Może coś Więcej, nr 18

Page 1

nr 18 / 2014

1 - 14 września

Rynek wydawniczy s. 1


SPIS TREŚCI

WYDARZENIA I OPINIE 6 8 10

Świnie z PO RAFAŁ GROWIEC

NIE TEMAT OGARNIAM NUMERU 20

Siatkarski Mundial rozpoczętyMATEUSZ NOWAK „Stać nas!” - czy aby na pewno? Wiedźmin od Bagińskiego nadchodzi!

MARIUSZ BACZYŃSKI

TEMAT TEMAT NUMERU NUMERU 22

Self-publishing czyli samo-wydawanie RAFAŁ GROWIEC

RAFAŁ GROWIEC

14

Więc co z tą wodą?

26

KAJETAN GARBELA

Wydawnicze (mniej lub bardziej okiełznane) ekstrawagancje MAJA MROCZKOWSKA

28

Od słowa do zapisu

30

Mole książkowe i łowcy autografów

ANNA KASPRZYK

ANDREA MARX

34

(Nie)Darmowa szkoła

36

Na początku był... pomysł!

TAKA SYTUACJA 16

Najważniejsze, że hajs się zgadza!

ALEKSANDRA BRZEZICKA

MYŚLI NIEKONTROLOWANE 18

Czy małżonkowie powinni uprawiać seks?

MACIEJ PUCZKOWSKI

s. 2

ALEKSANDRA BRZEZICKA

KAMIL DUC


SPIS TREŚCI

RECENZJE

Z ŻYCIA KOŚCIOŁA 40

Tajemnicza dziewczyna z mieczem

56

MATEUSZ NOWAK

KRZYSZTOF RESZKA

44

A-po-co-to na-co-to? Normy liturgiczne RAFAŁ GROWIEC

Stallone z ekipą znowu w akcji

58

Ruben Gallego „Na brzegu”

KAROLINA KOWALCZE

MĘŻCZYZNA W KOŚCIELE 48

Ojcowie fantastyki KRZYSZTOF RESZKA

KULTURA 54

Fatima - czy turystyka religijna wygrywa z Sacrum? MAJA MROCZKOWSKA s. 3


Rynek WSTĘPNIAK

wydawniczy Jak wygląda rynek wydawniczy w Polsce? W jakiej kondycji są nasze rodzime wydawnictwa? Czy warto zainteresować się ofertą małych i raczej nieznanych szerzej oficyn wydawniczych?

Anna Zawalska Na początek nieco liczb. Z danych z roku 2012 wynika, że w Polsce mamy 42 duże wydawnictwa, których roczny przychód sięga 4 milionów euro. Do tego dochodzi ok. 250 średnich wydawnictw, które rocznie wyciągają od 200 tysięcy do 4 milionów euro. Małych wydawnictw, zarabiających poniżej tych 200 tysięcy odnotowano ponad 1500. Do tego dochodzą jeszcze wydawnictwa nieaktywne, które wydają książki okazjonalnie, a ich liczba przekracza 4000. Mając na uwadze, że media z roku na rok wieszczą spadek czytelnictwa w naszym kraju, to te liczby robią wrażenie. Był już numer o książkach. Teraz cofamy się niejako o jeden krok i pod lupę bierzemy wydawnictwa, a także cały rynek wydawniczy. Rozważania

to nie byle jakie i tematycznie bardzo szeroko zakrojone. Gdyby ktoś chciał np. wydać książkę, to w tym numerze może przeczytać o self-publishingu czyli samo-wydawaniu, które ostatnio staje się w naszym kraju coraz modniejsze. Wychodzi na to, że wydanie własnej książki nie jest tak trudne, jak mogłoby się wydawać. Zastanawiamy się również nad tym, jak taka książka powstaje od samego pomysłu po druk i sprzedaż, w jaki sposób rozkładają się zyski ze sprzedaży egzemplarza oraz kto na tym najwięcej zarabia. Pod lupę wzięliśmy również wyprawkę szkolną i to, dlaczego tyle ona kosztuje. Piszemy również o miejscu, gdzie spotykają się z sobą wydawnictwa różnej maści, czytelnicy, autorzy i łowcy autografów. Sprawdziliśmy też co piszczy w

małych i nieznanych wydawnictwach oraz przekonujemy dlaczego warto zainteresować się ich ofertą wydawniczą. W skrócie: rozkładamy rynek wydawniczy na czynniki pierwsze! Gorąco polecam! Redaktor Naczelna Anna Zawalska

