nr 15 / 2014
28 lipca - 10 sierpnia
Fenomen słowa pisanego s. 1
SPIS TREŚCI
WYDARZENIA I OPINIE 6 10
Chazangate RAFAŁ GROWIEC
NIE OGARNIAM 22
MARIUSZ BACZYŃSKI
Gorączka niedzielnej nocy
TEMAT TEMAT NUMERU NUMERU
MAŁGORZATA RÓŻYCKA
12
Żołnierze strzelają, Pan Bóg kule (i rakiety) nosi WOJCIECH URBAN
14 16
24 26
Lewactwo i lewica w jednym staną domku
RAFAŁ GROWIEC
Franciszkańskie ŚDM XXVII MSSM czyli... dni modlitwy, refleksji, muzyki i radości BEATA KRZYWDA
TAKA SYTUACJA 18
Przeciw teorii – czyli o tym, czego autor nie miał na myśli ALEKSANDRA BRZEZICKA
28
20
MACIEJ PUCZKOWSKI s. 2
WOJCIECH URBAN
Liberatura - czy(m) to się je?! Książki pachnące Santiago MAŁGORZATA RÓŻYCKA
30
Fenomen świata czarodziejów KAMIL DUC
34
36
Fenomen książki RAFAŁ GROWIEC
Goethe odkrywa zalety powolności SARA NAŁĘCZ-NIENIEWSKA
38
MYŚLI NIEKONTROLOWANE Wzór do naśladowania
Co i po co?
BEATA KRZYWDA
ANDREA MARX
17
Czołgiem na Berlin nie pojedziesz
Czy bestseller faktycznie znaczy the best? ALEKSANDRA BRZEZICKA
40
Książka 2.0 MARIUSZ BACZYŃSKI
SPIS TREŚCI
ROZMOWA NUMERU 44
Pisać każdy może
SARA NAŁĘCZ-NIENIEWSKA
KULTURA 52
EDUKACJA 46
Czy Bóg Izraela dobrze się bawi na festiwalach kultury żydowskiej? MAJA MROCZKOWSKA
Czytać. Tylko po co?
RECENZJE
KAMIL DUC
54
The Sunset Limited
56
Malowany człowiek czyli o tym, że każdy z nas ma swojego demona
MICHAŁ MUSIAŁ
MICHAŁ MUSIAŁ
58 60
Morderstwo w klasztorze
SARA NAŁĘCZ-NIENIEWSKA
Pan Lodowego Ogrodu czyli o magii i mgle, która zabija
MICHAŁ MUSIAŁ
KAZANIA PONADCZASOWE 50
O mężu i żonie, którzy nie byli małżeństwem
62
KAROLINA KOWALCZE
64
51
Życie jest odpowiedzią O. TOMASZ MANIURA
The Wolf Among Us
SARA NAŁĘCZ-NIENIEWSKA
JESTEM, WIĘC MYŚLĘ
KS. MIROSŁAW MALIŃSKI
CZEMU ŻYCIE
Ostatni, którzy wyszli z raju
68
10 powodów, dla których warto czytać filozofów KAMIL MAJCHEREK s. 3
WSTĘPNIAK
Fenomen słowa pisanego Zanim uzależniłam się od seriali uwielbiałam czytać książki. Pobudzały moją wyobraźnię i zabierały mnie w zupełnie inny świat. Czasem wzruszały, a czasem powodowały radość. Stanowiły specyficzną odskocznię od szarej codzienności.
Anna Zawalska Niestety, przy całym swoim upodobaniu do tasiemcowych melodramatów muszę stwierdzić, że książki one nie zastąpią. Owszem, stanowią pewną jej wersję instant, podaną na talerzu z różnymi dodatkami, często bardzo wykwintnymi, jednak nie oddziałują na odbiorcę w taki sposób jak słowo pisane. W serialu bowiem wszystko jest nam ujawnione, nie ma miejsca na tajemniczość i właściwie oglądanie nie wymaga od nas wiele wysiłku umysłowego. Jak to jest z książką? Poza umiejętnością składania liter w wyrazy i w zdania książka ćwiczy również naszą wyobraźnię, rozwija kreatywne myślenie i ubogaca zasób naszego słownictwa. Każde przeczytane słowo gdzieś zostaje z tyłu głowy.
Książka daje do myślenia, a czasem wpływa na nasze widzenie świata. Dlatego w tym numerze będzie dużo o książkach, o literaturze, jak i o sposobach jej przyswajania. Będzie o tym jak odróżnić literaturę piękną od szmiry i czemu bestsellery niekoniecznie są najlepsze. Również o tym, skąd się wzięły rzesze fanów Harrego Pottera, jak i o tym, w czym tkwi fenomen książki. Co nieco będzie można znaleźć o lekturach szkolnych i o tym, jak się ma w naszym kraju czytelnictwo. Nieco więcej niż zwykle, w tym numerze pojawi się recenzji książek różnych gatunków. Dlatego warto znaleźć chwilę i rozejrzeć się za czymś dla siebie. W końcu wakacyjny czas sprzyja pochłanianiu kolejnych
tomiszczy ulubionych i mniej ulubionych autorów. Większa ilość wolnego czasu to świetna okazja do czytania zaległych tytułów, ale też do wynajdywania nowych. Warto również sięgnąć po nasz najnowszy numer, w którym piszemy przede wszystkim o książkach! Gorąco polecam! Redaktor Naczelna Anna Zawalska
Redaktor Naczelna: Anna Zawalska Redakcja: Mariusz Baczyński, Kajetan Garbela, Aleksandra Brzezicka, Krzysztof Reszka, Mateusz Nowak, Anna Żmudzińska, Kamil Duc, Piotr Zemełka, Robert Jankowiak, Karolina Kowalcze, Anna Kasprzyk, Tomasz Markiewka, Wojciech Greń, Agnieszka Bar, Maciej Puczkowski, Kamil Majcherek, Sara Nałęcz-Nieniewska, Maria Nejma-Ślęczka, Wojciech Urban, Konstancja Nałęcz-Nieniewska, Anna Bonio, Jan Barański, Maja Mroczkowska, Michał Musiał, Marek Nawrot, Małgorzata Różecka, Danuta Cebula, Robert Growiec Korekta: Katarzyna Zych, Andrea Marx Współpracownicy: ks. Tomasz Maniura OMI, ks. Mirosław Maliński Reklama i promocja: Mariusz Baczyński, Kajetan Garbela, Beata Bajak Strona internetowa: Damian Baczyński Adres e-mail: mozecoswiecej@gmail.com
s. 4
s. 5
WYDARZENIA I OPINIE
Chazangate Od kilku tygodni przez Polskę przetacza się medialna burza, w której kilka (niby to) poważniejszych mediów wytacza grube działa przeciw profesorowi Chazanowi, dyrektorowi Szpitala im. Świętej Rodziny w Warszawie. Lekarz ten jako administrator szpitala powołał się na klauzulę sumienia i odmówił wykonania aborcji na dziecku w 22. tygodniu ciąży. Zostało to potraktowane jak wypowiedzenie wojny, i to wojny totalnej, gdzie do walki ze sobą stają siły postępu i siły katolickiego Ciemnogrodu. Rafał Growiec
P
olem bitwy stała się sama instytucja klauzuli sumienia, pozwalająca lekarzowi nie brać udziału w tym, co jest dla niego niemoralne lub jest po prostu zbrodnią. W szerszym ujęciu zaś chodzi o sam spór o wyższość prawa państwowego nad sumieniami szeregowych obywateli i urzędników. Spróbujmy przyjrzeć się zapalnemu przypadkowi prof. Chazana. Jak się zaczęło? Od in vitro, gdyż w ten sposób poczęło się chore dziecko. Potwierdza to „Wprost” w swoim artykule, w którym możemy przeczytać, że rodzice niezabitego dziecka na ten zabieg wydali swoje całe oszczędności. Rodzi się więc pytanie: dlaczego media, które są tubą dostępu do in vitro z pieniędzy podatnika i tak zachwalają te procedury, teraz nie zastanowią się, czy to, że dziecko urodziło się chore, nie jest czasem efektem właśnie sposobu w jaki się poczęło? Procedura in vitro w wielu swoich odmianach zakłada coś takiego jak diagnostykę preimplantacyjną – po prostu po poczęciu na szkle (łac. in vitro) laboratoryjnym kilkunastu bytów ludzkich, po upływie kilku dni wybiera się te z nich, które najlepiej rokują i je przeznacza się do wszczepienia do macicy matki. Czy pracownik kliniki w czasie tej zabawy w Pana Boga (wersja dla wierzących)/ naturalny dobór (wersja dla ateistów) nie popełnił błędu? Ile zdrowych dzieci poszło do zamrażarki, w
s. 6
“Postawa i decyzja
prezydent Warszawy wzbudziła kontrowersje wśród katolików. Osoba chlubiąca się przeszłością powiązaną z Ruchem Odnowy w Duchu Świętym staje po stronie ludzi, którzy domagają się karania lekarzy za to, że nie tylko mają katolickie poglądy, ale jeszcze mają czelność stosować je w praktyce. której przechowuje się „nadliczbowe embriony”? Czy choroba, cierpienie dziecka i dramat jego rodziców nie są efektem wadliwości procedury tak zachwalanej przez „Wprost” i „Wyborczą”? Czy przeprowadzono jakąś kontrolę w tym zakładzie? Czy wobec pracowników, który wyprodukowali tak wadliwą istotę*, zastosowano jakieś kary, czy winny jest tylko prof. Chazan, który nie chciał po nich posprzątać? Dalej, mamy badania prenatalne, które wykazują poważne wady rozwojowe. Badania były robione kolejno
w prywatnej praktyce dr. Gawlaka, potem w Szpitalu im. Świętej Rodziny i następnie w Instytucie Matki i Dziecka. Aborcji odmówiono także w tej ostatniej placówce, ale atak jest wymierzony przede wszystkim w szpital prof. Chazana. Jest to bardzo dobra placówka, gdzie np. umieralność okołoporodowa jest dwa razy niższa niż w innych placówkach tego typu w Warszawie. Dyrektorem jest prof. Bogdan Chazan, który już wcześniej miał problemy z powodu powoływania się na klauzulę sumienia ws. aborcji. Po upływie trzech dni (wg prof. Chazana, wg pacjentki były to dwa tygodnie) została ona poinformowana, że w tym szpitalu aborcji się nie wykona. Zauważmy, że badania były wykonane w 22. tygodniu ciąży, polskie prawo pozwala zabić chore dziecko do 24. tygodnia. Wymaga się także, by lekarz, który odmawia sam wykonania aborcji wskazał kogoś innego, kto takiego niemoralnego czynu dokona. Obecnie nie ma listy szpitali i lekarzy, gdzie się takie zabiegi morderstwa przeprowadza, co potwierdza Ministerstwo Zdrowia. Można jedynie wskazać pojedynczych lekarzy, którzy okazali się zagorzałymi aborterami – jak np. prof. Wielgoś ze Szpitala im. Dzieciątka Jezus [sic!] czy niedawno prof. Dębski ze Szpitala Bielańskiego. Z projektu raportu po kontroli w Szpitalu im. Świętej Rodziny wiemy, że droga matki od poczęcia dziecka
WYDARZENIA I OPINIE
do jego śmierci wyglądała tak: Dziecko poczęło się metodą in vitro, najprawdopodobniej w klinice Novum, w Warszawie. Jako, że klinki takie nie zajmują się pacjentami po zapłodnieniu, matka udała się do prywatnej praktyki dr. Gawlaka, ordynatora ginekologii w Szpitalu im. Świętej Rodziny. Gdy pojawiły się podejrzenia co do choroby dziecka, lekarz przeniósł pacjentkę do tejże placówki. Tam konsultował się z prof. Chazanem, który jednak nie prowadził tego przypadku osobiście. Po kolejnym USG uznano, że dziecko może mieć pewne problemy zdrowotne, więc przekazano matkę do Instytutu Matki i Dziecka w Warszawie na kolejne badania. Tam dr Gawlak poprosił lekarzy, by rozważyli aborcję. Jak twierdzi, odpowiedziano mu, że tamtejsi lekarze nie są „terminatorami”. W efekcie tego pacjentka wraca do Szpitala im. Świętej Rodziny, oczekując na wyniki badań kariotypu z IMiDz. Prosi prof. Chazana o zgodę na wykonanie aborcji w tej placówce, jednak po trzech dniach otrzymuje pisemną odmowę. Na jej prośbę dr Gawlak wypisał jej skierowanie do Szpitala Bielańskiego, gdzie mogła prosić o zabicie dziecka. Odmówiono jej jednak, tłumacząc się przekroczeniem o pięć dni terminu dopuszczanego przez prawo. Jest to o tyle dziwne, że ordynatorem Szpitala Bielańskiego jest prof.
Dębski, który słynie w mediach z gorączkowej niemalże obrony aborcji. Kilku lekarzy wyraziło już zdziwienie jego dokładnością, jeśli chodzi o czas dopuszczalnej aborcji. Nawet prof. Chazan zaznacza, że w przypadku, gdy chodzi o chorobę dziecka, zabić można, gdy płód nie może żyć poza organizmem matki, co nie jest równoznaczne z 24. tygodniem. Wygląda na to, że prof. Dębski zachował się jak pro-lifer, interpretując prawo tak, by dziecko ocalić, ale najwyraźniej chcąc zaszkodzić prof. Chazanowi. Teraz można było go przedstawiać jako tego, który „zmusza do rodzenia” istot godzących w uczucia estetyczne. Przyniósł nawet do studia telewizyjnego TVN24 zdjęcie swojego pacjenta, chcąc dowieść, że TO COŚ nie powinno się narodzić a to, że się narodziło jest winą dyrektora konkurencyjnej dla Bielańskiego placówki. Dziecko ostatecznie zmarło w Szpitalu Bielańskim. Problem w tym, że polskie prawo jako pomoc ciężarnej kobiecie w trudnych chwilach rozumie tylko i wyłącznie aborcję. To, co zrobił prof. Chazan, czyli podanie namiarów na hospicjum prenatalne, czy – tak, jak zrobił to dr Gawlak – oferta pomocy w zorganizowaniu adopcji, nie mieści się w literze prawa polskiego, ale jest bardzo ludzkim odruchem. Pozostaje tu zastanowić się nad tym, czy polskie ustawodawstwo nie podchodzi zbyt
restrykcyjnie do klauzuli sumienia, zawężając możliwości realnej pomocy rodzicom chorych dzieci i całkowicie odrzucając możliwość pomocy dziecku. Dlaczego nienarodzone jeszcze chore dziecko musi zostać zabite, a nie może być skierowane do hospicjum? Czy nie jest to pokazanie ludziom, którzy cierpią, którzy są chorzy, że są niepotrzebni, że ich miejsce jest na cmentarzu? Spójrzmy na to także ze strony matki: przez trzynaście lat czekała na dziecko, a gdy jest już w ciąży, przez dwadzieścia dwa tygodnie myśli o swoim potomku jako KIMŚ. I nagle, jak grom z jasnego nieba się dowiaduje, że to wypatrywane od lat dzieciątko nadaje się do „terminacji”. Co jej pomoże bardziej – potraktowanie dziecka jak nieudanego produktu, czy pomoc psychologiczna, jaką oferuje hospicjum i przyjęcie tego dziecka jak każdego dziecka chorego – z godnością? Nie dziwi, że w sprawę mocno zaangażowały się liberalne media. Polska prasa zna takie przypadki, gdy wykorzystywano kobiety do ideologicznej walki o aborcję**. Przypomnijmy tu sprawę „Agaty”, którą dziennikarka „Wyborczej” przedstawiła jako zgwałconą nastolatkę, której ksiądz i banda oszołomów nie pozwala pozbyć się dziecka gwałciciela. Po zbadaniu sprawy przez inne redakcje, okazało się, że „Agata” nie została wcale zgwałcona – po prostu
s. 7
uprawiała seks ze swoim chłopakiem, a że oboje mieli poniżej 15 lat, to był to czyn zakazany prawem i stąd przesłanki prawne do aborcji. Ksiądz także towarzyszył dziewczynie z jej własnej woli. Dziecko „Agaty” niestety zabito na zlecenie Minister Zdrowia, Ewy Kopacz. Tak samo jak i wtedy, sprawa prof. Chazana ma poruszyć lewicową stronę sceny politycznej i publicznej, by zmienić prawo tak, aby łamać sumienie tych lekarzy, dla których aborcja jest złem. Dla prof. Chazana aborcja jest zabójstwem człowieka. I nie mówi tego czysto teoretycznie, ale jako ktoś, kto przed laty praktykował zabijanie dzieci nienarodzonych. Jego placówka, jak już pisałem, cieszy się uznaniem wśród rodziców i ma dobre wyniki. W efekcie tego prof. Chazan jest niewygodny nie tylko jako ten, kto odrzuca ideologię proaborcyjną, ale też jako ten, kto nie pasuje do stereotypu pro-liferki z różańcem w jednej i bombą w drugiej ręce. To nie człowiek, który ma jedynie argumenty dogmatyczne, ale przede wszystkim wiedzę medyczną tak groźną dla lewicy, która powołując się na racjonalizm, wciąż sieje propagandę. Dlatego prof. Chazan będzie nisz-
s. 8
czony przy każdej możliwej okazji. Wykorzystuje się do tego prawo, tworząc iluzję, że wszystko co prawem dopuszczone czy zalecane jest dla człowieka dobre. Taka statolatria jest bardzo niebezpieczna, gdyż nieraz już widzieliśmy złe prawo w akcji. Czy ktoś, kto uciekł z gułagu jest przestępcą? Złamał przecież prawo ZSRR. Czy ktoś, kto ratował Żydów przed śmiercią, zasługiwał na rozstrzelanie zgodne z prawem niemieckim? Czy jakiś liberalista miał prawo domagać się od właściciela plantacji uwolnienia wszystkich legalnie kupionych niewolników? Prawo może być bandyckie, bandyckie mogą być pojedyncze ustawy. Co nie oznacza, że wszyscy muszą być przeciwni takiemu prawu, by uznać je za bandyckie – ustawodawstwo nazistowskie też miało liczną rzeszę zwolenników, tak samo na Południu niewolnictwo było akceptowalne. Istota problemu leży w polskim prawie aborcyjnym i tym, jak się ono formowało. Obecne zapisy są efektem tzw. kompromisu, który za cenę zawieszenia broni kosztuje nas życie około sześciuset dzieci rocznie. Dzieci oskarżonych najczęściej właśnie o chorobę. Batalia, która przetacza się
przez Polskę jest właśnie batalią o prawo, o jego kształt, doprecyzowanie lub interpretację taką, by zamknąć usta wiernym przysiędze Hipokratesa. Od wyniku tej bitwy o prof. Chazana zależy to, czy utrzymamy zgniły kompromis, podkreślimy godność dzieci chorych i ocalimy je przed śmiercią, czy też odstąpimy pola tym, którzy widzą na tym świecie miejsce tylko dla pięknych, zdrowych i yntylygyntnych. Te ostatnie trzy rzekome kryteria człowieczeństwa są ważne, gdyż na Zachodzie to właśnie eugenika jest ściśle powiązana z aborcją. Założycielka Planned Parenthood, Margareth Sanger, oprócz tego, że była rasistką (wg niej aborcja miała na celu ograniczanie populacji murzyńskiej), to była też zwolenniczką sterylizacji tych, którzy byli nieprzystosowani społecznie – analfabetów, chorych psychicznie itd. Dopiero po wojnie jej towarzystwo zmieniło nazwę tak, by nie kojarzyć się z nazistowską polityką kontroli urodzeń. Tak samo dziś zwolennicy aborcji zapierają się rękami i nogami przed jakimikolwiek porównaniami ich postulatów do wizji świata nazistów. To nie jest tylko batalia między prof. Chazanem a prof. Dębskim czy tylko między sumieniem a prawem. To jest batalia między kulturą Hipokratesa a kulturą dr. Mengele. To drugie porównanie nie jest przypadkowe: Twój Ruch zaczął organizować pikiety ze zdjęciami dzieci zniekształconych przez chorobę, by pokazać, że takie osoby nie powinny się urodzić. W latach trzydziestych i czterdziestych, gdy w III Rzeszy mordowano chorych w ramach akcji T4 wieszano plakaty o bardzo podobnej treści. Nieco praktyczniej wykorzystała sprawę Chazana Hanna Gronkiewicz-Waltz. Prezydent Warszawy „zupełnym przypadkiem” wsadziła kij w prawicowe mrowisko, decydując o odwołaniu dyrektora Szpitala im. Świętej Rodziny akurat wtedy, gdy w Sejmie trwała debata nad przyszłością rządu jej partyjnego zwierzchnika, Donalda Tuska. Na tę okazję opublikowano wstępną wersję raportu, przeznaczoną jedynie do użytku wewnętrznego (m.in. tekst nie przeszedł jeszcze
WYDARZENIA I OPINIE korekty interpunkcyjnej). Przez kilka tygodni sprawa klauzuli sumienia rozpalała publikę na tyle, by choć trochę przyćmić aferę taśmową. Raczej jednak nie to było celem publikacji – w końcu, po co redakcja „Wprostu” miałaby zagłuszać jeden swój temat drugim? Postawa i decyzja prezydent Warszawy wzbudziła kontrowersje wśród katolików. Osoba chlubiąca się przeszłością powiązaną z Ruchem Odnowy w Duchu Świętym staje po stronie ludzi, którzy domagają się karania lekarzy za to, że nie tylko mają katolickie poglądy, ale jeszcze mają czelność stosować je w praktyce. Pani Gronkiewicz-Waltz postawiła się po stronie katolików bezobjawowych, których największą chlubą zdaje się być to, że przekonania religijne potrafią zawiesić na kołku przed gabinetem. Katolik zostaje skazany na schizofrenię – może wierzyć w to, że nie można zabijać ludzi chorych, ale musi pomagać w ich zabijaniu lub traktować ich jak niedorobione produkty codziennego użytku. Zauważmy, że gdy mówimy o katolicyzmie nie mówimy jedynie o poglądach religijnych, dogmatach, ale o pewnym podstawowym światopoglądzie. Nauczanie Kościoła na temat antropologii, tego kim jest człowiek, jak działa jego natura opiera się na Piśmie Świętym,
ale też interpretacji efektów badań nauk przyrodniczych. Obecnie nikt nie wątpi, że od momentu zapłodnienia aż do śmierci mamy do czynienia z życiem ludzkim. Z kobiecej komórki jajowej zapłodnionej przez męski plemnik nie rozwinie się krówka ani świnka, ani hydroplan, bo embrion ma ludzki genom. Stąd bierze się nie tylko katolicki głos sprzeciwu wobec in vitro (które dla zysków manipuluje ludzkim życiem i do tego robi to nieudolnie) i aborcji (która celowo niszczy ludzkie życie). Sugerowanie, że walka z aborcją jest przestrzenią narzucania dogmatów jest efektem spania na lekcjach biologii i wyjątkowego braku racjonalizmu. Niezależnie od tego, czym było motywowane rozdmuchanie sprawy, można ją wykorzystać w dobrym celu. Z inicjatywy Naczelnej Rady Lekarskiej Trybunał Konstytucyjny zajmie się niedługo zapisem o klauzuli sumienia, zapewne zażąda jego doprecyzowania lub usunięcia zapisu o konieczności wskazania innego lekarza, a więc współudziału w aborcji. W tym momencie mamy okazję, by zmienić prawo tak, by lepiej chroniło ono osoby chore, niepełnosprawne, by nie dawało ono pola do popisu współczesnym spadkobiercom Margareth Sanger i Karla Brandta. Sprawa Chazangate może być dla nas
wrotami do lepszego prawa i lepszego świata, o ile nie zamkniemy tych wrót narzekając, że otwarli je ludzie z którymi nam nie po drodze.
* To smutne, ale tak właśnie potraktowano to dziecka w myśl polskiego prawa – produkt nieudany nie podlega zwrotowi, więc musi zostać zutylizowany. Sorry, taki mamy klimat prawny… ** I nie tylko polska prasa. Prawo USA ws. aborcji opiera się na przypadku procesu Roe vs Wade, gdzie także zmanipulowano medialnie sprawę rzekomego gwałtu. Niedawno w Irlandii prasa zmanipulowała sprawę śmierci Savitty Halappanavar, która zmarła na sepsę będąc w ciąży – śledztwo nie wykazało, by aborcja pomogłaby ocalić życie matki. Dla zainteresowanych, raport z kontroli w Szpitalu im. Świętej Rodziny: http://bip.warszawa.pl/NR/ rdonlyres/2A474982-3E6E-43BA-9E49-2633C085BBA5/1010480/projekt_ wystapienia_pokontrolnego_z_kontroli_przep.pdf Artykuł Wprostu, który zapoczątkował nagonkę na prof. Chazana. http://www.wprost.pl/ar/451554/ Dramat-rodziny-Lekarz-powoluje-sie -na-klauzule-sumienia/
s. 9
WYDARZENIA I OPINIE
Gorączka niedzielnej nocy Dzikie tłumy wychodzą na ulicę. Co chwilę słychać strzelające petardy, a na niebie raz po raz pojawiają się fajerwerki. Przez wszystkie ulice trzymilionowej metropolii niesie się krzyk tysięcy gardeł. Całe wypełnione po brzegi metro śpiewa łącznie z motorniczym: Deutschland! Weltmeister! Co się dzieje?! Berlin świętuje mistrzowski tytuł dla Niemców. Małgorzata Różycka
O
d miesiąca czuć było w mieście zupełnie inny nastrój. W każdym niemal sklepie można było kupić gadżety kibica w czarno-czerwono-żółtych barwach, a w dni, w które niemiecka reprezentacja rozgrywała swoje mecze, sporo ludzi miało na sobie koszulki imitujące stroje drużyny Joachima Löwa. Ale wszyscy wiedzieli, że Niemcy wyjdą z grupy i zapewne bez większych problemów przebrną przez 1/8 finału i ćwierćfinał, dlatego kibiców ogarniał co najwyżej stan podgorączkowy. Prawdziwa Fuβballfieber (niem. ‘futbolowa gorączka’) nadeszła przed półfinałem z Brazylią. Doskonała forma „chłopców Jogiego”, bo tak Niemcy pieszczotliwie nazywają swoją reprezentację, wcale nie była gwarancją wygranej. Niedosyt zwycięstwa od 24 lat kontra gra przed własną publicznością na mundialu w ojczyźnie. Gra miała być wyrównana, więc niemieccy kibice oblepili wszystkie knajpy (już na 2 godziny przed rozpoczęciem meczu trudno było znaleźć jakiekolwiek miejsce), ubrani w narodowe barwy z tysiącem
s. 10
“Od wtorku całe
miasto czekało tylko na niedzielę. Knajpy były pełne już o 18.00 i pomimo deszczu kibice hardo siedzieli w ogródkach piwnych, czekając na pierwszy gwizdek i pochłaniając hektolitry piwa oraz tony kiełbasy. gadżetów na głowach i w dłoniach, a kierowcy ozdobili swoje samochody trójkolorowymi chorągiewkami. Pełne nadziei oczekiwanie szybko zmieniło się w gorączkową euforię. Wtedy po raz pierwszy berlińczycy tłumnie wyszli na ulice, by obwieścić światu historyczne zwycięstwo 7:1. Nie oglądałam meczu, jednak każda bramka dla Niemców oznaczała taki wrzask, że nie sposób było się nie domyślić, co się właśnie stało w Belo Horizonte. Po ostatnim gwizdku ulica
zamieniła się w jedną wielką imprezę, która trwała kilkadziesiąt minut. A to był dopiero początek… Od wtorku całe miasto czekało tylko na niedzielę. Knajpy były pełne już o 18.00 i pomimo deszczu kibice hardo siedzieli w ogródkach piwnych, czekając na pierwszy gwizdek i pochłaniając hektolitry piwa oraz tony kiełbasy. Wurst und Bier, tak jak Ordnung, muss sein ! Nawet osoby głęboko niezainteresowane piłką nożną (jak np. autorka) postanowiły wziąć udział w tym wielkim socjologicznym fenomenie, jakim jest w Niemczech piłka nożna. Co się działo w finale, wie każdy, więc nie będę się powtarzać. Kiedy Götze trafił do bramki, całe skumulowane przez niemal 120 minut napięcie zamieniło się w euforyczne odurzenie. Ludzie ledwo dotrzymali do ostatniego gwizdka, a potem wybuchła zbiorowa orgia radości. Wrzaski, klaksony, fajerwerki, petardy. Kierowcy zatrzymywali swoje auta na środku ulicy i wysiadali, by uściskać kibiców z wielkiej rzeki ludzi, jaka w ciągu ułamków sekund pojawiła się na ulicy. Cała pobliska stacja metra
skakała, wrzeszcząc Deutschland! Deutschland! Deutschland! Welt-meis-ter! Cały Berlin stał się jedną wielką fetą na cześć Jogiego i jego chłopców, którzy właśnie przypięli na swoje czarno-białe koszulki czwartą mistrzowską gwiazdkę… Wspaniale było to przeżyć i na dodatek być w samym centrum wydarzeń. To, co się działo w niedzielę, może Czytelnik sobie na podstawie tego tekstu wyobrazić, choć to dosyć uboga wersja wydarzeń. Gorączka jest z pewnością odpowiednim słowem. W końcu to dla Niemców właściwie jedyna szansa, żeby móc dumnie obnosić się z narodowymi barwami, bez posądzenia o nacjonalizm albo inne znane z przeszłości nieciekawe sympatie (sic!). A także jedyny
faktor łączący absolutnie wszystkich. Cieszę się, że mogłam zobaczyć to wielkie narodowe niemieckie święto na własne oczy, choć to naprawdę dziwne uczucie, cieszyć się ze zwycięstwa nieswojej drużyny. To właściwie taka pół-radość, bo z jednej strony chce się skakać i krzyczeć z całym tym tłumem, ale z drugiej strony nie jest to nasza własna radość, tylko taka jakaś cudza. Podobnie odbierali to mieszkający ze mną Francuzi. W końcu serce nie sługa, a moje jest na wskroś polskie. Pomimo trwającej na ulicy imprezy udało mi się w końcu zasnąć. W poniedziałkowy ranek spojrzałam na argentyńską flagę, którą znalazłam na ziemi, wracając z fety do domu. Znajdujące się na niej słońce miało dość
zrezygnowany wyraz twarzy, mimo to pomyślałam sobie, że Niemcy pewnie jeszcze długo będą świętować, zwłaszcza Berlin, który jutro przywita zwycięską drużynę. A życie toczy się dalej i wracam do codziennych zajęć z myślą, że kiedyś ta gorączka zawita nad Wisłę, a na biało-czerwonych koszulkach pojawi się (niejedna) mistrzowska gwiazdka.
