu. Nawet nie chodzi o jakąś urazę osobistą, ale o zwyczajny brak zaufania do człowieka, którego decyzje bardzo negatywnie wpływają na moje państwo. Tak jak każdy z Was. Płacę więcej niż wcześniej, stoję w kolejkach dłuższych niż kiedykolwiek i jeszcze na dodatek widzę jak fajnie się poukładało Węgrom. Sami to niejednokrotnie stwierdzić musieliście. Tego Pana macie zdecydowanie po dziurkę, w szlachetnej części ciała będącej fundamentem do pleców. Rząd się nie sprawdził, premier oblał wszystkie egzaminy. Łącznie z komisyjnym i lewą poprawką wybłaganą kłamstwem nałożonym na poprzednie kłamstwa. Ale my byliśmy jak ci ślepi rodzice. Nasze dziecko od lat leciało na warunkach, brało urlopy dziekańskie nie uczyło się nawet podczas sesji, tylko żyło z hipsterską zasadą: „za hajs matki baluj!” Przez długi czas mieliśmy złudne poczucie stabilności. Zaznaczam, nie mówię tu o sobie, ja już w późnych latach licealnych zauważyłem, że jesteśmy na równi bardzo pochyłej i toczymy się niczym nieporadne kociątko spadające w otchłanie piekielne. No może trochę przesadziłem z tym porównaniem, ale tak na rozsądek zdrowy. Co mgr Tusk prezentuje?
“Nie dowiemy się
wszystkiego. Jeżeli myślisz, Kowalski, Nowaku i Wiśniewski, że teraz już wiesz wszystko to jesteś w błędzie. Komuś zależało, żeby taśmy wypłynęły właśnie teraz. Zbierał(li) je żmudnie, kolekcjonowali i selekcjonowali pod względem ważności osób i treści materiałów Postawę „będziecie zadowoleni,” nic się nie dzieje, to tylko mały krach na giełdzie, to tylko kilka miliardów zabrane z waszych portfeli, to tylko afera, w którą zamieszany jest mój syn, stryjek, ciocia od strony wujka spod Berlina i połowa mojego gabinetu. On, jako minister, nie ma sobie nic do zarzucenia, on dba o Polaków, dba o rodziny i dzieci! O dzieci dba szczególnie! Szkoda tylko, że pole działania zawęża do partyjnych kolegów i koleżanek zwłaszcza! Nikt nie miał pewności co tak naprawdę w rządzie się dzieje. Nie
ARNIAM
rawdę powie
a polityczna w naszych ukochanym kraju była tak
Juana – coś się czasem zmieychodziło na jedno. No ale zdarzyło się coś co a Juana. Totalne szaleństwo, nikt nie wie co się ściętą głową. Nic tylko rozsiąść się wygodnie Tu w sumie mógłbym zakończyć temat i postawić ć, scena na której toczy się ta farsa to mój kraj.
nku do chińskiego
mieliśmy tej pewności w sumie do zeszłego tygodnia. Zawsze można było powiedzieć, że ministrowie coś robią, że walczą, ale zwyczajnie koniunktura jest niekorzystna, ale w świetle pewnych taśm… Chociaż to pewnie nie taśmy tylko jakiś dysk przenośny, ale to kwestia szczegółów technicznych. Ciekawy paradoks. Światło rzucone na taśmy rzuca wybiórczy cień na wiele osobistości. Nie czas i nie miejsce na to żeby wymieniać wszystkich ministrów, szefów, dyrektorów i innych umoczonych. Mnie martwi co innego. Konkretnie to, że widać wyraźnie, że rząd pajacował do muzyki, którą grał ktoś z zewnątrz. To co jest na nagraniach to tylko połowa prawdy, a może nawet mniej. Widzieliście ile tych nagrań jest? Co to do cholery się dzieje? Ktoś inwigilował naszych ministrów od miesięcy! Może dłużej. Abstrahując od tego jacy z nich złodzieje i krętacze. Ten kto ich śledził mógł nagrać dowolną rozmowę. Począwszy od lokacji systemów obronnych państwa, poprzez inwigilację tajnych dokumentów. Skoro wybadał gdzie i jak podsłuchać ministra to jaki problem w dojściu do sędziów, generałów czy do rozmów na szczeblu międzypaństwowym. Może dojść nawet do takiego obłędu, że Tusk chciał przepchać jakąś ustawę niekorzystną dla pewnej
grupy wpływów i tak niefartownie się składa, że owa grupa ma taśmy, które prawdę rzeczą. Panie i Panowie, nie ogarniam i jestem tym przerażony. Nie dowiemy się wszystkiego. Jeżeli myślisz, Kowalski, Nowaku i Wiśniewski, że teraz już wiesz wszystko to jesteś w błędzie. Komuś zależało, żeby taśmy wypłynęły właśnie teraz. Zbierał(li) je żmudnie, kolekcjonowali i selekcjonowali pod względem ważności osób i treści materiałów. Ile ich jeszcze jest nigdy się nie dowiemy. Tusk się boi, że mają tam coś gorszego. Nie ryzykowałby utraty wizerunku gdyby nie było na tych taśmach czegoś naprawdę ekstra. Nie jakieś pierdoły o paliwie za 7zł. Albo grzmocenie o kupie kamieni. Robienie laski Amerykanom? Błahostka. Wszystko to może nic nie znaczyć. Bo nie wiem czy zauważyliście, ale o Tusku bardzo mało mówi się na taśmach. Myślicie, że niczego na niego nie mają? Jeśli tak myślicie, to jesteście głupcami. Tusk jest bardziej zależny od posiadacza taśmy niż Białoruś od dostaw Ruskiego gazu. Mamy za premiera marionetkę, która tańczy do pieśni pogrzebowej granej na ceremonii pochówku kariery politycznej PO. Więc co? Czekamy. Teraz nic innego nie pozostaje, ale kolejna taśma i tak całej prawdy nam nie powie.
NA MARGINESIE
...ale nie zapominajmy, że...
…jedni na aferze tracą, a inni zyskują więcej niż mogliby sobie zamarzyć. Wcale tu nie mówię o firmach organizujących wyjazdy Polaków za granicę, ci już i tak mają wielkie zyski, ale pewnie teraz im wiedzie się jakby trochę lepiej niż zwykle. Wracając jednak do zyskiwania. W myśl zasady gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta, ktoś tu in plus musi wychodzić. Musimy jednak pamiętać, że jeśli biją to Platformę, a nie się, poza tym ciężko powiedzieć kto taki okłada tą poobijaną partię. Zysk dość namacalny odczuwa tygodnik WPROST i w sumie im nie żałuję, byle by za jakiś czas nie zjechali za nisko z poziomem tekstów, bo znów będzie stękanie, że nikt ich nie czyta. Prawda jest jednak taka, że największym zwycięzcą tej ostrej jatki jest nasza ukochana partia zielonej koniczynki. Co by nie powiedzieć w rządzie są od lat, poparcia nie tracą, a tymi swoimi ziemniakami zajmują się na całkiem przyzwoitym poziomie…
a na koniec krótko o tym, że…
…nie będę kończyć polityką. Wiem, wszyscy się spodziewali, że wyciągnę jakieś brudy, zahaczę o to, że skończymy jak Ukraina, albo co gorsza przyślą nam obserwatora z jakiejś republiki bananowej żeby ogarnął ten bajzel. Nic z tych rzeczy. Chcę się wyżalić i podzielić dość przykrym doświadczeniem. Otóż ze wzglądu na moją przewlekłą chorobę, nie – nie jestem chory umysłowo, a przynajmniej nikt tego nie zdiagnozował, musiałem wybrać się do lekarza w Boże Ciało. Razem ze mną czekał młody chłopak, oddychał tak, jakby mu ktoś napchał papieru do kserokopiarki do gardła, ot typowa astma, dostał ataku nie miał inhalatora potrzebował pomocy. Ja się pytam, co z ludźmi jest nie tak, skoro lekarka wyszła z gabinetu i się po nim drze, swoją drogą po mnie też, że jest nieodpowiedzialny, że to ostry dyżur, że do szpitala ma jechać a nie jej dupę zawracać. A chłopak siedzi i syczy i tłumaczą się za niego koledzy. A rozchodziło się tylko o to, że musiała mu wystawić receptę bez refundacji. No zupełnie jakby jej to ktoś kazał płacić z własnej kieszeni… To by było na tyle, prawdopodobnie ciekawsze rzeczy się działy ostatnio, ale jakoś moje kilkanaście zakładek w przeglądarce otwartych jedna za drugą mówią tylko o polityce, jeśli ktoś się zawiódł to jest mi bardzo przykro, więc tylko przypomnę. Chłopie, kraj ci się sypie! Odłóż to piwo, wyłącz kwejka i weź się za jakieś porządne zajęcie, a nie tylko byś felietony do gazety pisał...
s. 19
TEMAT NUMERU
Kryzys męskości Wszyscy pamiętają piękne i delikatne księżniczki z filmów animowanych dla dzieci. Syrenkę Ariel, Śpiącą Królewnę czy Królewnę Śnieżkę. Delikatne, mądre i piękne. Dzisiaj ich miejsce zajmują pewne siebie i silne kobiety: zbuntowana Merida i rozwrzeszczana Fiona. Świadome swojej wartości, ciała i praw. Decydują o sobie i przyjmują na siebie męskie role. Nie czekają cierpliwie na księcia z bajki, wydaje im się on zupełnie zbędny. Co się zmieniło? Do tradycyjnych bajek wkroczył postmodernizm. Karolina Kowalcze
OD UBRAŃ PO ZACHOWANIE
Bardzo lubię Paryż. Spacery, muzea, kawiarenki. I metro. Tak trochę. Spotkać tam można ciekawych ludzi. Nie będę się rozpisywać nad dużym bogactwem kulturowym miasta, ale skupię się głównie na turystach. To przede wszystkim Azjaci. Bogaci, ubrani, wystylizowani. Kolczyki, rureczki, szaliczki, pierścioneczki i jeszcze do tego damska torebka. A jacy przy tym delikatni. Wręcz odpychający. Niestety po powrocie do Polski wygląd niektórych mężczyzn nie zmienia się bardzo: ciągle te damskie torebki! I to już nie w rękach Azjatów czy tych bogatych Rosjan, którzy nie wiedzą już, co mają zrobić z pieniędzmi, ale „naszych” mężczyzn. Zresztą nie tylko moda na ubrania taka głupia. Sama maniera głosu i styl wypowiedzi niektórych – zwłaszcza wrażliwych na sztukę – panów jest wręcz śmieszna. Nie wiadomo, czy rozmawia się z facetem, czy – za przeproszeniem – ciotą… Dlaczego kiedyś ideałami męskości były: zabicie mamuta, wygranie walki gladiatorów czy zawodów olimpijskich, później z honorem pokonanie rycerza, a dzisiaj? No właśnie co jest dzisiaj? Nadwrażliwy chłoptaś.
s. 20
“Dlaczego kiedyś
ideałami męskości były: zabicie mamuta, wygranie walki gladiatorów czy zawodów olimpijskich, później z honorem pokonanie rycerza, a dzisiaj? No właśnie co jest dzisiaj? Nadwrażliwy chłoptaś. Płaczliwy laluś. Płaczliwy laluś. I do tego wszystkiego jeszcze my baby tak bardzo walczymy o to, żeby pracować na męskich stanowiskach! No nic dziwnego, że panom nie chce się być silnymi, skoro to my, kobiety, wzięłyśmy na siebie dumę z bycia silnymi żołnierzami. I jeszcze się oburzamy, gdy facet przepuszcza nas w drzwiach, albo, nie daj Boże, mówi, że ładnie wyglądamy w sukienkach. Lub namawia nas na macierzyństwo. O tak, to najgorsze. Stwierdzenie mężczyzny, że to właśnie my powinnyśmy nosić dziecko pod sercem, bo jesteśmy bardziej wrażliwe i delikatne. I zdolne do poświeceń.
ŚWIAT STANĄŁ NA GŁOWIE
Nie twierdzę, że tak robią wszyscy. Jeśli jakiś prawdziwy mężczyzna albo prawdziwa kobieta poczuli się urażeni, bardzo przepraszam. Jednak w wielu przypadkach mam trochę racji. Bo oczywiście oprócz tych ciapowatych chłopców, których to kobiety będą bronić podczas wojny, jest cała masa tych, którzy chcą tylko „jednego”. No, oprócz tego „jednego” chcą jeszcze mocnego piwa, dobrego mięcha z grilla i spokoju podczas oglądania meczów w telewizji. Są ci, którzy w pociągu pomagają dziewczynie położyć ogromną walizę na półkę. I to właśnie jest piękne. Facet wie, jak zarobić pieniądze, a kobieta – jak je wydać. Facet wie, jak dbać o dom, tak by niczego w nim nie zabrakło, a kobieta wie, jaki obiad przygotować, by zadowolić swojego mężczyznę. Facet wie, jak być cierpliwym podczas kobiecego okresu, a ona – jak później być dla niego najlepszą na świecie. Dlaczego to zmieniać? Nie piszę, że kobieta nie powinna mieć prawa głosu i swojego zdania, ani nie piszę, że nie powinna wychodzić z kuchni, a już tym bardziej podejmować żadnej pracy po studiach. Nie, jak najbardziej powinna realizować się zawodowo. Przykłady kobiet, które wbrew
wszystkiemu kończyły studia, jak Montessori czy Skłodowska, by być lepszymi naukowcami niż mężczyźni można mnożyć. I odwrotnie. To panowie częściej są lepszymi kucharzami niż panie. Ale żeby od razu zmieniać naturalny porządek rzeczy – że to my kobiety jesteśmy bardziej czułe i pobłażliwe dla dzieci, a mężczyzna dla nich bardziej stanowczy, zdecydowany i silny, to wydawało się niemożliwe. A jednak. Powoli się zmienia, a świat, krok po kroczku, staje na głowie. Bo dzisiaj, niestety, wrażliwy mężczyzna boi się odpowiedzialności. Ucieka, kiedy musi pokazać, jaki jest silny, kiedy musi zająć się dziećmi. Więc to kobieta musi pokazać swoją siłę. I ma jej wiele. Tylko nie ona, ale właśnie on powinien pokazać, że ma jej więcej.
DZISIEJSZA WENUS
Każdy zna figurkę Wenus z Willendorfu (paleolit). Prehistoryczni skupili się głównie na podkreśleniu cech związanych z płodnością: duży biust i biodra. Oczywiste, że bez kobiet plemię nie miałoby szans na przeżycie. Oczywiste, że bez mężczyzn niczego by nie osiągnęło. Jest to „oczywista oczywistość”, że aż żenada o tym pisać, że potrzebujemy siebie nawzajem. Że nasze różnice czynią nas wartościowymi. Komplementarnymi. Pięknymi. I jeśli mężczyzna
zacznie zachowywać się jak kobieta, wszystko stanie na głowie. Czy wyobrażacie sobie mężczyznę, który dostaje ataku histerii, ryczy jak kobieta i tupie nogami? Nieco śmieszne… Lecz powoli staje się nie kiepską komedią, ale rzeczywistością. Po wybiegach dla modelek chodzą kobiety-szkielety, na których można „pomieścić” ubranie. Długie nogi i obrażona mina bogini. Nic więcej. Mężczyźni z kolei w butach na obcasach, w ubraniach krojem coraz bardziej nadającym się na ubrania kobiece. Owszem, to, co na wybiegu, przy muzyce, makijażu i światłach, nie zawsze jest akceptowane na ulicy. Ale ta moda przesiąka do życia codziennego. A podążający za nią, ślepo jak mucha do lepu, dają się schwytać. W imię mody i bycia cool. My powoli przyzwyczajamy się do widoku faceta w rurkach. Faceta, który powinien być mężczyzną, opoką dla swojej księżniczki. A teraz księżniczka, jak uwolniona przez Shreka Fiona, będzie go bronić przed zbójami. Coś jest nie tak; nie jak być powinno. Krąży po intrenecie jeden mem. Widzimy kilka obrazków człowieka według faz rozwoju – według teorii ewolucyjnej Darwina – od małpy przez istotę człekokształtną, coraz bardziej wyprostowaną aż do dzisiejszego biednego chłoptasia. Jeden z szeregu, z włócznią do polowania,
patrzy na zniewieściałego chłopczyka, odwraca się do poprzednika i mówi: „Spieprzyliśmy robotę, zawracaj”. Właśnie, trzeba zawrócić. Wystarczy tylko kilka lat wstecz.
KAŻDY MOŻE BYĆ, KIM CHCE
Dzisiaj każdy może być, kim chce. Mogę ściąć włosy „na jeża” (niektóre dziewczyny bardzo ładnie w takich wyglądają), ubrać męskie porty i buciory, a potem pracować w kopalni ponad swoje siły. Mogę być też chłopczycą, dziewczyną-kumplem, ale zachować w tym swoją kobiecość. A facet też może zapuścić włosy, pomalować oczy, wbić się w ładną kieckę, przewiązać ją w pasie, tak by optycznie sprawić wrażenie posiadanego wcięcia w talii i wygrać europejski konkurs piosenki. Oczywiście bardziej wykorzystać do tego europejską propagandę równości, tolerancji oraz poprawności politycznej niż swój talent wokalny. Każdy może robić, co chce. Ale czy to dobrze? Czy naprawdę takich mężczyzn potrzebują kobiety, czy takich mężczyzn potrzebuje świat?
s. 21
TEMAT NUMERU
Co po takim życiu? Jestem kobietą i o męskości nie mogę pisać „od środka”. Nie zakończę
jednak mojego artykułu na tej zdecydowanej deklaracji tożsamościowej.
Postanowiłam skreślić kilka słów o tekście sztuki Samuela Becketta pt. „Ostatnia taśma” (szczególnie przez pryzmat jej realizacji scenicznej w reż. Antoniego Libery z 1989 r.) – po prostu dlatego, iż uważam, że głównym bohaterem tego dzieła może być tylko mężczyzna. Danuta Cebula
P
ełny tytuł sztuki Becketta to „Ostatnia taśma Krappa” – i Krapp jest jej głównym i jedynym bohaterem. Znajduje się on u kresu życia. Zastajemy go w centrum samotności, całego pogrążonego w ciemnej ciszy spowijającej scenę. Ciszę tę będzie przerywał tylko jego głos – rzeczywisty i nagrany na taśmę. Krapp należy do osób szczycących się osobliwymi zwyczajami. Są tacy, którzy piszą dzienniki swojego życia, on natomiast co roku nagrywa na taśmę siebie samego, podsumowującego miniony właśnie czas. Taśmy te następnie skrupulatnie oznacza i magazynuje, by, w zależności od sytuacji, odtwarzać sobie wybrany fragment swojego życia. Nie chodzi mi tutaj o to, by streszczać sztukę. Zainteresowanych odsyłam do niezwykłej, moim zdaniem, a wspomnianej już przeze mnie realizacji z Tadeuszem Łomnickim w roli głównej. Krapp jest po prostu wcieleniem mężczyzny, który, goniąc za bliżej nieokreślonym pomysłem na szczęście, kończy życie… w ciemnej pustce. Z kolejnych, odtwarzanych przez niego niemal z samoudręczeniem taśm, możemy układać, jak z puzzli, fragmenty jego życia: jakaś pogoń za karierą (prawdopodobnie naukową), jakieś poświęcenie rela-
s. 22
“Krapp jest jednak
przykładem mężczyzny, który zagubił się w stertach rzeczy, myśli, pomysłów na życie, który nie widział nic poza – i ponad nimi. Nie jesteśmy w stanie nawet upewnić się, czy cele, które postawił przed sobą, zostały osiągnięte i czy przyniosły szczęście. cji na rzecz tejże kariery, przeżycia duchowe, ambicje, problemy, relacje z rodziną… Oczywiście, nie twierdzę, że pragnienie osiągnięcia czegoś w życiu na polu zawodowym przynależne jest tylko i wyłącznie mężczyznom ani że kobieta nie może w pewnym sensie zmarnować życia, pozostając u jego kresu samotną. Ale zdaje mi się, iż mężczyźni o wiele łatwiej są w stanie idee, przedmioty, ogólnie pojęte „rzeczy” – może nie tyle przedkładać ponad relacje międzyludzkie i ludzi samych, co lepiej się
w nich specjalizować. Wyjątki w tym wypadku chyba potwierdzają regułę. I nie ma w tym nic złego. Krapp jest jednak przykładem mężczyzny, który zagubił się w stertach rzeczy, myśli, pomysłów na życie, który nie widział nic poza – i ponad nimi. Nie jesteśmy w stanie nawet upewnić się, czy cele, które postawił przed sobą, zostały osiągnięte i czy przyniosły szczęście. Jeśli tak, to tylko na chwilę, bowiem gdy „kurz opadł”, pozostała tylko pusta scena z biurkiem i stosem taśm, przeszłością namacalną, do której jednak nie można wrócić. Samotność w ciemnej ciszy. Chyba nie jestem w stanie stwierdzić, czy „tak było zawsze”, to znaczy, czy niebezpieczeństwo zakończenia ziemskiej wędrówki przez mężczyznę w tym ponurym punkcie towarzyszy w sposób szczególny szeroko pojętym „naszym czasom” (od połowy XX w., gdy powstała sztuka Becketta, do dziś), czy też Krapp jest po prostu współczesną wersją przestrogi przed tym nieszczęściem. Czasem odnoszę jednak wrażenie, że ten nasz świat zagubił gdzieś pokorę, pamięć, by „nie gonić za tym, co wielkie” (jak w Psalmie 131). Bywa, że współczesnych mężczyzn gubi przerost ambicji, będący jedną z wielu przyczyn, dla których ludzie tak często są samotni pośród innych ludzi, traktując ich
bądź to jako „zło konieczne”, bądź niebezpieczeństwo (ponieważ relacje bolą), bądź też środki do zaspokojenia swoich potrzeb. Tymczasem, jeśli człowiek stanie się celem, a rzeczy (poprzez które rozumiem zainteresowania, naukę, karierę…) środkiem, mężczyzna będzie mógł realizować swoje powołanie. A powołanie jest służbą. Krapp w „Ostatniej taśmie” dwukrotnie intonuje hymn „Wszystkie nasze dzienne sprawy…”, jednak nigdy nie zaśpiewa go do końca. Hymn ten wydaje mi się kwintesencją tego, co mógłby zaśpiewać człowiek nie tylko po dobrze wykorzystanym dniu, ale też po dobrze wykorzystanym życiu. Niestety, pieśń urywa się, tonąc w przykrym, cynicznym śmiechu bądź w pustce. Krapp jest przykładem mężczyzny, który za późno pomyślał, że mógłby w swoim życiu odwrócić pewne priorytety. Stosy taśm z nagranym dumnym głosem młodego człowieka niemal jawnie z niego szydzą. W świecie, który zmusza do całkowicie złudnej pogoni za szczęściem, mężczyzna powinien być chyba szczególnie odważny i uważny. Odważny, by się przeciwstawić ogólnie panującemu poglądowi, że szczęście się zdobywa i „ma” przez chwilę. Uważny, by tego szczęścia nie przegapić, bo ono czasem leży u stóp. Takie przynajmniej wnioski nasuwają mi się pod wpływem „Ostatniej taśmy”: tam Krapp, przez całe życie ślepy, widzieć naprawdę zaczyna dopiero w ciemności ostatnich dni swojego życia.
s. 23
TEMAT NUMERU
Do tanga wciąż trzeba dwojga Małgorzata Różycka
N
Stacja metra w dużym europejskim mieście, kilkanaście minut po północy. Młoda kobieta wnosi po stromych schodach ciężką walizkę. Ewidentnie stanowi to dla niej spory wysiłek. Mija ją trzech mężczyzn. Jeden, zajęty swoim telefonem, jej nie zauważa. Drugi patrzy i uśmiecha się pod nosem, przeskakując po dwa stopnie. Trzeci spogląda z zainteresowaniem, jakby obserwował niecodzienne zjawisko. W końcu kobieta dociera na peron i z ulgą opiera walizkę o ławkę. Potem przyjeżdża metro i zabiera ich wszystkich do sobie tylko znanych celów. Czego w tej historii zabrakło? Na pewno męskości.
a początek ważna uwaga: to nie jest tekst wymierzony przeciw mężczyznom. Przytoczona przeze mnie sytuacja zdarzyła się naprawdę i skłoniła mnie do refleksji nad kondycją współczesnych panów, ale nie tylko – bo gdzie mężczyzna, tam (niemal) zawsze też kobieta. Choć przez życie poruszamy się nie tylko krokiem tanga, to przebój „Budki Suflera” wyraża fundamentalną, aczkolwiek coraz częściej kwestionowaną prawdę, że do pełnej harmonii niezbędnych jest dwoje – on i ona, ponieważ potrzebujemy się równie bardzo, jak bardzo się różnimy.
TRZECIA STRONA MEDALU
Człowiek od początku swego istnienia wykazuje potrzebę ciągłego ulepszania świata i jest gotów poprawiać nawet samego Stwórcę. I wtedy „udaje” mu się osiągnąć efekt zupełnie przeciwny – degradację, a w najlepszym wypadku kryzys. Tak też się stało, gdy wpadliśmy na pomysł, żeby pomajstrować coś przy płciach. Dwie to stanowczo za mało. Przecież medal powinien mieć przynajmniej
s. 24
“Przytłaczająco duży
odsetek rozwodów, szeroka akceptacja kolejnych związków i nowe „oświecone” metody wychowywania dzieci nie mają prawa przynieść nic dobrego. Przecież nawet Salomon z pustego nie naleje. trzy strony. W ten sposób zaczął się proces, którego rozwój możemy niestety oglądać na własne oczy. A tzw. ideologia gender to tylko kropla w morzu absurdalnych idei, urastających do rangi promowanych przez uniwersytety „naukowych” teorii. Coraz częściej próbuje się nam wmówić, że różnice pomiędzy płciami to tylko kwestia patriarchalnej kultury, że biologia w żaden sposób nie musi
określać naszej płciowej tożsamości. Tak naprawdę to możemy sobie wybrać, kim chcemy być, bo wobec braku uniwersalnych wartości stajemy przed możliwością zrelatywizowania właściwie wszystkiego, co nas dotyczy.