Redaktor Naczelna: Anna Zawalska Redakcja: Mariusz Baczyński, Kajetan Garbela, Aleksandra Brzezicka, Krzysztof Reszka, Mateusz Nowak, Anna Żmudzińska, Kamil Duc, Piotr Zemełka, Robert Jankowiak, Karolina Kowalcze, Anna Kasprzyk, Tomasz Markiewka, Wojciech Greń, Agnieszka Bar, Maciej Puczkowski, Kamil Majcherek, Sara Nałęcz-Nieniewska, Maria Nejma-Ślęczka, Wojciech Urban, Konstancja Nałęcz-Nieniewska, Anna Bonio, Jan Barański, Maja Mroczkowska, Michał Musiał, Marek Nawrot, Małgorzata Różecka, Danuta Cebula, Rafał Growiec, Beata Krzywda, Dominik Cwikła Korekta: Andrea Marx Współpracownicy: ks. Tomasz Maniura OMI, ks. Mirosław Maliński Reklama i promocja: Mariusz Baczyński, Kajetan Garbela, Beata Bajak Strona internetowa: Damian Baczyński Adres e-mail: mozecoswiecej@gmail.com

s. 4


s. 5


WYDARZENIA I OPINIE

Świnie z PO

Wybory coraz bliżej, afera goni aferę, sondaże pocieszają co najwyżej tym, że partia nie traci już tak szybko... Co robić? Platforma Obywatelska poszła na skróty i zamiast przedstawić sensowny program naprawczy czy pokajać się za grzechy kolejnych ministrów, zdecydowała się na atak.

Rafał Growiec BO LICZY SIĘ MIŁOŚĆ, KATOFASZYSTO! Do różnych memów i obrazków ukazujących niechęć do polityków zdążyliśmy przywyknąć. Teraz jednak mamy do czynienia z sytuacją dość kuriozalną. Obrazek dość niskiej jakości merytorycznej czy humorystycznej, za to wręcz ociekający jadem, znalazł się na oficjalnym profilu jednej z największych partii w Polsce. Partii rządzącej krajem. Partii mającej być rzekomo przeciwwagą dla zamordyzmu i nienawiści IV RP. Cóż tam widzimy? Widzimy polityków Prawa i Sprawiedliwości ukazanych jako „przypadkowych i szalonych”, a do ich portretów dobrano „stanowiska” typu: „minister zemsty narodowej” czy „minister homofobii i walki z gender”. Miało to najwyraźniej budować atmosferę grozy i wymusić na wyborcach przyznanie, że objęcie przez PiS władzy jest równoznaczne z przemienieniem Polski w kraj radykałów katolickich opętanych żądzą zemsty za Smoleńsk. Jednym słowem: PiS nie może

s. 6

“W III rozdziale

„Folwarku zwierzęcego” jedna ze świń tłumaczyła zwierzętom, dlaczego jej gatunek cieszy się przywilejami w folwarku, gdzie wszystkie czworonożne stworzenia miałyby być równe. dostać w swoje brudne, katofaszystowskie łapy sterów rządu. Innymi słowy: rządzić musi dalej Platforma i Donald Tusk. Innymi słowy: należy wybaczyć rządowi wszystko, gdyż wszystko jest lepsze od IV RP. Czyli nic nowego. „KROWIN” CZYLI BYK NA BYKU Grafika jest pełna faktów faktycznych znanych tylko jej twórcom. Jarosław Kaczyński już dawno wykluczył koalicję z Korwin-Mikkem, a jednak ten drugi znalazł się wśród domniemanych wiceministrów. Także prof. Chazan nie zgłaszał chęci brania udziału w polityce, a na gra-

