nr 14 / 2014
7 - 20 lipca
Podróże małe i duże s. 1
SPIS TREŚCI
WYDARZENIA I OPINIE 6
8
Z Jasienicy do Zagórza MATEUSZ PONIKWIA
NIE OGARNIAM 14
MARIUSZ BACZYŃSKI
Jest logo i modlitwa krakowskich ŚDM
TEMAT TEMAT NUMERU NUMERU
MATEUSZ PONIKWIA
10
Jak powiedzieć o Bożym Narodzeniu bez mówienia o Bożym Narodzeniu
Ruskie mogą być wszędzie
16 18
KAMIL DUC
Autostopem do Rumunii
KAROLINA KOWALCZE
Przygoda - próba uchwycenia
DANUTA CEBULA
20
Niech to będzie podróż długa MAŁGORZATA RÓŻYCKA
22
Współczesny pielgrzym czy turysta?
BEATA KRZYWDA
26
Wszystko za życie
28
Podróż poza krańce świata
MICHAŁ MUSIAŁ
WOJCIECH URBAN
32
MYŚLI NIEKONTROLOWANE 12
Od człowieka do państwa MACIEJ PUCZKOWSKI
s. 2
Kopce Krakowa – czyli jak jednego dnia złapać sporą zadyszkę
MICHAŁ MUSIAŁ
36 42
Azja od kuchni
SARA NAŁĘCZ-NIENIEWSKA
Na dwóch kółkach przez świat
KAJETAN GARBELA
SPIS TREŚCI
ROZMOWY 46
ABW potrzebuje reform
ROZMOWA KULTURALNA 68
PIOTR ZEMEŁKA
52
Gonię za miłością i pokojem - cz. II WOJCIECH URBAN GRZEGORZ SUPERSON
Słowo, które rozjaśnia życie KRZYSZTOF RESZKA
i
EDUKACJA
E
58
Sukcesy i porażki maturzystów KAMIL DUC
Z ŻYCIA KOŚCIOŁA Kościół bez propagandy 62
MĘŻCZYZNA W KOŚCIELE 64
72
Tobiasz czyli tam i z powrotem KRZYSZTOF RESZKA
KAZANIA PONADCZASOWE 66
KULTURA
KAMIL DUC
74
Pokój daje życie O. TOMASZ MANIURA
Krucjata dziecięca czyli Obowiązkowy taniec ze śmiercią
KAROLINA KOWALCZE
RECENZJE
KS. MIROSŁAW MALIŃSKI
67
KAROLINA KOWALCZE
KSIĄŻKA vs FILM
Przepis na to, by rozmowa stała się dialogiem
CZEMU ŻYCIE
Arkady Fiedler
76
Pamięć kości
80
Kupiec wenecki
SARA NAŁĘCZ-NIENIEWSKA
KRZYSZTOF RESZKA s. 3
WSTĘPNIAK
Podróże małe i duże Nie jestem wielką wielbicielką podróży. Typ ze mnie domatora, co wolny czas woli spędzać we własnym pokoju z książką czy z serialami. Tak po prawdzie, to czasem mam problem żeby wyjść do sklepu oddalonego kilkaset metrów od mieszkania po bułki. Jednak czytając teksty redakcyjnych koleżanek i kolegów na temat ich różnorakich podróży i wypraw, trochę tego pozazdrościłam. Anna Zawalska Podróże mogą mieć w sobie coś wyjątkowego. Każdy chyba chociaż raz w życiu odbył dalszą lub bliższą wyprawę, która w jakimś stopniu zmieniła jego życie, pokazała, jak inaczej na nie spojrzeć. Teksty w tym numerze są tylko potwierdzeniem tego, że podróże pomagają odnaleźć siebie i lepiej poznać własne jestestwo. Moim faworytem wśród opowieści z najnowszego numeru jest artykuł o gościach, którzy na rowerach przemierzają świat. Zdaje się, że nie ma dla nich granic nie do przejechania. Że nie ma ograniczeń organizmu, które nie mogłyby być przekroczone. Że prowadzi ich wspólna idea, która wybrzmiewa tak mocno, że wydaje im się, że mogą wszystko. A wszystkie doświadczenia, zobaczone krajobrazy i miejsca, przeżyte wschody i zachody słońca, spotkani na drodze ludzie, to wszystko tylko potwierdza, że było warto.
Wrażenie robią również świadectwa ludzi, którzy przeszli szlak św. Jakuba i dotarli do Stantiago de Compostela. Licząca ponad tysiąc lat Droga św. Jakuba to jeden najważniejszych chrześcijańskich szlaków pielgrzymkowych, który z roku na rok przemierzają coraz większe rzesze pielgrzymów. Ostatecznym celem każdego wędrowca jest katedra – miejsce spoczynku św. Jakuba Większego. Podróżować można pieszo, można rowerem, ale można też autostopem. Osobiście nigdy nie zdecydowałabym się na tego typu formę przemierzania świata – problemy w kontaktach międzyludzkich są tutaj jednak dość sporym ograniczeniem. Dlatego podziwiam szczerze wszystkich, którzy w taki sposób przemierzają świat i odwiedzają wyjątkowe miejsca. Wakacyjny czas sprzyja różnorakim wyprawom – tym bliższym i tym
dalszym, tym dużym i tym małym. Jeśli ktoś z Was nie ma jeszcze żadnych podróżniczych planów, niech artykuły zawarte w tym numerze będą dla Was inspiracją i być może dobrą propozycją na spędzenie najbliższych dwóch czy trzech miesięcy odpoczynku. Gorąco polecam! Redaktor Naczelna Anna Zawalska
Redaktor Naczelna: Anna Zawalska Redakcja: Mariusz Baczyński, Kajetan Garbela, Aleksandra Brzezicka, Krzysztof Reszka, Mateusz Nowak, Marcin Dryja, Anna Żmudzińska, Kamil Duc, Piotr Zemełka, Robert Jankowiak, Karolina Kowalcze, Anna Kasprzyk, Tomasz Markiewka, Wojciech Greń, Agnieszka Bar, Maciej Puczkowski, Kamil Majcherek, Sara Nałęcz-Nieniewska, Maria Nejma-Ślęczka, Wojciech Urban, Konstancja Nałęcz-Nieniewska, Anna Bonio, Jan Barański, Maja Mroczkowska, Michał Musiał, Marek Nawrot, Małgorzata Różecka, Danuta Cebula Korekta: Katarzyna Zych, Andrea Marx Współpracownicy: ks. Tomasz Maniura OMI, ks. Mirosław Maliński Reklama i promocja: Mariusz Baczyński, Kajetan Garbela, Beata Bajak Strona internetowa: Damian Baczyński Adres e-mail: mozecoswiecej@gmail.com
s. 4
s. 5
WYDARZENIA I OPINIE
Z Jasienicy do Zagórza W wydanym przez Stolicę Apostolską dokumencie potwierdzono wszelkie zapadłe decyzje w sprawie księdza Wojciecha Lemańskiego oraz zobowiązano duchownego do podporządkowania się im i do posłuszeństwa wobec
Biskupa Warszawsko-Praskiego Henryka Hosera.
Mateusz Ponikwia
W
wystosowanym przez Mateusza Dziedziuszyńskiego, rzecznika Kurii Biskupiej, komunikacie, odnoszącym się do podjętego przez Watykan rozstrzygnięcia, bardzo mocno wybrzmiewają słowa wzywające do posłuszeństwa i podporządkowania wobec hierarchów kościelnych i wydawanych przez nich decyzji. Najwyższy Trybunał Sygnatury Apostolskiej odrzucił rekurs księdza Lemańskiego od decyzji Kongregacji ds. Duchowieństwa, która podtrzymała dekret Biskupa Warszawsko-Praskiego odnośnie zakazu wypowiedzi w mediach. W piśmie zaznaczono, że od wydanego rozstrzygnięcia przysługuje odwołanie w terminie 10 dni od daty otrzymania. Wniesienie odwołania, podobnie jak wcześniejszego rekursu, nie wstrzymuje jednak wykonalności postanowień biskupich. Kongregacja przypomniała również, że od dnia 18 grudnia 2013 roku ks. Lemańskiemu nie przysługuje żadne prawo do parafii w Jasienicy. Usunięty duchowny na mocy postanowień Kodeksu Prawa Kanonicznego powinien się powstrzymać od wykonywania zadań proboszcza, jak najszybciej pozostawić wolny dom
s. 6
parafialny i wszystko, co należy do parafii, przekazać temu, komu biskup parafię powierzył. Z całą stanowczością podkreślono, że składanie rekursów do Sygnatury Apostolskiej nie zawiesza decyzji Biskupa Warszawsko-Praskiego potwierdzonych przez Kongregację ds. Duchowieństwa. Chodzi o decyzje dotyczące: zakazu wypowiedzi medialnych, usunięcia z urzędu proboszcza i nakazu opuszczenia parafii oraz zakazu odprawiania Mszy świętej w Jasienicy, a także zamieszkania w miejscu wskazanym przez Biskupa. W ramach corocznych zmian personalnych proboszczów i wikariuszy, ksiądz Lemański otrzymał dekret mianujący go kapelanem w Zakładzie Neuropsychiatrycznej Opieki Zdrowotnej dla Dzieci i Młodzieży w Zagórzu. Rzecznik Diecezji podkreśla w komunikacie, że Specyfika ww. Placówki medycznej wymaga intensywnego kontaktu z kapłanem duszpasterzem. Mając na uwadze potrzeby duszpasterskie powołano dla Placówki kapelana. Zdolności duszpasterskie ks. Lemańskiego pozwolą z pełnym oddaniem poświęcić się tej posłudze i realizować dalej swoje powołanie kapłańskie. Przypomnijmy, że powyższa
decyzja jest echem zeszłorocznych zdarzeń jakie miały miejsce w podwarszawskiej Jasienicy. Ówczesny proboszcz parafii, ksiądz Lemański wykazał się skrajnym nieposłuszeństwem oraz lekceważącą postawą wobec dekretów wydawanych przez arcybiskupa Hosera. Decyzje te były reakcją na konfliktowanie lokalnej społeczności, deprecjonowanie osób i posługi biskupów, podejmowanie decyzji dotyczących parafii bez zgody kompetentnej władzy kościelnej oraz brak współpracy z władzami oświatowymi i samorządowymi, a także głoszenie poglądów sprzecznych z bioetycznym nauczaniem Kościoła. Najważniejszym przesłaniem watykańskiego dokumentu, oprócz odrzucenia wniesionych rekursów, jest potwierdzenie obowiązku posłuszeństwa biskupowi oraz jego decyzjom. Jeszcze raz, bardzo dobitnie ukazana została istota i doniosła rola pokory jako cnoty potrzebnej, nieodzownej w społeczeństwie, chociaż ostatnio jakby zapomnianej i spychanej na margines.
WYDARZENIA I OPINIE
s. 7
WYDARZENIA I OPINIE
Jest logo i modlitwa
krakowskich
ŚDM
Przygotowania do zaplanowanych na 2016 rok Światowych Dni Młodzieży w Krakowie nabierają tempa. W czwartek, 3 lipca zaprezentowano oficjalne logo i modlitwę zbliżającego się spotkania.
Mateusz Ponikwia
N
a uroczystej prezentacji obecni byli m. in. kardynał Stanisław Dziwisz – metropolita krakowski, a także biskup Damian Muskus – koordynator generalny Komitetu Organizacyjnego ŚDM oraz autorki projektu logotypu – Monika Rybczyńska i Emilia Pyza. Konferencja prasowa została zorganizowana w krakowskiej kurii, w Sali Okna Papieskiego.
LOGOTYP
Symbolika przygotowanego znaku graficznego jest bardzo bogata i wymowna. Można odnaleźć w nim odniesienia do hasła przewodniego, a także do miejsca organizacji nadchodzącego spotkania. W centrum logo znajduje się, symbolizujący Chrystusa jako istotę Światowych Dni Młodzieży, krzyż wpisany w kontury Polski. Położenie Krakowa zaznaczono żółtym kołem, który symbolizuje także młodych ludzi. Z krzyża wypływa
s. 8
“W centrum logo
znajduje się, symbolizujący Chrystusa jako istotę Światowych Dni Młodzieży, krzyż wpisany w kontury Polski. Położenie Krakowa zaznaczono żółtym kołem, który symbolizuje także młodych ludzi. iskra Bożego Miłosierdzia, która formą i barwami nawiązuje do obrazu „Jezu, ufam Tobie". Niebiesko-czerwono-żółta kolorystyka logo nawiązuje do oficjalnych barw Krakowa i herbu miasta. Przez ten znak pragniemy wyrazić przesłanie Światowych Dni Młodzieży, jakie wyznaczył papież Franciszek. Wymowa tego znaku zostanie pogłębiona przez muzykę, czyli hymn skomponowany na tę okoliczność i przez modlitwę – powiedział kard. Dziwisz.
Autorką i pomysłodawczynią logo jest Monika Rybczyńska, pochodząca z Ostrzeszowa 28-letnia graficzka i montażystka, absolwentka Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Dzieło współtworzyła Emilia Pyza, 26-letnia absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, specjalizująca się w projektowaniu książek i grafice wydawniczej. Warto dodać, że symbol graficzny ŚDM 2016 powstał w Rzymie, tuż po kanonizacji Jana Pawła II, który w trakcie swojego pontyfikatu zapoczątkował spotkania młodzieży z całego świata.
MODLITWA
Boże, Ojcze miłosierny, który objawiłeś swoją miłość w Twoim Synu Jezusie Chrystusie, i wylałeś ją na nas w Duchu Świętym, Pocieszycielu, Tobie zawierzamy dziś losy świata i
WYDARZENIA I OPINIE
każdego człowieka. Zawierzamy Ci szczególnie ludzi młodych ze wszystkich narodów, ludów i języków. Prowadź ich bezpiecznie po zawiłych ścieżkach współczesnego świata i daj im łaskę owocnego przeżycia Światowych Dni Młodzieży w Krakowie. Ojcze niebieski, uczyń nas świadkami Twego miłosierdzia. Naucz nieść wiarę wątpiącym, nadzieję zrezygnowanym, miłość oziębłym, przebaczenie winnym i radość smutnym. Niech iskra miłosiernej miłości, którą w nas zapaliłeś, stanie się ogniem przemieniającym ludzkie serca i odnawiającym oblicze ziemi. Maryjo, Matko Miłosierdzia, módl się za nami. Święty Janie Pawle II, módl się za nami.
Zaprezentowana modlitwa złożona jest z trzech części. Pierwsza z nich wywodzi się z Aktu zawierzenia świata Bożemu Miłosierdziu, którego dokonał polski Papież w 2002 roku w Sanktuarium w Krakowie-Łagiewnikach. Druga część to z kolei prośba o łaskę postawy miłości i miłosierdzia dla każdego człowieka, zaś ostatnia złożona jest z wezwań do Matki Bożej i świętego Jana Pawła II i ma charakter litanijny. Ponadto warto zaznaczyć, że cały tekst modlitwy został przetłumaczony na cztery języki i rozesłany do episkopatów w poszczególnych państwach. Dalsze plany Podczas czwartkowego spotkania poinformowano także o planowanych działaniach Komitetu, którego zadaniem jest jak najlepsze przygotowanie ŚDM w Krakowie. W najbliższym czasie zaplanowane są rozmowy z premierem rządu oraz z prezydentem kraju. Ponadto już na 14 lipca zaplanowano naradę z Papieską Radą ds. Świeckich, podczas której może dojść do wybrania hymnu zarekomendowanego przez komisję konkursową,
która ma dokonać selekcji spośród 95 propozycji. Metropolita krakowski poinformował także, że biskupi podjęli decyzję o przeprowadzeniu kilku zbiórek pieniędzy na rzecz funduszu ŚDM Kraków 2016. Światowe Dni Młodzieży odbędą się w Krakowie w dniach 26 – 31 lipca 2016 r. Poprzedzą je zaplanowane na terenie całej Polski spotkania diecezjalne. Hasłem przewodnim spotkania młodych jest cytat zaczerpnięty z Ewangelii według świętego Mateusza: „Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią”.
s. 9
WYDARZENIA I OPINIE
Jak powiedzieć
o Bożym Narodzeniu
bez mówienia
o Bożym Narodzeniu Każde dziecko wie, że w grudniu obchodzi się Boże Narodzenie, więc po co używać takich trudnych nazw w podręczniku do pierwszej klasy. Ministerstwo Edukacji Narodowej nie doceniło wkładu chrześcijaństwa w budowę naszego państwa a grudniowe święta ograniczyło do kupowania prezentów i przygotowywania karpia w galarecie.
Kamil Duc Każde dziecko wie, że w grudniu obchodzi się Boże Narodzenie, więc po co używać takich trudnych nazw w podręczniku do pierwszej klasy. Ministerstwo Edukacji Narodowej nie doceniło wkładu chrześcijaństwa w budowę naszego państwa a grudniowe święta ograniczyło do kupowania prezentów i przygotowywania karpia w galarecie. Dwa tygodnie temu Ministerstwo Edukacji Narodowej opublikowało drugą część podręcznika do pierwszej klasy, który będzie obowiązywał od września w polskich szkołach. Do 7 lipca można zgłaszać wszelkie uwagi na jego temat za pomocą specjalnego formularza na stronie internetowej ministerstwa. Każdy ma możliwość zaproponować zmiany. Z tym fragmentem elementarza dzieci będą pracowały w grudniu, styczniu oraz lutym. Odpowiednio wcześnie podręczniki trafią do szkół. Zaplanowane są łącznie cztery części elementarza. Tak jak w przypadku pierwszej publikacji, tak i tym razem nie obyło się bez kontrowersji. Zaraz po udostępnieniu w wersji elektronicznej
s. 10
“Sprawa wygląda
na celowy zabieg. Jakby na siłę próbuje się zachować neutralność światopoglądową, co prowadzi do absurdów. Nie da się ot tak wymazać wszystkiego, co kojarzy się Kościołem. Opracowując zagadnienie świąt Bożego Narodzenia, autorki podręcznika skupiły się na kupowaniu prezentów i przygotowywaniu posiłków. drugiej części podręcznika prospołeczna, katolicka fundacja CitizenGO podniosła głos sprzeciwu. W elementarzu zostały bowiem opisane święta bez użycia ich nazwy. Od razu sformułowano petycję, w której autorzy domagają się wyraźnego wskazania
na religijny i chrześcijański charakter Świąt Bożego Narodzenia. Do dziś podpisało ją ponad 52 tysiące ludzi. Sprawa wygląda na celowy zabieg. Jakby na siłę próbuje się zachować neutralność światopoglądową, co prowadzi do absurdów. Nie da się ot tak wymazać wszystkiego, co kojarzy się Kościołem. Opracowując zagadnienie świąt Bożego Narodzenia, autorki podręcznika skupiły się na kupowaniu prezentów i przygotowywaniu posiłków. Nawet choinka stała się po prostu jodełką. Brak haseł Boże Narodzenie oraz Wigilia świadczy o ignorancji ze strony twórców. Minister Kluzik-Rostkowska komentuje to tak: „Byliśmy przekonani, że jeżeli mówimy o świętach w grudniu, pokazujemy choinkę, karpia i prezenty, że to jest w oczywisty sposób mowa o Bożym Narodzeniu.” Zastanawiam się, czy wakacje też zostaną opisane jako „czas wolny od szkoły w lecie”. Poważniejszy jednak zarzut stanowi coś innego. Święta są przecież związane z historią przyjścia na świat Jezusa. Kierownik Muzeum Etnograficznego w Rzeszowie Damian Drąg zwraca
uwagę na to, że symbolem tego okresu jest żłóbek i stajenka. W podręczniku próżno szukać ich śladów. Jak zatem wierzyć pani minister, że każdy wie, o jakie święta tutaj chodzi? To, że nie każdy obchodzi tradycyjne Boże Narodzenie, nie zmienia faktu, że ten świąteczny czas na stałe wpisał się w naszą kulturę. A korzenie tej praktyki są jedyne i niezmienne. Na chrześcijaństwie zbudowano Polskę, więc nie ma powodów, by tego się dziś wypierać. Przedstawiciele CitizenGO przywołują treść konstytucji, która tę tożsamość potwierdza. Czy byłoby coś złego w przedstawieniu historii Maryi, Józefa i Dzieciątka Jezus sześciolatkom? Tym bardziej, że nie mogą one nie zauważyć szopek w ogrodach, przy kościołach czy chociażby w telewizji. Uciekanie od prawdziwej istoty Bożego Narodzenia
jest zwykłym fałszowaniem rzeczywistości i sztucznym jej zmienianiem. Nikt nie każe dziecku od razu wierzyć w Boga i jego zbawczy plan. A przecież Jezus jest postacią jak najbardziej historyczną. Ciekawe czy kolejne części podręcznika w ogóle mówią o Wielkanocy, a jeśli tak to w jaki sposób. Może doświadczenie nauczy czegoś autorki. Minister Kluzik-Rostkowska od razu zapowiedziała, że zmiany wskazane przez CitizenGO zostaną wprowadzone. Resort edukacji przyznał, że Boże Narodzenie jest integralną częścią polskiej tożsamości zakorzenioną w naszej kulturze. I po co była ta cała szopka? O, przepraszam, przecież właśnie jej nie było. I prawdopodobnie nie będzie. W wywiadzie pani minister wspomniała tylko o wyraźnym wskazaniu, że w czytankach chodzi
o Boże Narodzenie. Zmianie nie ulegnie raczej grafika ani symbolika. Niech się dzieci same domyślają, kto te całe święta wymyślił i po co.
s. 11
MYŚLI NIEKONTROLOWANE
Od człowieka
do państwa Czym jest państwo i jakie korzyści daje człowiekowi? Te pytania pojawiają się w dysputach publicznych coraz rzadziej i jeśli w ogóle, to w kontekście tego co się nam od państwa należy. Prawda, że bywają tacy, którzy usiłują jeszcze „oczyszczać” to pojęcie z socjalistycznego piętna, ale ludzie nawykli do współczesności oskarżają ich o tworzenie utopii, mimo że „utopie” te świetnie funkcjonowały przez długie okresy w historii.
Maciej Puczkowski
Ż
eby dojść do istoty państwa należałoby najpierw przyjrzeć się człowiekowi jako takiemu. W końcu to ludzie tworzą państwo dla siebie. Zapytajmy zatem, czy człowiek jest w stanie żyć bez państwa? Przede wszystkim już sama natura człowieka ukierunkowana jest na drugą osobę. W pierwszym rzędzie płci przeciwnej. Jeżeli natura nie robi niczego bez celu – a umyślnie nie mówię o Bogu, żeby zostać wysłuchanym przez wszystkich, jednak między nami katolikami umówmy się, że to Bóg przez naturę działa - to i popęd płciowy i to, że człowiek ma zdolność przekazywania życia i że osoby płci przeciwnej są sobie do tego potrzebne, też ma swój cel. Dlatego w pierwszym rzędzie człowiek z natury jest stworzony do tego, żeby żyć z drugim człowiekiem. Z owego życia z drugim człowiekiem, w którym uwidacznia się ich zależność od siebie, bo i kobieta i mężczyzna posiadają różny bukiet cech i ich natury uzupełniają się, a w żadnym razie nie są takie same, wynika życie we wspólnocie, którą nazywamy rodziną. Bo jeżeli człowiek w wieku niedojrzałym jest niesamodzielny i potrzebuje rodziców, którzy go nauczą samodzielności, to również świadczy o tym, że jego natura
s. 12
“Jeśli gmina lub
wspólnota gmin staje się samowystarczalna można ją nazwać państwem. Gdyż państwo to właśnie wspólnota samowystarczalna. To znaczy, że państwo, aby zaspokoić podstawowe potrzeby ludzi nie potrzebuje ani eksportu, ani importu i w ogóle handlu zagranicznego. Wszystko co jest nam potrzebne do życia mamy u siebie. jest taka, żeby samemu tej pomocy udzielać. Co znów pokazuje w linii prostej powołanie człowieka do życia w rodzinie. Rodzina zaś jakkolwiek tworzy środowisko naturalne dla człowieka i udostępnia podstawowe środki do prawidłowego funkcjonowania w danym społeczeństwie i danej kulturze, nie jest samowystarczalna. To było pierwotnie powodem, dla którego
rodziny łączyły się w gminy. Czego jedna rodzina nie potrafiła sama sobie wytworzyć, to dostarczała jej inna. Taka wzajemna wymiana dóbr jakkolwiek nie potrzebuje jeszcze pieniądza uzasadnia stwierdzenie: „kto nie pracuje, niech nie je”. Jeśli nie mam nic do zaoferowania wspólnocie, z którą się wiążę, występuję wyłącznie w roli pasożyta. Przede wszystkim tu objawia się nam pojęcie wspólnoty. Widzimy, że pieniądz jeszcze nie jest nam do niczego potrzebny. Aczkolwiek musi się pojawić kiedy wejdziemy w szczegóły. Jeśli ktoś jest kucharzem, a drugi buduje domy, wymiana dóbr między nimi byłaby niesprawiedliwa. Pieniądz więc jako miara jest w tym przypadku narzędziem sprawiedliwości. Choć staje się również przyczyną jej braku. Kiedy zapomnimy o tej pierwotnej, naturalnej roli pieniądza zaczniemy gromadzić go w nadmiarze. Szkodząc przy tym sobie i innym. Czym innym jednak jest rodzina, a czym innym gmina rodzin. Świadczy o tym już sam sposób wymiany dóbr. W rodzinie każdy traktuje dobra rodzinne jak swoje, a głowa rodziny dba o jej prawidłowy rozwój. W gminie zaś również obecne jest poczucie własności wspólnego dobra. Znamienną różnicą jest jednak to, że
rodzina ma jedną głowę i ustalony porządek. Gmina zaś nie ma naturalnie wyznaczonej głowy i każda rodzina występuje w niej pierwotnie w tej samej roli. Nie da się przerzucić struktury rodziny na gminę, niemniej jednak konieczność uczestnictwa rodziny w gminie wydaje się równie naturalna co konieczność uczestnictwa człowieka w rodzinie. Jeśli gmina lub wspólnota gmin staje się samowystarczalna można ją nazwać państwem. Gdyż państwo to właśnie wspólnota samowystarczalna. To znaczy, że państwo, aby zaspokoić podstawowe potrzeby ludzi nie potrzebuje ani eksportu, ani importu i w ogóle handlu zagranicznego. Wszystko co jest nam potrzebne do życia mamy u siebie. Jeżeli prowadzimy taki handel to w celu uzyskania dóbr luksusowych, które nie są dla nas konieczne, ale dobre. Ujawnia się nam pewien mechanizm. Kiedy państwo przestaje być samowystarczalne, aby utrzymać
swoją istotę musi te braki uzupełnić. Objawia się to często ekspansją. Można więc podbijać sąsiednie ludy zdobywając ich dobra lub łączyć się w większe państwa. Pojawiają się nawet na świecie wspólnoty państw zwane federacjami, które występują pod jednym sztandarem w polityce zagranicznej i handlu – gdyż nie ma potrzeby, żeby każde z państw w federacji występowało samodzielnie – posiadając przy tym autonomię jako osobny organ. Pojawiają się też niezdrowe twory, kiedy państwa chcąc złączyć się we wspólnotę w celu odzyskania samowystarczalności jednocześnie pragną zachować niepodległość. Niestety nie można sobie pozwolić na taką niejednoznaczność. Tak samo jak członek rodziny podlega jej głowie, a rodzina podlega gminie, która znów podlega państwu. Tak państwo federacyjne podlega wspólnocie państw – więc zrzeka się niepodległości w celu większego dobra.
Na koniec musimy zaznaczyć, że termin gmina oznacza tu dowolną wspólnotę rodzin, których jest różnorodność. Kiedy obserwujemy współczesne państwo rzeczywistość może nam się wydawać zgoła inna. Jednak wyszliśmy w całym rozważaniu od człowieka i doszliśmy do państwa. Nigdzie też nie wykraczaliśmy ponad to co jest naturalne. Można więc wysnuć wniosek, że to dzisiejsze państwa są wynikiem odstąpienia od natury. Być może właśnie to jest przyczyną problemów, które wydają się nierozwiązywalne.
s. 13
NA MARGINESIE
Po dość przykrej analizie tego, co w mediach słychać o tym i o owym, wypadałoby powiedzieć coś krzepiącego serca. Problem w tym, że niczego na siłę nie chcę się czepiać. Stwierdzę więc, że nie ma co się przejmować Rosją z zapędami imperialistycznymi, bo jesteśmy tak zdolni, że sami się wykończymy nie używając żadnego niebezpiecznego narzędzia. Chyba, że za takie uznamy głupotę, bo w pewnych wypadkach może ona być groźniejsza niż gwardia narodowa. Szkoda tylko, że owa głupota jest środkiem przykrej autoagresji. Jednak przejdźmy już do sedna i bez zbędnego przedłużania, tak na marginesie, chciałbym dodać, że… …bardzo dużo mówiło się ostatnio o klauzuli sumienia i związanych z nią perypetiach prof. Chazana. Z poczucia obowiązku wspomnę tylko, że na szpital im. Świętej Rodziny została nałożona kara w wysokości siedemdziesięciu tysięcy złotych. Ot zwykły okup za życie dziecka. Chyba nie muszę mówić, że życie ludzkie nie jest możliwe do wyceny, a postawa dyrektora szpitala słuszna i nie podlega żadnej dyskusji. Szkoda tylko, że nikt tego nie rozumie…
...ponadto chciałem zauważyć, że...
…jesteśmy świadkami, jak owe małe dziecko staje się narzędziem rozgrywki między zwolennikami, a przeciwnikami klauzuli sumienia. Wiadoma strona myślowa stwierdziła pewnie, że skoro już ów człowiek się narodził to warto wykorzystać go do swoich celów. I tak oto wobec obiektywów i wśród swoich dziennikarzy pojawił się prof. Dębski i zaczął swój wywód który niestety nie był do końca na miejscu. Skoro darował sobie zdjęcia noworodka, uznając je za zbyt drastyczne, równie dobrze mógł sobie darować szczegółowy opis, który w swych detalach przypominał wywód na temat osoby nieżyjącej. Cóż, zapewne z braku szacunku do życia zapomniał o tym, że owe dziecko, choć leży w hospicjum, to wciąż żyje. Nie trzeba było długo czekać na ripostę z drugiego okopu i choć przyznam, że stwierdzenie, że to dziecko ze szczątkowym mózgiem ma go i tak więcej niż posłanka Senyszyn było niezwykle trafione, to panowie, zlitujcie się. Dajcie mu w spokoju odejść i zajmijcie się czymkolwiek innym, byle by nie było to związane z tym dzieckiem…
s. 14
NIE OGA
Ruskie m wszę Mariusz Baczyński
C
To, że w Polsce dzieje się dużo ciek ktoś zrobił malutki przekręcik, tam g pływa pluskwa, a jeszcze gdzieś ind zonym z „winy” profesora Chazan to już co najmniej męczące. Ci, k Grecji, albo jednokierunkowy do posiadać nie może, bo niby z czego do problemów innych nacji. I w su temat, ale wbrew pozorom, temat z
ala historia olewactwa wygląda dość prosto i nie niesie za sobą dynamicznych zwrotów akcji. Pewnego dnia dość zwyczajnie wypłynęło trochę nagrań. Narobiły one trochę szumu, już przewrót wisiał w powietrzu, ale wszystko zaczęło rozchodzić się po kościach. Jest Mundial, są sprawy Ukrainy, Niemcy mają problem z podwójnym agentem. Nawet sprawa prof. Chazana gdzieś zaciera się wśród gąszczu informacji. W między czasie sporo huku narobił J.K.M., który jakimś cudem dość łatwo dostał się do Europarlamentu. No i pamiętajmy o tym, że we Francji też w polityce znów miesza Sarkozy, który co prawda nie uczestniczy w jej życiu bezpośrednio, ale proces byłego polityka może zmieść obecną ekipę ze stołków, tak przynajmniej uważa Marek Siwiec, więc czemu mu na słowo nie wierzyć? I tak wstając co rano słuchamy i z ciężkim sercem zdajemy sobie sprawę, że znów zabrakło nam do bułki pasztetu. Nie da się ogarnąć tego, co ostatnio się działo i w takim wypadku ciężko obwiniać każdego za to, że nie notuje skrzętnie i nie analizuje tego co mu media pod nos podają. Mamy więc sytuację, nie tyle co patową, a beznadziejną. Bo nawet jeśli znajdziemy w sobie trochę dobrej woli, to zatrzymamy się w zderzeniu z trzecim, czy czwartym wątkiem nagraniowym,
“Żeby było jasne,
większość powyższych problemów jest bardzo dobrze opisana w mediach. Wątek taśmy popłynął szerokim strumieniem we wszystkich mediach, a dotarł nawet na lądy czarne, żółte i czerwone. Osobiście nie odczuwam niedoinformowania w tym temacie. dziesiątą notką zza granicy czy kolejną wieścią ze skłóconej Ukrainy. Żeby było jasne, większość powyższych problemów jest bardzo dobrze opisana w mediach. Wątek taśmy popłynął szerokim strumieniem we wszystkich mediach, a dotarł nawet na lądy czarne, żółte i czerwone. Osobiście nie odczuwam niedoinformowania w tym temacie. W wolnej chwili mogę nawet posłuchać łaciny płynącej wartkim nurtem, z między zębów Sikorskiego, albo poczytać transkrypcji rozmów. Dosłownie czego dusza zapragnie, ale jak przysiądę nad
ARNIAM
mogą być ędzie
kawego nie wymaga nadmiernego tłumaczenia.