SUPERMENKA I PIOTRUŚ PAN
W takiej sytuacji nie dziwię się, że coraz częściej mówi się o kryzysie męskości. Natomiast nie potrafię zrozumieć, dlaczego to tylko mężczyźni mieliby być jedynymi dotkniętymi tym zjawiskiem. Kryzys męskości wiąże się bowiem nierozerwalnie z kryzysem kobiecości. Kiedy jedna płeć szwankuje, druga z konieczności wchodzi w jej rolę, by wyrównać ewentualne straty. I w ten sposób harmonijną równowagę zastępuje huśtawka, z której – prędzej czy później – trzeba spaść. Takie mam wrażenie, patrząc na współczesne kobiety i mężczyzn. Tym pierwszym każe się być wiecznie młodymi i wychudzonymi, spełnionymi zawodowo i finansowo seksbombami na kierow-
TEMAT NUMERU
niczych stanowiskach, które z lubością dźwigają ciężkie walizki i chętnie obsługują wiertarkę. No i dobrze, żeby miały inteligentne dzieci – tolerancyjnych obywateli świata, najlepiej w liczbie trzech, skoro demografii się nie da oszukać. Ci drudzy natomiast powinni doskonale zarabiać, wiedzieć o najnowszych trendach w modzie, uprawiać prestiżową dziedzinę sportu, znać się na wszystkim, a nade wszystko korzystać z życia w postaci przelotnych związków oraz dowolnej ilości używek. Brzmi niemal zachęcająco, tylko coś się tu nie zgadza. Zaraz, zaraz. Superman i Piotruś Pan to przecież postacie z zupełnie różnych bajek…
KROKODYLA DAJ MI LUBA!
Niestety takie pseudowzorce są promowane wszem i wobec. Logiczną konsekwencją jest rezygnacja z prawdziwej męskiej miłości i nierozerwalnie z nią związanej odpowiedzialności za rodzinę na rzecz pogoni za kolejnymi „kobietami swojego życia”, które oferują łatwą przyjemność. Kobiety natomiast dały sobie wmówić, że potrafią zrobić wszystko same i doskonale sprawdzają się w rolach tradycyjnie wypełnianych przez mężczyzn. Zbieramy właśnie żniwo odrzucenia modelu rodziny opartego na sprawdzonych wartościach, a przede wszystkim na zamysłach
samego Stwórcy. Przytłaczająco duży odsetek rozwodów, szeroka akceptacja kolejnych związków i nowe „oświecone” metody wychowywania dzieci nie mają prawa przynieść nic dobrego. Przecież nawet Salomon z pustego nie naleje. Nie jest to oczywiście żadne usprawiedliwienie dla męskich lekkoduchów i trzeba przyznać, że mężczyzn świadomych znaczenia prawdziwej męskości po prostu brakuje. Za to pojawia się coraz więcej kobiet, gotowych, niczym Papkin, przynieść swojemu lubemu tego krokodyla, by zasłużyć na marne 5 minut uwagi przed wymianą na „lepszy model”. Jest tylko jeden mały problem: Papkin był mężczyzną, a krokodyla miała dostać Klara – stuprocentowa kobieta.
honor natomiast zobowiązuje do wzięcia odpowiedzialności za kobietę, której się przysięga miłość, wierność i uczciwość aż do śmierci (bynajmniej nie do znudzenia) oraz za dzieci, które się wspólnie powołuje do życia. Nie trzeba być bowiem psychologiem, żeby wiedzieć, jak bardzo duchowo okaleczone są dzieci ojców, którzy nie stali się na czas mężczyznami przez duże M. Ojcostwo to drugie imię męskości, przy czym nie odnosi się to tylko do wymiaru fizycznego posiadania potomstwa, ale także do duchowego ojcostwa (patrz: duchowni). Prawdziwy mężczyzna nie jest chodzącym bankomatem, lecz właśnie ojcem. I takich Was, Panowie, świat potrzebuje!
MĄŻ I OJCIEC ZAMIAST BANKOMATU
W pierwszym rozdziale Genesis Bóg, patrząc na swoje dzieło, przez pięć dni widział, że było dobre. A szóstego dnia zobaczył, że było bardzo dobre (por. Rdz 1). Przypadek? Nie sądzę. Człowiek został koroną stworzenia, a Stwórca sprawił, że sens męskości tkwi w kobiecości i na odwrót. Skoro On sam tak ten świat ten urządził, to trzymajmy się tej wersji i nie próbujmy z bardzo dobrego robić lepszego, bo to po prostu nie wyjdzie. Zatańczmy sobie lepiej we dwoje (nie we dwie i nie we dwóch) takie tango, jakiego świat jeszcze nie widział!
Czy mamy jakieś lekarstwo na te kryzysy? Tak, powrót do źródeł. To znaczy do tożsamości kobiety i mężczyzny stworzonych przez Boga. Dostaliśmy od Niego niesamowitą naturalną różnorodność, z której trzeba po prostu zrobić właściwy użytek. Silne ręce mają zarabiać na rodzinę i chronić ją przed najrozmaitszymi niebezpieczeństwami, a umiejętność chłodnej kalkulacji powinna być fundamentem w podejmowaniu wspólnych decyzji w rodzinie. Męski
TAKIE TANGO
s. 25
TEMAT NUMERU
Mężczyzna do mężczyzny o kobietach i małżeństwie Drogi Przyjacielu! Dostałem Twoje zaproszenie i niezmiernie się cieszę z tego, że postanowiłeś się w końcu ożenić. Wiem, sam nie jestem lepszy, ale zwracam Ci uwagę, że jesteś ode mnie starszy. Być może jednak będę miał wkrótce zaszczyt zaprosić Cię na swój ślub. Choć to ciągle pozostaje w sferze planów. To wszystko skłania mnie do pewnych przemyśleń i przywraca wspomnienia. Maciej Puczkowski
P
amiętasz jak często rozmawialiśmy o kobietach? Tak wiem, wbrew pozorom to nie był nasz jedyny temat. To nie tak, że mężczyźni myślą tylko o jednym. Choć trzeba przyznać, że właśnie płeć piękna chyba zaprząta nam myśli najczęściej, a co w głowie to i na języku. Mogę nawet zaryzykować i powiedzieć, że świetnie znam Twoją przyszłą żonę, choć nigdy jej na oczy nie widziałem. Na pewno jest wspaniałą kobietą gotową do poświęcenia rodzinie. W dzisiejszych czasach nie łatwo taką znaleźć. Wszędzie te nieszczęsne feminizmy. Przez nie kobiety często przeinaczają nasze kryteria. Mówią, że chcemy z nich zrobić kury domowe, zagonić do prania, gotowania i prasowania. Często taka niewiasta oczami wyobraźni widzi mężczyznę myślącego o tradycyjnym modelu rodziny, leżącego na kanapie przed ekranem telewizora z piwem w ręku. To przykre, bo jakoś ten model musiał się wykreować. Te same kobiety widzą małżeństwo na zasadach partnerstwa i chcą dzielić każdy obowiązek na pół. Tak samo jak ja
s. 26
“Poza tym co to zna-
czy „żyli długo i szczęśliwie”? Te kilka chwil przed ołtarzem jakkolwiek można zaliczyć do najważniejszych momentów w życiu nie jest to jednak meta naszego życia. Wręcz przeciwnie, jest to w jakiś sposób dopiero początek. wiesz, jakie to niepoważne – niechby taka spróbowała moich wyczynów kulinarnych. Pisałeś, że Twoja narzeczona świetnie gotuje – nie wiem po co. Przecież zawsze Ci powtarzałem, że kobieta, która nie umie gotować to nieszczęście. Nie podejrzewałbym Cię o taką bezmyślność, żebyś wybrał sobie kulinarną analfabetkę. Wiem, że odgryzłbyś się znów tymi „kobietami do garów”. Coś jednak jest w tym, że gotowanie jest rolą kobiecą i powiem Ci, że próbowałem dojść do tego, czym jest to „coś”. Doszedłem. Otóż
wydaje mi się – i to już chyba zawsze pozostanie w sferze domniemań – że dla mężczyzny dostać obiad to jak dla kobiety kwiaty. Wiem, może się to w pierwszej chwili wydawać śmieszne, ale pomyśl nad tym. Chociaż z tym obiadem trzeba powiedzieć jeszcze jedną rzecz. Kiedy pół obiadu robię sam, to już nie odbieram go jako dar, a własną (współ) robotę. Dlatego też jestem przeciwny dzieleniu ról na pół i wolałbym pozostać przy tym, że jedne są kobiece, a inne męskie. Zawsze kiedy przykładam do czegoś rękę, mam to poczucie „bycia kwita” z osobą, z którą współdzielę obowiązek. Kiedy jednak dostaję coś, co mi się być może nawet nie należy, to mam głębokie poczucie wdzięczności, które budzi we mnie potrzebę odwdzięczenia się. Powiedz mi, czy to wzajemne odwdzięczanie się sobie dobrem za otrzymane dobro nie buduje miłości? Ja wiem, żeby dojść do tej miłości, o której pisał św. Paweł w Liście do Koryntian, trzeba jeszcze bezinteresowności. Jednak, czy w tym modelu bezinteresowność nie pojawia się sama? Przecież będziemy pracować
TEMAT NUMERU
na wspólne dobro, jakim będzie nasze małżeństwo, a dalej rodzina. Wiem też, że Twoja narzeczona jest wierząca – wciąż nie rozumiem, czemu piszesz o rzeczach oczywistych. Sam musiałem kiedyś dać do zrozumienia dziewczynie, która nie wierzyła w Boga, że nie jestem nią zainteresowany. Ja wiem, że zdarzają się małżeństwa „mieszane”. Tylko nie chcę, żeby moje takie było. Znam Cię i wiem, że spytałbyś mnie: „co w sytuacji kiedy się zakocham?”. Czytałem kiedyś książkę mądrego człowieka, który powiedział, że trwalsze małżeństwa są z rozsądku niż zakochania. Człowiek i tak na początku życia nie umie kochać – musi się tego dopiero nauczyć. Sam też tak uważam. Pięknej kobiecie można zrobić zdjęcie i powiesić na ścianie (choć współcześnie piękne kobiety wykorzystywane są w inny sposób). Natomiast w okresie zakochania niewiele się poza tym pięknem widzi, resztę na temat obiektu swoich westchnień dopowiada wyobraźnia. Nie muszę chyba tłumaczyć, ile problemów rodzi się w małżeństwach „mieszanych”. Skoro jest to wiedza powszechna, to trzeba to powiedzieć – takie małżeństwa są wynikiem głupoty, która powstaje w skutek przyćmienia umysłu zakochaniem. Nie! Nie umknęło mi to, że powiedziałem między wierszami, że piękno nie jest najważniejsze w kobiecie. Już widzę Twoją minę. Zgadzam się z Tobą. Piękno może nie
jest najważniejsze, ale kobieta musi Ci się podobać. Trzeba się przyznać, że jest to spowodowane jakiegoś rodzaju egoizmem, jednak korzystają na tym obie strony. Być może mężczyzna chce w pierwszym rzędzie taką kobietę, która mu się podoba, ale czy kobieta nie chciałaby się podobać swojemu mężowi? Tu w pewien sposób nawiązałem do czegoś, co można by nazwać „syndromem końca” lub jak wolisz z angielszczyzny: „mission complete”. Swoją drogą nigdy nie rozumiałem Twojego zamiłowania do tego języka. Wracając do tematu, syndrom końca spotyka zarówno kobietę jak i mężczyznę. Można go skrócić w zdaniu: „... i żyli długo i szczęśliwie”. Chodzi o to, że przez całe życie tak bardzo pragniemy tego kogoś, kto nas będzie tak mocno kochał, że tworzymy sobie w głowie taką sielankową utopię. Staje się to w jakiś sposób celem naszego życia. Jeśli chcemy być twardzi i mężni, to po to, żeby któraś z niewiast to dostrzegła i wpadła nam w ramiona. Polecam Ci w tym miejscu „Balladę o Hidalgu i księżniczce Inez” Jacka Kaczmarskiego, w której te nasze starania przerysowuje – dosłownie – aż do śmieszności. Nic w tym dziwnego, że kiedy ten wyczyn już nam się uda, obrastamy w tłuszcz przed telewizorem. Wiem, że pokażesz ten list swojej narzeczonej – nie broń się, znam cię – więc pozwól, że zwrócę się bezpośrednio do niej. – Moja droga, kobiety wcale nie są lepsze. Nawiasem
mówiąc... miło Cię poznać. Poza tym co to znaczy „żyli długo i szczęśliwie”? Te kilka chwil przed ołtarzem jakkolwiek można zaliczyć do najważniejszych momentów w życiu – nawiasem mówiąc przysięga małżeńska będzie drugą i ostatnią przysięgą, jaką mam zamiar składać (pierwsza była komunijna) – nie jest to jednak meta naszego życia. Wręcz przeciwnie, jest to w jakiś sposób dopiero początek. To baśniowe długie i szczęśliwe życie szybko zmieni się w rozczarowanie, a w dalszej mierze przyczyni do rozpadu małżeństwa. Dlaczego? Bo ta kobieta nie będzie wkoło ciebie skakać jak mamusia. Sam słyszałeś wiele razy – nie zagonisz jej do garów. Żaden sen się nie ziścił. Właśnie teraz musisz się obudzić. Tu moja przestroga Przyjacielu. Ja wiem, że Twoja narzeczona uwielbia gotować i robi to świetnie – przechwalałeś się tym wystarczająco wiele razy – ale nie możesz mieć samych oczekiwań. Potraktuj to jako początek „studiów Miłości”. Będziesz musiał zrezygnować z siebie. Jeśli ona zrobi to samo, wtedy uda Wam się być może stworzyć to „jedno ciało”, które ma tworzyć mężczyzna kiedy opuszcza ojca i matkę. Mówię oczywiście o tej miłości z Listu do Koryntian. Tak tej. Ta miłość, którą macie teraz jest jej małą namiastką, to do tamtej macie dążyć w trakcie Waszego małżeństwa. Zresztą, komu ja to mówię. To Ty mi przecież tłumaczyłeś,
s. 27
kiedy zarzekałem się, że nie chcę być księdzem – jakkolwiek dziecinnie to teraz brzmi – że to w zasadzie nieistotne, którą drogę wybiorę, kapłaństwa, czy małżeństwa, bo przecież obie prowadzą do tej samej Miłości i obie są swojego rodzaju warsztatem, który buduje człowieka miłującego wszystkich bez wyjątku, ale wpierw Boga. Ty mi tłumaczyłeś, że małżeństwo właśnie ma uczyć miłości do Boga tak samo jak kapłaństwo. Dobrze, że to zrozumiałem zawczasu. Tylko człowiek gotowy podjąć obie te drogi może być tak naprawdę przygotowany do małżeństwa. Choć to z pewnością tylko warunek konieczny lecz nie wystarczający. Zatem co do tych oczekiwań – jeśli chodzi o małżeństwo lepiej się ich pozbyć, jakie by nie były. Może co najwyżej zostawić te oczekiwania, które dotyczą mnie samego. Tego, co ja mogę wnieść. Chociaż z drugiej strony mógłbym oczekiwać, że małżeństwo będzie dla mnie dobrym środowiskiem duchowego wzrostu. Już widzę, jak się śmiejesz. Ja wiem, ciała też nie należy zaniedbywać i jemu też małżeństwo powinno służyć. Tylko czy to nie jest kolejne oczekiwanie? Jak to rozwiązać? Może po prostu zaufać żonie, że mnie nie zaniedba i nie myśleć już więcej o sobie, tylko starać się nie zaniedbać jej? Jak człowiek myśli o sobie, to pojawia się tyle problemów, że najlepiej to by wypadało podpisać jakiś małżeński kontrakt. Te same problemy znikają jak świętą ręką odjąć, kiedy się rezygnuje z siebie, oddając drugiej osobie. Chociaż pojawia się lęk, co ta druga osoba z tym zrobi. Tak wiem, ani ja ani Ty, nie mamy z tym żadnego doświadczenia. Możemy sobie tylko teoretyzować. Można by rzec: „łatwo powiedzieć”. Ostatecznie nie trzeba żenić się z pierwszą, która Cię zechce. Swoją drogą zauważ, że nasz „ideał” – wiem, że po tym co napisałem, kompromituje mnie to słowo – kobiety to nie była nigdy kobieta silna, co żadnej pracy się nie boi, harda, ani specjalnie rozrywkowa. Raczej można by ją nazwać szarą myszką. Kiedy mnie pytano, czy rzeczywiście chce mieć taką żonę – a były to zwykle zdziwione niewiasty – odpo-
s. 28
wiadałem, że nie potrzebuję w domu magistra zarządzania ani psychologa tylko żony. To nie firma tylko rodzina. Natomiast te nieszczęsne niewiasty myślą, że jak będą wykształcone, pracujące i działające społecznie to zwiększa w jakiś sposób ich atrakcyjność. Znów nie chcę, żebyś mnie źle zrozumiał. To dobrze, kiedy kobieta jest wykształcona itd. Źle, jeśli realizuje w ten sposób swoje powołanie. Kiedyś dziewczynki przyuczano do bycia żonami, a chłopców do bycia mężami. Szkoda, że dziś się już tego nie praktykuje. Co prawda mężczyzna nieraz popełnia te same błędy co kobieta, jeśli chodzi o stosunek praca–rodzina, jednak kobiety robią to częściej. My mężczyźni mamy jeszcze, historyczne, bo historyczne, ale jednak, jakieś wzorce zachowań w tym kierunku. To dobra okazja, żeby Ci przypomnieć, że kiedy jesteś w domu, to nie jesteś w pracy i na odwrót. Kiedy jesteś w domu, praca nie istnieje, jest tylko rodzina. Pracy możesz się poświęcić – nawet bez reszty – tylko w czasie kiedy powinieneś pracować. Swoje ambicje musisz zawsze chłodzić odpowiedzialnością za rodzinę. To wcale nie znaczy, że masz z nich rezygnować. Zrealizowany zawodowo mężczyzna to mężczyzna dbający o
dom, zrealizowana zawodowo kobieta dom zaniedbuje. Nie próbuj się ze mną kłócić. Dość znam przykładów, żeby twierdzić, że tak jest. Poza tym mężczyzna, jak dobrze wiesz, realizuje się nie tylko przez pracę, ale również jako głowa rodziny i gospodarz. Dobrze, że nie czytają tego listu kobiety – za wyjątkiem Twojej narzeczonej oczywiście – bo dostałoby mi się teraz. Czyli co? Wyszło, że mężczyzna w domu rządzi, a kobieta jest mu posłuszna? Bynajmniej! Głowa rodziny to przede wszystkim odpowiedzialność, z której kobieta może być zwolniona. Pod warunkiem, że nie weźmie sobie takiego lalusia, który pozwoli obowiązki w domu podzielić na pół. Pamiętaj, że to Ty masz być skałą i opoką tej rodziny. Jak nie macie czego do garnka włożyć, to Ty nawaliłeś, nie żadne państwo czy inny diabeł. Jak Twój syn lub córka zejdzie na złą drogę, to również jest Twoja wina. Masz też dbać o porządek moralny ludzi którymi się opiekujesz i o ich rozwój duchowy i intelektualny. To znaczy być głową rodziny. Która kobieta by chciała nieść taki ciężar? Szalona chyba. Prawdę mówiąc, ja osobiście taki model rodziny znam głównie z książek. Nic w tym więc dziwnego, że kobieta, która boi się zostać kurą
domową pyta: „jakie są obowiązki męskie w domu?”. W dzisiejszej bylejakości rzeczywiście niełatwo odpowiedzieć na to pytanie. Lecz chyba właśnie to zrobiłem. Bycie głową rodziny to nie przywilej. Chociaż z drugiej strony mężczyzna, który czuje się gospodarzem w pełni tego słowa znaczeniu będzie czerpał z tego ciężaru siły. Stanie się dumny, honorowy i odpowiedzialny. Czy pełnienie męskich obowiązków tak samo wpływa na kobietę? Wątpię. Dzisiaj natomiast mamy istne pomieszanie z poplątaniem. Do tego stopnia, że nie tylko ludziom postronnym jest trudno określić płeć niektórych osobników rodzaju ludzkiego, ale również im samym. Zatem jak już wspomniałem: oczekiwania mężczyzny wobec małżeństwa to dość śliski temat. Może lepiej wspomnieć o nadziejach? Tak! To robi dużą różnicę. Przykładowo można mieć nadzieję, że samemu stanie się na wysokości zadania, że się nie ustanie, a kobieta z którą postanowimy żyć, będzie w nas rozpalać mężczyznę zamiast go gasić. Bo jeśli ktoś może złamać mężczyznę to tylko kobieta, w szczególności ta, przed którą odkryjesz przyłbicę, a nawet zdejmiesz całą zbroję. Spójrz tylko na Samsona. Wojsko Filistynów rozgromił oślą szczęką, a kobieta doprowadziła go do zguby. Kobieta może zrobić z mężczyzną wszystko. Może sprawić, że będzie tak zwanym „pantoflarzem”, a nawet zmienić go mentalnie w kobietę lub roślinę wegetującą przed telewizorem. Może również, przez nadopiekuńczość wrócić go do poziomu dziecka, kiedy zajmowała się nim mama. Jednego tylko kobieta nie jest w stanie sprawić – że chłopiec stanie się mężczyzną. Wiem, że można sądzić przeciwnie, że to właśnie kobieta czyni z chłopca mężczyznę. To bujda! Jeśliby tak było, to wszyscy księża musieliby być zniewieścieli – a tak jest tylko z niektórymi. Może to uczynić tylko drugi mężczyzna. Tu znów powraca postulat o to, żeby rodzina miała męską głowę. Wiem, czego się boisz. Ja też się tego boję. Czy zweryfikujesz się jako mąż. Nie chodzi o to, że nie czujesz się męski, czujesz się aż nadto, a do
małżeństwa aż się rwiesz tak samo jak ja. Chodzi o to, że możesz pobłądzić, że Twoja chęć bycia dobrym mężem i ojcem nie przejdzie próby wcielenia. To chyba dobra bojaźń, można by chyba nawet rzec, że Boża. W końcu chcesz, jak i ja, stworzyć małżeństwo, które spodoba się Bogu i boisz się o to, że mógłbyś postąpić inaczej niż według Jego woli. Wiesz, rozmawiałem ostatnio z kolegą właśnie o kobietach. Jak mówi: „szuka żony”. Choć biorąc pod uwagę jego nastawienie, to prędko nie znajdzie. Myśli, że kobieta jest czymś, co ma go w jakimś sensie dopełnić. Druga połówka jabłka – pamiętasz? Co za głupota! Która kobieta chciałaby wybrakowanego mężczyznę, żeby go „dopełnić”? – cokolwiek miałoby to znaczyć. To od Ciebie się nauczyłem, że oczekiwań wobec kobiety – w szczególności jeśli nie ma się nikogo konkretnego na myśli – należy się pozbyć w pierwszej kolejności. Nie daj Boże jeszcze, żeby tworzyć sobie w głowie jakiś jej ideał – choć pokusa jest wielka i nie znam nikogo, kto by tak nie robił. Kiedy poznajesz człowieka, który pasuje do Twojego ideału, ten już może tylko od niego odbiec i czeka cię jedynie rozczarowanie. Cóż, trudno do niego odnieść te rozważania, bo jest niewierzący. Niewiara dużo zmienia i komplikuje. Biedak nie bardzo wie, jak się odnaleźć w relacji damsko-męskiej. To znaczy ma jakieś o tym wyobrażenie, ale czarno to widzę. Tak, to jeden z
tych, którzy schlebiają feminizmom – jakoś tę żonę musi znaleźć prawda? W zasadzie to oddawanie męskiego pola można uznać za takie bezbożne rezygnowanie z siebie. Bezbożne, bo nie rezygnuję ze swojego „ja”, ale z tego, do czego zostałem przez Boga za pośrednictwem natury powołany – bycia mężczyzną w sensie pełnionej roli. Paradoksalnie nawet u podstaw tej rezygnacji ze swojej natury leży szukanie własnego interesu. Interesu rozumianego jako akceptacja, pochwała, powodzenie u płci przeciwnej – wątpliwe, bo wątpliwe, ale jednak mężczyzna często sobie wyobraża, że jak da sobie wejść na głowę kobiecie, to ona będzie go bardziej... nie wiem... kochać? Wiemy przecież, że jest wręcz przeciwnie. Drogi Przyjacielu napisałbym więcej – wiesz jak lubię się wymądrzać – ale zbliża się wieczór, a ten zwykle poświęcam bliskiej mi osobie. Wiem, że wiesz o kogo mi chodzi, ale w razie gdyby ktoś przypadkiem podejrzał naszą korespondencję, wolę nie używać imion ani nazwisk. Bo widzisz, to nie jest tak, że człowiek z dnia na dzień nauczy się być dobrym mężem czy ojcem i będzie potrafił poświęcić czas i siebie. Takich rzeczy trzeba uczyć się odpowiednio wcześnie i przyzwyczajać do nich. Jak zwykle piszę oczywistości. Kończę więc i pozdrawiam. Z Panem Bogiem! MP
s. 29
TEMAT NUMERU
Mój rower – czyli o tym,
co czują mężczyźni, ale tego nie mówią Dlaczego właśnie ten film? Ponieważ opowiada on historię o trzech pokoleniach mężczyzn oraz skomplikowanej relacji pomiędzy nimi. Konkretnie chodzi tu o relację ojciec–syn, a także dziadek–wnuk, która nie zawsze musi być łatwa i zrozumiała, szczególnie gdy w grę wchodzi ambicja, poczucie winy, tłumienie emocji, urazy z przeszłości, a do tego brak rozmowy i wynikające z tego niezrozumienie lub po prostu zwykła ludzka głupota.