fice miałby być ministrem zdrowia katolickiego i ścigania in vitro. Wykorzystano ich jednak jako element potwornej układanki, dowodzącej zbrodni, jakich ma się dopuścić PiS, gdy odda mu się władzę. Nie ważne, czy to realne zagrożenie. Ważne, żeby wyborcy zagłosowali, jak należy. Potem benzyna może być i po 7 złotych. Autor grafiki także popełnił błąd w nazwisku lidera Kongresu Nowej Prawicy – zrobił z niego Krowina-Mikkego. Przy tym poziomie merytorycznym obrazka trudno, by była to pomyłka. Także dobór „ministerstw” zdaje się nie bez znaczenia. W sytuacji, gdy Radosław Sikorski wykopuje polską dyplomację na margines procesu pokojowego na Ukrainie, trzeba postraszyć wojną macierewiczowsko-rosyjską. Zestrzelenie MH-17 i śledztwo po nim dowodzi, że postępowanie polskiego rządu ws. Smoleńska było nieudolne? Ale przecież drążenie tematu byłoby tylko aktem zemsty i psuciem stosunków z Rosją! Rząd łyka jak leci wszelkie postępowe dyrektywy z Brukseli? Ale przecież jedyną alter-


WYDARZENIA I OPINIE

natywą jest homofobia Pawłowicz! Po raz kolejny rząd nie mogąc się pochwalić niczym dość spektakularnym, chce ratować naród przed opozycją. Tym razem jednak wali na oślep, nie przejmując się tym, czy nie zrazi swoich własnych wyborców. POGROBOWCE WYMIERAJĄCEJ WATAHY? Skąd taki nagły atak? Po części jest to odpowiedź na kampanię PiS-u „By żyło się lepiej... sitwie”. O ile jednak partia Kaczyńskiego po prostu bezlitośnie wykorzystuje wpadki i ujawnione przekręty Platformy, o tyle obrazek PO stosuje złośliwe przekłamania. Do głosu po stronie rządzącej doszły osoby daleko wykraczające poza standardową retorykę straszenia PiS-em. Skąd się wzięły? Kiedy powstawał Ruch Poparcia Palikota wielu sądziło, że to tylko wybieg taktyczny, odciążenie głównego nurtu Platformy. Za posłem z Biłgoraja mieli pójść ci zbyt ostrzy, którym pasowała wojenna retoryka i populistyczne happeningi. Teraz jednak Twój Ruch notuje wyniki na poziomie dwóch-trzech procent, a jego klub parlamentarny się wykrusza. Część jego zwolenników mogła wrócić do Platformy, widząc, że jako jedyna partia o lewicującym programie (in

vitro, związki partnerskie) ma szansę rządzić. Czy za wojenną retorykę odpowiadają po części młodzi-nawróceni z Palikota? Należy pamiętać, że nawet jeśli po powstaniu RPP Platforma obrała łagodniejszy kurs, to wciąż pozostawali w niej tacy posłowie jak Stefan Niesiołowski. Także i ich sposób retoryki mógł się odbić na młodym, facebookowym aktywie. Nie bez znaczenia są też topniejące poparcie i spora grupa niezdecydowanych. Platforma z jednej strony musi zatrzymać ucieczkę swoich wyborców, młodych, wykształconych z wielkich miast; z drugiej – przekonać do siebie tych, którzy nie wiedzą, na kogo zagłosować. Stąd uderzenie w stronę lewej strony sceny politycznej, osieroconej przez dogorywający Twój Ruch i zrażonej targami SLD z Palikotem. To dla tych dwóch grup idzie w eter przekaz: Platforma nie jest homofobiczna, popiera in vitro i nie przejmuje się Smoleńskiem. Jeśli już nie zagłosują na Tuska, to niech chociaż nie głosują na Kaczyńskiego. Zwykle straszenie PiS-em świetnie zdawało egzamin – siedem lat u władzy to świetny wynik w młodej polskiej demokracji. Jak będzie teraz, skoro nawet wyborcom Tuska się to przejadło?