s. 11
WYDARZENIA I OPINIE
Żołnierze strzelają,
Pan Bóg kule (i rakiety) nosi Zestrzelenie malezyjskiego samolotu nad Ukrainą popchnęło kilku twardogłowych do błyskotliwego stwierdzenia, iż konflikt ten to już wojna. Póki nie ucierpieli postronni próbowano ukraiński konflikt sprowadzić do roli miejscowego kryzysu. Jednak wojna na Ukrainie trwa odkąd na Majdanie Niepodległości w Kijowie zaczęły się protesty. Ukraińcy jednak nie są w tej wojnie stroną – są pionkiem używanym przez różne, ukryte siły. Wojciech Urban
W
czwartek, 17 lipca około godziny 16.20, lecący z Amsterdamu do Kuala Lumpur Boeing 777, rozbił się na terytorium Ukrainy, niedaleko granicy z Rosją. Na pokładzie samolotu znajdowało się 295 osób, w tym 15 członków załogi. Ukraińska milicja stwierdza, że samolot spadł w obwodzie Donieckim – kontrolowanym przez separatystów. Według pierwszych relacji, malezyjski samolot został zestrzelony rakietą ziemia-powietrze, odpaloną najprawdopodobniej z systemu Buk, opracowanego jeszcze w ZSRR systemu kierowanych rakiet do zwalczania celów trudnych do przechwycenia, jak samoloty i helikoptery. Około godziny 18, rzecznik Rady Bezpieczeństwa Narodowego i Obrony Ukrainy, Andriej Łysenko poinformował, że separatyści posiadają wyrzutnie rakietowe systemu Buk. Kilka minut później, za pośrednictwem portalu Twitter, lider separatystów
s. 12
“Prezydent Ukra-
iny, Petro Poroszenko zapewnił, że ukraińskie siły zbrojne nie mają nic wspólnego z zestrzeleniem malezyjskiego samolotu. Zaapelował również o powołanie międzynarodowej komisji, mającej zbadać przyczyny katastrofy. Igor Striełkow przyznaje, że separatyści zestrzelili ukraiński samolot AN26. Czas i miejsce pokrywają się z zaginięciem Boeinga 777. Pół godziny później wpis zostaje skasowany. Prezydent Ukrainy, Petro Poroszenko zapewnił, że ukraińskie siły zbrojne nie mają nic wspólnego z zestrzeleniem malezyjskiego samolo-
tu. Zaapelował również o powołanie międzynarodowej komisji, mającej zbadać przyczyny katastrofy. Około 19.00 do mediów dociera informacja, że ukraińska milicja nie może się dostać na miejsce katastrofy, gdyż drogę zablokowali separatyści. Ci z kolei ogłosili, że czarne skrzynki od razu wyślą do Rosji. Andriej Purgin, „pierwszy wicepremier” samozwańczej Donieckiej Republiki Ludowej stwierdził, że przekazane zostaną do MAK. Stwierdził ponadto, że pracują tam najwyższej klasy eksperci, którzy będą mogli dokładnie ustalić przyczynę katastrofy, choć i tak jest ona jasna. W tym samym czasie rosyjskie portale informacyjne podały, że za katastrofę odpowiada strona ukraińska. W Internecie zaczynają się pojawiać zdjęcia systemów rakietowych Buk, widzianych w niedaleko miejsca katastrofy. Jednocześnie rosyjskie służby wystosowały oficjalny wniosek do władz Ukrainy, o możliwość
WYDARZENIA I OPINIE
współpracy przy wraku na terytorium Ukrainy. Ukraińska SBU przechwytuje rozmowę dwóch funkcjonariuszy rosyjskiego GRU, przysłanych na Ukrainę. Z rozmowy wynika, że zestrzelony samolot uważano za wojskowy. Ukraińskie Ministwerstwo podaje, że w momencie zestrzelenia nie było w pobliżu ukraińskich myśliwców, a Boeing znajdował się poza zasięgiem naziemnych systemów rakietowych ukraińskiej armii. Na specjalnej konferencji prasowej, Władimir Putin zrzucił odpowiedzialność za katastrofę na Ukrainę, twierdząc, iż gdyby panował tam pokój, nie doszłoby do tej tragedii. Moskiweskie biuro „The New York Times” donosi, iż wszystkie moskiewskie służby wojskowe i cywilne zostały wezwane do pełnej gotowości. Angela Merkel: „Nie widzę innej możliwości niż dialog i partnerstwo z Rosją, choć mamy poważne różnice zdań”. W piątek około południa doradca szefa ukraińskiego MSW Antona Heraszczenki powiedział, iż wyrzutnia, z której strzelano do malezyjskiego B777, wyjechała do Rosji minionej nocy.
Z kolei Malysia Airlines podało, że samolot był całkowicie sprawny, leciał na wysokości wyższej, niż zalecały ukraińskie służby kontroli lotów. Podały również zaktualizowaną listę pasażerów” 189 Holendrów, 44 Malezyjczyków (w tym 15 członków załogi), 27 Australijczyków, 12 Indonezyjczyków, 4 Brytyjczyków, 4 Niemców, 3 Filipińczyków, 1 Kanadyjczyk i 1 Nowozelandczyk. Takie są fakty w sprawie, a teraz zastanówmy się, co z nich wynika. Samolot zestrzelili separatyści – to wydaje się pewne. Zastanawia tylko, dlaczego to zrobili. Zachowanie Rosjan przez pierwsze kilka godzin od katastrofy pokazuje, że byli całkowicie zdezorientowani całą sytuacją. Z przechwyconych rozmów separatystów wynika, że nie mieli oni świadomości, że celują w cywilny samolot. Sprzęt, którym dysponowali mógł jednak rozróżnić samolot cywilny od wojskowego. Czy więc sprzęt był złej jakości, czy może separatyści nie potrafili go obsługiwać? Pewne jest jednak to, że winę ponoszą również Rosjanie, którzy od ponad pół roku destabilizując sytuację na Ukrainie
i wspomagając separatystów bronią, pieniędzmi i szkoleniami doprowadzili do trwającej tam wojny. Jednocześnie każdy próbuje ugrać przy tym swoją część tortu – Ameryka odzyskać pozycję światowego lidera, Rosja wzmocnić swoje wpływy na Ukrainie, Ukraina pozyskać międzynarodową społeczność do pomocy w walce z separatystami, jednocześnie Izrael korzystając z medialnego rozgardiaszu szykują ofensywę, Niemcy próbuję zacieśnić stosunki z Rosją, a ukraińscy separatyści, bawiąc się wojnę, strzelają w kogo popadnie. Niemieckie u-booty podczas I wojny światowej też zaczęły strzelać we wszystko dookoła. Dlatego Niemcy te wojnę przegrały. Co czeka separatystów?
s. 13
WYDARZENIA I OPINIE
Lewactwo i lewica w jednym staną domku Od kilku tygodni przez Polskę przetacza się medialna burza, w której kilka (niby to) poważniejszych mediów wytacza grube działa przeciw profesorowi Chazanowi, dyrektorowi Szpitala im. Świętej Rodziny w Warszawie. Lekarz ten jako administrator szpitala powołał się na klauzulę sumienia i odmówił wykonania aborcji na dziecku w 22. tygodniu ciąży. Zostało to potraktowane jak wypowiedzenie wojny, i to wojny totalnej, gdzie do walki ze sobą stają siły postępu i siły katolickiego Ciemnogrodu.
Rafał Growiec
N
ie dziwi to, że wobec kolejnych wieści o jednoczeniu prawicy także lewica chce pokazać swoją siłę tkwiącą w jedności. Obie partie wiele łączy. Obie gromadzą zwolenników zmian obyczajowych idących w stronę rozwiązań znanych z Europy Zachodniej: legalizacji aborcji, deprawującej seksedukacji czy tolerancji dla nawet najbardziej wygórowanych żądań homoseksualnego lobby. Za tym idzie antyklerykalizm, który wielu członków SLD wyniosło z PZPR, a Twój Ruch z lektury czasopism typu „NIE!” (redagowanego przez byłego rzecznika komunistycznego rządu, Jerzego Urbana – niedaleko pada jabłko od jabłoni). Silna jest też niechęć obu ugrupowań do prawicy szeroko rozumianej i miłość do wszystkiego, co płynie z Unii Europejskiej. Jest jakieś pole do wspólnego działania, ale czy jest go na tyle, by wykarmić dwa głodne wyborczych punktów lwy? Od początku istnienia swojego
s. 14
“Od początku istnie-
nia swojego ugrupowania Palikot podkreślał, że jest konkurencją dla SLD. Jak bardzo się kochają Janusz z Leszkiem może sprawdzić każdy wpisując w wyszukiwarkę „Palikot o Millerze” czy na odwrót. ugrupowania Palikot podkreślał, że jest konkurencją dla SLD. Jak bardzo się kochają Janusz z Leszkiem może sprawdzić każdy wpisując w wyszukiwarkę „Palikot o Millerze” czy na odwrót. Hasła „błazen” czy „Sokrates z Żyrardowa” raczej nie świadczą choćby o minimalnym szacunku. Ruch Poparcia Palikota wgryzł się w
lewą stronę sceny politycznej kąsając przede wszystkim SLD. Kierował swą uwagę na tych wszystkich wyborców, którym brakowało ostrości wypowiedzi, radykalnych poglądów, otwartej wojny z Kościołem. Dlatego Palikot był bardziej antyklerykalny, bardziej antyprawicowy, bardziej antypatriotyczny. I źle na tym wyszedł. Mizerny wynik w wyborach do europarlamentu wymusił na Palikocie przyznanie się do błędu, nawet jeśli chodzi o antyklerykalizm. Próba stania się mesjaszem lewicy nie powiodła się i teraz lider TR razem ze swoim ugrupowaniem musi walczyć o przetrwanie. Niedawno szeregi partii upuścił Anna Grodzka (dawniej: Krzysztof Bęgowski), w 2013. roku zrobiła to Halina Szymiec-Raczyńska. Sondaże wyborcze też nie dają wielkich nadziei na drugą kadencję dla ludzi związanych politycznie z Palikotem. Być może to właśnie wizja znalezienia się pod progiem wyborczym zmusiła Twój Ruch do zbliżenia z naturalną
konkurencją. SLD, kreujący się na stabilną, dojrzałą polityczną lewicę, odetchnęło być może z ulgą czując, że część co mniej stabilnych emocjonalnie wyborców stanie się teraz problemem Palikota. Teraz jednak chce się związać politycznie z tym ugrupowaniem, które nie bardzo umiało przedstawić swoją linię programową (koszmarne spoty wyborcze), a błyszczało głównie za sprawą kolejnych kontrowersyjnych wypowiedzi swojego lidera. Zgadzając się na współpracę Leszek Miller zakopuje stary topór wojenny ale też bierze na siebie współodpowiedzialność za kolejne wybryki wesołej gromadki Palikota. Co zrobi gdy Armand Ryfiński w stroju biskupa stanie pod hospicjum i zacznie tłumaczyć rodzicom, że gdyby dokonano aborcji ich dzieci nie byłyby chore? Co będzie gdy Robert Biedroń w czasie kampanii wyskoczy z tekstem „w moim wypadku boląca pupa znaczy, że było dobrze”? Prawdopodobnie pragnienie zjednoczenia lewicy jest silniejsze niż strach przed kompromitacją na wspólnym wiecu czy przed kamerami. Inną opcją jest to, że SLD spalikotyzuje się do tego stopnia, że trudno będzie odróżnić wypowiedzi Millera od tych z bloga Palikota czy nawet Ryfińskiego. Jednoczenie się prawicy i lewicy
ma pewne cechy wspólne. Tak, jak PiS przygarnia polityczny plankton, tak SLD mający ok. 10-procentowe poparcie chce połączyć siły z TR, który ma problem z przekroczeniem 5% poparcia. Różne są jednak motywacje. O ile prawica jednoczy się czując możliwość objęcia władzy w najbliższych wyborach, o tyle SLD nie ma co liczyć na zdobycie większości nawet gdyby TR miał takie samo poparcie jak oni. Po wyborach do Sejmu, przy zachowaniu podobnych jak teraz nastrojów wyborców, lewica może liczyć jedynie na rolę koalicjanta PO. Co byłoby trudne, gdyż teraz wszystkie partie opozycyjne robią wszystko, byleby tylko pozbawić ekipę Tuska władzy. O koalicji z „tym złym”, PiSem, IV RP, Glińskim, Kaczyńskim i Chazanem (idąc tokiem skojarzeniowym Janusza Palikota) nie ma nawet co wspominać. Być może żadna z tych dwóch partii nie liczy na tak długoplanową współpracę. Głównym celem zdają się być samorządy, które Polacy wybiorą w tym roku. Należy pamiętać, że w sondażach 2+2 rzadko kiedy równa się cztery. To, że SLD ma ok. 8% poparcia, a Palikot 2% nie znaczy, że razem będą mieć 10%. Cześć wyborców obraz się na taki sojusz, część wręcz przeciwnie, uzna że wreszcie ma powód, by oddać głos na SLD lub TR. Koalicja SLD-TR może mieć
gorszy wynik niż sama partia Millera, ale może też zaskoczyć. Może być to sprawdzian możliwości współpracy między różnymi odcieniami lewicy. Nie bez znaczenia jest tu także afera taśmowa, która sprawiła, że zwolniło się kilka procent wyborców, zawiedzionych Nową Trylogią Sienkiewicza („Ch*j, D**a i Kamieni Kupa). SLD i TR liczą na tych wyborców, którzy po odejściu od Platformy na pewno nie zaczną sympatyzować z PiS, a chcą oddać głos na kogokolwiek. Palikot nie może już liczyć na to, że odpowiednia ilość ludzi na niego zagłosuje dla żartu. Musi przytulić się do ustabilizowanego bloku, poskromić swoich działaczy, schować wibrator i pistolet do szuflady i jej nie otwierać aż do zamknięcia lokali wyborczych. Leszek Miller zaś musi mu w tym pomagać, chyba że jego własne szuflady i listy wyborcze kryją podobne niespodzianki. Wtedy wszyscy musimy przygotować się na istny festiwal chamstwa i pogardy – w końcu z kim przestajesz, takim się stajesz.
s. 15
WYDARZENIA I OPINIE
Franciszkańskie ŚDM
Niedawno świat poznał, jak wygląda logo Światowych Dni Młodzieży w Krakowie. O przygotowaniach do tego wydarzenia co jakiś czas się słyszy: a to że nabór do wolontariatu, a to że hymn, a to że krzyż wędruje. Ale ilu z was wie, że kilka dni przed oficjalnym rozpoczęciem ŚDM w mniejszym gronie bawi się i modli młodzież franciszkańska ze wszystkich krajów?
Andrea Marx
O
wa młodzież franciszkańska (MF) to wspólnota międzynarodowa. Występuje wszędzie tam, gdzie są franciszkanie (różnej maści: brązowi, czarni czy też kapucyni), np. we Włoszech, w Hiszpanii, na Litwie, w Słowenii, Holandii, a nawet Wietnamie czy na Madagaskarze. W każdym kraju dodatkowo jest podział na prowincje. Prowincja franciszkańska to coś takiego jak diecezja, tylko że na jej czele stoi prowincjał a nie biskup. Poza tym są one terytorialnie większe. Np. Prowincja św. Jadwigi Śląskiej obejmowałaby diecezje: wrocławską, opolską i gliwicką plus kilka miejscowości we Włoszech i w Niemczech. Niezły rozrzut, prawda? W Polsce jest dziesięć prowincji franciszkańskich, ale nie we wszystkich założone zostały wspólnoty młodzieżowe. Te, które istnieją, mają statuty, programy formacji i każda odmienną nazwę. Wspólnota prowincjalna dzieli się z kolei na małe grupy lokalne działające przy klasztorach. Tyle z teorii. Cztery dni przed ŚDM spotyka się młodzież franciszkańska z całego
s. 16
świata. Jest to YouFra International Gathering. Celem spotkania jest poznanie siebie nawzajem, swoich krajów i wspólne uczestniczenie w obchodach ŚDM. W programie jest np. Festiwal Narodów, czyli przedstawienie przez mieszkańców danego kraju jego specyfiki i kultury (zwykle odbywa się to w formie piosenek) oraz wspólne przeżywanie mszy świętych. Liczba miejsc jest ograniczona. Organizatorem takiego eventu jest młodzież franciszkańska z krajugospodarza ŚDM, a plan działania obmyśla zarząd narodowy MF. Do zadań polskiego MF-u za dwa lata będzie należało m.in. tłumaczenie, odbieranie obcokrajowców z lotnisk, oprowadzanie ich po mieście, zapoznawanie z terenem, rozprowadzanie jedzenia, dbanie o porządek. Do tego trzeba ułożyć plan, znaleźć artystów, którzy będą występować, a także firmy wynajmujące urządzenia sanitarne. Wszystko to trzeba zgrać finansowo i czasowo. Joanna Sochor, była szefowa narodowa MF-u, która jest naszym informatorem, wspomina takie
spotkanie przed Dniami Młodzieży w Madrycie: „Na początku każdy się tak czaił, bo nie wiedział, kto skąd jest, ale potem się rozkręciło. W czasie wolnym są różne tańce, śpiewańce, skakańce, msza się czasami rozpoczyna z godzinnym opóźnieniem… To jest takie spotkanie modlitewno-braterskie. Tak się nawiązują znajomości. Ja sobie założyłam facebooka specjalnie dla ludzi wtedy poznanych. Wszyscy mnie pytali, czy mam konto na fejsie, a ja odpowiadałam, że nie mam i w końcu musiałam założyć”. Asia należy również do komitetu, który organizuje spotkanie YouFra w Krakowie: „Nie możemy tego «położyć». Chcemy zrobić tak, żeby było mega, żeby świat zobaczył, jak to się robi w Polsce! Będzie dużo roboty…”
WYDARZENIA I OPINIE
XXVII MSSM czyli... dni modlitwy, refleksji, muzyki
i radości
Dębowiec – średniej wielkości wieś w województwie podkarpackim, znajdująca się kilka kilometrów od Jasła – na co dzień spokojne miejsce, zwane polskim La Salette. W 1910 roku rozpoczęła się tutaj budowa klasztoru i kościoła pw. Matki Bożej Saletyńskiej.
Beata Krzywda
D
ębowiec stał się polskim miejscem kultu upamiętniającym objawienia Matki Bożej dwójce dzieci (Maksymilianowi i Melanii) w niewielkiej wiosce w okolicach Grenoble we Francji. Dzieci ujrzały tam unoszącą się ognistą kulę i jasność, z której powoli wyłaniała się kobieta z twarzą ukrytą w długich rękawach sukni – płaczącą. Matka Boża przekazała dzieciom orędzie, w którym mówiła, że nic nie wynagrodzi jej cierpienia, którego doznaje z winy ludzi. Prosiła o nawrócenie, modlitwę i uczestnictwo w niedzielnych Mszach Świętych. W La Salette, niedługo po objawieniach, powstało sanktuarium maryjne. Znajduje się tam również źródełko oraz są trzy rzeźby Maryi z brązu wskazujące drogę, którą przebyła Matka Boża w trakcie objawienia. Analogicznie jest właśnie w Dębowcu, gdzie oprócz sanktuarium znajduje się źródełko oraz Kalwaria Saletyńska. Wszystko w Dębowcu zmienia się z początkiem lipca, kiedy zjeżdżają
się tam tłumy na Saletyńskie Spotkanie Młodych. W tym roku, na 27. zjeździe, młodzież gościła na błoniach wokół sanktuarium w dniach 7–12 lipca. Podczas spotkań dużo się dzieje, a głównym punktem każdego dnia jest Msza Święta. Poza tym są konferencje, spotkania z różnymi gośćmi, którzy dzielą się doświadczeniami z własnego życia albo prowadzą ciekawe wykłady. W tym roku zaproszeni zostali m.in. Janek Mela czy ksiądz Piotr Pawlukiewicz. Ważne są również Apele Maryjne zawsze o 21.00 połączone z krótką procesją z lampionami i śpiewem, a wieczorami
odbywają się rewelacyjne koncerty. Podczas tegorocznego spotkania zagrał zespół eSPe ze Słowacji i Maleo Reggae Rockers. Organizatorzy zapewniają uczestnikom spanie w szkołach, dojazd do miejsca noclegu autobusem i pełne wyżywienie – każdy ma szansę spróbowania prawdziwego dębowieckiego chleba, wypiekanego w pobliskiej piekarni. Teraz Dębowiec wraca do zwyczajnego rytmu, ale za rok o tej porze znowu pojawią się tłumy młodzieży – to dla każdego dobry pomysł na wakacje. Do wpisania w przyszłoroczny kalendarz!
s. 17
MYŚLI NIEKONTROLOWANE
W poszukiwaniu
wzorców
Można by powiedzieć i często się o tym mówi, że brakuje nam dzisiaj autorytetów. Wypadałoby się więc zastanowić, czym są autorytety i skąd się biorą? Czy trzeba ich szukać jak pereł na dnie morza, czy można je stwarzać? Jeśli zaś można tworzyć autorytety, to jakim sposobem to czynić? Przedtem jednak trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie, czy my jako ludzie potrzebujemy do czegokolwiek autorytetów? Dalej zaś, jak to się stało, że nagle ich nam zabrakło?
Maciej Puczkowski
M
ówi się, że autorytet jest najogólniej jakimś wzorem do naśladowania. Stąd też spotkać można autorytety, które nigdy nie powinny się nimi stać. W tym kluczu za autorytet można uznać człowieka niegodnego tego miana, a nawet nikczemnego. Można wybrnąć z tego problemu, zawężając dziedzinę, w której można uznać osobę za autorytet. Mówi się więc o autorytetach w dziedzinie ekonomii, matematyki czy medycyny. W tym przypadku autorytet jawi nam się nie tyle jako wzór do naśladowania, co osoba, której zdanie jest wiążące i ma dużą wagę w jakiejś gałęzi ludzkiej działalności. Takim autorytetem można się stać dzięki posiadanej wiedzy. Mamy więc przynajmniej dwa rodzaje autorytetów – ze względu na wiedzę i ze względu na postępowanie. Tych drugich nazywamy autorytetami moralnymi i z brakiem tych właśnie, zdaje się, mamy problem. Czym zaś jest autorytet moralny jeśli nie świadkiem wzorców kulturowych? Nie jest to, zaznaczmy, wzór do naśladowania – jak się rzekło – lecz właśnie świadek konkrentej kultury. Świadek, czyli człowiek, który swoim życiem postępuje według systemu wartości (lub inaczej cnót) wypracowanego przez
s. 18
“Każdy żywy orga-
nizm umiera, kiedy kończą się mu środki do życia, a dzieje się to, kiedy środowisko jałowieje. Środowisko jałowieć może z wielu przyczyn, ale jedną z nich może być nadmiar organizmów, które żywią się tym samym. W tym przypadku można uznać, że jest to nadmiar kultur, które się wymieszały, w wyniku czego nie wiadomo już która kultura jest czyja, a który autorytet powinien być moim. swoją kulturę, pokazując tym samym, że jest to życie piękne i tym pięknem kusząc innych. Inaczej mówiąc, świadek kultury, autorytet, wyrasta z kultury czerpiąc z jej obfitości i ożywia ją. Żywa kultura
zaś rodzi nowych świadków, nowe autorytety. Czy zatem brak autorytetów nie jest symptomem obumierania kultury? Dlaczego zaś kultura umiera? Każdy żywy organizm umiera, kiedy kończą się mu środki do życia, a dzieje się to, kiedy środowisko jałowieje. Środowisko jałowieć może z wielu przyczyn, ale jedną z nich może być nadmiar organizmów, które żywią się tym samym. W tym przypadku można uznać, że jest to nadmiar kultur, które się wymieszały, w wyniku czego nie wiadomo już która kultura jest czyja, a który autorytet powinien być moim. Nie wiem więc, kogo naśladować, czyli sam nie stanę się autorytetem – lub stanę się, ale niegodnym. Z tego względu walkę o autorytety należałoby rozpocząć walką o kulturę. Z powodzeniem można powiedzieć, że stara kultura europejska to trup. Świadczą o tym choćby wspaniałe kościoły, które miast służyć człowiekowi, na co dzień służą wyłącznie turystyce. Kultura, którą się zwiedza, a z której się nie korzysta w życiu codziennym, to kultura martwa. Stąd brak świadków tejże, stąd brak autorytetów. Tam gdzie legł potężny orgaznim, tam ziemia staje się żyzna i starają się z niej skorzystać inne organizmy. Tak można wyjaśnić całą
mozaikę kulturową, którą mamy okazję obserwować w Europie. Na szczęście dawna kultura europejska pozostawiła nam coś w rodzaju DNA, a nowy organizm, który ma szansę na nim wyrosnąć, jeśli nie zostanie zagłuszony przez chwasty, dzięki temu DNA może przyćmić swoim pięknem rodzica. Tym DNA jest wszystko, co stara kultura nam pozostawiła. Jej historia, wzorce postępowań, architektura, filozofia i wiedza. Dzięki temu dziedzictwu sami możemy odbudować potęgę Europy. Musimy jednak stać się autorytetami. Czyli żyć według cnót kultury europejskiej.