Michał Musiał
M
yślę, że w tej produkcji poruszony został problem mężczyzn i tego, że nie zawsze chcą i potrafią oni wyrażać swoje emocje, czy po prostu porozmawiać. Z drugiej strony oglądając, możemy zadać sobie pytanie, czy nie leży to trochę w naszej męskiej naturze? Nie jest to jednak żaden powód do usprawiedliwiania braku odwagi. Trudno jednoznacznie określić gatunek tego filmu – w przeważającej części jest on na pewno dramatem, można jednak doszukać się w nim wielu elementów komedii. Ktoś może pomyśleć sobie: No nie… Nie dość, że dramat, to jeszcze do tego polski… Chciałbym w tym miejscu na własną odpowiedzialność polecić wam tę produkcję. Faktycznie jest to dramat, ale warty obejrzenia. Przedstawiona w nim historia pozwala dojść nam do wielu konkretnych i pouczających wniosków, a także nauczyć się czegoś o sobie jeśli jest się mężczyzną, lub pomóc lepiej zrozumieć mężczyzn jeśli jest się kobietą. Jest to jeden z niewielu polskich filmów, które przyciągnęły moją uwagę w przeciągu
s. 30
“Faktycznie jest to
dramat, ale warty obejrzenia. Przedstawiona w nim historia pozwala dojść nam do wielu konkretnych i pouczających wniosków, a także nauczyć się czegoś o sobie jeśli jest się mężczyzną, lub pomóc lepiej zrozumieć mężczyzn jeśli jest się kobietą. ostatnich trzech lat, a po jego obejrzeniu już nigdy nie będziesz patrzeć na relacje przedstawione przez twórców w taki sam sposób. „Mój rower” powstał w 2012 roku, reżyserią i scenariuszem zajmował się Piotr Trzaskalski. Swoją premierę na ekranach kinowych miał dokładnie 16 listopada 2012 roku, a więc wcale nie tak dawno. Akcja rozgrywa się w
Łodzi. W rolę głównych bohaterów wcielili się: Artur Żmijewski (Paweł, syn Włodzimierza) – którego szczególnie cenię za tą rolę, uważam, że zagrał świetnie – Michał Urbaniak (Włodzimierz, ojciec Pawła) i Krzysztof Chodorowski (Maciek, syn Pawła). Włodek w przeszłości był muzykiem, grał na klarnecie. Pewnego ranka budzi się i znajduje list od swojej żony, która postanowiła go porzucić. Wiadomość ta załamuje go, powraca wtedy do nałogu, pomimo że ze względu na stan zdrowia nie może pić alkoholu. Włodek nie ma za złe swojej żonie, że od niego odeszła, ponieważ rozumie, jak wiele krzywdy jej wyrządził. Paweł jest światowej sławy pianistą, który spędza swój czas, będąc ciągle w trasach koncertowych, zaniedbuje przez to swoją rodzinę, bojąc się najwidoczniej odpowiedzialności, której nie nauczył go ojciec. Paweł rozwiódł się z żoną, a jego syn Maciek wyprowadził się z matką do Anglii. Można by rzec – niedaleko pada jabłko od jabłoni. Ale czy na pewno tak jest? Właśnie to, że
Włodek został sam sprowadza Pawła i Maćka do Polski. Kiedy już w końcu są razem, nie potrafią przepuścić żadnej okazji, aby tylko sobie dokuczyć, wypomnieć wyrządzoną krzywdę. Wiele scen w filmie pokazuje nam jednak, że bohaterowie pomimo swoich czynów i uprzedzeń wewnętrznie czują zupełnie co innego. Tylko dlaczego o tym nie rozmawiają? Może się boją? Paweł upiera się, żeby odnaleźć swoją matkę i nakłonić do powrotu do ojca, ponieważ Włodek stanowczo nie chce oferowanej przez niego formy opieki jaką jest dom spokojnej starości. Tak zaczyna się ich podróż. Trzech mężczyzn. Do czego doprowadzi ich ta podróż? Co pozwoli im odkryć? Co czeka ich w trakcie podróży? Może dowiedzą się o sobie czeoś, czego nie wiedzieli? Niewątpliwie Włodka i Pawła oraz Pawła i Maćka łączy miłość ojca do syna i syna do ojca, chociaż na pierwszy rzut oka po prostu tego nie widać. Nie muszę wspominać, jaki jest stosunek Maćka do Pawła, bo można domyślać się, że jest on podobny do tego, który panuje pomiędzy przedstawicielami starszych pokoleń w tej trójce. Nie wolno jednak skupiać się na powierzchowności, a Piotr Trzaskalski doskonale ukazuje nam wnętrze bohaterów. A skąd w ogóle ten rower w tytule? Tego, drogi czytelniku, dowiesz się oglądając film, ponieważ mam wrażenie, że żadne słowa nie opiszą lepiej tego, co można zobaczyć na ekranie. Zdradzić mogę tylko tyle, że ten właśnie rower będzie początkiem i końcem, a także – jak się później okaże – przyczyną niechęci a nawet nienawiści Pawła do Włodka, takim demonem przeszłości. Całkiem bez powodu. A dlaczego? Bo nie wszystkie słowa zostały wypowiedziane w odpowiednim czasie, nie wszystkie intencje emocje pokazane. „Mój rower” to nie film pełen wybuchów i akcji, ale na pewno może nauczyć nas, że czas zawsze działa na naszą niekorzyść, bo z jego upływem rośnie lista niewypowiedzianych ważnych słów.
s. 31
TEMAT NUMERU
Istota kapłaństwa:
męskość
Mówi się, że prawdziwy mężczyzna powinien wybudować dom, zasadzić drzewo i spłodzić syna. Ksiądz ma na tym raczej polu ograniczone możliwości – plebanii nie brakuje, a syn… wiadomo. Jedynie z drzewami nie ma problemu. Może to dlatego proboszcz w mojej rodzinnej parafii zaraz po objęciu urzędu zasadził wokół plebani ponad setkę drzew? Wojciech Urban
R
edaktor liczącego ponad 700 stron poradnika, zatytułowanego „Sztuka bycia księdzem”, ks. Józef Augustyn SJ twierdzi, że wiatrem w żagle kapłaństwa jest zdrowa męskość. W istocie oznacza to powierzenie siebie Bogu oraz chęć zrobienia czegoś dla bliźnich. „Często mówię księżom, że tutaj na ziemi, jako ludzie, którzy wyrzekają się małżeństwa i własnej rodziny, wyrzekają się fizycznego ojcostwa, nie mamy nic piękniejszego i ważniejszego niż nasze kapłaństwo. Ale kapłaństwo to musi być bardzo ludzkie i bardzo pokorne. Naturalna potrzeba bycia dla innych i służenia innym nakłada się niejako na misją kapłańską. Jezus korzysta z tego, kim jesteśmy jako ludzie, jako mężczyźni i włącza to w kapłańską misję, którą nam powierza” – mówi ks. Józef.
DZIAŁANIE
Czy kapłan jako prawdziwy mężczyzna również powinien tę triadę (dom, drzewo, syn) urzeczywistnić? Podobno mężczyznę należy oceniać po czynach, a nie po słowach. Jak więc te typowo męskie czyny wyglądają w przypadku kapłana? Dom. Domem Bożym nazywany jest kościół-budynek. Kapłan szczególnie powołany jest do tego, by
s. 32
“ Nikt nie rodzi się
księdzem. Natomiast w pewnym momencie w chłopcu rodzi się powołanie. Rzeczywistość pokazuje, że zdecydowana większość księży była ministrantami. A więc na co dzień mieli bezpośredni kontakt z jakimś księdzem. budować Kościół-wspólnotę, w której to Bóg chce zamieszkać (por. Zach 2, 14). Dlatego kapłan, jako mężczyzna, ma wybudować Dom Boży, w którym Bóg zamieszka razem ze swoim ludem. Jednoczą się. Fundamentem tej wspólnoty Boga z ludźmi jest eucharystia. Kapłan sprawując Mszę Świętą, buduje Kościół, wspólnotę (communio) Boga z ludźmi. Drzewo. „Oto drzewo krzyża, na którym zawisło zbawienie świata”. Kapłan ma zasadzić drzewo krzyża w sercach ludzi, do których jest posłany. Nie by wzbudzać poczucie. Krzyż jest znakiem zwycięstwa Chrystusa nad grzechem i śmiercią. Zwycięstwa, które nas wyzwoliło. Zadaniem ka-
płana jest przypominanie tego faktu na nowo. W sakramencie pokuty i pojednania odnawia skutki tego zwycięstwa. Syn. Nikt nie rodzi się księdzem. Natomiast w pewnym momencie w chłopcu rodzi się powołanie. Rzeczywistość pokazuje, że zdecydowana większość księży była ministrantami. A więc na co dzień mieli bezpośredni kontakt z jakimś księdzem. Gadali z nim, modlili się wspólnie, grali w piłkę, palili ogniska. Jak z ojcem. Dobry kapłan wzbudza powołania – „płodzi nowych księży” – dzieląc się bezinteresowną, chrześcijańską miłością.
WNĘTRZE
Uznawany za klasyka w dziedzinie męskości John Eldredge w „Dzikim sercu” pisze o trzech tęsknotach męskiej duszy: o bitwie, którą trzeba stoczyć, o przygodzie, którą można przeżyć i o Pięknej, którą mógłby uratować. Jak to można odnieść do kapłanów? Bitwa. Najpierw cała batalia odbyta z samym sobą, przed podjęciem decyzji, czy wkroczyć na tą drogę. Następnie nieustanna wojna. Wydawałoby się, że dotycząca każdego człowieka „zwykła” walka duchowa. Ale trudniejsza z powodu spełnianej roli. Kapłan jest przewodnikiem,
trzymając się frazeologii wojennej – oficerem, rycerzem nawet, wszak służy Królowi. Przewodzi powierzonym swej opiece ludziom w zmaganiach o świętość życia. Przygoda. „Niecodzienne, niezwykłe wydarzenie” jak podpowiada słownik. Cóż, kapłan niecodziennych wydarzeń doświadcza codziennie – sprawując eucharystię, udzielając rozgrzeszenia. Ale również przez liczne kontakty z ludźmi (kto normalny przeprowadza się co dwa/trzy lata), bycie z nimi w różnych wydarzeniach, radosnych i trudnych. Ciągłe wyzwania i oczekiwania. Kapłan jest nieustannie potrzebny. Never ending story. Piękna. Dwa wymiary. Pierwszy i najważniejszy to Kościół-oblubienica. Ukazuje jej piękno poprzez godne sprawowanie sakramentów i uczynki miłosierdzia. I drugi wymiar – Maryja. Dla kapłana przeżywającego gorącą miłość do Kobiety-Maryi trwanie w czystości serca nie jest czymś trudnym, ale rodzi się z serca przepełnionego duchowym zjednoczeniem z Niepokalaną Dziewicą.
OBRAZ
Eldrede, pisząc o tęsknotach męskiej duszy, patrzy na męskość z
wnętrza. A z zewnątrz? Jak powinien wyglądać męski kapłan? Powinien być obrazem Trójcy. Bóg Ojciec. „Ojcze” – tak zwykło się niekiedy zwracać do księży i zakonników, szczególnie tych starszych. Dlaczego? Czy Chrystus nie powiedział, że mamy tylko jednego ojca – tego w niebie? Tak, i dlatego właśnie zwracamy się do kapłana – „Ojcze”. On przynosi Boga. Przez niego Bóg nam błogosławi, przebacza, poucza. Dzięki niemu czujesz się bezpieczniej, gdy coś ci zagraża. Nieustannie towarzyszy ci w rozwoju. Może nie naprawi zepsutego roweru (chociaż…), ale naprawi zepsute sumienie. Jezus Chrystus. Syn Boga, mający żywą i autentyczną relację z Ojcem. Posłuszny, wierny, a gdy trzeba, gotów stanąć do obrony dziedzictwa. Chętnie przebywający „w tym, co należy do jego Ojca”. Zresztą Jezus jest wzorem męskości, nie tylko dla kapłanów. Pokazuje, jak kochać, jak poświęcić się dla innych, zwycięski w walce (ze Złym). Nasze patrzenie na męskość jest przesiąknięte seksualnością, żeby w Jezusie i w kapłanach widzieć prawdziwych mężczyzn. A to oni właśnie uczą nas, że męskość to kwestia przede wszystkim podjęcie odpowiedzialności.
Duch Święty. „Wieje tam, gdzie chce i szum jego słyszysz, ale nie wiesz, skąd przychodzi, ani dokąd podąża”. Tajemniczość, trochę zamknięcia w sobie, powściągliwość w uzewnętrznianiu emocji, lekki dystans. Samotność mimo bycia wśród ludzi. To jemu ludzie zwierzają się z problemów, on im – nie. Zdolność widzenia spraw duchowych, wskazywanie na znaki czasu, umiejętność skierowania na niebo. Kapłan-mężczyzna nie skupia uwagi na swojej osobie, jest niewidoczny jak wiatr. Jak Duch. Ale wszyscy słyszą szum jego posługi. Kilka mniej lub bardziej usystematyzowanych myśli o związku męskości z kapłaństwem na podstawie obserwacji, pytań, odpowiedzi, wywiadów, książek, konferencji i rozmów. Wiem, że jedynie prześlizgnąłem się przez temat, że wiele wątków należałoby tu jeszcze poruszyć. Problem polega na tym, że męskości, szczególnie tej kapłańskiej, nie da się wyczerpująco opisać. Można ją tylko pokazać – życiem.
s. 33
TEMAT NUMERU
Być
dżentelmenem Nie po to istnieją zasady savoir-vivre’u, żeby ich nie stosować. Wprowadzają one pewien porządek zachowań, który powinien być zachowywany w ogóle danego społeczeństwa np. narodu. Stosowanie się do savoirvivre’u niesie ze sobą nie tylko ład, ale też ich uwzględnianie świadczy o szacunku wobec innych. Anna Ksprzyk
S
zczególne znaczenie ma tutaj szacunek wobec kobiet. W różnych kulturach może występować inny charakter respektowania i stosowania się do przyjętych zasad. Trzeba pamiętać, że każde społeczeństwo, żyjące w innej kulturze, posiadające inną historię, tradycje itd. ustanawia własny system powinności. Jednak skupię się na naszej kulturze, na naszej tradycji. Bardzo charakterystycznym zachowaniem jest całowanie kobiet w rękę. Obecnie zanika ten zwyczaj. Kiedyś był bardzo często stosowany przez mężczyzn, o ile nie zawsze jeśli tylko mieli oni do czynienia z płcią piękną. Obecnie jeśli kobiety są całowane w dłoń, to jest to najczęściej wyraz szacunku wobec kobiet z najbliższego otoczenia: wybranek serca, matek, babć. Jest to przykład, że zachowania wraz z postępem cywilizacji ewidentnie się zmieniają. Zamiast kultywować naszą tradycję, przyjmujemy wiele zachowań z zachodniej Europy i Ameryki, gdzie występuje tendencja do zrównania zasad funkcjonowania np. nie przepuszczenie kobiety w drzwiach nie jest uważane za nietakt. Ale czy wówczas nie występuje chaos, bo nie jest jasno określone pierwszeństwo, kogo najpierw przepuścić?
s. 34
“Obecnie jeśli kobie-
ty są całowane w dłoń, to jest to najczęściej wyraz szacunku wobec kobiet z najbliższego otoczenia: wybranek serca, matek, babć. Jest to przykład, że zachowania wraz z postępem cywilizacji ewidentnie się zmieniają. Zamiast kultywować naszą tradycję, przyjmujemy wiele zachowań z zachodniej Europy i Ameryki, gdzie występuje tendencja do zrównania zasad funkcjonowania POSTAW NA 10-TKĘ, A MOŻE WIĘCEJ…
Ponieważ nie zawsze musimy wszystko wiedzieć. Czasem coś wiemy, ale nie do końca… Drodzy Panowie, przedstawię, tudzież przypomnę o pewnych nadrzędnych zasadach i oczywiście zachęcam do
zgłębiania wiedzy na temat etykiety. Można także podpytać dziadków, starszych ludzi, jak to wyglądało w ich czasach. Na pewno mają ciekawe rzeczy do opowiedzenia. Zatem savoir-vivre zakłada m. in., że: 1. Mężczyzna jako pierwszy kieruje do kobiety zwrot powitania, którego forma zależy od stopnia ich znajomości i zażyłości. 2. Przy powitaniu mężczyzna czeka, aż kobieta pierwsza wyciągnie dłoń. Jeśli ona tego nie uczyni, on wstrzymuje się z podaniem ręki. 3. Jeżeli mężczyzna podchodzi do towarzystwa, zaczyna powitanie poprzez podanie ręki od kobiet. Nie w tonie jest przywitanie się tylko z panami, a pominięcie pań. 4. Jeżeli mężczyzna całuje kobietę w dłoń, schyla głowę do wysokości wyciągniętej przez nią ręki. W żadnym wypadku nie podnosi jej dłoni do swych ust. 5. Mężczyzna przepuszcza przed sobą kobietę w drzwiach budynków. 6. Mężczyzna otwiera drzwi
pojazdów kobiecie, czeka aż wsiądzie i zamyka drzwi. 7. Mężczyzna zawsze ustępuje miejsca płci pięknej we wszystkich sytuacjach, w których on siedzi, a ona stoi obok niego. Wyłączając przypadki, gdy panu nie pozwala na to wiek albo stan zdrowia. 8. Jeżeli kobieta podchodzi po siedzącego mężczyzny, by mu coś powiedzieć, on wstaje. 9. Przy stole mężczyzna podaje kobiecie pierwszej półmiski, przyprawy. I jako pierwszej nalewa jej napoje. Jeżeli tym napojem jest wino - pan nalewa najpierw sobie odrobinę, by ewentualne kawałki korka z butelki trafiły do jego kieliszka, potem napełnia kieliszek kobiecie, a następnie dopełnia swój. 10. Gdy mężczyzna spaceruje z kobietą po chodniku, zawsze to on idzie od strony jezdni. Podsumowując, widzimy, że przede wszystkim chodzi o szacunek mężczyzn względem kobiet. Często wśród młodego pokolenia mężczyzn można usłyszeć, że to kobiety domagały się równouprawnienia i niech teraz nie oczekują przepuszczania ich przez drzwi. Czy jest to usprawiedliwianie swojej niewiedzy czy przejaw obojętności? A może brak poważania kobiet czy tradycji? Chciałoby się rzec: gdzie Ci mężczyźni, prawdziwi tacy? Ale też zdarza się, że młode pokolenie kobiet często uznaje zasady savoir-vivre’u za staromodne bądź niezręczne. I można zadać pytanie: gdzie tamte czasy?
s. 35
TEMAT NUMERU
Telewizor i kanapa
a patologie męskości Mężczyzna wraca do domu z pracy. Najczęściej wygląda na ekstremalnie zmęczonego lub znudzonego. Zdejmuje buty, rzuca teczkę, niedbale wiesza płaszcz czy kurtkę. Prawie od razu siada przed telewizorem, często jednocześnie otwierając piwo i pretensjonalnie pytając o obiad. Skąd to znamy? Z seriali? Zapewne. Ale bardzo wielu z nas zna to zapewne z życia, z własnego domu.
Kajetan Garbela
Ś
miem twierdzić, że kanapa i telewizor są w pewnym stopniu katalizatorami kryzysu męskości. Sojusznikami tych spośród nas, którzy chcą przed czymś uciec, doraźnie wyalienować się z najbliższego otoczenia, wejść w swój świat. Relaks - owszem, każdemu się należy, każdy potrzebuje chwili odpoczynku, nawet kolokwialnie mówiąc „odmóżdżenia”, np. po uciążliwej, kilkugodzinnej pracy na etacie. Tym bardziej, jeśli to dzięki niej mąż i ojciec może utrzymać rodzinę, zapewnić jej godne warunki bytowania. Problem leży jednak w tym, że w związku z telewizorem i kanapą rodzą się często w mężczyźnie patologie. Jak mówił w jednym ze swoich fantastycznych kazań ksiądz Piotr Pawlukiewicz, jeśli taki delikwent godzinami siedzi na kanapie, gapiąc się w telewizor i wchodząc w specyficzny letarg, to jest to bardzo zły sygnał. Widzę tutaj trzy główne problemy, mogące prowadzić do wewnętrznego skarłowacenia płci brzydkiej.
s. 36
“ Pozwolę sobie
na krótką odezwę do kobiet. Drogie Panie, jesteście wspaniałe, wasza miłość do dzieci czy mężów, troska o ich dobro i komfort jest często wzorowa, jednak musicie zrozumieć dwie rzeczy. Po pierwsze, mężczyzna jest stworzony do działania, aktywności umysłowej i fizycznej, a w tym wypadku jest on całkowicie bierny. Bierny fizycznie, gdyż siedzi sobie spokojnie w miękkiej kanapie, zaś jego ruchy ograniczają się do spokojnego, miarowego oddechu, ruchu gałek ocznych i rzadkich ruchów ręką, najczęściej posługującą się pilotem lub podającą jedzenie czy jakiś napój do ust. Bierny psychicznie, bo jedy-
nie rejestruje obrazy, pojawiające się na ekranie przed jego oczyma. Nie trzeba chyba nikomu mówić o ogłupiającej sile telewizji. Żyjemy w kulturze obrazkowej, która praktycznie nie wymaga od nas zaangażowania umysłowego, nie porusza wyobraźni, logicznego myślenia etc., a oczekuje jedynie beznamiętnego przyjmowania serwowanych obrazów, co nasze mózgi wręcz podświadomie czynią, by nie rzec, że z entuzjazmem, a na pewno bezkrytycznie. Tym bardziej, że mózgi mężczyzn nie są w swym działaniu tak skomplikowane, jak mózgi kobiece, nie są tak silnie nastawione na przetwarzanie informacji, ustosunkowywanie się do nich, nie są także związane z tak silnymi emocjami. Tak więc, pan zasiadający godzinami przed telewizorem jest narażony na ogromną bierność, która jest naturalnym wrogiem męskości, jego wrodzonych cech, takich jak skłonność do nieustannego działania, walki w obronie interesów swoich i bliskich. Gdy nagle stanie się potrzebny, gdy ktoś będzie wymagał
od niego zdecydowanego działania, może się okazać, że jego letarg jest tak poważny, umysł tak przesączony bezkrytycznie przyjmowaną papką, że nawet nie będzie widział potrzeby ruszenia do akcji i wybierze dalsze spokojne trwanie na kanapie i przyjmowanie kolejnej porcji „rozrywki”. Drugie zagrożenie związane jest ze wspomnianą przeze mnie rolą żywiciela rodziny. Co prawda dzisiejsza sytuacja naszego (teoretycznego) państwa jest taka, że rzadko który mężczyzna zarabia tyle, by żonę i dzieci utrzymać, tak więc i one muszą brać się za pracę zarobkową, ale w naszym społeczeństwie dalej mocno obecny jest archetyp mężczyzny – zapracowanego, prawie herosa, spędzającego 8, jeśli nie 10 czy 12 godzin na często nadludzko ciężkiej lub nad wyraz monotonnej czy niebezpiecznej pracy, byle tylko dać dzieciom co jeść a żonie kupić nową sukienkę. Niemałą rolę w utrzymywaniu przy życiu tego stereotypu mają właśnie mężczyźni, widząc w nim dobry sposób na zapewnienie sobie najwyższej i związanej ze specjalnymi przywilejami pozycji w rodzinie. Bo przecież, skoro tak cięż-
ko pracują, to w domu należą im się specjalne względy, pantofle wkładane na nogi po przekroczeniu progu i zdjęciu butów, ciepły obiad i zimne piwko podane w momencie, gdy tylko zasiądzie przed telewizorem. Wtedy pilot urasta do rangi berła pana domu, zaś kanapa czy fotel stają się jego tronem, wokół którego wszyscy domownicy-poddani muszą się uwijać, byle tylko zadowolić mężczyznę po kilku godzinach jego walki o jako-takie bytowanie rodziny. A niech ktoś tylko spróbuje się przeciwstawić, od razu naraża się na pomówienia o brak szacunku przecież gdyby ojciec nie pracował, to jeszcze wszyscy byśmy z głodu pomarli, więc takie hołubienie mu się należy jak psu buda. Problem tylko w tym, że wdzięczność i miłość nie mogą być argumentem dla służalczości, bo wtedy są całkowitym wypaczeniem samych siebie. Oczywiście, spracowany mąż czy ojciec powinni liczyć na pełne miłości i szacunku traktowanie, mają także prawo do odpoczynku fizycznego i psychicznego, obiadu czy ulubionej gazety. Jednak pretensjonalne podejście do tych spraw, wcale nierzadkie,
jest często zaczynem wielu poważniejszych problemów w rodzinie. Szczególnie, jeśli do tej machiny taki delikwent próbuje wciągnąć swoje dorastające pociechy lub głosi, że jego rola w rodzinie kończy się na byciu dawcą - najpierw nasienia, a potem tylko gotówki, a wychowaniem ma się zająć matka. Tutaj przechodzimy do ostatniego problemu, według mnie najpoważniejszego i najgłębszego, z którego w pewnym sensie wypływają dwa poprzednie. Brak odpowiednich wzorców męskości. Widzimy to wszędzie wokół siebie, chyba nie ma człowieka, który nie spotkałby chłopaka czy mężczyzny, zachowującego się niemęsko, i nie chodzi mi tutaj o brak dobrych manier czy coś w tym stylu, i niekoniecznie mówię tutaj o działaniu perfidnym. Młodzi ludzie od dobrych kilku dekad nie mają w swoim otoczeniu zbyt wielu prawdziwych mężczyzny. Często wychowują ich same matki, bo ojciec odszedł do innej, bo wyszedł po papierosy i od 10 lat nie wraca, albo właśnie pracuje przez tyle godzin dziennie, że po powrocie nie ma siły czy ochoty na wychowanie dziecka,
s. 37
które ma z nim styczność gdy np. musi iść do sklepu gazetę z programem telewizyjnym czy potrzebuje, by zmienić dętkę w rowerze. Niebagatelną rolę w rozwoju takiego stanu rzeczy miały na pewno dwie wojny światowe, w czasie których bardzo wielu mężczyzn ruszyło na front, wielu również nigdy z niego nie wróciło. Dzieci zostały w gwałtowny sposób pozbawione męskiego wychowania, odpowiednich wzorców zachowania. Chłopcy nie do końca rozwinęli swoją męska tożsamość, często wzorując się na kobietach lub decydując się na pewne eksperymentalne, często nieodpowiednie działania, dziewczyny zaś odczuwały brak mężczyzny- wzoru w swym życiu przez co nie wiedziały, jakiego męża i ojca dla swoich dzieci powinny szukać. Próbowały to nadrabiać przelotnymi związkami, nierzadko kończącymi się tragicznie. Istnieje zapewne pewien związek kryzysu męskości oraz wojennego braku mężczyzn w społeczeństwie z rewolucją seksualną, która jeszcze mocniej obrabowała ludzkość ze skrupułów, odpowiedzialności i dobrych, honorowych wzorców. Owocem tego są dzisiejsi mężczyźni, udający twardych i zdecydowanych, a tak naprawdę
s. 38
niepewni siebie, często odczuwający brak zainteresowania i akceptacji e strony bliskich, nadrabiający różne braki czy to nałogami, czy szalonymi imprezami, czy to wchodzeniem w byle jakie związki. Bo nie dość, że tak ich to męczy, nie mogą z tym poradzić i muszą jakoś to zagłuszyć, to jeszcze często żaden prawdziwy mężczyzna nie pokaże im, jak żyć i co robić, więc muszą sobie jakoś radzić, najczęściej metodą prób i błędów czy pójścia za fałszywymi autorytetami. Na koniec pozwolę sobie na krótką odezwę do kobiet. Drogie Panie, jesteście wspaniałe, wasza miłość do dzieci czy mężów, troska o ich dobro i komfort jest często wzorowa, jednak musicie zrozumieć dwie rzeczy. Nie chcę wam tutaj niczego wypominać czy zarzucać, jednak zauważcie, że: 1) nawet najgorętsza miłość matki nie zastąpi dziecku ojca, czy przynajmniej innego, bliskiego i zaufanego mężczyzny (np. ojca chrzestnego – jaka szkoda, że dziś rodzice chrzestni są dla dziecka rodzicami tylko na papierku!), który może być dla niego wzorem i wprowadzić odpowiednio w dorosłość, i mówię tutaj tak o chłopcach, jak i dziewczynach; 2) wasza miłość i
uznanie muszą się także wiązać z pewnymi wymaganiami, a nie uznawaniem, że np. mąż jest właśnie tak zapracowany, że już nie zwracam mu głowy wychowaniem dzieci, lub jeśli ojciec w życiu dzieci jest nieobecny lub jego wpływ na nie jest nieznaczny, to lepiej zostawić to tak, jak jest, że każdy ma prawo do decydowania o sobie i nie będziemy nic mężu czy dziecku narzucały. Niestety, to nie działa. Często to wy jesteście ostatnim bastionem normalności w rodzinie i nie możecie pozwalać na taki patologiczny status quo, nawet w dobrej wierze, myśląc, że jakoś to będzie i że sobie poradzicie. Droga jest długa i trudna, nie da się tego zmienić w ciągu kilku czy kilkunastu lat, jednak jeśli już dziś zauważymy problem, nazwiemy go po imieniu i zaczniemy przeciwdziałać, kolejne pokolenia będą miały takich mężczyzn, jakich naprawdę potrzebują.