ŚWINIE Z PO „To dla waszego dobra pijemy mleko i jemy jabłka. Czy wiecie, co by było, gdybyśmy zaniedbali obowiązki? Wróciłby Jones! Tak, wróciłby Jones...”. Tak w III rozdziale „Folwarku zwierzęcego” jedna ze świń tłumaczyła zwierzętom, dlaczego jej gatunek cieszy się przywilejami w folwarku, gdzie wszystkie czworonożne stworzenia miałyby być równe. Z czasem jednak lista zasad życia na gospodarstwie modyfikowała się nieznacznie, aż w końcu świnie stanęły na dwie nogi, założyły ubrania i zaprosiły do siebie gospodarzy z sąsiedztwa. Podczas kłótni przy kartach nie wiadomo już było, kto jest wieprz, a kto – człowiek. Do tego momentu doszliśmy. Platforma tak długo straszyła PiS -em, że przejęła niemal wszystkie te jego cechy, które krytykowała, w czasie gdy sama była w opozycji. W walce o wyborcę poziomem mitomanii bije na głowę Macierewicza, populizmem – Leppera, ideologizowaniem edukacji – Giertycha. Aż strach pytać, do kogo odnoszą się słowa, którymi admini profilu PO skomentowali swoje dziwne lęki: „zemsta, wojna, nienawiść”... 

s. 7


WYDARZENIA I OPINIE

Siatkarski Mundial

rozpoczęty Dwadzieścia cztery najlepsze drużyny na świecie przyjechały do Polski, by przez najbliższe trzy tygodnie walczyć o najważniejsze siatkarskie trofeum. Tytułu broni Brazylia, jednak lista kandydatów chcących zdetronizować mistrzów jest bardzo długa. My, jako gospodarze, liczymy oczywiście na medal reprezentantów Polski, którzy dodatkowo rozpalili nasze nadzieje wygrywając w meczu otwarcia na Stadionie Narodowym w Warszawie, z zawsze mocnymi Serbami, aż 3:0. O takim początku właśnie marzyliśmy.

Mateusz Nowak

P

rzed rozpoczęciem mistrzostw wielu kibiców bardziej niż samym sportem żyło wszystkimi kontrowersjami, które się pojawiły na przestrzeni ostatnich kilku tygodni. Po pierwsze telewizja Polsat zakodowała transmisję. Wszędzie na świecie mecze będą pokazywane za darmo, a tymczasem w kraju organizującym mundial, trzeba sobie dostęp do transmisji wykupić. I to za niemałą cenę. Wielkodusznie wszyscy klienci Cyfrowego Polsatu dostęp do mistrzostw mają za darmo. Cała reszta ma po prostu pecha i musi wyłożyć sto złotych, żeby móc dopingować naszych reprezentantów. Jest to kpina i po ogłoszeniu tej decyzji w kraju zawrzało. Różne podmioty chciały wpłynąć na Polsat, jednak włodarze stacji pozostali nieugięci, twierdząc, że pokazując mundial w otwartym paśmie, naraziliby się na duże straty. Jest to dla mnie o tyle niezrozumiałe, że Polsat miałby w trakcie meczów Polaków zdecydowanie największą

s. 8

“Po raz kolejny po-

twierdziło się, że w wielu kwestiach to kasa jest najważniejsza i człowiekowi robi się po prostu z tego wszystkiego przykro. Wielu ludziom została odebrana możliwość kibicowania naszym orłom. oglądalność spośród wszystkich stacji telewizyjnych w kraju. A taka szansa już prędko im się nie powtórzy. Po raz kolejny potwierdziło się, że w wielu kwestiach to kasa jest najważniejsza i człowiekowi robi się po prostu z tego wszystkiego przykro. Wielu ludziom została odebrana możliwość kibicowania naszym orłom, bo niestety nie każdego przecież stać na to, by wydać ot tak

dodatkową stówę w miesiącu. Dla wielu będzie to sytuacja nie do przeskoczenia. Jeszcze inni namawiają do bojkotu stacji i przez to też samych mistrzostw. W tym przypadku uważam, że nie jest to jednak o tyle dobra droga, że utraci na tym sport, a nikt nie może nam odebrać prawa do kibicowania reprezentacji Polski. Już więc lepszą metodą jest łączenie się w grupy, spotykanie u znajomych, w barach, w strefach kibica, wszędzie tam, gdzie jednak jest szansa oglądać zmagania siatkarzy na naszych pięknych, polskich arenach. Drugą informacją, która wstrząsnęła Polską, było ogłoszenie przez Stephane'a Antigi ostatecznego składu kadrowiczów na mundial, a konkretniej brak powołania dla Bartosza Kurka. Największa gwiazda poskiej kadry ostatnich lat nie jedzie na mistrzostwa? Dla wielu kibiców brzmiało to jak zły sen, jak bardzo słaby dowcip, który nie miał prawa ujrzeć światła dziennego. Decyzja Antigi była jednak ostateczna. Od