Należy jednak pamiętać, że stary organizm umarł nie bez powodu. Prawdopodobnie nie umiał dostosować się do współczesności lub obronić przed nowymi trendami. Nie możemy zatem czerpać z niego bezmyślnie i mówić, że to, co było kiedyś, było lepsze. Należy brać to, co stare i dostosowywać do realiów współczesności. Przykładem jest choćby savoir-vivre, który był niczym innym jak spisanymi wzorcami zachowań starej kultury. Nie umniejszając jego roli i wspaniałości, trzeba powiedzieć, że nie można wcielać go dzisiaj w życie w starej formie. Wzorce zachowań należałoby spisać
ponownie, uwzględniając zarówno to stare, jak i to, co nowe. Niestety stoimy dzisiaj przed koniecznością wytworzenia nowej kultury europejskiej. Aby nowa kultura była godna nazwania ją europejską musi zawierać wszystko to, co zawierała stara w odświeżonej formie oraz rzeczy nowe. Jednak najważniejsze jest to, żebyśmy sami byli świadkami tejże kultury nie inaczej jak czerpiąc ze starej, własnym życiem tworzyli nową. Ostatecznie pozostał nam przynajmniej jeden żyjący autorytet kultury europejskiej, czyli chrześcijańskiej – Jezus Chrystus.
s. 19
TAKA SYTUACJA
Przeciw teorii – czyli o tym, czego autor nie miał na myśli Kiedy ma się dziesięć czy piętnaście lat, pojęcie literatury raczej nie interesuje nikogo. Liczą się poszczególne, indywidualne książki, z którymi ma się do czynienia na lekcjach języka polskiego, lub – ci są szczęściarzami – te, po które sięga się bez przymusu, dzięki wychowaniu w kulturze książki. Kiedy ma się dwadzieścia pięć lat i studia polonistyczne za sobą, optyka się zmienia, a książki dzieli się na udane bądź nieudane wedle tego, co ktoś ważny w dziedzinie literatury i krytyki o nich napisał.
Aleksandra Brzezicka
S
tudiowanie polonistyki wpływa dwojako na proces lektury: z jednej strony wyposaża w narzędzia, które – jeśli nie niezbędne, to na pewno pomocne – ułatwiają „rozbiórkę” tekstu i znajdowanie tego, co jego autor „miał na myśli”. Z drugiej strony zabijają poniekąd przyjemność lektury, ponieważ czyta się warsztatowo, z orientacją na cel. Wreszcie – w założeniu uczą odróżniać literaturę wartościową od bezwartościowej, kształtują smak literacki i zmysł krytyczny. By wyrobić w sobie te dwa ostatnie i móc profesjonalnie podejść do każdego tekstu, niezbędna jest znajomość różnych teorii literatury i wielu „ścieżek dostępu”, które proponują literaturoznawcy, historycy literatury, nauczyciele akademiccy, krytycy, wreszcie sami pisarze i amatorzy-czytelnicy. „Czytaj przez pryzmat psychoanalizy”, „interpretuj na podstawie biografii autora”, pamiętaj,
s. 20
“Jak się wydaje,
głowy współczesnego czytelnika (czytającego „dla siebie”) nie zaprząta już problem wyboru odpowiedniej – i jedynie słusznej – teorii, która pozwoliłaby zinterpretować dany tekst literacki z maksymalnie małym marginesem błędu i wykazać to, o co faktycznie „chodzi” w książce, co faktycznie autor miał na myśli… że „status ontologiczny dzieła literackiego jest niezależny od świadomości czytelnika” i wiele innych. Jak się wydaje, głowy współczesnego
czytelnika (czytającego „dla siebie”) nie zaprząta już problem wyboru odpowiedniej – i jedynie słusznej – teorii, która pozwoliłaby zinterpretować dany tekst literacki z maksymalnie małym marginesem błędu i wykazać to, o co faktycznie „chodzi” w książce, co faktycznie autor miał na myśli… Te dwa zagadnienia nurtowały literatów, filozofów i ludzi związanych z szeroko pojętą kulturą od dawna. Prawdziwą furorę zrobiła koncepcja Zygmunta Freuda, która z medycyny została przeniesiona na grunt literatury. Od tego czasu przy analizowaniu i interpretacji utworów literackich zaczęto zwracać uwagę na doświadczenia pisarza z dzieciństwa i jego obecne życie seksualne. O ile w wielu przypadkach mówienie o literaturze w kategoriach psychoanalizy przyniosło odkrywcze skutki, o tyle wiara we Freudowską teorię z czasem doprowadziła do absurdalnych poszukiwań i wskazywania
na (to główna oś konstrukcyjna tej koncepcji) konieczność utożsamiania wszelkich podłużnych przedmiotów pojawiających się w świecie przedstawionym tekstów literackich jako zakamuflowanych (nieuświadomionych) symboli męskiego przyrodzenia. Próbką niech będzie komin pojawiający się w popularnej bajce „O trzech świnkach”, który – wedle jednego z krytyków – ma być ewidentnym elementem fallicznym. Na tym nie kończą się „odkrywcze” pomysły niektórych badaczy. Amerykański historyk literatury jest przekonany, że nasz rodzimy Zbyszko z Bogdańca może być kryptogejem, gdyż momentami bardziej niż delikatna i subtelna Danuśka, fascynuje go „męski” styl zachowania energicznej Jagienki. Inne pomysły to zestawianie przedmiotów „z dziurką” z żeńskim kanałem rodnym, który – poprzez rzekome podobieństwo do ust ( wyposażonych w zęby) – ma stanowić zagrożenie w postaci groźby kastracji. Z kolei literackie niemowlę ssące matczyną pierś ujawnia swój agresy-
wny instynkt, gdyż jego – skądinąd naturalny – sposób zdobywania pokarmu jest oczywistym zaczątkiem kanibalizmu. Sporą dawkę humoru i absurdu dostarczają od lat także badaczki feministyczne, które w każdym słowie, określeniu, geście i przedmiocie dostrzegają uciemiężenie kobiet i ich degradację. Całkiem zabawnie robi się, kiedy okazuje się, że szekspirowskiego „Hamleta” nie powinno czytać się przez pryzmat głównego bohatera i spoczywającego na nim kompleksu Edypa (psychoanaliza), a przez wzgląd na Ofelię, która w większości patriarchalnych interpretacji nie jest dostrzegana i pomijana (krytyka feministyczna). Przykłady można by mnożyć, ale jedynie jako mniej lub bardziej śmieszne anegdoty, gdyż ich faktyczna wartość badawcza nie jest raczej weryfikowana przez tzw. zwykłego czytelnika. Po książkę sięga się dla przyjemności, dla relaksu, często też w poszukiwaniu odpowiedzi na pewne pytania. Przekonanie o swobodzie czytania i dowolności interpretacji rozpanoszyło się na
dobre, co – w moim mniemaniu – wcale nie niesie zgubnych skutków. Każda lektura rozwija wyobraźnię, zwiększa elokwencję, wciąga do uczestnictwa w kulturze, więc nawet czytanie bez znajomości teorii literackich czy setek przypisów towarzyszących tekstom przynosi swoje korzyści. No bo w sumie… wolę czytać „Krzyżaków” z wyobrażeniem Zbyszka, które tkwi w mojej głowie od czasów podstawówki, niż szukać w nim typa o podejrzanej i wątpliwej orientacji seksualnej.
s. 21
NA MARGINESIE
Dziś postanowiłem zrobić coś absolutnie szalonego. Dosłownie wyłamuję się z utartych stereotypów i wyskakuję poza tory prowadzące prostą ścieżką do celu mi nieznanego. Dziś po raz pierwszy od powstania Może coś Więcej moje ukochane „Marginesy” powstają przed „Nie Ogarniam”. Może i by wszystko poszło po staremu, ale właśnie mija mi 34 godzina opóźnienia wyjazdu. I zamiast mknąć dziurawymi drogami średnio szybkiego ruchu w stronę Białorusi siedzę w Krakowie i oglądam jak z świeżo remontowanego po raz piąty w przeciągu dwóch dni układu hamowania unosi się dym przegrzania. Więc zanim ogarnę to, co nie do ogarnięcia, to na marginesie chciałbym dodać, że… …dość dziwnym trafem, można by rzec zbiegiem okoliczności, mam ostatnimi czasy specyficzną przyjemność trafiania do miasta stołecznego. Warszawa od zawsze jakoś nie specjalnie przypadała mi do gustu. Bloki tam jakieś dziwne, bo całe ze szkła i mają po 50 pięter. Kibice też nietypowi, bo bez maczet hasają po mieście. No ogólnie dość dziwne miasto. Jednak z czasem, staje się ono nawet znośne, tylko jedna rzecz nigdy nie zostanie przeze mnie strawiona. Paskudny, rakietobadulco podobny budynek, stojący nieopodal Dworca Głównego. Proszę mi wierzyć. Próbowałem wszystkiego. I podchodziłem bliżej i odsuwałem się. Pałacu kultury i, pożal się Boże, nauki wciąż był dla mnie aestetyczny. W akcie desperacji usiadłem na pobliskiej ławce i mym kulturoznawczym zmysłem estetycznym dosłownie próbowałem wessać się w jego urodę. Niczego jednak nie znalazłem. Nauczyłem się jednak tolerować jego paskudność. Też jednak do czasu, bo prawdziwy geniusz zła wpadł na pomysł podświetlenia w nocy tej przerośniętej szopy na tęczowo. Toż to więcej gracji ma w sobie pięćdziesięcioletni transwestyta krzykliwie wyszpachlowany…
...ponadto chciałem zauważyć, że...
…środowisko Youtuberów rośnie w siłę szybciej niż można było się spodziewać. Trzeba po prostu przyznać, że bez wysiłkowe oglądanie krótkich filmików przychodzi ludziom jakby łatwiej niż czytanie czegokolwiek. Z podobnego założenia wyszedł chyba Jerzy Urban. Swoją drogą ciężko mi w jakikolwiek sposób wytłumaczyć to co zobaczyłem, bo w sumie myślałem, że to względnie poważny człowiek jest. Ale chyba jednak powinienem mieć bardziej ograniczoną wiarę w ludzi. Otóż opublikował on filmik, w którym
s. 22
NIE OGA
Czołgiem nie poje
Tak się mi poukładało w mojej dwu
się przeprowadzać dobre sześć razy
krakowskich migracji studenckich.
nia pałam dość otwartą niechęcią
lokum na inne i każdej szafy, którą
Mariusz Baczyński
T
u, jednak pojawia się ciekawy paradoks, bo na drugim biegunie moich upodobań znajduje się podróżowanie, ale nie w sensie dosłownym, tylko w sensie przejazdowym. Ot, czas spędzony w trasie jest dla mnie błogosławieństwem. Mam z tego niepojętą radość, uwielbiam w sposób niepojęty upływające kilometry nawet bardziej niż czas spędzony w miejscu docelowym. Tu w sumie mógłbym skończyć temat, ale kogo obchodzą moje dziwne fetysze drogowe więc tłumaczę po co te wylewne zwierzenia. Te podróżne przemyślenia nie wzięły się znikąd. Człowiek, próbując wyjechać po czterykroć z Krakowa, nie mogący tego zrobić przez niesympatyczny dym unoszący się ironicznie nad prawą stroną maski, może niemal oszaleć. Zwłaszcza ja, czekający z utęsknieniem na wjazd na autostradę, ekspresówkę albo drogę krajową. Siedziałem i kwitłem ze smutną świadomością, że czas który miał dać mi chwilę wakacyjnego odpoczynku odwleka się w czasie u pobliskiego mechanika, co do którego miałem coraz wątlejsze pokłady zaufania. Nie tylko ja zmarnowałem kilogramy czasu w drodze na Festiwal Życia. Ekipa ruszająca z Kokotka, albo to borykała się z rozsypującym się w oczach busem, albo marnowała czas na nagłą potrzebę wstawienia przedniej szyby. A jak już ruszyła z kopyta to musiała
zgodzić się z harakiri popełnionym przez zmęczoną życiem oponę i zanim ocknęli się z szoku, zanim ją wymienili to znów zmarnowali kawał bezcennego czasu. Więc bardziej stali niż jechali. Od momentu przyjazdu na miejsce innych strasznych zdarzeń nie stwierdzono, przynajmniej do godziny 19 w sobotę. To tak dla uspokojenia, albo ewentualnie przygaszenia spiskowo-katastroficznych dopowiedzeń. Bo jedną rzeczą jest, że prawdopodobnie nikomu wolniej nie udało się tej trasy pokonać, a drugą to, że mimo wszystko wszyscy dojechali , w zintegrowanych i nienaruszonych kawałkach, do celu. Jakby ktoś próbował tą historię spisać miałby wyjątkowo nudny materiał do przerobienia. Zwyczajnie nic tu specjalnego się nie wydarzyło. Jedni mieli kilka dni poślizgu, inni kilka godzin, tu strzeliła opona, tam coś wcześniej postrzeliło szybę. W międzyczasie sześć do ośmiu godzin podróży postój w przydrożnym barze i skrzypiące kości na koniec trasy. No najbardziej ekstremalne w tym wszystkim wydaje się skorzystanie z toalety. O tym książki byś nie napisał, choćbyś się starał i choćbyś stękał. Ani Coelho, ani King, bez względu czy byś użył języka rodem z sienkiewiczowskiej prozy czy jezusowych przypowieści. Wszystkie starania byłyby tu daremne, bo materiał wadliwy dziurawy i dosłownie rozpisujący się na wietrze.
ARNIAM
na Berlin edziesz
udziestotrzyletniej rzeczywistości, że miałem okazję
y.
Żeby było jasne, nie wliczam do tej klasyfikacji . W związku z tym ciągłym zmienianiem zameldowa-
ą do każdego dnia w którym muszę zmienić swoje
ą ponownie wyszarpują z własnego pokoju.
Dla mnie każdy kilometr, to kolejne miejsce, w którym nigdy nie byłem. To moja fascynacja, nawet nie tyle światem, co nową przestrzenią, miejscami , na które nie miałem wpływu w żaden świadomy sposób. I Choć pewnie do Lublina prędko nie zaglądnę, a o Włodawie usłyszę co najwyżej w kontekście utworzenia nowego przejścia granicznego z Białorusią. To i tak jest to dla mnie wielokrotnie ciekawsze przeżycie niż tydzień bąblowania we Włoszech wypełniony staniem w kolejkach. Prostota rzeczywistości jest dużo bardziej pociągająca niż najbardziej rozbudowane historie. Choć i te drugie i tak mogą nas dotknąć w najmniej oczekiwanym momencie i zmusić do całkowitej zmiany planów, ale zazwyczaj codzienność jest powtarzalna nudna i ucieka w sposób monotonnością zbliżony do mijanych krzaczorów na trasie do Terespola. Problem w tym, że tego nie widzimy. To jest nasz główny problem przyrównujemy fikcję do rzeczywistości. Naprawdę nie ogarniam, jakim prawem oczekujemy od życia nieustannego napięcia i dynamiki. Nie przeniesiesz Władcy Pierścieni w żadnej skali do rzeczywistości. Nie będziesz jak Czterej Pancerni i czołgiem na Berlin nie pojedziesz. Ani twój ojciec chrzestny nie będzie podobny do tego Ojca Chrzestnego, no chyba, że będzie mówić z kluskami upchanymi do gardła i przypali
sobie twarz na solarce. Fikcja zawsze będzie bardziej epicka, bo po to się ją tworzy, żeby przykuwała od początku do końca, wiążąc manipulując i tworząc ułudę rzeczywistości. Oczywiście, możesz być jednym z miliona, który albo z pasji i wrodzonej fascynacji światem pojedzie na wszystkie cztery krańce ziemi i porwie się na podróż rowerem na księżyc, albo takim, którego kopnie ślepy los i nagle obudzi się nie w tym pociągu co trzeba i zupełnie przypadkiem pojedzie Transsyberysjką Koleją do ostatniej stacji i dopiero tam go wyrzucą za brak biletu. Jednak domyślnie to dana jest ci przestrzeń niemal identyczna z tą którą mają inni. Wychowanie, szkoła, studia, praca, a w międzyczasie rodzina. Taki schemat ma naprawdę wielu ludzi. Możesz się mu poddać w pełnej skali dobrowolności , odbębnić pańszczyznę i skończyć w piachu w piachu znużony i zniesmaczony Bożym planem na Twoje życie. Możesz jednak schemat postawić w świetle prostego stwierdzenia: „tu mnie jeszcze nie było”, albo „tego jeszcze w dłoniach nie miałem”. Potem tylko krok do zakasania rękawów i do dobudowywania i zmieniania rzeczywistości tak długo, aż Bóg spojrzy i stwierdzi: „To było wreszcie dobre.”
NA MARGINESIE kopuluje z kozą w przebraniu księdza. Chciałem zdobyć się na jakąś kąśliwą uwagę, ale to chyba jakiś objaw demencji starczej, a mama mnie uczyła, żeby ze starszych i głupich ludzi się nie śmiać, bo to nie kulturalnie…
...ale nie zapominajmy, że...
…temat zwierząt jeszcze nie zostanie przeze mnie zostawiony. Wszyscy ci, którzy dalej nie mogą przeżyć krzywdy wyrządzonej biednej kozie zapewniam, że w dalszej części nie będę opisywał innych gwałtów na zwierzętach. Wręcz przeciwnie! W Unii Europejskiej barany mają się wyśmienicie. Proszę bez głupich uśmieszków, nie piszę tu o politykach, tylko o prawdziwych baranach z krwi i kości. Otóż nie tak dawno temu, mój dobry kolega dał mi cynk, że UE dopłaca całkiem sporo do hodowli owieczek. Wystarczy mieć tylko trochę pola, warunki sanitarno gospodarcze i można spokojnie zakupić kilkadziesiąt sztuk, a Unia nie dość, że pokryje część kosztów to i dopłacać będzie do biznesu. Nie mam bladego pojęcia skąd w europejskiej polityce znalazło się tyle wsparcia dla włochatych zwierzątek. Całkiem możliwe jednak jest to, że to kolejka zagrywka ze strony Unii i mamy tu ewidentny przypadek niemoralnego wspierania rodziny. Oj, nie jednemu deputowanemu musiało zrobić się przykro gdy obserwował cierpienia tak bliskich mu baranów…
a na koniec krótko o tym, że…
…polityka w Polsce wreszcie nabiera rumieńców! Dosłownie! A wszystko za sprawą byłego ministra Boniego i może przyszłego Janusza Korwina-Mikke. Ten pierwszy nieopatrznie ustawił się w trajektorii lotu dłoni tego drugiego i wszystko skończyło się solidnym plaskaczem. Cała sprawa nie powinna mieć drugiego dna. Ot najzwyczajniej w świecie Pan Korwin stwierdził, że dwulicowość Pana Boniego wymaga solidnego naznaczenia w rzeczywistości. Jak pomyślał tak zrobił. Różnie można sprawę oceniać, ale dla mnie osobiście popełnił błąd, że od razu nie poprawił z drugiej strony. Jednak katolicki punkt widzenia każe mi potępić ten czyn i zaznaczyć, że pewnych rzeczy czasem robić nie wypada, w towarzystwie świadków... No i tu w sumie można z czystym sumieniem skończyć, bo nic innego godnego uwagi się nie wydarzyło. A nawet jeśli to nie poruszyło mnie to bardziej niż rozpędzona dłoń Janusza i trochę mniej rozpędzony tułów Urbana. Zupełnie poważnie, najbardziej to mi teraz żal kozy, chyba założę ku jej pamięci fanpage na facebooku....
s. 23
TEMAT NUMERU
Co i po co? Z czytaniem jest trochę jak z polowaniem. Kiedyś, gdy jeszcze mamuty chodziły po ziemi, polować musiał zasadniczo każdy, żeby mieć co włożyć „na ruszt”. Z czasem zajmować się tym zaczęły wyspecjalizowane profesje. Dziś, mimo, iż zawodowi myśliwi istnieją nadal, polowanie jest powszechnie kojarzone ze snobistyczną rozrywką. Wojciech Urban
MAGISTER ANALFABETA
Polacy czytają mało, to wiadomo nie od dziś. Kolejne badania, od kilku lat pokazują, że połowa z nas nie czyta nic - nawet instrukcji pralki. Publikacjom raportów i statystyk zawsze towarzyszy powszechne oburzenie, narzekania – że jesteśmy narodem „ciemnym” – nie brak jednocześnie „yntelygentów” pouczających nas zza ekranu, co powinno się zrobić, aby było lepiej. Problem w tym, że istnieje drobna, acz istotna różnica między czytaniem, a czytaniem (sic!). Różnica, która umyka socjologom i badaniom statystycznym. Dziś nie sztuką jest czytać – sztuką jest czytać tylko to, co ważne. Co na mówią badania? Według CBOS ponad połowa Polaków nie czyta książek w ogóle, natomiast tylko 12% społeczeństwa czyta więcej, niż 6 książek rocznie. W ciągu miesiąca tylko ok. 54 % Polaków czyta teksty dłuższe, niż 3 strony (zarówno w prasie, jak i w Internecie). Grupę „czytającą” stanowią zasadniczo osoby z wyższym wykształceniem, zamieszkujące duże ośrodki miejskie, dobrze sytuowane. Często są to prywatni przedsiębiorcy czy kierownicy. Grupę tę uzupełniają jeszcze uczniowie i studenci. Natomiast osoby starsze, rolnicy, emeryci, renciści i bezrobot-
s. 24
“Badania poziomu
czytelnictwa są obecnie nieadekwatne do rzeczywistości. Zasadniczo większość z nas czyta – czyli patrzy na jakieś znaki graficzne, odbierając zakodowaną ten sposób wiadomość. Że nie zagłębia się całą pełnią swego jestestwa w trzymaną w ręku literaturę, to już znak nowych czasów. ni nie czytają prawie wcale. Tak to wygląda ogólnie. Jest to jednak schemat bardzo uproszczony. Nie wszyscy, którzy zdawałoby się, należą do pierwszej grupy, rzeczywiście tam się znajduje. Książek bowiem nie czyta aż 25% osób z wyższym wykształceniem, 33% uczniów i studentów oraz 50% pracowników administracji. W przypadku krótkich tekstów (powyżej 3 stron) statystyki są podobne.
I zasadniczo jest to problem. Czytanie bowiem rozwija szereg zdolności, poszerza doświadczenie językowe, uczy wyrażać myśli i rozumieć sposoby mówienia innych ludzi. Kształtuje umiejętność samodzielnego myślenia i formułowania myśli. Uczy koncentracji, rozwija wyobraźnię i inteligencję. Jest w końcu świetną metodą relaksu. No chyba, że czyta się książkę telefoniczną.
KSIĄŻKA KSIĄŻCE NIERÓWNA
Badania poziomu czytelnictwa są obecnie nieadekwatne do rzeczywistości. Zasadniczo większość z nas czyta – czyli patrzy na jakieś znaki graficzne, odbierając zakodowaną ten sposób wiadomość. Że nie zagłębia się całą pełnią swego jestestwa w trzymaną w ręku literaturę, to już znak nowych czasów. Współcześnie dociera do nas dużo więcej informacji, niż jesteśmy w stanie ogarnąć. Każda jest potencjalnie przydatna, lecz póki jej nie sprawdzimy, nie wiemy tego. Potrzebny jest więc sposób, dzięki któremu można by przekazywać i odbierać informacje, pomysły czy wiadomości dużo szybciej i prościej, niż jeszcze kilkanaście lat temu. Stąd powszechne dążenie do minimalizmu w przekazie treści. A skoro współ-
cześnie redagowane teksty są coraz krótsze, więc i ludzie czytają mniej. Abstrahując od tego, jak wpływa to na zdolności intelektualne, wyobraźnię i ogólnie wszystko to, co czytanie rozwija, minimalizm w czytaniu (a więc i pisaniu) jest rzeczą konieczną. I to wymyka się, również powyższym, badaniom. Współcześnie, gdy ktoś chce zdobyć informacje na temat na przykład literatury Młodej Francji, nie będzie szukał na ten temat książek, a zadowoli się raczej skondensowanym artykułem, wygrzebanym najprawdopodobniej u Wujka Google’a. Czas, który dawniej przeznaczony byłby na znalezienie i przeczytanie jakiejś pozycji na tenże temat, obecnie przeznaczony może być przykładowo na analizę rynku książek używanych w Małopolsce – jeśli komuś okaże się to potrzebne. W badaniach nad poziomem czytelnictwa istnieje pewna granica, powyżej której daną osobę uważa się za regularnego czytelnika. Granica ta to 6 książek. Rozróżnienie na regularnych i nieregularnych czytelników ma pewien sens. Niemniej chyba oczywiste jest, że są książki mniej i bardziej
wartościowe, a są również takie, który jedyny pożytek przyniosą, gdy użyjemy ich jako rozpałki (pornograficzne romansidła w stylu „Iluśtam twarzy Grey’a” na przykład). Żeby móc coś sensownego powiedzieć o stanie czytelnictwa w Polsce, należałoby najpierw zrobić badania biorące pod uwagę również i to, co czytamy.
IM MNIEJ, TYM WIĘCEJ
Statystyki dotyczące czytelnictwa są alarmujące szczególnie wśród studentów i uczniów. Automatycznie nasuwa się pytanie, jak to jest możliwe, że jedna trzecia studentów w Polsce nie czyta w ciągu roku żadnej książki, a jednocześnie ciągle jest studentami. I tutaj zahaczamy o kondycje polskiej oświaty, z której wynika taki właśnie poziom czytelnictwa w tym kraju. Po pierwsze zwróćmy uwagę na studentów kierunków technicznych i ścisłych. Sięgając po jakieś dzieło (choćby tablice matematyczne) korzystają z książek, ale ich nie „czytają od deski do deski”, czemu i nietrudno się dziwić. W sytuacji, gdy potrzebny jest tylko jeden rozdział, któż będzie się zajmował czytaniem całości dzieła.
Po drugie, notatki dobrem ogółu. A że coraz więcej prowadzących zajęcia udostępnia studentom przygotowane skrypty i prezentacje, materiał, który należałoby przeczytać, zmniejsza się w dalszym ciągu. Tak więc studenci czytają, ale nie wychodzi to w statystykach. Żeby móc wieczorem, po skończonych obowiązkach, poczytać coś dla czystej satysfakcji i rozwoju, trzeba mieć na to czas i siły. Coraz mniej ludzi w tym kraju (rosnące rozwarstwienie majątkowe) może sobie pozwolić na taki luksus. Mimo bardzo dobrych akcji reklamujących czytanie, sytuacja nie poprawi się, jeżeli większość czasu przeciętny Kowalski będzie musiał tyrać na utrzymanie rodziny. Nie dotyczy to tylko czytelnictwa, lecz wszelkiej kultury wysokiej – nie ma szans na rozwój, jeśli społeczeństwo jest biedne.
s. 25
TEMAT NUMERU
Liberatura – czy(m) to się je?! Przede mną leży nowa książka, otwieram ją i chcę przeczytać, ale... nie wiem
! bardzo
Beata Krzywda
L
iberatura, czyli książka inaczej, daje szerokie pole do interpretacji i wiele radości, ale najpierw trzeba na nowo nauczyć się czytać.
NIECO HISTORII
W skład słowa liberatura wchodzi łacińskie liber (wolny, książka). Literatura uwolniona od wszystkiego, szczególnie od schematycznego odczytywania słów linijka po linijce. W 1999 r. Zenon Fajfer opublikował w „Dekadzie literackiej” esej-manifest, w którym przedstawił problematykę tego terminu. Jednak można mieć poważne wątpliwości, czy ta data to jest absolutny początek tworzenia książek stricte będących liberaturą. Liberatura to nie tyle nowy nurt w literaturze światowej, ale sposób odczytywania dzieł już istniejących. Cofnijmy się do oświecenia, które większość z nas kojarzyć może z literaturą dydaktyczną, Krasickim i rozwojem nauki. W Europie jednym z najwybitniejszych twórców tamtego okresu był Laurence Sterne,
s. 26
? ...
od czego zacząć
“Na szczególną uwa-
gę poszukiwacza liberatury zasługują również kaligramy – nazwa pochodzi od tytułu tomiku poetyckiego („Calligrammes”), którego autorem był Francuz polskiego pochodzenia – Guillaume Apollinaire. Litery układają się w obrazki, które mają dopełnić i ułatwić przekaz. wśród jego powieści można wymienić „Podróż sentymentalną” (od której wywodzi się sentymentalizm) oraz „Życie i myśli JW Pana Tristrama Shandy”, która w przypadku liberatury ma większe znaczenie. Czytelnik może odnaleźć nietypowe przypisy, puste strony, czy pominięty rozdział,
czego raczej nie spodziewa się spotkać w książce. Na szczególną uwagę poszukiwacza liberatury zasługują również kaligramy – nazwa pochodzi od tytułu tomiku poetyckiego („Calligrammes”), którego autorem był Francuz polskiego pochodzenia – Guillaume Apollinaire. Litery układają się w obrazki, które mają dopełnić i ułatwić przekaz. Taki chwyt zastosował również Lewis Carrol w „Alicji w krainie czarów” – znajdziemy tam wiersz „A Long Tale” (Ogoniasta opowieść) zapisany w kształcie ogona myszy. W literaturze polskiej twórców liberatury można szukać wśród futurystów – np. Stanisław Młodożeniec (choćby wiersze: „Moskwa”, „XX wiek”), albo nieco później – Miron Białoszewski („Namuzowywanie”).