s. 39
TEMAT NUMERU
W ABW nie ma monotonii
Po ostatnich wydarzeniach na polskiej scenie politycznej Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego nie cieszy się sympatią wśród społeczeństwa. Kojarzona bardziej w sposób negatywny niż pozytywny zyskała sobie więcej wrogów niż przyjaciół. O tym, jak wyglądają przygotowania do służby i obowiązki funkcjonariusza opowiada nam były oficer Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego dr Witold Mazurek.
Potr Zemełka Jak wygląda nabór na funkcjonariusza służb specjalnych? W.M.: Ubiegać o pracę w służbach specjalnych może się każdy, ale nie każdy ją dostanie. Po złożeniu CV, wiele czynników wpływa na jego pozytywne bądź negatywne rozpatrzenie. Na przykład? W.M.: Osoba, która chce zostać funkcjonariuszem Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego czy Agencji Wywiadu musi posiadać obywatelstwo polskie, posiadać minimum wykształcenie średnie, nigdy nie być karana za przestępstwo karno-skarbowe. Ponadto, kandydat powinien cechować się nieskazitelną postawą moralno -patriotyczną, dawać rękojmię zachowania tajemnicy państwowej, a także posiadać określoną zdolność fizyczną i psychiczną. Nie wystarczy być sprawnym umysłowo i psychicznie? W.M.: ABW to formacja uzbrojona, a w tego typu formacjach wymagana jest dyscyplina, której trzeba się bezgranicznie podporządkować. Jak wygląda samo postepowanie kwalifikacyjne? W.M.: Na podstawie rozporządzanie prezesa rady Ministrów określana zostaje zdolność psychiczna i fizyczna
s. 40
“ W ABW nigdy nie
ma monotonii. Nigdy też nie wiadomo co przyniesie dzień lub na co natrafimy po nocy, jakie spłyną informacje i jakie będzie trzeba podjąć działanie. kandydata do służby w ABW i AW. Jest to ogromnie ważne, ponieważ pozwala to na sprofilowanie dalszej kariery osoby już przyjętej. Chodzi o to, że nie wszyscy nadają się do pracy operacyjnej, która stanowi najwyższy poziom pracy w tego typu służbie. Nie każdy też nadaje się do zadań analitycznych, czy do tego, aby służyć w jednostkach uderzeniowych. Co dalej? W.M.: Kolejnym krokiem jest rozmowa kwalifikacyjna, a po jej pozytywnym przejściu przeprowadzane jest żmudne postepowanie sprawdzające, na które składają się różne etapy. Jest jeszcze kolejny etap, ale to dla kandydatów, którzy ubiegają się o przyjęcie na stanowisko wymagające szczególnych predyspozycji i umiejętności. Oprócz tego, postepowanie kwalifikacyjne może być rozszerzone o badania
psychofizjologiczne Ile może trwać sama procedura przyjęcia do służby? W.M.: Nawet kilka lat, a jej przewlekłość wcale nie gwarantuje pozytywnej decyzji. Czasem nawet zwykłe mandaty mogą stanowić przeszkodę. Pragnę dodać, że przejście pozytywnie wszystkich etapów postepowania kwalifikacyjnego nie gwarantuje jeszcze przyjęcia do służby w ABW i AW. Statystyki mówią, że na jedno miejsce w ABW jest ponad stu chętnych, młodych wykształconych, znających języki obce ludzi. Czym zajmuje się oficer służb specjalnych? W.M.: W obszarze zadań oficerów ABW znajdują się kwestie ujęte w art. 5 U. O ABW, czyli mniej więcej, rozpoznawanie, zapobieganie i zwalczanie zagrożeń i wykrywanie przestępstw godzących w bezpieczeństwo wewnętrzne państwa. Mam tu na myśli: szpiegostwo, terroryzm, naruszenie tajemnicy państwowej, wykrywanie przestępstw godzących w bezpieczeństwo ekonomiczne państwa, wykrywanie korupcji, wykrywanie przestępstw w zakresie produkcji, obrotu bronią i technologiami i innych działań określonych w różnego rodzaju umowach międzynarodowych. Jak pan widzi
wachlarz jest szeroki, ja na pewno nie wymieniłem wszystkiego, czym zajmuję się Agencja, a zapewniam, że pracując tam nie sposób się nudzić. Bynajmniej ja nigdy nie narzekałem na nadmiar czasu. Wniosek nasuwa się sam, praca w ABW jest na pewno ciekawą i wymagającą. Ile czasu spędza się w takiej „pracy”? W.M.: Przede wszystkim trzeba zaznaczyć, że w ABW pełni się rolę funkcjonariusza, a nie pracownika. Czyli praca nie ogranicza się do przysłowiowych ośmiu godzin spędzonych w pracy, ale służbę pełni się cały czas. Jak wygląda przeciętny dzień na służbie? W.M.: W ABW nigdy nie ma monotonii. Nigdy też nie wiadomo co przyniesie dzień lub na co natrafimy po nocy, jakie spłyną informacje i jakie będzie trzeba podjąć działanie. Niejednokrotnie zdarzało się, że musiałem spędzić naście godzin w pracy, przemierzając ładne „kawały RP”. Wielokrotnie byłem wzywany i musiałem natychmiast jechać do „firmy”. Jak wyglądają szkolenia kiedy jakaś osoba zostaje przyjęta na służbę? W.M.: Po przyjęciu do służby następuje wdrażanie oficera, w kierunku zgodnym z jego parametrami, które zostały ustalone podczas procesu kwalifikacyjnego. Dla wszystkich przyjętych do służby, obowiązkowe jest szkolenie które odbywa się w COS ABW – Centralny Ośrodek Szkolenia. Jest to „szkoła” położona w pięknym otoczeniu przyrody, gdzie prócz zajęć
dotyczących pragmatyki służbowej także ćwiczy się dyscyplinę i tężyznę fizyczną. Oczywiście mile widziana jest znajomość sztuk walki ale i języków. O programach szkolenia, treściach szkoleń z oczywistych względów nie mogę mówić. Czy na któryś z aspektów szkolenia kładzie się większy nacisk? W.M.: Nie, jest on rozkładany równomiernie. Jak wygląda kwestia zarobków, są one zadowalające? W.M.: Mówiąc szczerze, kiedyś było o wiele lepiej. Można podnosić sobie wynagrodzenie różnego rodzaju dodatkami ściśle związanymi z parametrami funkcjonariusza, ale ogólnie rzecz biorąc powiedziałbym, że na dzień dzisiejszy pod tym względem jest nawet gorzej niż w innych służbach. Może Pan podać jaką konkretną liczbę? W.M.: Średnia krajowa tyle, że brutto. Takie wynagrodzenie czeka nowo przyjętych funkcjonariuszy. Oczywiście zdarzy się, że dla kogoś będzie to zadawalające, ale nieraz słyszałem narzekania, że pensja mogłaby być wyższa. Jak wyglądają możliwości awansu? W.M.: Pragmatyka mgliście określa drogę awansu, ale przy założeniu, że funkcjonariusz jest przyjęty na stanowisko oficerskie, to w myśl przywołanej pragmatyki i obserwowanej rzeczywistości w przeciągu 10 lat służby możliwym jest „dochrapanie” się
porucznika. Ale znam wiele przypadków gdzie starszy chorąży sztabowy to maksimum jakie można osiągnąć – mimo posiadania studiów wyższych, biegłej znajomości języków itp. Tę kwestię ciężko zdefiniować, ponieważ tak jak w innych służbach zdarzają się błyskotliwe awanse w stopniach i na stanowiskach to niestety zdarza się również i tak. Funkcjonariusze muszą zadowolić się niskim stopnie czy stanowiskiem. Czyli awans nie jest gwarantowany? W.M.: Nie ma takiego przepisu, który mówiłby np., że po 5 latach nienagannej służby awansuje się o 3 oczka w stopniach albo o 2 oczka na stanowisku. Dlatego też rzesza sfrustrowanych, których kariera zawodowcach utknęła w miejscu i nie mają gwarancji na awans powiększa się. I to oczywiście powinno być zmienione. Czy może Pan opisać jakąś akcje, w której brał Pan udział. W.M.: W trakcie swojej służby miałem okazję brać udział w różnego rodzaju działaniach również tych opisywanych szczątkowo w mediach, niektórych o bardzo złożonych algorytmach. No ale niestety nie mogę niczego powiedzieć więcej. Rozumiem, że znajomym czy rodzinie również nie może się Pan pochwalić udziałem w jakiejś akcji i opowiedzieć o jej sukcesie. W.M.: To między innymi odróżnia pracę w ABW od np. pracy w Policji, gdzie jak pan się wykaże to może pan o wszystkim opowiedzieć, albo zrobią to za Pana media. Może Pan też dostać
s. 41
,,akwarium”. Czy poleciłby Pan młodym ludziom pracę w służbach specjalnych? W.M.: Służba w ABW, jak i w innych tego rodzaju służbach na świecie jest owiana specyficzną otoczką, aurą tajemniczości, a beletrystyka i filmy oscylujące wokół tematów szpiegostwa, różnego rodzaju brawurowych akcji pociągają za sobą nieodpartą chęć uczestniczenia w czymś takim lub podobnym. A skoro ciekawość leży w naturze człowieka i od tego nie uciekniemy, należy stwierdzić, że człowiek ciekawy świata, chce zobaczyć co jest „ po drugiej stronie” oraz lubi mieć przeświadczenie, że robi coś ważnego dla utrzymania fenomenu jakim jest bezpieczeństwo Ojczyzny.
medal. W ABW udział i dokonania w operacji pozostają tajemnicą, którą znają jedynie przełożeni. Czy pracę w służbach specjalnych można pogodzić z życiem rodzinnym? W.M.: Jak Pan widzi można. Ja jestem spełnionym mężem i ojcem, a w trakcie trwania służby udało mi się także obronić doktorat. Ale pragnę zaznaczyć, że nie osiągnąłbym tego bez wsparcia najbliższych, a przede wszystkim mojej żony, po której nie raz widziałem, że ma tego wszystkiego dosyć. Moja żona wspierała mnie, bo wiedziała, że praca w ABW stanowiła spełnienie moich studenckich marzeń i ambicji. Przypomina mi się taki epizod, kiedy rozpocząłem karierę w ABW, przyszedłem do domu i zakomunikowałem żonie, że jeżeli kiedykolwiek zobaczy mnie gdziekolwiek w towarzystwie nawet innej kobiety, ma nie reagować, chyba, że ja zrobię to pierwszy. I pamiętam, wyraz jej twarzy i zdawkową odpowiedź: „skoro tak, to dobrze”. Musze panu powiedzieć, że nigdy nie miałem problemów w domu w związku z moją służbą, ale też nie mówię, że nigdy nie zauważyłem grymasu u najbliższych, jak np. przyszedłem po służbie i zakomunikowałem, że muszę za trzy godziny wyjechać, i nie mogę powiedzieć gdzie i co najgorsze nie mogłem także określić terminu
s. 42
powrotu. Sporo zależy od zaufania w rodzinie. Inni też mieli takie szczęście jak Pan? W.M.: Niestety nie. Około 30% moich kolegów służbę przypłaciło rozstaniem, choć sama praca w ABW nie byłą jedynym powodem. Czy praca w służbach to duże obciążenie psychiczne? W.M.: Owszem, ale na pewno łatwiej przez to przebrnąć gdy poza służbą prowadzi się drugie życie. Ma się chociażby jakieś hobby, któremu jest się oddanym. To znaczy? W.M.: Niech Pan sobie wyobrazi, że Pańska praca polega na funkcjonowaniu w ściśle określonych ramach, których efektów nie widać gołym okiem, nie są poddawane weryfikacji zewnętrznej np. prasy, wyborców etc. Wynika to z tego, że wszystko co pan robi jest ściśle tajne i doda pan do tych wyobrażeń kilkanaście lat takiego funkcjonowania, bez hobby, w pewnej izolacji, nie mając po prostu innego życia jak w służbach. Łatwo sobie wyobrazić jak można skończyć. Potocznie w żargonie służbowym takich delikwentów nazywa się „odklejeńcami” lub po prostu „pacjentami” oraz
Dzisiaj młodzi ludzie to w znacznej większości osoby wykształcone, znające języki, posiadające obycie w rożnego rodzaju środowiskach, umiejący korzystać z nowinek technicznych - a przecież takich właśnie obywateli nam potrzeba. A jak jeszcze obywatel, jest patriotą, to praca w tego rodzaju służbach, oraz innych służbach dbających o bezpieczeństwo jest jak najbardziej dla niego. Ja osobiście zachęcam młodych ludzi, by spróbowali swoich sił w służbach specjalnych, a wszystkim, którzy się na to zdecydują życzę szczęścia.
Dr Witold Mazurek – absolwent uniwersytetu pedagogicznego w Krakowie oraz studiów podyplomowych z zakresu bezpieczeństwa narodowego Uniwersytetu Warszawskiego. Po długotrwałym szkoleniu wojskowym w Wyższej Szkole Oficerskiej w Poznaniu, funkcjonariusz w areszcie śledczym w Krakowie. Po kilku latach służby wstąpił w szeregi ABW. W służbach specjalnych odbył szereg szkoleń wewnętrznych o charakterze tajnym oraz wykonywał służbę polegającą na analizowaniu i opracowaniu informacji. W 2012 roku obronił tytuł doktora nauka humanistycznych w dyscyplinie nauki o bezpieczeństwie na Uniwersytecie Przyrodniczo -humanistycznym w Siedlcach. W dniu dzisiejszym oficer rezerwy z wyższym stopniem oficerskim, adiunkt w Akademii Ignatianum w Krakowie, maż oraz ojciec dwójki dzieci.
s. 43
ROZMOWY
Bóg Hebrajczyków
jest inny –
czyli jak rozumieć
Stary Testament O trudnej przyjaźni Abrahama z Bogiem, o medytacji historycznej, oraz relacji Boga z człowiekiem kształtowanej w Starym Testamencie w drugiej części rozmowy z dr hab. Markiem Kitą – filozofem i teologiem.
Krzysztof Reszka
J
ak rozumieć Stary Testament? Jak traktować te fragmenty gdzie opisywane jest okrucieństwo? dr hab. Marek Kita: Chciałbym przypomnieć dwie kwestie. Po pierwsze - Stary Testament to zapis doświadczeń i refleksji. To księga Bosko-ludzka, w której objawia się cierpliwość Boga do człowieka. Nie wszystko w Starym Testamencie zachwyca... Te opowieści są jak przedzieranie się Boga do serca człowieka, który jest obciążony licznymi naleciałościami kulturowymi oraz naznaczony upadkiem. Bóg przyjmuje naród wybrany takim, jakim on w danym momencie jest, z jego sposobem myślenia, właściwym dla ludów starożytnych, a także z całym bagażem ludzkich wad, wręcz podłości. Ostatnio z żoną czytaliśmy na nowo historię Abrahama. Ten człowiek bał się o siebie do tego stopnia,
s. 44
“Ostatnio z żoną
czytaliśmy na nowo historię Abrahama. Ten człowiek bał się o siebie do tego stopnia, że nieraz zapierał się przed różnymi ważnymi ludźmi swojej żony! Swoimi kłamstwami niemalże wpychał ją do łóżka innym mężczyznom, bo bał się, że go zabiją z zazdrości. A Bóg uznał go - takiego tchórza - za swojego przyjaciela że nieraz zapierał się przed różnymi ważnymi ludźmi swojej żony! Swoimi kłamstwami niemalże wpychał ją do łóżka innym mężczyznom, bo bał się, że go zabiją z zazdrości. A Bóg uznał go - takiego tchórza - za swojego przyjaciela. Można się gorszyć Biblią,
że ukazuje nam takich "bohaterów". Ale można też zachwycić się Bogiem! On przychodzi do ludzi jak wychowawca do młodocianych gangsterów, zaprzyjaźnia się z nimi i pomału ich kształtuje. A drugak kwestia? dr hab. M.K.: Chrześcijańskim odczytywaniu tekstów Starego Testamentu musimy pamiętać: kluczem do ich interpretacji jest Jezus Chrystus. Pierwsi chrześcijanie, zanim jeszcze powstały Ewangelie i Listy Apostołów, czytali tylko Stary Testament. Ale dostrzegali w nim zapowiedzi dotyczące Chrystusa i wyjaśnienia odnoszące się do Jego roli w naszym zbawieniu. Zwracali uwagę na alegoryczne znaczenie tekstów i symboliczny sens wydarzeń, na postacie biblijnych bohaterów, które jakoś przypominały Jezusa. Wydobywali duchowy sens historii Izraela. Na przykład opisy wojen Izraela odnosili do tego, co dzieje się w naszym sercu.
Popatrzmy na Księgę Jozuego. Akcja tej księgi to dzieje wojny totalnej, one mogą wręcz porażać brutalnością, której Bóg błogosławi. Ale to nie jest księga dosłownie historyczna, tylko raczej teologiczno-historyczna, została spisana 500 lat po wydarzeniach, o których opowiada. Zawiera osnutą na kanwie historycznych wspomnień refleksję narodu żydowskiego. Autor jest natchniony przez Boga, ale myśli właściwymi swoim czasom kategoriami, okrucieństwo wojny to dla niego normalność, standard. Nienawidząc grzechów pogan nie potrafi oddzielić grzechu od osoby grzesznika. Ale już Ojcowie Kościoła widzieli w wezwaniach do tępienia pogan przesłanie duchowe, alegoryczne, dotyczące oczyszczania własnego serca. Grzechy trzeba wyrżnąć wszystkie, niczego nie oszczędzić. Czytając opisy walk w Starym Testamencie, mogę podstawić pod wrogie wojska moje grzechy, wady, nałogi, demony. Zobaczyć, że mogę burzyć twierdze zła postawione na moim wewnętrznym terytorium, bo prowadzi mnie nowy Jozue – to imię wodza Izraelitów jest inną formą imienia „Jezus”. Można zawsze pytać
- co ten tekst mówi o mojej osobistej historii życia z Bogiem? Można też na modlitwie rozważać, w jaki sposób oddziałała na mnie dana historia. Pytać Boga i siebie, co we mnie ujawniła lektura danej opowieści, jaką strunę ona we mnie potrąca. Można zwierzać się Bogu z mojego zbulwersowania i konsternacji, ale też pytać Go o Jego morał z tych powikłanych historii. A więc Stary Testament to nie zwykły zapis historyczny? dr hab. M.K.: To również historia medytowana przez lud wybrany pod kątem jej głębokiego sensu, do tego medytowana pod działaniem łaski Bożej. Sobór Watykański II mówi, że księgi Pisma Świętego uczą nas w sposób pewny i bezbłędny tego, co jest ważne dla poznania Boga i dla zbawienia. Tu nie chodzi o skupianie się na pewnych szczegółach opowieści, ujawniających ludzkie ograniczenia natchnionych autorów (które Bóg w swej cierpliwości tolerował), ale o poszukiwanie zasadniczych wątków, wskazówek i sugestii odnoszących się do odkrywania Boga na moich
własnych, czasem nie do końca prostych drogach (które Bóg w swej miłości chce mi pomóc prostować). Powtórzę: Stary Testament to zapis i medytacja spotkań z Bogiem. Ukazuje nam, jak Bóg przyjmuje człowieka i przygotowuje go do zbawienia. Najpierw uczy ludzi odróżniać dobro od zła. Pod wpływem Bożej pedagogii ludzie pomału zaczęli dojrzewać także do tego, by odróżniać grzech, który trzeba zwalczać, od grzesznika - którego należy kochać. Na początku, w Mojżeszowej armii, uczyli się dyscypliny, czystości zewnętrznej, pewnej „higieny”. Później, pod wpływem proroków takich jak Izajasz, Ezechiel, Ozeasz i inni, zaczęto bardziej akcentować dyscyplinę wewnętrzną i czystość intencji. Dopiero Jezus Chrystus pokazał, że najważniejsza jest postawa serca i zniósł rytualne przepisy dotyczące pokarmów, a ponadto zaakcentował pierwszeństwo miłosierdzia i miłości, które przyjmujemy od Boga i praktykujemy w stosunku do bliźnich.
s. 45
EDUKACJA
Stan alarmowy w edukacji matematyczno -przyrodniczej W ubiegłym tygodniu na stronie internetowej Ministerstwa Edukacji Narodowej zostały opublikowane informacje dotyczące wyników egzaminu gimnazjalnego.