razu zaczęto krytykować Francuza, wypowiadali się na ten temat byli siatkarze, trenerzy klubowi, a także selekcjonerzy innych reprezentacji. W większości były to oczywiście głosy niedowierzania. Mnie samego ta informacja zszokowała, jeszcze w połączeniu z niepewnością wobec kontuzji Mariusza Wlazłego. Na dwa tygodnie przed mistrzostwami sytuacja wydawała się bardzo nieciekawa. Wlazły jednak na szczęście szybko wrócił do treningów i w meczu z Serbami wyszedł w podstawowym składzie. Kurek jednak do reprezentacji nie wrócił, tym razem spędzi wielki turniej tylko w roli kibica. Decyzja bardzo kontrowersyjna, jednak trener nie podjąłby jej, gdyby nie był pewien swego. Kurek widocznie rzeczywiście prezentował się najsłabiej spośród naszych przyjmujących, choć wydaje się to niemożliwe. Miał jednak za sobą ciężki sezon, nękała go też ostatnio kontuzja pleców, więc wydaje się całkiem prawdopodobne, że nie zdołał się po prostu w pełni przygotować do mundialu. W związku z czym Antiga postawił na tych, którzy prezentowali się w jego oczach lepiej. Czas pokaże czy ta decyzja była prawidłowa. Jak widać ostatnie tygodnie nie były dla nas kibiców łatwe. Zakodowana transmisja, brak Kurka w kadrze, jedynie zwycięstwo z Rosją na koniec Memoriału Wagnera da-

wało nadzieję, że reprezentacja idzie w dobrym kierunku. Chyba jednak mało kto spodziewał się, że w aż tak dobrym. Sobotni mecz był wielkim wydarzeniem, takiego przedsięwzięcia na Stadionie Narodowym jeszcze nie było, ale dzięki doskonałej organizacji marzenie prezesa PZPS Mirosława Przedpełskiego ziściło się. Przy wiwatach ponad sześćdziesięciotysięcznej, najlepszej na świecie publiczności, Polacy wprost zmietli z boiska Serbów. Wygrali w trzech setach, w świetnym stylu, a ich dominacja ani na moment nie została zachwiana, o czym świadczy choćby fakt, że Serbowie w żadnym secie nie zdobyli nawet dwudziestu punktów. To w siatkówce na takim poziomie zdarza się raczej rzadko, zwłaszcza, że goście z Bałkanów to przecież jedni z pretendentów do medali. Taki początek pozwala nam patrzeć w przyszłość z wielkim optymizmem. Jeżeli Mika, Winiarski i Zatorski będą nadal tak przyjmować zagrywki przeciwników jak robili to w meczu inauguracyjnym, to jestem naprawdę spokojny o dobry wynik polskich siatkarzy, bo widać, że są do tego turnieju świetnie przygotowani i oby tylko grali tak dalej. Kto jednak może naszym chłopakom najbardziej zagrozić? Oczywiście jest Brazylia, mimo problemów w ostatnim czasie, udało im się jednak wywalczyć drugie miejsce na

Lidze Światowej. Głównym faworytem pozostaje jednak chyba Rosja, która poza tegoroczną LŚ, wygrywała w ostatnich latach wszystko jak leci. Liczyć się pewnie będą też Niemcy i Bułgarzy, obie ekipy są zawsze groźne i dla nas nie do końca wygodne. Na tych rywali jednak możemy wpaść dopiero w końcowej fazie zmagań. Wcześniej przyjdzie nam się mierzyć jeszcze z coraz lepiej grającymi Argentyńczykami i nieobliczalnymi Australijczykami. Te ekipy jednak wydają się nie być kandydatami do medali. To grupa D, z którą połączymy się w następnej fazie, przyprawia o zawrót głowy. Grają w niej Włosi, Amerykanie, Irańczycy, Francuzi i Belgowie. Pierwsze trzy ekipy były w czołowej czwórce tegorocznej LŚ. Francuzi zawsze mają wielkie aspiracje, a Belgowie są powszechnie uważani za drużynę, którą stać na sprawienie niespodzianki. Wszystkie wymienione przeze mnie ekipy mają realne szanse na medale, komplety jednak są tylko trzy i będzie piekielnie trudno wywalczyć choćby najmniej wartościowy z nich. Rywale są mocni, jednak nasi pokazali w meczu z Serbią, że nikogo się nie boją i weszli w turniej fantastycznie, dzięki temu wierzę, że za już mniej niż trzy tygodnie powalczą w katowickim spodku o złoto siatkarskiego mundialu w Polsce. 

s. 9


WYDARZENIA I OPINIE

„Stać nas!”