NALEŻY CZYTAĆ WSZYSTKO...
Kiedy do ręki bierzemy książkę i chcemy potraktować ją jako przynależną do liberatury czytamy ją rzeczywiście od deski do deski, zaczynając od opakowania i kończąc
na opakowaniu. Nie jest istotne tylko i wyłącznie to, co jest napisane, tylko J ak A utor K onstuuje Ważne jest to, co widać, a każdy czytelnik może sam sobie dopowiedzieć własną wersję, czy uzupełnić wedle własnej woli. Znaczenie ma wszystko wielkość i rodzaj czcionki, r o z S t r z a ł liter i kolejność wyrazów. Dla autorów liberatury liczy się pisanie i operowanie światłem, czyli mówiąc najprościej – puste strony, albo linijki w środku książki. Czytać liberaturę można z góry na dół, od prawej do lewej, albo ukośnie. Można też zaginać strony, urywać rogi, albo wstawiać „niepasujące” znaki przestankowe. Książka stanowi pewnego rodzaju budowlę i żeby móc ją zinterpretować, należy użyć wszystkich możliwych chwytów i obejrzeć każdą jej stronę z wszystkich perspektyw. O ile tłumaczenie poezji jest trudne, o tyle liberatura to forma tak specyficzna, że tłumaczenie na inny język jest absolutnie niemożliwe, bo litery w słowach układają się inaczej, zmienia się więc układ graficzny oraz rozplanowanie światła na kartce, ponadto słowa w innym języku niosą za sobą inną treść.
CO I GDZIE CZYTAĆ
Niektórzy, jak noblistka Herta Müller, chowają kartki książki do niebieskiego pudełka, a inni, jak Zenon Fajfer, piszą do czytelnika list ukryty w butelce po wódce („Spoglądając przez ozonową dziurę”). Są książki sklejone okładkami albo takie, które rozwijają się jak ulica otoczona budynkami. Pewien francuz – Raymond Quenneau, który był współzałożycielem eksperymentalnej grupy literackiej OuLiPo (Warsztat Literatury Potencjalnej), napisał „Sto tysięcy miliardów wierszy”. Z formalnego punktu widzenia jest to dziesięć sonetów, zapisanych na dziesięciu kartach, a każda karta jest pocięta na czternaście pasków (tyle, ile wersów ma sonet). Dodatkowo każdy wiersz ma taki sam układ rymów. Czytelnik może w dowolny sposób zaginać paski, tym sposobem tworzy nową kombinację i staje się współautorem kolejnego sonetu. Sytuacja staje się o tyle paradoksalna, że możliwych kombinacji jest sto tysięcy miliardów, których odczytanie zajęłoby dwieście milionów lat (zakładając, że czytelnik poświęca na lekturę całą dobę), więc teoretycznie autor nie napisał takiej ilości wierszy, ale matematycznie wyliczył ile mogłoby ich być. Ten sam
twórca napisał jeszcze m.in. książkę „Ćwiczenia stylistyczne” (dostępne również w języku polskim) i zawiera jedną historię opowiedzianą na 99 różnych sposobów (np. w formie dramatu, sprawozdania czy przy użyciu wulgaryzmów). W Polsce propagatorami liberatury są Katarzyna Bazarnik i Zenon Fajfer, współpracujący z wydawnictwem Ha!art. Nieustannie zapraszają oni do czytelni liberatury na spotkanie z żywą książką. Czytelnia znajduje się na III piętrze Arteteki Małopolskiego Ogrodu Sztuki. Tam też odbywają się spotkania i wykłady poświęcone właśnie tematowi liberatury i książkom w nowej formie. Liberatura wciąż czeka na odkrywanie, na to, że z zakamarków ulubionej książki czy wiersza czytelnik wydobędzie trochę światła i na stronie znajdzie coś nieprzewidzianego, bez względu na to, czy utwór został napisany wczoraj, czy 500 lat temu, czy należy do klasyki literatury polskiej, choćby Cyprian Kamil Norwid, czy będzie to tzw. „no name”, którego dzieła jeszcze nie są znane w Polsce i na świecie. A może sam zaczniesz tworzyć Liberaturę?
s. 27
Książki pachnące Santiago TEMAT NUMERU
Na wymarzoną podróż trzeba zazwyczaj trochę poczekać. Pierwszą myśl dzielą od pierwszego kroku tygodnie, miesiące, lata i zimy. Na osłodę pozostaje wędrowanie palcem po mapie albo wzrokiem po szeleszczących i pachnących
Hiszpanią stronach.
Odcinek 2: Palcem po mapie, czyli Camino w dwa wieczory Małgorzata Różycka
O
dkąd camino znów odżyło po latach zapomnienia, zaczęły się pojawiać rozmaite książki napisane przez pielgrzymów. To zrozumiałe, zważywszy na ilość wrażeń i przygód, jakich dostarcza droga. Przywołanie swoich własnych wspomnień z Santiago, opisanie tego wszystkiego jest bardzo dobrym sposobem postawienia kropki na pielgrzymkowym „i”. Albo przygotowania się na wyprawę, dla tych, którzy pierwszy krok na Szlaku Świętego Jakuba mają jeszcze przed sobą. Dlatego chciałabym przedstawić Czytelnikom dwie książkowe i jedną filmową pozycję, które uważam za wyjątkowo godne uwagi.
OPOWIEŚĆ AGNOSTYKA
Kiedy pierwszy raz zobaczyłam tytuł książki Roberta Warda „Moja droga do Santiago. Opowieść pielgrzyma-agnostyka”, na mojej twarzy pojawił się grymas. Co agnostyk robił na jednym z trzech najważniejszych chrześcijańskich szlaków pielgrzymkowych? Pewnie szukał czegoś, do czego można by się przyczepić. Ale książka była prezentem od najlepszej
s. 28
“Już po kilku stro-
nach było mi głupio, że tak niegodnie pozwoliłam sobie na uprzedzenia. Robert Ward w bardzo subtelny sposób stworzył kompleksową opowieść o Camino Frances, łącząc doświadczenia zdobyte podczas pięciu pobytów na szlaku. przyjaciółki i w dodatku podarowanym z okazji rozpoczęcia nowego życiowego etapu, więc nie wypadało tak bezceremonialnie odłożyć jej na półkę. Trzeba było wziąć się za lekturę. Już po kilku stronach było mi głupio, że tak niegodnie pozwoliłam sobie na uprzedzenia. Robert Ward w bardzo subtelny sposób stworzył kompleksową opowieść o Camino Frances, łącząc doświadczenia zdobyte podczas pięciu pobytów na szlaku.
Autor prowadzi czytelnika od leżącego w Pirenejach francuskiego SaintJean-Pied-de-Port aż do przylądka Finisterre, gdzie według wierzeń średniowiecznych pielgrzymów znajdował się koniec świata. Ward w bardzo umiejętny sposób łączy opisy poszczególnych miejscowości oraz pielgrzymkowej infrastruktury z charakterystykami napotykanych osób i osobistymi refleksjami. Ci, którzy już tam byli, od razu nałożą treść książki na własne wspomnienia i tym samym wrócą na camino, a pielgrzymi in spe będą mogli choć trochę poczuć, jak tam jest i utwierdzić się w przekonaniu, że naprawdę trzeba tam być. Lektura godna polecenia Czytelnikom na każdym stopniu caminowego zaawansowania!
KOMICZNA SZCZEROŚĆ
Kolejną wartą uwagi pozycją jest „Na szlaku do Composteli. Najważniejsza droga mojego życia” autorstwa Hape Kerkelinga, znanego niemieckiego komika i prezentera telewizyjnego. Tym razem spodziewałam się lekkiej, dowcipnej opowieści pełnej anegdot i prawie się nie pomyliłam.
TEMAT NUMERU
Jednak, jak wszyscy wiemy, „prawie” robi wielką różnicę. Dlaczego zatem polecam tę książkę? Bo naprawdę dobrze pokazuje, jak zmienia się człowiek w miarę stawiania kolejnych kroków na Camino de Santiago. Autor, przyzwyczajony do wygodnego życia na wysokim poziomie, przeżywa prawdziwy do bólu szok, zastając na szlaku skromne, pielgrzymie warunki zmuszające do dzielenia się z innymi, a także przyznania się do własnych słabości i – co gorsza – proszenia o pomoc ludzi, których najchętniej potraktowało by się z pogardą. Jednak z każdym kilometrem przekonuje się, że, jak sam pisze, „ten szlak stawia każdemu tylko jedno pytanie: Kim jesteś?”. A odpowiedź zazwyczaj diametralnie różni się od tej przez nas oczekiwanej. Dość dużą wadą tej książki są brutalnie szczere opisy panujących w schroniskach warunków oraz styl życia Kerkelinga-pielgrzyma, mogące odstraszyć potencjalnych pielgrzymów. No cóż, trzeba wziąć poprawkę na to, że mieszkający w luksusowym apartamencie człowiek ma prawo brzydzić się wieloosobowymi salami z absolutnie podstawowym wyposażeniem. Co do stylu życia, to naprawdę niewielu caminowiczów sypia ciągle w hotelach i żywi się w restauracjach (wydając przy tym sporo pieniędzy), więc autor nie powinien stanowić w tym zakresie inspiracji. Warto uwzględ-
nić także fakt, iż infrastruktura na szlaku ciągle prężnie się rozwija i standard schronisk rośnie. „Na szlaku do Composteli” polecam zatem jako zbiór anegdot i inspirującą opowieść o podróży w głąb siebie, ale w żadnym wypadku jako źródło wiedzy o warunkach pielgrzymiego życia.
DWA SŁOWA
Na koniec camino w pigułce, czyli film „Droga życia” (ang. „The Way”) w reżyserii Emilio Esteveza. Jest to moja zdecydowanie ulubiona pozycja spośród wszystkich dzieł, jakie w tej tematyce popełniono. Jedyna produkcja, przy której zawsze ronię kilka łez bez względu na to, który raz ją oglądam. Przepiękny film o ojcu wyruszającym na Szlak Świętego Jakuba, by spełnić marzenie syna niemogącego kontynuować swojej pielgrzymki z bardzo szczególnego powodu. Po drodze dołączają do niego kolejni towarzysze, by stworzyć urzekający kwartet wyjątkowo niedobranych ludzi, między którymi – mimo wszystkich tych różnic – powstaje wyjątkowa więź. Na pierwszym planie reżyser umieścił właśnie ewoluujące relacje głównego bohatera: z samym sobą, z innymi pielgrzymami i wreszcie z Bogiem, do którego ma raczej ambiwalentny stosunek. Twórcom filmu udało się uniknąć wyidealizowania postaci – wszyscy są najprawdziwszymi ludźmi, z całym bogactwem
swoich jasnych i ciemnych stron. Scena w katedrze, kiedy uruchamiana jest olbrzymia kadzielnica, a na planie pojawia się nieoczekiwanie jeden z bohaterów, niezmiennie wyciska moje łzy. Film jest amerykański, a zatem troszkę cukierkowy, jednak w bardzo znośnym stopniu. Do jego zalet należą też piękne zdjęcia, pozwalające na kilkudziesięciominutową podróż przez Hiszpanię. Angielski tytuł – dwa proste słowa – mówi wszystko zarówno o filmie, jak i o samym camino: tam po prostu trzeba pójść!
MORZE KSIĄŻEK
Istnieje, rzecz jasna, jeszcze wiele innych pozycji, choćby „Pielgrzym” Paula Coelho – słynny, lecz niemający w mojej opinii zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością pielgrzymki do Santiago de Compostela. Można właściwie powiedzieć, że jest ich całe morze, z którego warto wyłowić coś dla siebie. Mnie udało się przejść camino najpierw, a dopiero potem sięgnąć po pielgrzymią literaturę, choć wyobrażam sobie, że sporo osób preferuje odwrotną kolejność. Zresztą nie ma to strategicznego znaczenia. Ważne jest, żeby któregoś dnia stanąć przed dwoma wieżami katedry w Santiago, obojętne, czy po przeczytaniu wielu pachnących słoneczną Hiszpanią stron, czy tylko z pomysłem na własne dzieło.
s. 29
TEMAT NUMERU
Fenomen świata czarodziejów Choć przeminęły już wszystkie premiery kolejnych tomów sagi o przygodach Harry’ego Pottera, trudno spotkać osobę, która nigdy nie
słyszałaby o młodym czarodzieju z blizną w kształcie błyskawicy na czole, bohaterze twórczości angielskiej pisarki
J.K. Rowling. Ostatnia część zos-
Polsce sześć lat temu. Jednak grupa zapalonych fanów wciąż i wciąż wraca do lektury, by jeszcze raz przeżyć jedno z najbardziej znanych we współczesnej kulturze starć między Harrym Potterem i Lordem Voldemortem. tała wydana w
Kamil Duc
SUKCES WYDAWNICZY
J.K. Rowling nie można nazwać inaczej niż kobietą sukcesu. W ciągu kilkunastu lat została znaną na całym świecie pisarką. A wszystko to dzięki jednemu genialnemu pomysłowi, który narodził się w jej głowie w czasie podróży pociągiem. Książki o Harrym Potterze są jednymi z najlepiej sprzedających się produktów na rynku wydawniczym. W Polsce liczba zakupionych egzemplarzy wyniosła do tej pory prawie 5 milionów. Natomiast na całym świecie sięgnęła ona 400 milionów, co daje nam średnio około 60 milionów sprzedanych egzemplarzy każdego z siedmiu tomów. Swego czasu portale rozpisywały się o fortunie, jaką z tego tytułu zgarnęła Rowling. Suma robi wrażenie. Trudno powiedzieć, co przesądziło o tak ogromnej popularności książek brytyjskiej pisarki. Przygody młodego czarodzieja i jego przyjaciół przyciągają zarówno młodszych jak i starszych czytelników. Nie da się porównać tej serii do żadnej innej. Nie jest to z pewnością ta sama półka co twórczość Tolkiena. Daleko jej
s. 30
“Całość została tak
skonstruowana, by młodszy czytelnik wraz z własnym dorastaniem odnajdywał w kolejnych książkach dostosowane do jego coraz wyższego poziomu intelektualnego problemy. również chociażby do Sapkowskiego i jego sagi o Wiedźminie. Książki Rowling nie są popisem kunsztu literackiego jak w przypadku wymienionych pisarzy. Mimo to autorce udało się stworzyć alternatywną rzeczywistość, niezupełnie odrębną od Śródziemia czy świata Wiedźmina, ale z własną historią i kulturą. Powieść o Harrym Potterze, choć należy do literatury fantasy, nie reprezentuje odmiany mediewistycznej, chyba najlepiej znanej miłośnikom gatunku. Dlatego znacznie odbiega od tego, co mamy na myśli, mówiąc o fantastyce.
Sposób kreowania rzeczywistości w książkach Rowling nie wymaga od czytelnika rozbudzenia wyobraźni do granic możliwości. Autorka bazuje na dobrze nam znanych motywach z bajek, legend, wierzeń, opowieści a nawet codzienności. Nikogo, kto sięgnął kiedyś po którykolwiek z siedmiu tomów, nie dziwiło na pewno, że w Hogwarcie są duchy, za najniebezpieczniejsze stworzenia uchodzą smoki, a czarodzieje używają różdżek i latają na miotłach. Doskonale znamy to wszystko z najróżniejszych bajek, które albo nam czytano albo sami oglądaliśmy w dzieciństwie. Niewiele jest tu elementów przekraczających standardowe zdolności przeciętnej wyobraźni. Świat magii stanowi coś na kształt odbicia naszej rzeczywistości. Nietrudno się w nim odnaleźć. To sprawia, że historia Harry’ego staje się jakby bliższa, angażująca i możliwa do zrozumienia przez młodszych fanów. Nie zmienia to jednak faktu, że im bliżej końca sagi, tym bardziej poważna staje się sytuacja bohaterów. Dlatego trzy ostatnie tomy mogą już nie sprostać oczekiwaniom dziecięcej fantazji. Całość została tak skon-
struowana, by młodszy czytelnik wraz z własnym dorastaniem odnajdywał w kolejnych książkach dostosowane do jego coraz wyższego poziomu intelektualnego problemy. Na początku fabuła nie zawiera zbyt wielu szczegółów, co zmienia się z każdą następną częścią. Nic nieznaczące z pozoru fakty z pierwszych tomów w kolejnych stają się bardzo istotne. Rowling doskonale łączy małe elementy w jedną, spójną układankę. Im dalej, tym więcej tajemnic zostaje wyjaśnionych. Zaczynają ginąć bliscy nam bohaterowie, a czarno-białe dotąd charaktery zyskują odcienie szarości. Tym, którzy rozpoczęli lekturę sagi przed 2004 rokiem, gdy ukazała się w Polsce piąta część pt. „Harry Potter i Zakon Feniksa”, przez kilka kolejnych lat towarzyszyło to nieporównywalne z niczym oczekiwanie na dalsze losy uczniów Hogwartu. Z jednej strony pragnienie powrotu do świata wyobraźni stworzonego przez Rowling była ogromna, jednak z drugiej pojawiała się świadomość, że koniec przygód musi w końcu nastąpić. Dlatego po wchłonięciu ostatniego słowa epilogu siódmej części, a w zasadzie całej serii, pozostała w czytelnikach swego rodzaju tęsknota, lecz nie niedosyt. Myślę, że pisarka podjęła słuszną decyzję, by na tym poprzestać. Sama wielokrotnie powtarzała, że całą główną konstrukcję fabuły wraz z zakończeniem miała od początku zaplanowaną i pozostała jej wierna. Tworzenie dalej na siłę mogłoby się okazać niszczące. A wspomniana tęsknota czytelników świadczy tylko i wyłącznie o talencie i sukcesie autorki. Oprócz siedmiotomowej sagi Rowling napisała również kilka książek związanych ze światem Harry’ego Pottera. Są to „Quidditch przez wieki” („Quidditch through the Ages”), „Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć” („Fantastic Beasts and where to find them”) oraz „Baśnie barda Beedle’a” („The Tales of Beedle the Bard”). Dodatkowo pisarka stworzyła kilka lat temu krótki prequel powieści. Natomiast na początku lipca tego roku na stronie internetowej Pottermore pojawiło się również
s. 31
opowiadanie autorstwa Rowling w formie artykułu jednej z bohaterek sagi, dziennikarki Rity Skeeter „Daily Prophet report about the Quidditch World Cup”. Takie bonusy są nie lada gratką dla wiernych fanów.
RÓWNIEŻ DLA KATOLIKA
Swego czasu głośno zrobiło się o wrogim stosunku Kościoła do książek o Harrym Potterze. Faktycznie kardynał Joseph Ratzinger ostrzegał przed zgubnym wpływem lektury na młodzież, twierdząc, że rozkłada ona chrześcijaństwo w duszy człowieka. Trzeba przyznać, że w powieści Rowling nie ma miejsca dla Boga. Nie istnieją tu żadne odniesienia do religii. Treść nijak nie opiera się na wartościach chrześcijańskich. Większość problemów rozwiązywana jest przez bohaterów za pomocą magii. Wiele rzeczy przychodzi im łatwo po machnięciu różdżką. Jednak tak zostało wymyślone to miejsce. To miał być świat czarodziejów, zaklęć i eliksirów. Magiczne zdolności miały ułatwiać życie obdarzonym nimi osobom, bo tak każdy z nas sobie
s. 32
to wyobraża. A zaznaczyłem już wcześniej, że na utartych schematach bazuje Rowling. Lecz myli się ten, kto uważa, że w świecie Harry’ego Pottera wszystko staje się możliwe. Nie każdą sprawę załatwią czary. Czy saga o młodym czarodzieju uczy dzieci magii? Czy ubieranie spiczastych kapeluszy i udawane latanie na miotle oznaczają opętanie? Wydaje mi się, że dopóki są to spontaniczne zabawy podobne do naśladowania Power Rangers, kowbojów albo policjantów i złodziei, to naprawdę nie ma się czego obawiać. Ale namawiałbym już do unikania wszelkich obozów czy wyjazdów, które w jakikolwiek sposób nawiązują do magii, nawet jeśli organizowane są w oparciu o przygody Harry’ego Pottera. A może zwłaszcza takich. Pod taką przykrywką łatwiej manipulować niczego niespodziewającymi się rodzicami i przede wszystkim dziećmi. A różnego rodzaju sekty działają i zbierają żniwo. Może dzieci mają mniej ukształtowany system wartości czy w ogóle osobowość, więc książki
bardziej wpływają na ich rozwój. Ale młodsi czytelnicy charakteryzują się również tym, że zupełnie inaczej traktują rzeczywistość. Dla nich nie ma rzeczy niemożliwych. Żyją w świecie wróżek, skrzatów i innych fantastycznych postaci, a mimo to zdają sobie sprawę z tego, że mama czy tata nie wyczarują im na zawołanie nowego zestawu klocków lego. Zawsze chciałem mieć zaczarowany ołówek, dzięki któremu dostawałbym wszystko, czego bym tylko w danej chwili zapragnął. Ale wiedziałem, że takie rzeczy są możliwe tylko w bajce. Dzieci potrafią wyłapać fikcję. A to że pragną przez chwilę stać się jej częścią, nie czyni z nich opętanych, a świadczy raczej o niespaczonej jeszcze wyobraźni. Powieść Rowling zatruwa umysły tak samo jak każda inna książka z elementami magii i czarów. Ten, kto nie potrafi odróżnić literackiej fikcji od rzeczywistości, będzie je ze sobą mieszał. Podatnej na manipulację osobie wystarczy głupia reklama, by stracić kontrolę nad własnym życiem. Czy to oznacza, że katolik lub dowol-
TEMAT NUMERU ny inny człowiek powinien wyłączać telewizor między filmami? Kościół zachęca do abstynencji, bo alkohol robi z nas kogoś, kim nie jesteśmy. Czy dorosły katolik (nie alkoholik) ma rezygnować z szampana, gdy wznoszony jest toast za zdrowie młodej pary? Nie, bo rozsądni ludzie potrafią korzystać z dorobku techniki i kultury we właściwy sposób. To znaczy, że czytają książki po to, by rozbudzić wyobraźnię, zrelaksować się, zapomnieć na moment o problemach. Nie wydaje mi się również, żeby czymś złym było marzenie dorosłego człowieka, by na chwilę przenieść się w świat magii, gdzie codzienne czynności wydają się tak bajecznie proste. Jednak nawet dla czarodziejów takie wartości jak przyjaźń czy miłość są wyzwaniem i wymagają czegoś więcej niż machanie różdżką.
czytelnik nie będzie miał problemów z właściwym odbiorem treści, problem stanowią raczej młodsi fani Pottera. Ale da się to wyprostować, jeśli rodzic czuwa nad przygodą dziecka z lekturą. Można z nim przecież o tym porozmawiać i wytłumaczyć, co trzeba. W ostateczności odłożyć książkę na półkę, by wrócić do niej za jakiś czas. Nie można też zapomnieć o naprawdę ważnej kwestii. Rowling udało się namówić dzieci i młodzież do czytania. Miliony sprzedanych egzemplarzy, a pewnie drugie tyle wypożyczanych w bibliotekach jest naprawdę szokującym wynikiem w dobie kryzysu czytelnictwa. Książki niesamowicie rozwijają, dlatego rodzice powinni robić, co tylko w ich mocy, by przekonać do nich swoje dzieci. Tacy pisarze jak J.K. Rowling w
tym pomagają. Pierwszą dobrowolnie przeczytaną przeze mnie książką był właśnie „Harry Potter i Kamień Filozoficzny”. Ta powieść, z którą noce po raz pierwszy stały się tak krótkie, zmieniła zupełnie moje podejście do literatury. Już nigdy więcej nie trafiłem na lekturę tak niesamowicie angażującą w świat wyobraźni i jej bohaterów. Do dziś lubię zresztą wracać do przygód młodego czarodzieja. Chwila spędzona nad książką o Harrym Potterze zawsze pozwala mi totalnie odciąć się od rzeczywistości i przenieść się w inny wymiar. A przecież chyba o to właśnie chodzi miłośnikom fikcji literackiej.