Jest nad czym pracować, bo zdobyte przez uczniów punkty wcale nie dają powodów do radości. Niektóre zadania nie powinny sprawiać większych problemów, a w rzeczywistości dla wielu okazują się nie do przejścia. Kamil Duc
P
o ostatnich reformach w edukacji gimnazjum stało się niezwykle ważnym etapem kształcenia. Uczniowie przez te trzy lata powinni sprawdzić się we wszystkich przedmiotach, by jako absolwenci mogli podjąć dobrą decyzję odnośnie szkoły średniej. Idąc nawet do liceum ogólnokształcącego, od drugiej klasy realizuje się przecież prawie wyłącznie przedmioty kierunkowe zgodnie z wybranym profilem. Dlatego też egzamin gimnazjalny skonstruowany jest tak, by sprawdzić konkretną wiedzę i umiejętności z poszczególnych dziedzin. Od trzech lat ma inną niż wcześniej formę. Początkowo składał się z dwóch części humanistycznej oraz matematyczno -przyrodniczej. Następnie dołożono trzecią badającą znajomość języka obcego. Natomiast obecnie każda z nich została dodatkowo podzielona na odrębne zestawy zadań z zakresu języka polskiego, historii i wiedzy o społeczeństwie, przedmiotów przyrodniczych, matematyki, języka obcego na poziomie podstawowym oraz języka obcego na poziomie roz-
s. 46
“Oczywiście znam
stosunek młodzieży do nauki, ale wiem też, że naprawdę dobry pedagog potrafi zmotywować do pracy. Nauczyciele powinni dzielić się swoim doświadczeniem i ciągle doskonalić metody nauczania. szerzonym. Od razu widać różnicę w stosunku do sprawdzianu po szóstej klasie, który bada raczej ogólne umiejętności, jakimi powinien odznaczać się absolwent szkoły podstawowej. Są to czytanie, pisanie, rozumowanie, korzystanie z informacji, wykorzystywanie wiedzy w praktyce. Oczywiście gimnazjalista również musi rozwijać się pod kątem powyższych standardów, jednak na tym etapie musi odbywać się to równocześnie z bardzo szybkim poszerzaniem
swojej wiedzy. Ten drugi element jest szczególnie ważny, bo dzięki nauce w tym konkretnym wymiarze poznajemy nasze zainteresowania i mocne strony. A na tej właśnie podstawie wybieramy dalszą ścieżkę edukacji. Natomiast te badane przez sprawdzian szóstoklasisty umiejętności powinny zostać opanowane wcześniej, a następnie już tylko ulepszane by mogły służyć właśnie poszerzaniu wiedzy. Z powyższych powodów analiza egzaminu gimnazjalnego nieco różni się od omówienia sprawdzianu po szóstej klasie. Według publikacji Centralnej Komisji Egzaminacyjnej do egzaminu przystąpiło ponad 370 tysięcy uczniów. Po raz kolejny wyniki w szkołach na wsi są niższe niż w miastach powyżej 100 tysięcy mieszkańców. W przypadku zestawu z matematyki różnica średnich wynosi 7 (wyniki podawane są obecnie w procentach podobnie jak w wypadku matur). Rezultaty placówek w miastach poniżej 100 tysięcy możemy porównać do szkół wiejskich, choć są nieznacznie większe. Warto dodać,
że największą grupę stanowią jednak uczniowie ze wsi. Jest ich o 40 tysięcy więcej niż piszących z miast powyżej 100 tysięcy. Największy rozdźwięk w wynikach obserwujemy w przypadku zestawów z języków obcych. Sensowne wydaje się analizowanie języka angielskiego, bo zdecydowana większość uczniów zdaje egzamin właśnie z tego przedmiotu. Jeśli chodzi o poziom podstawowy, to średnie kształtują się następująco: 61% (wieś), 64% (miasto do 20 tys.), 69% (miasto od 20 tys. do 100 tys.) i 74% (miasto powyżej 100 tys.). Różnica między skrajnymi wynikami wynosi aż 13. Dla poziomu rozszerzonego średnie te wynoszą odpowiednio 38%, 43%, 49%, 55%. To pokazuje problem nierównych szans. Pytanie brzmi, jak go wyeliminować. To nie są pierwsze obserwacje tego typu, więc działania są podejmowane. Istnieją projekty dofinansowujące pracę wiejskich placówek oświatowych. Oczywiście różnice mogą wynikać z tego, że w dużych miastach funkcjonuje sporo szkół prywatnych, ale zadania nauczycieli pozostają zawsze te same. Dzieci też nie pracują już w polu, więc często czasu na naukę mają tyle samo co ich rówieśnicy w miastach. Sprawa wydaje się o tyle ważna, że wyniki z egzaminu decydują o dalszej ścieżce edukacji. Na ten moment
absolwenci gimnazjów wiejskich mają statystycznie mniejsze szanse na dostanie się do dobrej szkoły, choć te kwestie i tak warto rozpatrywać bardziej indywidualnie. Piszący najlepiej wypadli na części humanistycznej. Z arkusza zadań z języka polskiego otrzymywali średnio 68% (mediana 72%), natomiast z historii i wiedzy o społeczeństwie 59% (mediana 58%). W przypadku pierwszego zestawu mieli oni do rozwiązania dwadzieścia zadań zamkniętych różnego typu. Oprócz tego musieli napisać uzasadnienie wyboru fotografii, która obrazuje poglądy autora przytoczonego tekstu oraz rozprawkę o tym, czy ciekawość ułatwia życie, a może je utrudnia. Średnia na poziomie około 70% nie wygląda źle, zwłaszcza że spora część punktów pochodzi z wypracowania. Z kolei drugi zestaw zawierał dwadzieścia cztery zadania zamknięte. Wymagały one dobrej znajomości historii Polski oraz kojarzenia faktów związanych z historią świata. Niewiele pytań dotyczyło wiedzy o społeczeństwie. Niby nie jest źle. A z drugiej strony można się zastanawiać, ile w tym wszystkim było realnej wiedzy, a ile zwykłego szczęścia, które przydaje się w zadaniach zamkniętych. Pytanie to jest jak najbardziej uzasadnione, biorąc pod uwagę, że tylko 25% uczniów
poradziło sobie z chronologicznym uporządkowaniem dat następujących wydarzeń: uchwalenie Konstytucji 3 maja, zawiązanie konfederacji targowickiej, podpisanie II rozbioru Polski. Część matematyczno-przyrodnicza sprawiła więcej problemów, o czym świadczą niższe wyniki. Średnia z zestawu zadań z zakresu przedmiotów przyrodniczych wyniosła 52% (mediana 50%), a z matematyki jedyne 47% (mediana 43%). Te informacje są niepokojące. Przeciętny gimnazjalista nie przekracza progu 50% punktów za zadania z przedmiotu, który uczy logicznego myślenia i rozumowania. Trzeba szukać przyczyn tej sytuacji. Obecne efekty nie mogą być akceptowane. Polecenia nie wykraczają poza poziom, jaki powinien reprezentować uczeń na ocenę dostateczną. Chcemy czy nie chcemy, matematyka stanowi podstawę na wielu kierunkach studiów istotnych pod względem potrzeb gospodarczych. A jeśli zdecydowana większość uczniów nie potrafi poprawnie obliczyć pola prostej bryły, która w dodatku przedstawiona została na rysunku, to znaczy, że naprawdę brakuje im wyobraźni i podstawowych umiejętności technicznych. Nie wygląda to lepiej w przypadku przedmiotów przyrodniczych. Tym bardziej, że zestaw składa się wyłącznie z
s. 47
zadań zamkniętych. Znów można się zastanawiać, ilu uczniom udało się po prostu dobrze „strzelić”. Wyniki z części matematyczno-przyrodniczej są wyraźnym sygnałem, że coś w systemie zawodzi. Niestety skłonny jestem przyznać, że winni mogą być rodzice i nauczyciele. Oczywiście znam stosunek młodzieży do nauki, ale wiem też, że naprawdę dobry pedagog potrafi zmotywować do pracy. Nauczyciele powinni dzielić się swoim doświadczeniem i ciągle doskonalić metody nauczania. Pytanie tylko czy daliby się namówić na przygotowany dla nich program szkoleniowy. Czy znaleźliby czas i chęci. To wcale nie jest oczywiste. Fundusze z pewnością by się znalazły. Przychodzi mi teraz do głowy, że przecież sporo pieniędzy otrzymują uczelnie w ramach projektu kierunki zamawiane. Dotyczą one studiów opartych na przedmiotach ścisłych. Całe przedsięwzięcie powinno zaczynać się już na etapie gimnazjum. W momencie wyboru studiów ciężko zdecydować się na dany kierunek tylko dla pieniędzy, gdy ma się świadomość, że matematyka nie należy do twoich najmocniejszych stron. Gdyby wcześniej zacząć wspierać nauczanie przedmiotów ścisłych, może przyniosłoby to lepsze efekty.
s. 48
W obszarze języków obcych ograniczę się do omówienia wyników z języka angielskiego. Pozostałe opcje wybierali stosunkowo nieliczni. Średnio gimnazjaliści otrzymywali 67% (mediana 70%) na poziomie podstawowym oraz 46% (mediana 38%) na poziomie rozszerzonym. Pierwszy zestaw zawierał zadania zamknięte różnego typu, które sprawdzały rozumienie ze słuchu, rozumienie tekstów pisanych, znajomość funkcji językowych oraz znajomość środków językowych. Natomiast druga część składała się z zadań zarówno zamkniętych, jak i otwartych, wśród których jedno polegało na napisaniu krótkiego emaila. Wstrzymam się z analizą wyników. Znajomość języków obcych opiera się dziś głównie na korepetycjach i szkołach językowych. Niestety nieliczne szkoły mogą poszczycić się naprawdę solidnymi nauczycielami angielskiego czy niemieckiego. Do tego dochodzi indywidualne podejście uczniów. Efekty pracy w szkołach są pod tym względem marne. Ale ciągle zmienia się myślenie o potrzebie poznawania języków obcych. Jak wynika z przytoczonych wcześniej danych szybciej zrozumieli to mieszkańcy dużych miast, co niespecjalnie dziwi. Również na tym polu przydałoby się wsparcie uczniów
z obszarów wiejskich. Nie czepiałbym się formy testów, jakie przygotowuje dziś Centralna Komisja Egzaminacyjna. Może większą uwagę powinno się zwracać na błędy w arkuszach. To co musi się zmienić, to analiza wyników i wyciąganie z nich wniosków. Nie można przymykać oczu na niskie wskaźniki, bo one świadczą o problemach. A te należy rozwiązywać. Polscy uczniowie mają wyraźne trudności z rozumowaniem i myśleniem matematycznym. Trochę brakuje też niektórym wiedzy, ale koniec końców kto z dorosłych pamięta to, czego uczył się kiedyś z własnych podręczników? Myślę, że bardzo dobre wyniki z jednego przedmiotu to optymalne wymagania w stosunku do ucznia. Jednak należy pamiętać, że egzamin gimnazjalny nie sprawdza umiejętności wykraczających ponad przeciętne, więc i oczekiwania nie mogą być zaniżone. Z niecierpliwością czekam jeszcze na rezultaty, jakie osiągnęli maturzyści. Wtedy można będzie spojrzeć całościowo na tegoroczne wyniki egzaminów zewnętrznych i sprawdzić, czy problemy kończą się na gimnazjum, czy ciągną się za uczniami dalej.
s. 49
KAZANIA PONADCZASOWE
Zapracowany tata
Ostatnio bywa tak, że mężczyźni którzy mają pracę spędzają w niej bardzo dużo czasu. Co zrobić w takiej sytuacji, kiedy ojciec strasznie dużo pracuje i w zasadzie nie widzi swoich własnych dzieci? Wychodzi z pracy zanim dziecko wstaje, a wraca z pracy kiedy dziecko już śpi albo w ogóle wyjeżdża w teren na jakiś okres.
ks. Mirosław Maliński
W
takiej sytuacji bardzo ważna rola jest matki, która musi uważać by nie pogarszać tego problemu. Bo często się niestety zdarza, że matka wtedy mówi do dziecka „Widzisz jak Cię tatuś kocha? Kiedy Ty go w ogóle ostatni raz widziałeś?” To jest niestety dolewanie oliwy do ognia. Nawet gdyby prawdą było, że ojciec ucieka przed własnymi dziećmi, bo może się tak zdarzyć, to tym bardziej warto ochronić te dzieci przed taką sytuacją. Matka powinna wtedy mówić „Tatuś bardzo Cię kocha, dlatego tak strasznie dużo pracuje, po to żebyśmy mieli co jeść, żebyśmy mieli za co kupić ubrania, pojechać na wakacje. On to robi z miłości do nas.” Rola kobiety jest ogromna w obronie dziecka, żeby nie spadały na nie rzeczy, które spadać nie muszą. Inna sprawa, że dla dziecka słowo praca jest abstrakcyjna. Jeśli cały czas mu się powtarza, że tatuś jest w pracy, to w pewnym momencie ma już dosyć tej pracy. Wierzy, że to jest coś strasznego, a potem się dowiaduje, że musi być pracownikiem w życiu. Dlatego warto to słowo „praca”, abstrakcję tego słowa zniszczyć. Niech ojciec weźmie dziecko ze sobą do pracy i pokaże gdzie siedzi, opowie czym się zajmuje. Oczywiście, może być sytuacja, że ktoś pracuje w zakładach zbrojeniowych i nie może wziąć dziecka do pracy. To przynajm-
s. 50
niej pokazać mu przez okno takiego zakładu gdzie pracuje Żeby to nie było abstrakcją dla dziecka, zwłaszcza, że dziecko zawsze jest pełne podziwu dla swoich rodziców. Kiedyś spotkałem takiego chłopca i pytam się go: -Kim jest twój tata? -Śmieciarzem -I Co? -I jeździ taką wielką śmieciarą. -I co -I ona go słucha! To było coś niesamowitego, ten chłopak naprawdę był dumny, że ma ojca śmieciarza, także w zasadzie to co robimy nie jest tak istotne. Jest jeszcze jeden problem, tzn., może warto zrobić w domu nawet ołtarzyk jak ojca w domu długo nie ma. Postawić figurkę albo obraz Matki Bożej, Pana Jezusa, a także zdjęcie tatusia. Wtedy co wieczór można odmówić paciorek, przy takim ołtar-
zu na koniec okadzić tatusia. I dzięki temu on jest obecny w jakiś sposób. Kiedy dziecko się pyta czy może iść na dyskotekę? Niech matka mu powie: „Poczekaj zadzwonię do ojca zapytamy go: Twój chce iść na dyskotekę, może iść?”- „Może.” I ojciec dzięki temu bierze udział w takich normalnych procesach decyzyjnych w domu, staje się obecny. A inna sprawa jeszcze to dla wszystkich tych panów, którzy pracują. Może warto, zanim wyjdziecie do pracy na chwilę siąść przy łóżeczku, pogłaskać dziecko po głowie, pocałować, może pobłogosławić nawet. Potem pójść do pracy i po powrocie z pracy usiąść jeszcze raz przy nim, potrzymać za rękę, popatrzyc na dziecko. To dziecko śpi owszem, ale każdemu ojcu to jest potrzebne żeby sam mógł także rozkoszować się swoim ojcostwem, żeby mógł je przeżywać.
CZEMU ŻYCIE
Sam fakt życia Życie to nie bajka, życie nie jest sielanką, życie jest twarde, życie to cierpienie i wiele innych tym podobnych stwierdzeń często słyszymy. Faktycznie jest wiele trudu. Może rację mają ci, którzy mówią, że nie warto żyć. Nagle niezależnie od ciebie przyczepi się jakaś choroba, ginie ci dziecko. I jaki wtedy jest sens, żeby dalej żyć? o. Tomasz Maniura OMI
Z
astanawiam się, czy wystarcza mi sam fakt istnienia. Czy można cieszyć się tylko tym, że jestem. Czy potrafię usiąść w swoich ciasnych czterech kątach, bez niczego i cieszyć się tym, że jestem, że mam świadomość siebie? Bez względu na stan zdrowia, wiek w jakim się jestem, sytuację finansową, otoczenie ludzi? Nawet, jeśli odpowiedzi na te wszystkie pytania są negatywne, to jednak sam fakt istnienia – czy wystarcza? Dobrze jest nie stwierdzić, że konieczne jest dojście do tego momentu, w którym sam fakt mojego istnienia mi wystarcza. Wtedy moje życie nie jest zagrożone niezależnymi ode mnie zewnętrznymi czynnikami. Prawdziwy pokój noszę w sobie. Prawdziwą radość noszę w sobie. Prawdziwą i pewną siłę noszę w sobie. Jak odkryć sens samej świadomości istnienia? To jest wysiłek nieuciekania od siebie. Wtedy żyję ja. Najgorzej, gdy zamiast mnie żyje we mnie świat zewnętrzny. Gdy mnie nakręcają tylko sprawy innych ludzi, ich życia, albo gdy ciągle karmię się nowymi wydarzeniami, zbieram wszystkie informacje ze świata, ale wtedy już nie ma miejsca na mnie. Nie żyję ja. I chociaż procesy biologiczne we mnie trwają i zewnętrznie wyglądam na żywego, to jednak już nie mam w sobie miejsca na swoje życie. Dla mnie przerażające są chwile poczucia pustki w sobie. Moje życie ma sens, gdy jestem. Gdy nie ma we mnie miejsca dla mnie, gdy nie
ma prawdziwego spotkania ze sobą samym, gdy nie ma czasu na obecność ze sobą samym. Sam fakt istnienia mi wystarczy. Świadomość własnego istnienia jest konieczna. Tylko umieć żyć w tym świecie tak, by on nie wykradł mnie samego. Być tak obecnym, żeby nie stracić obecności. Zewnętrznie patrząc, życie to nie bajka, ale trud i cierpienia. Zmierzanie od jednego problemu do drugiego. Wykonując jednak wiele czynności zewnętrznych, trzeba ciągle patrzeć w swoje wnętrze i tam szukać sensu i radości oraz spełnienia życia. Wydaje się, że to działa nawet w obliczu śmierci. Sam tego nie przeżyłem, ale mając okazję kilka razy towarzyszyć komuś w śmierci, tak to wygląda, że umiera tylko zewnętrzne ciało, lecz sam człowiek nie przestaje istnieć. To, co najistotniejsze w człowieku, trwa. Czy mogę zatem nie cieszyć się
życiem? Czy mogę dać się przygnębić lub chodzić udręczony? Mam swoje "5 minut" na tej ziemi, tę możliwość zewnętrznego wyrażania swojego życia. Czy mogę stracić ten czas? Czy mogę siebie zniszczyć przez obciążenie tym, co zerdzewieje, zgnije, czy zbutwieje, choć dziś się świeci i jest uznawane za największe nowinki tego świata? Czy moje życie nie jest ważniejsze? Dzięki temu, że naprawdę żyję i inni mają szansę, żeby na nowo uruchomić w sobie te machinę, często zarzuconą, zadeptaną, odsuniętą na bok. Dobra materialne prędzej czy później muszą zmęczyć i stać się niepotrzebnym balastem. Problemy ze zdrowiem, relacje z ludźmi i inne niepowodzenia są treścią mojego życia, ale nie jego warunkiem. Zatem cieszę się, że żyję. Moje życie nie jest bajką, ale jest piękne, jest dobre samo w sobie, jest pełne nadziei i przyszłości. Cieszę się, że żyję.
s. 51
ROZMOWA KULTURALNA
Gonię za miłością i pokojem cz. 1
Jezuita, który gra punk rocka. Duszpasterz akademicki Wspólnoty Akademickiej Jezuitów. O muzyce w życiu, powołaniu i rozwijaniu swoich talentów, o Bogu i byciu artystą opowiada nam ks. Wojciech Kowalski SJ.
Wojciech Urban
C
Grzegorz Superson
o Ksiądz najpierw pokochał: muzykę czy Boga?
o.W.K.: Muzykę. Była bliższa i to było bardziej naturalne. Pokochanie muzyki pomogło w dojściu do Boga? o.W.K.: (śmiech) Na to wygląda… Muzyka jest jak rzeka, która gdzieś płynie i prowadzi, więc również uwrażliwia. Myślę, że gdy jest szczera, to w pewnym momencie wchodzi na tereny duchowości i wypłukuje z serca to, co jest nieprawdziwe. Pokazuje, za czym serce tęskni. Myślę, że tak, to był taki przewodnik, chociaż na początku, gdy się zaczęło grać, nie było tej świadomości, że to tak się skończy. Jak wyglądała Ojca edukacja muzyczna? Ojciec sam uczył się grać na gitarze czy chodził do szkoły muzycznej? o.W.K.: Nie, żadnych szkół muzycznych. Na pytanie, które kiedyś ktoś nam zadał: dlaczego gramy punk-rocka?, nasz basista odpowiedział:
s. 52
“Ważne jest, żeby się
uczyć dystansu do tego, co się robi. Jak przyjdzie czas, żeby nie grać, bo pojawią się znów niesprzyjające okoliczności, to trzeba będzie nie grać. „Wiatr wieje, kędy chce” – mówi Słowo, i podobnie chyba jest z muzyką. bo nie umiemy grać nic innego. I coś w tym jest. Także nie ma żadnej edukacji, po prostu sam pierwsze akordy poznawałem na gitarze akustycznej w latach osiemdziesiątych, będąc nastolatkiem. Później, kiedy narodziła się miłość do muzyki punkowej, to się szukało, wydobywało z siebie taki
sposób grania i to zostało do dzisiaj. Jest w tym jakiś urok, że palce są tak ułożone, że riffy i tempo są właśnie takie. To syci. Jest wystarczające. Nie ma potrzeby, albo też nie ma umiejętności szukania czegoś innego. A jaka była droga do punk-rocka? Słuchało się tego w domu czy to przyszło inną drogą. o.W.K. Mam brata, starszego o cztery lata, który był moim głównym inspiratorem. Słuchaliśmy razem tego, co on przynosił do domu, ale nie od razu to był punk. Najpierw było Depeche Mode, zespół do którego do dziś mam ogromny sentyment. Wciąż słucham ich starych utworów. Ale któregoś roku, chyba ‘87, w zimie mój brat przyniósł płytę punkową i mówi: „młody, posłuchaj!”. I słuchaliśmy. Wiedzieliśmy, że to jest to. To było takie uczucie, jak gdy siedzisz na przystanku, przychodzi kobieta, patrzysz, „no kurka, to jest przecież ta!” i się zakochujesz od razu. Nie potrafisz tego wyjaśnić. Tak samo tutaj
– trafiło. Jedna płyta, nawet człowiek tekstu nie rozumiał, bo to była składanka angielska. Wrażliwość muzyczna tamtych ludzi tak nas przeniknęła, że dała mi natychmiast taki feedback w środku: „to jest moja muzyka”. Skąd nazwa obecnego zespołu, Against All Odds? o.W.K.: Nazwa pochodzi z płyty zespołu Conflict. Zobaczcie, jaka nazwa. Conflict. Bum! i wszystko jasne. Brytyjski zespół anarcho-punkowy. Nagrali płytę „Against All Odds” w roku 1988. Kiedy nasz zespół powstawał, wszyscy wówczas słuchali Conflictu i ktoś rzucił nazwę Against All Odds. Natychmiast nam się spodobała. Raz dlatego, że jest to nazwa płyty naszego ulubionego zespołu, a dwa, że wyraża to, co jest nam bliskie – „mimo wszystkich przeciwności”. Jakichkolwiek przeciwności – trzeba próbować być wiernym, próbować żyć dobrze, próbować coś tworzyć, próbować trwać. To nam towarzyszy do dzisiaj. Cały czas są jakieś przeciwności, a mimo to wierzę, że jednak nie gaśniemy, nie tylko jako zespół, ale jako ludzie. Mimo wszelkich przeciwności. W niektórych tekstach Against All Odds da się usłyszeć teksty poruszające ważne tematy społeczne, a niekiedy wręcz polityczne. Skąd takie właśnie inspiracje, czemu dotyka Ojciec takich problemów? Nie obawia się Ojciec, że to zostanie odczytane jako zbytnie pchanie się w politykę? o.W.K.: Inspiracja czerpana jest z gazet, z tego co się dzieje wokół i powoduje poruszenie wewnętrzne. Tematy nie są generowane w sposób sztuczny. Trafia do serca jakiś komunikat, wywołuje konkretne poruszenie i ono się zamienia w riff gitarowy, czyli w melodię. Za nią idą słowa. To jest, tak mi się wydaje, genialny proces twórczy, który sam się domaga, by to ująć w słowa i w muzykę. Czy ktoś to oceni, czy nie, to jest jego sprawa, więc próbuję zupełnie się tym nie przejmować. Ważny jest moment powstawania, który jest po pierwsze piękniejszy, a po drugie o wiele cenniejszy niż sugerowanie się opiniami innych ludzi. Luz w tym względzie.