Tu
gość restauracji mówi do kelnera, ze w jego zupie
dziej typ w telewizji wyżywa się na dziecku urod-
na.
Ale prawdę powiedziawszy dla większości jest których na to stać, kupują bilet dwustronny do Irlandii. Cała reszta niestety funduszy nadmiernych o je utworzyć, więc, niemal ezoterycznie, wędruje
umie mógłbym tu postawić kropkę i zakończyć ten
zapowiada się dość ciekawie.
jednym to już zapominam totalnie o reszcie. Inni za to szukają newsów za granicą. Od Rosji aż po Francję dzieje się dużo, za dużo. Kluczowe w powyższym jest jedno sformułowanie: „od Rosji”, bo ze strony Rosji notujemy dość sporą aktywność. Oczywiście jasna sprawa, że umoczenie się w problem ukraiński to jedno, ale z drugiej strony mamy chęć wejścia Rosyjskiego kapitału na polski rynek i wykupienie, póki co częściowe, naszego giganta „Grupy Azoty”. Natomiast Niemiecki podwójny agent ponoć konspirował z Rosją. Tylko ponoć, bo przyznał się do współpracy z Amerykanami, choć zatrzymano go z podejrzeniem handlowania dokumentami z Rosją. Jak dla mnie nie do ogarnięcia jest, że o tym wszystkim tak po prostu się mówi i nie specjalnie ktokolwiek się tym przejmuje. Można powiedzieć, że nie ma to znaczenia, że niby z jakiego powodu może zależeć Putinowi na tego typu problemach, że nawet on nie może tak bardzo ryzykować. No dobra, może faktycznie nie ma powodów, żeby zależało na tym wszystkim, ale z drugiej strony... Nie chcę się doszukiwać teorii spiskowych. Nie jestem też wybitnym politologiem. Ba! W ogóle nim nie jestem, ale dzięki mojej ostatniej przeprowadzce troszkę więcej poczytałem co w Internecie piszczy, co
NA MARGINESIE
...ale nie zapominajmy, że...
…jadąc do Krakowa z miejsca zwanego Archezją, musiałem stanąć w obliczu absolutnego braku środków na transport i pierwszy raz od ponad roku spacerowałem wzdłuż ulicy wymachując ręką w poszukiwaniu „okazji”. Właśnie wtedy po raz pierwszy, jadąc samochodem z zupełnie nieznanymi mi ludźmi spotkałem się z tym po raz pierwszy. Chociaż słowo „TO” nie jest tu don końca na miejscu, bo to właściwie on. Mowa tu o Japońskim polityku, który po wykryciu afery korupcyjnej często i gęsto tłumaczył się z tego co i dlaczego zrobił. Jednak lament jego jest na tyle specyficzny, że za każdym razem gdy go słyszę wyobrażam sobie dławiącego się ze śmiechu gościa, więc albo to problem z moim odbiorem rzeczywistości, albo już zupełnie nie rozumiem tej kultury… ...w międzyczasie chciałbym wspomnieć, że...
w radiu rechocze i nawet coś kątem oka dojrzałem jak w telewizji skrzypi. Wniosków do dzisiejszego wieczora nie miałem żadnych. Nie powiem, że Putin chce zdestabilizować pół Europy żeby lekko i przyjemnie ją przejąć. Nie zrobi tego, przynajmniej na razie. Wykrystalizujmy jednak podstawowe informacje. Jeżeli nałożymy na to rosyjski filtr i popatrzymy na całość zakładając czapkę uszatkę zauważymy, że naszym ukochanym wschodnim sąsiadom to wszystko jest na rękę. Przyjmując scenariusz „Rosjanie są wszędzie” dojdziemy do wniosku, że Polskę przygwoździli sprawami wiadomymi, na linii USA – Niemcy w powietrzu wisi największy skandal od zakończenia wojny, a Francuzi już i tak zajęci są dawno byłym prezydentem i nadużyciami władzy. Nikt nie przejmuje się Ukrainą, bo wszystkie największe kraje środkowej Europy, albo są rozbierane, albo przez Rosję dawno zmanipulowane, albo w ostateczności są tak zajęte swoimi sprawami, że tylko robią co mogą, by się bardziej nie skompromitować. Został jeszcze jeden wątek, tylko zaznaczony powyżej. W Polsce coraz bliżej władzy staje prorosyjski zwolennik monarchii. W tym świetle wizja Korwina na tronie staje się bardziej prawdopodobna niż myślisz. To przeraża bardziej niż zabór rosyjski.
…straż miejska w Czersku wlepiła mandat kierowcy za zbyt dużą prędkość. Niby w tym nic dziwnego nie ma. Czasem się komuś zdarzy za mocno przycisnąć pedał gazu. Problem w tym, że ze zbyt dużą prędkością poruszała się laweta, holująca samochód osobowy. I nadal w tym nie ma nic ciekawego, chyba, że wspomnę, że mandat został wysłany do auta na owej lawecie. Jednak trzeba oddać strażnikom, że zdjęcie ładne, mandat dotarł do adresata szybko, po prostu wzorowe postępowanie!
a na koniec krótko o tym, że…
…pewna sieć fastfoodów wystosowała naprawdę niezłą kampanię reklamową. Dzięki niej, ich przyszłość zapowiada się naprawdę kolorowo. Dosłownie. Otóż ja rozumiem, że tolerancja ponad wszystko i tego typu sprawy, ale żeby od razu sprzedawać burgery w tęczowych papierkach, a część kasy ze sprzedaży przeznaczać na wsparcie dla Homoseksualistów? Od dziś przestaję jeść burgery w sieciówkach, wszystkich, tak dla pewności, to chyba dobry powód, żeby przejść na dietę. Teraz tylko oczekiwać feministycznych kanapek tylko i wyłącznie z samczego mięsa. Byle by tylko nikt nie wpadł na dystrybucję frytek z krzyżem… To by było na tyle wywodów, nic więcej z siebie dziś nie wycisnę. Raz, że brakło mi tu miejsca, a dwa, że dochodzi czwarta nad ranem. Więc jeżeli wciąż jesteście głodni rzetelnych informacji to zapomnijcie o tej żądzy. Nie ma sensu tego czytać, ciężko znaleźć coś wartościowego, a jak już tak człowiek się naczyta, to ma wrażenie, że chyba połowę z tego pisała posłanka Senyszyn....
s. 15
TEMAT NUMERU
Autostopem do Rumunii Plecak, namiot, kuchenka polowa, latarka, zapasowe bateria, apteczka, śpiwór, skarpetki, plastry… Coś jeszcze? Duża mapa samochodowa Rumunii. Dobry humor i optymizm.
Karolina Kowalcze
W
eekend majowy 2013 roku był – w przeciwieństwie do poprzedniego – piękny i słoneczny. I długi. Warto było harować na uczelni jak dziki wół, by później móc przedłużyć sobie i tak długi wolny czas. Spakować się i uciec na kila dni do pięknej Rumunii. Stopem. Wyruszyłyśmy z Krakowa, przez Rzeszów, na przejście graniczne w Barwinkach. Pierwszym naszym kierowcą była kobieta, zszokowana szalonym pomysłem. Dwie dziewczyny. Same. Autostopem. No tak… żebyśmy to tak po raz pierwszy… dalej przeskakiwałyśmy od tira do tira. Przez Słowację szybciutko, na granicy słowacko rumuńskiej problemy: w kabinie tira, w której mogą jechać maksymalnie dwie osoby, jechaliśmy we trzy, a celnicy nie byli zbyt mili. Groziły nam mandaty, największy kierowcy. Miał zapłacić jakąś absurdalną sumkę, wiec zablefował, że nie ma przy sobie ani grosza. Koledzy z jego firmy będą na granicy dopiero za tydzień, więc będą musieli czekać na pieniądze, a jeśli chcą go zatrzymać, muszą go… karmić. Po wielkiej awanturze pojechaliśmy dalej bez żadnych mandatów. Pierwszy nocleg (granicę przekraczaliśmy już w nocy) zaraz za
s. 16
“Najciekawszy jest
fakt, że język polski w tych okolicach przetrwał do dzisiaj. Nazwy miejscowości pisane są w dwóch językach, a w szkołach dzieci uczęszczają na lekcje języka polskiego. granicą, na dziko, na jakimś polu, na obrzeżach miasta. Chciałyśmy jak najszybciej dostać się na Wesoły Cmentarz w miejscowości Săpânța. Nieopatrznie wylądowałyśmy w centrum jakiegoś dużego miasta, z którego ciężko się było wydostać. Gorąco jak w piekle… Postanowiłyśmy, że wyjedziemy z niego malutkim, jakich w Polsce dużo, do pierwszej lepszej wsi, by stamtąd jechać stopem w naszą stronę. Okazało się jednak, że nasze duże plecaki wzbudzają spore zainteresowanie: szybko stałyśmy się atrakcją turystyczną dla całego busa. Zamiast wysiąść na pierwszym przystanku jechałyśmy dalej… do ostatniego przystanku. Kierowca nie chciał od nas więcej pieniędzy za
podróż, dostarczyłyśmy rozrywki dla wszystkich… No bo jak wszystkim wytłumaczyć, co my tam robimy? Na Cmentarz dojechałyśmy dwoma stopami. Wesoły Cmentarz jest… groteskowy. Jednocześnie bawi i przeraża. Kolorowy i dumny, jedyny na całym świecie. Kolorowe, drewniane nagrobki, na nich płaskorzeźby przedstawiające śmierć albo zawód zmarłej osoby. Niebieski kolor to tło przedstawień, symbolizujący niebo. Cmentarz opuszczałyśmy pod wieczór, z mieszanymi uczuciami. Nie pozostawało nic innego jak znalezienie miejsca na nocleg. W oddali od domów, na skraju lasu rozbiłyśmy namiot. Stamtąd chciałyśmy udać się do miejscowości Kaczyka. Nie było łatwo, przejechałyśmy tylko 30 kilometrów i utknęłyśmy w dużym mieście. Stamtąd nic, nic, nic… nie jechało w naszym kierunku. Jak się później dowiedziałyśmy, trasa, którą obrałyśmy nie była najszczęśliwsza. Prowadziła krętą drogą przez góry, dlatego tak niechętnie obieraną przez kierowców. Jeden z Węgrów nas do siebie zaprosił. Niechętnie, ale zgodziłyśmy się u niego przenocować. Dopiero musiałyśmy się przekonać, że Węgrzy i Rumunii (nielubiący siebie nawzajem),
z reguły, nie są złymi ludźmi. Rano odwiózł nas na dworzec kolejowy. Jechałyśmy pociągiem by wydostać się trudnego górskiego terenu. Dalej stopem, odwiedzając niezwykle piękne Monastyry, do Kaczyki. Pewna miła kobieta udzieliła nam noclegu. Rano piłyśmy melczko „prosto od krowy”. Do Kaczyki jechałyśmy szybko. Nikt już nie pytał skąd jesteśmy: jak do Kaczyki to na pewno Polski. Na Bukowinie „od zawsze” płynęła słona woda. Rumunii podjęli decyzję o budowie kopalni soli, jednak nie mieli wykwalifikowanej kadry. Tak więc sprowadzano inżynierów z Polski. Osiedlili się, założyli kilka polskich wsi, kopalnia soli została wybudowana, w 1791 roku została otwarta i prace ruszyły. Do dzisiaj jest miejscem pracy dla wielu ludzi. Co roku, w kaplicy kopalni odbywa się ekumeniczna msza dla pracowników kopalni i ich rodzin. Najciekawszy jest fakt, że język polski w tych okolicach przetrwał do dzisiaj. Nazwy miejscowości pisane są w dwóch językach, a w szkołach dzieci uczęszczają na lekcje języka polskiego (nieobowiązkowe, ale prowadzone przez nauczycielkę z Polski). Nie wszyscy mówią po polsku, a jeśli mówią, to z naleciałościami akcentem rumuńskim. Jednak to nie ma wiel-
kiego znaczenia, niezwykłe jest spotkać „swoich” na obcych ziemiach. Nocowałyśmy w Domu Polskim. Spotkałyśmy tam harcerzy ZHP z Rzeszowa. My rozbiłyśmy namiot w ogrodzie… Następnego dnia oni poszli w góry, my udałyśmy się w kierunku Tulcea’y, delty Dunaju, mekki dla ornitologów. Trasę pokonałyśmy w jeden dzień. W Tulcea’y już nikt nie mógł się nadziwić skąd jesteśmy: dwie podróżujące dziewczyny! „Wy żartujecie, że przyjechałyście tu z Polski stopem…Nosz, nie! Wy nie żartujecie!”, tak zareagowali nasi kierowcy. „Czemy do Rumunii?” - „Początkowo chciałyśmy jeszcze zahaczyć o Mołdawię, ale zrezygnowałyśmy…” „Dobrze, dobrze, on jest z Mołdawii, patrzcie jak wygląda…”. Zrobiłyśmy ponad 900 km tego dnia, do Tulcea’y dojechałyśmy już wieczorem. Noclegu udzielili nam prawosławni ojcowie, w dormitorium ich zakonu…. Następnego dnia wynajęłyśmy łódkę i przepłynęliśmy się po Dunaju. Miejsce jakby z Raju! Niestety nasz przewodnik, który wielce mówił po rosyjsku nie mówił wcale, więc nie opowiedział nam dużo o miejscu, które widziałyśmy. Szczęśliwie miałyśmy turystyczny przewodnik… Dalej udałyśmy się w kierunku Morza Czarnego. Oczywiście przez
Babadag. Kto czytał Stasiuka ten wie! Nie chciałyśmy najsłynniejszej plaży hipisów, więc znalazłyśmy sobie miejsce jakieś 20 km dalej. Było cicho i spokojnie, jednak morze o tej porze ciągle zimne… Ale dobrze było spędzić jeden dzień na plaży nie robiąc nic. Tylko gotując smaczny obiadek na małej kuchence polowej. Namiot na nocleg stanął na plaży. Nie było niebezpieczne: żadnego światlenia, w ciemnej nocy, pomiędzy małymi wydmami, zapewniał nam „niewidzialność”. Dopiero rano, gdy zwijałyśmy namiot przyszli do nas żandarmi, nie po to by wlepić nam mandat (w Rumunii przejdzie chyba wszystko…), ale po to by porozmawiać i zapytać się skąd przyjechałyśmy, jak podoba się nam kraj i czy mam pożyczyć olejek do opalania… Wtedy był czas, żeby wracać. Przez Bukareszt do Cluj-Napoki, tam nocleg na zielonej trawie pomiędzy parkingami… Dalej jakiś tirem przez granicę, ale nauczone już przy pierwszym przejściu, granicę przekroczyłyśmy pieszo. Dalej przez Węgry na Słowację, na Słowacji już trafił nam się… tir prosto do Rzeszowa.
s. 17
TEMAT NUMERU
Przygoda -
próba uchwycenia Wyprawa na biegun. Zdobycie ośmiotysięcznika. Nurkowanie w tropikach. Autostopem dookoła świata. Wydaje się, że wokół tych tematów zazwyczaj krążą nasze myśli, gdy przywołujemy hasło „przygoda życia”. A przynajmniej o tym spodziewamy się przeczytać w książkach podróżniczych.
Danuta Cebula
I
dobrze, jeśli książki podróżnicze o tym traktują. Dobrze, jeśli inspirują – do tego, by samemu zdobyć się na jakieś wakacyjne szaleństwo. Co jednak, gdy okaże się, że nie mamy czym się pochwalić, o czym opowiedzieć – bo do pełni przygody w pojęciu współczesnego świata brakuje nam jeszcze jakichś pięciu ośmiotysięczników, najlepiej zimą? Co zrobić, gdy wracamy z kolejnej wyprawy i, co prawda, zostają nam po niej wspomnienia i pamiątki, lecz życie codzienne atakuje nas zupełnie niespodziewanie swoją monotonią i to wspomnienie radości szybko zaciera się, ustępując miejsca smutkowi? Pogrążyć się w melancholii, czy może szukać kolejnych, jeszcze mocniejszych, wrażeń? Camino de Santiago, czyli droga św. Jakuba. Szlak pielgrzymkowy wiodący do jego sanktuarium w Santiago de Compostella. Ta droga właściwie nie wiodła mnie od miejsca do miejsca, tylko od człowieka do człowieka. Widoki przewijały się przed oczami. Ale ważniejszy był Michael, którego poznaliśmy na trasie i który okazał się być perkusistą klasycznym i Rycerzem
s. 18
“Czasem zaś zamiast
drugiego człowieka – trzeba poznać siebie. Takie nagłe i nie zawsze przyjemne „rozpoznanie” może nastąpić niespodziewanie zarówno na górskim szlaku, na Camino czy na rozżarzonych upałem uliczkach Rzymu. Kolumba zarazem; ważniejsza była pani Wanda, która przez przypadek trafiła na Mszę św. odprawianą przez ojców idących z naszą grupą – i coś się w niej zmieniło; w końcu ważniejsi byliśmy my sami. I katedra w León, spod której ruszaliśmy, powalała na kolana, bo można było dzięki niej poczuć bliskość z ludźmi sprzed wieków, przede wszystkim ze spoczywającym tam królem Alfonsem X Mądrym, który piękne kantyki na cześć Matki Bożej pisał (ponad 300 tzw. Cantigas
de Santa Maria). I sama katedra w Santiago – to przede wszystkim był św. Jakub. Oczywiście nawet nie wspominam o tym, iż w każdym kościele spotkać można było jeszcze całkiem inną, najważniejszą Obecność. Nie potrzeba jednak tylko Camino de Santiago, by spotkać człowieka. Czasem można to zrobić w pociągu, który zepsuł się gdzieś pod Kutnem. Dziesięciogodzinna podróż do Gdańska wystarczy, by: wymienić wrogie spojrzenia z hipsterem czytającym „Krytykę Polityczną”, przyjemnie pokonwersować z panią w średnim wieku, posiadającą znaczne zadatki na Podręcznego Naprawiacza Świata i zarazem będącą moją imienniczką czy wreszcie odnaleźć wspólnych znajomych z dwójką ludzi, którzy postanowili odmawiać w pociągu nieszpory. Bywa też, że ludźmi do poznania są nasi towarzysze podróży. Dzień kryzysu na górskiej wędrówce przychodzi zawsze, najczęściej w okolicach trzeciego dnia. A wtedy charaktery wychodzą z ludzi jak sok z porzeczek. I podróżny dobrze sobie zapamiętuje, kto się z niego śmiał, kiedy biesz-
czadzkie błoto okazało się bardziej niebezpieczne i zachłanne, niż by się to mogło wszystkim wydawać, kto zaś wyrzekł się ostatniej butelki zimnej wody po to tylko, by nią polać poparzoną wrzątkiem stopę owego podróżnego. Czasem zaś zamiast drugiego człowieka – trzeba poznać siebie. Takie nagłe i nie zawsze przyjemne „rozpoznanie” może nastąpić niespodziewanie zarówno na górskim szlaku, na Camino czy na rozżarzonych upałem uliczkach Rzymu. Jak widać, nie neguję wielkich wrażeń. Tyle, że wielkim wrażeniem może być czasem nawet podróż tramwajem. I nie znaczy to, że nie mam w planach podróży na Kamczatkę koleją transsyberyjską, zwiedzenia wszystkich katedr Francji czy wyprawy do Australii. Tylko, że to wszystko nie ma sensu, jeśli jest tylko pogonią za przeżyciem. Czasem najdłuższa droga wiedzie z jednego pokoju do drugiego (bo trzeba z kimś porozmawiać, a to niełatwe). Czasem wiedzie z naszego serca do rozumu. Przygoda nie kończy się wraz z wakacjami; trzeba tylko umieć patrzeć. „W pewnej chwili najwyraźniej poczułem, że wszystko przestało mnie obchodzić. Teraz, kiedy to piszę, czuję, że pękło coś we mnie. Może nastąpiło zerwanie z przeszłością. Nareszcie. Jestem wolny w tym zamieszaniu. Może nawet zerwałem z samym sobą. Wspaniale. Rozpiera mnie. Żal? Za czym, do diabła? Za tamtym życiem? To był koszmar, bezustanne duszenie się. Koszmar lat gimnazjalnych, koszmar tego życia, do którego przykrawałem się, nie mogąc się nigdy spotkać z samym sobą. Rozmawiałem z sobą poprzez innych. I to poprzez kogo? Poprzez co? Cholera!” – napisał Andrzej Bobkowski 18 czerwca 1940 roku w swoim dzienniku („Szkice piórkiem”), pod Paryżem, w czasie ewakuacji z miasta, podczas gdy Francja kapitulowała przed Niemcami. Podróżniku, jesteś zawiedziony, bo twoja przygoda skończyła się z chwilą powrotu do domu? Błąd, ona się wcale nie skończyła, co więcej, ona zaczęła się dużo wcześniej niż myślisz i wciąż trwa.
s. 19
TEMAT NUMERU
Niech to będzie
podróż długa Gdzie porządnemu chrześcijaninowi wypada się pokazać tego lata? Zdecydowanie na Szlaku Świętego Jakuba! Zamiast zdjęć znad morza pokaż znajomym fotografię zrobioną przy drogowskazie z charakterystyczną żółtą strzałką i muszlą.
Albo pod katedrą w Santiago de Comopostela. Nigdy o tym nie słyszałeś? A może już tam byłeś? W takim razie zapraszam na cykl wakacyjnych artykułów o Camino de Santiago. Małgorzata Różycka
12
Odcinek 1: O co chodzi?
par stóp. 12 pomysłów na obiad. 12 głów pełnych najróżniejszych wizji wspólnego pielgrzymowania. 12 par rąk gotowych przesuwać paciorki różańca w najdziwniejszych intencjach. 160 km do pokonania pieszo w 7 dni. Czy to mogło się nie udać? Mogło. Ale dzięki wyjątkowo czułej opiece Opatrzności stanęliśmy pewnego czerwcowego popołudnia przed TĄ katedrą, a tego uczucia żadne pióro świata nigdy nie odda tak, jakby tego sobie życzył każdy (pobożny) pielgrzym, który kiedykolwiek dotarł do Santiago de Compostela. Do lektury niniejszego tekstu zapraszam tych, którzy chcą poczuć ducha camino i spróbować zrozumieć, dlaczego pielgrzymi, będąc jeszcze w drodze, już obmyślają kolejną wyprawę na Szlak Jakubowy... Dominikańskie Duszpasterstwo Młodzieży „Przystań”, św. Franciszek z Asyżu, królowa Izabela Kastylijska, ojciec Jana III Sobieskiego, Paulo Coelho – to tylko krótki fragment listy znanych osób, które tak jak tysiące zwyczajnych obywateli tego świata wyruszyły na Camino de Santiago. Co skłania ludzi do zapakowania się w 40-litrowy plecak (choć mieści wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy, miejsce w nim to towar wybitnie deficytowy) i 800- kilometrowego zmagania z deszczem, śniegiem, upałem,
s. 20
“Właśnie taka jest
nasza podróż. Jej sens i cel leżą na styku tego, co najbardziej ludzkie z szaleństwem Jego miłości. Dlaczego jest a nie była? odciskami, bolącymi niemiłosiernie nogami czy też chrapiącymi pielgrzymami z sąsiednich łóżek? Powodów jest tyle, ile par ludzkich stóp na Szlaku św. Jakuba. Gdzieś pomiędzy sportowymi zapaleńcami, współczesnymi poszukiwaczami przygód, a ludźmi stojącymi na rozstajach życiowych dróg i tymi odbywającymi ostatnią (a może jedyną?) daleką podróż pojawiliśmy się na przełomie maja i czerwca 2013 my – dziesięcioro przystaniowiczów, którzy kilka dni przed postawieniem pierwszych kroków na camino po raz ostatni nakleili na arkusz maturalny etykietkę z kodem. Oczywiście nie mogło zabraknąć dwóch Bożych Szaleńców o wdzięcznych imionach Maciej i Jacek*- o których nikt nigdy nie odważyłby się powiedzieć “Ot, taki tam zwykły ksiądz. Szału nie ma.”. I to jest pierwsza odpowiedź. Ludzie. Można śmiało powiedzieć:
jeśli chcesz spotkać największych wariatów z całego świata, idź na camino. Tam nikt nie jest normalny. Każdy na swój niepowtarzalny sposób niesie przeróżne historie: przyjaciół, rodziny, gorzkich rozczarowań, porażek, trudnych wyborów, chorób, wdzięczności, ludzkiego szczęścia – tego prostego i tego pogmatwanego... Niektórzy pielgrzymi chętnie dzielą się nimi z towarzyszami drogi, inne nigdy nie opuszczają umysłów swoich “właścicieli”. Wszystkie te opowieści łączy natomiast jedno: są najbardziej ludzkie spośród wszystkich, jakie powstały na ziemi, bo dotykają wszystkich aspektów człowieczego jestestwa. I w tym tkwi tajemnica ich wyjątkowości. Kolejnym magnesem przyciągającym na camino jest sama droga. Istnieje wiele szlaków do Santiago m.in. : Portugalski, Północny, Primitivo, Aragoński i najpopularniejszy Francuski, na którym swe pielgrzymie kroki postawiła przystaniowa ekipa i o nim będę pisać. Choć przeszliśmy tylko fragment tej trasy, zachwyt nasz był niemal bezgraniczny. Camino Frances zaczyna się jeszcze we Francji, w Pirenejach. Wiedzie przez wysokie góry, płaskowyże, doliny rzek, winnice, eukaliptusowe lasy, kastylijskie wioski, galicyjskie osady i zapierające dech w piersiach miasta takie jak np. Pampeluna,
TEMAT NUMERU
Burgos, Leon, Astorga, Ponferrada. Każdy znajdzie coś dla siebie: jedni zostaną oczarowani średniowiecznymi katedrami, inni będą zachwycać się kamiennymi wiejskimi domkami, dla jeszcze innych źródłem radości będzie możliwość opalenia się na oleju kujawskim (w tym miejscu kieruję specjalne pozdrowienia dla o. Jacka) podczas wędrówki przez wspomniane winnice i skąpane w iberyjskim słońcu pola. Nie istnieje lepszy sposób na poznanie Hiszpanii – bez podkoloryzowanych zdjęć z folderów biur turystycznych, obleganych zabytków i pozostałych uciążliwych elementów turystycznej infrastruktury. Kogo by to nie przekonało? Jeśli mimo wszystko znalazłby się jeszcze jakiś sceptyk, jego wątpliwości rozwieje tzw. syndrom camino. Najprościej można go zdefiniować jako zespół zmian w zachowaniu i postrzeganiu otaczającego świata pojawiający się najczęściej już w trakcie pielgrzymki lub w krótkim czasie po dotarciu pod katedrę, przy czym zmiany są trwałe i silnie zindywidualizowane, a zobaczyć je najłatwiej na przykładzie któregokolwiek członka przystaniowej wyprawy (choć autorka szczególnie poleca w tym miejscu o. Macieja). Istota syndromu tkwi w jednej prawidłowości: na camino nie znajdziesz tego, czego tam szukasz, ale odkryjesz coś, co jest stokroć ważniejsze dla Twojej osobistej drogi. Pomimo sporej ilości pielgrzymujących
towarzyszy wędrowanie do Santiago de Compostela stwarza fenomenalną przestrzeń do podróży w głąb siebie. Nie leczy w jakiś magiczny sposób duchowych ran, nie przeprowadza mentalnej rewolucji, nie daje jednoznacznej odpowiedzi na dręczące nas pytania, z którymi wyruszyliśmy z domu. Ale za to zachęca do przeżycia owocnego spotkania z samym sobą, dzięki któremu człowiek może doświadczyć realnej obecności Pana Boga we własnym „ja” i otworzyć się na ludzi posyłanych nam przez Niego. Gdy tylko da się sobie szansę, otwiera się przed naszymi duchowymi oczami perspektywa zupełnie odmiennej jakości przeżywania każdego dnia; można powiedzieć, że wchodzimy na wyższy poziom 3 relacji : ze sobą, ze Stwórcą oraz z otaczającymi nas ludźmi, a od tej chwili niewiele będzie tak jak dawniej. Każdy pielgrzym przeżywa to inaczej, odkrywa swoją własną „Amerykę”. Czasem dzięki prostemu gestowi albo jednemu zdaniu; innym razem po setkach przedreptanych kilometrów, a może dopiero wtedy, gdy jego oczy zobaczą dwie bardzo charakterystyczne wieże... Czy wobec tego można jeszcze wątpić w fenomen Camino de Santiago? Na końcu chciałabym wyjaśnić tytuł, jaki nadałam temu tekstowi. Słowa te pochodzą z wiersza Zbigniewa Herberta „Podróż”, którego fragmenty dla nakreślenia klarownego obrazu zostały zamieszczone poniżej.