COŚ WIĘCEJ NIŻ MAGIA
Mogą się ze mną nie zgadzać różni eksperci, ale również bohaterowie książek brytyjskiej pisarki uczą wartościowych postaw. Wystarczy spojrzeć, jak piętnowane są zachowania rodziny Dursleyów czy Malfoyów, którzy szczycili się swym bogactwem i na każdym kroku poniżali ludzi, których uważali za gorszych tylko na podstawie ich statusu materialnego. Dyrektor Hogwartu Albus Dumbledore od początku powtarza Harry’emu, że najpotężniejszą bronią przeciwko złu jest miłość. Uczy chłopca zaufania do przyjaciół. Przekonuje, żeby nie oceniał innych po pozorach. Czytelnicy natkną się również na wiele scen z przebaczeniem w roli głównej. Dla uczniów wzorem może być Hermiona Granger. Jej zapał do nauki i respektowanie szkolnych przepisów są wręcz niespotykane. W książce istnieje wyraźny podział na bohaterów pozytywnych i negatywnych. Jednak zdarza się, że ci pierwsi nie postępują właściwie, zupełnie jak w prawdziwym życiu. Czasem granica między dobrem a złem się zaciera. I choć to zupełnie niewychowawcze, to czy można krytykować Rowling za przedstawioną autentyczność ludzkich zachowań? Starszy
s. 33
TEMAT NUMERU
Fenomen książki Dawno, dawno temu, w wieku XX, wyznawcy postępu i jego zaciekli wrogowie wieszczyli, że oto przez filmy, gry komputerowe i durne piosenki ludzie przestaną czytać, zaniknie klasyczna sztuka czytelnictwa, a my staniemy się półmózgimi analfabetami. Tymczasem w wieku XXI czytelnictwo ma się świetnie. Rafał Growiec
W
Katowicach znam dwie knajpy, które poza asortymentem piwa czy kawy mają na swoim wyposażeniu półki z książkami. Wieszcze końca drukowanego świata się przeliczyli – jedni odetchną tu z ulga, inni rozedrą szaty. Jak to jednak jest, że te kilkanaście kawałków papieru ze znaczkami jest w stanie istnieć a nawet konkurować z hollywoodzkimi produkcjami? Jest tak między innymi dlatego, że te znaczki, którymi zapełniono stronice książki układają się w słowa, słowa w zdania, zdania w historie. Pomijając książki kucharskie i poradniki typu „Zrób to sam”, zdecydowana większość książek opowiada jakąś historię. Kiedyś Terry Pratchett (bodajże w drugiej „Nauce Świata Dysku”) posunął się do stwierdzenia, że człowiek nie jest Homo Sapiens (łac. „człowiekiem rozumnym”), ale Pan Narrans – małpą opowiadającą opowieści. Od wieków nasi przodkowie przekazywali sobie dzieje życia swojego, plemienia, narodu czy całego świata poprzez stwarzanie fabuły, szkicowanie postaci, miejsca, wydarzeń, tchnięcie w nie życia dzięki bufowaniu zaskakującej akcji. Opowieści przenosiły życie od naocznych świadków
s. 34
“Moje Śródziemie
niekoniecznie jest Śródziemiem Petera Jacksona, na pewno nie jest Śródziemiem Tolkiena i różne jest od setek tysięcy Śródziemi powstałych po lekturze w umysłach milionów czytelników.
do ich słuchaczy. Wynalazek pisma oprócz tego, że pozwolił uregulować kwestie typu „czyje to pole?”, dał nam możliwość utrwalania historii. Dzięki tabliczkom, zwojom, inskrypcjom, a w końcu kodeksom i książkom człowiek tworzący historię mógł dotrzeć już nie tylko do tych, którzy stali z nim twarzą w twarz, ale też do kogoś, kto przeczyta jego dzieło nawet wiele lat po jego śmierci. Wszak przekazując historię, poznajemy nie tylko ją, ale też jej autora. A lubimy spotykać nowych ludzi, poznawać ich styl mówienia, sposób myślenia. Rytm pisania, dłuższe czy krótsze zdania, słownictwo, poczucie humoru pozwala nam zajrzeć choć trochę w duszę człowieka, który wlał jej cząstkę w dzieło. Czytanie jest spotkaniem z drugim człowiekiem,
który wychodzi nam naprzeciw, bo chcąc czy nie chcąc, zawsze będzie pisał subiektywnie. A i my subiektywnie odbieramy to pisanie. Są książki, które drażnią, których mamy dość już po kilku stronach – tak samo jak są ludzie, których nie możemy słuchać i choć uważają się za wielkich retorów, usypiają nas lepiej od kołysanki. Są też książki, które powodują tęsknotę po ostatniej stronie, których nie chcemy odstawić na półkę, tak jak nie chcemy pożegnać się z kimś, z kim nadajemy na tych samych falach. Książka to przedłużenie spotkań przy ognisku, kontynuacja radosnej sztuki gawędziarstwa z tym, że nie słyszę słów weterana AK, ale poprzez zapisane wspomnienia spotykam nie tylko jego, ale i wizję świata człowieka sprzed ponad pół wieku. Tak samo jest z filmem, grą komputerową czy komiksem – można lubić kreskę lub nie, kochać grę aktorską, sposób przedstawienia fabuły danego autora, reżysera, firmy producenckiej lub ich nienawidzić. Czym więc się różni od nich książka? O ile każda opowieść (filmowa, rysowana, przedstawiana przez grę) zabiera nas w choćby trochę inny świat, to książka ma tę właściwość, że nie
narzuca nam obrazu. Czytelnik, czytając opis Cathy Amos z „Na wschód od Edenu”, może wszystko sobie wyobrazić, może nawet podstawić pod jej twarz twarz jakiejś swojej wyjątkowo zołzowatej znajomej. Gdybyśmy teraz zrobili eksperyment i poprosili grupkę ludzi o naszkicowanie portretu według opisu zawartego w książce, otrzymalibyśmy kilka podobnych, ale jednak różnych obrazów. Gdy oglądamy ekranizację tej powieści jesteśmy skazani na twarz Jo van Fleet, modyfikowaną jedynie przez jakość obrazu i nasze wady wzroku. Tymczasem każdy odbiorca, czytelnik ma inną wyobraźnię, inny zestaw pojęć, idei i wspomnień z którymi łączy opis podany przez autora. Chyba największą zbrodnią na własnej wyobraźni jest przeczytać książkę po obejrzeniu filmu. Książka ma też większą szansę na przekazanie nam głębszego obrazu. Ekran może nam pokazać dolinę Salinas latem, ale nie ma czasu na opisanie jej także o innych porach roku, pokaże zdruzgotaną minę aktorki, ale nie opisze tego, jak kreowana przez nią postać powoli popada w obłęd. Książka ma na to czas. Nie jest wciśnięta w dwie, maksymalnie trzy godziny i może poświęcić nawet kilkanaście stron na zapoznanie czytelnika z realiami życia bohaterów, z nawet najdziwniejszymi detalami ich osobowości. Może naszkicować nam postać, którą polubimy, albo znienawidzimy od czubka
głowy przez pięty, aż po obgryzanie paznokci w chwilach stresu. Książka pozwala nam nie tylko spotkać się z wizją autora, ale też trochę jej zagarnąć dla siebie. Moje Śródziemie niekoniecznie jest Śródziemiem Petera Jacksona, na pewno nie jest Śródziemiem Tolkiena i różne jest od setek tysięcy Śródziemi powstałych po lekturze w umysłach milionów czytelników. Dlaczego? Autor książki tworzy świat poprzez słowo, które choć potrafi wiele stworzyć, podać miriady szczegółów, to jednak zawsze jest na tyle subtelne, że pozwala czytelnikowi troszkę współtworzyć ten świat. I nie chodzi tu tylko o światy fantasy czy science fiction. Pisarz, tworząc książkę choćby o życiu na kazachskiej prowincji, tworzy historię złożoną z jego pasji, jego przeżyć jego wspomnień, zranień, radości, trosk, nadziei, wiary, tragedii. A my, czytając to, przekształcamy jego rodzinny dom, jego pierwszą miłość, jego wyrzucenie ze studiów w Astanie poprzez nasze wspomnienia, zranienia, radości, troski, nadzieje, wiarę i tragedie. Książki mają także wiele zalet wynikających nie z tego, CO jest na ich kartach zapisane, ale JAK jest zapisane. Nie wymagają prądu, przynajmniej w swojej klasycznej formie. W razie awarii prądu zawsze ratują nas świeczki. Z książką można iść do lasu na długi spacer i nie martwić się pikającą baterią. Świetnie prezentują się
na półce, zwłaszcza, gdy jest ich dużo. Szanująca się książka uraczy nas nie tylko porywającą zawartością, ale też piękną oprawą i tym niepowtarzalnym zapachem świeżego druku. Nie straszny jej format dysku, skok napięcia, wirus czy awaria łącza internetowego. Wszystkie papierowe przedmioty mają oczywiście problemy z idiotami, wodą, ogniem, metką łososiową i dziećmi uzbrojonymi we flamastry, ale dzielą te słabości ze sprzętem elektronicznym. Książka czytana, w odróżnieniu od filmu na dysku czy na płycie, nabiera pewnego osobistego charakteru. Gdy zaglądamy na kartki możemy bez trudu dostrzec, które rozdziały są ulubione, gdzie czytelnik zaśmiał się tak, że wypuścił gorącą kawę nosem, który tom desperacko ratowaliśmy w czasie powodzi i nie chcemy go wyrzucić, nawet jeśli połowa kartek trzyma się już tylko na słowo honoru. Nie, książka nie przeminie tak łatwo. Jej fenomen sięga głębiej niż tylko do naszej kochającej opowiadania natury. Przyjdą nowe mody, nowe formaty plików tekstowych, nowe lepsze czytniki, nowe systemy i nowe rodzaje papieru. A i tak znajdzie się wielu takich, którzy zapalą w kominku, schowają się pod koc i w świetle świecy zechcą raz jeszcze zajrzeć na pożółkłe kartki, pragnąc znowu udać się do krainy ukrytej za stronami, rozdziałami...
s. 35
TEMAT NUMERU
Goethe odkrywa zalety
powolności Jak „Faust” może być przestrogą dla cywilizacji XXI w.? Klasyka klasyką, ale jak czytać ją w odniesieniu do teraźniejszości? Na to pytanie odpowiada nam niemiecki eseista Manfred Osten. W swojej malutkiej książce z 2005 roku „Lucyferowy pośpiech” dzieli się z czytelnikami refleksją na temat nowoczesności pewnego klasyka. Tym klasykiem okazuje się Goethe, znany praktycznie wszystkim, żyjący na przełomie XVIII i XIX w. autor „Fausta”. Czy jest coś, czego może nauczyć nas współczesnych?
Sara
Nałęcz-Nieniewska
M
anfred Osten w swoim eseju udowadnia, że Goethe wiele może i mimo że jest nieco zapomniany, nieco niedoceniany, to jednak warto sięgnąć po niego przede wszystkim ze względu na uniwersalność jego słów. Nie będzie to jednak takie proste. Nie będzie to łopatologiczny wykład, bo u niemieckiego wizjonera należy troszkę poszukać. Książkę Manfreda Ostena wypadałoby więc czytać, podpierając się Faustem, Wilhelmem Meistrem czy perypetiami Otylii w „Powinowactwach z wyboru” lub jako intrygujący esej dotyczący historii i teorii literatury. Manfred Osten to poeta i kulturoznawca zajmujący się nie tylko rodzimą literaturą. Jego zainteresowania oscylują wokół poezji japońskiej, zanikiem pamięci kulturowej poprzez pojawienie się systemów cyfrowych i upadku współczesnych cywilizacji. „Lucyferowy pośpiech” to termin wywodzący się w prostej linii od Goethego. Największy wróg ludzkości.
s. 36
“Goethe uważał Ber-
lin za kolebkę wszelkiego zła i pałał do niego niesamowitą niechęcią. To tam młodzi gubili swoją drogę w imię postępu. Sam pisarz odkrywał zalety powolności w każdym aspekcie życia. Już dwa wieki temu niemiecki autor przewidział, dlaczego cywilizacje mogą upaść. Biorąc pod uwagę, jaki regres, do którego nikt się nie chce przyznać, nastąpił w Europie, jego obawy przed szybkim wzrostem i postępem okazują się być słuszne. Zabójcze tempo życia, społeczeństwo żyjące przez całą dobę, brak miejsca na refleksję, przyspieszenie technologiczne, które tak naprawdę nie ma nic
wspólnego z rozwojem myśli ludzkiej, brak kontroli nad własnym życiem – takie były obawy Goethego na przełomie wieków. Jak się okazuje, przestrogi tego pana mają rację bytu w XXI w. i nie straciły nic, a nic na swojej katastroficznej wymowie. Nauka chciałaby zastąpić naturę. Eugenika naturalny rozwój człowieka. Eutanazja i aborcja selekcję naturalną. Ułatwienia i udogodnienia prowadzą do cofnięcia się umiejętności ludzkich rąk i umysłów. Manfred Osten jako kulturoznawca obawia się zaniku tożsamości kulturowej i narodowej na rzecz globalizacji, unifikacji i gospodarczego pędu. Goethe stał się wizjonerem przede wszystkim dlatego, że zadawał pytania, a odpowiedzi szukał nie tylko na ziemiach niemieckich. Interesował się kulturą Japonii i islamem, zachowywał prawdziwie otwarty umysł i wiedział zdecydowanie więcej niż właściwie powinien. Żyjący w XIX w. wielokrotnie przekonali się o trafności jego prognoz i wielkiej sile umysłu.
Już w starożytności pośpiech był uważany za coś złego, już w „Królu Edypie” zawarte jest ostrzeżenie „Szybkie myślenie, król, szybko prowadzi do popełnienia błędu”. Filozof Blaise Pascal pisał, że zauważył, „że wszelkie nieszczęścia człowieka wyrastają z tej samej przyczyny: ludzie nie potrafią usiedzieć w jednym miejscu”. W „Lewiatanie” Hobbesa czytamy, że nie ma nic gorszego niż zachłanność i „niepohamowana pożądliwość ducha”. „Filozofowie uznali bowiem, że najlepiej po drodze zbierać rośliny, chodzić zygzakiem, gdzieniegdzie przeskoczyć rów, a potem wracać, a kiedy nikt nie podgląda, fiknąć czasami koziołka i tak dalej” – pisał Lichtenberg. Jak prawdziwe okazują się jego słowa w kontekście literatury Goethego. Czy gdyby doktor Faust fikał koziołki i przeskakiwał rowy, krążył po meandrach poznania, zamiast zawierać pakt z Mefistofelesem i dążyć do jak najszybszego zdobycia wiedzy wszelakiej, zostałby uratowany? Kafka określał bieg swoich czasów „biegiem ofensywnym w miejscu”. Jak często ludzie mylą się co do postępu. „Lucyferowy pośpiech” nigdy nie wróży nic dobrego. Szybkość prowadzi do pochopności, pochopność zaś do błędu. Czy chcemy żyć w świecie zafałszowanym? W listach do znajomego z 1825 roku Goethe pisał: „Mój Drogi, wszystko jest teraz «ultra» […]bogactwo i szybkość, to walory podzi-
wiane przez świat i pożądane przez współczesnych; cywilizowany świat ceni koleje, szybką pocztę, parowce i wszelkie udogodnienia komunikacyjne, chce więcej oferować, więcej tworzyć i przez to pogrążyć się w miernocie”. Na czym polega miernota naszych czasów? Na pragmatyzmie. Przydatności jednostki dla państwa. Wyrobnictwie i upolitycznieniu człowieka. Pęd i szybki rozwój powodują niedokładność. Wystarczy spojrzeć na studentów, którzy pracując czasami na dwie zmiany, studiując dwa kierunki, nie są w stanie posiąść pełnej wiedzy na żadnym z nich. Tworzymy sobie specjalistów właściwie od niczego, a wszystko dlatego, że trzeba szybko, teraz, bo może być za późno. Za późno na co, przepraszam? Na kształcenie się, rozwój? Sławni myśliciele wiedzieli, że należy powoli posuwać się w swoich odkryciach, dokładnie badać i dopiero poddawać sądom. W drugiej części „Fausta” giną Baucis i Filemona, jest to symboliczny mord na pamięci kulturowej. Sam Goethe uważał, że to właśnie szczątki starożytności są tym, co chroni nas przed powrotem barbarzyństwa. Niecierpliwość, brak kontemplacji prowadzą nas natomiast po równi pochyłej. Thomas Mann określał to zjawisko jako „noc tych, którym brakuje wykształcenia i pamięci”. Goethe uważał Berlin za kolebkę wszelkiego zła i pałał do niego nie-
samowitą niechęcią. To tam młodzi gubili swoją drogę w imię postępu. Sam pisarz odkrywał zalety powolności w każdym aspekcie życia. Istotną sprawą były listy. Powoli maczał pióro w kałamarzu, pozwalał atramentowi schnąć we własnym tempie. Jego Faust nie potrafił dać wyschnąć atramentowi. Wszelka zagłada cywilizacji zawsze wynika z tych samych względów: błądzenia wynikającego z pochopnego myślenia i chęci posiadania władzy prowokującej pospieszne działanie i zaślepienie. Faust w ostatnim akcie drugiej części dosłownie traci wzrok jako symbol jego wcześniejszej krótkowzroczności. Takie potępienie możemy odnaleźć w wielu dziełach Goethego. Niekiedy okraszone nutą ironii, którą sam nazywał bardzo „poważnym żartem”. Manfred Osten prowadzi nas przez dzieła niemieckiego pisarza, krok po kroku otwierając nam coraz szerzej oczy. Goethe okazuje się trafnym wizjonerem – przewidział zagładę niemieckiego społeczeństwa, III Rzeszę, holocaust, selekcje ludności. Jak dla mnie przewidział również niezrozumiałą potrzebę egalitaryzmu XXI w. i chęć przejęcia władzy totalnej przez wyznawców tej idei. Goethe tolerancję widział inaczej – w zainteresowaniu obcą kulturą, a nie w próbie stworzenia jednej, uniwersalnej. Nigdy się jednak nie dowiemy, co napisałby, widząc świat dzisiejszy.
s. 37
TEMAT NUMERU
Czy bestseller
faktycznie znaczy the best? Kategoria bestsellera (z ang. najlepiej sprzedający się) została wprowadzona – jak sama nazwa wskazuje – z powodów komercyjnych. Kiedy noty krytyczne i oceny zawodowych literaturoznawców nie mają już realnej
(wyłącznej, opiniotwórczej) mocy decyzyjnej w kwestii określania książek jako udanych bądź nie, decydujący głos w sprawie uznania książki za wartościową przypada rankingom bestsellerów, czyli – bądź co bądź – czytelnikom, którzy zostawiają swoje pieniądze w księgarniach. Aleksandra Brzezicka
O
kreślenie ‘bestseller’ w gruncie rzeczy powinno być traktowane jako opisujące (stanowi przecież wskaźnik rzekomo najwyżej sprzedaży). Tymczasem – jak sądzę – często jest ono traktowane nie jako opisujące pewne fakty, ale jako wartościujące (bo każda książka aspiruje przecież do zdobycia miana bestsellera i o nim marzy). Książka opatrzona tym określeniem automatycznie zyskuje na swojej wartości. Oczywiście – nic w tym dziwnego, bo skoro coś uzyskuje lukratywny poziom sprzedaży i wyprzedza w zestawieniach inne pozycje, musi być w jakimś sensie atrakcyjne, dobre, udane… Ale czy w społeczeństwie, które woli „Warsaw shore” nad edukacyjne programy oferowane choćby przez Discovery czy Animal Planet, które preferuje festynową muzykę a niedzielne popołudnie spędza z puszką piwa przy rodzinnym grillu, wybory książkowe mogą być papierkiem
s. 38
“Nie opuszcza mnie
wrażenie, że na ich szczytach rok rocznie pojawiają się te same nazwiska i kontynuacje przygód bohaterów już znanych – Paulo Coelho, Dan Brown, seria o Bridget Jones czy Harrym Potterze, a z polskiej sceny literackiej Katarzyna Grochola czy Andrzej Sapkowski. lakmusowym na rzeczywistą wartość danej pozycji książkowej? Nie sądzę. Przyjrzyjmy się niektórym rankingom bestsellerów ostatnich lat. Nie opuszcza mnie wrażenie, że na ich szczytach rok rocznie pojawiają
się te same nazwiska i kontynuacje przygód bohaterów już znanych – Paulo Coelho, Dan Brown, seria o Bridget Jones czy Harrym Potterze, a z polskiej sceny literackiej Katarzyna Grochola czy Andrzej Sapkowski. Wybory te wydają się być poniekąd uzasadnione. Sukces wcześniejszych powieści Browna czy J. K. Rowling gwarantuje zainteresowanie kolejnymi powieściami i pracuje na ich rzekomą wartość jeszcze przed lekturą i wyważonymi (sporządzanymi później, już „na chłodno”) ocenami krytyków. Drugą grupę utworów stanowią książki, które swoje powodzenie zawdzięczają szeroko zakrojonej kampanii reklamowej, potrafiącej przynieść niewiarygodne efekty i wypromować autora dotąd nieznanego szerszemu gronu czytelników. Mam wrażenie, że to własnie było udziałem „Pięćdziesięciu twarzy Greya” E. L. James (Eriki Leonard), reklamowanej opisem: „niewinna studentka literatury i przystojny,
zamożny biznesmen, który może wydawać się spełnieniem marzeń. Uległa dziewczyna i wprowadzający ją w tajniki perwersyjnego seksu dojrzały mężczyzna. Demoniczne pożądanie i budząca przerażenie fascynująca tajemnica. Czy w <Pięćdziesięciu twarzach Greya> odnajdziemy własne fantazje?”, czy – z rodzimych pozycji – „Morfina” Szczepana Twardocha, która zapowiadana była jako „największe wydarzenie literackie roku”. Trudno więc nie odnieść wrażenia, że na zysk wydawniczy i rozgłos książki pracuje przede wszystkim wcześniejszy dorobek danego autora lub błyskotliwie pomyślana kampania promująca. Grupę książek chętnie kupowanych z jeszcze innych, „dodatkowych” względów niż te wymienione wyżej, stanowią pozycje książkowe, których autor, bohaterowie lub tematyka żywo interesuje dane społeczeństwo. Do takich książek zaliczyłabym oczywiście „Jestem bardzo w rękach Bożych”
Karola Wojtyły, a także wszelkie teksty, które mają uchylać rąbek politycznej tajemnicy, jak „Towarzyszka Panienka” Moniki Jaruzelskiej (tak – córki gen. Wojciecha Jaruzelskiego), „Danuta Wałęsa. Marzenia i tajemnice” czy „Między nami” Małgorzaty Tusk. To są pozycje, których wartość literacka od samego początku brana jest w nawias, a zainteresowanie kierowane wyłącznie na fakty i sytuacje w nich przedstawione. Podobnie rzecz ma się w książkami wydawanymi coraz chętniej przez aktorów i szeroko pojętych celebrytów. Jedni z nich doradzają, jak prowadzić mieszkanie, inni dzielą się swoimi przemyśleniami na temat wychowywania dzieci („Sexy Mama” Kasi Cichopek). Niegasnącą popularnością cieszą się wszelkie poradniki – kulinarne, związane ze zdrowym odżywianiem i dietą („Dieta bez pszenicy”), bo listy bestsellerów układane są z pozycji książkowych w ogóle, a nie wyłącznie z literatury pięknej (patrz np. „Boskie
przyrodzenie. Historia penisa”). O ile ostatnia pozycja – jak sądzę – ma jakąś wartość poznawczą, o tyle dwudziestopięcioletnim „gwiazdom” piszącym o wychowaniu dzieci mówię „nie, dziękuję!” Koniec końców, nie ma sensu kruszyć kopii o pozycje, które według nas niesłusznie znajdują się w rankingu bestsellerów. Każdy czyta to, na co ma ochotę, i kupuje to, co chce. Nie jeden z kupujących „przejedzie się” na obietnicach zawartych w notach wydawniczych, ale tak przecież działa reklama… od zawsze. Można by się zastanowić, czym faktycznie jest książka opatrzona określeniem ‘bestseller’.
s. 39
TEMAT NUMERU
Książka 2.0 Dość nieszczęśliwym trafem ułożyło się wszystko tak, że stałem się mimowolną ofiarą książkowej polityki systemu edukacji. Swoje do tego dorzucili moi rodzice i zakorzeniona jeszcze w zerówce obawa przed rozbieganymi wyrazami, które dosłownie mi zwiewały sprzed punku patrzenia.
Mariusz Baczyński
K
oniec końców czytałem mało. Z lekturami męczyłem się bardziej niż przy oglądaniu meczy eliminacyjnych polskiej kadry kopaczy, a do biblioteki zaglądałem równie często co turyści do Sosnowca. Dobra książka jednak trafiała się mi coraz częściej i małymi krokami począłem przełamywać tą żałosną niemoc. Czytanie sprawiało frajdę, nowe książki chyba nawet większą. Skłamałbym że odkryłem w tym pasję, która drzemała we mnie od lat. Ale przebicie się przez taką bryłę papieru to czysta przyjemność, a im grubsza to tym lepsza. Zdecydowanie sceptycznie podchodziłem do czytników ebooków. Bo jak to tak. Nie będę mieć papieru w dłoni? Okładki nie będą połyskiwać wygrawerowanym tytułem? No i zapach! Świeży papier, tusz i klej, niczym świeża bułeczka, z tą różnicą, że z introligatorni. Jak miałbym się cieszyć książką bez tego wszystkiego? Pamiętam jak dziś gdy w wieczornych wiadomościach pierwszy raz usłyszałem o ekranach typu paperwhite. Tu jakieś kryształki, tam oczy się nie męczą. Ogólnie rzecz biorąc jarali się tym zupełnie tak, jakby mieli zrobić na tym nowym ekranie niezły biznes. No i taki był plan, co z resztą widać, wyszedł im wyjątkowo dobrze. Moja wrodzona niechęć do urządzeń wielko i średnio ekranowo kieszeniowych sięgła czytników ebo-
s. 40
“Na potęgę powsta-
ją biblioteki ebooków. Jednak kusząca nazwa biblioteka powinna zostać zmieniona na księgarnia. Niestety, spora część bibliotek ebooków oferuje odpłatne korzystanie ze swojego asortymentu, tym samym nie mają wiele wspólnego z biblioteką. oków i nie ukrywam, że sceptycznie byłem nastawiony do książki model 2.0. Wtedy był to dla mnie kolejny bezużyteczny wyświetlacz. Jednak przyszło się mi w końcu zmierzyć z tym urządzeniem twarzą w ekran i ten diabeł nie był taki straszny. Wręcz przeciwnie. Mały poręczny praktyczny, jestem przekonany, że gdyby Bóg to stworzył podczas jednego z sześciu dni powiedziałby „ale to było dobre”. Skoro przekonał do siebie mnie, to i miliony ludzi zaczęły nałogowo kupować czytniki. Przemysł ruszył pełną parą. Internety zaczęły huczeć od nowego towaru, a konsumenci dosłownie oszaleli. Popularny Kindle stał się symbolem statusu społecznego, dla jednych nierozłączny w komplecie z kubkiem ze Starbuksa,
dla innych drogi gadżet traktowany niczym jak droga biżuteria czy markowe kosmetyki. Czytniki są podobne, ale mimo wszystko inne. To dla mnie główne źródło ich sukcesu. Z pozoru to kolejny wyświetlacz rozmiaru dziewięciu cali. Gustowna obudowa, dobrze leżąca w ręce, kilka przycisków, często dotykowy wyświetlacz. Z pozoru kopia tabletów. Jednak klucz do sukcesu tkwi w tym co go różni. Bo teraz widać jak na dłoni, że nie rozmiar wyświetlacza ma znaczenie, a to co ma do zaoferowania. Różne modele dają różne możliwości. Musimy pamiętać, że z racji dość monochromatycznego wyświetlacza zdjęcia tym nie zrobisz, bo kolorów on ma tyle, ile kalkulator. Jednak ich funkcjonalność może zadziwić. Większość teraz dystrybuowanych czytników ma możliwość podpięcia się do Internetu. Sprawdzenie poczty, portali społecznościowych w iście oldschoowym stylu mamy na wyciągnięcie ręki, niektóre z czytników są wyposażone w ekrany dotykowe, czasem zdarza się jakieś podświetlenie wyświetlacza. Ale to nie za często. Genialną zaletą jest duża wytrzymałość baterii. Mam w pamięci czas, gdy niemiłosiernie męczyłem się z zaoraniem Igrzysk Śmierci. Cała trylogia niesamowicie nudna i przewidywalna popłynęła mi na jednym ładowaniu i jeszcze trochę prądów zostało na coś ciekawszego.