– czy aby na pewno? Prezes Rady Ministrów w wygłoszonym w środę przemówieniu złożył kolejne obietnice mające na celu stabilizację sytuacji ekonomicznej wśród

Polaków, zwłaszcza emerytów i rencistów, a także nakierowane na przeciwdziałanie kryzysowi demograficznemu. W sejmowym wystąpieniu premiera nie sposób nie dostrzec jednak działań zmierzających do zapewnienia sukcesu wyborczego i poprawy notowań koalicji rządzącej. Mateusz Ponikwia

N

ie od dziś wiadomo, że zbliżające się wybory samorządowe napawają niektórych polityków licznymi obawami. Napiętą sytuację można wyczuć także w obozie rządzących. Platforma Obywatelska w ostatnich sondażach nie może pochwalić się rewelacyjnymi rezultatami. Widmo ewentualnej porażki w listopadowych wyborach znalazło odzwierciedlenie w pracach nad przyszłorocznym budżetem. Inicjując prace nad dochodami i wydatkami na najbliższy rok premier zapowiedział, że plan finansowy będzie jeszcze korzystniejszy dla szarego Kowalskiego. DLA RODZINY Przedstawiając rozwiązania o charakterze prorodzinnym i zachęcające do prokreacji i posiadania większej liczby dzieci Donald Tusk zapowiedział wprowadzenie całkowitej ulgi na dziecko. W praktyce oznacza to, że jeżeli odliczenie od podatku, przysługujące danej rodzinie, będzie przekraczać wartość należnego zobowiązania podatkowego, nadwyżka będzie zwracana przez

s. 10

“Powakacyjne wy-

stąpienie Prezesa Rady Ministrów można zakwalifikować jako swoistą mowę wiecową nastawioną z jednej strony na zwarcie szeregów partyjnych przed listopadowymi wyborami, z drugiej na przekonanie wyborców, że to Platforma Obywatelska jest najlepszym możliwym rozwiązaniem i gwarantem dobrobytu. fiskusa. Do tej pory bowiem maksymalna wartość ulgi, jaką podatnik mógł odliczyć, nie przekraczała kwoty podatku. Zatem z punktu widzenia rodzin najuboższych, których roczny dochód jest niewielki, a co za tym idzie

odprowadzany podatek dochodowy także, jest to rozwiązanie korzystne. Według wyliczeń premiera modelowa rodzina z trójką dzieci, w której jedyny żywiciel rodziny zarabia 1700 złotych może liczyć na zwrot sięgający 4200 złotych. Taka rodzina dotychczas mogła jedynie skorzystać z odliczenia od podatku w wysokości około 400 złotych. Innym ułatwieniem dla rodzin wielodzietnych ma być zwiększenie wymiaru ulgi na trzecie i kolejne dziecko. W stosunku do stanu obecnego został zapowiedziany jej wzrost o 20%. Według szefa rządu oznaczać to będzie, że ulga na trzecie dziecko wzrośnie z 1668 złotych do 2000 złotych, zaś na czwarte i kolejne dziecko wzrośnie z 2224 złotych do 2700 złotych. W zasadzie takie rozwiązania należy uznać za korzystne. Jednakże z całą pewnością nie można nazwać ich kompleksowymi. Z odliczenia od podatku mogą skorzystać jedynie osoby podlegające opodatkowaniu podatkiem dochodowym od osób fizycznych. Warto zauważyć, że z takiego odliczenia nie mogą więc skorzystać rolnicy pod-