„Jeżeli wybierasz się w podróż niech będzie to podróż długa wędrowanie pozornie bez celu błądzenie po omacku żebyś nie tylko oczami ale także dotykiem poznał szorstkość ziemi i abyś całą skórą zmierzył się ze światem (...) Więc jeśli będzie podróż niech będzie to podróż długa prawdziwa podróż z której się nie wraca” Właśnie taka jest nasza podróż. Jej sens i cel leżą na styku tego, co najbardziej ludzkie z szaleństwem Jego miłości. Dlaczego jest a nie była? Bo człowiek schodzi z camino, ale camino z niego nigdy nie schodzi, a z tej wyprawy się po prostu nie wraca. Jakaś cząstka każdego z nas zostaje gdzieś w Santiago, każąc wciąż wracać myślami (i nie tylko) za posąg św. Jakuba. Nie wiem jak pozostała jedenastka, ale ja już to czuję i naprawdę nie mogę się doczekać chwili, kiedy słowa „Znów wędrujemy ciepłym krajem...” (piosenka G. Turnaua skomponowana do słów K.K. Baczyńskiego, bardzo lubiana przez przystaniowiczów) nabiorą dla mnie po raz trzeci i potem jeszcze kolejny absolutnie wyjątkowego znaczenia. *o. Maciej Chanaka OP i o. Jacek Pietrzak OP
s. 21
TEMAT NUMERU
Współczesny pielgrzym czy turysta? Cel: Santiago de Compostela. Główny szlak zwany jest Camino Frances czyli Droga Gwiazd, ponieważ odwzorowuje na ziemi Drogę Mleczną. Prawdopodobnie pokrywa się ze szlakiem starożytnych Rzymian, którzy tym szlakiem podążali na zachód aż do Finis Terrae (końca znanego im świata, gdzie w oceanie umiera słońce). Beata Krzywda
RÓŻNE DROGI – JEDEN CEL
Tradycja pielgrzymowania do grobu świętego Jakuba przetrwała do naszych czasów, z każdym rokiem zyskuje na popularności i coraz więcej osób decyduje się na wędrówkę. Jedni pieszo, inni rowerem, zdarzają się też osoby jadące konno. Osobiście spotkałam panią na wózku inwalidzkim na pilota, która jadąc czytała książkę, a ostatnio czytałam o śmiałkach, którzy zdecydowali się na przebycie szlaku drogą powietrzną - na paralotniach. Decyzja dotycząca środka transportu to jedno, wybór trasy - drugie. Właściwie można wyjść z domu i po prostu zacząć. Dla mnie chyba największym zaskoczeniem był 70-letni Niemiec, który szedł... z Niemiec. Z jednej strony odpada wtedy problem „czym dojechać na miejsce startu”, ale z drugiej strony początkowo trzeba iść z mapą - trasa nie będzie oznaczona muszlami i żółtymi strzałkami, jak to jest w Hiszpanii, a ponadto nie będzie można liczyć na miejsca noclegowe w specjalnych schroniskach dla pielgrzymów. Trasy prowadzące przez Hiszpanię i Portugalię (przynajmniej na szlaku z Porto) są zwykle świetnie oznaczone i bardzo trudno się zgubić, a nawet jeśli, to miejscowi są tak przyzwyczajeni do pielgrzymów, że nie
s. 22
“Bicigrino. Ani to
pielgrzym, ani turysta. Żyje własnym życiem, bo ma rower, a na rowerze można pokonać dwa razy więcej kilometrów niż pieszo. Bicigrino wstaje późno, nigdzie mu się nie spieszy, bo i tak dojedzie szybko. tylko chętnie odpowiadają na prośbę o wskazanie drogi (nawet jeśli wiąże się to z żywą gestykulacją), ale też, kiedy widzą osobę z plecakiem idącą w złym kierunku, sami podchodzą i mówią, że „¡Camino por alli!” i pokazują właściwy kierunek.
RÓŻNI LUDZIE - JEDEN JĘZYK
Język: hiszpański. W Hiszpanii, jak nietrudno się domyślić, językiem urzędowym jest hiszpański, co oznacza, że bez znajomości tego języka (choćby paru słów), będziemy mieć duży problem z komunikacją, nawet w większych miastach. Hiszpanie z zasady nie uczą się mówić w innym języku, szczególnie po angielsku. Jednak coraz częściej zdają sobie sprawę z
tego, że znajomość języków jest ważna, dlatego jeśli turysta powie choć jedno słowo po hiszpańsku, natychmiast zostaje okrzyknięty lingwistą i każdy stwierdzi, że „twój hiszpański jest świetny!”. Język ten łączy. Podstawowym pielgrzymim pozdrowieniem jest „¡Buen Camino!”, czyli dobrej drogi i na prawdę warto je zapamiętać.
RÓŻNE SPOSOBY – JEDEN SUFIKS
Sufiks: -grino. Pere-grino, turi-grino, bici-grino, dwa ostatnie słowa to oczywiście hiszpańskie neologizmy na nazwanie trendów, które aktualnie dominują na szlakach. Spróbuję dokonać subiektywnej charakterystyki skarajnych zachowań każdego z powyższych typów. Peregrino to typowy pielgrzym, czasem idzie z domu, czasem zaczyna trasę w typowym punkcie startu. Najczęściej posiada wygodne buty (trekingowcy ciągle spierają się z sandałowcami, twierdząc, że to właśnie ich obuwie jest najlepsze na trasę, jedni i drudzy mają rację, ja wybrałam trekingi i byłam z nich bardzo zadowolona), kij pielgrzymi bądź kijki trekingowe, by odciążyć trochę kręgosłup, plecak (duży, ale bez przesady), butelkę wody, oczywiście paszport pielgrzyma
TEMAT NUMERU
(credencial) i muszlę - symbol wędrujących do Santiago. Pielgrzym zwykle idzie, bo ma cel, albo szuka celu, szuka siebie, podąża, bo chce coś przemyśleć, coś w sobie zmienić. Czasem idzie za kogoś, albo dla kogoś. Wpada na msze do kościoła częściej niż raz w tygodniu, żyje drogą. Pielgrzym jest nastawiony pozytywnie na innych: dużo rozmawia, opowiada, poznaje historię drugiego człowieka. Na Camino można poznać mnóstwo osób i nie tylko przywieźć do domu miłe wspomnienia i adresy mailowe, ale niektóre z tych znajomości zostają na lata! Pielgrzym też niewiele ma - tylko absolutne minimum, bez którego nie da się żyć, a z czasem wyrzuca z plecaka jeszcze połowę niezbędnych do życia rzeczy, bo okazuje się, że to, bez czego do tej pory nie mógł się obejść, tylko waży i niepotrzebnie obarcza kręgosłup. Pielgrzym odchudza, nie tylko się, ale też plecak, a co za tym idzie - zmienia siebie i sposób patrzenia na dobra materialne. Pielgrzym ma też specyficzną dietę, zwykle gotuje w alberdze (schronisku), czasem nie tylko dla siebie. Istnieje zwyczaj zostawiania jedzenia dla innych. W szafkach i lodówkach schroniskowych są specjalne półki, na których widnieje napis, że „jeśli czegoś nie zjesz i nie chcesz zabierać na drogę, zostaw, a komuś na pewno się przyda”. Tym sposobem w szafkach można znaleźć ryż, makaron, w lodówce sos Pesto, ketchup, albo dania gotowe: pizze, makarony, potrawki różnego rodzaju.
Zdarzają się też słodycze: lody, ciastka, albo napoje: Cola-cao, wino, aquarius. Jesteś głodny, a nie stać cię na jedzenie - korzystaj!
PRAWDZIWY PIELGRZYM NIE PRZEPADA ZA TURIGRINO
Turigrino... i vice-versa – turigrigrino nie przepada za pielgrzymem. Przecież pielgrzym się nie myje i ma tylko dwie pary skarpetek – śmierdzi, pielgrzym to prostak i żebrak - korzysta z portfela innych. Dla turysty Camino to wycieczka, której celem jest zdobycie łupu – Compostelany (czyli świadectwa dojścia do grobu św. Jakuba Starszego), żeby ją zdobyć, wystarczy przebyć pieszo 100 km (bądź rowerem 200 km). Dlatego na ostatnich 100 km robi się tłoczno, pojawia się coraz więcej młodzieży, rodzin z dziećmi i emerytów, a także osób, które robią wypad w góry na przedłużony weekend. Turigrino chodzą grupkami, zwykle się wygłupiają i są bardzo głośni, a pielgrzym najczęściej wędruje sam. Wyposażenie turigrino to wszystkie najmodniejsze pielgrzymkowe rekwizyty ze sklepu z pamiątkami, gigantyczny plecak, obowiązkowo z karimatą (na pokaz), modne ciuchy - na trasie trzeba dobrze wyglądać, a przede wszystkim telefon w ręce z aparatem do pstrykania selfi i odtwarzacz muzyki, turigrino nie jest nastawiony na śpiew ptaków, ale na najnowsze piosenkarskie trendy. Grupy turigrino są skupione na sobie, bawią się razem i
praktycznie nigdy nie rozmawiają z innymi Caminowiczami. Również mają specjalną dietę: codzienne obowiązkowe śniadanie w kawiarni, później w drodze kawa, wieczorem dwudaniowe z deserem „Menu del Peregrino” w restauracji. Bicigrino. Ani to pielgrzym, ani turysta. Żyje własnym życiem, bo ma rower, a na rowerze można pokonać dwa razy więcej kilometrów niż pieszo. Bicigrino wstaje późno, nigdzie mu się nie spieszy, bo i tak dojedzie szybko, po czym okazuje się, że do schroniska trafia późnym wieczorem, bo zmienia plan i postanawia przejechać sobie dodatkowe 20 km. Właściwie nie ma szans na zawarcie trwalszych znajomości, bo każdego spotyka tylko raz, chyba że innego rowerzystę, ale i z tym różnie bywa. Śpi zazwyczaj w albergach, ale kiedy jest wielu peregrino, rowerzysta musi im ustąpić pierwszeństwa i może się okazać, że choć był wcześniej, to nie znajdzie się dla niego miejsce noclegowe i musi jechać dalej. Bicigrino mknie, pozdrawiając idących okrzykiem „¡Buen Camino!”, ale zwykle nie słyszy odpowiedzi, ponieważ wyrwany z zamyślenia pielgrzym odpowiada dopiero po chwili, kiedy rowerzysta znika za zakrętem. Bicigrino może mieć trochę więcej bagażu (który jednak bardzo ciąży na odcinkach pod górę), ale sporą jego część zajmują klucze imbusowe, zapasowe dętki, pompka i inne niezbędne wyposażenie. Rowerzysta nigdy nie ma pewności, że kiedy rano się obudzi,
s. 23
to jego rower będzie jeszcze na niego czekał. Bo łatwiej stracić rower, niż buty i kijki trekingowe...
Jeszcze jedna kwestia jest dla mnie dość istotna: miejsce, w którym się nocuje. Opcje są bardzo różne, najczęściej uzależnione możliwościami finansowymi Caminowicza, ale też dostępnością wolnych łóżek. Najtańszą opcją jest namiot, dzięki któremu jest się niezależnym: idę ile chcę, rozbijam się, gdzie chcę – zwykle nie trzeba pytać nikogo o zgodę, nie trzeba szukać campingów. Druga opcja to albergues del peregrino – schroniska pielgrzymie, mogą być parafialne
(opiekują się nimi księża, zakonnicy bądź specjalni wolontariusze), municypialne (państwowe, w których pracują wolontariusze ze wszystkich stron świata, po odbyciu specjalnych szkoleń) i prywatne (zwykle połączone z kawiarnią, barem, bądź restauracją). We wszystkich trzech typach panuje podobna, pielgrzymia atmosfera, a pracownicy na wstępie odpowiadają na trzy podstawowe pytania: „gdzie jest moje łóżko?”, „gdzie jest łazienka?” i „czy macie tutaj wi-fi?”. Ostatnia opcja, to oczywiście hotele: doskonałe warunki, własny pokój, najczęściej z prywatną łazienką. Kiedy przebyłam wiele kilometrów i miałam już grupę nowych znajomych, poznałam człowieka, który stwierdził, że dla niego
25 € za noc w hotelu, to nie jest dużo, jednak już po trzech dniach zmienił zdanie i zaczął nocować z nami, bo okazało się, że grupa ludzi jest lepsza i cenniejsza niż marmury i możliwość spania w najbardziej komfortowych warunkach. Właściwie każdy podróżnik jest mocno związany ze swoim śpiworem, chyba że planuje zawsze spać w hotelach. W schroniskach czasem się dostaje coś na kształt jednorazowego prześcieradła i poszewki na podusz-
kę, która zwykle jest na łóżku, ale nic więcej. Słowem tabu na drodze są „chinchos”, zwane „bedbugs”, czyli pielgrzymia zmora – pluskwy. Coś, co łatwo złapać, a bardzo trudno wyplenić. Kiedy rano odczuwa się swędzenie, połączone z drobnymi kropkami, to znak, że natychmiast wszystkie swoje rzeczy, łącznie ze śpiworem i plecakiem, należy wrzucić do pralki, a samemu porządnie się wykąpać i umyć głowę. Osobiście „szczęśliwie” tylko raz się z nimi spotkałam już w
RÓŻNE ALBERGI – JEDEN ŚPIWÓR
s. 24
samym Santiago de Compostela, kiedy obudziłam się i zobaczyłam wędrującą po mnie pluskwę. Resztę nocy spędziłam na wybijaniu ich, a potem skorzystałam z kanapy ustawionej w poczekalni. Już wiem, że nigdy więcej moja noga nie postanie w Seminarium Menor...
WIELE PRZEŻYĆ – JEDNA PIELGRZYMKA
Po kilku dniach na Camino, można się od niego uzależnić. Jedni patetycznie wyznają, że Droga jest jak życie, dodając, że na Camino, jak w życiu, „dostajesz nie to, co chcesz, ale to, co jest ci w danej chwili potrzebne”. Inni, przymuszeni do wędrówki przez znajomych, wciągają się tak, że wracają na Drogę przez kolejne lata, wybierając się na Camino często też w roli wolontariusza. Jeszcze inni znajdują to, czego szukali, albo dowiadują się, czego na prawdę warto szukać w życiu. Każdy dzień wygląda tak samo: od piątej rano zaczyna się ruch, nerwowe pakowanie, sznurowanie butów, później następuje długa wędrówka, zdobywanie łóżka, prysznic, obiad, zwiedzanie, spanie. Dzień w dzień, wkrada się rutyna, nawet ludzie stają się do siebie podobni, a jednak ciągle coś lub ktoś nas zaskakuje i codziennie uczymy się czerpania maksimum radości z najprostszych rzeczy. Aż wreszcie się dochodzi do „ostatecznego celu” i... nic. Po prostu koniec strzałek, koniec Drogi. Zero oklasków, fanfar, fiesty na cześć pielgrzyma. Kiedy ja stanęłam pod katedrą była może dziewiąta rano, trochę mgliście, niemalże pusty plac, po którym snuli się pielgrzymi, którzy, tak jak ja, przybyli tutaj „za wcześnie”. Nawet nie było komu rzucić się na szyję i krzyknąć z radością „HURRA!” Popatrzyłam na figurę świętego i poszłam sobie, zarejestrować się w biurze pielgrzyma i dostać upragniony certyfikat. Jakie były moje oczekiwania względem dojścia do katedry? Właściwie to nie wiem, ale bez perspektywy maszerowania prosto przed siebie do założonego celu, czułam pustkę, powoli jednak zastępowaną nowym planem na kolejną wyprawę Szlakiem Jakubowym.
s. 25
TEMAT NUMERU
Wszystko za życie Michał Musiał
A
Niesamowity i poruszający do głębi film. Piękne widoki, natura w najczystszej postaci ukazująca swój urok, ale i to, jak człowiek wraz z rozwojem cywilizacji zapomina o jej niszczycielskiej sile. Film o podróży, poszukiwaniu szczęścia i sensu istnienia absolutnie z daleka od ludzi, pędu świata i ułatwiających życie wynalazków. A Ty jak dawno temu odłożyłeś telefon, wyłączyłeś komputer i doceniłeś to, że po prosu jesteś? Być może w jakimś wspaniałym wartym zauważenia miejscu, które na zawsze zapadnie Ci w pamięć. Zapraszam do przeczytania tej recenzji, Może po przeczytaniu tej recenzji i obejrzeniu „Wszystko za życie” zdecydujesz się poszukać w codziennym życiu czegoś więcej.
merykański film z 2007 roku, wyreżyserowany przez Seana Penna znanego nam również z takich filmów jak: „Cienka czerwona linia” (jako aktor), „Rzeka tajemnic” (jako aktor) i wielu innych. „Wszystko za życie” powstał na podstawie powieści autorstwa Jona Krakauera, opowiada nam historię 22-letniego Chrisa McCandlessa, który postanowił całkowicie zmienić swoje dotychczasowe życie. Krakauer miał napisać tylko reportaż na zlecenie magazynu o głośnej w tym czasie sprawie McCandlessa. Zafascynowała go jednak historia człowieka, który porzucił wszystko by zostać włóczęgą Zaczyna od sprzedania wszystkich swoich rzeczy z których środki przekazuje na cele charytatywne, a następnie wyrusza autostopem na Alaskę, aby odciąć się od świata i żyć w głuszy, blisko natury, którą tak bardzo się fascynuje. Podczas swojej podróży trwającej około 2-óch lat spotyka wiele ciekawych osób, na które wywiera nie mały wpływ, a także sam kształtuje swoje poglądy dzięki nim, po czym znika biegnąc za swoim marzeniem robienia tego czego pragnie on sam,
s. 26
“Alaska i nieokieł-
znana przyroda ma wobec Chrisa inne plany niż sam by się spodziewał. Przychodzi wtedy kryzys, smutek i zrozumienie spraw, których wcześniej główny bohater nawet nie brał pod uwagę. Film jest dramatem powoli wprowadzającym nas w świat bohaterów a nie tego, co każą mu robić inni. W rolę Chrisa wcielił się Emile Hirsch. Film otrzymał także kilka nagród i nominacji. Jest to historia dosyć niespotykana, bowiem nikt kto ma pieniądze, dom, samochód, bogatych rodziców nie zostawia wszystkiego od tak wbrew woli bliskich i przyjaciół na rzecz szaleńczej wyprawy, podczas której praktycznie wszystko
może się wydarzyć. Bez telefonu, udogodnień, a jedynie z plecakiem i kilkoma ubraniami. Wędruje po kraju podejmując się każdej pracy, aby zdobyć tyle pieniędzy ile jest mu potrzebne na przeżycie. Otrzymuje pomoc od życzliwych ludzi, dając w zamian wszystko co może, czyli uśmiech, rozmowę i swoją historię. Motywacja jaka nim kieruje może pokazać nam tylko, że mimo wszystko pieniądze szczęścia nie dają. Nawet mając już wszystko może okazać się, że to wciąż za mało, że brakuje czegoś, czego nie da się kupić nawet za największe pieniądze. Alaska i nieokiełznana przyroda ma wobec Chrisa inne plany niż sam by się spodziewał. Przychodzi wtedy kryzys, smutek i zrozumienie spraw, których wcześniej główny bohater nawet nie brał pod uwagę. Film jest dramatem powoli wprowadzającym nas w świat bohaterów, pozwala nam zastanowić się nad obrazem ukazującym nam się na ekranie. Porusza kwestie wewnętrznego pragnienia rzeczy nie określonej, czegoś co nas uszczęśliwi. Chyba każdy z nas miał coś takiego? Sposobem Chrisa na poszuki-
wanie jest podróż mająca wymiar symboliczny jak i całkiem rzeczywisty związany z wszystkimi trudami drogi i odkrywaniem siebie „… bez telefonu, bez basenu, zwierzaka czy papierosów…”. Kiedy już mu się udało i zaszył się samotnie w dziczy Alaski, odkrył coś czego w ogóle się nie spodziewał. Doszedł do wniosku, że prawdziwe szczęście jest tak naprawdę wtedy, gdy dzielisz się nim z innymi ludźmi. Co go do tego skłoniło? Odpowiesz sobie na to pytanie, gdy na ekranie pojawią się napisy końcowe. Niewątpliwie mamy tu do czynienia z dramatem o cechach filozoficz-
no-etycznych, gdzie czekają na nas trudne wybory moralne i rozważania natury egzystencjonalnej, film traktuje także o poznawaniu własnych granic, nadziei i miłości. Jest przeznaczony dla osób wrażliwych, które dostrzegą to wszystko, ponieważ ktoś kto oczekuje akcji i wybuchów na pewno znudzi się po kilkunastu pierwszych minutach. "Kiedy chcesz więcej niż masz, myślisz, że tego potrzebujesz; kiedy rozmyślasz za dużo, twe myśli zaczynają krwawić" – słowa pochodzące z doskonałego soundtracku „Wszystko za życie”. Być może jest to produkcja dla tych, którzy na pewnym eta-
pie bronili się przed dorastaniem, schematami, słuchaniem innych, a także dla każdego, kto czasami chce zostawić wszystko i uciec w jakieś samotne spokojne miejsce. Drogi czytelniku, jeśli jesteś ciekaw jak zakończy się ta oparta na faktach opowieść i zobaczyć więcej szczegółów z podróży, będziesz musiał po nią sięgnąć i obejrzeć do końca..
s. 27
TEMAT NUMERU
Podróż poza krańce świata W wyniku jednej z wielu wojen toczonej między Wenecją a Genuą, w genueńskiej celi spotkało się dwóch mężczyzn. Cóż mieli do roboty? Niewiele, poza snuciem opowieści. Jeden z mężczyzn pokusił się o nie lada historię, którą drugi spisał. W efekcie do dziś uczeni się zastanawiają, czy żyjący na przełomie XIII i XIV wieku Marco Polo rzeczywiście dotarł lądem do Chin, czy po prostu był cwanym bajkarzem, który zręcznie wykorzystał i posklejał ze sobą opowieści zasłyszane u innych podróżników. Wojciech Urban
S
pisane ręką Rusticella z Pizzy opowieści Polo, znane są dziś pod tytułem „Opisanie świata”. Sam bohater miał pochodzić z rodziny o podróżniczych tradycjach. Jego ojciec Niccolo i stryj Matteo byli weneckimi kupcami, co sprzyjało rzecz jasna dalekim podróżom. Mieli oni w latach sześćdziesiątych XIII wieku udać się w celach handlowych do Cathay (Chiny). Ekspedycję powtórzyli 10 lat później, zabierając ze sobą młodego Marco. Przez 24 lata mieli przebywać na dworze Kublaj Chana, mongolskiego władcy Cathay, gdzie zajmowali wysoką pozycję. Udało im się również zdobyć fortunę na handlu z tubylcami. Chan rzekomo bardzo ufał podróżnikiem, czego dowodem mają być wielokrotnie zlecane mu misje w Indiach, Birmie czy Cejlonie. Marco Polo twierdził, że był pierwszym europejczykiem, który dotarł do Chin, co jednak nie do końca odpowiada prawdzie. Dwadzieścia lat przed pierwszą podróżą do Chin ojca i stryja Marco Polo, na zlecenie papieża Innocentego IV z misją ewangelizacyjną do imperium Mongołów wyruszyło dwóch franciszkanów: Giovanni di Piano de Carpini i pochodzący z Polski Benedykt Polak. Oprócz ewangelizacji , mieli oni za zadanie sprawdzić możliwość zawar-
s. 28
“ Argumentem,
mającym zanegować podróż Marco Polo do Chin, jest brak wzmianek o nim w chińskich źródłach z tego okresu. Jest to szczególnie dziwne, gdy weźmiemy pod uwagę znaczenie, jakie miał mieć na dworze Kubilaj-Chana. cia sojuszu z Mongołami przeciwko muzułmanom. Opis zwyczajów i mijanych krain zawarli w księdze Liber tartarorum. Państwo Mongolskie w XIII wieku odwiedziło dwóch innych braci mniejszych, Wilhelm z Rubryk i Bartłomiej z Cremony. Niektórzy badacze sądzą, że Marco Polo w swoich opowieściach wykorzystał fragmenty relacji franciszkanów. Wiedzę do stworzenia opowieści o swojej podróży mógł Marco Polo zaczerpnąć również z relacji nestoriańskiego mnicha, a zarazem dyplomaty, Bar Saumy. Urodzony w Chinach zapragnął wieść życie pustelnicze. Po kilku latach podjął pielgrzymkę do Jerozolimy, jednak z powodu wojny dotarł on wraz ze swoim uczniem
do Bagdadu, gdzie zostali uroczyście przyjęci przez władze miasta i tamtejszą nestoriańską społeczność. Bar Sauma kontynuował później swe podróże, w skutek czego zmierzył prawie cały znany ówcześnie świat, od Pekinu aż po Rzym i Paryż. Pierwsza podróż Matteo i Niccolo odbyła się przed narodzinami Marco. Prowadzili oni faktorię swojego rodu w Konstantynopolu, jednak biznes kiepsko szedł. Postanowili wrócić do Wenecji, co okazało się niemożliwe z powodu trwającej wojny, bracia więc wyruszyli dalej na wschód, szukając tam lepszej okazji do zarobku. Przenieśli się początkowo do Sudaku na Krymie, lecz i tam interes nie szedł zbyt dobrze. Kontynuując podróż dotarli na dwór wnuka Czyngis-Chana, władzy Złotej Ordy w Saraju nad Wołgą, Berke-Chana. Po roku spędzonym na handlu chcieli wracać do ojczyzny, jednak droga, którą przybyli była wtedy zbyt niebezpieczna z powodu wojny między Berke-Chanem a innym wnukiem Czyngis-Chana. Bracia Polo postanowili obejść ziemie Złotej Ordy, przez teren dzisiejszego Kazachstanu, Uzbekistanu i Turkmenistanu. W Bucharze (Uzbekistan) spotkali posła zmierzającego do „wodza wszystkich Mongołów”, Chana Kubilaja. Niewymieniony z imienia poseł zaproponował braciom,
by udali się razem z nim. Z powodu niewielkich szans na dotarcie do europy zgodzili się. Wędrując Jedwabnym Szlakiem dotarli w 1266 roku na dwór Kubilaj-Chana. Władca ten był bardzo zainteresowany przybyłymi. Szczegółowo wypytywał ich o zwyczaje europejczyków, Papieża i chrześcijaństwo. Wysłał ich z poselstwem do biskupa Rzymu z prośbą przysłanie stu uczonych, znających teologię i siedem sztuk wyzwolonych, którzy gotowi byliby nawracać jego lud na chrześcijaństwo. Braciom Polo podarował „pajdzę”, złotą tabliczkę z pieczęcią i podpisem, rodzaj listu żelaznego, dzięki któremu bracia bezpiecznie dotarli do europy. Po powrocie okazało się, iż papież Klemens IV zmarł, a nowego jeszcze nie wybrano. Po dwóch latach czekania bracia postanowili powrócić na dwór mongolski, zabierając ze sobą piętnastoletniego Marco. Uprosili legata papieskiego w Wenecji o napisanie listu do Chana, w którym potwierdziłby, iż na razie spełnienie jego prośby nie było możliwe z powodu niewybrania nowego papieża. Bracia zabrali ze sobą również trochę oleju z Grobu Pańskiego w Jerozolimie, o który Chan również prosił. Na samym początku podróży musieli
jednak zawrócić do Rzymu, gdyż po najdłuższym w historii konklawe (34 miesiące), w końcu wybrano nowego papieża, Grzegorza X. Ten dostrzegł nadarzającą się okazję ewangelizacji Chin i Mongolii, toteż wraz z podróżnikami wysłał dwóch zakonników, Nicolę z Vicenzy i Guilielme z Trypolisu, dając im szerokie uprawnienia, łącznie z mianowaniem biskupów na nowych terenach misyjnych. Przekazał im również drogocenne klejnoty jako podarunek dla Chana. Zakonnicy okazali się jednak kiepskimi towarzyszami podróży. Już w Armenii, kiedy pojawiły się pierwsze niebezpieczeństwa, po prostu uciekli. Rodzina Polo kontynuowała jednak podróż. W trakcie zetknęli się między innymi z sektą nizarytów, obecnie bardziej znaną pod nazwą assasyni. Relacja Marco Polo w dużej mierze przyczyniła się do ugruntowania ich złej sławy w Europie. Po trwającej 7 lat wędrówce udało im się dotrzeć na dwór Wielkiego Chana. Niccolo, Matteo i Marco zostali uroczyście i serdecznie przyjęci. Ich pobyt trwał 17 lat. Cieszyli się oni ogromnym zaufaniem Chana. W swoich rządach polegał on na cudzoziemcach dużo bardziej, niż na podbitych Chińczykach, czy Mon-
gołach, którzy zawsze skorzy byli do zdrady czy podziału państwa. Do tego tolerancyjne poglądy Chana, dzięki którym w jego imperium żyli obok siebie ludzie różnych kultur i narodowości, a do tego koegzystowały w pokoju cztery religie: buddyzm, taoizm, islam i chrześcijaństwo. Dzięki temu Marco wiele podróżował po imperium Kubilaja, toteż jego relacja wzbogaciła się o opis innych krajów: Japonii, Indii czy Jawy. Jednak z biegiem lat coraz usilniej starali się uzyskać zwolnienie ze służby u Chana. Po części spowodowane to było tęsknotą za krajem, lecz również sytuacją w imperium mongolski. Targane było różnymi kryzysami politycznymi, Chan natomiast był już w podeszłym wieku. W momencie jego zgonu przestali by być uprzywilejowanymi osobami w państwie, a mogliby stać się ofiarami walk koterii dworskich. Okazja do powrotu nadarzyła się, gdy z podbitego prze z Mongołów królestwa Lewantu (Iran) przybyło poselstwo z prośbą o przysłanie jakiejś księżniczki na żonę dla tamtejszego władcy. Chan wyznaczył księżniczkę, jednak persy posłowie nie mogli wrócić lądem z powodu wojny, musieli wracać drogą morską. Dlatego też Marco wraz z oj-
s. 29
TEMAT NUMERU
cem i stryjem wyruszyli wraz z nimi, mieli bowiem opinię doświadczonych żeglarzy. Z ogromnej ekspedycji, liczącej 14 statków i 600 osób z poselstwa (bez marynarzy), do celu dotarło jedynie 18, w tym trójka wenecjan, jeden z perskich posłów i księżniczka. Marco nie wspomina o przyczynach tego stanu rzecz, być może spowodowane to było sztormami i walkami z korsarzami. Z Persji zostawiając księżniczkę mężowi, Wenecjanie wyruszyli do Europy. Według późniejszych kronikarzy ich powrót wywołał olbrzymią sensację. Krewni, którzy zajęli ich dom mieli ich rozpoznać dopiero wówczas, gdy pokazali skarby, jakie przywieźli z Chin. Legend wokół podróży narosło wiele, między innymi ta, że makaron do Włoch sprowadził dopiero Marco Polo. Potrawa ta była jednak w Italii znana wcześniej. Jeszcze za życia Podróżnika miano wątpić w autentyczność jego przygód. Podobno na ulicy dzieci za nim wołały: „Panie Marco, opowiedz nam więcej kłamstw”. Pierwsze naukowe próby weryfikacji prawdziwości podróży Wenecjanina przeprowadził w latach 60. XIX wieku francuski językoznaw-
s. 30
ca, M. G. Pauthier. Od tego czasu, aż do dziś historycy, filolodzy i geografowie spierają się o prawdziwość jednego z największych podróżników, protoplastę konkwistadorów i kolonizatorów. Argumentem, mającym zanegować podróż Marco Polo do Chin, jest brak wzmianek o nim w chińskich źródłach z tego okresu. Jest to szczególnie dziwne, gdy weźmiemy pod uwagę znaczenie, jakie miał mieć na dworze Kubilaj-Chana. Być może jednak jest on wspominany pod jakimś imieniem chińskim lub mongolski, co uniemożliwia nam poprawne zidentyfikowanie go. Wiarygodność relacji kwestionuje się również z powodu perskich nazw, stosowanych powszechnie przez Marco, stąd niektórzy wysuwają wniosek, iż swe przygody stworzył on w oparci o jakieś perskie przewodniki czy dzieła geograficzne. Sęk w tym, że w Persji tego typu literatura dotycząca Chin nie występowała, a języki perski był jednym z wielu języków używanych na dworze Wielkiego Chana. Zarzuca się relacji Polo również to, że nie wspomina o rzeczach dla Chin kluczowych, jak na przykład Wielki
Mur, kobiety ze skrępowanymi stopami, zwyczaj picia herbaty, specyficzne pismo, wynalazki takie jak druk itp. Część tych zarzutów cechuje anachronizm, Mur Chiński ówcześnie nie był aż taki charakterystyczny, swoją obecną postać uzyskał dużo później. Inne braki są zastanawiające, niemniej nie udowadniają nieprawdziwości pobytu Marco Polo w Chinach. Można to wytłumaczyć brakiem w pamięci, lub pominięciem pewnych kwestii przez spisującego wspomnienia Rusticella. Lista argumentów za i przeciw jest długa, pewne wszak jest jedno: Marco Polo zapisał się na kartach historii jako jeden z największych podróżników i odkrywców, stworzył legendę, która do dziś dnia jest żywa i pobudza w wielu ludziach tęsknotę za odkrywaniem nieznanego.
s. 31
TEMAT NUMERU
Kopce Krakowa –
czyli jak jednego dnia
złapać
sporą zadyszkę Michał Musiał
KOPIEC KRAKA
Drogi czytelniku, czy mieszkając w Krakowie lub odwiedzając to piękne miasto zwróciłeś uwagę na kilka charakterystycznych stożków pojawiających się na horyzoncie? Są dokładnie 4. Jeden z nich znajduje się na Podgórzu, drugi w Nowej Hucie, a dwa pozostałe w dzielnicy Zwierzyniec. Nie są to ogromne kretowiska, ani przerośnięte wypieki kopca kreta znane nam z reklam Dr. Oetkera. Są to słynne krakowskie kopce. Kopiec Kościuszki, Piłsudskiego, Kraka i Wandy. Ale to już zapewne wiesz, tylko czy wiesz o nich coś więcej oprócz tego jak się nazywają?