Także wielogodzinna praca z tego typu sprzętem jest jak najbardziej realna. Na czytniku poranną gazetę przejrzysz z łatwością. Oczywiście nie każdą i nie zawsze. Dostępność czasopism na ten gadżet rośnie z każdym miesiącem. Jest to naturalna reakcja wydawców, którzy widząc zapotrzebowanie tworzą nowy produkt. Czytniki są praktyczne i wyglądają lepiej niż przeciętny gadżet. Najważniejsze jest jednak to, że nie męczą wzroku tak jak jego, świecący światłem nienaturalnym, bracia. Oto ,więc, powstała doskonała baza na której można było z łatwością dobudować cały przemysł książek cyfrowych. Biznes zaczął się kręcić i czytelnictwo zaczęło przechodzić swą drugą młodość. Więc razem z czytnikami pełną parą na rynek ruszyły niezliczone ebooki. Jak jeszcze byłem mniejszy i głupszy to przerażała mnie myśl, że ktoś te setki tysięcy stron książek musiał przepisywać, żeby z wersji papierowej przetransferowały się na format cyfrowy. Dopiero po czasie doszło do mnie, że książki jakoś dru-
kować trzeba, a bynajmniej, te dziwne ślaczki zwane słowami nie są rysowane ołówkiem. Więc od momentu pojawienia się mojego przerażenia, do momentu rozumowego pokonania go, wartość rynku ebooków w Polsce wzrosła czterokrotnie i w bieżącym roku wynosi już 12 milionów dolarów. Dla porównania USA może pochwalić się rynkiem o wartośći dwóch miliardów. Oj czytamy mniej niż amerykanie… Wydawać by się mogło, że ebook, z racji swej mało cielesnej natury powinien być tańszy od książki w wersji basic. Więc wszyscy, którzy stawiają sobie pytanie ile kosztuje ebook, mają prostą odpowiedź: „dlaczego tak drogo?!” Smutna prawda jest taka, że ebookami jest trochę jak z benzyną. Jak już masz tego czytnika i czytasz na nim regularnie, to kupisz w końcu elektroniczną książkę, bo zmarnujesz te kilka solidnych stów wydanych na ów wyświetlacz. I tak jak z karmieniem samochodu, nawet jeśli byłby po siedem na litrze to wlać czasem coś musisz, bo auto jest do jeżdżenia, a nie do wyglądania. Drugą rzeczą
jest to, że materialna postać książki wcale nie kosztuje aż tak dużo. Lwią część ceny książki pochłaniają podatki, pośrednicy, marże i inne kapitalistyczne wymysły. Sprawa ma się siostrzanie w kontekście ebooków. Zarabia rzesza ludzi, czasem nawet autor, a że zamiast połowy kilograma celulozy dostajemy „w ręce” kilka mega danych to już nie interesuje nikogo. Skoro książka nie ma ciała, to łatwiej jest ją gdzieś skopiować i przemycić. I tym oto sposobem obok biznesu legalnego urodził się biznes legalny trochę mniej. I jak to ze wszystkimi komputerowymi tworami bywa, po sieci krąży całe multum książek pod wszelkie rodzaje czytników. Oczywiście ich jakość często pozostawia wiele do życzenia, ale koniowi darowanemu w uzębienie się nie zagląda. Obok obrotu nielegalnego i legalnego znajdziemy także obrót bezpłatny. Oczywiście nie wszystko za darmo można w Internecie dostać. Bo albo ta darmowość jest ukryta w odklikaniu miliarda reklam, albo zamiast pięćdziesięciu Twarzy Greya
s. 41
dostajemy pięćdziesiątą Twarz Blacka, no w ostateczności trafiamy na jakieś niszowe pozycje, które często są jakością językową lokują się niżej niż formularze w ZUSie. Na potęgę powstają biblioteki ebooków. Jednak kusząca nazwa biblioteka powinna zostać zmieniona na księgarnia. Niestety, spora część bibliotek ebooków oferuje odpłatne korzystanie ze swojego asortymentu, tym samym nie mają wiele wspólnego z biblioteką. Ot tyle, że te książki faktycznie można u nich zdobyć. Ale zawsze to lepiej wydać 4zł, niż 40, no chyba że ktoś ma nadmiar kasy, bo kto bogatemu zabroni. Ogólnie rzecz ujmując nowe wcielenie książki przypadło mi do gustu. Jest to praktyczne i nie aż tak drogie. Przy dobrych wiatrach można znaleźć przyzwoity czytnik już za 200zł. Wypożyczenie, albo ściągnięcie książek z sieci, to tylko kwestia transferu i kreatywności. Cały Internet stoi otworem, nie pozostaje nic tylko korzystać. Nie pokuszę się o ocenę całego zjawiska, bo trwa ono tak długo, że nie będę ani odkrywczy ani szybki. Muszę jednak stwierdzić, że co jak co, ale ten pomysł na rozwój książki jest chyba naturalny i doskonale cyfryzuje wszelkie atuty papierowej przyjaciółki do poduszki. Niestety nikt jeszcze nie wymyślił pachnących ebooków. Wiem, że dość uciążliwe jest moje trzymanie się tego, że książka powinna pachnieć i mieć taką a nie inną teksturę. Nie wspomnę o tłoczonej okładce i trzasku kleju przy pierwszym otwieraniu. To wszystko nie sposób przenieść na grunt zimnego, sztucznometalowego czytnika, który jest dzieckiem książki, ale zastąpić jej nie może. Mamy tu piękną i jasną granicę. Jasny podział, w którym obie strony korzystają. Bowiem czytników bez książek, by nie było, a dzięki tym pierwszym odżywa kultura czytania i stare dobre knigi, w kartonowych okładkach już niebawem mogę przeżyć swoją kolejną młodość.
s. 42
s. 43
ROZMOWA NUMERU
Pisać każdy może… Rozmowa z Barbarą Pajchert, dziennikarką, coachem pisania i wykładowcą na Uniwersytecie Papieskim JPII, która wraz z Witoldem Gadowskim, dziennikarzem śledczym i pisarzem prowadzi zajęcia creative writing.
Sara
Nałęcz-Nieniewska
J
ak śpiewał niegdyś Stuhr, śpiewać każdy może, czy pisać też może każdy?
Barbara Pajchert: Pisać oczywiście każdy może, tak jak śpiewać. Jedni to robią dobrze, a inni gorzej. Nie lubimy jednak słuchać, gdy ktoś fałszuje. Podobnie jest z pisaniem. Gdy ktoś nie potrafi zbyt dobrze posługiwać się słowem i nie trafia we właściwe nuty, to mówimy wówczas, że jest grafomanem. Ale ostatecznie i tak, to, co ktoś napisze weryfikują odbiorcy. A jeśli komuś jak to się potocznie mówi słoń nadepnął na ucho albo nie słucha muzyki dużo i często, to tego fałszu nie usłyszy. Jeśli ktoś nie czyta książek, to to nie odróżni szmiry od wybitnego dzieła. A poza tym współcześnie istnieje jeszcze ogromna machina marketingowa, która potrafi czasem wmówić ludziom, że coś, co jest beznadziejne, głupie i nijakie jest dobre, wyjątkowe czy wielkie. I czasem się nabieramy. Co zrobić, żeby pisać lepiej, a nie
s. 44
“Jeśli ktoś nie czyta
książek, to to nie odróżni szmiry od wybitnego dzieła. A poza tym współcześnie istnieje jeszcze ogromna machina marketingowa, która potrafi czasem wmówić ludziom, że coś, co jest beznadziejne, głupie i nijakie jest dobre, wyjątkowe czy wielkie. gorzej? B.P.: Są osoby, które mają tzw. lekkie pióro, lubią pisać, ale wciąż mają poczucie, że czegoś im brakuje, że to, co tworzą nie jest zbyt dobre. Okazuje się, że ten ich naturalny talent do pisania nie wystarcza, aby napisać interesujący reportaż czy książkę. A czego najczęściej im brakuje? Wiedzy i warsztatu. Wiedzy o tym jak konstruować fabułę, jak budować napię-
cie czy kreować postaci, żeby były one żywe i wiarygodne. Są pewne podstawowe zasady kompozycji, budowania napięcia czy techniki narracyjne, które trzeba znać. Być może jestem bardzo konserwatywna, ale uważam, że jest pisarstwo oparte na tradycyjnych regułach i to drugie, czyli … spontaniczne, radosne grafomaństwo. Każdy gatunek literacki czy dziennikarski rządzi się swoimi zasadami, technikami czy stylem. Twórcy często te zasady i reguły łamią. Tworzą nowe, przekraczają granice. Mówimy, że na tym polega ich nowatorstwo czy wyjątkowość. Dzięki nim literatura się rozwija i mówiąc górnolotnie zmienia swoje oblicze. Posłużę się przykładem Szekspira, który zbuntował się przeciwko antycznym zasadom budowania dramatu. Ale zanim się zbuntował dokładnie je poznał. Podsumowując, żeby pisać lepiej trzeba znać zasady, ćwiczyć warsztat, pobudzać wyobraźnię, obserwować świat i ludzi i … czytać. Dużo czytać. Nie znam nikogo, kto pisałby dobrze,
a nie czytał. Czy wiek ma znaczenie? B.P.: Z tym bywa różnie. Znamy w literaturze przypadki takich twórców, których pierwsza książka, którą napisali, gdy byli jeszcze bardzo młodzi, okazywała się najlepsza, chociaż potem napisali jeszcze klika czy kilkanaście. A czasem jest zupełnie odwrotnie. Z wiekiem, wraz z dojrzewaniem powstają coraz lepsze dzieła. Jakie powinny być cechy dobrego pióra? B.P.: Powieść, opowiadanie czy reportaż muszą wciągać, intrygować czy zachwycać. Jeśli zaczynam coś czytać i po kilku stronach czy czasem nawet wersach nic nie czuję, to odkładam. Zdarzało się, że wracałam do takich tekstów, bo wmawiałam sobie, że to przecież początek, może potem będzie lepiej, ale nigdy nie było. Pisanie nie może być nudne. Ktoś oczywiście zaraz powie, że to kwestia gustu i to, co dla jednych jest nudne, dla innych może być wspaniałe i zajmujące. Jest w tym oczywiście sporo racji, ale sądzę, że osoby, które dużo czytają, mają taki wewnętrzny barometr, który pozwala im na odróżnianie tekstu nudnego i nieciekawego od zajmującego i wartościowego. Do innych cech dobrego pióra zaliczyłabym jeszcze zwięzłość, prze-
jrzystość, zrozumiałość czy sugestywność. Dobre pisanie powinno pobudzać nasze wszystkie zmysły. Gdy czytamy opis uczty, to powinniśmy oczyma wyobraźni widzieć jedzących ludzi, ich twarze i uśmiechy, słyszeć ich rozmowy i czuć zapach spożywanych potraw. Tak bardzo, że sami poczujemy się głodni. Czy są tematy bardziej nośne, łatwiejsze, od których można zaczynać pisanie reportaży? B.P.: Tematy nośne zazwyczaj bywają najtrudniejsze. Bo jeśli jakiś temat jest nośny, to wszystkie media się nim zajmują i „obrabiają” go na wszelkie możliwe sposoby. I jeśli ktoś chce być zauważony czy oryginalny, to musi wiedzieć więcej i odkryć to, czego nie odkryli inni. Trudno mi wymienić jakieś tematy, czy jakiś obszar tematów łatwiejszych, od których można zaczynać pisanie. To zależy też od zaintersowań i dociekliwości piszącego. Dobry reportaż można napisać niemal na każdy temat. Tak jak najlepszy temat można zepsuć. Reporter, oprócz umiejętności pisania musi mieć jeszcze tzw. nosa, oczy i uszy dookoła głowy. Czasami krótka podsłuchana rozmowa w tramwaju czy w pubie może być inspiracją czy zalążkiem do napisania świetnego tekstu. Jaki jest stan pisarstwa w Polsce? B.P.: Jeśli pytasz o polską,
współczesną literaturę, to moim zdaniem jest nie za dobrze. Powstaje całkiem sporo książek, ale bardzo trudno byłoby mi wymienić jakichś wybitnych twórców. Kilka razy zabierałam się do czytania jakiejś powieści, która została wyróżniona nagrodą Nike i za każdym razem przeżywałam rozczarowanie. Może za wyjątkiem Wiesława Myśliwskiego czy jeśli chodzi o młodsze pokolenia – Szczepana Twardocha. Lubię też fantastykę Jacka Dukaja. W ostatnich latach powstało też kilka dobrych powieści sensacyjnych takich jak: „Wieża komunistów” Witolda Gadowskiego czy „Wyrok” Mariusza Zielke. Jak można skorzystać z Pani usług jako coucha pisania? B.P.: Można zapisać się na warsztaty creative writing lub skorzystać z warsztatów indywidualnych. Prostych porad udzialam też poprzez skypa oraz mailowo. Jakaś rada dla dziennikarzy i czytelników MCW na koniec. B.P.: Piszcie, rozwijajcie się, bo robicie świetną robotę. Czytam Wasze pismo i stwierdzam, że udało Wam się stworzyć naprawdę dobry zespół zdolnych, młodych ludzi. I bardzo odważnych, bo często piszecie o sprawach trudnych i kontrowersyjnych. A rada dla czytelników? Oby było ich jak najwięcej. Czytajcie i polecajcie innym.
s. 45
EDUKACJA
Czytać.
Tylko po co? Tak jak każdy powinien znać datę chrztu Polski, uchwalenia Konstytucji 3 maja czy rozbiorów, tak również wypadałoby, aby każdy przeczytał „Pana Tadeusza”, „Zemstę” i „W pustyni i w puszczy”. Można bez tej wiedzy normalnie żyć, ale nazywanie siebie Polakiem do pewnych rzeczy zobowiązuje. Nawet jeśli nie rozumieją tego uczniowie, gdy chodzą do szkoły, trzeba od nich wymagać i wziąć odpowiedzialność za ich wykształcenie.
Kamil Duc
S
pośród wszystkich szkolnych obowiązków chyba najbardziej znienawidzonym przez uczniów jest czytanie lektur. Mam tu na myśli głównie te dzieła literackie, z którymi zaznajomienie zajmuje kilka dni, tygodni czy miesięcy – powieści, nowele, zbiory opowiadań, epopeje, pamiętniki czy dramaty. Dla niektórych nie stanowi to oczywiście żadnego problemu, a wręcz sprawia przyjemność, jednak takie osoby należą do zdecydowanej mniejszości. Niechęć do czytania wzrasta wraz z wiekiem, a co za tym idzie – objętością omawianych lektur. Wiąże się to również z tym, że w szkole podstawowej kanon obejmuje książki o bohaterach, którzy szybko zdobywają serca dzieci. Ich przygody są wesołe, ciekawe i fascynujące. Natomiast sam tekst nie zawiera zbyt wielu szczegółów, dzięki czemu historie nie nudzą młodych czytelników. Wystarczy przypomnieć sobie psa Lampo, Karolcię czy Cudaczka-Wyśmiewaczka. Dodatkowo w klasach I-III często to rodzice czytają swoim pociechom lub uważnie śledzą, jak robią to same. Dlatego chyba na żadnym kolejnym etapie edukacji uczniowie nie są tak świetnie przygotowani do zajęć z omawianiem lektur. Z mojego szkolnego doświadczenia wynika, że niewiele gorzej wygląda to w klasach IV-VI.
s. 46
“Książki stają się
wstępem do dyskusji, w której włączyć trzeba krytyczne myślenie. Można na ich bazie oceniać zachowania bohaterów w określonym kontekście. Odnosić je do własnych doświadczeń, a następnie konstruować wypowiedź na dany temat – ustną lub pisemną. Co zatem sprawia, że z czasem zapał ten słabnie? Przede wszystkim podstawa programowa przewiduje na dalsze etapy kształcenia coraz trudniejsze książki, co chyba nikogo nie dziwi. Są one obszerniejsze i napisane często językiem wymagającym od czytelnika nieco większego skupienia i zaangażowania. Spora część lektur zawiera wewnętrzne rozterki bohaterów, szczegółowe opisy krajobrazów, szerokie tło historyczne lub inne elementy, które skutecznie utrudniają pracę z tekstem. Niektóre książki bywają naprawdę uciążliwe lub zwyczajnie nudne. Co więcej w gimnazjum
oraz w szkole średniej uczniowie mają zdecydowanie więcej przedmiotów, a co za tym idzie – również obowiązków i materiału do przyswojenia. Podobnie muszą mierzyć się z większą ilością dzieł literackich omawianych na lekcjach języka polskiego. Czasem trudno być na wszystkich zajęciach, a co dopiero gdy trzeba nadprogramowo przebrnąć przez kilkaset stron „Potopu”. Od sumiennych i zdolnych młodych ludzi z klas z rozszerzeniem humanistycznym wiem, że brakowało im po prostu czasu, by czytać lektury od deski do deski. Można oczywiście to zrobić, ale kosztem odpoczynku. Należy też zwrócić uwagę na fakt, że człowiek, zwłaszcza młody, nie lubi, gdy się mu mówi, co ma robić. A czytania lektur nie można określić inaczej niż przymusowym. Trudno się zatem dziwić, że młodzież kombinuje na wszelkie sposoby, byle przetrwać i się nie namęczyć. Ostatecznie nikt im za przebrnięcie przez „Lalkę” czy „Krzyżaków” nie zapłaci. Poza tym czytanie stało się dziś czynnością zupełnie niemodną wśród nastolatków. Dawniej literatura była źródłem wiedzy, doświadczeń oraz jedną z niewielu łatwo dostępnych okazji do kontaktu z kulturą. Obecnie dla szerokiego grona odbiorców straciła wszelką atrakcyjność, bo wymaga czasu i umysłowego
wysiłku. Przegrywa z telewizją i Internetem. Wspomnę jeszcze tych, którzy wszelkie szkolne obowiązki traktują jako karę za grzechy świata i nie są specjalnie zainteresowani tym, co na lekcjach się dzieje. Dlatego książki znają z widzenia, bo nigdy z żadną bliskiego kontaktu nie nawiązali. Oprócz tego niektórzy po prostu nie lubią czytać albo nie umieją, czy mają z tym problem, co na etapie gimnazjum jest bardzo niepożądanym acz występującym zjawiskiem. Oprócz tego, że lektury są przykrym obowiązkiem, to spełniają niezwykle ważną rolę w edukacji polonistycznej. Początkowo omawianie książek wiąże się z zaznajomieniem z różnorodnością gatunkową literatury. Dzieci uczą się rozpoznawać typ narracji, czas i miejsce akcji czy fabułę. Tworzą plan wydarzeń, piszą streszczenia i w dużej mierze skupiają się na charakterystyce bohaterów. Na dalszych etapach kształcenia lektury są podstawą do zgłębiania wiedzy o epokach literackich. Uczniowie mogą prześledzić zmiany, jakie zaszły w języku. Mają pewien ogląd nurtów w sztuce oraz idei filozoficznych i społecznych. Książki stają się wstępem
do dyskusji, w której włączyć trzeba krytyczne myślenie. Można na ich bazie oceniać zachowania bohaterów w określonym kontekście. Odnosić je do własnych doświadczeń, a następnie konstruować wypowiedź na dany temat – ustną lub pisemną. Tu pojawia się niestety jeden problem, z którym trudno sobie poradzić. Wielu polonistów ma bardzo jednoznaczne poglądy i absolutnie nie przyjmują do wiadomości, że ktoś może się z nimi nie zgadzać. Wychodzi to najczęściej właśnie przy omawianiu lektur. Uczeń najczęściej jest zmuszony odpowiadać na pytania dotyczące własnych opinii związanych z treścią dokładnie tak, jak oczekuje tego nauczyciel, jeśli nie chce skończyć z jedynką w dzienniku oczywiście. Nie mówię tego na szczęście z własnego doświadczenia, ale niejedno słyszałem. Tak kończy się idea nauczania krytycznego myślenia. Nie wiem też, czy poloniści próbują wspólnie z uczniami wybierać raz w roku lekturę spoza propozycji ministerstwa. Umożliwia to nowa podstawa programowa. Myślę, że jest to świetna okazja nie tylko do dyskusji o książkach i poznania gustu literackiego młodzieży (jeśli w ogóle coś takiego
dziś istnieje), ale też do udowodnienia, że uczeń naprawdę ma coś do powiedzenia w szkole. Ogólnie podstawa programowa zawiera listę tekstów kultury dla każdego etapu edukacyjnego. Pozycja oznaczona gwiazdką jest obowiązkowa do omówienia na języku polskim. Spośród pozostałych propozycji nauczyciel sam wybiera dzieła do analizy na zajęciach. Są wśród nich nie tylko utwory epickie ale również poezja, teksty publicystyczne, filmy czy programy telewizyjne. Dokument podstawy określa, jaka minimalna ilość pozycji książkowych musi zostać omówiona na danym etapie kształcenia. Generalnie zapisy dają szerokie pole do popisu polonistom, jeśli chodzi o pracę z lekturami. Są oni w stanie dostosować ich zestaw do możliwości grupy, a nawet do oczekiwań uczniów. Jedynym ograniczeniem pozostaje czas na zrealizowanie materiału. Nie wyobrażam sobie szkoły bez lektur, które znajdują się obecnie w kanonie. To po prostu klasyka. A mają one wielu przeciwników. Niektórzy rodzice narzekają, że ich dzieci muszą czytać to, co oni w młodości, że to książki stare, nieciekawe będące porażką systemu edukacji. Nie da się
s. 47
jednak inaczej mówić o literaturze bez zapoznania się z nią. Poza tym lektury są zwykle wybierane pod kątem ich wartości dla danej kultury. Człowiek, który kończy szkołę, powinien znać największe dzieła rodzimych i obcych pisarzy, bo są one źródłem wielu motywów nie tylko w sztuce. Problem w tym, że nauczyciele podchodzą często do lektur zupełnie schematycznie. Nie ma miejsca na dyskusje, wyrażanie własnych opinii czy odczuć. Są natomiast konkretne elementy, które trzeba omówić i w jeden jedyny sposób zinterpretować. W takim systemie uczeń absolutnie nic nie wyniesie z omawiania treści. Myślę, że o wiele ciekawsze były zajęcia, gdyby pozwolić młodym
częstych zarzutów, które są wysuwane przeciwko autorom egzaminów. Mówi się, że dzisiaj maturzyści nie muszą znać lektur, by zdać, co znacząco obniża stopień trudności. Nie zgadzam się z tym stwierdzeniem. Przeciętny absolwent szkoły średniej przystępujący do egzaminu dojrzałości niczego nie boi się bardziej niż popełnienia błędu rzeczowego w wypracowaniu z języka polskiego. Dlatego każdy, komu zależy, dość wnikliwie czyta lektury. Dotychczasowa forma tematów i klucza moim zdaniem nie obniża jakości matury, ale nie daje możliwości wykazania się własną pomysłowością i wyobraźnią. To zabija twórcze i krytyczne myślenie. I to jest największy błąd nowej matury,
samym poprowadzić zajęcia dotyczące książki przy optymistycznym założeniu, że większość ją przeczytała. Niestety do jednokierunkowego patrzenia i oceniania bohaterów i ich zachowań zachęcała też dotychczasowa matura. Temat i przytoczony fragment zwykle sugerowały konkretny tok myślenia. I tylko ten był zgodny z opracowanym kluczem odpowiedzi. Dlatego raczej na lepsze zmieni się forma egzaminu pisemnego, w której treść wypracowania będzie oceniana całościowo. Pozostając na chwilę w temacie matury, chciałbym odnieść się do
który mam nadzieję zostanie wkrótce naprawiony. Sam osobiście jestem zwolennikiem wypracowania maturalnego bez narzucania bazy w postaci konkretnej lektury. Chodzi mi o to, żeby zdający otrzymywał do wyboru dwa tematy bez wskazywania na książkę, na której powinien oprzeć swoją wypowiedź. Ale żeby uspokoić krytyków, dodałbym do kryteriów oceniania taki zapis, żeby punkty za treść przyznawano tylko wtedy, jeśli piszący odniósł się do przykładów z literatury, w tym lektur szkolnych. Mniej więcej tak wygląda to na egzaminie gimnazjalnym. Po
s. 48
pierwsze sprawdzałoby to umiejętność formułowania własnego zdania, a nie czytania ze zrozumieniem jak miało to miejsce do tej pory. Dodatkowo piszący musiałby wykazać się znajomością literatury przez samodzielne dobranie odpowiednich motywów do zadanego tematu. Ktoś powie, że w tym momencie nie trzeba byłoby znać dokładnie lektur, a tylko orientować się w najważniejszych wątkach. Może i tak, ale jeśli chcielibyśmy sprawdzać, czy uczniowie faktycznie przeczytali wszystkie książki, to jedynym rozwiązaniem byłby test z ich treści. Tylko czy tak szczegółowa wiedza jest tym, o co chodzi w edukacji polonistycznej? Moim zdaniem znajomość treści lektur powinni sprawdzać nauczyciele. To oni są odpowiedzialni za to, co wyniosą uczniowie z ich zajęć. Jeśli będą wymagali na swych lekcjach, to matura nie będzie musiała weryfikować, czy ktoś „Przedwiośnie” zna czy nie. Niestety trudne nieraz teksty mogą trochę zrażać do czytania, co daje bardzo niekorzystny efekt. Szkoła powinna przecież promować kontakt z literaturą, inspirować do odwiedzania bibliotek czy księgarni. Tymczasem dzieje się coś zupełnie innego. Uczniowie przetrząsają zasoby Internetu w poszukiwaniu najlepszych streszczeń i opracowań. Na ich podstawie przygotowują się do zajęć. W momencie gdy korzystają z solidnych źródeł i naprawdę się do tego przykładają, można powiedzieć, że wykazują pewną inicjatywę. Nie będzie to nigdy pełnowartościowy kontakt z twórczością danego pisarza, ale coś w głowie zostanie. Gorzej jeśli nawet streszczenie czytane jest po łebkach. Kryzys czytelnictwa jest faktem. Obejmuje także szkolne lektury. To kolejny obszar w edukacji, który wymaga zmiany podejścia nauczycieli. Trudno zachęcić młodych do czegokolwiek, ale starać się trzeba. Literatura to naprawdę cenna rzecz, nie wspominając już o umiejętności czytania i to jeszcze ze zrozumieniem. Nie można pozwolić, by ta sztuka zanikła. Wierzę w to, że nauczyciele czują za tę sprawę odpowiedzialność.
s. 49
KAZANIA PONADCZASOWE
O mężu i żonie,
którzy nie byli
małżeństwem
Czasami, żeby coś zrozumieć to musi zaistnieć jakaś sytuacja, cos musi się wydarzyć. Właśnie tak było w wypadku Krzysia i Jagody. Przyszli do mnie gdzieś w listopadzie. Poznali się już wcześnie, w szkole średniej, pokochali się i razem zamieszkali.
ks. Mirosław Maliński
I
mówią do mnie, słuchaj Malina cos się między nami nie układa. No ale dlaczego? No właśnie gdybyśmy wiedzieli to byśmy do ciebie nie przychodzili. Zacząłem wiec dopytywać, jak wygląda o nich zwykły dzień. Kto gotuje? Jagoda mówi: ja gotuje, bo Krzysiek to nawet
s. 50
herbatę przypala. No a kto robi zakupy? No zakupy robi Krzysiu, wie gdzie jest rzeźnik, gdzie piekarnia, zawsze dobrze mu to idzie. No dobrze, a co ze sprzątaniem? Sprzątamy zawsze razem, w piątek wspólnie. A pranie? Mamy taka dobra sytuacje ze nasza pani daje nam pralkę, której akurat
używam ja, bo Krzysiu nie mógł pojąć tych programów. Krzysiu natomiast wyciąga pranie i je wywiesza do wysuszenia. No świetnie, a pieniądze? No każdy z nas przywozi to, co ma. W domu wkładamy do takiego słoiczka, z którego potem wyjmujemy tyle, ile nam potrzeba np. na zakupy. Myślę sobie, że prowadzą fajne życie rodzinne. W związku z tym pytam ich. Jagoda, czy Ty się czujesz żoną Krzysia? No chyba zwariowałeś. Dalej pytam Krzysia, czy ty się czujesz mężem Jagody? Malina zejdź z nas proszę, nie zeswatasz nas. Żyją jak mąż i żona, ale ona nie czuje się żoną a on mężem. Choroba jakaś taka. Wyobraźmy sobie, nie jesteś lekarzem, ale raz w miesiącu otwierasz gabinet i wypisujesz recepty: wapno, witamina c, nic szkodliwego. Nie jesteś księdzem, ale raz w miesiącu siadasz sobie do konfesjonału i dajesz rozgrzeszenie, jakąś lekką pokutę, chwała ojcu w wolnym czasie. W sumie nic strasznego. Ale jeśli żyć takiej sytuacji przez rok czy dwa lata, to może to przynieść poważne zmiany psychiczne.