A co z zespołem reggae, w którym Ojciec grał, z Izaiashem? Nadal funkcjonuje? o.W.K.: Izaiash był próbą podtrzymania twórczości, moim zespołem jest Against All Odds. Będąc w zakonie, na filozofii, nie było możliwości grania tego projektu punkowego, więc z przyjaciółmi zagraliśmy coś, co przypominało reggae, coś, co było kompromisem łączącym ludzi o różnych gustach muzycznych. Punk nie wchodził w grę, bo muzyka punkowa, czyli ostra, jest we krwi, nie da się jej wygenerować ad hoc, z różnymi ludźmi. Z reggae już było trochę prościej. To była płaszczyzna wspólnego tworzenia, co miało, tak mi się
wydaje z perspektywy czasu, wypełnić lukę muzyczną. Stąd powstał ten Izaiash, ale to było czasowe. Trwało może dwa lata czy trzy. Ale dwie płyty zostały wydane… o.W.K.: No jakąś siłą – nie wiem – parcia naprzód. Czym była spowodowana ta niemożność grania muzyki punkowej w tym czasie? Chodziło tylko o brak ludzi? A jak Ojca przełożeni i współbracia odnosili się do takiej formy działalności muzycznej, do grania takiego gatunku, punka? o.W.K.: Wiedzieli, że jestem grajkiem i nie oczekiwali, że będę grał to,
s. 53
co Raz Dwa Trzy, bo nie potrafię. To nie jest ta wrażliwość. I tak sobie myślę, zanim o przełożonych powiem, gdy pytam się: „Panie Boże, co zrobić dla miłości?”, On mówi – wszystko! No więc wykorzystywać te talenty, o których Ewangelia mówi, że są rozdawane. Jeżeli mam umiejętność czy wrażliwość muzyczną, to też wykorzystuję je w budowaniu dobrych rzeczy, w inspirowaniu. A że to jest akurat muzyka punkowa, to nie szkodzi. Treść jest tutaj dobra. Ona jest agresywna, bo w Piśmie Świętym też jest czas na mierzenie się z Goliatem, jest czas na wojnę i punkowe granie jest właśnie takie zadziorne. Niepokorne. A przełożeni? No cóż, znają tę moją działalność i myślę, że ci, którzy lubią muzykę, poniekąd kibicują mi. Inni może mają dystans do tej twórczości, żartują sobie z niej, ale nie ma szlabanu. Wydaje mi się, że póki co więcej jest dobrych rzeczy. Ksiądz Jakub Bartczak, raper w sutannie, mówił w jednym z wywiadów, że będąc w seminarium, miał taką pokusę, że powinien z tego zrezygnować, starał się być jak inni księża, zaczął słuchać muzyki klasycznej. Czy Ojciec przechodził taki okres „zwątpienia”, stwierdzając, że trzeba przekreślić wszystko, co było przedtem i zacząć być takim jezuitą, jakiego ludzie oczekują? o.W.K.: Poniekąd o tym wspomniałem na początku, że robimy to, czym żyjemy. Byłoby czymś nienatu-
s. 54
ralnym brać za gitarę i grać kawałki nieswoje, nie wiem, Perfektu czy Starego Dobrego Małżeństwa. To nie jest ten język. To wszystko jest ładne, ale dla kogoś innego. Jeżeli już mieć gitarę w swoich rękach, to grać swoje rzeczy, bo wtedy jest twój język. A to, co jest twoje, gdy jest dzielone z innymi ludźmi, ma wartość. Inspiruje. Nie powiem, że nie było pokus, żeby to zostawić. Bywały takie okoliczności, w których po prostu się nie grało, bo byłem za granicą, lub mieliśmy trudności, żeby zebrać zespół. Cały czas czułem tęsknotę za graniem, bo to ma moc. To jest katharsis. To mocna muzyka, ona nie pozostawia, w dosłownym tego słowa znaczeniu, suchej nitki. To jest ring, który daje poczucie i katharsis, i tego, że rzeczywiście człowiek uczestniczy w czymś nietuzinkowym. To nie jest granie na krześle tylko punkowe, mocne granie, a więc ma siłę rozrywania na strzępy złych jakości, które człowiek nosi w swoim wnętrzu. Nie wiem, czy pokusa, o której mówisz była. Czasami są takie myśli, bo to kosztuje. Będąc zakonnikiem, żyjąc w taki sposób, próby były bardzo nieregularnie. Trochę to frustruje, ponieważ chciałoby się więcej, co jest niemożliwe, więc czasami rzeczywiście są takie myśli: „a, może dać sobie z tym spokój?”. Ja nie wiem, czy to jest pokusa… A z drugiej strony, zaraz jest jakiś udany koncert, fajna próba, powstają nowe kawałki, albo ma się potwierdzenie, gdy ktoś napisze na mailu czy na
Facebooku, że słucha tego, że to mu się podoba, a to z kolei znów podnosi na duchu i maszyna idzie, póki co, naprzód. Myślę, że ważne jest, żeby się uczyć dystansu do tego, co się robi. Jak przyjdzie czas, żeby nie grać, bo pojawią się znów niesprzyjające okoliczności, to trzeba będzie nie grać. „Wiatr wieje, kędy chce” – mówi Słowo, i podobnie chyba jest z muzyką. Skoro teraz jest czas na to, może byłoby szkoda zakopywać ten talent gdzieś pod płotem. Przeżywanie grania teraz jest inne niż 10 lat temu; myślę, że ksiądz raper miał podobne doświadczenie. Inaczej na to patrzę obecnie, będąc już starszym trochę aniżeli gość, który idzie do seminarium mając dwadzieścia lat. Dotknę jeszcze tematu posłuszeństwa. Czy, teoretycznie, gdyby przełożony zabronił Ojcu grać taką muzykę, Ojciec podporządkowałby się decyzji? o.W.K.: Rozmawialibyśmy z pewnością po koleżeńsku, ale ostatecznie tak. Gdyby był szlaban, no to jasne. Wykorzystuje Ojciec swoje talenty, zdolności muzyczne w duszpasterstwie? o.W.K.: To wychodzi samo. To, jacy jesteśmy w środku, wychodzi na zewnątrz. Mamy tutaj salkę muzyczną, z której korzystamy. Nie gramy punk-rocka, bo nie ze wszystkimi da się to robić, tak jak nie ze wszyst-
ROZMOWA KULTURALNA kimi zagrasz w brydża, ale gramy na bębnach, są różne, spontaniczne projekty muzyczne, które można skleić na szybko, ad hoc. Często też przemycam swoje teksty, które wspólnie sobie ze studentami śpiewamy. Swego czasu, gdzieś w listopadzie była „Cecyliada”, czyli przegląd twórczości wszelakiej studentów na Ignatianum, i wystąpiliśmy z grupą studentów w projekcie, który nazwaliśmy „Uśmiech Prezydenta”. To był czas, kiedy już się coś zaczynało dziać na Ukrainie, kiedy w Syrii były i do dzisiaj są te ofiary śmiertelne i zagraliśmy dwie piosenki, które gra Against All Odds w swoim repertuarze, trochę w innej aranżacji, bardziej spokojnie, ale teksty były punkowe. Także to się dzieje siłą rzeczy. Człowiek jest tym samym człowiekiem tu i tu, więc nie ma ograniczeń, to się cały czas wylewa. A gdyby była taka potrzeba, ksiądz potrafiłby wziąć gitarę do ręki, iść na rekolekcje dla dzieci z pierwszej czy drugiej klasy podstawówki i śpiewać z nimi na przykład „Mrugające gwiazdki” czy „Jestem rybakiem Pana”? o.W.K.: Pewnie bym inne piosenki śpiewał, jakieś wymyślone na miejscu. „Mrugające gwiazdki” zostawmy tym, którzy mrugają... Albo bym na bębnie grał, bo to wszystkie dzieci
pociąga. Bęben bardziej może przemawia niż „Mrugające gwiazdki”. Czy jeżeli Ojciec gra koncert, to czy stara się powiedzieć coś o Bogu pomiędzy poszczególnymi kawałkami, czy tylko ogranicza się do tego, co jest zawarte w tych tekstach? Czy da się z Waszego koncertu uczynić koncert ewangelizacyjny, tzn. w czasie jego trwania powiedzieć coś ludziom i sprawić żeby dzięki temu zbliżyli się do Boga? o.W.K.: Nie rozumiem, czym miałby być koncert ewangelizacyjny czy wydarzenie ewangelizacyjne. Bo jest tak, że mamy koncert ewangelizacyjny, on się kończy i później już wracamy do normalności, gdzie nie ma nic ewangelizacyjnego. Ewangelizacja, jeżeli już używać tego słowa, jest zawsze. Albo jest, albo jej nie ma. Albo ja jestem człowiekiem zawsze, albo tylko czasami. Albo jestem Wojtkiem Kowalskim zawsze, albo tylko czasami. Więc gdziekolwiek się jest, wychodzi z ciebie to, czym żyjesz. Jeżeli żyjesz dobrymi rzeczami, one wychodzą z ciebie czy to na koncercie, chociaż niekoniecznie wprost trzeba mówić o Panu Bogu, czy gdziekolwiek indziej. To jedno. Natomiast drugie: koncert punkowy to jednak pewien kontekst. Nie mówię tam o Panu Bogu wprost, tak jak nie mówię
wprost o moich przekonaniach czy sympatiach (jeśli mam) politycznych podczas kazania, bo to nie jest na to moment. Kwestia języka, który jest używany w danym kontekście. Na koncercie punkowym ludzie oczekują muzyki, przychodzą dla muzyki, dla zespołu, a nie dla kazania. Myślę, że w tekstach zawarte jest dobre przesłanie i to chyba wystarcza. Czułbym się nienaturalnie gdybym nagle wskoczył na inne piętro i zaczął mówić: „Słuchajcie, Pan Jezus…” – to chyba nie tak. Coś by tutaj nie zgrzytnęło. Ale to z myślą o ludziach. Kiedy Jezus spotyka się z Samarytanką, nie mówi jej o Jerozolimie, tylko rozmawiają o pragnieniach, bo ona jest trochę z innego kontekstu religijnego. I myślę, że to jest Jego mądrość, szacunek do słuchacza, z którym rozmawia. Na koncercie punkowym jest miejsce na punk. W tekstach jest przesłanie, O.K., ci, którzy przychodzą na Against All Odds wiedzą czego się spodziewać. Natomiast to nie jest moment, żeby mówić, że „Jezus Was kocha”.
s. 55
RECENZJE - Fi
l m
Grand Budapest Hotel Sara
Nałęcz-Nieniewska
P
Perypetie gości i obsługi hotelowej to bardzo wdzięczny temat na film. Kto z nas nie zatrzymał się kiedyś w jakimś hotelu i nie spotkała go dziwna przygoda, nie obsługiwał go lunatyk czy goście z pokoju obok mieli wygląd płatnych morderców? W jednym miejscu spotykają się ludzie różnych racji i stanów, z innym bagażem doświadczeń, inną przyczyną swojej obecności. Kiedy zaczyna się konfrontacja, nie może być nudno. Detektyw Herkules Poirot, czy nawet Sherlock Holmes skupiali swoich podejrzanych w jednym pomieszczeniu, żeby poznać ich najgłębsze tajemnice.
od koniec lat 70, na ekranach brytyjskich telewizorów pojawił się nakręcony przez Johna Cleesea z Cyrku Monty Pythona, sławny Hotel Zacisze (chyba jeden z najlepszych seriali komediowych jakie miały okazję ujrzeć światło dzienn). Podmiejski hotelik prowadzi małżeństwo niezbyt radzące sobie z sytuacją. W Zaciszu pojawiają się coraz to nowi goście, z którymi spotkania trafnie i zabawnie, jak zwykle w przypadku Monty Pythona, opisują widzowi kondycję ludzką. W niektórych postaciach zdecydowanie możemy się przejrzeć jak w lustrze. W polskim kinie również spotykamy się z tym tematem. Wojciech Jerzy Has, reżyser przesiąknięty pesymizmem i obsesją przemijania, w 1973r kręci film na podstawie prozy Bruno Schulza – Sanatorium pod klepsydrą. Główny bohater Józef powraca do miejsca swojego dzieciństwa, zmienionego i wykręconego przez jego zdradliwą pamięć w poszukiwaniu swojej tożsamości. Jednak doktor Godart, właściciel sanatorium zafunduje mu istną przejażdżkę pomiędzy przestrzenią i czasem, majakiem, a realnością. A postaci, które Józef spotka,
s. 56
“W Grand Budapest
Hotel pojawia się niesamowita obsada, najmniejsze role odgrywają znamienici aktorzy, i czy pojawiają się na ekranie na minutę, czy na dwie wprowadzają swoją własną specyfikę do każdej postaci. nie będą już tymi, które znał. W Tarantinowskich 4 pokojach z 95r, boy hotelowy Ted, w tej roli perfekcyjny Tim Roth, jednej sylwestrowej nocy musi poradzić sobie z przypadkami wariacko wykraczającymi poza jego kompetencje. Mentor pozostawia go z paroma radami, które nic, a nic nie mają do rzeczywistości, która spotka Teda. Czarownice potrzebują pewnej jego części do ważenia eliksiru, myląc pokoje trafia na brutalną kłótnie kochanków czy musi rozwiązać bardzo niebezpieczny zakład na pijackiej posiadówce u pewnego reżysera. Seria
przypadków i pomyłek może wprawić widza w niezłe zdumienie. W Million Dollar Hotel znowu spotykamy śmietankę dziwaków i odszczepieńców, których spokojne życie w oddalonym od świata azylu burzy śledztwo w sprawie śmierci syna milionera. Tutaj też na granicy jawy i snu widzimy hotelowych gości i pracowników próbujących skonfrontować się z nowym porządkiem. A jeśli nadal myślicie, że życie boya hotelowego to nudy na pudy, noszenie bagaży i wożenie gości windą za dolara - jedyne wyjście to GRAND BUDAPEST HOTEL. Reżyser Wes Anderson wkracza tutaj na wyższy poziom hotelarstwa. W nieistniejącym mieście Żubrówka, blisko Alp, na wysokiej skale, gdzie można dojechać tylko górską kolejką stoi Grand Budapest Hotel. Legendę o jego świetności zna każdy mieszkaniec tego miasta i nie tylko. Przed wojną zjeżdżali do niego goście z całego świata, książęta i księżne, pisarze i artyści, politycy i adwokaci. W żadnym miejscu we wszechświecie obsługa hotelowa nie była tak znamienita. A to za sprawą fascynującego konsjerża, trochę dziwaka, a trochę
KULTURA MASOWA
jak mówi filmie jego podopieczny jedynej ostoi kultury w brutalnym świecie – monsieur Gustava (w tej roli Ralph Finnes). Cytujący wiersze dozorca, miłujący zapach perfum, literaturę romantyczną i upojne noce w towarzystwie starszych pań, mocną ręką pilnuje porządku w hotelu. Monsieur Gustave to człowiek jakich już nie ma, który nawet w więziennych realiach zachowuje twarz, stosuje się do zasad savoir-vivre, a codzienna, obiadowa breja, podana jego rękami smakuje zdecydowanie lepiej. Człowiek, którego czasy przeminęły zanim się pojawił. Kiedy poznajemy Grand Budapest przeminęła również i jego sława, monsieur Gustave już dawno odszedł z tego świata, piękny, bladoróżowy tynk odpadł od ścian, korytarze wieją pustką. Zjeżdżają się tu jedynie samotnicy i dziwacy. Czy miejsce z taką historią może zniknąć z pamięci ludzkości?
W hotelu dwóm gościom przeznaczone jest spotkanie. Kiedy nadchodzi czas konfrontacji, nadchodzi i czas zwierzeń. Pisarz bez imienia (Jude Law) i Zero Moustafa (F. Murray Abraham), niegdyś najbogatszy człowiek w Żubrówce, podczas wspólnej kolacji przeniosą nas w świat tajemniczej przeszłości i odkryją perypetie jedynego, takiego miejsca na świecie. Na nowo ożywiając legendę Grand Budapest Hotel. Cały filmowy obraz przypomina nostalgiczne wspomnienie za świetnością czasów, za momentem kiedy kultura miała znaczenie nie tylko na salonach. Mamy rok 1932, a Republika Żubrówki stoi u progu wojny. W retrospekcji Zero Moustafa okazuje się być młodym lojalnym i wiernym, boyem hotelowym, podopiecznym monsieur Gustava, który uczy się od najlepszego konsjerża fachu. Wszystko zmienia się w ich życiu, gdy Madame D, jedna z tych miłych starszych pań (przepiękna, nawet w
roli 84 letniej babci, Tilda Swinton), pozostawia mu w spadku bezcenny obraz. A jak to zwykle wśród rodzin bogaczy bywa, jej syn Dimitri (wąsaty Adrien Brody), na to nie pozwoli. Od tego momentu zaczyna się szalona historia, którą warto zobaczyć na własne oczy. Na początku filmu pojawia się informacja o inspiracji reżysera twórczością Stefana Zweiga, austriackiego pisarza żydowskiego pochodzenia. Zagorzałego przeciwnika faszyzmu, który dawał wyraz sprzeciwu hitleryzmowi, zarówno w swojej twórczości, jak później w prawdziwym życiu, popełniając wraz z żoną samobójstwo w ramach protestu. Zweig znany był z psychologicznego podejścia do kreowanych przez siebie postaci, będąc pod znaczącym wpływem Freuda i psychoanalizy. Uznawano go za eksperta w sprawach kondycji ludzkiej. Grand Budapest Hotel, w subtelny sposób, również odwołuje się do narodzin faszyzmu w Europie,
s. 57
jednak jest to raczej tło dla poczynań bohaterów. W różnych odcinkach fabuły pojawiają się ZZ-mani, z czarno -różowymi emblematami na mundurach, flagi ZZ w pewnym momencie ozdabiają cały hotel. Romantyczny monsieur Gustave, zaznacza widzowi, że jego noga w tak zbrukanym miejscu już więcej nie postanie. Jednak los zechce inaczej. Wes Anderson bardzo często korzysta z misternych, miniaturowych makiet, sprawiając, że widz ma wrażenie jakby poruszał się po świecie rodem z bajek i dziecięcych zabaw. Postaci w filmie, niczym małe lalki prezentują różne style i postawy. W Grand Budapest Hotel pojawia się niesamowita obsada, najmniejsze role odgrywają znamienici aktorzy, i czy pojawiają się na ekranie na minutę, czy na dwie wprowadzają swoją własną specyfikę do każdej postaci. Nadal jednak trzymając się ram wyznaczonych przez reżysera. Chyba to nazywa się sztuką aktorską? W monsieur Gustava wcielił się Ralph
s. 58
Finnes. Doskonale odnajdując się w roli wąsatego blondyna o zniewieściałej posturze i poetyckiej duszy, z lekką obsesją na punkcie doświadczenia w każdej dziedzinie życia, a co za tym idzie i starszych kobiet. W młodego Zero Moustafe przemienia się Tony Revolori, aktor, który dopiero stawia pierwsze kroki na wielkim ekranie, a jednak nikt ze starszej i zdecydowanie hollywoodzkiej obsady nie przyćmił jego talentu. Razem, niczym Kubuś fatalista i jego pan, tworzą zgrany i intrygujący duet. Spotykamy tu również nagiego, wytatuowanego w bohomazy Harveya Keitela. William Dafoe okazuję się być wampirzo -mrocznym płatnym zabójcą. Edwart Norton to przesadnie miły policjant, a Bill Murray należy do tajnej siatki hotelowych konsjerżów. Na szczególną pamięć zasługuje również, dawno nie widziany, Jeff Goldblum wcielający się w rolę adwokata i egzekutora spadku po Madame D pana Kovacsa. W szarym, wełnianym płaszczu do ziemi prezentuje się nad wyraz
dostojnie. Właściwie każdej postaci pojawiającej się na ekranie należałoby oddać należytą cześć. Często po wydaniu nowych, filmowych tworów Andersona dochodziły mnie słuchy, że są to piękne obrazy jednak bez pokrycia w fabule. W Grand Budapest Hotel mamy wątek kryminalny odwołujący się subtelnie do filmów Guya Richiego czy szkatułkową formę budowania linii fabularnej, Anderson snuje opowieści w opowieściach. Dziewczyna siedząca przy pomniku Pisarza otwiera jego książkę. Pisarz już w podeszłym wieku opowiada historię powstania dzieła skierowaną wprost do widzów. Wreszcie sam Zero Moustafa porywa nas do meandrów swojej pamięci. Historia wydaje nam się więc bardzo odległa, a świat w niej przedstawiony już dawno nie istnieje. Zniszczyła go II Wojna Światowa, a nazistowska propaganda stała się istnym zamachem na wszelaką kulturę. Postaci przesiąknięte są tęsknotą za dawnym, a my odczuwamy ją wraz z nimi. Ci,
którym piękne obrazy przysłaniają nienachalną refleksję reżysera, są w wielkim błędzie. Nie zawsze wszystko trzeba mieć podane na tacy. Anderson dba aby widz nie nudził się nawet przez chwilę, tworząc zaskakujące zwroty akcji, bądź przytaczając coraz to nowe, zadziwiające kreacje postaci. Ekran zmieniający swój rozmiar w zależności od czasu, w którym dzieją się wydarzenia. Kamera ukazuje hołd dla estetycznej symetrii, ale również dla bohaterów, którzy zawsze zajmują środkową część ekranu. Ogromne przestrzenie, wysokie sufity, ozdobne żyrandole, przepiękne tapety, kręte schody, dywany, misterne zdobienia, idealnie dobrane stroje bohaterów – po prostu barokowy przepych. Ale ani na minutę patrząc w ekran nie ma się odruchu wymiotnego. To największa tajemnica Wesa Andersona, umiejętność najeżenia swoich filmów efektami i rekwizytami nie powodując przeciążenia. Wśród dopracowanego do perfekcji obrazu, genialnych dialogów i scenografii pojawia się również wspaniała muzyka Alexandra Desplata, znanego chociażby Fantastycznego Pana Lisa czy filmów o Harrym Potterze. Wes Anderson jak zwykle zaskakuje szczegółowością i perfekcyjnym dopasowaniem każdego ujęcia i kadru w filmie. Jak monsieur Gustav, umiłował sobie wymiar estetyczny, bardziej od etycznego (choć i tego w filmowi nie można do końca odmówić). Nie jest to jednak grzech, bo jego filmy to małe dzieła sztuki. Anderson maluje dla nas świat, kreuje go w najmniejszym detalu. Każde spojrzenie przez oko kamery to idealna symetria obrazu, zestawienie kolorów czy misterny układ rekwizytów. Estetyka filmów tego reżysera nie ma sobie równych, a w Grand Budapest Hotel każdy moment, każda postać, każdy dialog nosi jego sygnaturę. Czasy kiedy kino powinno parać się sztuką mimesis już dawno minęły. Wes Anderson, absolwent filozofii, a nie szkoły filmowej okazuje się być wizjonerem amerykańskiego kina.
s. 59
RECENZJE - Fi
l m
Grace czy dis-Grace of Monako? Otwierający tegoroczny Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Cannes film „Grace. Księżna Monako” został okrzyknięty przez niemalże wszystkich kompletnym fiaskiem: począwszy od krytyków filmowych aż po rodzinę książęcą. Produkcja Oliviera Dahana z jednej z najbardziej oczekiwanych zyskała koniec końców miano niegodnej otwierania tak prestiżowego wydarzenia filmowego.
Maja Mroczkowska
F
ilm opowiada historię Grace Kelly (Nicole Kidman), amerykańskiej aktorki i laureatki Oscara, która w 1956 roku opuszcza Stany, aby poślubić księcia Monako Rainiera III. Jak zaznacza zdanie wypisane czerwoną drukowaną czcionką na początku, film to opowieść fikcyjna inspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Tło historyczne stanowi nałożenie w 1962 roku na Monako blokady przez Francję, czego przyczyną była odmowa płacenia narzuconych podatków. Równolegle do scenerii politycznych debat w gabinecie księcia toczy się wątek kryzysu małżeństwa pary książęcej. Otóż Grace, mama już dwójki dzieci, otrzymuje propozycję zagrania w filmie Hitchcocka, którą zamierza przyjąć, pomimo niefortunnej sytuacji politycznej, co mogłoby narazić ją i całą rodzinę na czarny PR. Księżnę trapi dylemat – czy poświęcić karierę dla obecnego życia? Jej doradcą i oparciem jest ksiądz, któremu udaje się ją przekonać, iż „oto teraz ma inną rolę do odegrania, rolę życia w Monako”. Od momentu tego uświadomienia Kelly postanawia stawić czoło sytuacji i jak najlepiej spełnić swoją rolę. Zaczyna uczyć się historii Monako,
s. 60
“Pod względem
kunsztu i warsztatu, zdjęć i wykończenia, kostiumów i szeroko pojętej technicznej „zawartości” film jest naprawdę dobrze zrobiony. I, jeśli ktoś nie zna (bagatela!) historii Monako, może zakończyć seans nawet rozanielony obrazem, który zobaczył. języka francuskiego, protokołu i podejmuje akcje prowizerunkowe, jak np. pójście na monakijski bazar, aby być bliżej ludzi. Niemogąca jako kobieta toczyć gabinetowej walki o przyszłość kraju, postanawia użyć innej, „żeńskiej metodologii”, zaprzęgając do walki swój wdzięk i grację. Dziennikarze donoszą, że podczas seansu „Grace” na inauguracji festiwalu zdarzały się wypadki parskania śmiechem. Film został nazwany tanią
i płytką „wydmuszką” dobrą dla niewymagającego odbiorcy. Dzieci książęcej pary Grace i Rainiera III, a także pozostała część książęcej rodziny, po zapoznaniu się ze scenariuszem i po obejrzeniu zwiastuna – odmówili udziału w projekcji filmu, uznając go za mającego niewiele wspólnego z prawdą oraz przekłamującego wizerunek księcia. Co trzeba przyznać – produkcja Dahana jest absolutnie Grace’o-centryczna. Odbiorcy zostają zostawione naprawdę szczątki uwagi, która nie byłaby skupiona na NIEJ. Potęgują to między innymi liczne, kilkuminutowe nawet, zbliżenia kadru na samą tylko twarz bohaterki – głównie kiedy płacze. Widz zastaje ją w każdej niemalże odsłonie – od trywialnej zabawy z dziećmi aż po obraz księżnej w pełni majestatu podczas oficjalnych uroczystości. Wszędzie Grace, Grace, Grace. Dobrze się na nią patrzy, nie jest pretensjonalna, kreacja stworzona przed Kidman naprawdę hipnotyzuje. Jednakże takie położenie akcentu sprawia, że postać księcia (Tim Roth) znajduje się absolutnie w cieniu żony. Nawet wizualnie – jest on niemalże o głowę od niej niższy. Rainier nie sprawia wrażenia żelaznego polityka, częściej widzi się go bezradnego i skonfundowanego
wobec coraz bardziej skomplikowanej sytuacji w kraju i życiu prywatnym. Szczególnie zapadające w pamięć są: jego niegasnący niemalże, notorycznie nerwowo palony papieros oraz ręce w kieszeni. Nie jest to mąż stanu, jakiego chciałoby się oglądać, który walnie pięścią w stół i sprawy po prostu muszą iść, jak trzeba. Stąd też oburzenie rodziny książęcej, dla której tak kłamliwa w ukazywaniu nieudolności bohatera kreacja jest nie do przyjęcia. Prawda, że Grace zostaje przedstawiona jako ta, której wdzięk w zasadzie ocalił kraj w momencie kryzysu. Podczas kulminacyjnego momentu, gdy księżna wygłasza swoje przemówienie – opiera je ona na dość słodko-przesłodkim twierdzeniu, że wierzy, iż życie może być bajką, jeśli tylko zgodzimy się poświęcić dla tego wystarczająco dużo. Pod względem kunsztu i warsztatu, zdjęć i wykończenia, kostiumów i szeroko pojętej technicznej „zawartości” film jest naprawdę dobrze zrobiony. I, jeśli ktoś nie zna (bagatela!) historii Monako, może zakończyć seans nawet rozanielony obrazem, który zobaczył. Sama Kidman mówi, iż poczuła się zażenowana takimi reakcjami, zwłaszcza ze strony rodziny książęcej – przecież film fabularny to nie film dokumentarny – poza tym, twierdzi, nikomu nie chodziło o oczernienie czyjegokolwiek wizerunku, wręcz przeciwnie, sposób przedstawienia postaci zawiera w sobie wiele ciepła i sympatii względem rzeczywistych osób. Wydaje się, że „Grace, księżna Monako” to kolejny obraz, który prowokuje do namysłu nad kwestią: czy można bez ograniczeń przekształcać fakty na rzecz fabularności produkcji i to w imię czego – sztucznego podrasowania wrażenia bajkowości? Poza tym, to znów coś, co jest dobrze zrobione, ale sfatygowane jeśli chodzi o wartość filmowego „miąższu”. Znów. Który to już raz? Nakarmione zmysły, anemiczny duch.
s. 61
RECENZJE - Fi
l m
6 wojen. 11 przepisów. 60 mln poległych.