Istnieje wiele teorii na jego powstanie, dokładny czas i twórcy nie są znani. Znajduje się na wzgórzu Lasoty (należało ono do Adwańców – polskiej szlachty pochodzenia skandynawskiego). Dlaczego Kopiec Kraka? Jan Długosz uważa, że może on mieć coś wspólnego właśnie z osobą legendarnego założyciela miasta Krakowa. Opisuje, że pochowano go zgodnie ze zwyczajem na szczycie wzgórza, a jego synowie, wykonując jego wolę wznieśli kopiec na pamiątkę. Z tym właśnie kopcem związane są obchody Rękawki (obchodzony w Krakowie zwyczaj rzucania
s. 32
i toczenia jaj, które są symbolem zmartwychwstania, odbywa się we wtorek po świętach wielkanocnych). W latach 40-tych XX wieku archeologowie zbadali ok 4 procent powierzchni podstawy odkrywając ślady osadnictwa z kultury łużyckiej (epoka brązu i wczesna epoka żelaza), a w latach 70-tych ślady kultury przeworskiej (epoka żelaza). Dostały się tam prawdopodobnie podczas budowy kopca. Odkryto również, że wewnętrzna konstrukcja była bardzo przemyślna, a mianowicie oparta na wysokim słupie, do którego przymocowane były promieniście ułożone, wyplecione z wikliny przegrody
wypełnione kamieniami u ubitą ziemią. Przeczy to teorii, że kopiec został usypany spontanicznie po śmierci Kraka. Znaleziona w kopcu skuwka od pasa wykonana z brązu typu awatarskiego, datowana na ok. VIII wieku, oraz resztki korzeni dębu, których wiek w chwili ścięcia botanik określił na 300 lat, pozwoliły na ustalenie daty powstania kopca na okres VI-VIII wiek. Profesor Janusz Kotlarczyk uważa, że kopiec jest monumentalnym grobowcem pochodzenia celtyckiego (nawiązuje to również do kopca Wandy). Bez wątpienia jest to najstarszy kopiec w Krakowie i największy prehistorycz-
ny kopiec w Polsce. Znajduje się on na wysokości 271 m.n.p.m, jego wysokość względna wynosi 16 metrów, średnica podstawy ok. 60 metrów. W roku 1849 wokół Kopca rozpoczęto budowę fortu o charakterze cytadelowym, jednego z elementów umocnień Twierdzy Kraków. Fort rozebrano w 1954 roku. Do czasów dzisiejszych dotrwała serpentyna dojazdowa – niezwykle piękne widokowo i bardzo dobrze zachowane dzieło inżynierii wojskowej. Wokół Kopca nadal zachowane są ślady umocnień.
KOPIEC WANDY
Kopiec znajduje się na terenie Nowej Huty, zbudowany został prawdopodobnie ok. VII - VIII w.n.e. Jeśli wierzyć legendzie, stanowi on mogiłę Wandy, córki Kraka, której ciało wyłowiono z przepływającej niedaleko Wisły. Na szczycie kopca znajduje się pomnik projektu Jana Matejki umieszczony tam w 1890 roku po odnowieniu kopca przez Kornela Kozerskiego. W 1860 kopiec staje się częścią fortyfikacji Twierdzy Kraków, otoczony szańcem ziemnym. W 1888 szaniec ziemny zamieniono na ceglano-kamienny fort. Fort rozebrano w latach 196870. Jego wysokość wynosi ok. 14 me-
trów, średnica podstawy 45 metrów. Nie był on poddany badaniom archeologicznym, ale zapewne powstał w podobny sposób jak kopiec Kraka. Konstrukcja ta ułatwiała budowę i przede wszystkim zapobiegała erozji. Różnice możemy obserwować na podstawie młodszych kopców Piłsudskiego i Kościuszki wymagających częstej konserwacji, niż kopiec Kraka i Wandy. Innymi przyczynami powstania kopca niż upamiętnienie Wandy mogły być przesłanki obrzędowe, lub astronomiczne. W przypadku właśnie astronomicznych pobudek wraz z kopcem Kraka miałyby tworzyć element celtyckiego systemu
s. 33
kalendarzowego. Za tą tezą przemawia bardzo ciekawy argument, badania wykazały, że azymut łączący Kopiec Wandy, drugi najstarszy krakowski kopiec z Kopcem Krakusa, jest zgodny z azymutem wschodu słońca w dniu 1 maja. Jeszcze w XIX w. palono na kopcu Wandy ogniska w Zielone Świątki.
KOPIEC KOŚCIUSZKI
Znajduje się na wzgórzu św. Bronisławy na terenie dzielnicy Zwierzyniec. Przesłankami do jego budowy był szacunek do bohatera narodowego – Tadeusza Kościuszki. Ludzi domagali się powstania monumentu, który miałby upamiętniać Naczelnika. Decyzję budowy kopca zatwierdził w lipcu 1820 roku Senat Rządzący Wolnego Miasta Krakowa. Uroczyste rozpoczęcie budowy kopca odbyło się 15 września tego samego roku. Było to ważne wydarzenie dla Polaków, dużą część prac wykonali ochotnicy, bowiem symboliczny nawet udział w sypaniu kopca stał się patriotycznym obowiązkiem. Budowa zakończyła się 23 października 1823 roku. Kopiec ma ok. 34 metry wysokości, 85 metrów średnicy u podstawy i 8,5 u wierzchołka. Początkowo planowano wokół kopca wybudować osadę dla rodzin chłopskich biorących udział w insurekcji kościuszkowskiej. Szybko jednak porzucono ten pomysł. W 1850 r. jego teren z najbliższym otoczeniem został przejęty przez władze wojskowe, które postanowiły otoczyć Kraków pierścieniem fortyfikacji. Wokół kopca zbudowano fort cytadelowy 2 „Kościuszko”. Jego budowę zakończono w 1854 roku Wyrażono jednak zgodę na swobodny dostęp ludności do kopca od wschodu do zachodu słońca. W 1860 roku na szczycie umieszczono granitowy głaz z napisem: „Kościuszce”. Podczas I wojny światowej Austriacy usunęli kamień pamiątkowy i stworzyli na szczycie kopca punkt obserwacyjny. Po odzyskaniu niepodległości budowla stała się znów dużą atrakcją i osobliwością Krakowa, celem licznych wycieczek. Po II wojnie światowej zniszczono postaustriacki fort. Przy kopcu istnieje Muzeum
s. 34
Kościuszkowskie. Wstęp na kopiec niestety przez większość dni w roku jest płatny, aczkolwiek jest kilka dni kiedy można wejść tam za darmo. Więcej informacji na stronie www. kopieckosciuszki.pl.
KOPIEC JÓZEFA PIŁSUDSKIEGO (KOPIEC NIEPODLEGŁOŚCI)
Największy ze wszystkich kopców, usypany na szczycie Sowińca (358 m.n.p.m) znajdującego się w Lesie Wolskim. Znajduje się na terenie dzielnicy Zwierzyniec. Pomysł jego usypania powstał w 1934 roku, zaproponował go Związek Legionów Polskich. W Warszawie powstał Komitet Budowy Kopca na czele którego stanął płk Walery Sławek. Po śmierci marszałka Józefa Piłsudskiego postanowiono kopiec nazwać jego imieniem. Sypanie zakończono 9 lipca 1937 r. W kopcu złożono ziemię z wszystkich pól bitewnych I wojny światowej, na których walczyli Polacy. W 1941 r. generalny gubernator Hans Frank wydał rozkaz
zniszczenia kopca, który nie został wykonany. Po II wojnie światowej władze starały się, aby kopiec wymazać z pejzażu miasta i ze świadomości krakowian. Kopcem zajmuje się Komitet Opieki nad Kopcem Józefa Piłsudskiego. W 1981 r. ruszyła akcja odnowy kopca. U jego podnóża spoczęła ziemia z pobojowisk II wojny światowej. Kopiec zaczęto nazywać Mogiłą Mogił. W wyniku ulewnych deszczy w latach 1996 i 1997 65 procent zboczy kopca uległo procesowi erozji i zniszczenia. Idąc na kopiec Piłsudskiego warto przy okazji odwiedzić Krakowski Ogród Zoologiczny, znajdujący się nieopodal. Podsumowując zdecydowanie należy stwierdzić, że kopce Krakowa są doskonałym sposobem na aktywne spędzenie wolnego czasu, spacer, wycieczkę rowerową. Zdecydowanie polecam odwiedzenie tych miejsc fanom pięknych widoków i fotografii. Z każdego kopca rozciąga się wspaniała panorama na Kraków i okolice, na każdy z nich można również w łatwy sposób dostać się komunikacją miejską, należy jednak
dobrze rozplanować zwiedzanie, ponieważ odwiedzenie np. zoo i kopca Piłsudskiego może zająć nawet cały dzień. Jadąc na kopiec Wandy watro zwiedzić dzielnicę Nowa Huta (wcześniej warto sobie poczytać o tej dzielnicy, aby dostrzegać pewne zależności), a szczególnie wybrać się nad Zalew Nowohucki i zobaczyć Hutę T. Sendzimira mającą wpływ na wygląd dzisiejszego Krakowa na mapie. Wybierając się natomiast na kopiec Kraka koniecznie należy zobaczyć położony obok kamieniołom Liban i przejść się tamtejszymi dróżkami po okolicy. Dojść stamtąd można aż pod Bonarkę i Rezerwat Przyrody Nieożywionej Bonarka, w którym zobaczyć można odsłonięcia skał z okresu jurajskiego, kredy i trzeciorzędu. Po drodze natknąć się można na pozostałości obozu pracy wybudowanego tam podczas II wojny światowej. Z ciekawostek, na terenie tego właśnie kamieniołomu w 1993 roku wykonywano zdjęcia do scen obozowych filmu „Lista Schindlera” Stevena Spielberga.
s. 35
Azja
od kuchni W Azji zjemy nie tylko pałeczkami, w wielu miejsca ludzie jedzą po prostu rękoma. W Singapurze nawet w drogich restauracjach nie używa się noży, powszechne jest krojenie brzegiem łyżki, a mięso tnie się nożycami. Tutaj króluje wolność gospodarcza, każdy może wyjść na ulicę i sprzedawać swój produkt. Stragany, targowiska z kawą, herbatą, przyprawami, szybka kuchnia.
Sara
Nałęcz-Nieniewska Życie Azjatów toczy się na ulicach. Tutaj jedzą i gotują o każdej porze dnia i nocy. Najczęściej pojawiające się przyprawy w kuchni azjatyckiej to świeża kolendra, imbir, sos sojowy i rybny, mleczko kokosowe, liście kaffiru (limonki) czy grzyby mung. Oczywiście wygląd, smak, sposób podania zależny jest od regionu, jednak ostre i intensywne smaki charakteryzują dania tego kontynentu. Wśród najbardziej znanych kuchni azjatyckich wymienia się kuchnię chińską, japońską, wietnamską, tajską i koreańską. Konfucjusz uważał, że jedzenie jest najważniejszą rzeczą na świecie. Dla chińczyków jedzenie jest filozofią. Umysł i siły witalne mogą być być w stanie homeostazy dzięki żołądkowi. Wystarczy spojrzeć na brzuch Buddy :) W tym rejonie Azji umiejętnie łączy się pięć smaków – słodki, kwaśny, ostry, słony i gorzki. Podstawą potraw jest ryż i różne warzywa. Produkty smaży się na woku, gdzie bardzo wysoka temperatura działa na składniki przez krótki czas, pozostawiając je w stanie półsurowym, zachowującym wszystkie ważne witaminy. Dania chińskie przygotowuje się szybko, wyjątek w tym względzie stanowią pekińskie zupy lecznicze. Gotowane non-stop przez klika tygodni, dobrze
s. 36
“Azjatycka kuchnia
jest przede wszystkim zdrowa. Zjawisko otyłości, zaburzenia krążenia czy inne choroby cywilizacyjne są obce w tej kulturze. Tradycyjna kuchnia pozbawiona jest nabiału. Do smażenia używają oleju sojowego czy sezamowego, unikając tłustego masła.
przyprawione, zawierające żółwie mięso pomagają przywrócić równowagę i energię życiową. Nazywane są zupami mocy. Najbardziej znanymi są zupy określane jako wołowa, która wzmacnia energię żywiołu ziemi oraz zupa z kury, wzmacniająca substancję nerek i wątroby. Jedzenie chińczyków ma za zadanie ocieplić albo oziębić organizm w zależności od potrzeb. W dawnych Chinach dobry kucharz miał rozległą wiedzę medyczną, a na cesarskich
dworach był jedną z ważniejszych osobistości. Jego wiedza miała kluczowy wpływ na długowieczność dynastii. Na północy Chin dominują dania mączne – makarony, pierożki, chleby na parze oraz mięso. Na wschodzie mięsa i ryby duszone w gęstych sosach, a kuchnia syczuańska łączy w sobie aromaty indyjskich przypraw z tradycją Chin. Europejczycy pokochali japońskie sushi, tofu i zupy miso. Kuchnia ta charakteryzuje się prostotą i minimalizmem. Japończycy znani są z szerokiego zastosowania darów morza: surowe ryby, najdziwniejsze owoce morze, wodorosty. W odróżnieniu od kuchni chińskiej smaki nie mogą się mieszać. Potrawy podaje się w małych porcjach, delikatnie przyprawione. Najczęstszym dodatkiem do dań jest ostry, zielony chrzan – wasabi i kandyzowany imbir, które mają za zadanie zatrzeć smak poprzedniej potrawy i przygotować biesiadnika na nowe, kulinarne doznanie np. trującą rybę fugu. W swojej kuchni często korzystają również z misa - rodzaj pasty ze sfermentowanej soi czy dashi - bulionu z suszonych ryb. Swoje dania popijają zieloną herbatą z kardamonem i sake.
BULION DASHI
Składniki: 1 l wody 6 g wodorostów konbu 30 g płatków z tartej ryby bonito (katsuobushi) Do garnka należy wlać wodę i dodać wodorosty konbu doprowadzając wywar do wrzenia. Jak tylko zacznie wrzeć konbu należy wyjąć, zmniejszyć ogień i zebrać pozostałości wodorostów z wierzchu wywaru. Zdjąć z ognia, dodać płatki tartej ryby. Nie gotować. Szybko przecedzić wywar przez papierowy ręcznik kuchenny. Niektórym Tajlandia może się kojarzyć z Bridget Jones i rozwiniętym przemysłem erotycznym, ale przede wszystkim to street food! Ulice Bangkoku tętnią życiem. Słodkie owoce mieszają się z mięsem i owocami morza. Na ulicy zjesz smażony ryż z brokułami, grillowane szaszłyki, makarony, suszoną wieprzowinę na deser kleisty ryż z mango czy khanom khrok – kokosowy pudding. Popularna jest również cha yen – mrożona herbata ze słodkim mlekiem, anyżem i nasionam tamaryndowca. Tajlandczycy w swojej kuchni stosują nieprawdopodobne połączenia, plastry surowej wołowiny podane z płatkami róży czy ogórki z orzechami ziemnymi. Do większości potraw stosuje się pastę z korzenia kolendry, chili i czosnku czy tamaryndę, owoc o niezwykłej kwaśności. Właściwie Tajowie z wszystkiego chcą zrobić
pastę. Z Tajlandi pochodzi również ulubiony przez wielu słodki sos chili.
TAJSKI KURCZAK ZAWIJANY W LIŚCIE PANDAN’U
Bardzo popularne danie w Bangkoku. Liść pandanu aromatyzuje i utrzymuje soki we wnętrzu, dzięki czemu kurczak wyjdzie nam bardzo miękki i soczysty. Składniki na 20 sztuk: 500g filetów z udek kurczaka 1,5 łyżki posiekanych korzeni kolendry 3 ząbki czosnku ¾ łyżeczki białego pieprzu 1 łyżka cukru palmowego 1,5 łyżki jasnego sosu sojowego 2 łyżeczki ciemnego sosu sojowego 1 łyżka chińskiego wina do gotowania Shaoxing (może być także wytrawne sherry) 1 łyżka oleju sezamowego 1 łyżka mleka 20 liści pandanu, dobrze oczyszczonych Na dip: 4 łyżki wody 2 łyżeczki ciemnego sosu sojowego 1 łyżeczka jasnego sosu sojowego 2 łyżki cukru palmowego ½ łyżeczki posiekanego imbiru 1 łyżeczka uprażonych nasion sezamu (opcjonalnie) Przygotowanie: Potnij kurczaka na 5 cm kawałki. Rozgnieć czosnek, biały pieprz i korzenie kolendry w moździerzu aż do
uzyskania konsystencji pasty. Przełóż pastę do miski. Dodaj sosy sojowe, cukier palmowy, wino, olej sezamowy i mleko. Dobrze wymieszaj.Dodaj kurczaka i obtocz dobrze w sosie. Przykryj całość i włóż do lodówki na co najmniej godzinę. Zarumień nie używając tłuszczu sezam na średnim ogniu.W garnuszku podgotuj na średnim ogniu składniki sosu aż zaczną gęstnieć (około 5 minut). Wyjmij kurczaka z lodówki, zawiń w liście (1 kawałek kurczaka na 1 liść). Wymaga to odrobimy wprawy więc prawdopodobnie ostatnie 5 liści wyjdzie Ci najlepiej. Smaż zawiniętego kurczaka na średnim ogniu przez 5 minut na każdą stronę, aż do zbrązowienia. Większe kawałki mogą potrzebować trochę więcej czasu. Dodaj nasiona sezamu do sosu i podaj w miseczkach jako dip. W Europie dość popularny jest wietnamski rosół zwany pho, podawany z makaronem ryżowym, mięsem i różnymi dodatkami. Najczęstszymi dodatkami są: sos rybny – nouk mam – nadający niepowtarzalny smak potrawom i trawa cytrynowa. Wietnamczycy jako przyprawę stosują również cukier, często poddając go procesowi karmelizacji. Z tego kraju pochodzą również znane i lubiane sajgonki – nem. Farsz złożony z mięsa, warzyw czy krewetek, mieszany na różne
s. 37
sposoby zawija się w papier ryżowy i przysmaża. Tą przekąskę często możemy zjeść w dobrze znanych w Polsce tanich, wietnamskich barach.
WIETNAMSKA ZUPA PHO
Jej pochodzenie nie jest do końca znane, wiadomo o niej dzięki przekazowi ustnemu. Powstała w Wietnamie 100 lat temu pod wyraźnym wpływem kuchni kolonialnej. Składniki: Wywar: 1,5 kg kości wołowych ze szpikiem i chrząstkami 0,5 kg karkówki wołowej, podzielonej na 2 części duży kawałek obranego świeżego imbiru (około 10 cm), przeciętego wzdłuż, lekko rozbitego tępą krawędzią noża i lekko przypalonego nad ogniem (podobnie jak cebulka do polskiego rosołu) 2 cebule, obrane i przypalone nad ogniem 2,5 łyżki sosu rybnego 2 łyżki cukru 6 całych gwiazdek anyżu, uprażonych na patelni 4 całych ząbków czosnku, lekko uprażonych na patelni 1 łyżka soli Noodle i wołowina: 300 g cienkiego makaronu ryżowego, przyrządzonego wg opisu na opakowaniu 100 g polędwicy wołowej, lekko zmrożonej, następnie pociętej na bardzo cieńkie plasterki w poprzek włókien Przybranie: pół cebuli, drobno posiekanej 2 szczypiorki, drobno pocięte 1/4 kubka posiekanej kolendry 300g kiełków fasoli mung (świeżych lub z puszki) 6 gałązek tajskiej bazylii 4 tajskie małe papryczki chili 1 cytryna pocięta na ćwiartki świeżo zmielony czarny pieprz Przygotowanie: W dużym garnku gotujemy 3.5 litra wody. Do drugiego garnka wkładamy kości i karkówkę wołową, doprowadzamy do wrzenia i gotujemy na dużym ogniu przez 5 minut, co pozwoli oczyścić kości i mięso. Następnie przekładamy kości i mięso do pierwszego garnka z gotującą się wodą. Kiedy woda ponownie się zagotuje, zmniejszamy
s. 38
ogień często usuwając szum i tłuszcz z powierzchni wody. Dodajemy opalony imbir i cebulę, sos rybny i cukier. Gotujemy na wolnym ogniu aż mięso zrobi się miękkie (około 40 minut). Wyjmujemy jeden z kawałków karkówki i zanurzamy w zimnej wodzie przez 10 minut żeby mięso nie ściemniało i nie wyschło. Następnie osuszamy mięso i tniemy na cienkie kawałki i odstawiamy. Resztę wywaru z drugim kawałkiem mięsa gotujemy przez kolejne 50 minut po czym dodajemy gwiazdki anyżu i ząbki czosnku i gotujemy jeszcze przez 30 minut. Po tym czasie usuwamy anyż i czosnek z wywaru. Dodajemy sól i kontynuujemy gotowanie wywaru na wolnym ogniu aż do podania potrawy. Całkowity czas gotowania wywaru nie powinien być mniejszy niż 2 h. Wywar będzie wydawał się lekko za słonawy ale tylko do czasu dodania makaronu i przybrania. Wkładamy porcje gorącego makaronu ryżowego do misek, dodajemy kilka kawałków pociętej karkówki i surowych płatków polędwicy. Zalewamy to gorącym wywarem i przybieramy cebulką, szczypiorkiem i kolendrą. Serwujemy, dodatkowo posypując dowolnie do smaku kiełkami fasoli, ziołami, plasterkami papryczek chili, sokiem z cytryny i zmielonym czarnym pieprzem. Azjatycka kuchnia jest przede wszystkim zdrowa. Zjawisko otyłości,
zaburzenia krążenia czy inne choroby cywilizacyjne są obce w tej kulturze. Tradycyjna kuchnia pozbawiona jest nabiału. Do smażenia używają oleju sojowego czy sezamowego, unikając tłustego masła. Kwasy omega – 3 obecne są w tak popularnych w kuchni azjatyckiej rybach i owocach morza. Dużo częściej używa się drobiu niż czerwonego mięsa, a na deser podaje świeże owoce. Warzywa są podstawą w tej kuchni, im świeższe tym lepsze. Zawierają ułatwiające trawienie enzymy, witaminy i są niskokaloryczne. Przygotowane na parze czy w woku nie tracą swoich wartości. Soja ma korzystny wpływ na wygląd cery, syci na długo i może być świetnym zamiennikiem mięsa. W Japonii krąży przysłowie Jeśli chcesz być szczęśliwy przez godzinę, upij się. Jeśli chcesz zaznać szczęścia przez 3 dni, ożeń się. Jeśli chcesz mieć szczęście przez całe życie, jedz codziennie ryż. Jest lekkostrawny, bogaty w mikroelementy, działa odwadniająco. Ostre przyprawy stosowane przez Azjatów wspomagają trawienie, chili i imbir również spalanie tłuszczu. Lecznicze właściwości czosnku znane już były średniowiecznym mnichom, Azjaci chętnie stosują go do swoich potraw – działa bakteriobójczo i anty-nowotworowo. Trawa cytrynowa świetnie pobudza, a mięta i kolendra mają działanie uspokajające.
s. 39
Czas czynów. Z miłością do Kirgizji Kilkanaście dni, ponad 5 tysiące kilometrów na odcinku Kraków – Berlin – Stambuł – Biszkek – tyle dzieli nas od rozpoczęcia wolontariatu misyjnego w Kirgistanie.
Gabriela Dul Inicjatorem projektu Kirgistan 2014 i całego zamieszania jest Jezuickie Centrum Społeczne ,,W Akcji”, które co roku wysyła w różne strony świata wolontariuszy, by swoim zaangażowaniem nieśli pomoc potrzebującym. Na wakacje 2014 na misyjnej mapie wykreślono cztery kierunki: Kirgistan, Kenia, Nepal i Kazachstan. Część grup już zaczęła swoją posługę, inni, tak jak my, z niecierpliwością wypatrują w kalendarzach dnia wylotu. Czekają nas doświadczenia pewnie tak różne, jak odmienne są miejsca, do których zmierzamy, pragnienia jednak są podobne – chcemy naszą pracą nieść nadzieję w te wszystkie zakamarki, gdzie jeszcze na dobre się nie zadomowiła. Jest nas dziesięcioro: Ania, Beata, Gabrysia, Jula, Magda, Adam, Andrzej, Darek, Michał, Paweł. Za nami 9 miesięcy przygotowań – formacja duchowa w duszpasterstwie WAJ, nauka języka rosyjskiego, zbiórki środków finansowych i umacnianie więzi przyjaźni między nami. Do realizacji mamy dwie misje. Pierwszą jest przeprowadzenie
s. 40
“ Za nami 9 miesięcy
przygotowań – formacja duchowa w duszpasterstwie WAJ, nauka języka rosyjskiego, zbiórki środków finansowych i umacnianie więzi przyjaźni między nami. Do realizacji mamy dwie misje. obozu z języka angielskiego dla kirgiskich studentów. Nie będą to jednak tylko typowe zajęcia edukacyjne – razem wyruszymy na górskie wędrowanie, razem też spróbujemy stworzyć przestrzeń do międzykulturowego dialogu, by z otwartością wejść w codzienność kirgiskiego życia. Mamy również nadzieję, że jako polska reprezentacja spiszemy się całkiem nieźle i przybliżymy Kirgizom odległą – a może nie aż tak bardzo? – słowiańszczyznę. Naszym drugim zadaniem będzie zorganizo-
wanie zajęć dla tamtejszych dzieciaków – chcemy twórczo i niebanalnie wypełnić im wakacyjny czas, wydobywać i rozwijać ich talenty sportowe, plastyczne, muzyczne. Teraz jeszcze ostatnie przygotowania: pakowanie, dopracowanie programu zajęć z grupami, przygotowanie serc na to, co mają przyjąć... i ruszamy! Zapraszamy Was serdecznie do przebycia z nami z tej niezwykłej drogi po dzikich szlakach górskich czy głośnych miastach, a przede wszystkim ku drugiemu człowiekowi. Na ile kirgiskie warunku pozwolą, będziemy zamieszczać na naszej stronie i fanpage’u (http://kirgizja2014.wakcji.org; https://www. facebook.com/czasczynow) bieżące relacje i zdjęcia z wolontariatu. Już dziś prosimy Was też o modlitwę – za nas i za tych, z którymi przyjdzie nam się spotkać. Byśmy byli dobrymi narzędziami w Jego rękach.
s. 41
TEMAT NUMERU
Na dwóch kółkach przez świat Od 2007 roku oblackie duszpasterstwo młodzieży organizuje trwające nawet kilka tygodni zagraniczne wyprawy rowerowe, w których uczestniczy od kilku do kilkunastu osób. Zwiedzili już trzy kontynenty i wiele państw świata, dotarli do wielu ciekawych i ważnych miejsc. Wielu z nich spotkało Boga i bardzo konkretnie przemyślało swoje życie i powołanie. Coraz bardziej znani w środowisku podróżniczym, obecni w mediach, w tym roku postanowili jechać na… Księżyc. Kajetan Garbela
P
ierwszą podróżą była wyprawa do Wilna. Dwunastu śmiałków wyruszyło z Katowic 13 lipca, 20 dotarli do stolicy Litwy, zaś 23 wrócili do domów. Znając tempo ostatnich wypraw, dziś zajechaliby tam zapewne w 4-5 dni, ale wówczas, dla amatorów, jakimi była większość z nich, taka wyprawa i tak była wielkim wyczynem. Rok później, znów w dwunastkę i znów z Katowic, udali się na dwunastodniową podróż do Kijowa. W przeciwieństwie do Wilna, na miejscu czekała na nich prowadzona przez oblatów parafia, w której zostali ugoszczeni. W 2009 roku nastąpił przełom – ruszyło aż 25 śmiałków, po raz pierwszy rowerzyści postanowili odwiedzić więcej niż jedno państwo, udając się do Rzymu. Był to także pierwszy wyjazd, który ruszył z oblackiego centrum formacyjnego w Kokotku koło Lublińca, a także pierwszy, z którego relacje można było co dzień śledzić na stronie Niniwy. Kolejne zmiany przyniósł ze sobą rok 2010 i wyprawa piętnastu rowerzystów do Jerozolimy – a więc pierwsza na inny niż Europa kontynent, a także pierwsza tak mocno nagłośniona w mediach oraz pierwsza posiadająca
s. 42
“ Z kolei w 2013
roku miała miejsce najbardziej ekstremalna z dotychczasowych wypraw – jej celem była prowadzona przez o. oblata Karola Lipińskiego parafia w Wierszynie, rosyjskiej wiosce na dalekiej Syberii. swoją oficjalną nazwę i intencję. Hasłem był „Rajd 3,6” a intencją modlitwa za głodującą Afrykę, ponieważ według danych właśnie co 3,6 sekundy jedno afrykańskie dziecko umiera z głodu. W związku z tą wyprawą powstała także pierwsza książka – relacja z trasy, teraz po każdej podróży Niniwa Team wydaje książkę opowiadającą o niej. Rok później udali się z kolei do Maroka na „Tour de Mazenod” (święty Eugeniusz de Mazenode był założycielem Zgromadzenia Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej, do niego zaś należy o. Tomek i jemu podlega Niniwa), odwiedzając po dro-
dze Marsylię – bardzo ważne dla św. Eugeniusza i oblatów miasto, Madryt, w którym odbywały się właśnie wówczas Światowe Dni Młodzieży, oraz Fatimę i Gibraltar. Rok 2012 przyniósł wyprawę na Nordkapp – była to „Misja BVI”, więc jak łatwo się domyśleć, uczestnicy modlili się za Ojca Świętego Benedykta. Z kolei w 2013 roku miała miejsce najbardziej ekstremalna z dotychczasowych wypraw – jej celem była prowadzona prze o. oblata Karola Lipińskiego parafia w Wierszynie, rosyjskiej wiosce na dalekiej Syberii. Tamtejszy kościół obchodził właśnie stulecie, zaś sama wioska zwana jest „małą Polską”, gdyż zamieszkują ją potomkowie Polaków, dobrowolnie przybyłych tam w czasach caratu. Ta wyprawa była pod wieloma względami szczególna - trwała najdłużej – od 3 maja do 18 lipca, jej uczestnicy pokonali najwięcej kilometrów – aż 8380, zaś w samej Wierszynie na ślubnym kobiercu stanęła dwójka jej uczestników – Sara i Piotrek (gdyby ktoś miał wątpliwości – ten ślub był już wcześniej zaplanowany, myśl o nim nie powstała w trakcie wyprawy ;)). Udało im się także osiągnąć maksymalną ilość przebytych
w ciągu jednego dnia kilometrów – było ich aż 316, pierwszy raz odważyli się także na dwudziestoczterogodzinną jazdę (w trakcie której oczywiście robili krótkie przerwy). Tegoroczna wyprawa ma być także unikalna – może się to wielu wydać dziwne, ale jej cel nie jest znany! Znana jest tylko data – 4 sierpnia – 14 września, zaś o trasie i ostatecznym celu będą decydować internauci za pośrednictwem strony www.niniwateam. pl. Od organizatorów można usłyszeć żartobliwe stwierdzenie, że taki charakter wyprawy może doprowadzić ją nawet na Księżyc. Jeśli więc chcesz mieć wpływ na to, gdzie dotrą tegoroczni śmiałkowie, śledź tę stronę od początku sierpnia do połowy września i wybieraj, gdzie mają się w danym dniu kierować! Mimo tak wielu różnic, wszystkie wyprawy mają ustalonych bardzo wiele cech wspólnych. Każdego dnia uczestnicy muszą pokonać minimum 150 km, każdy z nich musi jechać z własnym bagażem (po 30 km) i bez pomocy samochodu technicznego. Każdy z nich musi posiadać kask, od czasów Rajdu 3,6 każdy otrzymuje także specjalny strój kolarski ze swoim nazwiskiem. Członkowie wyprawy nie mogą także organizować sobie w jej trakcie żadnych noclegów – nazywają to „jazdą na wiarę”, bo przecież nie mogą niczego przewidzieć, nie są pewni, czy ktokolwiek ich ugości czy nawet otworzy drzwi swego domu, ale jednak zdają się na Opatrzność. Jak twierdzą, Bóg nigdy ich nie zawiódł, a jak można wyczytać na ich stronie: „Można by mnożyć ekstremalne sytuacje, w których nas ratował. Od nocnych wypadków począwszy (jeździmy również nocą, jeśli dzienny skwar Hiszpanii lub Syrii nam na jazdę nie pozwala), przez ludzką życzliwość, podarowaną zgrzewkę Coli, aż na miejscu na zrobienie tygodniowego prania skończywszy.” Tak więc, poza sprawdzianem wytrzymałości fizycznej i psychicznej, każdy śmiałek poddawany jest także sprawdzianowi zaufania Bogu, dzięki któremu można przez wiele dni, w różnych warunkach pogodowych, cały czas w tym samym towarzystwie pedałować przez kraje tak odległe od własnej ojczyzny.