legający opodatkowaniu podatkiem rolnym czy mali przedsiębiorcy opodatkowani na zasadzie ryczałtowej, a także osoby bezrobotne pobierające i utrzymujące się jedynie z zasiłków. DLA EMERYTÓW I RENCISTÓW Emeryci i renciści także zostali dostrzeżeni przez rząd. Przedstawiając kwestie waloryzacji, premier zapowiedział, że przyszłoroczny wzrost świadczeń będzie nie niższy niż 36 złotych brutto. Po odliczeniu podatku, każdy uprawniony dostanie świadczenie wyższe o niecałe 30 złotych. Zdaniem rządzących dotychczasowy sposób waloryzacji mógłby okazać się niesprawiedliwy i niekorzystny zwłaszcza dla najbiedniejszych. Waloryzacja jest bowiem uwarunkowana wskaźnikiem inflacji. Obecnie jest on w Polsce na bardzo niskim poziomie, co implikuje niski próg wzrostu wypłat w przyszłym roku. Według rządowych wyliczeń średnia podwyżka emerytur wyliczona według tradycyjnej, proporcjonalnej metody wynosiłaby jedynie kilkanaście złotych. Takie rozwiązanie z pozoru korzystne dla pobierających świadczenia emerytalne nie do końca spełnia

oczekiwania społeczne. Nawet po przeprowadzeniu podwyżki najniższa wypłata nie przekroczy tysiąca złotych. Oczywistym jest, że życie codzienne wymaga ponoszenia nakładów finansowych, często niemałych. Sporo ekonomistów podnosi, że prezentowane rozwiązanie nie jest wystarczające. Wielu z nich postuluje, aby nie zmieniać proporcjonalnego sposobu podnoszenia emerytur, a obok takiego zabiegu matematycznego, osobom mającym najmniejsze dochody przyznać dodatkowe jednorazowe świadczenie emerytalne tzw. trzynastą wypłatę emerytury. DLA SAMORZĄDÓW Istotnym elementem okazało się poruszenie przez premiera kwestii dotacji dla samorządów. Jego zdaniem każde województwo może liczyć na ponad 20 miliardów złotych z funduszy europejskich. Wynegocjowana na lata 2014 – 2020 kwota z nowej perspektywy budżetu europejskiego opiewa bowiem na 400 miliardów złotych. Hojność premiera stoi jednak w sprzeczności ze słowami Elżbiety Bieńkowskiej, wicepremier i Minister Rozwoju Regionalnego, która zaplanowała na

Regionalne Programy Operacyjne dla samorządów 120 miliardów złotych. Zaś pozostałe środki pójdą na realizację programów sektorowych zarządzanych przez poszczególnych ministrów. DLA WOJSKA Nowe otwarcie dało także okazję i możliwość do zamanifestowania wsparcia Ukrainy w konflikcie z Rosją. Prezes Rady Ministrów powiedział, że może ona liczyć na pomoc Polski, która jednak nie powinna narazić na szwank naszego bezpieczeństwa. Działając w trosce o zapewnienie i zagwarantowanie ładu i bezpieczeństwa Polski dofinansowanie dla resortu obrony w przyszłym roku będzie na takim samym poziomie procentowym jak obecnie – 2% PKB. Jednak w wymiarze kwotowym będzie miało ono wyższą wartość niż w tym roku, z uwagi na wzrost wartości Produktu Krajowego Brutto. DLA PLATFORMY(?) Analizując wystąpienie premiera można dojść do kilku wniosków. Z całą pewnością nikogo nie zaskakuje fakt, że po raz kolejny społeczeństwo jest karmione nowymi obietnicami.

s. 11


Każdy polityk wkraczając w rywalizację wyborczą i przedstawiając własny program chce nakłonić elektorat do oddania swojego głosu na jego ugrupowanie. Powakacyjne wystąpienie Prezesa Rady Ministrów można zakwalifikować jako swoistą mowę wiecową nastawioną z jednej strony na zwarcie szeregów partyjnych przed listopadowymi wyborami, z drugiej na przekonanie wyborców, że to Platforma Obywatelska jest najlepszym możliwym rozwiązaniem i gwarantem dobrobytu. Nasuwa się także spostrzeżenie, ze sejmowe wystąpienie miało na celu odwrócenie uwagi i w pewien sposób przeniesienie środka ciężkości. Afera taśmowa, żywo omawiana w mediach w ostatnim czasie, w wystąpieniu Donalda Tuska została zmarginalizowana i skwitowana jednym zdaniem. Z wypowiedzi premiera wynika, że to Bartłomiej Sienkiewicz, Minister Spraw We-