Wojna od kuchni Pełen okrutnej ironii i cynicznego poczucia humoru czesko-słowacki dokument Petra Kerekesa „Cooking history” („Kucharze historii”) prezentuje najbardziej krwawe XX wieczne konflikty w Europie z niezwykłej perspektywy. Pokazuje je w sposób absurdalny. Abstrahując już od absurdu wojny jako takiej, prezentuje ją od strony zazwyczaj niewidocznej i, zdawałoby się, nieistotnej dla przebiegu działań wojennych. Od kuchni. Wojciech Urban
R
eżyser, Peter Kerekes (urodzony w 1973 roku w Koszycach, Słowacja) ukończył reżyserię na Akademii Sztuk Scenicznych w Bratysławie w 1998 r., gdzie następnie kontynuował działalność Wspólnie z reżyserem Dušan Hanák, współtworzył filmy fabularne i dokumentalne. Chociaż początkowo chciał się zajmować tylko kinematografią fabularną, od jego pierwszego filmu dokumentalnego o poecie słowackim Eriku Groch, jego zainteresowanie tą formą ekspresji filmowej zwyciężyło. Jego ostatni pełnometrażowy dokument Ako sa varia dejiny ( Cooking history) został nagrodzony na wielu festiwalach międzynarodowych (np. Hot Docs, Leipzig) i nominowany do prestiżowej Europejskiej Arte Award 2009. Rozmówcy, na których Kerekes kieruje swoją kamerę, to weterani wojenni, którzy przy swoich garkuchniach przygotowywali posiłki w czasie II wojny światowej, wojny w Algierii w latach 50., rewolucji węgierskiej w 1956 roku, najeździe na Czechosłowację dwanaście lat później czy w czasie wojny na Bałkanach i w Czeczenii. Opowia-
s. 62
“Film budzi kontro-
wersje swoją wymową i estetyką. Sposób w jaki Kerekes rozmawia z emerytowanymi kucharzami przypomina trochę przesłuchanie. Nie patrzy na to, czy jego pytania przywołują bolesne przeżycia. dają oni o wojnie widzianej z kuchni. Mówiąc jednak o jedzeniu, czynności kojarzącej się zdecydowanie pozytywnie, z bezpieczeństwem, przyjemnością itp., mówią jednocześnie o wojnie i wynikających z niej dramatach. Łącznikiem pomiędzy poszczególnymi wątkami jest całkowicie absurdalna scena, w której zwykła kuchnia polowa transportowana jest na tle malowniczych gór helikopterem szturmowym. Okraszone jest to motywem muzycznym z „Cwłowania Walkirii” Wagnera. Wraz z kolejnymi historiami scena ta z absurdalnej staje się coraz
bardziej logiczna. Walczy się również kuchnią. „Dobrze najedzeni żołnierze zabijają wrogów o wiele lepiej niż zwykle” – mówi jedna z bohaterek, gotująca dla Armii Czerwonej podczas II wojny światowej. Rodzi to pytanie, czy kucharz wojskowy również jest odpowiedzialny za zbrodnie dokonaną przez wojsko, które żywił. Reżyser udzielił tu zdecydowanej odpowiedzi, na przykładzie (a jakże) kucharzy Wermachtu. Sympatyczny, starszy pan, kucharz z powołania, nazistowski żołnierz – pytany jest, czy można odmówić wykonania rozkazu. Film jest pełen scen symbolicznych, zawsze z olbrzymią ilością sarkazmu i absurdu. Na początku sekwencji o II wojnie światowej, widzimy grupę niemieckich, emerytowanych kucharzy wojskowych, którzy próbują podnieść szlaban graniczny. Porażkę kwitują słowami: „w ’39 poszło nam zdecydowanie lepiej”. Albo kucharz rosyjski, wysłany na wojnę do Czeczeni, opowiada, jaki związek mają ataki rakietowe z ubiciem pasącej się nieopodal obozu krowy. Bardzo ciekawe jest również przedstawienie rozpadu Jugosławii z
perspektywy talerza. Wiele narodowości, to i wiele różnych kuchni i potraw. Po śmierci Tity, który cenił przede wszystkim dobre jedzenie, Jugosławia się rozpadła, bo każdy chciał jeść tylko potrawy własnego narodu. A przynajmniej tak to wygląda w filmie. Obrazu dopełniają prezentowane przepisy kulinarne. Daleko im do „Podróży kulinarnych Roberta Makłowicza”, choć sposób, w jaki prezentuje je Kerekes jest przedni. Same nazwy potraw są intrygujące, na przykład „danie dla rosyjskiego batalionu z zarekwirowanej czeczeńskiemu chłopu krowy”, „świeżo zebrane i zamarynowane grzybki dla sowieckich okupantów w Czechosłowacji” czy „zatruty 80 kilogramami arszeniku chleb dla oficerów SS”. Łącznie na filmie ujrzymy 11 przepisów, używanych w czasie 6 wojen, które doprowadziły do śmierci 60 milionów żołnierzy. W oparach absurdu i groteski, które unoszą się nad filmem Kerekesa, jak para nad bulgocącymi garami w polowych kuchniach, przekonujemy się jak istotną, a przy okazji niewdzięczną rolę, odgrywają wojenni kucharze na polu walki i jak jedzenie, którego przeznaczeniem jest przecież podtrzymywanie życia, na wojnie służy zabijaniu i śmierci. Przez pomieszanie przepisów kucharskich i rozkazów wojskowych, z każdą kolejną sceną określenie "mięso armatnie" nabiera coraz bardziej oczywistego znaczenia, a przygotowywanie jedzenia staje się coraz bardziej wyraźną metaforą pola walki. Film budzi kontrowersje swoją wymową i estetyką. Sposób w jaki Kerekes rozmawia z emerytowanymi kucharzami przypomina trochę przesłuchanie. Nie patrzy na to, czy jego pytania przywołują bolesne przeżycia. On chce uzyskać odpowiedź, dlatego drąży. Szczególni widać to w rozmowach z weteranami Wermachtu. Mnie jednak z jednej strony rozbawił, z drugiej ogromnie zaintrygował. Trochę brakuje nam takiego luźnego spojrzenia na przeszłość, szczególnie tą tragiczną. Dzieło Kerekesa stanowi swego rodzaju odtrutkę. Wymaga elementarnej wiedzy o rozgrywających się w tle wydarzeniach, jest jednak świetnym uzupełnieniem podręczników..
s. 63
RECENZJE - K
l a s y k a
Vabank – czyli jak
okraść złodzieja? Michał Musiał
A
Drogi czytelniku, jeśli jesteś załamany tym, co reprezentuje sobą obecne polskie kino, to mam dla ciebie dobrą wiadomość. Istnieje polski film porównywany kunsztem do amerykańskiego „Żądła” („The Sting”), mowa tu oczywiście o tytułowej produkcji „Vabank”. Oglądając to dzieło, już żaden komin nie wyda ci się zwykłym kominem, a drogą do wielkich pieniędzy. Żaden bank nie wyda się zwykłym bankiem, a potencjalnym celem do rabunku i zrobienia przekrętu na skalę światową, a jeśli przy okazji prezesem banku jest ktoś, kto nadepnął ci na odcisk, będziesz mógł upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. A jaki sposób? Zapraszam do czytania i oglądania, jeśli się zdecydujesz, czekają cię 104 minuty wspaniałej zabawy, domysłów i akcji.
kcja odbywa się w międzywojennej Warszawie w 1934 roku. Film został nakręcony w 1981, a swoją premierę miał 1 marca 1982 roku. Reżyserem był Juliusz Machulski (reżyser, producent filmowy, scenarzysta, aktor), którego nazwisko powinno być ci znane z produkcji takich jak: „Seksmisja”, „Deja vu”, „Kiler”, „Pieniądze to nie wszystko” i oczywiście „Vabank II, czyli riposta” (1984). „Vabank” powstał jeszcze podczas studiów Juliusza. Główne role zostały obsadzone przez Jana Machulskiego (Kwinto) – ojca reżysera, Leonarda Pietraszaka (Kramer) i Witolda Pyrkosza (Duńczyk). Jest to komedia kryminalna, w której możemy doszukiwać się elementów czarnego humoru. Zagłębiając się w szczegóły, należy wspomnieć, że tak naprawdę rolę Warszawy odegrał Piotrków Trybunalski i kilka jego uliczek. Możemy dopatrzyć się także kilku wpadek (aczkolwiek tylko uważny widz je dostrzeże), np. widoku nowoczesnych bloków mieszkalnych. Wiele scen nakręcono w Łodzi. Inną ciekawostką jest pomnik Henryka Kwinty znajdujący się w Międzyzdrojach. W
s. 64
“Jest to jego debiut
w iście amerykańskim stylu. Mężczyźni w długich płaszczach, kapeluszach, z cygarem w ustach i z bronią przy pasie cały czas goszczą na ekranie, wprowadzając nas w klimat przepełniony humorem i doskonałą grą aktorską. wielu innych produkcjach możemy się doszukiwać nawiązań do tejże postaci, np. w filmie „Kiler-ów 2-óch” furgonetka użyta przez złodziei do transportu złota należy do firmy „H. Kwinto. Kasy Pancerne”, w „Seksmisji” natomiast jedna z osób na liście „najstarszych starowinek” nazywa się Ella Kwinto. Henryk jest oczywiście postacią fikcyjną. Nie jest również
przypadkiem, że „Vabank” jest porównywany do „Żądła” („The Sting”), ponieważ Machulski obejrzał to właśnie dzieło i postanowił opowiedzieć tę samą historię tylko w nieco innych realiach, właśnie w Polsce. Jest to jego debiut w iście amerykańskim stylu. Mężczyźni w długich płaszczach, kapeluszach, z cygarem w ustach i z bronią przy pasie cały czas goszczą na ekranie, wprowadzając nas w klimat przepełniony humorem i doskonałą grą aktorską. Moje uznanie zdobyła również muzyka stworzona przez Henryka Kuźniaka. Jeśli ktoś pokusi się na posłuchanie poza oglądaniem usłyszy słowa: „..kto nie naraża nigdy się na szwank, ten głównej stawki nie wygrywa, vabank, o szczęście trzeba z życiem grać…”. Zastanawiasz się zapewne, czy tak stary film może jeszcze się podobać? Wszak to już 32 lata od premiery. Pozwól zatem, że spróbuję cię zainteresować. Znany z wielu przekrętów Henryk Kwinto wychodzi po sześciu latach odsiadki z więzienia. Ma szczere chęci porzucić swój dotychczasowy fach (znany był z tego, że otwierał sejfy tylko na słuch) i zacząć uczciwe życie. Niestety już od początku wszy-
RECENZJE scy starają mu się to utrudnić. Zaraz po wyjściu z więzienia otrzymuje propozycje udziału w napadzie. Sprytnie udaje mu się z tego wykręcić, lecz nie na długo. Dowiaduje się bowiem, że jego przyjaciel z zespołu (Kwinto jest także muzykiem) popełnił samobójstwo. Oczywiście nie może uwierzyć, że Tomasz sam zdecydował pożegnać się z tym światem, zaczyna podejrzewać, że ktoś mu w tym pomógł. Głównym podejrzanym staje się wspomniany wcześniej Kramer. Kim jest Kramer? Namówił on Henryka na włamanie, a potem doniósł na niego policji. Wszystko to powoduje, że nasz bohater postanawia zrobić ostatni przekręt. Jak to się skończy? Niektórzy pewnie już wiedzą, ale ja oczywiście tego nie zdradzę, sam musisz to sprawdzić, drogi czytelniku, oglądając „Vabank”. Kramer jest właścicielem banku, który próbuje wmówić Kwincie, że żyje uczciwie i skończył z przestępstwami, ale każdy wie, że okrada ludzi z życiowych oszczędności. Kwinto decyduje się zagrać mu na nosie i po pierwsze go okraść, a po drugie wsadzić do więzienia, ale w taki sposób, aby wszystkie podejrzenia spadły właśnie na Kramera. Kto pomaga kasiarzowi? Dwóch młodych, pełnych zapału chłopaków, którzy w swojej złodziejskiej karierze zdążyli okraść tylko jubilera, oraz Duńczyk – słynący z tego, że potrafi wyłączyć każdy alarm. Czy uda mu się i tym razem? Szczegółowe informacje na podstawie Wikipedii i Filmwebu. Zachęcam także do obejrzenia drugiej części tej historii („Vabank II, czyli riposta”).
s. 65
RECENZJE - K
s i ą ż k a
Urodzeni biegacze „Olimpijczycy – na start! / Kto dalej? Kto wyżej? Kto szybciej? / […] Ktoś biegnąc zachłysnął się pędem – / Krew w skroniach, wzmożony rytm serca. / Kto pierwszy? / – Ja będę! Maratończyk – zwycięzca”. Tadeusz Kubiak „Na start”.
Karolina Kowalcze
Z
adziwiające, że inspiracje do biegania można czerpać nie tylko z podziwiania olimpijskich mistrzów, ale… z książek. Najwięcej z jednej. Rok 2001. Dziennikarz Christopher McDougall po biegach, które uprawiał dla przyjemności, musiał „pobiegać” po wielu gabinetach, żeby odkryć przyczynę bólu, którą były… za dobre buty. Jak to się dzieje, że on i tysiące jemu podobnych biegając w najlepszych butach, przy wsparciu sportowych ekspertów i lekarzy, doznaje kontuzji stóp? Jak w takim razie są w stanie biegać członkowie tajemniczego plemienia Tarahumara? Otóż oni biegają na boso albo w marnych sandałkach… Biegają i są w bigach najlepsi na świecie. Jakim cudem? Biedne, meksykańskie plemię, które samo nazywa siebie „Rarámuri” czyli właśnie…biegacze. Bieganie jest czymś, co spaja ze sobą całą społeczność, biegają wszyscy: kobiety, mężczyźni i starzy. Dzięki biegom polują, „zabiegując” ofiarę na śmierć oraz organizując zawody biegowe dla członków plemienia. Jak to się dzieje, że im kontuzje nie są znane, a skromna dieta całkowicie im wystarcza? Przecież tak zaczynaliśmy i my: gotowość do biegu. Ucieczki albo
s. 66
ataku. To znaczy, że w każdym z nas jest pierwiastek biegacza. To my go wyciszyliśmy, kiedy, uspokajani przez rodziców w drodze z przedszkola do domu, przestawaliśmy biec i zaczęliśmy iść, jak nakazywali. To my zmieniliśmy sens biegania, stawiając na najlepsze wyniki, pieniądze, sławę i sponsorów, a nie na radość i poczucie wspólnoty. To my jesteśmy zbyt leniwi by oderwać się od telewizora i zacząć biegać… dla przyjemności i poznania własnego ciała. Nie, nie w najlepszych butach nike, ale w zwykłych trampeczkach, nie po betonie, ale na przełaj… Tak, jak dawniej. A stopa? Dostosuje się sama, tak jak robiła od zarania dziejów biegu, jak u członków Tarahumara, bo to właśnie najlepsze buty są… największym zagrożeniem. Christopher McDougall zaprasza nas do biegu śladami Tarahumara. Do biegu, w którym poznamy niektóre tajemnice plemienia i kilku jego członków. Do biegu, w którym będziemy pędzić przez góry Sierra Madre śladami biegacza-ducha – Caballo Blanco (Białego Konia)… Do biegu przez ultramaratony, gdzie poznamy najbardziej niezwykłych uczestniku biegu: od wesołkowatych studentów do prawdziwych biega-
czy i ich „mułów”, którzy biegając, z wycieńczenia miewają niekiedy przerażające halucynacje. Do historii biegów przeszedł Emil Zátopek, czeski biegacz, który wygrał maraton na Igrzyskach Olimpijskich w 1952 tylko dlatego, że współzawodnik złośliwie zażartował z niego, że obydwaj powinni biec szybciej. Zátopek, biegnąc po raz pierwszy w życiu w maratonie, nie zdawał sobie sprawy, że przy tak nieludzkim wysiłku powinien być zmęczony… Dokonał czegoś niemożliwego: wygrał dwa złote medale w biegu na 5000 m, złoto – na 10000 m i złoto w maratonie. Podczas każdego biegu bił rekord. Do tej pory nie powtórzył tego wyczynu nikt. I jak się okazuje, Zátopek nie jest jedynym takim dziwakiem w historii biegów: McDougall przytacza wiele podobnie niesamowitych przykładów biegaczy… Pozycja dobra dla wszystkich za mało zmotywowanych do codziennego lub częstego treningu. „Urodzeni Biegacze” to książka, którą pochłoniemy z wypiekami na twarzy. A potem sami będziemy gotowi do biegu. Biegu, który mamy we krwi. Który „jest nam dany”, zupełnie za darmo. Którego nie musimy się uczyć, który możemy przyjąć i biec.
RECENZJA - K
s i ą ź k a
Smak życia w cieniu śmierci Cztery opowiadania wydają się zupełnie niepowiązane ze sobą. A jednak łączy je jakaś wspólna nić. Refleksja o przemijaniu z punktu widzenia współczesnego człowieka.
Krzysztof Reszka
“G
rochów” Andrzeja Stasiuka to nie kilka ugładzonych zdań filozofa, który mówi coś podczas wywiadu a potem, zapominając o wszystkim, idzie do domu. To nie refleksje zapisane na papierze, ale “na skórze ludzkiej”, materiale o wiele bardziej wrażliwym i łaskotliwym, jak powiedziałaby caryca Katarzyna. W plastycznych obrazach autor ukazuje tradycyjną wieś, pełną marzeń młodość w okresie komunizmu aż po obecne czasy Internetu i nowych technologii. Niezwykle przyjemnie jest czytać pierwsze opowiadanie “Babka i duchy”. Autor przenosi czytelnika do swojego dzieciństwa i życia w wiosce na Podlasiu. Obraz wsi, rodziny i wiary w duchy odmalowany jest żywo, a jednocześnie z jakąś nutą tajemnicy, tak że przywodzi czasem na myśl marzenie senne. Może dlatego że to wspomnienie z dzieciństwa. Ale też refleksja nad tym, że dzisiejsze czasy naznaczone są pęknięciem między światem codziennym, a nadprzyrodzonym, który dla naszych babć był jednak czymś oswojonym. Podobnie jak w utworze Adama Mickiewicza “Ballady i romanse”, tak
“Opowiadanie fascy-
nuje z wielu względów. Pozwala zajrzeć czytelnikowi tam, gdzie nie każdy ma wstęp – do wnętrza fabryki z okresu komunizmu. Pozwala też przypomnieć sobie własne zabawy z dzieciństwa i szaleństwa okresu dojrzewania. i tutaj wspomnienie o duchach i tajemniczych opowieściach przeciwstawione jest drugiemu opowiadaniu o przekornym komuniście – tytułowym Augustynie. W okresie Wielkanocy mężczyzna dostaje wylewu. Potem w rzeszowskim szpitalu odwiedzają go przyjaciele, którzy mierzą się z trudnym doświadczeniem. Trochę jak przyjaciele biblijnego Hioba, którzy – gdy zobaczyli jego nieszczęście – przez trzy dni trwali przy nim w całkowitym milczeniu. Ale w polskich
warunkach wizyta w szpitalu trwała około dwudziestu minut. Znów pod powierzchnią opisów, które przybliżają nam odczucia, zapachy, przemyślenia, widoki i strzępki rozmów – przebija pytanie o człowieka. Czy wyniszczone ciało jest jeszcze tym samym człowiekiem którego znaliśmy? Czy on tam jeszcze jest? Czy tożsamość osoby istnieje tylko wtedy, gdy funkcjonuje jej mózg, czy też jest czymś co przekracza świat materialny? W sytuacjach granicznych, kiedy tracimy grunt pod nogami, nic nie jest pewne. Co powiedzieć? Pozostaje tylko życzliwa obecność, miły gest... I tyle. Co można więcej zrobić? Opowiadanie prowokuje do bardzo konkretnych przemyśleń o to, co w życiu najważniejsze. Znów – pytań nie zaczerpniętych z książek, ale tych do których wzywają żyły i mięśnie, twarz, oczy i oddech ludzkiego ciała. Których nie możemy odłożyć na półkę ciekawostek i zagadek, gdyż to dotyczy bezpośrednio każdej i każdego z nas. Kiedy przyjaciele delikatnie zasugerowali Augustynowi “pojednanie się z Kościołem”, ten nieustępliwie zademonstrował swoje poglądy. A jednak coś pchnęło go do wymknię-
s. 67
cia się z ram materialnego świata i ślepego losu. By zaznaczyć swoją wolność. Jak Syzyf. Kiedy jadł winogrona, umyślnie strzelał pestkami na podłogę. Nie ze złośliwości. Ale po to by złamać zasady. Choć oczywiście trudno chwalić bałaganiarstwo – jest w tym coś niezwykłego. Człowiek w obliczu absurdu umierania – tym większego absurdu, gdy nie zakłada żadnego życia po śmierci – nie poddaje się biegowi zdarzeń, nie kolaboruje z wyrokiem, lecz na miarę swoich możliwości, chce się wyłamać, poczuć się wolnym, żyć świadomie. Człowiek chce być traktowany jak człowiek, a nie jak numer na liście, problem do rozwiązania, katalog schorzeń zapisanych pod odpowiednimi rubrykami. Wydaje się, że o to walczył resztkami sił, używając małych pestek jako pocisków. Ten pisarz był emerytowanym nauczycielem. Poświęcał więc siły na wychowywanie i przekazywanie wiedzy. W twórczości literackiej Augustyna pojawiał się motyw walki. To właśnie jego opowiadanie o wiejskim chłopcu toczącym walkę z kogutem wzbudziło zainteresowanie u ludzi,
s. 68
którzy chcieli go poznać, a później odwiedzali go w szpitalu i w kolejnych domach opieki, aż do jego śmierci i pogrzebu. Trzecie opowiadanie pt. “Suka” to obraz literacki poświęcony schorowanej i umierającej samicy psa. Dylematy związane z sentymentem wobec zwierzęcia i praktycznymi trudnościami są okazją do zastanowienia nad umieraniem we współczesnej cywilizacji. Czy człowiek pogrążony w nieuleczalnej chorobie ma prawo, by żyć, zabierać innym czas, energię i pochłaniać pieniądze? Czy jego życie ma sens? Opowiadanie wydaje się pokojowym protestem. Autor nie tyle unosi w górę pięść, co wzywa do dyskusji nad kierunkiem, w którym zmierza nasza pragmatyczna do bólu cywilizacja. Dawniej, choć medycyna stała na niższym poziomie, ludzie byli oswojeni ze śmiercią, wiedzieli jak się wobec niej odnaleźć. Umierali w domach, w otoczeniu bliskich. Dziś usuwamy cierpienie i śmierć daleko od nas. Płacimy innym, by zajmowali się za nas tymi sprawami. Ulegamy złudzeniom, że te sprawy nas nie dotyczą. Stasiuk nie daje jednak
gotowych recept. Jak dziennikarz – pokazuje rzeczywistość i jak kartograf – kreśli drogę, którą przemierzyło społeczeństwo. Ostatnie, główne opowiadanie “Grochów” to prawdziwa uczta dla smakoszów. To opowieść o młodości spędzonej z przyjacielem, wspólnych przygodach, marzeniach, buncie – aż po dorosłe życie, kiedy trzeba zmierzyć się z niezręcznym tematem. Śmiercią. Zachwyt budzą wyraziste opisy rzeczywistości, kiedy wydaje się, że czytelnik może wręcz wejść w skórę narratora i odczuwać razem z nim. Z drugiej jednak strony – nie wszystko podane jest czytającemu jak na tacy. Czasem trzeba wyśledzić, czy aby autor nie podsuwa czegoś, jakby mrugając porozumiewawczo. Tak jest, gdy w opisie zarośli jako przykłady roślin wymienione są tylko dwa gatunki – “bieluń albo konopie”. Tak się składa, że obie rośliny mają właściwości narkotyczne. Czy był to celowy zabieg? A może tylko przypadek. Dwaj bohaterowie budzą sympatię, a opisywane przeżycia i przemyślenia zdają się tak żywe i autentycz-
RECENZJA - K ne, że siłą rzeczy wciągają czytelnika, który sam zaczyna stawiać sobie pytania. Dla chłopaków zawsze chyba aktualne jest pytanie o ojca. Bohaterowie z jednej strony chcą uciec, “zdezerterować”, aby nie prowadzić takiego samego życia jak ich ojcowie. Z drugiej strony, to właśnie tacy mężczyźni jak ich ojcowie – robotnicy – zdają się prowadzić “prawdziwe życie”. Pragnienie wolności jednocześnie postrzegane jest jako zdrada. Opowiadanie fascynuje z wielu względów. Pozwala zajrzeć czytelnikowi tam, gdzie nie każdy ma wstęp – do wnętrza fabryki z okresu komunizmu. Pozwala też przypomnieć sobie własne zabawy z dzieciństwa i szaleństwa okresu dojrzewania. Kiedy bohaterowie jeszcze jako chłopcy oglądali edukacyjny film o narkomanach, który miał być ostrzeżeniem – oni zazdrościli narkomanom, bo tamci ćpali w wymarzonej Ameryce. Opisy przeżyć, wewnętrznych rozterek i podróży brzmią żywo i autentycznie. Również w tym opowiadaniu powtarza się motyw przemijania. Rockowe piosenki które dawniej gra-
s i ą ź k a
ło się na gitarach, wyobrażając sobie nieznanych wykonawców, dziś można odtwarzać na YouTube. Miejsca dziecięcych zabaw dziś można zobaczyć na mapach w Internecie. Znów powraca temat bezsilności wobec choroby i śmierci, kiedy cichnie gwar spraw tego świata, a człowiek staje w całkowitej samotności wobec Tajemnicy. I nikogo nie można tam oddelegować w zastępstwie. Nie wiadomo nawet, jak się w takiej sytuacji zachować. Stasiuk mówi o sobie: “syn ludu, który niegdyś swoich zmarłych chował pod progiem”. I mimo że dziś możemy dzięki jednemu kliknięciu oglądać szczegółowe mapy całego świata i występy artystów z dalekich krajów – tęskni za czasami, kiedy więzi rodzinne i przyjacielskie były mocne, a śmierć oswojona. Ludzie może żyli krócej, ale za to do końca. Jest jeszcze coś niezwykłego, co może umknąć gdy czytamy ten zbiór opowiadań po raz pierwszy. Augustyn z drugiego opowiadania, miał wylew w Wielkanoc. W opowiadaniu “Grochów” – podróż z przyjacielem na Bałkany także odbyła się w
Wielkanoc. A kiedy ten już umarł – przyjaciele rozsypali jego prochy w górach również w Wielkanoc. Choć autor sam wspomina, że podczas podróży nie przychodziło mu do głowy “żadne zmartwychwstanie ciał, żadne wskrzeszenie z martwych” – to jednak w tle tych wszystkich opowiadań błąka się tęsknota i nadzieja, że jest o co walczyć, a człowiek to coś więcej niż garstka białek i tłuszczy, które kiedyś wystygną i rozpadną się. Znów jednak Stasiuk nie daje żadnej odpowiedzi. Po prostu opowiada historie i daje wyraz swoim tęsknotom.