s. 43
Oczywiście cały czas wspierają ich modlitwy – tak rodziny i bliskich, jak i młodzieży z Niniwy oraz oblatów. Pomysłodawcą i liderem każdej wyprawy jest o. Tomek Maniura OMI, oblat i założyciel NINIWY. Jak sam mówi, nie wie, czy słowo „pasja” najlepiej oddaje jego stosunek do rowerów. Przywołuje także swoje pierwsze doświadczenia z rowerami w ogóle, mówiąc: - Na pierwszą wyprawę zabrał mnie tata, gdy na 1-szą Komunię dostałem mały rowerek Domino. Pojechałem z tatą do wujka do Tarnowskich Gór, prawie 30km, w większości przez lasy. Dla mnie to było coś ogromnego, nieprzewidywalnego, nieznanego. Nie mogłem zrozumieć skąd tata znał cały ten świat, że on się nie pogubił w drodze. Cieszyłem się, że przejechałem tyle kilometrów, przez cały wielki las. I z latami to jakoś się rozwijało. Jak mówi, pomysł pierwszej wyprawy do Wilna pochodził od młodych, z którymi działał w swojej ówczesnej parafii w Katowicach, ale potem Bóg to prowadził, a przełożeni wspierali. - Nie było od razu planu na kolejne wyprawy, na intencje, charakter ewangelizacyjny czy książki. Młodzież oczekuje stawiania konkretnych wymagań, nie szuka nudy i nijakości. Młodzi chcą się sprawdzić i szukają Boga przez silne doświadczenie. Jeśli chodzi o wyższych przełożonych, to dwóch kolejnych prowincjałów błogosławi i wspiera nas. Od wyprawy do Jerozolimy miałem ze strony prowincjała bardzo konkretne wsparcie w postaci słów uznania czy gratulacji. Ojciec wskazuje także na aspekt ewangelizacyjny wypraw: - Samo pokazywanie uczestnikom, że Ewangelia działa jest najbardziej ewangelizacyjne. Przez relacje i przekaz medialny tysiące ludzi widzą, jak Bóg konkretnie działa w naszej rzeczywistości. Dzielimy się prawdziwą przygodą w sposób radosny, pokazując przy tym sens walki o wytrwałość, o miłość wobec tych, z którymi się jedzie. Mówi także o mocnym przekonaniu, że jego dzieło prowadzi i rozwija sam Bóg i że jeśli On będzie chciał, to kolejne wyprawy dojdą do skutku.. Sam ojciec Tomek chciałby bardzo wybrać się w wyprawę do Niniwy, niczym biblijny prorok Jonasz.
s. 44
s. 45
ROZMOWY
ABW
potrzebuje reform
Jak powtarza wielu ekspertów od kilku lat, polski system w wielu jego gałęziach potrzebuje reform. Jedną z nich tworzą służby specjalne, które w istotny sposób odpowiadają za bezpieczeństwo naszego kraju. Dr Witold Mazurek, przybliżając sposób działania służb specjalnych, opowiada dlaczego również i ABW powinno ulec reformie.
Potr Zemełka
J
aka jest rola służb specjalnych w Polsce i świecie?
W.M.: Ogromna. Każde państwo, które chce aktywnie brać udział w polityce wewnętrznej jak i zagranicznej musi posiadać służby specjalne. Jest to związane z tym, że polityka każdego państwa przeważnie rozgrywa się nie tyle na arenie międzynarodowej, o czym regularnie informują nas media, ale w kuluarach. Więc w działalności tych służb specjalnych najważniejszą rolę pełni informacja i dostęp do niej. Ponadto zarówno u początku tej instytucji jak i dziś służby specjalne są ściśle powiązane z najwyższymi ośrodkami władzy. Taka sama zasada dotyczy służb polskich. Jak dokładnie wygląda to w przypadku Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego? W.M.: Nadzór nad ABW sprawuje premier jak również kolegium do spraw służb specjalnych, a z kolei służby specjalne wojskowe podlegają ministrowi obrony, więc jest to szczebel niżej. Czy to oznacza, że służby cywilne mają większe uprawnienia od wojskowych?
s. 46
“Zastanawiam się
też, dlaczego nie wybrano innej pory na przeprowadzenie czynności albo dlaczego przed zdarzeniem nie wzmocniono na tyle sił by nie doszło do często wyśmiewanej przez media szarpaniny z dziennikarzami „Wprost”. Dla mnie osobiście to wydarzenie jest dowodem na to, że polskie służby specjalne wymagają gruntownej reformy. W.M.: Taki podział wynika z tego, że jedyną władzą krajową do spraw bezpieczeństwa jest ABW i ona pełni w kanonie służb specjalnych rolę nadrzędną. Ma ona nadzór cywilny i podległość wyższą, bo podlega pod premiera i bezpośrednio również pod ministra. Oczywiście szefowie służb
ABW i AW są w randze ministerialnej, nie mniej jednak nadzór sprawowany jest przez premiera, gdzie w wojsku jest przez ministra, który podległy jest premierowi. Jeśli chodzi o zakres działalności służb wojskowych to dotyczy on kwestii związanych z sprawami typowo wojskowymi np. zakup sprzętu militarnego. Z kolei ABW również może operować na tym polu tyle, że w mniejszym stopniu, ponieważ nie jest to jej rodzima dziedzina, którą są sprawy cywilne. Ale ABW może zastępować służby wojskowe w kwestiach przetargów na zakup broni? W.M.: Myślę, że tak. Ale trzeba dodać, że ewenementem w skali światowej jest to, że nasze służby specjalne, nie wszystkie, mam tu na myśli ABW, posiadają uprawnienia do prowadzenia postępowań dochodzeniowo - śledczych. Czyli nasza służba ma w swojej strukturze takie piony, które na polecenie uprawnionej do tego osoby mogą dokonać aresztowania podejrzanego. Był plan żeby te uprawnienia zostały przekazane innym służbom, jednak na ten czas to się nie zmieniło. To właśnie w ramach tych upraw-
nień ABW wkroczyło do redakcji „Wprost”? W.M.: Dokładnie. Jest taki projekt przygotowany, dotyczący reformy służb specjalnych w Polsce - i ja też powiem szczerze skłaniałbym się ku tej drodze - który wydzieli kwestie dochodzeniowo-śledcze, kwestie ekonomiczne, kwestie proliferacji broni do innych służb, powołanie pewnych koordynatorów. Czyli należałoby stworzyć oddzielną służbę wydzielona z matecznika służb zajmująca się tymi kwestiami. Czyli system jaki obowiązuje w ABW jest teraz niedoskonały. W.M.: Mając na uwadze praktykę i doświadczenie innych służb specjalnych z innych krajów. Weźmy pod uwagę choćby służby niemieckie czy służby amerykańskie, które mają bogatsze doświadczenie w swojej działalności i nie mają tych uprawnień, a funkcjonują dobrze, to uważam, że nasza służba też nie powinna mieć takich uprawnień albo powinny je mieć wszystkie. Czy takie rozdzielenie uprawnień jakie jest dotychczas może mieć wpływ na pracę służb? W.M.: Oczywiście, często dochodzi do sytuacji, w której różne służby specjalne , jak się okazuje na końcowym etapie pracują nad jednym zagadnieniem. Wynika to przede wszystkim z faktu, iż działania operacyjne posiadają najwyższą klauzulę tajności, więc zgodnie z obowiązującymi przepisami w tym zakresie, naturalnym jest, że służby nie informują się wzajemnie
jakie i gdzie prowadzą działania. Ale najważniejszą przeszkodą, którą mam na myśli jest fakt braku uprawnień np. SKW do, ujmę to kolokwialnie czynności związanych z zatrzymaniem sprawców przestępstw i wtedy musi nastąpić przekazanie sprawy do służby posiadającej takie uprawnienia, czyli ABW. I ta sytuacja stanowi kuriozum. Moim zdaniem, uprawnienia, o których mówimy winne podlegać jurysdykcji np. koordynatora służb specjalnych, wszystkich służb specjalnych, który posiadał by potrzebne uprawnienia. Wracając do akcji ABW w redakcji „Wprost”. Dlaczego to ABW brało udział w tej akcji? W.M.: Jak już wcześniej mówiłem wynika to z uprawnień jakie posiada ABW. W innych krajach w takiej akcji udział brałaby Policja, ponieważ służby specjalne takich uprawnień nie posiadają. Ponadto tutaj kwestia dotyczyła najwyższych funkcjonariuszy państwowych. Jakby Pan ocenił przeprowadzoną akcję? W.M.: Przede wszystkim chciałbym zwrócić uwagę na jedną podstawową rzecz, która w całej krytyce medialnej jest pomijana. Chodzi o sposób działań ABW, które co istotne nigdy nie działa samo tylko w oparciu o polecenia prokuratury. Tak też było w tym przypadku i jeśli chodzi o ewentualne oskarżenia dotyczące podjęcia decyzji o przeprowadzeniu tej akcji to powinny one podać pod adresem właśnie prokuratury. Nato-
miast jeśli chodzi o sposób przeprowadzenia tej operacji to uważam, że ABW pod względem wizerunkowym na pewno dużo straciło. Zastanawiam się też, dlaczego nie wybrano innej pory na przeprowadzenie czynności albo dlaczego przed zdarzeniem nie wzmocniono na tyle sił by nie doszło do często wyśmiewanej przez media szarpaniny z dziennikarzami „Wprost”. Dla mnie osobiście to wydarzenie jest dowodem na to, że polskie służby specjalne wymagają gruntownej reformy. Wspomniał Pan wcześniej o tym, że informacja pełni najważniejszą role w działalności służb specjalnych. Czym jest ta informacja? W.M.: Tym czym woda dla ryby. Bez informacji, bez dostępu do niej, służby szczególnie specjalne nie mają racji bytu w dzisiejszym świecie. Ponadto bez informacji państwo nie może właściwie kreować polityki. Informacja jest bardzo istotna z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa a szczególnie informacji tzw. wyprzedzającej. Jak się to tyczy polityki zagranicznej? W.M.: Informacja jest o tyle istotna, że wiele rzeczy odbywa się w kuluarach, gdzie wiele rzeczy jest wcześniej uzgadnianych, zanim oficjalne wersje zostaną przekazane opinii publicznej. I od zdobywania tego typu informacji Polska oraz inne państwa posiadają swoje agencję wywiadowcze. Czyli nie jest tak, że podpisywanie jakiś umów pomiędzy państwami ogranicza się jedynie do wcześniejszych
s. 47
i SKW. Czy za czasów WSI, mieliśmy faktycznie do czynienia z zagrożeniem ze strony służb rosyjskich, które mogły oddziaływać na nasze służby? W.M.: Nie jest tajemnicą, że wtedy kiedy tworzono Wojskowe Służby Informacyjne, a także kiedy one działały, ośrodki szkolenia funkcjonariuszy były w Moskwie. Czyli automatycznie to domniemanie wydaje się być słuszne. Dotyczy to zarówno funkcjonariuszy, którzy wcześniej służyli w służbach PRL-u, ale także tych, którzy zostali powołani w okresie późniejszym. Tutaj pasuje przysłowie, które mówi, że czym łodyżka za młodu nasiąknie tym na starość trąci. Więc obawy, że oficerowie służący w WSI mogą pracować dla dwóch stron bądź nieefektywnie dla jednej z nich były jak najbardziej słuszna. Czy likwidacja WSI oraz powołanie w miejsce tych służb SWW i SKW było słuszną decyzją?
negocjacji oraz ostatecznego uściśnięcia dłoni pomiędzy przedstawicielami rządowymi? Jaka w tym wypadku jest rola służb specjalnych? W.M.: Trudno mi powiedzieć, jednoznacznie, ale doświadczenie podpowiada mi, że dość ważna Można by się odnieść do kwestii - czego dotyczą negocjacje, jakiej sfery funkcjonowania państwa. Innego zaangażowania służb, będą wymagały negocjacje dotyczące sfery naukowej a inne sfery obronnej czy energetycznej. Do tego dodam, że najważniejsze są informacje wyprzedzające. To dzięki nim możliwym stają się odpowiednie kierunki działań. Ważnym, także w ocenie danej rzeczywistości są informacje zawarte w mediach ogólnie dostępnych( Internet itp.), których analizowaniem zajmują się piony analityczne, stanowiące istotną gałąź działalności każdej służby specjalnej w Polsce i na świecie. Czyli rozumiem, że służby specjalne mają istotny wpływ w polityce międzynarodowej, podczas podpisywania różnego rodzaju umów. Mówi Pan, że ważne są informacje wyprzedzające, czyli to służby mają je w jakiś sposób zdobyć, niekoniecznie legalny aby uła-
s. 48
twić negocjacje rządowi? W.M.: (śmiech) To już Pan powiedział. Czyli jeśli ABW skupiłoby się tylko na zdobywaniu informacji to ich praca była by bardziej skuteczna. W.M.: W mojej ocenie tak. Sytuacja taka, uprościłaby dystrybuowanie informacji, po ich wcześniejszej ocenie i sprofilowaniu do poszczególnych służb np. do CBA, SKW. I co najważniejsze, nie marnotrawiłoby się sił i środków każdej ze służb oddzielnie, co niewątpliwe wpłynęłoby na efektywność i ekonomikę i przejrzystość ich działań. Bo proszę się zastanowić, czy służba, która posiada szeroki wachlarz uprawnień jest w stanie skonsumować informacje ze wszystkich obszarów swojej działalności? Nasuwa mi się powiedzenie ,,..jak ktoś jest od wszystkiego, to jest od niczego”. Więc moim zdaniem reforma służb specjalnych jest nieunikniona, a czym prędzej będzie podjęta, tym lepiej dla Polski. Dla polskich służb III RP najważniejszym okresem wydaje się być czas weryfikacji oficerów służących w WSI, likwacji tejże służby i utworzenie SWW
W.M.: Decyzja była słuszna jednak z mojego punkty widzenia , likwidacja -praktyczne wykonanie tej operacji w kontekście zysków i strat dla bezpieczeństwa osobowego osób z nimi związanych było co najmniej nieostrożne. Dlaczego? W.M.: Służby specjalne to jest bardzo delikatna materia. Długofalowość w działalności tych służb oraz ciągłość w realizowaniu ustawowych zadań musi by zapewniana. Więc w tym przypadku nie da się , przynajmniej nie powinno likwidować jakiejkolwiek służby specjalnej jak zwykłej firmy, np. ogłosić jej upadłość, założyć nowej, czy zmienić nazwy, gdyż praca służb to praca na żywym organizmie, który dodatkowo jest bardzo czułym i jakakolwiek ingerencja w strukturę czy zasoby agenturalne, przeważnie prowadzą do nieocenionych strat dla bezpieczeństwa osobowego poszczególnych agentów i funkcjonariuszy ale również mogą spowodować obniżenie poziomu bezpieczeństwa kraju. Konkludując weryfikacja WSI moim zdaniem była potrzebna ale moje zastrzeżenia budzi forma jej przeprowadzenia, co na pewno spowodowało straty w odbiorze polskich służb
ROZMOWY specjalnych przez środowiska międzynarodowe ściśle związane ze służbami specjalnymi. Ale gdyby nie największa partia opozycyjna tej operacji w ogóle by nie było. Więc lepiej, że projekt został podjęty i mimo dużych kosztów mamy nowe służby czy może lepiej było tego nie ruszać? W.M.: Tą operację można było przeprowadzić lepiej. Podam przykład służb specjalnych Słowacji, gdzie podjęto decyzję, że służby się likwiduje całkowicie, i na ich miejsce tworzy się nowe służby. Nowi funkcjonariusze byli już szkoleni przez partnerskie służby specjalne USA czy innych państw, co pozwoliło na stworzenie całkiem nowych służb. Na gruncie polskim w kontekście likwidacji WSI winno być podobnie. I może tak by w perspektywie było, ale główną przeszkodą moim zdaniem była nieoczekiwana zmiana w przestrzeni politycznej. Miejmy nadzieję, że i na tym polu nastąpią zmiany, a wtedy na pewno gruntowna reforma w służbach specjalnych zostanie przeprowadzona.
Mówię tutaj o weryfikacji Służby bezpieczeństwa przy tworzeniu UOP. Czy Ci oficerowie, którzy zostali negatywnie zweryfikowani faktycznie porzucili swoje wcześniejsze kontakty zajęli się pracą niezwiązaną z ich wcześniejszym zajęciem czy może nadal utrzymują się pewne grupy, które w jakiś sposób mogą próbować oddziaływać na politykę naszego państwa? W.M.: Na pewno część z tych ludzi nie zaprzestała z dnia na dzień działalności, ale to musieliby być dalej zatrudniani w tego typu służbach. Myślę, również, że zgodnie z rotą przysięgi oficerem zostaje się nie tylko w służbie, ale też poza służbą także pewnie pomagają. Osobiście jednak uważam,
że jeśli taka osoba nie została zweryfikowana pozytywnie to powinna pożegnać się ze służbą na zawsze i nie powinna być dopuszczana w jakiejkolwiek formie do pracy na rzecz jakiejkolwiek służby państwu Polskiemu. Jak wygląda stan polskich służb dziś, czyli po utworzeniu już SWW i SKW. W.M.: Co do doboru osób dowodzących tymi służbami mogę powiedzieć, że jeśli ktoś wnikliwie czyta prasę od kilku lat to zauważy, że służbami specjalnym rządzi około 15 osób. I te 15 osób zmienia się, ewoluuje z jednej służby do drugiej, każda z nich zajmuje przeważnie stanowiska kierownicze. Mamy więc do czynienia z sytuacją
Zwłaszcza, że nie raz mówiło się o współpracy z USA w tej sprawie. W.M.: Dokładnie, dlatego możliwe, że sprawa zakończyła by się pomyślniej. Niemniej Jednak jestem pełen podziwu dla odwagi osób, osoby, która podjęła się tak skomplikowanej operacji, i powtórzę żywiąc nadzieję, że po zmianach na polu politycznym reformy służb specjalnych zostaną przeprowadzone. Spora część funkcjonariuszy WSI nie przeszła pozytywnej weryfikacji przez co nie mogła podjąć pracy w SWW czy SKW. Co się z nimi stało? W.M.: To już jest, że tak powiem objęte tajemnicą. Ale myślę, że część się zwolniła, cześć odeszła na emerytury, część uplasowała się w innych strukturach państwowych, więc, uprzedzając pana pytanie, niekoniecznie muszą pozostawać w innych służbach specjalnych. Chociaż nieodosobnione były przypadki, że by uniknąć negatywnej weryfikacji, osoby przenosiły się na ten czas do Policji, gdzie weryfikacja nie została przeprowadzona a później wróciły do służby.
kiedy oficer dowodzący daną służbą, zostaje najprawdopodobniej źle oceniony i przenosi się do sąsiedniej służby. Tam dostaje równie wysokie stanowisko co wcześniej. Zachodzi więc domniemanie, że skoro osoba ta nie sprawdziła się we wcześniejszej roli to nie sprawdzi się również w tej nowej. Na pewno ma to zły wpływ na pracę naszych służb. Z czym może to być związane? W.M.: Myślę , że w tej kwestii dużą rolę odgrywają rozgrywki personalne wśród osób wpływowych w państwie,
bo przecież wie Pan, że by powołać nowego szefa danej służby potrzebne są prócz rekomendacji także opinie ciał ustawowych a one - te ciała tworzone są przez osoby ściśle powiązane z rządzącą opcją polityczną. Często konstruowanym argumentem mającym potwierdzić złą pracę służb, jest stwierdzenie o tym, że w ostatnim czasie załapano mało szpiegów. Czy to ile szpiegów zostanie złapanych faktycznie odzwierciedla skuteczną bądź nie, pracę służb? W.M.: Powiem Panu, że nie. Dlatego, że każda ze służb specjalnych lubi
s. 49
pracę w ciszy. Stąd kwestia najwyższej klauzuli tajności tychże operacji. Ponadto i można to wyczytać w beletrystyce, największą porażką dla służb jest aresztowanie szpiega, ujawnienie tej informacji. Jeśli pojawia się informacja o ujawnieniu jakiegoś szpiega to powinniśmy domniemywać, że nie udało się go odwrócić w taki sposób by pracował na rzecz Rzeczpospolitej. Po za tym to, że ujawniono jeden przypadek nie oznacza że nie było ich więcej. Tylko, że jak już z treści mojej wypowiedzi można wywnioskować, o takich rzeczach się nie mówi. Takie informacje mogą wywołać skandal międzynarodowy. Co więcej, kontrwywiad w Polsce może nie działa na najwyższych obrotach, ale póki co jest skuteczny. Dlatego mówienie o tym, że służby działają miernie bo złapano jednego szpiega jest nie dość, że nie prawdziwe to jeszcze być może krzywdzące dla osób pracujących w kontrwywiadzie. Myślę, że miarą poziomu pracy służb dbających o bezpieczeństwo jest poczucie poziomu bezpieczeństwa obywateli, oczywiście z podziałem na jego sfery. Uważam, że gruntowna reforma służb specjalnych jest w stanie podnieść poziom i efektywność ich pracy. A co może zrobić kontrwywiad z takim szpiegiem? W.M.: Szereg czynności które są regulowane przez ustawę. Jak choćby dezinformowanie poprzez podrzucanie informacji takiemu szpiegowi mających na celu wprowadzenie w błąd służb przeciwnika dla których pracuje; rozpoczęcie gry operacyjnej mającej na celu wychwycenie jakimi informacjami zainteresowany jest wywiad przeciwny itd. Jeżeli już nie można zrobić niczego innego to za szpiegostwo grozi kara pozbawienia wolności o czym mówi kodeks karny. Dla funkcjonariuszy służb specjalnych zajmujących się kontrwywiadem, szpiegostwem, aresztowanie szpiega jest ostatecznością i swoistego rodzaju porażką, dlatego nie można wymagać, by aresztowania występowały tak często jak np. w CBA, CBŚ, czy policji, bo nie o aresztowania w kontrwywiadowczej działalności chodzi. A gdyby tak było to nasz kontrwywiad byłby
s. 50
nieskuteczny, więc praktycznie niepotrzebny. Osoby, które twierdzą inaczej zwyczajnie nie do końca rozumieją specyfikę pracy tego rodzaju służby i jest to zrozumiałe, bo ze specyfiką pracy kontrwywiadu, prócz funkcjonariuszy tam pracujących nie mogą zapoznać się pozostali funkcjonariusze pracujący w ABW . Jakie według Pana powinny zostać wprowadzone zmiany, które usprawniłyby pracę polskich służb specjalnych? W.M.: W służbach specjalnych w ogóle potrzebna jest gruntowna reforma. Ja bym się osobiście skłaniał do zarysu tej reformy o której wspomniałem wcześniej, a którą prezentuje największa partia opozycyjna. Oprócz tego w służbach powinna zostać wprowadzona kadencyjność stanowisk jak również odpowiedni dobór w kontekście może nie tyle konkursu na dane stanowisko ale bardziej uszczegółowienie kwestii merytorycznych jakimi powinien się cechować kandydat na stanowisko kierownicze. W takiej służbie powinno to być powiązane z latami służby, wykształceniem, odpowiednim cyklem szkoleń, itd. Dosyć dobrze jest to ujęte w ustawie i w rozporządzeniach o służbie więziennej. Służby specjalne to bardzo delikatna materia gdzie bardzo istotna jest praktyka, predyspozycje oraz inne parametry
jakimi powinni się cechować kandydaci do służb specjalnych. A niestety w praktyce najczęściej jest tak, że szefem bądź dyrektorem jakiegoś departamentu zostają osoby które wcześniej nie miały nic wspólnego ze służbami specjalnymi i taka sytuacja w mojej ocenie jest wręcz niebezpieczna. Takich sytuacji nie powinno być w ogóle, a zwłaszcza w służbach specjalnych.
Dr Witold Mazurek – absolwent Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie oraz studiów podyplomowych z zakresu bezpieczeństwa narodowego Uniwersytetu Warszawskiego. Po długotrwałym szkoleniu wojskowym w Wyższej Szkole Oficerskiej w Poznaniu, funkcjonariusz w areszcie śledczym w Krakowie. Po kilku latach służby wstąpił w szeregi ABW. W służbach specjalnych odbył szereg szkoleń wewnętrznych o charakterze tajnym oraz wykonywał służbę polegającą na analizowaniu i opracowaniu informacji. W 2012 roku obronił tytuł doktora nauka humanistycznych w dyscyplinie nauki o bezpieczeństwie na Uniwersytecie Przyrodniczo -humanistycznym w Siedlcach. W dniu dzisiejszym oficer rezerwy z wyższym stopniem oficerskim, adiunkt w Akademii Ignatianum w Krakowie, maż oraz ojciec dwójki dzieci.