CZEMU ŻYCIE
Życie jest odpowiedzią Życie jest ciągłym odpowiadaniem. Każdy dzień jest wyzwaniem, jest wielką niewiadomą. Każdy człowiek jest zagadką i nie wiemy co w sobie niesie, co objawi nam nowe spotkanie. My sami budząc się nie wiemy jaka będzie nasza dyspozycja, czy będziemy mieli w sobie energię, zapał, czy głowa będzie bolała. Żeby żyć trzeba stawić czoła temu wszystkiemu. o. Tomasz Maniura OMI
T
rzeba na to wszystko odpowiedzieć. I trzeba tak bez końca. Gdybym przestał odpowiadać to bym przestał żyć, musiałbym się wycofać, zamknąć, odizolować, a i tam gdzieś bym musiał dawać odpowiedź samemu sobie. Jak odpowiem dziś? Na siebie, na drugiego człowieka, na ciągle zmieniający się świat wokół mnie? Dawanie odpowiedzi jest wysiłkiem, muszę się wypowiedzieć sobą, swoim postępowaniem. Konieczne jest określenie się, zajęcie stanowiska. Czy nie uciekam od życia, które czy tego chcę czy nie chcę, jest ciągłym odpowiadaniem. Ten tekst też jest moją odpowiedzią. Na pewno wiem, że mam odpowiadać swoim życiem. To wyrażam. Czy tak potrafię na co dzień? Nie jest łatwo uczniowi stać przy tablicy. Taki uczeń musi być czujny, mieć skupioną uwagę, być skoncentrowanym i nie może nie odpowiadać. Jeśli ciągle mam być pytany, to skąd brać wiedzę? Trzeba być skupionym na samym życiu. Mieć świadomość swojego życia, tego kim jestem. Wiem, że często daję złą odpowiedź, nie raz zawodzę, nie daję jej wcale. Co wtedy? Powstają nowe okoliczności. Nawet jeśli jakiś czas, jakiś etap życia pozostawia wiele do życzenia, to jednak otrzymuję nowe
wyzwania, nowe pytania o mnie, nowe oczekiwania. Najlepiej jest dawać siebie. Najprawdziwsza odpowiedź, jedyna prawidłowa, to odpowiadać uczciwe, prawdziwie, zgodnie z tym co mam w sercu, w głowie. Inaczej pogubię się w swoim wywodzie. Nie będę jasny, przejrzysty. Moja odpowiedź będzie bez wartości, nie będzie światłem. Jeśli chcę wypowiadać się swoim życiem, wypowiadać się treściwie, dla pożytku tych, którzy żyją wokół mnie, którzy są na mojej drodze życia, muszę mieć świadomość tego, że przez wszystko co robię mówię. Przez każdy gest, przez każde spojrzenie,
słowo, sposób myślenia, wartościowania, tonację głosu – to wszystko jest moja odpowiedź, odpowiedź światu, ludziom wokół i Bogu. Mogę też odpowiadać dobrowolnie, bo chcę, a mogę też z przymusu, bo żyję, bo nie mam innego wyjścia. Dużo lepiej jest z wyboru, z własnej chęci, bardzo dobrowolnie i bardzo świadomie. Zachęcam. Warto mówić sobą, warto dawać odpowiedź i potwierdzać swoim życiem, że warto żyć, że życie jest czymś dobrym, pięknym, wyjątkowym i niesamowitym. Żyję i mówię, bo chcę.
s. 51
KULTURA
Czy Bóg Izraela
dobrze się bawi na
festiwalach
kultury
żydowskiej? „Dlaczego wydajecie pieniądze na to, co nie jest chlebem? I waszą pracę na to, co nie nasyci?” (Iz 55, 2)
Maja Mroczkowska
O
szałamiający kolaż perspektyw czy (aczkolwiek) różnorodna papka? Założeniem programowym festiwali takich jak np. Festiwal Kultury Żydowskiej w Krakowie, Warszawa Singera albo wrocławskiej Simchy jest rozpowszechnianie, przybliżanie innym, kultywowanie szeroko pojętej kultury żydowskiej. Od różnych odsłon tradycji, przez kwestie muzyczne, językowe, filmowo-teatralne, teatralno-taneczne, religijne na kulinarnych skończywszy. Superatrakcyjny całokształt. Dla każdego coś.
s. 52
Po co? – Kurtuazja? Uniżona, lecz należycie szumna rekompensata za przeszłość? Bezwstydna i skomercjalizowana kreacja czegoś na kształt „żydowskiego disneylandu”? Szczere choć niewytłumaczalne umiłowanie? Egzotyczny fetysz? Dobrze alternatywna (to takie ważne dzisiaj, zwłaszcza w towarzystwie) moda? Motywacji jest tyle, ile zaangażowanych osób, a może nawet więcej. Absolutnie nieoceniony jest potencjał oswajania i poszerzania perspektywy, jaki drzemie w tego typu przedsięwzięciach. Niejeden stereotyp ma bło-
gosławioną okazję do bycia obalonym, można zostać w sposób wielokrotnie złożony zainspirowanym, pociągniętym do nowych rzeczy, dobrze spędzić czas, połączyć edukację z rozrywką, nie mówiąc już o nowych znajomościach obiecujących więcej czy mniej na przyszłość. A chociaż kilkudniowy (czy kilkutygodniowy) festiwal kultury żydowskiej nie daje możliwości dogłębnego pochylenia się nad poruszanymi sprawami, niewątpliwie zaznacza wyraźnymi punkcikami znaczące przystanki na mapie judaistycznych meandrów. To się liczy.
KULTURA
Jednakże, last but not least, jest jeszcze jedna rzecz. Przestrzeń duchowa. Trudno mówić o Żydach i tym, co żydowskie, w oderwaniu od Boga, a, niestety, tendencja tego typu jest widoczna bardziej niż mniej (oby ta przebrzydła laicyzacja naszych czasów przepadła na wieki!). Są ludzie, którzy wierzą, że czynnikiem konstytuującym naród żydowski w ogóle jest wezwanie Boże zasłyszane i podjęte przez Abrahama, później zinstytucjonalizowane w ramach religii poprzez nadanie Mojżeszowi Prawa na Synaju itd. – słowem ci, co patrzą na Żydów jako skutek przyczyny natury duchowej. Grupa ta zostaje skonfrontowana ze świeckim nurtem postrzegania historii narodu izraelskiego. Tutaj tradycja i historia raczej nie odsyłają poza siebie w jakąś metafizyczną przestrzeń, są tym, czym są, spuścizną jak każda inna, trochę folklorem, trochę mądrością ludową, materiałem na etycznie chwytliwą gawędę czy interpretację wydarzeń. Czymś raczej płytszym niż głębszym i to zupełnie bez poczucia straty jakości, czymś, co doskonale wpisuje się w ogólnoświatową tendencję „planktonizacji” życia – płynięcia z prądem, bezwolnie, choć paradoksalnie w ułudzie
(czy obsesji) oryginalności. Mówi się, że Izrael jest jednym z najbardziej zlaicyzowanych krajów na świecie, stąd też festiwale, których focus jest wymierzony w propagowanie tej właśnie kultury współczesnego państwa chlubiącego się swoją świeckością, będzie zawsze w jakiś sposób ograniczony, czy wręcz upośledzony. Żydzi, Izrael to ani trochę nie jest coś świeckiego. Naród oddzielony przez Boga po to, aby stał się błogosławieństwem dla reszty narodów poprzez bycie dla nich jakby sakramentem, pośrednikiem, materiałem historii zbawienia, naród uświęcony i powołany do szczególnego kapłaństwa przed Bogiem zawsze – jest sto kilometrów od wszystkiego, co świeckie. Wielu ludzi przychodzi na festiwale kultury żydowskiej, bo noszą w sobie pytania bez odpowiedzi, nierozwiązane kwestie, dziwne współodczuwanie, niewytłumaczalną tęsknotę i skłonność do tego, co żydowskie. I owszem, mogą świetnie się bawić, dowiedzieć się tego i owego, nawet czuć się przyjemnie, ale te wydarzenia nie mają potencjału udzielenia dogłębnych odpowiedzi, nie mają potencjału nasycić. Mogą dobrze zmęczyć mno-
gością eventowych opcji, zainspirować i zadowolić – ale nigdy nasycić. Dlaczego? To dlatego, że w całym wszechświecie na szczęście nie chodzi o nas, o NASZĄ przyjemność, NASZĄ rozrywkę, NASZE zadowolenie, tylko o Niego. Tak zostaliśmy zaprojektowani, żeby skupiać się na Nim, a nie na nas. I dlatego bez względu na to, jak świeckie by nie były czasy, pewnych rzeczy nie da się oszukać. Bóg jest zazdrosny o Swoją chwałę i opcja czysto ludzkiego spełnienia życiowego – poza Nim – nie istnieje. Izrael to kropka nad „i”, to klucz hermeneutyczny do poznania Boga. Nie ja to wymyśliłam. Sam Bóg to ustalił, bez względu na oburzenie czy dumę narodów. Dlatego sprowadzanie kultury żydowskiej TYLKO do chwytliwego, uroczego folkloru, obiektu zainteresowań czy nawet studiów – jest w ostatecznym rozrachunku krecią robotą i morzem straty.
s. 53
RECENZJE - Filmy
The Sunset Limited –
może
porozmawiamy? Michał Musiał
P
Zachętą do obejrzenia tego filmu powinny być dokładnie dwie osoby. A mianowicie Tommy Lee Jones i Saumel L. Jackson. Nic więcej nie potrzeba. Inną sprawą jest to, że praktycznie tylko oni grają w całym filmie, a nie tylko w jednej czy dwóch scenach ze statystami na początku. Zastanawiałem się, czy taka produkcja może przykuć moją uwagę na dłużej niż kilka pierwszych minut, a jednak w trakcie okazało się, że może. Powiem nawet więcej, oglądałem „The Sunset Limited” trzy razy, bo jeden raz to za mało, aby zrozumieć każde zdanie i kontekst, nie cofając co chwila o kilkanaście sekund do tyłu.
o czym poznać, że to dobry film? Tak jak już wcześniej napisałem, po dwóch głównych bohaterach. Fanów kina akcji i rozrywkowego od razu odsyłam i zniechęcam nawet do czytania tej recenzji. Jest to bowiem kino dialogu, jeśli w ogóle coś takiego istnieje. Wbrew pozorom i opisom jakie możemy znaleźć „The Sunset Limited” wcale nie wydaje mi się dramatem. Cała akcja odbywa się w jednym pokoju, dotyczy rozmowy – dialogu, rozważań i różnic poglądów dwóch ludzi – która została sprowokowana przez pewne wydarzenie. W tej recenzji nie będę zdradzać zbyt wielu szczegółów, ponieważ cała fabuła zasługuje na szczególną uwagę. Jest to ekranizacja noweli Cormaca McCarthy’ego pod tym samym tytułem, mająca swoją premierę w 2013 roku. Tommy Lee Jones jest w tym przypadku nie tylko aktorem, ale jednocześnie reżyserem. Jest to pojedynek gigantów światowego kina. Obsada na początku trochę mi
s. 54
“Nie bez powodu do-
brani zostali aktorzy o różnym kolorze skóry, bowiem w książce tak właśnie podzielone zostały role. Bohaterowie nie mają imion, jest po prostu Czarny i Biały. Obaj mają skrajnie różne poglądy na świat, przekonania i sposoby na życie, a jednak podejmują rozmowę. nie pasowała, w końcu chyba wszyscy przyzwyczajeni jesteśmy, że T. L. Jones i S. L. Jackson występowali głównie w kinie akcji. Oglądając, do pewnego momentu miałem wrażenie, że to przecież nie może być 90-minutowa rozmowa i zaraz zza drzwi
wyskoczy ktoś z pistoletem, a Jackson wyciągnie broń i rozwali mu głowę. Nic takiego się nie stało. Aktorzy prowadzą ciekawą rozmowę zawierającą w sobie duży potencjał filozoficzny a także teologiczny, zgłębianie tajników istnienia, przemyślenia i powód do zastanowienia się nad sensem wszystkiego. – Dla ciebie wszystko jest czarne albo białe. – Bo tak jest. – Z pewnością czyni to świat łatwiejszym do zrozumienia. – Zdziwiłbyś się, gdybyś wiedział, ile czasu zajmuje mi zrozumienie świata. Początkiem tej rozmowy był zupełny przypadek. Nie bez powodu dobrani zostali aktorzy o różnym kolorze skóry, bowiem w książce tak właśnie podzielone zostały role. Bohaterowie nie mają imion, jest po prostu Czarny i Biały. Obaj mają skrajnie różne poglądy na świat, przekonania i sposoby na życie, a jednak podejmują rozmowę. Z książki możemy wiedzieć, że Białego
określa to, że był profesorem, czyli człowiekiem o dużej świadomości społecznej, samoświadomości, Czarny natomiast mówi o sobie, że jest: „durnym wiejskim czarnuchem z Luizjany”, tylko po prostu się nawrócił, profesor jest ateistą. Samo ich pochodzenie dostarcza bardzo wielu różnic i tematów do obgadania, co zobaczysz i usłyszysz na własne uszy, drogi czytelniku, gdy zdecydujesz się obejrzeć „The Sunset Limited”. Można odnieść wrażenie, że Czarny i Biały rozmawiają o wszystkim, przechodząc od tematu do tematu, a rozmowa ma charakter zupełnie niezobowiązujący, a pomimo tego możemy chwilami dostrzec więź, jaka nawiązuje się pomiędzy Tommym a Samuelem. Wynikać to może z tego, że tak naprawdę czują się sobie potrzebni, aby móc zrewidować i utwierdzić się w swoich przekonaniach filozoficznych i religijnych. Czy im się to uda? Doszukiwać się można
pewnej symboliki, podziału na dobro i zło, lub rozsądek i wiarę, zależy jakie ktoś ma podejście do ateizmu. Tłem dla tego wszystkiego jest wspomniana wcześniej klitka Czarnego, gdzie nie ma żadnych udogodnień ani luksusów, tylko przedmioty potrzebne do przeżycia. Atmosfera totalnie minimalistyczna, co przyznam szczerze, podoba mi się. To właśnie w tej klitce poruszany jest temat Boga, Biblii, szczęścia, dobra i zła. Być może warto oglądnąć ten film w większym gronie, aby później móc podyskutować, przeanalizować pewne fakty. Każdy bowiem dostrzeże co innego i będzie miał inne podejście do zaobserwowanego dialogu. Zachęcam także do oglądnięcia trailera: https://www.youtube.com/ watch?v=l0MSitTAYyA#t=84. Zaznaczyć należy też, że autor oczywiście nie miał na celu wyróżniać koloru skóry ani stwierdzać, który jest lepszy, wszystko ma, jak już wcześniej
pisałem, charakter symboliczny. Jako widzowie możemy obserwować dwóch nieugiętych w swoich poglądach ludzi, którym nie zależy na wzajemnym przekonywaniu się, oni po prostu rozmawiają. O kunszcie i zdolnościach aktorskich, jakimi wykazali się aktorzy, wspominać chyba nie muszę. Czy porozumienie między nimi jest możliwe? Może chociaż wspólne wnioski? 90 minut dialogu przed Tobą.
s. 55
RECENZJE - Książki
Malowany człowiek – czyli o tym, że każdy z nas ma swojego demona Michał Musiał
J
„Jednoręki rozwarł paszczę, ukazując szeregi ostrych niczym brzytwy, ociekających śliną zębów. Naprężył przypominające sztylety szpony, zachęcając Arlena do ataku. Wypiął pierś okrytą czarnym pancerzem, którego nie mogła przebić żadna broń znana ludzkości, machnął najeżonym kolcami ogonem, wystarczająco potężnym, by zmiażdżyć konia jednym uderzeniem. Jego rozpalone cielsko buchało dymem po przedarciu się przez barierę, ale najwyraźniej ból uczynił go tylko bardziej niebezpiecznym. Przed Arlenem stał oszalały z bólu tytan. Młodzieniec zacisnął palce na włóczni i wystąpił z kręgu…”
eśli jesteś fanem fantastyki, jest to książka idealna dla Ciebie. Na pierwszy rzut oka może wydawać się, że jest to oklepany już schemat oczywistych moralnych wyborów oraz walki dobra ze złem, lecz nie jest to prawdą, przynajmniej nie do końca. Dlaczego? A dlatego, że każdy pisarz na swój sposób buduje świat swojej książki i kreuje bohaterów, nadaje swojemu dziełu coś, bez czego nie czytałoby się tak dobrze, identyfikując się z wymyślonymi postaciami i tęskniąc za nimi, gdy już przeczyta się ostatnią stronę. Ta właśnie tęsknota za światem w którym powoli się zakochujemy skłania nas do zaglądania do tych samych książek po kilka razy, za każdym z nich odkrywając coś nowego, dochodząc do nowych wniosków,
s. 56
“Jednym z wielu
pierwszoplanowych bohaterów jest Arlen i droga, jaką musi przebyć, aby zrealizować swoje marzenia, a także cena, jaką przyjdzie mu za to zapłacić. aż po mówienie sobie „a co by było, gdyby…” i niecierpliwe czekanie na kolejne tomy cyklu i koniec opowieści. Jednym z ciekawych przykładów takiej książki jest „Malowany człowiek” popełniony przez Petera V. Bretta. Brett to amerykański pisarz fantasy (farmaceuta!) urodzony 8
lutego 1973 roku w Nowym Jorku. Demoniczny cykl zaczął się w 2008 roku i obecnie czekamy na 7. już część tej historii noszący roboczy tytuł „The Skull Throne”. Światło dzienne ujrzały już 3 dwutomowe części cyklu: „Malowany człowiek”, „Pustynna Włócznia” i „Wojna w blasku dnia”. Wszystkie części cyklu demonicznego traktują o wojnie ludzi i demonów. Ludzie panują za dnia, natomiast demony wypełzają nocą z Otchłani tylko po to, aby zabijać wszystko, co się rusza. Czytając, możemy stwierdzić, że akcja tej opowieści osadzona jest prawdopodobnie w bardzo odległej przyszłości, gdzie ludzie przez wojnę z demonami stracili cały swój dotychczasowy dorobek naukowy związany
z maszynami, elektroniką, a przede wszystkim z magią i runami znanymi dużo wcześniej, ale włożonymi między bajki przez człowieka, razem z legendami o pradawnych wojnach z potworami z Otchłani. W efekcie doprowadza to wyginięcia znacznej części ludzkości, gdy okazuje się, że wszystko to prawda, a demony tylko czekały, aż człowiek o nich zapomni, aby móc wrócić i panować nad nocą jak nigdy dotąd. Nasi główni bohaterowie żyją w świecie brutalnym, niczym zaszczute zwierzęta chowając się za zasłoną runów. Dlaczego taki tytuł? Jednym z wielu pierwszoplanowych bohaterów jest Arlen i droga, jaką musi przebyć, aby zrealizować swoje marzenia, a także cena, jaką przyjdzie mu za to zapłacić. Oprócz niego autor skupia się na jego przyjaciołach i ich wzajemnie przeplatających się losach. Arlenowi udaje się odkryć pewną ważną tajemnicę, przez którą postanawia on ozdobić całe swoje ciało tatuażami. Ważną rolę w późniejszych tomach odegra jego przyjaciel Ahmann Jardir należący do ludów Krasjan żyjących
w surowych pustynnych warunkach, o których mogę powiedzieć, że znaczna część ich kultury i religii musiała zapewne wzorowana była na islamie i panujących krajach islamskich obyczajach. Arlen jest postacią niezwykłą i charyzmatyczną, mimo, że na początku cechują go zachowania egoistyczne, budowane przez strach przed przeszłością i przyszłością, to ludzie zaczynają dostrzegać nim nadzieję na swoje wybawienie, co przysporzy mu wielu kłopotów i trudnych decyzji. Jego największym marzeniem jest wolność i pokonanie obaw przed demonami, wędrowanie nocą pod gwieździstym niebem bez strachu, w jakim został wychowany. To świat, gdzie zwycięża silniejszy, zatem Arlen musi się do niego dostosować. Brett obdarzył niezwykłymi talentami nie tylko Alena, ale np. Rojera Bezpalcego, którego moc związana jest z jego skrzypcami. W rzeczywistości bohaterów nie wszyscy chowają się w nocy za bezpieczną osłoną – Brett pokazuje różne podejścia ludzi do niebezpieczeństwa,
różne zachowania i najbardziej skryte instynkty, jakie potrafią się w nas obudzić w obliczu zagrożenia życia. Z pewnością nie nazwałbym tego wszystkiego bajeczką, jest to dobra fantatyka warta przeczytania. Gdy już zaczniesz i chwyci Cię w swoje szpony, to nie wypuści co najmniej przez kilka tygodni z racji ilości stron w pojedynczych tomach, choć oczywiście znam wiele osób, którym nie podoba się ta książka. Można zarzucić jej wiele błędów, które ja osobiście wybaczam, będąc zafascynowany światem stworzonym przez Bretta. Chodzą również pogłoski na temat ekranizacji „Malowanego człowieka”, czekam z niecierpliwością, a Ciebie, drogi czytelniku, zachęcam do głębszego zapoznania się z proponowanym przeze mnie cyklem. W recenzji podanych jest tylko kilka najważniejszych szczegółów, jeśli jesteś ciekawy, jaką drogę obierze Arlen i jak to wszystko się potoczy, sam musisz poświęcić na to kilka chwil, bo naprawdę warto!
s. 57
RECENZJE - KsiażkI
Morderstwo
w klasztorze Na mojej półce od dawna leżała książka, która nie należała do mnie. Opasłe, pięciusetstronicowe tomiszcze przekładałam z miejsca na miejsca, wyrażając kompletny brak zainteresowania. Kiedy okazało się, że
już naprawdę przeczytałam wszystkie możliwe książki na półce mój wzrok padł na nią.
Był to wakacyjny strzał w dziesiątkę! Wiedzieliście o istnieniu odrębnego gatunku kryminałów jakim jest kryminał kościelny? Zapraszam do lektury „Morderstwa w klasztorze”. Sara
Nałęcz-Nieniewska
D
onna Fletcher Crow sama stworzyła dla siebie niszę, w której bardzo dobrze się odnajduje. Oprócz „Morderstwa w klasztorze” jest autorką wielu publikacji dotyczących historii chrześcijaństwa i sagi „The Cambridge Chronicles”. Ciekawostką jest, że autorka jest Amerykanką, jednak całe swoje życie poświęciła Wyspom Brytyjskim. Sensacyjna historia, tytułowe morderstwo, podparta jest wydarzeniami historycznymi. Autorka bardzo dobrze orientuje się w historii Kościoła, podrzucając nam najciekawsze kąski. Cudowną wręcz sprawą jest fakt, że pani Fletcher Crow jest już elegancką, starszą panią. Spoglądając na tył książki, widzimy zdjęcie kobiety ubranej nieco wiktoriańsko, patrzącej prosto na nas. Ta dojrzałość przeniknęła do jej stylu. Muszę przyznać, że dawno nie miałam okazji czytać tak kulturalnie napisanej książki. Większość kryminałów i thrillerów siłą rzeczy nacechowana jest brutalnością, erotyką, śmiercią. Donna Fletcher Crow, szukając sprawcy mordu, afirmuje radość i życie. Felicity Howard, młoda Amerykanka, wybrała drogę kapłaństwa. Wynikało to jednak bardziej z pobudek intelektualnych niż prawdziwego powołania. W benedyktyńskim
s. 58
“Felicity Howard,
młoda Amerykanka, wybrała drogę kapłaństwa. Wynikało to jednak bardziej z pobudek intelektualnych niż prawdziwego powołania. W benedyktyńskim klasztorze w hrabstwie Yorkshire zgłębia tajniki historii Kościoła klasztorze w hrabstwie Yorkshire zgłębia tajniki historii Kościoła, co nie do końca jej pasuje ze względu na narwany charakter. Jej wykładowca zanudza ją żywotami świętych, a ona myśli bardziej o działaniu, o pomocy. Niesamowita przyjaźń połączyła ją ze starym, 85-letnim mnichem, który całe życie poświęcił pomocy afrykańskim dzieciom. W Środę Popielcową, zaraz po powrocie, misjonarz odwiedza swoją młodą podopieczną. Jest niezwykle zadowolony, że wreszcie zdobędzie dochody na budowę szpitala dla dzieci chorych na AIDS. Przyjemna rozmowa nie zdradza okropnych wydarzeń, które będą miały miejsce. Felicity otrzymuje w
prezencie zawiniątko. Przekonana, że to tomik poezji, którą tak oboje lubili, chowa go w kieszeń ukrytą w fałdach spódnicy. Ojciec Dominic nie pojawia się na nabożeństwie pokutnym. Chwilę później w celi dziewczyna odkrywa zmasakrowane ciało swojego mentora i pochylonego nad nim swojego wykładowcę historii Kościoła Antonego. Od tej pory w życiu młodej, pewnej siebie Amerykanki nic nie będzie takie samo. Kto mógł tak brutalnie zamordować starego mnicha? Policja wskazuje na Antonego, a przeor zakonu nakazuje im wspólną ucieczkę i śledztwo w sprawie morderstwa. Tych dwoje, tak różnych od siebie, wykładowca i studentka, cichy mężczyzna, zgłębiający tajniki historii i chętna do działania, młoda dziewczyna będą musieli razem odkryć tajemnicę. Nie spodziewają się jednak, że odpowiedzi będą szukać w średniowieczu. „To co było, jest tym co będzie, a to co się stało, jest tym co się stanie: więc zgoła nic nowego nie ma pod słońcem” – autorka przypomina nam słowa z Księgi Koheleta. Przeszłość ma znaczący wpływ na teraźniejszość. Historia od zawsze pomaga nam dokonać rewizji doczesności. Dla tej pary najważniejsze jest odtworzenie kroków mnicha i jego ostatniej piel-
grzymki. Rozpoczynają podróż po Wyspach, odwiedzając coraz to nowe klasztory, ukrywając się nie tylko przed policją, ale – jak się również później okaże – przed mordercą. Teraz na szali jest nie tylko rozwiązanie zagadki i oczyszczenie Antonego z zarzutów, ale uratowanie własnego życia. W tych trudnych warunkach bohaterowie nawiązują przyjaźń. Wiedza Antonego okazuje się kluczowa dla rozwiązania sprawy, a świeżość umysłu Felicity pozwala im spojrzeć na historię od innej strony. Od tego momentu Donna Fletcher Crow prowadzi nas przez dobrze znaną sobie przestrzeń, zarówno geograficzną, jak i historyczną. Świetnie oddaje wyspiarski klimat, wzburzone morze, samotne, zabytkowe budowle na skałach, monastyczne klasztory, niewielkie miasteczka. Bohaterowie, pojawiając się w każdym z tych miejsc, odkrywają nowe poszlaki i zagadki. Na kartach książki odżywa legenda św. Kutberta i Ewangeliarza z Lindsfarne, św. Kolumby i Księgi z Kells, św. Aidena i jednego z najważniejszych dla Kościoła w Brytanii synodu w Whitby. Św. Kutbert znany jest w Anglii przede wszystkim z cudu jakim było nienaruszone po śmierci ciało, które wędrowało 200
lat z mnichami uciekającymi przed najazdami Wikingów przez całe Wyspy. Ewangeliarz powstał właśnie w podzięce za ten cud. Według legendy Św. Kutbert modlił się żarliwie, stojąc na brzegu morza, kiedy zaskoczył go przypływ i przemarzł do kości, morskie zwierzęta ogrzewały go własnym oddechem. W dzienniku ojca Dominica odkrywają wiele analogii do życia świętego. Czy możliwe jest, że żyjący w VII w. święty ma coś wspólnego ze współczesnym morderstwem? Św. Kolumba to patron Irlandii, zasłużony reformator Kościoła, uznawany jest za świętego zarówno w Kościele anglikańskim, jak i rzymskokatolickim. Znany jako założyciel ok. 53 klasztorów. Związany z nim Ewangeliarz z Kells miałam okazję widzieć na własne oczy, przebywając w Irlandii. Św. Aidan żył w tym samym czasie, uznawany jest za odnowiciela Kościoła. Ich czyny opisał ulubieniec Antonego Beda Czcigodny, wychowanek mnichów, historyk, który jako pierwszy używał przypisów źródłowych dla potwierdzenia swoich słów. Wszystkie te niesamowite osobistości spotkały się w jednym miejscu, na synodzie w Whitby gdzie ważyły się losy Kościoła
celtyckiego, którego przebieg zaczyna budzić w bohaterach wątpliwości. Co jednak mają wspólnego te wszystkie postaci ze śmiercią ojca Dominica? Czy to możliwe, że tak dokładny Beda Czcigodny sfałszował informacje o synodzie? Czy może wrogowie celtów postanowili je skrzętnie ukryć? I wreszcie dlaczego średniowieczni święci mogliby stać się powodem do brutalnego mordu? Z tymi pytaniami zostawiam bohaterów i czytelników. Sami poszukajcie odpowiedzi wśród smaganych wiatrem skał, mnisich kapturów i tajemnic historii. 540 stron czyta się bardzo szybko. To idealna książka na wakacyjne wieczory, a może i się okazać, że na całe dnie. Mnie osobiście nic nie wciąga tak jak historia, a historia z morderstwem w tle to chyba połączenie idealne. A jeśli dodać do tego jeszcze klimat Wysp Brytyjskich? Sami sobie odpowiedzcie. Jeśli macie ochotę zgłębić wiedzę na temat Kościoła anglikańskiego (Donna Fletcher Crow tak jak Beda Czcigodny opatruje wszystko dokładnymi przypisami) czy sprawdzić swoje możliwości dedukcyjne polecam „Morderstwo w klasztorze”.
s. 59
RECENZJE - Książki
Pan Lodowego Ogrodu – czyli o magii
i mgle, która zabija Zastanawiałeś się kiedyś, jak poradziłbyś sobie w realiach średniowiecza jedynie z pozornie zwykłym mieczem i ulepszonym ciałem (później także z denerwującą wróżką gadającą cały czas za uchem)? Chyba każdy chciałby spróbować cofnąć się w czasie, aby po prostu zobaczyć jak to jest. A co, gdyby okazało się, że wcale nie musisz cofać się w czasie?