s. 69
RECENZJE - G
Miecz
ry
przeznaczenia
ma dwa końce
Nie tak dawno zakończyły się doroczne targi gier – E3. Polskie studio CD Projekt Red zaprezentowało na nich swoją najnowszą produkcję, grę której samo wspomnienie sprawia, że wielu fanom na całym świecie szybciej biją serca – Wiedźmin 3: Dziki Gon. Z tej okazji chciałbym trochę przybliżyć wam ten tytuł oraz odświeżyć temat, przypominając dwie poprzednie części, które zdążyły już obrosnąć legendą nie tylko w Polsce. Mateusz Nowak
E
3 to targi gier odbywające się co roku w okolicach czerwca. Na to wydarzenie najwięksi producenci gier na świecie przygotowują swoje dzieła, byle tylko być o krok przed konkurencją. To tutaj dowiadujemy się, jakie produkcje mają szanse być hitami, a jakie już na fazie pokazowej tracą na wartości. Jest to swego rodzaju wyścig, ale i przede wszystkim święto graczy, którzy, wyczekując na swoje ulubione tytuły, mogą obejrzeć często dopiero pierwsze trailery i gameplay’e. Tegoroczne E3 nie zawiodły. Mogliśmy obejrzeć naprawdę sporo obiecujących propozycji, jak choćby Assassin’s Creed Unity czy Far Cry 4. Polaków jednak najbardziej interesowała oczywiście prezentacja Wiedźmina 3. I trzeba powiedzieć jasno, że gra już wygląda fantastycznie, mimo że do jej premiery pozostało jeszcze aż osiem miesięcy. Grafika po prostu zapiera dech w piersiach, a znając ambicje CD Projekt Red, to i inne
s. 70
“Twórcom gry udało
się do niej doskonale przenieść całą kwintesencję świata Sapkowskiego. A umieszczenie Geralta w akcji dziejącej się pięć lat po wydarzeniach z książek było najlepszym możliwym zabiegiem, dzięki czemu nie możemy się w żaden sposób spodziewać, jak zostanie poprowadzona fabuła. elementy będą dopięte na ostatni guzik. I postaram się to wam tutaj udowodnić.
WIEDŹMIN – PIERWSZE RPG OD CD PROJEKT RED
Pierwsza część kultowej serii wy-
szła na pecety w 2007 roku. I została wypuszczona tylko na tę platformę. Budżet pierwszej gry o Geralcie wynosił około 19 milionów złotych, co i tak nie jest powalającą kwotą, patrząc na standardy światowe. Mimo tego polskiemu studiu udało się stworzyć wielki hit, doceniany przez krytyków, który sprzedał się do 2011 roku w prawie 2 milionach egzemplarzy. Sukces był niepodważalny i dzięki temu gra zyskała rozgłos w mediach. Mnie udało się w "Wiedźmina" zagrać właśnie w roku 2011 i z miejsca pokochałem tę produkcję. Może i dlatego, że bardzo lubię twórczość Sapkowskiego i przeczytałem całą sagę o przygodach Geralta, a fabuła gry stanowi jej kontynuację, jednak nie był to jedyny powód. Zalet "Wiedźmin" ma bardzo wiele. Grafika jak na tamte czasy była naprawdę na wysokim poziomie. System walki, oparty na różnych stylach i możliwość różnorodnego rozbudowania głównej postaci – Geralta, ma
znamiona typowej rozgrywki RPG. Choć nim nie jest. Głównie dlatego że mamy możliwość rozwijania tylko jednej postaci. Twórcy skupili się bardzo mocno na fabule gry, której bez Geralta jako głównego bohatera nie dałoby się pociągnąć. Różnorodne wybory moralne, przed którymi w trakcie rozgrywki staje gracz, dają możliwości trzech zupełnie różnych zakończeń, przez co przejście "Wiedźmina" tylko raz pozostawia duży niedosyt. Do tego wszystkiego dochodzi wspaniała muzyka, wprowadzająca doskonale w klimat prozy Sapkowskiego. I to właśnie ów klimat sprawia, że do gry tak chętnie się wraca. Inną siłą są cięte, niebanalne dialogi, bardzo dobrze skonstruowane. Można co prawda mieć zastrzeżenia do ilości wulgaryzmów użytych w grze, czy były one absolutnie niezbędne, jednak to one właśnie wprowadzają taką twardą, męską atmosferę, w której świat w żaden sposób nie jest czarno-biały. Twórcom gry udało się do niej doskonale przenieść całą kwintesencję świata Sapkowskiego. A umieszczenie Geralta w akcji dziejącej się pięć lat po wydarzeniach z książek było najlepszym możliwym
zabiegiem, dzięki czemu nie możemy się w żaden sposób spodziewać, jak zostanie poprowadzona fabuła. Czytając poprzednie akapity, można by stwierdzić, że "Wiedźmin" to gra niemalże idealna. Jednak tak oczywiście nie jest. Twórcy nie wyzbyli się błędów i gracz czasem napotka różne bugi (usterki). Dodatkowo można zarzucić, że podeszli dość schematycznie do postaci występujących w grze. Bohaterowie istotni dla fabuły są dopracowani, jednak pozostali ludzie to po prostu kilkanaście szablonów, przez co choćby walcząc z bandytami Salamandry, mamy wrażenie, że cały czas walczymy z tymi samymi typami, którzy uporczywie wstają zza grobu. System walki też nie powala na kolana, ponieważ jest w dużym stopniu uproszczony, polega jedynie na klikaniu myszką w odpowiednim momencie. Dodatkiem są różne wiedźmińskie znaki i eliksiry, bez których często nie da się przeciwników pokonać. Bardziej wymagającym graczom może to jednak nie wystarczyć. Są to jednak problemy, na które można przymknąć oko, gdy patrzy się na całokształt gry. Jako całość jest ona po prostu świetna.
WIEDŹMIN 2: ZABÓJCY KRÓLÓW
Druga część "Wiedźmina" jest kontynuacją wydarzeń z pierwszej części. Nie będę tu zdradzał żadnych fragmentów fabuły, powiem tylko, że jest ona jeszcze lepiej dopracowana, ciekawsza i bardziej wciągająca. Tym razem nasze wybory mogą doprowadzić aż do szesnastu różnych zakończeń, przy czym w grze podejmujemy też dziesiątki pomniejszych decyzji, które w mniejszym bądź większym stopniu wpływają na wydarzenia. To sprawia, że od "Zabójców Królów" naprawdę trudno się oderwać i także przejście tej gry tylko raz nie pozwala w pełni cieszyć się jej możliwościami. Tym razem budżet CD Projekt Red wyniósł już ponad 30 milionów złotych, co nadal jednak nie może robić wrażenia na zachodnich konkurentach. Tym, co robi wrażenie, jest fakt, że przy takim budżecie można wyprodukować grę, która bezapelacyjnie stała się jedną z najlepszych produkcji 2011 roku. Polskie studio wykonało kawał doskonałej roboty, tworząc dzieło, którym zachwycali się krytycy na całym świecie. A to przecież niełatwa sztuka, zwłaszcza gdy
s. 71
weźmie się pod uwagę, że ta branża rozwija się niezwykle dynamicznie i utrzymanie się w niej jest zadaniem arcytrudnym. Druga część przygód Geralta nie zawodzi pod żadnym względem. Oprawa graficzna dopracowana jest w najdrobniejszych szczegółach; w porównaniu do pierwszej części różnica jest wręcz kolosalna, a minęły zaledwie cztery lata. Twórcy skupili się na rozbudowie świata, który można samemu eksplorować. Może nie jest to tak otwarty świat jak w "Skyrimie", niemniej jednak nadal robi wrażenie i odkrycie wszystkich miejsc na mapach zajmuje graczowi naprawdę sporo czasu. Rozgrywka przez to się oczywiście wydłuża, jednak zadbano o to, żebyśmy się w żadnym momencie nie nudzili, ponieważ prawie wszędzie, gdzie się pojawimy, możemy oczekiwać ataku potworów, za których zabijanie odpowiedni ludzie nam płacą. CD Projekt Red usprawniło też system walki. Odeszli trochę od typowego stylu RPG i nastawili się dużo bardziej na akcję i zręczność gracza. W tej części oprócz używania wiedźmińskich znaków, picia eliksirów, wybierania pomiędzy mieczem stalowym a srebrnym, możemy także parować ciosy przeciwnika czy stosować uniki. Przeciwnicy są też dużo bardziej inteligentni – również potrafią parować ciosy i atakować niekonwencjonalnie, przez co walka często jest prawdziwym wyzwaniem. Mnie osobiście odpowiada taka zmiana, nastawienie na bardziej dynamiczną walkę, w której dużo bardziej trzeba się wysilić. O ile w pierwszej części czasem bezmyślne klikanie przynosiło sukces, tak tutaj nie mamy co o tym marzyć, zwłaszcza na wyższych poziomach trudności. Muzyka w drugiej części "Wiedźmina" również jest na bardzo wysokim poziomie, chociaż odbiega trochę klimatem od pierwszej, co moim zdaniem nie było najlepszym posunięciem. Rozumiem jednak twórców, którzy chcieli stworzyć kontynuację, która pod każdym względem pozostanie zapamiętana jako osobna produkcja. I to im się z pewnością udało. "Wiedźmin 2: Zabójcy Królów"
s. 72
to według mnie pozycja obowiązkowa dla każdego fana gier komputerowych, zwłaszcza tych z gatunku RPG. I tylko cieszyć się, że tak świetna produkcja wyszła spod ręki naszego rodzimego studia.
WIEDŹMIN 3: DZIKI GON
Część trzecia ma zawitać na półki sklepowe 24 lutego 2015 roku. Początkowo jej premiera była planowana na jesień 2014, jednak zdecydowano się na jej przesunięcie, co argumentowano chęcią dopracowania gry w najdrobniejszych szczegółach. Pierwszy zwiastun, autorstwa Tomasza Bagińskiego, został wypuszczony do sieci już 10 miesięcy temu. Pan Bagiński przyzwyczaił nas do tego, że filmiki tworzone przez niego to takie małe arcydzieła. Nie inaczej było tym razem. Trailer zapiera dech w piersiach, do tego opowiada krótką historię pokazującą kwintesencję postępowania Geralta, który mówi: "Zło jest złem, mniejsze czy większe, nie ma różnicy (...), jeśli mam wybierać między złem a złem, wolę nie wybie-
rać wcale". Zresztą co tu dużo mówić, to po prostu trzeba obejrzeć. Filmy Bagińskiego to jednak tylko zwiastuny czy intra, zapowiedzi gry – wspaniałe, ale niepokazujące samej rozgrywki. Na taki trailer, pokazujący w pełni możliwości "Wiedźmina 3" musieliśmy czekać aż do tegorocznych E3. I myślę, że nikt nie może się czuć zawiedziony. Gra zapowiada się obłędnie, jeszcze lepiej od swojej poprzedniczki, a poprzeczka postawiona jest przecież bardzo wysoko. Wycinki z rozgrywek, tzw. gameplay'e, zaprezentowane na targach, pozwalają nam wierzyć, że zagranie w tę grę będzie niezapomnianą przygodą. Zapowiedzi przedstawicieli CD Projekt Red jedynie podsycają atmosferę oczekiwania. Mówią o świecie 35 razy większym niż świat "Zabójców Królów". Idą nawet dalej, twierdząc, że gracz będzie mógł dotrzeć wszędzie tam, gdzie tylko sięga jego wzrok. Jeżeli to wszystko się sprawdzi, to dostaniemy prawdopodobnie produkt, który będzie poważnym kandydatem do tytułu gry roku na świecie. Mam nadzieję
tylko, że się nie przeliczymy i oczekiwania fanów zostaną spełnione. Co jest siłą CD Projekt Red? Co sprawiło, że z małego studia w ciągu siedmiu lat stali się czołową siłą na międzynarodowym rynku gier? Odpowiedź jest prosta. Tworzą gry, w które sami chcieliby zagrać, które są spełnieniem ich marzeń. A to w połączeniu z talentem i niesamowitym materiałem, jakim jest proza Sapkowskiego, musiało przynieść sukces.
s. 73
JESTEM, WIĘC MYŚLĘ
Karol Wojtyła o znaczeniu ojcostwa Może to obserwacja banalna (a może nie?), ale często opisuje się współczesną nam kulturę jako kulturę bez ojców. Ucieczka wielu młodych mężczyzn od odpowiedzialności ojcostwa wiąże się z szerszym kontekstem intelektualnej
Kamil Majcherek
O
potrzebie ojcostwa w naszych czasach mówił często papież Jan Paweł II. Ojciec Święty podkreślał jego wagę w posłudze kapłańskiej, lecz również w życiu osób świeckich. W liście do kapłanów na Wielki Czwartek z 1979 roku Jan Paweł II pisał: "Poprzez swój celibat kapłan staje się w inny sposób «człowiekiem dla drugich» niż każdy mężczyzna, który wiążąc się w jedności małżeńskiej z kobietą, staje się również jako mąż i ojciec «człowiekiem dla drugich» w zasięgu tylko swojej rodziny: dla swojej małżonki, a z nią razem dla dzieci, którym daje życie. Kapłan, rezygnując z tego rodzicielstwa, które jest udziałem małżonków, szuka innego ojcostwa". W tym artykule chcę się jednak skupić na jednym z dzieł Karola Wojtyły pochodzących jeszcze z okresu przed objęciem przez niego biskupstwa Rzymu, mianowicie: dramatem "Promieniowanie ojcostwa" z 1964 roku, który – jak może sugerować nazwa – zawiera między innymi refleksje biskupa Wojtyły właśnie na temat ojcostwa. Cały ów tekst oparty jest na konflikcie pomiędzy dwoma huma-
s. 74
“detronizacji ojca”.
“Cały dramat Woj-
tyły przekonuje nas, że oba te wymiary odrzucenia ojcostwa i samotności pozostają ze sobą w bezpośrednim związku: najważniejszym i najbardziej podstawowym sposobem dochowania wierności Bogu Ojcu i przyjęcia promieni Jego ojcostwa jest zdaniem autora właśnie otwarcie się na ojcostwo w przypadku mężczyzn i na macierzyństwo w przypadku kobiet.
nizmami, które autor nazywa z jednej strony "humanizmem wyłącznym", a z drugiej strony – "humanizmem otwartym". Humanizm wyłączny jest poglądem mówiącym, iż dla zagwarantowania należnych człowiekowi godności i rozwoju należy
odciąć odeń wymiar transcendentny i religijny, ponieważ religia właśnie, oparta na zależności od pewnego absolutnego "Ty", uwłacza człowiekowi i go zniewala. Dla humanimu wyłącznego usunięcie Boga Ojca z ludzkiej perspektywy jest niezbędne dla naszego rozwoju i autonomii. Z kolei drugi rodzaj humanizmu, o którym mówi będący przedmiotem naszego zainteresowania dramat Wojtyły – tj. humanizm otwarty, za którym opowiada się sam autor – widzi wymiar transcendentny i religijny jako jeden z niezbywalnych elementów natury ludzkiej, który – wbrew temu, co mówi humanizm wyłączny – właśnie stanowi i gwarantuje ludzką wielkość, piękno i godność. Te dwa pozostające ze sobą w konflikcie humanizmy zostają przedstawione w dramacie Wojtyły za pomocą przeciwstawienia: samotność – ojcostwo. Postacią pojawiającą się na początku dramatu jest Adam symbolizujący każdego z ludzi i ludzką naturę. Autor zapowiada, że mówił będzie o "tej nieuświadomionej treści, która nazywa się człowieczeństwem". Podstawowym, przynajmniej w pewnym
wymiarze, doświadczeniem człowieka – Adama – jest doświadczenie samotności. W myśli Karola Wojtyły samotność ma dwa znaczenia: po pierwsze, oznacza ona elementarną indywidualność, jednostkowość, "osobność" każdego człowieka; po drugie, odnosi się ona do negatywnej samotności, osamotnienia będącego skutkiem grzechu. W dramacie Wojtyły odnajdujemy sugestię, że samotność doświadczana przez Adama jest skutkiem jakiegoś upadku, ponieważ "stanął on kiedyś na pograniczu ojcostwa i samotności". Nie potrafił "udźwignąć ojcostwa, nie mógł mu sprostać". Jego upadek polega na tym, że "zrzucił ojcostwo jak brzemię". Odrzucenie ojcostwa, o jakim czytamy w tekście, można rozumieć na dwa sposoby. Po pierwsze, stanowi ono metaforyczny opis kondycji każdego człowieka po grzechu pierworodnym, stanowiącym odwrócenie się od wypływającego od Boga Ojca promieniowania ojcostwa – skutkiem tego upadku z przeszłości jest teraźniejsza ludzka samotność w wymiarze przede wszystkim (choć nie
wyłącznie) wertykalnym. Po drugie, w wymiarze bardziej horyzontalnym, odrzucenie ojcostwa jest sytuacją każdego mężczyzny odwracającego się od miłości i wybierającego zamiast niej samego siebie, porzucającego podstawową drogę rozwoju swej osoby. Cały dramat Wojtyły przekonuje nas, że oba te wymiary odrzucenia ojcostwa i samotności pozostają ze sobą w bezpośrednim związku: najważniejszym i najbardziej podstawowym sposobem dochowania wierności Bogu Ojcu i przyjęcia promieni Jego ojcostwa jest zdaniem autora właśnie otwarcie się na ojcostwo w przypadku mężczyzn i na macierzyństwo w przypadku kobiet. W tekście odnajdujemy również opis dwóch pokus nachodzących Adama (który jest – przypomnijmy – symboliczną figurą każdego człowieka). Pierwszą z nich jest pokusa niezależności. Adam mówi: "on jest samotny – myślałem – cóż mnie uczyni bardziej do niego podobnym, to znaczy niezależnym od czegokolwiek? Ach, stanąć ponad
wszystkim, żeby być tylko w sobie. Wtedy będę najbliżej Ciebie". Jest to sposób myślenia odwołujacy się bez wątpienia do charakteryzującej wiele nowożytnych światopoglądów skrajnie indywidualistycznej antropologii. Ta pokusa nachodząca Adama zastępuje obraz Boga jako dynamiczną wspólnotę miłości Trójcy obrazem Boga jako statycznego, samotnego, wyobcowanego bytu, będącego w ten sposób zagrożeniem dla ludzkiego szczęścia i ludzkiej wolności. To właśnie istnienie tak postrzeganego Boga chciał koniecznie odrzucić Jean -Paul Sartre dla ratowania autonomii człowieka. Drugą pokusą nachodzącą Adama jest pokusa zastosowania rozumu w funkcji wyłącznie instrumentalnej, jako narzędzia w czysto użytecznościowym przekształcaniu świata. Jest to również chęć mierzenia wielkości człowieka wyłącznie przez wielkość dokonanych dzieł, z wyłączeniem porządku miłości, który jest – jak sugeruje autor – jedyną prawdziwą i właściwą miarą człowieczeństwa, wielkości i dojrzałości. Człowiek po grzechu pierworod-
s. 75
nym, odwracający się i oddzielający się od Ojca Niebieskiego, jednocześnie odwraca się i oddziela od własnego powołania do ojcostwa i dojrzałości. W antropologii Karola Wojtyły podstawową, konstytutywną prawdą o człowieku jest jego stworzoność, ustanawiająca jego relację z Bogiem, która to relacja nie ma charakteru rywalizacji o wolność; przeciwnie, otwarcie na promieniowanie Bożego ojcostwa stanowi niezbywalny warunek właściwego i integralnego rozwoju każdego człowieka: mężczyzny i kobiety, których pierwszym przejawem jest otwarcie się na własne ojcostwo i macierzyństwo. Zwracając się do Boga, Adam mówi: "Zawsze okazuje się w końcu, że nigdy nie jesteś przeciwko mnie. Wchodzisz w to, co ja nazywam samotnością i rozbijasz opór, który ja stawiam. (...) Nie uczyniłeś mnie zamkniętym, nie domknąłeś mnie. Samotność wcale nie jest na dnie mojego bytu, wyrasta ona w pewnym punkcie. O wiele głębiej sięga ta szczelina, przez którą
s. 76
Ty wchodzisz. Wchodzisz – i powoli zaczynasz mnie kształtować. Kształtujesz mnie i rozwijasz wbrew temu, co sobie wyobrażam o własnym «ja» i o wszystkich ludziach – a jednak czynisz to zgodnie z tym, czym jestem". Cały dramat Wojtyły, którym się tu zajmujemy, mówi o tym, że samotnym i zniewolonym nie czyni człowieka relacja z Bogiem, lecz jej brak. Boża obecność w człowieku nie jest dla człowieka obca – jak mówi Adam: "głębiej sięga ta szczelina, przez którą Ty wchodzisz". Pierwotnym wobec fenomenu samotności człowieka jest fenomen jego zamkniętości (na Boga). Adam stwierdza w pewnym miejscu: "Przekonałem się, że nie jestem samotny. Jestem daleko bardziej zamknięty"; w innym miejscu zaś dodaje: "Iluż ludzi zdobędzie się na przekonanie, że żaden z nas nie jest całością zamkniętą i ostateczną? Nosimy w sobie treść, która w swej postaci absolutnej nas przerasta, a jesteśmy do niej przywiązani i od niej zależni". Wybawieniem
dla człowieka zamykającego się na promieniowanie Bożego ojcostwa jest Chrystus, wkraczający w ludzką samotność dla uczynienia nas na nowo dziećmi Bożymi. Albowiem otwarcie się na owo promieniowanie staje się możliwym dopiero dzięki otwarciu się na ludzkie ojcostwo i macierzyństwo poprzez świadomie stanie się Bożym dzieckiem. Kiedy Chrystus zwraca się do Boga "Ojcze", wskazuje na niezaprzeczalny fakt z zakresu rzeczywistości pierwszej Osoby Trójcy Świętej; jednocześnie jednak mówi coś ważnego o tym, jakie być powinno w wymiarze ziemskim ojcostwo każdego mężczyzny, jak i ojcostwo każdego kapłana. Każde bowiem ojcostwo w wymiarze ziemskim wypływa z relacji z Bogiem Ojcem.
s. 77
Aneks: grafika z okładki: http://pl.freepik.com/ grafika z artykułów: http://pl.freepik.com/, http://www.flickr.com/ zdjęcia z recenzji: materiały promocyjne dystrybutora zdjęcia do artykułów historycznych: Instytut Pamięci Narodowej
s. 78