s. 51
ROZMOWY
Słowo,
które rozjaśnia
życie
To, czego Jezus naucza w sferze etyki, w dużej mierze występuje też poza chrześcijaństwem. Również nauczanie na temat jednego Boga, który jest dobry, na temat nieprawidłowej sytuacji duchowej człowieka, a także konieczności wzywania pomocy z góry i wychodzenia ze swego egoizmu, pojawia się w różnych religiach i szkołach filozoficznych. Natomiast to, co jest w chrześcijaństwie absolutnie oryginalne, to Jezus jako osoba mówi dr hab. Marek Kita, filozof i teolog. Krzysztof Reszka
N
apisał pan książkę "Logos większy niż ratio", jako rozprawę habilitacyjną. Co chciał pan powiedzieć przez ten tytuł? Dr hab. Marek Kita: W tej książce zajmuję się analizą pewnych dwóch nurtów filozoficznych z przełomu XIX i XX wieku, które zajmowały się (mówiąc w uproszczeniu) kwestią rozumu w jego relacji do wiary. Na tle tej analizy szkicuję zarys pogłębionej wizji racjonalności, innej niż w tak zwanym racjonalizmie. Tytuł „Logos większy niż ratio” zawiera dwa określenia mogące się odnosić do rozumu, a pochodzące z dwóch tradycji: starogreckiej i wczesnochrześcijańskiej, oraz nowożytnej zachodnioeuropejskiej. Rozróżnienie między rozumem nazwanym po grecku: logos, a rozumem nazwanym po łacinie: ratio, ma oznaczać, że rozum to coś więcej niż nam się wydaje. Albo inaczej - umysł to coś więcej niż rozum. Rozum nazwany ratio, czyli ten rozum który liczy, kalkuluje, argumentuje, wnioskuje - jest tylko
s. 52
“Prawda o Bogu
objawiła się jako Człowiek. Jezus do tego stopnia wszedł w życie ludzi, że podzielił z nami również nasze cierpienia i śmierć, dał się zabić. Sięgnął samego dna ludzkiej egzystencji w ten sposób, że dotknął kondycji człowieka upodlonego, pobitego, zmiażdżonego, osamotnionego, zapomnianego jakby nawet przez Boga. wierzchołkiem góry lodowej. Umysł to jest coś więcej. Termin logos ma oznaczać umysł, który jest zanurzony w pewnym intelektualnym świetle, które nie pochodzi od niego... Rozu-
mowanie, kalkulacja, splata się w nim z intuicją. Później w mojej książce następuje analiza poglądów myślicieli, którzy wykazywali, że nasze głębokie zamyślenie nad zjawiskiem własnej rozumności pokazuje, że ta rozumność rozumiana głęboko (którą za przykładem scholastyków możemy nazwać intelektem) jest naprawdę dosyć tajemniczą rzeczą. Jest tropem wskazującym na jakiś wyższy Umysł, w stosunku do którego nasz umysł jest odbiciem. Czym jest Logos z punktu widzenia Ewangelii? Dr hab. M.K.: Termin Logos jest użyty w Ewangelii wg św. Jana, na samym jej początku – w tak zwanym Prologu. Zwykle w naszych przekładach biblijnych tłumaczymy ten termin jako "Słowo", bo to jest jedno z jego znaczeń. Ale logos może oznaczać także "mowę" i „rozum”, może znaczyć również "sens". W Biblii te znaczenia się przeplatają i współistnieją. Uważny czytelnik Biblii wie, że ma ona w sobie liczne pokłady
znaczeń. Wiedzieli to także rabini żydowscy i ojcowie Kościoła - oni mieli świadomość, że można wciąż powracać do tych samych tekstów Pisma Świętego i wydobywać z nich coraz to nowe sensy. Natomiast w starożytnej Grecji terminem "logos" posługiwali się np. stoicy i Heraklit z Efezu. Nazywali tak Rozum o charakterze boskim, który rządzi światem. Zdawali sobie sprawę, że świat jest nacechowany pewnym porządkiem, ładem (greckie słowo „kosmos” oznacza właśnie „ład”) i dopatrywali się za tym ładem i porządkiem jakiegoś wyższego Rozumu. Nie chcę przy tym wcale twierdzić, że autor Ewangelii Jana musiał czytać stoików lub Heraklita, czy choćby tylko Filona z Aleksandrii - żydowskiego myśliciela, który terminem "Logos" określał Bożą Mądrość przejawiającą się w świecie. Być może autor Ewangelii mógł się otrzeć o poglądy Filona. Ale niezależnie od wszystkiego jest faktem, że z natchnienia Ducha Świętego ten termin został użyty na określenie Jezusa objawiającego się nam, jak również Jezusa żyjącego od wieków u Ojca. Użycie terminu "Logos" w Ewangelii Jana daje do myślenia. Oczywiście wszystkie możliwe skojarzenia, o których mówiłem,
nie wykluczają zwykłego rozumienia przez logos po prostu "słowa". Chrystus jest Słowem, które wyraża Boga. Bóg od wieków wyraża siebie w swoim przedwiecznym Słowie, które można też nazwać Jego Synem (choć nie w sensie biologicznym). Od wieków wypowiada siebie w pełni. To jest dość ciekawe, bo w komentarzu do modlitwy "Ojcze nasz", św. Maksym Wyznawca - ojciec Kościoła z VII w. - omawiając wezwanie "święć się imię Twoje" sugeruje, że kiedy mówimy "imię", możemy myśleć o Jezusie. Bo co to jest imię? To jest słowo które wyraża daną osobę. Jezus w tym znaczeniu może być też nazwany Imieniem Ojca. Tak nazywały Go pierwsze pokolenia chrześcijan, gdy wierzący przeważnie byli Żydami i pozostawali zakorzenieni w mentalności żydowskiej tego okresu. Oni często nazywali Syna Bożego słowem "Imię". To jest ważne, bo w judaizmie, który ewoluował już długo od czasów Mojżesza, słowa "Imię", używano dla zastąpienie świętego imienia Boga, którego się nie wypowiadało. Dlatego nawet do końca nie wiemy jak ono brzmiało. Raczej nie brzmiało Jehowa. Być może brzmiało tak, jak je piszą bibliści w niektórych wydaniach Biblii Tysiąclecia: Jahwe. Znamy je tylko w skróconej wersji "Jah" w słowie "Hallelujah" - czyli "Chwalcie
Jah". Pełne imię było wypowiadane jedynie przez arcykapłana i to raz w roku, w Dzień Pojednania. Później, odkąd została zburzona Świątynia, zanikł nawet ten zwyczaj. Do dzisiaj pobożni Żydzi, kiedy czytają Słowo Boże i natrafiają na imię Boga, to nie wymawiają tego imienia lecz zastępują je słowem "HaSzem", czyli właśnie "Imię". Jeśli więc pierwsi chrześcijanie nazywali Jezusa "HaSzem" - "Imię", to mamy tutaj aluzyjnie wyrażone rozpoznanie Boskości w Jezusie. Zarazem nazywanie Jezusa w ten sposób odpowiada nauczaniu Ewangelii według Jana, że Bóg wyraża siebie swoim wiecznym Słowem – niezwykłym, Boskim Słowem, które jest Osobą. To wyrażenie jest tak pełne, że Syn stanowi jedno z Ojcem. Wyraża naprawdę Jego naturę. A fakt, że „Logos” oznacza prócz "Słowa" również "Sens" oraz "Rozum", pozwala z kolei widzieć w tym Janowym terminie sugestię, że wszelkie przejawy mądrości i rozumu w świecie także w świecie pogańskim - mają coś wspólnego z Tym, który się potem objawił jako Jezus z Nazaretu. Tak to widział św. Justyn Męczennik z II wieku. Ten nawrócony filozof uczył, że Boży Logos był obecny w świecie jeszcze zanim stał się człowiekiem i że np. Sokrates, który kochał Prawdę, a Jezusa nie poznał (bo przecież żył
s. 53
ROZMOWY
za wcześnie), może zostać nazwany chrześcijaninem przed Chrystusem. Sokrates kochał Prawdę, kochał wieczną Mądrość, chociaż nie znał jej pełnego imienia. Proszono mnie abym przekazał panu takie pytanie: Czy to postać Jezusa jest warunkiem zbawienia czy uniwersalne prawdy, które On przekazuje? Czy w ogóle istnieją takie, które łączą każdą religię, jednoczą ponad wszelkimi podziałami, a których zrozumienie ma nam dać zbawienie? Dr hab. M.K.: Pytanie jest bardzo ciekawe i na czasie. Trwa obecnie dyskusja nad tym, co teologowie nazywają „chrześcijańskim roszczeniem” – polegającym na przypisywaniu Jezusowi roli ostatecznego Pośrednika Boga, na domaganiu się uznania Go za szczyt i pełnię Objawienia. Rozważa się, czy Jezus jako konkretny Żyd, a więc człowiek o określonej mentalności, żyjący na ziemi Izraela w I wieku naszej ery, w określonej kulturze, jest w stanie wyrazić pełnię prawdy o niewyrażalnym w sumie Bogu? W nurcie tzw. pluralistycznej teologii religii mówi się, że to niemożliwe, gdyż Boska Tajemnica nie daje się całkiem wtłoczyć w ramy jednego typu umysłowości (w tym przypadku semickiej). Mówi się, że jest właśnie pewna uniwersalna
s. 54
prawda, która się wyraża na różne sposoby, czy to przez Buddę czy przez Chrystusa, Krisznę, Konfucjusza, Mohammada i różne inne postacie religijnych nauczycieli ludzkości. Tak wygląda jedna z możliwych dróg odpowiedzi na to pytanie. Ale to nie jest moja droga myślenia i nie jest ona również do pogodzenia z wiarą w Jezusa, mówiącego: „Nikt nie przychodzi do Ojca inaczej, jak tylko przeze Mnie” (J 14, 6). Jak już mówiłem wcześniej: Logos Boży - ten uniwersalny wyraz Boga – faktycznie działa w świecie od samego początku i jakoś przemawia do wszystkich. Tak, jak mówi Księga Mądrości w Starym Testamencie: Mądrość przez pokolenia zstępując w dusze świętych, wzbudza przyjaciół Bożych i proroków (Mdr 7,27). Boża Mądrość, Boży Rozum działa w świecie, różnie nazywany a nawet nierozpoznany, anonimowo. I wszystko, co jest wśród ludzi dobre, piękne i prawdziwe, pochodzi od tego Bożego Logosu. Natomiast jeśli ten Logos objawia się jako Jezus z Nazaretu i się z Nim wyraźnie identyfikuje, to dla chrześcijanina pozostaje oczywiste, że Jezus jako Osoba JEST jedynym ostatecznym i pewnym wyrazem Boga. Nie byłbym chrześcijaninem, gdybym tak nie wierzył. Pytanie tylko, czy wierząc w ten sposób będziemy pamiętać, że
ten właśnie Jezus-Syn Boży działa również w świecie incognito. Oczywiście, można mi teraz zarzucić arogancję - powiedzieć, że patrzę na inne religie trochę protekcjonalnie: "No fajnie, fajnie, ale wy jednak poznajecie niewyraźnie i po trochu to, co ja znam w całej pełni". Z jednej strony można by uznać, że to nieładne z mojej strony. Z drugiej strony ja się zapytam, czy w gruncie rzeczy każda inna religia nie mówi tego samego ze swojego punktu widzenia? Ja się wcale o to nie obrażam, bo to jest normalne. Gdybym nie uważał, że Jezus Chrystus jest pełnią objawienia Boga, to bym za nim nie szedł. Z punktu widzenia muzułmanina jestem w błędzie, bo według niego dopiero Mohammad przyniósł najpełniejszą naukę Bożą, a buddysta uzna, że tkwię w pewnym złudzeniu, bo on uważa, że to Budda przeniknął we właściwy sposób naturę rzeczywistości… Ale ja mam prawo do mojego zdania – przy czym szanuję wszystko, co mają w sobie pięknego i mądrego buddyzm oraz islam, widząc w tych perełkach mądrości owoce oddziaływania Logosu-Chrystusa. A zatem, podsumujmy: Czy ważny jest sam Jezus, czy uniwersalne prawdy, które On głosi? Otóż Ewangelia wyraźnie mówi, że ważny jest Jezus jako Osoba. Jeśli chodzi
ROZMOWY o te prawdy, które głosi, to sporo z nich (a może nawet większość) daje się odnaleźć także w innych religiach i systemach filozoficznych. Popatrzmy na Dekalog – wartości w nim wyrażone mniej więcej odpowiadają każdemu ludzkiemu dążeniu do czegoś-Kogoś absolutnego (świętego), oraz do harmonii między ludźmi i uczciwego układania życia osobistego i wspólnego. Dziesięć Przykazań można by sparafrazować na przykład w taki sposób: „Będziesz wierny temu, co rozpoznałeś jako najważniejsze, co dla ciebie święte; będziesz szanować rodziców; nie będziesz krzywdzić drugiego człowieka, nie będziesz fałszywy; nie będziesz chciał niczego ani nikogo wykorzystać, nawet tylko w myślach”. Wartości obecne w Dekalogu dają się odnaleźć nawet w tak zwanym światopoglądzie laickim. On także czerpie z tradycji systemów religijnych, które kształtowały kulturę Europy - chcąc nie chcąc odwołuje się do dziedzictwa judaizmu i chrześcijaństwa. Nie ma czegoś takiego jak neutralna etyka, bo każda etyka musi się na czymś opierać, na jakichś wartościach. Neutralność to nijakość, a wartości zawsze są „jakieś”. W naszym przypadku chrześcijaństwo i judaizm tak mocno naznaczyły historię Europy, że nawet współcześni zwolennicy światopo-
glądu laickiego niechcący hołdują w jakiejś mierze chrześcijańskim przekonaniom (jakkolwiek hołdują im coraz mniej). Proszę wziąć "wolność, równość i braterstwo" - hasła Rewolucji Francuskiej. Niby skąd to jest wzięte? Dlaczego wszystkim ludziom mielibyśmy przyznawać wolność i równość, czemu praktykować braterstwo? To wcale nie jest takie oczywiste. Jeżeli odrzucimy wszystkie dogmaty, to sprawa jest dyskusyjna - czy naprawdę wszyscy są równi i czy każdy powinien być wolny. I dlaczego każdego mielibyśmy traktować jak brata... Te hasła, choć głoszone w opozycji do Kościoła, tak naprawdę mają źródło w Ewangelii, której niestety sami chrześcijanie nie byli wierni. Natomiast (abstrahując od zakłamania pięknej ideologii i okrucieństw rewolucji) niektórzy niewierzący, odrzucając dogmaty katolickie, realizowali w jakimś stopniu etykę chrześcijańską - trochę jak ten drugi syn z przypowieści Jezusa, co najpierw powiedział, że nie chce iść pracować w winnicy, ale w końcu poszedł. Takim synem okazali się niektórzy zwolennicy światopoglądu laickiego. A więc to, czego Jezus naucza w sferze etyki, w dużej mierze występuje też poza chrześcijaństwem. Również nauczanie na temat jednego Boga,
który jest dobry, na temat nieprawidłowej sytuacji duchowej człowieka, a także konieczności wzywania pomocy z góry i wychodzenia ze swego egoizmu, pojawia się w różnych religiach i szkołach filozoficznych. Natomiast to, co jest w chrześcijaństwie absolutnie oryginalne, to Jezus jako osoba. Istotą chrześcijańskiej Nowiny jest głoszenie, że ta Prawda, która przebłyskuje tu i tam w ludzkich sercach, nagle staje przede mną wcielona w Człowieka i przedstawia mi się. Co więcej, jako mój Brat podejmuje walkę o mnie, oddaje życie za moje szczęście i odzyskuje dla mnie pełnię życia na zawsze. Być chrześcijaninem, to właśnie tym się zachwycić, w to uwierzyć i tym żyć. To odkryć, że Prawda o Bogu, człowieku, świecie i życiu nie jest abstrakcją, nie jest ideą, tylko jest Osobą. Czyli ta Prawda uniwersalna, która odbija się wszędzie, podarowała nam samą siebie i pokazała ludzkie oblicze? Dr hab. M.K.: Tak! Tak... Prawda o Bogu objawiła się jako Człowiek. Jezus do tego stopnia wszedł w życie ludzi, że podzielił z nami również nasze cierpienia i śmierć, dał się zabić. Sięgnął samego dna ludzkiej egzystencji w ten sposób, że dotknął kondycji człowieka upodlonego, pobitego, zmiażdżonego, osamot-
s. 55
nionego, zapomnianego jakby nawet przez Boga. Pamiętamy ten moment z krzyża, kiedy wołał: "Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?". Nie myślmy, że Ojciec słuchał tego obojętnie - On w momencie Jezusowej śmierci rozdarł zasłonę na drzwiach głównego sanktuarium Jerozolimy, jak gdyby powtarzając izraelski gest żałoby, rozdarcie szat. Ta zasłona okrywała Bożą obecność, była rodzajem szaty Boga. Męka Syna musiała rozedrzeć Ojcu serce, ale chodziło o wyciągnięcie człowieka z sytuacji śmierci – dlatego Jezus nurkuje w śmierć. Chodziło o to, żeby wyjść naprzeciw człowiekowi nawet w sytuacji, gdy ten jest zaciętym wrogiem, żeby na dnie okropności zaszczepić miłość, a Jezus kocha do końca. Po czym mamy nowinę o jego zmartwychwstaniu, o Jego odzyskaniu w nowy zupełnie sposób wszystkiego, co specyficznie ludzkie. Jezus jest Człowiekiem już teraz absolutnie przemienionym, a ponadto dzięki swojemu zmartwychwstaniu wychodzi poza ograniczenia czasu i przestrzeni. Jezus zmartwychwstały jest współczesny każdemu człowiekowi i bliski każdemu miejscu. W tym sensie odkrywamy nowe oblicze tego Logosu, który przed erą Chrys-
s. 56
tusa gdzieś tam przebłyskiwał spod powierzchni każdego dobra, piękna i prawdy. On dalej tak przebłyskuje, ale dodatkowo objawiony poprzez życie i śmierć Nazarejczyka. I w tym momencie mamy znów do czynienia z sytuacją, że ten Zmartwychwstały pozostaje dla wielu ludzi nieznany. Ktoś mógł o Nim w ogóle nie słyszeć, albo mógł słyszeć, lecz nie przekonać się i przejść obok chrześcijańskiej nauki. Ale to nie zmienia faktu, że obiektywnie Jezus Chrystus - jak przypomina Sobór Watykański II "zjednoczył się jakoś z każdym człowiekiem". Towarzyszy w jakiś sposób każdemu człowiekowi, a co więcej, wszedł w jego upadki oraz cierpienia. Odkupił te cierpienia, niesie te cierpienia razem z nim. Jezus Chrystus jest takim "Bliźniakiem", towarzyszem każdego z nas, niezależnie od tego, czy człowiek Go świadomie zna, czy też nie. I w tym sensie nowina o jedyności Jezusa wcale nie zaprzecza nadziei, że ktoś się może zbawić w buddyzmie, czy hinduizmie itd. To, w jaki sposób dany człowiek odpowiada na tę ilość duchowego światła, jaką odbiera, jest jego dialogiem z Chrystusem, nieznanym z imienia. W Ewangelii świętego Mateusza, w 25 rozdziale, jest przypowieść, w której Jezus mówi o ludziach słyszących na Sądzie Ostatecznym słowa:
"Byłem głodny, a dałeś mi jeść, byłem spragniony, a dałeś mi pić...". Oni pytają: "Kiedy? kiedy?" - a On mówi, że wtedy, kiedy temu najmniejszemu, temu najmniej znaczącemu w czymś pomogli. Można by w tym momencie powiedzieć, że to jest rozliczenie człowieka z uczynków, a nie z wiary, podczas gdy chrześcijaństwo przecież się upiera, że wiara jest istotna, wręcz decydująca dla zbawienia. Ale ja się zapytam, czy człowiek jest w stanie zdecydować się na nakarmienie głodnego, napojenie spragnionego, przyodzianie nagiego, jeśli nie wierzy w sens takich czynów, nie wierzy głosowi sumienia mówiącego, że to należy robić? Jeżeli nie wierzy w wartość i godność człowieka? I tu już się ukrywa poniekąd wiara w Logos-Słowo przemawiające do sumień, a nawet w Boga, który stał się człowiekiem i ukrył się w człowieczeństwie, w to, że Bóg do nas przemawia przez ludzkie oblicze.
s. 57
EDUKACJA
Sukcesy i porażki maturzystów Znamy już wyniki wszystkich tegorocznych egzaminów zewnętrznych. Rezultaty maturzystów uzupełniły obraz efektów kształcenia w polskich szkołach. Minister edukacji w końcu zauważyła, że z nauczaniem matematyki jest coś nie tak. Joanna Kluzik-Rostkowska zapowiedziała, że resort przyjrzy się bliżej pracy nauczycieli. Kamil Duc
J
uż po ogłoszeniu wyników sprawdzianu po szóstej klasie oraz egzaminu gimnazjalnego dało się zauważyć, że z rozumowaniem i logicznym myśleniem polscy uczniowie nie radzą sobie najlepiej. Ale żeby dostrzegło to również Ministerstwo Edukacji Narodowej, musieliśmy poczekać na informacje Centralnej Komisji Egzaminacyjnej dotyczące tegorocznych maturzystów. To właśnie matematyka, czyli przedmiot opierający się głównie na rozumowaniu, stanowiła przeszkodę, której nie udało się pokonać jednej czwartej zdających. Dlatego też minister Kluzik-Rostkowska zaznaczyła w jednym z wywiadów, że resort zajmie się problemem prowadzenia lekcji matematyki, bo jest to dziedzina, w której szczególnie ważną rolę odgrywa dobry nauczyciel. Mam trochę obaw, bo jeśli działania skupią się na zmianach w programie, to nic dobrego z tego nie wyniknie. Co prawda pani minister powiedziała, że chodzi o pomoc pedagogom, ale kto wie, jak to się skończy. Do egzaminu dojrzałości podeszło prawie trzysta tysięcy osób. W tym około 66 proc. stanowili absolwenci liceów ogólnokształcących, 31 proc.
s. 58
“Matura w obecnej
formie zdawana jest od dziesięciu lat. W przyszłym roku po raz ostatni spotkają się z nią uczniowie techników, natomiast licealiści, którzy realizują już nową podstawę programową, zmierzą się z odmienioną formułą. uczniowie techników, prawie 2 proc. absolwenci liceów profilowanych i 1 proc. techników i liceów uzupełniających. W pierwszej najliczniejszej grupie odsetek sukcesów wyniósł 80 proc. W technikach maturę zdało 54 proc. piszących. W liceach profilowanych było to 42 proc., natomiast w pozostałych typach szkół wskaźnik ten nie przekroczył 15 proc. Łącznie maturę zdało 71 proc. piszących, 19 proc. ma prawo przystąpić do egzaminu poprawkowego w sierpniu, natomiast 10 proc. nie poradziło sobie z więcej niż jednym przedmiotem. Trudno nie zgodzić się z minister Kluzik-Rostkowską w jednej rzeczy, że matura to taki egzamin, który albo
się zdaje, albo nie. Sam uważam, że na tym etapie jak najbardziej powinna działać stanowcza weryfikacja pozwalająca polskim uczelniom zachować poziom. Dlatego nie byłoby nic złego w tym, że ponad jedna czwarta uczniów przystępujących do matury poniosło porażkę, gdyby nie stopień trudności i wymagania stawiane absolwentom szkół średnich. Próg trzydziestu procent, który pozwala zdać egzamin dojrzałości nie powinien stanowić większego problemu dla przeciętnego ucznia przy naprawdę minimalnym wysiłku włożonym w przygotowania. A to stawia nasz system oświaty w nienajlepszym świetle przy spadającym z roku na rok odsetku pozytywnie zaliczonych matur. Trzeba jednak postawić pytanie o konkretne obszary, w których należałoby działać. Zdecydowanie trzeba przyjrzeć się liceom ogólnokształcącym. Zdawalność matury na poziomie 80 proc. stanowi absolutną porażkę tego typu placówek. Wystarczy pomyśleć, że są przecież szkoły, gdzie wszyscy absolwenci osiągają sukcesy, więc muszą być również takie, gdzie z egzaminem dojrzałości nie radzi sobie więcej niż jedna piąta
uczniów. Dlaczego powinien nas ten fakt szokować? Z prostego powodu. Liceum ogólnokształcące ma tylko jeden cel. Przygotować młodzież do matury, z czym wiąże się kwestia przyjęcia na wybrane studia. Jeśli realizuje go tylko w osiemdziesięciu procentach, to nie wiem, czy możemy mówić o dobrej skuteczności. Weźmy pod uwagę, że kolejna spora część piszących zdaje pewnie egzamin, będąc ledwo nad kreską. Natomiast przed tymi 20 proc. osób, którym zabrakło wiedzy bądź też szczęścia, zamykają się drzwi uczelni. Skąd bierze się problem? Jednym z powodów jest oczywiście przyjmowanie do wielu szkół wszystkich chętnych. Niewiele punktów potrzeba absolwentowi gimnazjum, żeby dostać się dziś do liceum. Ale już nie każdemu chce się potem uczyć. A niestety systematyczność i sumienność stanowią podstawę osiągnięcia prawdziwego sukcesu, którym mogą być bardzo dobre wyniki na świadectwie maturalnym pozwalające wybierać spośród najlepszych uczelni. Tymczasem liceum stało się najprostszą drogą do otrzymania zaświadczenia o osiągnięciu upragnionych trzydziestu procent z kilku przedmiotów, co umożliwia dostanie się na jakiekolwiek studia, byle móc zdobyć wykształcenie wyższe. Warto również przyjrzeć się wyni-
kom z poszczególnych przedmiotów. Bez zastrzeżeń spoglądam tylko na języki angielski i niemiecki. Były one wybierane przez zdecydowaną większość zdających jako przedmiot obowiązkowy. Na poziomie podstawowym piszący otrzymywali średnio odpowiednio 69 proc. (mediana 74 proc.) oraz 68 proc. (mediana 70 proc.). Nie jest źle, biorąc pod uwagę, jak wygląda nauczanie języków w polskich szkołach. Widać korepetytorzy się spisali. Część pisemną z języka obcego zdało ponad 90 proc. maturzystów. A podejrzewam, że będzie coraz lepiej. Można zauważyć, że dzieci coraz chętniej uczą się w szkole angielskiego a także innych języków. Biorą udział w zajęciach dodatkowych z włoskiego, hiszpańskiego a nawet chińskiego. To zdecydowanie zwiększy w przyszłości ich szanse na zdobycie dobrej posady, o czym można przekonać się, czytając oferty pracy. Jeszcze kilka lub kilkanaście lat temu sprawne posługiwanie się obcym językiem nie było konieczną umiejętnością, więc wielu młodych ludzi, którzy dziś wchodzą na rynek pracy, robi co może, by odzyskać zmarnowany czas. Dlatego tak bogatą ofertę mają dla nas szkoły językowe oraz prywatni nauczyciele. Maturzyści nie popisali się natomiast jeśli chodzi o nasz język
ojczysty. Choć trzeba przyznać, ilość sukcesów na poziomie 94 proc. wypada całkiem dobrze na tle pozostałych przedmiotów obowiązkowych. Martwi tylko średnia, jaką osiągali zdający. Przeciętnie otrzymywali oni 51 proc. punktów, co stanowi również medianę wyników. Moim zdaniem powinni sobie radzić nieco lepiej. Znam oczywiście zasady, jakimi rządzi się matura z języka polskiego i chcę wierzyć, że od przyszłego roku, gdy się one zmienią, poprawie ulegną wyniki. Chodzi przede wszystkim o to, że treść wypracowania nie będzie oceniana pod kątem klucza. Egzaminator według własnego uznania przy ogólnych wskazówkach z CKE przydzieli odpowiednią liczbę punktów za każdy ze sprawdzanych obszarów sprawności językowej. Rezultaty pracy na zajęciach z polskiego na niższych etapach edukacji nie są złe, co pokazali szóstoklasiści i gimnazjaliści. Nie oznacza to jednak, że można pozostawić polonistów samych sobie. Już teraz to na ich barkach spoczywa odpowiedzialność za rzetelny przekaz wiedzy. Niestety program nauczania staje się coraz uboższy, więc ich rola w kształceniu społeczeństwa pod kątem poprawnego posługiwania się językiem jest szczególnie ważna. Największą porażką po raz kolejny okazują się być osiągnięcia matu-
s. 59
rzystów w obszarze przedmiotów ścisłych, a w szczególności w matematyce. Uczniowie sami wybierają biologię, chemię, geografię czy fizykę jako przedmioty dodatkowe. Można byłoby się zatem spodziewać, że są do nich świetnie przygotowani, a przynajmniej traktują te przygotowania bardzo poważnie. Wyniki jednak o tym nie przekonują. Z wymienionych wcześniej przedmiotów maturzyści uzyskiwali średnio odpowiednio 35, 46, 45, 36 proc. punktów na poziomie podstawowym oraz 53, 50, 53, 48 proc. punktów na poziomie rozszerzonym. O ile te drugie można uznać za niezłe, biorąc pod uwagę stopień trudności zadań, o tyle pierwsze pozostawiają wiele do życzenia. W tym wypadku nie mówimy o sukcesach, ponieważ wynik uzyskany z nieobowiązkowych egzaminów nie wpływa na zdawalność matury. Ale do grupy przedmiotów ścisłych należy także matematyka. Jako że na poziomie podstawowym jest ona obowiązkowa, stanowiła dla piszących przeszkodę na drodze do uzyskania świadectwa dojrzałości. Jak się okazało niezwykle trudną do pokonania. Poradziło sobie z nią jedynie 75 proc. maturzystów, którzy osiągali średnio 48 proc. punktów. Rozszerzenie wybrało dodatkowo ponad pięćdziesiąt tysięcy uczniów. Przeciętny wynik wyniósł 42 proc. punktów. Możemy twierdzić, że przecież są to trudne obszary nauki, ale wymagania stawiane przez szkołę nie są przesadzone. Każdy uczeń powinien być w stanie przyswoić z większym lub mniejszym wysiłkiem takie informacje. Problem z przedmiotami ścisłymi polega na tym, że wymagają one zrozumienia i naprawdę dobrego wytłumaczenia tematu przez nauczyciela. Wydaje się, że tego właśnie brakuje w naszych szkołach. Nie lepiej niż poprzednie prezentują się wyniki z wiedzy o społeczeństwie oraz historii. Średnie wyniki z tych przedmiotów to odpowiednio 46 oraz 47 proc. punktów na poziomie podstawowym i 46 oraz 54 proc. punktów na poziomie rozszerzonym. Maturzyści wydają się niewystarczająco przygotowani. Myślę, że każda szkoła z osobna powinna wyciągnąć
s. 60
wnioski. Ogólny poziom szkół średnich a zwłaszcza liceów ogólnokształcących spada. Elitarnymi nie są już typy szkół ale konkretne placówki, które przeprowadzają staranną selekcję przyjmowanych uczniów, stawiając im wysoką poprzeczkę. Matura w obecnej formie zdawana jest od dziesięciu lat. W przyszłym roku po raz ostatni spotkają się z nią uczniowie techników, natomiast licealiści, którzy realizują już nową podstawę programową, zmierzą się z odmienioną formułą. Powróci obowiązek zdawania przynajmniej jednego przedmiotu dodatkowego na poziomie rozszerzonym. Najwięcej jednak obaw dotyczy egzaminu ustnego z języka polskiego. Będzie on polegał na przygotowaniu krótkiej wypowiedzi na wylosowany temat w ciągu 15 minut. Rozmowa z komisją będzie się toczyła wokół tego zadania, ale może dotykać dowolnych zagadnień z wiedzy o języku. Efekty tych zmian w egzaminach zewnętrznych zobaczymy już za rok. Teraz ciężko jeszcze cokolwiek więcej o nich powiedzieć. Oby nieznane skłoniło uczniów do wytężonej pracy i dogłębniejszych przygotowań.
Naprawdę potrzebujemy coś zmienić w sposobie nauczania, by zachęcić dzieci i młodzież do poszerzania swojej wiedzy. Inaczej szkoły przestaną mieć sens, bo uczniowie zupełnie stracą zainteresowanie nauką. Może przesadzam, bo przecież zawsze byli ci, którzy uczyć się chcieli i ci, którzy szkołę omijali szerokim łukiem. Jednak dzisiaj prawie każdy codziennie korzysta z Internetu z dostępem do niemal wszystkich informacji, co dodatkowo wzmacnia w młodych poczucie, że zapamiętywanie czegokolwiek jest marnowaniem czasu. Jak widać nie motywuje ich nawet fakt, że przygotowują się do egzaminu dojrzałości decydującego o ich dalszej ścieżce edukacji. I choć daleki jestem od obwiniania MEN za jakiekolwiek wyniki, to nie można zgodzić się z minister Kluzik-Rostkowską, gdy nie widzi ona problemu w ilości 29 procent piszących, którzy matury nie zdali. Zainteresowania wymagają nie tylko nauczyciele matematyki, ale kilka innych wyraźnie kulejących obszarów oświaty. Pozostaje mieć nadzieję, że ktoś zechce wyciągnąć wnioski z tegorocznych wyników egzaminów zewnętrznych.
s. 61
Z ŻYCIA KOŚCIOŁA
Kościół bez propagandy Wakacje trwają. Ale jak to często powtarzają w tym czasie księża z ambony, od Boga nie ma wolnego. Nie próżnują zatem ludzie walczący o wolność sumienia, papieże ani siostry zakonne. Nie ustają również działania Watykanu przeciwko nadużyciom seksualnym księży.
Kamil Duc Ludzie walczą o swoje sumienia nie tylko w Polsce. W Stanach Zjednoczonych chrześcijanie także sprzeciwiają się prawom dotyczącym służby zdrowia. W ubiegłym roku w USA wprowadzono obowiązkowe ubezpieczenia zdrowotne. Każdy obywatel wybiera tańszą lub droższą opcję zapewniającą odpowiednio mniejszy bądź większy pakiet. W ten sposób niektórzy prowadzący własne firmy płacą za swych pracowników ubezpieczenie pokrywające koszty używania środków antykoncepcyjnych oraz wczesnoporonnych. Prawo, które nakłada na pracodawców taki obowiązek zostało zaskarżone przez właścicieli sieci sklepów Hobby Lobby. Rodziny Green i Hahn należą do wspólnot ewangelicznych. Powołali się na konstytucyjne prawo do poszanowania sumienia. Sąd Najwyższy USA przyznał im rację. Do tej pory odmówić płacenia ubezpieczenia mogły jedynie organizacje ściśle religijne. Teraz mają tę możliwość również firmy, których wszyscy właściciele są jednomyślni w poglądach antyaborcyjnych. Jako że Ameryka zawsze jawi się nam jako niedościgniony wzór, to może inaczej będziemy patrzeć na klauzulę sumienia z naszego podwórka. Tam szanują poglądy, jakie by one nie były. Decyzja sądu świadczy o tym, że w Stanach człowiekowi daje się możliwość życia w zgodzie z samym sobą. U nas ciągle próbuje się narzucać
s. 62
“ Filipiny próbują
przywrócić karę śmierci. W debacie głos zabrali tamtejsi biskupi. Episkopat wyraził swój sprzeciw, zwracając uwagę na to, że przez Jezusa poznaliśmy Ewangelię życia. społeczeństwu bez dyskusji absolutnie niekatolicką wolę. Filipiny próbują przywrócić karę śmierci. W debacie głos zabrali tamtejsi biskupi. Przypomnieli, że kraj podpisał konwencję ONZ i zobowiązał się do odejścia od takiej formy kary. Episkopat wyraził swój sprzeciw, zwracając uwagę na to, że przez Jezusa poznaliśmy Ewangelię życia. Według nich sprawiedliwość polega na zadośćuczynieniu za wyrządzone krzywdy oraz odbudowywaniu utraconych więzi w tym również społecznych. A kara śmierci nie umożliwia tego skazanemu. Nie sądzę, aby wśród katolików problemem było znalezienie zwolenników tego najsurowszego wyroku. Jednak zabicie człowieka niczego nie zmienia, nie naprawi nigdy popełnionych zbrodni i dodatkowo odbiera możliwość zadośćuczynienia, zrozumienia błędów i przemiany. Dlatego Kościół jak najbardziej powinien stać na straży poszanowania życia także zbrodniarzy.