Michał Musiał
I
stnieje na to sposób. Wystarczy, że wsiądziesz do statku kosmicznego i polecisz na pewną planetę zwaną Midgaard. Nie jest to jednak zwykła misja krajoznawcza, a do tego mieszkańcy planety nie mogą dowiedzieć się o istnieniu ludzi, nie możesz ingerować w ich kulturę. Ich świat i technologia jest na poziomie wikingów, a do tego zaraz po wylądowaniu wysiada cała elektronika z naszego świata, jesteś zdany tylko na siebie. Okazuje się, że czeka cię tam coś, o czym czytałeś do tej pory tylko w książkach. Po przeczytaniu „Pana Lodowego Ogrodu” już nic nie będzie tym, czym dotychczas się wydawało, a szczególnym strachem napawać będzie cię mglista, mroźna pogoda. „Pan Lodowego Ogrodu” jest czterotomową powieścią z gatunku science fantasy napisaną przez Jarosława Grzędowicza. Pierwszy tom ukazał się w 2005 roku i zdobył kilka
s. 60
“To cykl w którym
spotkasz wiele przedziwnych i strasznych rzeczy będących tworem ludzkiej wyobraźni i siły woli, prowadzących do krzywdy i zniszczenia. ważnych nagród w polskiej fantastyce, natomiast ostatni tom oddano w nasze ręce w 2012 roku. Akcja rozgrywa się prawdopodobnie w czasach teraźniejszych lub niedalekiej przyszłości, gdy ludzie są w stanie odbywać dalekie podróże międzyplanetarne i międzygalaktyczne. Głównym bohaterem, wokół którego skupione są wszystkie najważniejsze wydarzenia jest mężczyzna Vuko Drakkainen mający korzenie polskie (od strony matki) i fińskie (od strony ojca). Zostaje on wybrany do jednoosobowej wyprawy ratunkowej na planecie Mitgaard. Ma
tam odnaleźć i sprowadzić do domu zaginionych naukowców wysłanych przez ludzi w celu poznania nowo odkrytej cywilizacji bardzo podobnej do naszej. Ma on też naprawić ewentualne szkody wyrządzone przez naukowców, okazuje się jednak, że wcale nie będzie to takie łatwe. Vuko przeszedł na Ziemi szkolenie przygotowujące go do przeżycia na nowej planecie, wszczepiono mu także do mózgu coś w rodzaju nowoczesnego chipu, który pozwala na lepsze kontrolowanie reakcji organizmu, widzenie w ciemności, przyśpieszanie ruchów i wiele innych przydatnych rzeczy, bez których, jak się później okaże, Vuko miałby problemy z przeżyciem. Vuko ostrzeżony został przed dziwnymi zdarzeniami mającymi miejsce na tej planecie, mogącymi mieć związek z magią (tu wkracza wątek fantasy). Na początku sam nie mógł uwierzyć, że to wszystko
jest prawdą. Wiele elementów ze świata Mitgaardu opartych jest na kulturze Dalekiego Wschodu oraz mitologii Wikingów, co możemy zauważyć na każdym kroku. Zaraz po lądowaniu Vuko zaczyna mieć problemy i gdyby nie wszczepiony do mózgu cyfral, umarłby jeszcze w pierwszym rozdziale. Pierwszy tom traktuje o trudach poszukiwań, rzekomej magii i reakcji głównego bohatera na to wszystko. Powoli wprowadza nas w świat cyklu, pokazując nam różnorodność, jaką autor przedstawił nam w swojej książce – z każdą stroną dowiadujemy się czegoś nowego, zagłębiamy się w zagadki, na które napotyka Drakkainen oraz w jego osobiste przeżycia, a także moralne rozterki. Wszak znajduje się on w świecie, gdzie nie obowiązuje prawo ludzi. Gdyby chciał, mógłby naprawdę wszystko, mógłby stać się potężnym człowiekiem pośród zacofanego narodu mieszkańców Mitgaardu. Stara się jednak postępować słusznie i być lojalnym wobec swoich zwierzchników. Vuko znajduje po drodze wielu przyjaciół, na których zaczyna mu zależeć. Po tym, co razem przechodzą w walce, nie mogą być sobie obojętni, łączy ich braterstwo krwi, przyjaciele nie zapominają o Vuko nawet w momencie, gdy przechodzi on coś w rodzaju własnej śmierci i musi uczyć się wszystkiego od nowa, bez swoich specjalnych umiejętności, które dane były mu wcześniej. Dlaczego we
wstępie wspomniałem o mgle? Jest to jeden z wielu kluczowych elementów układanki prowadzących czytelnika do rozwiązania zagadki działania tego świata i odkrycia, czym naprawdę jest magia. Nie jeden stwierdzi, gdy już się dowie, że tego się nie spodziewał. O tym wszystkim mniej więcej traktuje pierwszy tom, natomiast cały cykl, mimo że jest to fantastyka, pokazuje nam, jak ludzka natura bywa zdradliwa, zarozumiała i pyszna. Ukazuje pragnienie władzy kryjące się głęboko w każdym z nas, oraz jakie skutki może ono spowodować, idąc w parze z bezkarnością. „Pan Lodowego Ogrodu” to cykl w którym spotkasz wiele przedziwnych i strasznych rzeczy będących tworem ludzkiej wyobraźni i siły woli, prowadzących do krzywdy i zniszczenia. Czeka na ciebie wiele walki i zmieniającej się narracji. Autor zmienia bowiem sposób pisania zależnie od tego, gdzie znajduje się główny bohater, przykładowo na mroźnej północy Grzędowicz posługuje się językiem w naszym odczuciu ostrym i nieprzyjemnym. Opowieść tą poznajemy z punktu widzenia Drakkainena oraz Filara. A kim jest Filar i jego lud? Sam się przekonasz. Vuko zostaje zamieszany w wiele nieprzyjemnych ekscesów związanych z polityką nowego miejsca, główne wątki to m.in. wojna Lodowego Ogrodu z Wężami i kultem Pramatki oraz wszystko co związane z
Tygrysim Tronem. Na pewno nie jest to książka dla zbyt młodych czytelników, raczej dla dorosłych fanów fantastyki poszukujących czegoś nowego, co potrafi zachwycić i wciągnąć na wiele wieczorów. Jeśli spodoba ci się tak bardzo, że będziesz gotów wydać trochę pieniędzy, byle tylko nie rozstawać się z bohaterami, do których zdążysz się na pewno przywiązać, to mam dla ciebie dobrą informację: powstała gra planszowa „Pan Lodowego Ogrodu”. Oto adres filmu promującego ją: https://www.youtube.com/ watch?v=qigK3DkK8xA. Warto obejrzeć go nawet przed przeczytaniem książki. Doskonała zapowiedź. Drogi czytelniku, to tylko garstka informacji, jakie mogę przekazać ci o tym dziele. Aby zafascynować się tą historią, sam musisz po nią sięgnąć, na pewno odkryjesz wiele ciekawych rzeczy, o których nie wspomniałem w tym tekście (choćby ta, skąd pochodzi tytuł książki), być może wyciągniesz własne wnioski, a do tego będziesz się świetnie bawić, czekając w ciągłym napięciu na ciąg dalszy, ponieważ bardzo często nie wiadomo jak skończy główny bohater. Jest to historia nieprzewidywalna pełna zaskakujących zwrotów akcji (kiedy będziesz myślał, że Vuko zwycięży, będzie dokładnie odwrotnie). Strzeż się mgły!
s. 61
RECENZJE - Książki
Ostatni, którzy
wyszli z raju Kim są „Ostatni, którzy wyszli z raju”? Ostatnimi, którzy pamiętają naturalną i niczym nieskażoną ziemię? Tymi, co pamiętają czasy, w których nie musieli w walce o przetrwanie zabijać swoich? Czasy sprzed skażenia czy potwornej zimy, czasy normalności czyli... utraconego Raju?
Karolina Kowalcze
C
zym może zajmować się nauczyciel akademicki po godzinach? Czytać książki nie-naukowe dla relaksu? A może je pisać? Tak właśnie robi Marek S. Huberath. Wykłada fizykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, a swoją twórczością udowadnia, że ścisły umysł może być głęboko humanistyczny. Ale po kolei. Marek S. Huberath, a właściwie Hubert Harańczuk z wykształcenia jest fizykiem. W latach 80. napisał opowiadanie „Wrocieeś Sneogg, wiedziaam…” i zgłosił do konkursu miesięcznika „Fantastyka”. Kilkanaście miesięcy później, gdy już zapomniał już o konkursie i prawie zrezygnował z pisania, okazało się jego opowiadanie…wygrało. Pokonując przy tym „tylko” 1148 prac. Kolejne opowiadania, a z czasem opasłe książki przynosiły mu nagrody i coraz większą sławę. Dzisiaj zajmuje ważną pozycję wśród polskich pisarzy sciene fiction. „Ostatni, którzy wyszli z raju” to zbiór opowiadań, który ukazał się w 1996 roku. Składa się z pięciu opo-
s. 62
“Częstymi moty-
wami są wojny, walki o przetrwanie, beznadziejna miłość, rywalizacja i śmierć. Brzmi mało optymistycznie, ale bohaterowie opowiadań nie poddają się, walczą do końca, wierząc w zmianę swojego losu. Dopóki długo walczą, dopóty nie są przegranymi. Bardzo często wojują z systemem jaki rządzi w ich świecie; buntują się w obronie własnej godności wiadań: „Wrócieeś Sneogg, wiedziaam…”, „Trzy kobiety Dona”, „Kara większa”, „Ostatni, którzy wyszli z raju” oraz „Kocia obecność”. W większości z opowiadań świat został
pokazany jakby po wielkiej nuklearnej wojnie. Ludzie okrutni, a do tego szpetni, niedoskonali, zdeformowani, powykręcani. Cały Huberath. Dla niego to właśnie człowiek jest największą zagadką. Jego wybory, determinacja oraz zło i dobro, które w nim mieszka. Do czego tak naprawdę jesteśmy zdolni jako ludzie? Jaka jest nasza kondycja? Każde z opowiadań skłania do refleksji. Świat, jaki kreuje autor, jest zniszczony, skażony, niemożliwy do opanowania przez ludzi. Większość bohaterów musi walczyć o przetrwanie na pokrytej lodem bądź skażonej planecie, inni muszą z niej uciekać. Aby przetrwać zmuszeni są walczyć: uczyć się i udowadniać swoją wartość albo dosłownie ze sobą rywalizować. W każdym z bohaterów można odnaleźć determinację, walkę o przeżycie, bunt prowadzący do klęski, nadzieję na lepszą przyszłość oraz chęć do bycia „dobrym” w życiu. W każdym opowiadaniu Huberath szuka w człowieku – kimkolwiek by był – dobra. Znajduje nie tylko
pierwiastki dobra, ale i ogrom zła oraz cierpienia. Każde opowiadanie jest niezwykłą dawką emocji i jednocześnie budzi w odbiorcy chęć czegoś więcej. Zmusza do myślenia. Również w większości historii można wyczuć niepokój o przyszłość. Co czeka nas, kiedy zniszczymy naszą planetę? Czy przeżyjemy, a jeśli tak, jak będzie to nasze życie wyglądać? Co czeka nas po śmierci? Czy będziemy pokutować za zło, które wyrządziliśmy? I czy w ogóle kiedyś zrozumiemy, ile krzywd wyrządziliśmy w życiu? Czytelnik zmuszony jest do zadawania pytań… Częstymi motywami są wojny, walki o przetrwanie, beznadziejna miłość, rywalizacja i śmierć. Brzmi mało optymistycznie, ale bohaterowie opowiadań nie poddają się, walczą do końca, wierząc w zmianę swojego losu. Dopóki długo walczą, dopóty nie są przegranymi. Bardzo często wojują z systemem jaki rządzi w ich świecie; buntują się w obronie własnej godności… być może nawet dla samej zasady. „Gratuluję Snorg. Z dniem dzisiejszym stał się pan człowiekiem. Był pan najlepszy… – Snorg tym razem
zdążył i uścisnął prawicę tamtego. Bardzo chciał wiedzieć jaka ta ręka była w dotyku. – Mam tu świadectwo z centrum informacyjnego – tamten podniósł z pulpitu kilka kartek – oraz pozytywną decyzję komisji złożonej z kilku ludzi… Otrzyma pan dowód tożsamości i może wybrać sobie nazwę. – Coo? – wybąkał w końcu Snorg. Tamten sprawiał wrażenie życzliwego urzędnika, który załatwia dość miłą lecz rutynową sprawę. – Przeglądałem Pańskie wyniki… – Bablyoyannis nadal wpatrywał się w trzymane papiery. – 132 punkty… Nieźle… Ja w swoim teście kiedyś miałem 154… – pochwalił się. – Ten Piecky niebezpiecznie zbliżył się do pana, miał 126 punktów, ale brak kończyn, narządów rozrodczych… To bardzo trudno nadrobić wyłącznie inteligencją… Swoją drogą, to lepiej, że ktoś, zbudowany tak jak pan, został wytypowany, a nie jakiś tam kadłubek… Chciałbym ci rozbić ten twój nadęty pysk, gnojku – pomyślał Snorg. – Piecky jest moim przyjacielem – powiedział, czując znajome odrętwienie szczęk. – Lepiej nie mieć przyjaciół, zanim zostanie się człowiekiem
[…] Zawsze rodzi się znacznie więcej osobników, niż potem zostaje ludźmi. Oni pójdą na materiał na przeszczepy. Można przecież wybrać z nich świetne uszy… oczy… wątroby… Chociaż z niektórych nawet tego nie będzie. Taki Tavegner nadaje się chyba wyłącznie jako materiał do kultur tkankowych…” Bunt u Huberatha pokazany został jako beznadzieja, jednak dzięki niemu buntujący się, nawet jeśli nie są ludźmi, zachowują swoje człowieczeństwo. W ich rozumieniu bunt jako przeciwstawienie się złu i niezgoda na niesprawiedliwość był jedyną formą walki i dobrem, na jakie było ich stać. Nie czuli się bohaterami. Po prostu jak Snorg robili to, co powinni, to, co było słuszne. „Ostatni, którzy wyszli z raju” to prawdziwa perełka polskiego Sciene fiction. Napisana niezwykle ciekawie. Zostawia ślad w czytelniku. I samo to już się broni. Nawet najbardziej wymagający nie zostaną zawiedzeni, nawet jeśli sciene fiction nie należy do ich ulubionego gatunku.
s. 63
RECENZJE - G
The Wolf ry
Among Us Zadawaliście sobie kiedyś pytanie, jak wyglądałoby życie baśniowych postaci, bez złudzeń, upięknień w naszym często brutalnym i nieprzyjemnym świecie? Czy wilk z Czerwonego Kaptura i Trzech Świnek to ta sama osoba? Albo, co byłoby gdyby wszystkie piękne, disneyowskie księżniczki musiały same zarobić na chleb? Jeśli tak, to polecam grę komputerową Wolf Among Us wydawnictwa Telltale Games.
Sara
Nałęcz-Nieniewska
N
ie jestem typem gracza. Ba, ledwo radze sobie z obsługą komputera, co mogą potwierdzić moi współlokatorzy. Zręczności nie posiadam żadnej, zdarzało mi się wprawdzie grywać w strzelanki ze znajomymi, jednak zazwyczaj moja postać wykonywała taniec paralityka strzelając na oślep, a czasem nawet do własnej drużyny. Przygodówki jednak zawsze mnie intrygowały. Powiedziałam, więc kiedyś, ahoj, przygodo! I włączyłam The Walking Dead. Dwie noce pod rząd, nie patrząc na zegarek, nie wiem nawet czy jedząc zajmowałam się klikaniem w klawisze komputera. Co sprawiło, że mola książkowego tak wciągnęła jakaś gra? The Walking Dead okazało się być strzałem w dziesiątkę dla początkującego gracza, chociaż myślę, że zapaleńcy też się nią zachwycili. Wyróżnia ją epizodyczność wątków. Gra zbudowana jest na zasadzie serialu. Nie ma tu również zbyt dużo rozwalania głów truposzy. Za to trzeba myśleć. Każda decyzja, jaką podejmiesz, każda droga, jaką obierzesz ma znaczenie dla późniejszej fabuły. Gra dostosowuje się do gracza. Piszę o tym, dlatego, że w 2013 roku firma Tellltale Ga-
s. 64
“Jak bardzo zły jest
Wilk? Nasz główny bohater, postać, w którą się wcielamy jest szeryfem Baśniogrodu (Fabletown). Wielki, Zły Wilk tutaj znany jest, jako Bigby. Miejscem życia jego, Pięknej i Bestii, Małej Syrenki, Śnieżki, Ichaboda Crane, Sinobrodego i wielu innych bajkowych postaci jest nowojorski Bronx. mes, która dzięki The Walking Dead odświeżyła gatunek przygodówki wydała grę na podstawie komiksu Fables stworzonego przez scenarzystę Billa Willinghama, wydawanego w Vertigo, czyli oddziale DC Comics nastawionym na dojrzałego czytelnika - The Wolf Among Us. Wytwórnia znana jest z produkcji takich gier jak Wallace and Grom-
mit, Back to the Future czy Jurrasic Park, jednak to historia malutkiej dziewczynki i jej starszego przyjaciela walczących o przetrwanie w świecie zombie przypomniała wszystkim o tym, że nie tylko zręcznościówki dają taką frajdę. Interaktywna, filmowa opowieść potrafi przenieść nas w zupełnie inny świat, jakbyśmy wchodzili w środek akcji, dobrego sensacyjnego filmu czy książki. Albo jak w przypadku Wolf Among Us, komiksu. Jak bardzo zły jest Wilk? Nasz główny bohater, postać, w którą się wcielamy jest szeryfem Baśniogrodu (Fabletown). Wielki, Zły Wilk tutaj znany jest, jako Bigby. Miejscem życia jego, Pięknej i Bestii, Małej Syrenki, Śnieżki, Ichaboda Crane, Sinobrodego i wielu innych bajkowych postaci jest nowojorski Bronx. W niczym nieprzypominający świata z dziecięcych marzeń. Baśniowe stwory zmuszone są do życia pomiędzy zwykłymi ludźmi. Używają urody maskującej, aby nie wzbudzić w nowojorczykach podejrzeń. Kto sprzeciwia się tym zaleceniom ląduje na Farmie gdzie nie trzeba nosić kamuflażu, ale dla naszych postaci to miejsce z koszmarów. Kiedy tam
dotrą, będą żyli jak zwierzęta i zostaną pozbawieni woli. Początkowo szeryf Bigby nie ma wiele do roboty. Wyłapuje małych przestępców, często używa siły, a mieszkańcy czują wobec niego respekt wynikający ze strachu. Oj, nie jest milusi. Jednak wszystko zmienia się, kiedy spokój Baśniogrodu mąci seria brutalnych morderstw na kobietach. Ich głowy znajdowane są na schodach należącej do baśniowych stworów posiadłości Woodland. Nie mając tym razem zbyt wielkiego wyboru, rozpoczynamy śledztwo. Nasz bohater świetnie wpasowuję się w rolę nowojorskiego, zblazowanego detektywa sączącego whisky w podrzędnych barach, z nonszalancją rzucającego pety pod nogi (naprawdę robi to w grze!). Śnieżka, która będzie pomagać nam w odnalezieniu mordercy jest zastępcą Burmistrza, a co za tym się kryje naszą szefową. Piękna i Bestia borykają się z poważnymi proble-
mami finansowymi i zmuszeni są do wykonywania niezbyt pochlebnych prac. W całym Baśniogrodzie wszystko opiera się na ciemnych interesach, wyzyskiwaniu, szantażach i kłamstwach. Razem z Bigbym będziemy poruszać się w tym świecie baśniowych gangsterów, barów i melin. Dla tych, którzy nie mieli okazji zapoznać się z komiksem Fables gra i tak będzie zrozumiała. Scenarzyści prowadzą nasz przez Baśniogród i przygody Wielkiego, Złego Wilka tłumacząc sytuacje, rytuały i zwyczaje, odkrywając przed nami przeszłość naszych baśniowych znajomych. Przez większość gry prowadzimy konwersację z postaciami dokonując wyboru między czteroma opcjami. Musimy wybrać dobrze, ale szybko, bo jesteśmy ograniczeni czasowo. Scenarzyści często przerywają naszą grę krótkimi filmikami, które ciągną fabułę dalej. Gra podzielona jest na epizody. Dlatego czasami
można się poczuć jak w środku animowanego serialu. Podczas rozgrywki trafiamy na lokacje, w których musimy szukać tropów w sprawie śledztwa. Czasami jesteśmy zmuszeni brać udział w bójkach, otwierać zamki, wyrwać broń oprawcy. Przez większość czasu prowadzimy przesłuchania mieszkańców Baśniogrodu. Zdarza się również, że nasz rozwścieczony bohater zamienia się w wilkołaka. Najważniejszym jednak aspektem tej gry są relacje pomiędzy bohaterami i trudne, moralne wybory, których musimy dokonywać. Nie ma prostych sytuacji. Uratować wykrwawiającego się na fotelu księcia czy zapobiec napadowi na mieszkanie Ropucha? Gonić pierwszego czy drugiego podejrzanego? Stosować perswazję, pochlebstwo czy przemoc w wyciąganiu zeznań? Wziąć leżące na stole pieniądze? Wysłać świnkę Colina na Farmę czy pozwolić mu u siebie mieszkać, wbrew nakazom
s. 65
Śnieżki? Zabić strzelającego do ciebie oprycha czy nie? Rób, co uważasz za słuszne, ale wiedz, że Twoja reputacja wśród społeczności Baśniogrodu nigdy nie była zbyt pochlebna (no dobrze, zjadłeś kiedyś trochę ludzi, ale to był inny świat, bardzo dawno temu i byłeś bardzo głodny!), Więc od początku gry starasz się o więcej zaufania i szacunku. Pod koniec ostatniego epizodu następuje rozliczenie tych starań, ale nie będę podawać więcej szczegółów, aby nie psuć ewentualnej zabawy, powiem tylko, że gry nie da się nie przejść przez jakieś błędne wybory, wszystko sprowadza się do emocjonalnej konfrontacji. Uczestniczysz w kreacji filmu/serialu/historii. Gra utrzymana jest w klimacie noir, czasem bardzo wulgarna (zwłaszcza w scenach barowych), nie stroni też od przemocy czy krwawych obrazów (nastawianie samemu otwartego złamania, odcięte głowy), więc, cóż - zostaliście ostrzeżeni.
s. 66
Grafika jest rysunkowa, czasem mimika twarzy postaci wydaje się być lekko niedopracowana, ale zdecydowanie jest, na co popatrzeć. Elementy zręcznościowe są bardzo proste, polegają na wciskaniu określonych klawiszy w wyznaczonym momencie, bądź kliknięciu myszką w zaznaczony kółkiem obszar (np. na głowie przeciwnika) wystarczająco szybko. Wszystko to okraszone dynamicznymi sekwencjami walki czy pościgu. Muzyka przypomina tę z filmu Drive (Nicholas Winding Refn), lecz bez wokali - same synthpopowe podkłady. Polecam Wolf Among Us miłośnikom historii kryminalnych, początkującym graczom, ale także i tym wytrawnym, którzy cenią sobie ciekawy świat i fabułę. O fanach komiksu Fables czy innej kreacji studia Telltale - The Walking Dead chyba nie muszę wspominać. Grę można nabyć przez platformę Steam, w tej chwili jest dostępny cały pierwszy
sezon - pięć epizodów wypełnionych suspensem, zwrotami akcji i trudnymi wyborami z satysfakcjonującym zakończeniem. Serwis grajpopolsku. pl, opracował spolszczenie pierwszych trzech epizodów i pracuję nad kolejnymi. A Telltale Games pracują nad kontynuacją tego wciągającego, interaktywnego serialu. Ja już ostrze kły i pazury! Typ gry: single player Wymagania sprzętowe: Core 2 Duo 3 GHz, 3 GB RAM, karta grafiki 1024 MB (GeForce GTX 460 lub lepsza), 2 GB HDD, Windows XP(SP3)/7/8
s. 67
JESTEM, WIĘC MYŚLĘ
10 powodów, dla których warto czytać filozofów Skoro ten numer „McW” poświęcony jest przede wszystkim książkom, postaram się przekonać Czytelnika, że warto sięgać również po lektury o tematyce filozoficznej – na to, dlaczego warto to czynić, podaję niżej dziesięć krótkich argumentów.
Kamil Majcherek 1. Filozofowie zbudowali fundamenty naszej cywilizacji. To z filozofii wywodzą się wszystkie nauki; to na niej wspierał się – i nadal się wspiera – paradygmat całej intelektualnej działalności człowieka tak w starożytności, jak w średniowieczu i nowożytności. Warto, byśmy – jako dzieci cywilizacji Zachodu – poznali źródła, z których się ona wywodzi. 2. Na filozofii wsparta jest katolicka teologia. Każdy, kto chce na serio poznać teologię Kościoła Katolickiego, musi więc wcześniej zyskać solidną wiedzę o filozofii, która stanowi dla teologii podbudowę i dostarcza jej całego aparatu pojęciowego. Sprawa jest prosta: nie można być dobrym teologiem, nie będąc dobrym filozofem. Albo mniej górnolotnie: nie można na serio zajmować się podstawami katolickiego credo bez wcześniejszego wgłębienia się w zasady
s. 68
3.
4.
5.
6.
chrześcijańskiej (i nie tylko chrześcijańskiej) filozofii. Wszyscy posługujemy się, tak czy inaczej, pewnymi filozoficznymi założeniami w naszym działaniu i myśleniu – lepiej więc czynić to w sposób świadomy, wiedząc, że pewne założenia czynimy i z czym się one wiążą. Filozofia pomaga zrozumieć otaczający nas świat, ponieważ zajmuje się najgłębszymi zasadami rządzącymi całą rzeczywistością. O tym, że tak jest – polecam przekonać się samemu. Filozofia pozwala nam myśleć i wyrażać się w sposób bardziej jasny i precyzyjny. A zdolność czynienia tego jest szczególnie cenna w czasach, które straszliwie ją zaniedbały. Wielu filozofów (jak choćby Augustyn, Nietzsche czy Schopenhauer) to równocześnie całkiem nieźli pisarze – a w związku z tym lektura ich książek jest w stanie dostarczyć czytelnikowi
7.
8. 9.
10.
sporo przyjemności. Filozofia uczy nas myśleć w sposób bardziej głęboki i abstrakcyjny, niż to być może czynimy na co dzień. Nauka filozofii może być całkiem dobrą zabawą (co gwarantuje niżej podpisany)! Filozofia pozwala nam lepiej zrozumieć podstawy, założenia i cele innych nauk, którymi się zajmujemy, a które same są niezdolne do dokonania takiej autorefleksji. Filozofia stymuluje niezależne, niezideologizowane myślenie – tak rzadko spotykane w społeczeństwie masowym. Tym samym pozwala, dzięki spotkaniu z prawdą, poczuć się prawdziwie wolnym.
s. 69
Aneks: grafika z okładki: http://pl.freepik.com/ grafika z artykułów: http://pl.freepik.com/, http://www.flickr.com/ zdjęcia z recenzji: materiały promocyjne dystrybutora zdjęcia do artykułów historycznych: Instytut Pamięci Narodowej zdjęcia do artykuu o Niniwie: http://niniwa.org/galeria/
s. 70