Papież Franciszek odwiedził ostatnio włoską diecezję Campobasso-Boiano. Spotkał się tam z przedstawicielami świata pracy i przedsiębiorcami na uniwersytecie w Campobasso. Chciałbym zwrócić uwagę na dwie rzeczy, o których wspomniał Ojciec Święty. Pierwszą z nich jest troska o zapewnienie ludziom pracy i walka z bezrobociem. Ten problem dotyka bowiem coraz szerszej grupy społeczeństwa. Papież zaznaczył, że największego zmartwienia nie stanowi tu brak środków do życia, bo instytucje charytatywne mogą poratować potrzebujące rodziny żywnością czy innymi niezbędnymi artykułami. Najbardziej cierpi natomiast godność ludzka. Jeśli człowiek nie jest w stanie zapewnić najbliższym bezpieczeństwa i warunków do rozwoju, z pewnością nie czuje się z tym dobrze. Nie można tych kwestii rozważać tylko po względem ekonomicznym, ale trzeba zobaczyć w tym wszystkim człowieka z jego problemami. Podobnie wygląda to w przypadku wolnej od pracy niedzieli, o której także wspomniał na spotkaniu Ojciec Święty. Oczywiście zawsze będą tłumaczenia o milionowych stratach przedsiębiorców. Należy jednak zastanowić się, co stanowi lepszą opcję dla dobra człowieka. Dzień wolny, jak słusznie zauważa papież Franciszek, nie ma być przeznaczony wyłącznie dla katolików, by mogli w tym czasie pójść na mszę. Chodzi o to, by wśród przytłacza-
jących nas na co dzień obowiązków znaleźć chwilę dla bliskich, siebie bądź Boga. Budowanie tych trzech rodzajów relacji jest niezwykle ważne w naszym życiu. Ale wymaga czasu. Warto wsłuchać się w głos Kościoła zabierany również w takich kwestiach, bo nie pierwszy raz papież prosi o rozwagę w wybieraniu pomiędzy pieniądzem a człowiekiem. Stolica Apostolska ze swej strony robi wszystko, by walczyć z pedofilią wśród księży. Wyrokiem trybunału Kongregacji Nauki Wiary były nuncjusz w Republice Dominikańskiej abp Józef Wesołowski został wydalony ze stanu duchownego. Tyle może zrobić Kościół, przeciwstawiając się nadużyciom seksualnym. Papież Franciszek zapowiedział, że Watykan nie będzie miał litości dla przestępców. W procesie karnym grozi Wesołowskiemu od 8 do 20 lat więzienia. W ciągu ostatnich 10 lat do Kongregacji Nauki Wiary zgłoszono 3420 zarzutów dotyczących nadużyć seksualnych księży z całego świata. 848 z nich przeniesiono do stanu świeckiego. Ciągle prowadzone są dochodzenia. Oskarżonych jest wielu duchownych, jednak nieznana pozostaje tożsamość wszystkich pokrzywdzonych. Niektórzy przestępcy wykorzystywali więcej niż jedną osobę. Ciężko ustalić wyrządzonych krzywd, ale z pewnością los ofiar nie jest Kościołowi obojętny. Być może patrzymy dziś na pracę sióstr zakonnych przez pryzmat zgromadzenia boromeuszek, które prowadziły ośrodek wychowawczy w Zabrzu. Była dyrektorka skazana na 2 lata więzienia za przemoc psychiczną i fizyczną w stosunku do podopiecznych cofnęła wniosek o zawieszenie kary. Mam nadzieję, że jej skrucha jest szczera, bo ma za co przepraszać. Jednak nie wszystkie zakonnice postępują w ten sposób. Siostry ze 150 żeńskich zgromadzeń służą własnym życiem najbardziej potrzebującym. Pracują najczęściej nieodpłatnie. Pomagają w szpitalach, domach opieki, poradniach, rodzinom wielodzietnym, więźniom, chorym i samotnym jako opiekunki środowiskowe. Oprócz tego uczą w szkołach jako katechetki, organizują wypoczynek, często dzieciom z
uboższych rodzin, prowadzą grupy młodzieżowe. Starsze i schorowane zakonnice służą natomiast modlitwą. Sam znam wielu ludzi, którzy bardzo sobie cenią obecność sióstr w ich życiu. Są to zwykle serdeczne przyjaźnie. Zakonnice okazują się być na co dzień bardzo radosnymi, otwartymi i nieraz zadziornymi kobietami. Najlepszy tego przykład dała siostra Cristina występująca w programie Voice of Italy. Naprawdę należy docenić ich troskę o godność człowieka, bo nie jedna z nich poświęciła własne życie, by służyć Bogu i ludziom. Nie mogę nie wspomnieć o rozpoczynających się właśnie wakacjach. A skoro czas wolny, to muszą być również wyjazdy. Ponad 100 tysięcy dzieci i młodzieży wypoczywa na koloniach i obozach zorganizowanych przez katolickie ruchy, stowarzyszenia i wspólnoty. W ofercie są jak najbardziej także rekolekcje. Przede wszystkim Ruch Światło-Życie proponuje taki rodzaj wypoczynku w połączeniu z modlitwą i formacją. Stypendyści Fundacji Dzieło Nowego Tysiąclecia jak co roku przebywają na obozach integracyjno-formacyjnych w różnych miastach Polski. Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży zaprasza na obozy językowe, spływy kajakowe, wypoczynek połączony z warsztatami dziennikarskimi, wakacje z książką i wiele innych. Kolonie
są domeną Caritasu, dzięki któremu nad morze pojedzie 700 dzieci z samej tylko diecezji kieleckiej. Oprócz tego nie brakuje wyjazdów w różne strony Polski oraz świata z poszczególnych parafii. Katolicka oferta wakacyjna jest naprawdę bogata i warto z niej korzystać, bo często łączy rekreację z wypoczynkiem duchowym, niezwykle dziś potrzebnym i pożądanym. Na koniec chciałbym podzielić się jeszcze dość ciekawą informacją. Papież Franciszek robi furorę na Twitterze. Po raz drugi został najbardziej wpływowym przywódcą politycznym na wspomnianym komunikatorze. Mimo że jego profil obserwuje 14 milionów użytkowników, co daje mu drugie po Baracku Obamie miejsce (43 miliony obserwujących), to papieskie twitty tylko w języku hiszpańskim i angielskim są przekazywane dalej średnio 16 tysięcy razy, a pojawiają się również w siedmiu innych językach. To pozostawia w tyle notki prezydenta USA, które są rozpowszechniane przez 1400 użytkowników. Dzisiaj liczy się prosty i szybki przekaz. 140 znaków świetnie wpisuje się w tę ideę. A papież Franciszek zawsze tymi kilkoma słowami trafia w sedno. Ostatni twitt na koncie @Pontifex_pl brzmi: „Drodzy Młodzi, nie rezygnujcie z marzenia o świecie bardziej sprawiedliwym.”
s. 63
MĘŻCZYZNA W KOŚCIELE
Tobiasz -
czyli tam i z powrotem Księga Tobiasza to chyba najbardziej “baśniowa” opowieść Pisma Świętego. A jednak uczy nas wiele o życiu i nadal pozostaje aktualna. Przecież wewnętrzne zmagania, rozpacz, myśli samobójcze, walka ze złem, miłość, wędrówka i szukanie własnego miejsca na ziemi - to sprawy które w każdej epoce stanowią wyzwanie dla ludzi. Zwłaszcza młodych.
Kryzsytof Resyka
I
zraelici zostali uprowadzeni do Niniwy. Gdy ludzie masowo odchodzili od Boga Abrahama i przejmowali zwyczaje pogańskie, Tobiasz pozostał wierny Najwyższemu. Jak tylko mógł, przychodził z pomocą prześladowanym Żydom. Narażając się na gniew króla asyryjskiego grzebał umarłych, przez co ściągnął na siebie kłopoty. Wkrótce stracił wzrok, a co gorsza - w jego małżeństwie pojawiły się zgrzyty. To odebrało mu siły. Prosił Boga o śmierć. W tym samym czasie, wiele kilometrów na wschód, pewna kobieta imieniem Sara popadła w straszne przygnębienie i chciała się powiesić. Już siedem razy usiłowała ułożyć sobie życie z mężczyzną, ale za każdym razem sprawa kończyła się tragiczną śmiercią chłopa. Powiadano że to demon Asmodeusz zabija każdego mężczyznę który ją poślubi i zechce zbliżyć się do niej. Być może wątek ten należy odczytać alegorycznie: to egoizm i wulgarna pożądliwość mężczyzn, zabijały miłość. Złamana na duchu i dobijana obelgami ze strony innej kobiety, zaczęła błagać Boga o śmierć.
s. 64
“Zmagając się z oko-
licznościami i nieszczęściami możemy rozwijać w sobie takie cechy i umiejętności, wypracowywać takie rozwiązania i nawyki które potem mogą uratować nam tyłek w dalszej wędrówce. Na przykład wtedy gdy człowiek podejmuje ważne decyzje lub bierze odpowiedzialność na innych. Pan Bóg wysłuchał obu modlitw, jednak miał inne plany wobec tych zrozpaczonych ludzi. Zamiast zsyłać śmierć, postanowił połączyć ich losy. Tobiasz spodziewając się że wkrótce umrze, przypomniał sobie o pokaźnej sumie srebra, jakie zostawił w Medii w czasach gdy był kupcem. Postanowił wysłać swojego syna Tobiasza, aby odebrał depozyt. Tobiasz Junior potrzebował jednak przewodnika. Wkrótce w pobliżu ich domu poja-
wia się tajemniczy jegomość który twierdzi że szuka pracy i doskonale zna tamte strony. Wkrótce dwaj młodzieńcy wyruszają na wschód. Razem z nimi idzie również pies. Młody Tobiasz nie podejrzewa jednak, że ta wyprawa zmieni całe jego życie. Czy będzie miał tyle siły by cieszyć się pięknem i wierzyć w dobro? Gdy zaszli nad rzekę Tygrys, Tobiasz Młodszy zechciał umyć sobie nogi. Wtedy pojawiła się wielka ryba która chciała odgryźć mu nogę. To była by katastrofa. Bez nogi nie zdołałby przecież iść dalej na wschód. Skąd też przy brzegu wzięła się tak wielka ryba zdolna do odgryzienia nogi? Znany kaznodzieja, o. Adam Szustak OP tłumaczy, że gdy w Biblii napisane jest coś pozornie pozbawione sensu, to prawdopodobnie chodzi o coś zupełnie innego niż dosłowne odczytywanie. Tajemniczy jegomość gdy usłyszał krzyk chłopca, kazał mu chwycić rybę gołymi rękami i wyciągnąć na brzeg. Ryba może obrazować trudność, cierpienie, wadę a nawet pokusę czy skłonność do grzechu, której nie należy ulegać ale podjąć z nią walkę. Właśnie dzięki tym zmaganiom, tym
wysiłkom by szukać dobra w swoim życiu a unikać zła, spowiedziom, postanowieniom i podnoszeniu się od razu po porażce - kształtujemy swój charakter. Co więcej, zmagając się z okolicznościami i nieszczęściami możemy rozwijać w sobie takie cechy i umiejętności, wypracowywać takie rozwiązania i nawyki które potem mogą uratować nam tyłek w dalszej wędrówce. Na przykład wtedy gdy człowiek podejmuje ważne decy-
zje lub bierze odpowiedzialność na innych. Tak też i Tobiasz Młodszy, chwycił potwora który miał zatrzymać go na drodze i obrócił tę sytuację na swoją korzyść. Okazało się, że tajemniczy jegomość miał jeszcze jedną sprawę do załatwienia... Czy Tobiasz Młodszy odzyska pieniądze ojca? Czy jego sędziwych i znających życie rodziców - coś jeszcze zaskoczy? Czy piękna Sara odnajdzie wreszcie miłość swojego życia?
I wreszcie - kim tak naprawdę jest tajemniczy jegomość który zatrudnił się jako przewodnik po drogach Medii? Drodzy czytelnicy, są wakacje, więc przeczytajcie sobie sami tę krótką lecz inspirującą opowieść.
s. 65
KAZANIA PONADCZASOWE
Przepis na to, by rozmowa
stała się dialogiem Rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać. Ale co zrobić by ta rozmowa stała się dialogiem?
ks. Mirosław Maliński
S
ą pewne zasady, które pomagają nam w spotkaniu się, w dialogu. Taka pierwsza zasada to prymat słuchania nad mówieniem. Oczywiście nie chodzi o to, żeby mówić jak najmniej, bo szczytem wszystkiego byłoby milczenie. Chodzi o to, by stając do rozmowy stawać się bardziej ciekawym tego, co ta druga osoba ma mi do powiedzenia. Kiedyś jeden chłopak mi powiedział, że przygotował się do ciężkiej rozmowy ze swoją własną żoną. I wymyślił sobie taki plan: pierwsza sprawa to będzie argument logiczny, ona i tak nie zrozumie, ale niech wie, że takie argumenty istnieją. Następnie jedziemy po uczuciach. A na
s. 66
koniec argument nauczania papieża Jana Pawła II. I ona ani piśnie! Leży i kwiczy. A tu właśnie chodzi o to żeby tak nie robić. Chodzi o to żeby pójść na rozmowę z gotowością słuchania. Drugą zasadą jest prymat zrozumienia nad osądzaniem. My czasami lubimy rzeczy osądzić, bo wtedy panujemy nad drugą osobą. Wytwarza się jakby potrzeba bezpieczeństwa, ona jest głupia więc będzie głupio mówić, on jest jak jego ojciec więc wszystko jasne. Zrezygnujmy z osądzania, spróbujmy zrozumieć. „Kochanie powtórz jeszcze raz, czy ja Cię dobrze rozumiem.” Trzecią sprawą jest prymat dzielenia się tym co czuję, tym jak przeżywam dane rzeczy nad dyskus-
ją. W dyskusji zawsze ktoś ma rację. W dyskusji zawsze jest zwycięzca i pokonany. Tych sytuacji unikamy. Dzielimy się tym co przeżywamy, mówimy o naszych uczuciach. To jest bardzo trudne, żeby o tym mówić. Trzeba umieć nazwać te uczucia, a potem odważyć się powiedzieć o nich na głos . Te trzy elementy: prymat słuchania nad mówieniem, prymat zrozumienia nad osądzaniem i prymat dzielenia się uczuciami nad dyskusją, powodują, że rozmowa staje się dialogiem. Oczywiste jest że w tej sytuacji ważna jest również gotowość do przebaczenia.
CZEMU ŻYCIE
Pokój daje życie Są chwile i miejsca, które mnie niszczą, które powodują we mnie rozdarcie, odbierają mi pokój. Są ludzie, którzy we mnie uderzają nienawiścią, którzy patrzą na mnie z pogardą. Najgorsze jest, że nie raz wchodzę w tę niszczycielską spirale. Przestaje żyć.
o. Tomasz Maniura OMI
D
o życia bezwzględnie potrzebny jest pokój. Nie święty spokój, ale pokój. To rzeczywistość, która mnie tworzy. Ten stan rzeczy przede wszystkim zależy ode mnie. Nawet gdy inni wokół mnie wprowadzają niepokój, gdy chcą mnie wciągnąć w ten mechanizm zła, to jednak ja nie muszę nienawidzić, nie muszę upokarzać, nie muszę nikogo przekreślać. Mogę kochać, zwyczajnie być dobrym, zwyczajnie się uśmiechać, przebaczać, nieść radość. Pokój to rzeczywistość życiodajna, środowisko wzrostu. Pokój to radość, to perspektywa przyszłości, to jedność, to otwartość. Cóż mogę dać za cenę pokoju? Czy pieniądze dają mi życie, sława, władza? Raczej odbierają pokój.
Chce prostego wyjścia do drugiego człowieka, chce zaufania, szczerego uśmiechu. Chce prawdziwych znajomości, nie grzecznościowych, poukładanych, kurtuazyjnych. Pokój nieść człowiekowi, pokój mieć w sobie, pokój czerpać ze spotkań. Otwartość rodzi pokój. Gdy zamknę się w sobie, w swoim egoizmie to nagle pojawi się frustracja życiem, jakiś zawód, który może wywołać ogromną burzę niepokoju. Pokój jest owocem spotkania. Pokój jest mi dawany. Co mogę zrobić, żeby nieść pokój światu, światu pokłóconemu, walczącemu, podzielonemu i źle nastawionemu do samego siebie? Czy mogę coś zrobić? Mogę wokół siebie budować rzeczywistość pokoju. Może to niewiele, ale ja też jestem częścią
świata. Jeśli mój mały świat będzie światem pokoju, to i cały świat będzie bardziej żył w pokoju. Nie chcę martwić się o jutro, bo tworzy to we mnie niepokój. Chcę cieszyć się obecnością, tym momentem, radością bycia w tym miejscu. Chcę przyjmować pokój od tych, których widzę, czerpać z ich radości, ich dobra, ich wytrwałości. Chcę cieszyć się śpiewającymi głosami ptaków, szumem wiatru. Mam teraz w sobie pokój, którym dzielę się z tobą. Ciesz się, że żyjesz. Ciesz się, że jesteś. Ciesz się, że masz świadomość siebie, że nie jesteś sam na tym świecie. Ciesz się najmniejszym dobrem. Ciesz się tym, co wokół ciebie, powietrzem, którym oddychasz, kolejnym dniem. Żyj w pokoju. Czegoż innego mogę ci życzyć?
s. 67
ROZMOWA KULTURALNA
Gonię za miłością i pokojem cz. II
Jezuita, który gra punk rocka. Duszpasterz akademicki Wspólnoty Akademickiej Jezuitów. O muzyce w życiu, powołaniu i rozwijaniu swoich talentów, o Bogu i byciu artystą opowiada nam ks. Wojciech Kowalski SJ.
Wojciech Urban
C
Grzegorz Superson
zy swoją obecną twórczość nazwałby Ojciec muzyką chrześcijańską, czy nie lubi Ojciec takiego szufladkowania? o.W.K. To nie jest może kwestia lubienia, czy nie, ale nie używam takiego określenia, bo może to jest rzeczywiście szufladkowanie czy kategoryzowanie, a nigdy nie służy, tylko dzieli. Litza mówił, że muzyka jest albo dobra, albo zła, albo szczera, albo nieszczera, albo prawdziwa, albo plastikowa, to są te podziały wynikające z intencji, z jaką się tworzy muzykę. Te pozostałe przymiotniki myślę, że są tutaj zbędne. Muzyka, ta niechrześcijańska, jest słuchana przez wielu ludzi wierzących dlatego, że jest dobra, piękna, niesie jakieś wartości, a nie dlatego, że jest łączona ze słowem „chrześcijańska”. Wcześniej Ojciec wspomniał o wrażliwości punka, która dotknęła Ojca podczas słuchania kasety od bra-
s. 68
“Punk potrafi być
też twórczy. I ta twórcza strona o wiele bardziej mnie interesowała. A więc „do it yourself ”, czyli zrób to sam. Co? Cokolwiek. Weź sprawy w swoje ręce. Poniekąd kojarzy mi się to z chrześcijaństwem, może bez Chrystusa, bo ruch punkowy jest bardzo antyklerykalny. Ale ta wrażliwość, ta świeżość widzenia spraw, poczucie odpowiedzialności za moje własne życie, jest bardzo inspirujące.
ta. Co jest składową tej wrażliwości? o.W.K.: Myślę, że szczerość, autentyczność, że to, co gra w sercu, jest natychmiast wyrzucone, włożone w gitarę, w tekst i w sposób, w jaki się gra i śpiewa. Myślę, że to jest przekonujące. Tu nie ma żadnego plastiku, nie ma playbacku. Na koncercie jak pęknie struna, trzeba kawałek dokończyć, tak jak w bitwie. Jak ci wypadnie miecz, nie mówisz: „ej, stop, momencik, ja nie mam broni”. To jest tak jak Braveheart – jak się zaczyna, to się musi skończyć. Ekspresja jest jak wodospad Niagara – nie zatrzymasz tego. To nie jest pop, gdzie wszystko musi być poukładane, uporządkowane, gdzie są menadżerowie, pieniądze, światła… tu tego nie trzeba. Hip-hop później poszedł też w taką prostotę, wystarczył bit i nie potrzebowałeś mikrofonu, tylko na ławce przed blokiem już się zaczynało dziać. Zależy też jaki styl hip-hopu… o.W.K.: Ten pierwszy. Mam na
myśli początki hip-hopu. Wszystko można później zinstytucjonalizować. Wszystko się później może stać letnie, tak jak z wiarą. Ale pierwotne uderzenie, pierwotny impuls jest jak wybuch wulkanu. Nie do zatrzymania. Czy dzisiaj jest łatwo zachować tę pierwotność punk rocka? Czy punk rock się jakoś zmienia, ewoluuje? o.W.K.: Zmienia się. Na pewno są zespoły, które zachowują pierwotny etos, żyją nim. Być może jest to wybór świadomy, być może są to okoliczności – bo ktoś jest na przykład biedny. Ale są też zespoły, które inaczej do tego podchodzą. Bo człowiek się zmienia. To jest tak, jak z rzeką: startujemy, mając lat 20, kiedy wrażliwość jest inna, a mając lat 40 czy 45, trochę inaczej się już myśli. Ale to jest zawsze wybór zespołu. Ktoś, kto chce być wierny etosowi, jest. Ktoś, kto szuka jakichś profitów czy publiczności, to trochę zmienia kierunek. Co też jest wpisane w punk rock – „rób co chcesz”, także muzycznie. Często słyszy się, że ktoś jest wychowany na takiej, czy innej muzyce. Czy punk rock może wychować, czy doświadczenie tej muzyki można później w dojrzałym życiu wykorzystać? o.W.K.: Podobnie jest z filmami, które człowiek ceni. W kimś, kto obejrzał „Braveheart”, „Gladiatora”, czy, będąc dzieckiem, „Janosika” i “Robin Hooda”, zostaje pewien etos. To są ilustracje, które przemawiają. Podobnie punk. Bałbym się użyć słowa „wychowawca”. Ale śmiało może być przewodnikiem, kimś, kto jak prorok, wskazuje horyzont. Horyzont pewnej walki, pewnego wymiaru nonkonformistycznego, autentyczności, zaciśniętej pięści, powiedzenia „tak-tak”, „nie-nie” i nazwania rzeczy po imieniu. Punk rock może być wskazówką. Czy wychowuje? Nie wiem. W samym tym ruchu były rozmaite podejścia. Taki nihilizm, czyli „fuck off ” wszystko i wszystkiemu, nie wychowuje, tylko prowadzi do kłopotów. Ale punk potrafi być też twórczy. I ta twórcza strona o wiele bardziej mnie interesowała. A więc „do it yourself ”, czyli zrób to sam.
Co? Cokolwiek. Weź sprawy w swoje ręce. Poniekąd kojarzy mi się to z chrześcijaństwem, może bez Chrystusa, bo ruch punkowy jest bardzo antyklerykalny. Ale ta wrażliwość, ta świeżość widzenia spraw, poczucie odpowiedzialności za moje własne życie, jest bardzo inspirujące. Więc myślę, że może być to dobry kierunek. Czy gdyby Ojciec dostał możliwość, to wystąpiłby na Przystanku Woodstock? o.W.K.: Myślę, że tak. Gdyby poproszono mnie o konferencję czy kazanie na kongresie Odnowy w Duchu Świętym, to wygłosiłbym je.
Bo to zaproszenie. Wygłosiłbyś? Wygłosiłbym. Zagrałbyś? No, zagrałbym. Jeżeli ktoś chce cię słuchać, to zagraj. Takie jest myślenie. Gdybym miał zagrać z playbacku, to bym się nie zgodził, bo nie o to chodzi. A obecnie czego Ojciec słucha? o.W.K.: Tego, co mi się podoba. Lubię Depeche Mode, Dead Can Dance. Słucham trochę reggae, trochę hip-hopu. Punk rocka słucham niewiele, a jeżeli już, to starych zespołów takich jak Conflict czy Subhumans. Nowych raczej nie szukam. Muzyki w radio nie słucham, bo trudno znaleźć w nim coś dobrego. Chyba, że są specjalne audycje w Trójce, na przykład.
s. 69
To, co mi wpadnie w ucho, musi być ładne. Björk potrafi tak zaśpiewać, że człowiek od razu czuje… och! Muzyka nie musi być mocna, wystarczy, żeby była prawdziwa. Pop jest nie dla mnie, bo nie ma w nim krwawicy. Koncerty, nowe płyty to kwestia planów czy na razie tylko marzeń? o.W.K.: Pracujemy nad nowym materiałem, nagrywamy. Wszystko odbywa się poza tzw. mainstreamem, ale się dzieje. Zawsze wydajemy kilkaset sztuk płyt. Do tej pory wypuściliśmy 4 płyty na CD. Nasz materiał, jeszcze sprzed mojego nawrócenia, czyli taki bardzo antykościelny i antysystemowy, został wznowiony przez punkowców na płycie winylowej. To fajna pamiątka i rarytas dla kolekcjonerów. A koncerty? Zdarzają się. Teraz gramy rzadziej niż kiedyś, bo czasy inne i my też inaczej funkcjonujemy. Ponadto dla punkowców może być pewnym zgrzytem, że ksiądz gra w kapeli, ale mnie się to nie kłóci, więc robimy to na swoje konto. Kto wydaje wasze płyty? Czy robicie to własnym sumptem? o.W.K.: Na samodzielne wydawanie muzyki nas nie stać. Studio opłacamy z własnych oszczędności, natomiast dystrybucją zajmuje się nasz stary kolega z Gliwic, który prowadzi niezależną dystrybucję „Zima Records”. Jedną płytę, najmniej punkową (“Człowiek XXI” – przyp. red.), wydało nam „Mocne Ramię”.
s. 70
Gdybyście dostali propozycję wydania płyty pod szyldem większej wytwórni, poszlibyście w to? o.W.K.: Nie spodziewam się, że to kiedykolwiek się wydarzy. Ale gdyby jednak przyszedł ktoś z dużej wytwórni i powiedział, co i jak miał by wyglądać, to byśmy rozmawiali. Natomiast myślę, że ważny jest ten etos. Przypuszczam, że większe wytwórnie kierują się przede wszystkim zyskiem. Więc, tak jak to było na początku z wydawaniem w Polsce hip-hopu, wytwórnia wysysała z chłopaków całą energię, dając im w zamian jakieś grosze. My pewnie bylibyśmy nastawieni troszkę sceptycznie do tego, co nam wielka wytwórnia proponuje. Poza tym punk rock nigdy nie był nośną muzyką, więc wielkie wytwórnie jej nie wydają. Myśli Ojciec, że można zachować taką dziewiczość, prawdziwość, etos, będąc w dużej wytwórni? Czy jednak nie ma szans na podążanie własną drogą w takim położeniu? o.W.K: Myślę, że w pracę wielkich artystów wytwórnia nie ingeruje, tylko się cieszy, bo przecież i oni czerpią z tego sukcesu korzyści. Mówię w skali globalnej, nie tylko polskiej. Ale z wielką wytwórnią łączy się jakaś promocja, a więc uczestnictwo w czymś, na co zespół niekoniecznie ma ochotę. Długa trasa koncertowa podczas której musisz być dyspozycyjny. Robert „Litza” Friedrich (ciekawe,
drugi raz przywołuję go podczas tej rozmowy, chociaż nie słucham metalu ani Luxtorpedy) kiedyś wspominał trasę z Acid Drinkers. Mówił, że byli nią bardzo zmęczeni, ale musieli tymi łbami rzucać, a Litza nie mógł, bo go głowa bolała. I był do tego zmuszany, bo „musisz to zrobić”. To zabija tę [chuchnięcie] świeżość. Piotr Banach odszedł z Hey, ponieważ był zmęczony byciem w zespole na topie, więc żeby ocalić kreatywność, założył Indios Bravos, gdzie mógł funkcjonować na zupełnie innych warunkach. Katarzyna Kanclerz, która wydawała pierwsze pięć płyt Hey, totalnie wyssała z nich energię… Racja. Na trwającej wówczas „Heyomanii” zespół nie zarobił nic. A eksploatowani byli do granic możliwości. Kiepska współpraca. o.W.K.: No właśnie, tak działa system wielkiej wytwórni. Kiedy słucham najnowszej twórczości Armii, która jest dla mnie zespołem legendarnym, mam wrażenie, że grają covery Armii. Coś można zagubić. Nie wiem, czy jest to kwestia tylko wielkiej wytwórni, czy wielu koncertów, które się gra. Może po prostu artyści (ja siebie nie zaliczam do grona artystów, jestem tylko grajkiem) mają tak napompowane swoje własne ego, że przede wszystkim szukają publiczności. I wtedy ich kreatywność nie jest czysta tylko jest robiona pod oklaski. Są zagrożenia, które świeżość przykrywają kurzem. Etos?
ROZMOWA KULTURALNA Czy Depeche Mode ma dziś taki etos, jaki miało w latach 80.? Trudno powiedzieć, wydaje mi się, że nie. To są ludzie, którzy wiedzą, jaka jest ich pozycja na rynku i dlatego są niedostępni. Kiedyś byli zwykłymi, fajnymi chłopakami, którzy grali fajną muzykę. Dzisiaj są... różnie się o tym mówi. Jestem pod ogromnym wrażeniem zespołów, których słuchałem jako nastolatek, a które wciąż jeszcze grają. Byłem w Dublinie na koncercie zespołu Subhumans, który wystąpił tam za cenę trzech piw, więc za ok. 12 złotych. O to chodzi. Jest świeżość, moc, kontakt z publicznością. Nie ma żadnego gwiazdorzenia czy cwaniakowania. Ojciec powiedział wcześniej, że nie jest artystą – jest grajkiem. Co musiałoby się stać, co musiałby Ojciec pojąć, zdobyć, zrobić, żeby spokojnie móc nazwać siebie artystą? o.W.K.: Nie wiem, czy to jest kwestia zrobienia czegoś, żeby tak się nazwać. Słyszałem kiedyś wywiad z Wojtkiem Waglewskim z Voo Voo i on powiedział: „Coraz więcej mam oporów, żeby nazywać się artystą dlatego, że wielu ludzi, którzy są przeciętni artystycznie, pretendują do tego, żeby tak być nazwanymi”. To obniża wartość tego słowa?
o.W.K.: Tak. Ale ja sam nie twierdzę, że jestem artystą. Artysta jednak ma coś z geniusza… Artur Rojek jest artystą, na przykład. Dlaczego? Co takiego ma Artur Rojek? o.W.K.: Ma atmosferę, klimat w swoich kawałkach. My gramy punk rocka, który jest ukształtowany przez pewien styl. Artysta zajmuje się swoją sztuką, rozwija ją. Ja na to nie mam czasu. Tak, jak powiedział nasz basista: „My gramy punka, bo nie potrafimy nic innego. My gramy punka, bo to jest proste”. Myślę, że artysta pielęgnuje to coś, co go odróżnia od innych twórców. Wystarczy posłuchać płyt takich nieprzeciętnych zespołów, żeby zobaczyć, że są wyjątkowe. Od The Doors, czy Pink Floyd, czy Depeche Mode właśnie, czy „Legendę” Armii. Nie ma już takich płyt. One są jedyne na świecie. I to jest rzeczywiście sztuka, bo nikt tak nie zagra. Natomiast nie wydaje mi się, żebym robił coś wyjątkowego. To mi odpowiada. Jestem punkowcem, który wyraża siebie poprzez muzykę, jestem księdzem, który wyraża siebie przez konferencje czy homilie, ale artystą bym się nie nazwał. I jest mi z tym całkiem fajnie.
Bo jednak bycie nim wiąże się z legendarnością. Osoby, które tworzyły dawno temu, są teraz postrzegane jako legendy. Mówi się też, że muzyka się kończy, że zjada własny ogon... o.W.K.: Nie wiem, czy muzyka się kończy. Być może jest tak, że każdy chce być wyjątkowy. I każdy, kto zajmuje się jakąś dziedziną sztuki, chce być nazywany artystą. To ma podkreślić jego wyjątkowość, a więc ma go docenić, ma potwierdzić, że jest kimś szczególnym. Dzisiaj niektórzy hiphopowcy używają słowa „artysta” w odniesieniu do siebie samych. Zaczynali na ławce, mając kilkanaście lat i który z nich był wtedy artystą? Byli ziomalami, którzy tworzą klimat w grupie. Teraz mówią, że są artystami. No i dobra. Ja nie mam takiej potrzeby. Tu nie chodzi o poziom: że oni są genialni, a ja jestem ciołek. W tym kontekście muzyk, który robi coś wyjątkowego, chyba nie potrzebuje bycia nazwanym artystą. Widzę, że nie ma we mnie takiej potrzeby. No, nie ma. Więc za czym Ojciec goni? o.W.K.: Za miłością, za pokojem.
Czy nie jest trochę tak, że z biegiem czasu trudniej jest być artystą.
s. 71
KULTURA
Arkady Fiedler
Każdy słyszał o Dywizjonie 303. 303 Dywizjonie Myśliwskim - Warszawskim im. Tadeusza Kościuszki. Najsłynniejszym Dywizjonie, który podczas Bitwy o Anglię przyczynił się do zwycięstwa Aliantów walczącym przeciwko III Rzeszy Niemieckiej. Bitwie toczonej od lipca do października 1940 roku. Pięknej, dumnej, trudnej. I podczas II Wojny przemilczanej.
Karolina Kowalcze
„D
ywizjon 303”, książka czytana przez maniaków II Wojny Światowej. Nie jest ani obowiązkową lekturą, ani już dobrze znaną. Pisana podczas ostatnich dni bitwy i zaraz po niej, wydana podczas okupacji niemieckiej w podziemnej Polsce. Już w czasie Wojny została przetłumaczona na język francuski, angielski, portugalski, holenderski i kilka lat temu na język niemiecki. Pisana na szybko, „na gorąco” i spontanicznie przez... no właśnie. Przez? I tu zaczyna się drugie dno powieści. Historia Polski bogata jest w opowieści podróżników i odkrywców. To właśnie Polacy odkrywali i opisywali Syberię. Zakładali tam polskie miasta. Na innym kontynencie, w Ameryce, również możemy znaleźć ślady naszych rodaków. Mamy niezwykłych podróżników. Jeden z nich, Arkady Fiedler (1894-1985), zjeździł cały świat, by później opisać to, co widział. Brazylia, Madagaskar, Tahiti, Meksyk, Peru, Kanada. „Kanada pachnąca żywicą”, „Zdobywamy Amazonkę”, „Jutro na Madagaskar”. Jego najsłynniejsza książka „Ryby śpiewają w Ukajali” opisująca niezwykły świat Ameryki Południowej, Amazonki, dzikiej dżungli i tamtejszych ludzi była w Polsce chętnie
s. 72
“Fiedler w 1946 roku
powrócił do Polski. Zamieszkał pod Poznaniem. Namawiany do projektu postanowił ze swojego domu zrobić Muzeum-Pracownię Literacką. W roku 1974 roku została otwarta. Można w niej zobaczyć maski obrzędowe, trofea ludzkich głów, motyle, pająki, krokodyle, kajmany, piranie. czytana: w świecie bez komputerów i Internetu, książki Fiedlera były „okienkiem na świat”. Z podróży przywoził pamiątki, motyle, żuki oraz opisane w jego książkach historie. Jeszcze przed swoimi wielkimi podróżami brał udział w powstaniu wielkopolskim. Podczas II Wojny Światowej przedostawał się z Tahiti, przez Francję do Wielkiej Brytanii, by znów walczyć. Tak właśnie powstała jedna z najsłynniejszych książek wydanych w Polskim państwie podziemnym: „Dywizjon 303”. Następnie pływał na statkach
handlowych. Powstała książka „Dziękuję ci, kapitanie” opisująca wysiłki polskich marynarzy. Fiedler w 1946 roku powrócił do Polski. Zamieszkał pod Poznaniem. Namawiany do projektu postanowił ze swojego domu zrobić Muzeum -Pracownię Literacką. W roku 1974 roku została otwarta, można w niej zobaczyć maski obrzędowe, trofea ludzkich głów, motyle, pająki, krokodyle, kajmany, piranie oraz książki Fiedlera przetłumaczone na ponad 20 języków. W ogrodzie willi znajduje się Ogród Tolerancji, w nim znajdują się rzeźby ważne dla wielu cywilizacji takie jak pomniki Buddy, kamienny kalendarz Azteków, głowa z Wyspy Wielkanocnej, pomnik boga Quetzalcoatla - Pierzastego Węża – jednego z najważniejszych bogów Mezoameryki. To właśnie z nim ludność początkowo utożsamiała konkwistadora Hermana Corteza oraz wiele innych eksponatów… W 1999 roku Rada Miejska cofnęła Muzeum wszelki zasiłki, od tej pory skazane zostało na działanie oparte tylko i wyłącznie na własnych siłach. Opiekuje się nim rodzina Fiedlera. Do 2000 roku Muzeum odwiedziło ponad milion gości z kraju i zagranicy.
s. 73
KSIĄŻKA VS FILM
Krucjata dziecięca
czyli
Obowiązkowy taniec ze śmiercią „Nie sądzę, aby kiedykolwiek udało mi się skończyć tę książkę. Napisałem już chyba z pięć tysięcy stron i wszystko wyrzuciłem. Jeżeli jednak kiedykolwiek ją skończę, to daję ci słowo honoru, że nie będzie w niej roli dla Franka Sinatry ani Johna Wayne’a. Wiesz, co ci powiem? Dam jej tytuł Krucjata dziecięca.” Karolina Kowalcze
W
1945 roku lotnictwo brytyjskie i amerykańskie zbombardowało Drezno. Miał to być cios dla III Rzeszy Niemieckiej, jednak miasto nie miało ważnej pozycji strategicznej. Miało być… bezpieczne. Schronili się tam uchodźcy wojenni oraz przymusowi robotnicy. O szarych mieszkańcach pozbawionych broni i schronień nie wspominając… Aliantom chodziło głownie o wykończenie Niemiec pod względem przemysłowym i ludzkim. Zginęło wtedy – według różnych źródeł – od 25000 do 45000 ludzi. Co ciekawe, wydarzenie to nie rozniosło się wielkim echem po świecie. Już prawie zapomniane znalazło odbicie w jednej z powieści Kurta Vonneguta – Rzeźnia nr 5. Vonnegut wiedział o czym pisze. Jako amerykański jeniec wojenny (o ironio, pochodzenia niemieckiego…) był w Dreźnie podczas bombardo-
s. 74
“Vonnegut ukazuje
wojnę, taką jaka jest: turpistyczną z jej absurdami, cierpieniami i czarnym humorem. Niczego nie ukrywa. Mało tego, do swoich wspomnień Vonnegut dodał… fantastykę. wania. Przeżył w podobny sposób, w jaki przeżył bohater jego książki, nieporadny Billy Pilgrim, który schował się podczas nalotów w rzeźni. „Wszystko to zdarzyło się mniej więcej naprawdę. W każdym razie wszystko to, co dotyczy wojny. Pewien facet, którego załam osobiście, został naprawdę rozstrzelany w Dreźnie za kradzież czajnika. Inny z moich znajomych naprawdę odgrażał się, ze po wojnie załatwi swoich oso-
bistych wrogów przy pomocy wynajętych morderców. I tak dalej. Nazwiska pozmieniałem”. Autor długo przymierzał się do opisania swoich wojennych przeżyć, tylko jak opisać wojnę? Z jej okropnościami, cynizmem i cierpieniem, jak ubrać w słowa coś, czego rozum nie pojmuje? Z tym problemem poradził sobie w bardzo odpowiedni i jednocześnie absurdalny sposób: wykreował ciapowatego bohatera, który nie miał prawa przeżyć ani jednego dnia wojny. W jego historię wplótł swoją własną, przeżycia autora są przeżyciami Billego Pilgrima. Sam ujawnia się w powieści: „Byłem tam. I mój przyjaciel z wojny Bernard V. O’Hare także” lub: „Billy zajrzał do latryny. To stamtąd dochodziły jęki. Roiło się tam od Amerykanów ze spuszczonymi spodniami. Przyjęcie powitalne wywarło na nich wstrząsające wrażenie. Kubły były przepeł-
nione, inne poprzewracane. Siedzący najbliżej Billy’ego Amerykanin jęczał, że wysrał już z siebie wszystko oprócz mózgu. Po chwili dodał: - O, teraz idzie. – Miał na myśli swój mózg. To był autor tej książki. To byłem ja”. Vonnegut ukazuje wojnę, taką jaka jest: turpistyczną z jej absurdami, cierpieniami i czarnym humorem. Niczego nie ukrywa. Mało tego, do swoich wspomnień Vonnegut dodał… fantastykę. Tak, fantastykę, a właściwie nieistniejącą planetę Tralfamadorię i jej mieszkańców. Wszystko to opisane z charakterystycznym dla Vonneguta cynizmem i sarkazmem. Najbardziej niezwykłe jest to, że ta dziwna potrawa smakuje naprawdę dobrze. Kurt Vonnegut w mistrzowski sposób opisał dramat człowieka, który przeżył okropności wojny. Mieszając w to fantastykę oraz przyszłość z teraźniejszością. Pilgrim dosłownie przeskakuje w czasoprzestrzeni. Fragmentaryczne opisy i krótkie akapity podkreślają urywkowe wspomnienia. Żołnierz po kilku miesiącach służby nie może odnaleźć się w swoim dawnym świecie, przeżycia wojenne nie pozwalają mu na powrót do „normalności”. Nie wiadomo czy podróże w czasie są ucieczką Billego od traumatycznych przeżyć wojennych i czy faktycznie Billy był więźniem nie tylko obozów jenieckich ale również Tralfamadorczyków. Czarny humor
z makabry, groteska i zamykanie się we własnym świecie to ostatnie co zostało więźniom wycieńczonym więźniom obozów…Interpretację zostawia już czytelnikom. „Istoty ludzkie w wagonach stały i leżały na zmianę. Nogi stojących były jak slupy wbite w ciepłą, drgającą, pierdzącą i wzdychającą glebę. Tę dziwną glebę stanowiła mozaika śpiących, ułożonych jeden przy drugim jak srebrne łyżki w pudełku. Pociąg zaczął bieg na wschód. Gdzieś tam świętowano Boże Narodzenie. Billy Pilgrim w świąteczną noc leżał jak łyżka w pudełku przytulany do włóczęgi. W tej pozycji zasnął i przeniósł się w czasie do 1967 – w noc, kiedy to został porwany przez latający talerz z Tralfamadorii”. W 1975 na podstawie książki powstał film „Rzeźnia nr 5” w reż. Geoga Roy’a Hilla. Jest wierny wersji Vonneguta. I już łatwiej wyczuć komizm głównego bohatera. W zderzeniu z widokiem amerykańskiego przepychu Billy Pilgrim wydaje się być jeszcze bardziej zagubiony i niezrozumiały niż jego książkowy odpowiednik. Komiczny obraz Billego (oraz absurdalność sytuacji w jakiej się znalazł: w moim odczuciu po wojnie wszystkie życiowe miały prawo wydawać się mu zupełnie nieistotne) podkreśla radosna muzyka: jakby wyrwana z kontekstu pasująca bardziej do clowna niż nawet ciapowatego żoł-
nierza. Łatwiej wyczuć, że niektórzy żołnierze posyłani na wojnę nie byli dzielnymi komandosami z silnymi osobowościami, którzy zabijali bez skrupułów i mrugnięcia okiem. Byli praktycznie dziećmi. Niewinnymi dziećmi. Jak te, które brały udział w Krucjacie Dziecięcej. Również w filmie znajdziemy przeskoki z teraźniejszości do przeszłości. Jakby przeszłość nie dawała o sobie zapomnieć, jakby bohater był stale w niej uwięziony. Dramat człowieka pamiętającego wojnę. Jednak film mniej niż książka balansuje na krawędzi powieści historycznej science fiction. Fragmentaryczność filmu przypomina fragmentaryczność wspomnień. Wszystko jest realne, wiernie oddane, ale nie do końca dobrze przedstawione. Adaptacja filmowa jest rozwlekła, miejscami wręcz nudna. Filmowcy byli wierni książce aż do bólu, nie odpuścili sobie żadnego szczegółu. Widz ogląda film i nie może zobaczyć żadnego niedomówienia, które miałby możliwość zinterpretowania na swój sposób. Został w tym wyręczony. Brakował również tak charakterystycznego dla Vonneguta sarkazmu. Bardzo często film i książka na ten sam temat uzupełniają się nawzajem. Jednak w przypadku Rzeźni polecam książkę. Tylko książkę. Czytając ją nic nie można stracić, wręcz przeciwnie. W przypadku filmu: niekoniecznie.
s. 75
RECENZJE - K
Pamięć kości s i ą k a
Nie każda podróż, w którą się wybieramy jest przyjemna. Nie każda odbywa się z naszej własnej woli. Niektóre jednak odbyć się muszą. Niektóre toczą się całe życie. Niektóre mogą nawet pomóc zmienić świat. Obrócić zło w dobro. Uratować pamięć. Pamięć kości. Podróż, w którą wybiera się młoda antropolog Clea Koff nie należy do tych przyjemnych, ale koniecznych. To właśnie ona przyczyni się do wydarzeń wielkich. Pomoże przywrócić godność i imię zapomnianym.
Sara
Nałęcz-Nieniewska
J
est rok 1996. Od wydarzeń w Rwandzie minęły prawie dwa lata. Krew już dawno wsiąkła w ziemię. Świat od lat nie widział tak okrutnego ludobójstwa. W przeciągu stu dni wymordowano milion osób. Plemię Tutsi praktycznie zniknęło z afrykańskiej ziemi. Nikt nie chce pamiętać. Kości umarłych rozrzucone są po zboczach lub walają się w masowych grobach. ONZ powołuje Międzynarodowy Trybunał Karny, który za zadanie ma osądzić sprawców tej okrutnej zbrodni. Clea Koff słysząc o tych przerażających wydarzeniach z telewizji zastanawiała się: Kto zajmie się identyfikacją tych wszystkich ciał? Niemożliwym wydaje się, że wprawdzie zaangażowana w walkę o prawa człowieka, od dziecka próbująca wyczytać historię z kości, ale 24 letnia murzynka, absolwentka antropologii sądowej znajdzie się w pierwszym składzie badającym miejsca masowego mordu. A jednak. Każda decyzja jaką Clea Koff podjęła w swoim młodym życiu doprowadziła ją do tego miejsca. Rwanda to początek długiej, niekończącej się drogi. Tak jak nie kończy się okrucieństwo, które spotyka zwykłych, prostych ludzi, kiedy wyżej trwa walka o władzę. Clea Koff
s. 76
“Książkę czyta się
jednym tchem. Jest jasna i zrozumiała nawet dla człowieka, który nie posiada wiedzy historycznej i antropologicznej. A ci, którzy takową posiadają będą mogli spojrzeć na ludobójstwa dwudziestego wieku z innej strony. Ludzkiej. do roku 2000 ekshumuje tysiące ciał z masowych grobów w Rwandzie, Bośni, Chorwacji i Kosowie. Z roku na rok stając się coraz bardziej doświadczoną badaczką. Książka, którą mam przed sobą jest efektem kilkunastoletniej pracy misyjnej, pamiętników skrzętnie spisywanych podczas każdej podróży i niezwykłej prostoty w rozumieniu czym jest sprawiedliwość. Wszystko co dzieje się po raz pierwszy zawsze najgłębiej zapada
w pamięć. Nasza badaczka stoi na wzgórzu Kibuye, nieopodal kościoła, w którym dokonano straszliwego mordu. Jest w miejscu, w którym chciała być zawsze. Odczytując z kości prawdę, walcząc w imieniu tych, którzy już przemówić nie mogą. Niektóre ciała są jeszcze w stanie rozkładu. Mocny odór wydobywa się z grobów. Szczątki ludzkie zsuwają się po zboczach, czerwone chorągiewki oznaczające znaleziska, niczym skupiska kwiatów okalają całą łąkę. Grupa antropologów walczy z czasem. Ciał jest dużo więcej niż się spodziewali. Nie mieszczą się już w namiotach i na ławach w kościele. Clea nie może oprzeć się wrażeniu, że przenoszenie ciał ludzkich w miejsce ich mordu jest czymś złym. Wszystkimi targają silne emocje. Muszą wziąć w garść, muszą zwrócić ciała rodzinom, doprowadzić przed sąd morderców. „Antropologia sądowa zajmuje się tym, co było przed, i co nastąpiło po. Antropolodzy badają, co pozostało po śmierci ofiary, i starają się wysnuć wnioski, co działo się przed śmiercią (ante mortem), i w chwili śmierci (peri mortem). Antropologia sądowa pozwala nie tylko ustalić tożsamość zmarłego, odgrywa również istot-
KULTURA MASOWA
ną rolę w śledztwach dotyczących łamania praw człowieka. Zwłoki mogą bowiem oskarżyć tych, którym wydawało się, że uciszyli ofiarę na zawsze. Ten dział antropologii sądowej pociąga mnie najbardziej- możność pociągnięcia do odpowiedzialności zbrodniarzy, wtedy kiedy najmniej się tego spodziewają” – tłumaczy czytelnikowi Clea. Nie da się uniknąć jednak osobistego zaangażowania, historia każdego w tym grobie jest istotna, ofiary pojawiają się w snach. Nam też każda z ofiar wyda się bliska. Ale czy jest w tym coś złego? Nasza badaczka widzi ludzi, a nie liczby, mimo, że numeruje każde ciało. Bezwiednie wymyśla im imiona. W Rwandzie objawiła się światu prawdziwa moc medialnej propagandy. Żołnierze, policjanci, urzędnicy, sąsiedzi podburzani byli do mordu przez 24 godziny na dobę. Audycje radiowe szerzyły nienawiść, a ludność chwytała za meczety i pałki mordując swoich własnych braci i siostry. Hutu
nie może zawierać małżeństw z Tutsi, Hutu nie może robić interesów z Tutsi, Hutu nie może okazać litości Tutsi – brzmiały niektóre z 10 plemiennych przykazań. Ludność gromadzono w Kościołach i na stadionach, mamiono, że to dla ich własnego bezpieczeństwa, że unikną śmierci. Następnie, ci którzy mieli ich chronić mordowali całe grupy z zimną krwią. Ginęli ze względu na pochodzenie. Rozgłośnie radiowe nawoływały do mordu. Poznacie ich po cienkich nosach – brzmiało jedno z haseł. Niektóre czaszki, które Clea Koff znalazła na wzgórzach Kibuye były tak zmiażdżone, że niemożliwym prawie było rozpoznanie ich struktury. Zadaniem antropologa jest określenie wieku, płci, pochodzenia po wyglądzie i stanie rozwoju kości. Clea nie pozostawia czytelnika w stanie niewiedzy. Krok po kroku wyjaśnia tajniki swojej pracy. To dzięki niej wiem jakich narzędzi używa się do cięcia kości, odrywania tkanki. Brzmi
dość obrzydliwie? Zapewniam, że tak nie jest, bo kiedy wie się jak głębokie ideały przyświecają tej pozornie strasznej pracy, nie ma w niej nic okropnego. Dzięki jej pracy udało się postawić przed sądem gubernatora Kibuye, Clementa Kayishema (winny 4 aktów ludobójstwa, dożywocie) i biznesmenów Obeda Ruzindana(winny jednego aktu ludobósjtwa, 25 lat więzienia) i Georgesa Rutganda (winny ludobójstwa i zbrodni eksterminacji, dożywocie). Nie ma nic piękniejszego niż sprawiedliwość. Nie udało im się ugasić radości. Rwanda dalej tętni życiem, a osierocone dzieci mimo tragedii jaka je spotkała potrafią jeszcze się śmiać. Kiedy powraca się z takiej misji dziwi wszystko. Działające sprzęty, brak dziur po kulach w ścianach, asfalt nie rozwalony przez czołgi. Czasami walizki leżą nie rozpakowane tygodniami. Clea Koff nazywa takie powroty do domu życiem po życiu. W roku 1991 Słowenia i Chor-
s. 77
wacja oddzieliły się od Jugosławii, w Bośni rozpoczęła się kolejna wojna. Walki toczyły się nieprzerwanie przez 3 lata pomiędzy Bośnią, a Chorwacją, żołnierzami Jugosłowiańskiej Armii Ludowej, siłami paramilitarnymi i najemnikami. Podczas tej bałkańskiej jatki popełniono wszystkie możliwe zbrodnie wojenne i przeciwko ludzkości. Obozy zagłady, ataki na cywilów, przesiedlenia ludności, gwałty dokonane na ponad 20 tys. kobiet, śmierć 200 tys. ludzi, i zniknięcie dziesiątek tysięcy mężczyzn. Bośnia to kraj samotnych kobiet. Nie wszystkim znana jest historia zniknięcia kilku tysięcy mężczyzn ze Srebrenicy, małego miasteczka we wschodniej Bośni na terenie dzisiejszej autonomicznej bośniackiej Republiki Serbskiej. Kolejną misją Clei Koff jest odnalezienie masowych grobów w lasach prowadzących do Vlasienicy. W roku 1995 około 8 tys. mężczyzn i chłopców z Srebrenicy wyruszyło pieszo kilka godzin przed zajęciem miasta przez Serbów. Nigdy
s. 78
nie dotarli do miejsca przeznaczenia. Clea wiedziała, że idąc tą trasą odnajdą zaginionych mieszkańców. W Rwandzie mimo okropieństw jakie spotykały grupę antropolog, nie groziło im aż takie niebezpieczeństwo. Bośnia niosła ze sobą wizję śmierci. Wojsko towarzyszyło im przez cały czas, a przez całą swoją drogę mogli się natknąć na pola minowe. Cerska – oddalona od głównych dróg, cicha, piękna okolica, szemrzące strumyki, słońce przeświecające przez drzewa. Idealne miejsce zarówno na piknik, jak i na ukrycie kilku tysięcy ciał. Dopiero po chwili człowiek zauważa dziury po kulach w otaczających go drzewach, nierówno rozsypaną ziemię, rozrzucone na trawie buty nie do pary. Przez kolejnych kilka miesięcy będzie to miejsce badań medyków i antropologów. Książkę czyta się jednym tchem. Jest jasna i zrozumiała nawet dla człowieka, który nie posiada wiedzy historycznej i antropologicznej. A ci, którzy takową posiadają będą mogli
spojrzeć na ludobójstwa dwudziestego wieku z innej strony. Ludzkiej. Szczerość, autentyczność i piękny, młodzieńczy idealizm wyzierają z tego niecodziennego pamiętnika. I nadzieja, że człowieka nie można po prostu zgładzić, zamknąć mu ust na wieki unikając kary, że są ludzie, którzy dopilnują aby prawda wyszła na jaw. Clea Koff jak sama o sobie mówi jest już starym wyjadaczem. Mimo młodego wieku rzeczy, które widziała, i których dokonała odcisnęły na niej swoje piętno. Ekshumacja masowych grobów jest jednak misją jej życia. Pamięta słowa, które usłyszała kiedyś: Prawda nie wskrzesi umarłych, ale sprawi, że usłyszymy ich głosy. Pracując dla ONZ sprawiła, że głosy wymordowanych usłyszeli mordercy. A ja ciągle czekam, aż jakaś polska Clea Koff zajmie się zbadaniem mogił Żołnierzy Wyklętych. Może to będzie moja misja?
s. 79
RECENZJA - K
s i ą ź k a
Kupiec wenecki
Ekranizacja szekspirowskiego komediodramatu to nie lada wyzwanie! Wymaga to ciągłej troski by oddać specyficzny klimat. Czy Michael Radford stanął na wysokości zadania? Można odnieść wrażenie że już od samego początku filmu stara się zapobiec ewentualnym zarzutom o antysemicki wydźwięk utworu.
Krzysztof Reszka
N
a początku zapoznaje widza z informacją o sytuacji Żydów w Wenecji XVI wieku. Kieruje uwagę na problem wykluczenia ze względu na religię i narodowość. Prawdopodobnie ma to na celu wzbudzenie współczucia wobec żydowskiego lichwiarza Shylocka. Wyjaśniono, że Żydzi trudnili się pożyczaniem pieniędzy na procent, gdyż nie mieli prawa do posiadania ziemi. Film przedstawia elementy których nie ma w tekście Szekspira. Mam tu na myśli rozruchy i wyrzucenie do wody żydowskiego mężczyzny, podczas gdy w tle słychać surowe kazania zakonników krytykujących lichwę, a - jako przerywnik - pokazywane są chichoczące panny weneckie, które prowokacyjnie obnażają piersi. Czy miała to być krytyka powierzchowności i instrumentalnego wykorzystywania wiary? Czy raczej widzimy tu delikatność Radforda, który uważa by nie malować czarno-białego świata "złych Żydów" i "dobrych chrześcijan"? Ostrożność może trochę przesadzona, zważywszy że przecież córka Shylocka, piękna Jessisa, jest postacią pozytywną. Szekspir umiał śmiać się także z własnego narodu, jak chociażby w "Hamlecie", gdy wkłada w usta jednej z postaci opinię, iż w Anglii mieszkają sami wariaci. O ile czytając utwór traktowałem postać Shylocka
s. 80
“Żałuję tylko że
niektóre szczególnie piękne fragmenty tekstu, nie wybrzmiały w filmie w swej poetyckiej formie, a przybrały raczej charakter mowy potocznej. jako satyrę wobec pewnych stereotypów, w filmie ta postać budzi litość, żal a niekiedy nawet odrazę. Przedstawiony jest bowiem człowiek który nie może znieść ciągłego poniżania i hoduje w sobie niszczące, szalone pragnienie zemsty, które przeradza się w irracjonalną nienawiść do kupca imieniem Antonio. Okazja do zatargu pojawia się, gdy Antonio, człowiek hojny i pomocny, spotyka przyjaciela imieniem Bassanio. Młody ów szlachcic który żył rozrzutnie i popadł w długi chce się w końcu ustatkować. Aby zaradzić złej sytuacji finansowej, pragnie udać się w podróż i prosić o rękę piękną Portię, młodą, bogatą dziedziczkę, do której przybywają zalotnicy z całego świata. W tym celu potrzebuje pożyczyć znaczną sumę pieniędzy. Jednak Antonio który wysłał właśnie
swoje okręty w różne strony świata, by wesprzeć przyjaciela, sam musi pożyczyć u Shylocka trzy tysiące dukatów na trzy miesiące. Trudne negocjacje między dwoma niechętnymi sobie biznesmenami doprowadzają w ostateczności do dziwacznej umowy. Schylock pożyczy sumę bez oprocentowania, ale dodano "dla żartu", że gdyby został przekroczony termin zapłaty, będzie mógł wykroić z ciała Antonia funt mięsa z dowolnie wybranego miejsca. Choć taki zapis brzmi niebezpiecznie, Antonio w chwili desperacji zlekceważył go. Gdy Shylock załatwiał sprawę z umową o pożyczce, jego córka, Jessica, zabiera z domu złote dukaty i potajemnie ucieka. Pragnie wyjść za mąż za Wenecjanina i przyjąć wiarę chrześcijańską. Jej wybranek, Lorenzo był również przyjacielem Antonia i Bassania. Gdy Shylock dowiaduje się o ucieczce córki, jej planach oraz o stracie znacznej sumy pieniędzy wpada w rozpacz. W tym czasie książęta z całego świata przybywają by starać się o rękę Portii. Tutaj realistyczna jak dotąd opowieść, zaczyna przypominać baśń. Przedstawiani są śmieszni arystokraci z Europy. Często dziwaczni i egocentryczni. Przybywa także tryskający energią i radością zalotnik z Afryki, a towarzyszy mu cały zastęp oddanych
dworzan z dzidami. Sprawa jest jednak skomplikowana, gdyż ojciec Portii na łożu śmierci, zarządził tajemniczy i niezwykły test, który mężczyzna musi przejść pomyślnie by ożenić się z jego córką. Ma on tę właściwość, że skutecznie eliminuje tych zalotników, którzy chcą bardziej korzystać niż się poświęcać, raczej brać niż dawać. Dziewczyna zaś, związana przysięgą, nie może udzielić żadnej podpowiedzi, choćby kandydat budził jej sympatię. Jak dotąd wszyscy kawalerzy musieli odejść z kwitkiem. Jedyną pociechą dla młodej pani, jest służebnica Nerissa, która prywatnie jest jednocześnie jej wierną przyjaciółką i powierniczką. Jako kolejny śmiałek przybywa do zamku Bassanio, wraz ze swym sługą Gratiano. Dwaj Wenecjanie sprawiają bardzo dobre wrażenie i budzą w damach niemałą fascynację. Portia pragnie by Bassanio przeszedł test pomyślnie, ale nie może udzielić mu żadnych wskazówek, aby nie złamać przysięgi danej umierającemu ojcu. Szlachcic jednakże ma szczere intencje. Wydaje się że naprawdę dojrzał do ofiarnej miłości. Gdy przechodzi próbę zwycięsko i zdobywa prawa do ręki Portii, okazuje się że również Gratiano i Nerissa są w sobie zakochani. Dwie pary wzięły więc ślub razem. Niestety nie było im dane, by się
sobą nacieszyć. Nadszedł bowiem dzień spłaty długu. Okręty jakie posiadał Antonio, wciąż nie wróciły. Zewsząd dochodziły wiadomości, że jego majątek przepadł na morzu. Zgodnie z prawem, Shylock miał więc prawo by wyciąć funt mięsa z dowolnie wybranego miejsca w ciele Antonia. Pragnął wyciąć mu serce. Młodzi mężowie ruszyli by ratować przyjaciela, a żony miały udać się na osobność do klasztoru by wspierać mężów modlitwą. W posiadłości zostali tylko Lorenzo i Jessica. Shylock okazuje się nieprzejednany i uparcie żąda tego co wedle prawa mu się należy - funtu ciała Antonia. Gdy Bassanio i Gratiano oferują mu podwójny zwrot długu, upiera się przy swoim. Al Pacino niewątpliwie sprawdził się w roli Shylocka. Grana przez niego postać staje się żywa, wielowymiarowa. Liczono na to, że doża unieważni umowę. Ponieważ jednak Wenecja prowadzi handel zagraniczny, istnieje silna presja by bezwzględnie przestrzegać prawa i egzekwować zawierane umowy. Mieszkańcy miasta są jednak przychylni wobec Antonia, którego znają jako człowieka przyjaznego i chętnego do pomocy. Na filmie świetnie ukazany jest dramatyzm sytuacji i żywe emocje. Łatwo wczuć się w ból, żal i oburzenie Wenecjan którzy przez nieustępliwe
zapisy prawa, mogą stracić serdecznego przyjaciela. Doża ma ciężki orzech do zgryzienia. Zauważyłem przy tym humorystyczny zbieg okoliczności, gdyż przedstawiony w filmie doża wenecki jest podobny do prezydenta miasta Krakowa, prof. Jacka Majchrowskiego. Nieoczekiwanie próbę naprawienia sytuacji podejmują przedstawicielki płci nazywanej - chyba ironicznie - słabą. Wtedy dopiero rozkręca się niesamowita akcja a sprawy przyjmują nieoczekiwany obrót... Żałuję tylko że niektóre szczególnie piękne fragmenty tekstu, nie wybrzmiały w filmie w swej poetyckiej formie, a przybrały raczej charakter mowy potocznej. Film z pewnością warty jest polecenia, gdyż umożliwia pośrednio obcowanie z geniuszem Szekspira. Ekranizacja pozwala nawet lepiej się wczuć w dramatyczne losy postaci. Niekiedy łatwiej zrozumieć postępowanie bohaterów, gdyż specyfikę skomplikowanych sytuacji chłoniemy również dzięki niewerbalnym środkom wyrazu, takim jak gesty, mimika, mowa ciała i ton głosu. Polecam film zarówno miłośnikom klasyki, amatorom filmów psychologicznych, jak i osobom które chcą miło spędzić czas przy wartościowej rozrywce.
s. 81
Aneks: grafika z okładki: http://pl.freepik.com/ grafika z artykułów: http://pl.freepik.com/, http://www.flickr.com/ zdjęcia z recenzji: materiały promocyjne dystrybutora zdjęcia do artykułów historycznych: Instytut Pamięci Narodowej zdjęcia do artykuu o Niniwie: http://niniwa.org/galeria/
s. 82