s. 12

wnętrznych przedstawi dokładne informacje dotyczące tej sprawy i dopiero wówczas zostaną wyciągnięte ewentualne konsekwencje. Premier ponadto zaznaczył, że planowane dodatkowe wydatki na emerytury i politykę prorodzinną pokryte zostaną z niewielkiej nadwyżki budżetowej i podkreślił, że polskie państwo stać na poniesienie takich obciążeń finansowych. Przekonywał także, że celem rządu jest poprawa warunków bytowych najuboższych, o ile jest to tylko możliwe do zrealizowania. Ekonomiści zgodnie twierdzą, że powyższe inicjatywy mają charakter polityczny, a rzeczona nadwyżka budżetowa to swego rodzaju zaplanowany zapas pieniędzy, który ma posłużyć głownie poprawie nastrojów społecznych. W dalszym ciągu potrzeba kompleksowego podjęcia inicjatyw mających pomóc najbiedniejszym, emerytom i rencistom, rodzinom

wielodzietnym, osobom młodym, bezrobotnym. Niestety nie brakuje problemów ekonomicznych wśród Polaków. Dla przeciętnego obywatela istotne jest, aby prezentowane i wdrażane rozwiązania niosły za sobą realną pomoc w zmaganiu się z problemami dnia codziennego, a nie jedynie wirtualne obietnice, które mają na celu zapewnienie kolejnego sukcesu wyborczego. 


s. 13


WYDARZENIA I OPINIE

Wiedźmin od Bagińskiego nadchodzi! Firma Platige Films potwierdziła w ostatnich dniach, że ma zamiar wyprodukować pełnometrażowy film o Wiedźminie Geralcie z Rivii. Co ciekawe, nie ma to być – jak wieść gminna niosła – animacja komputerowa, ale film tradycyjny fabularny z aktorami.

Kajetan Garbela Reżyserem obrazu ma być Tomasz Bagiński, znany powszechnie z nominacji do Oscara za krótkometrażową Katedrę, a także autor genialnych krótkometrażowych animacji komputerowych do gier Wiedźmin, Wiedźmin II: Zabójcy królów oraz nadchodzącego Wiedźmina III: Dziki Gon. Potwierdzenie tego faktu znalazło się również na oficjalnej stronie internetowej Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, gdzie wśród wniosków do Programu Operacyjnego „Produkcja filmowa” pod numerem 14296/2014 na liście znalazł się „Wiedźmin”. Początkowo sam Bagiński nie chciał zdradzać niczego na temat swojego przedsięwzięcia, stacji TVN24 powiedział tylko: Film jest w fazie developmentu. Na tę chwilę nie udzielam więcej informacji. Trzeba poczekać do końca roku. Jednak wytwórnia w oficjalnym komunikacie, rozwiewającym wszelkie wątpliwości, od jakiegoś czasu narastające wśród fanów, ogłosiła, że ma to być jednak film aktorski: Rozpoczęliśmy przygotowania do produkcji pełnometrażowego aktorskiego filmu fabularnego Wiedźmin, za który odpowiedzialny będzie Tomek Bagiński i ekipa Platige Films.

s. 14

“ Bagiński to jednak

Bagiński – solidna firma, uznany w świecie twórca, co prawda znany przede wszystkim z grafiki komputerowej (poza wspomnianą już Katedr stworzył m. in. emitowaną na całym świecie filmową zapowiedź tegorocznych zimowych igrzysk olimpijskich w Soczi), ale śmiem twierdzić, że również z filmem aktorskim sobie poradzi. Scenariusz powstanie w oparciu o prozę Andrzeja Sapkowskiego. Projekt jest obecnie w fazie developmentu. Już w momencie ukazania się w księgarniach dwóch pierwszych tomów opowiadań o wiedźminie wiadomym było, że przygody Geralta z Rivii, zawodowego zabójcy potworów, nieustraszonego i doskonałego wojow-

nika, lekko cynicznego i sarkastycznego, ale za to honorowego i skłonnego do filozofowania (w dobrym tego słowa znaczeniu) zasługują na realizację filmową. W 2001 roku stworzył takową Marek Brodzki – rozrósł się on później na kilkunastoodcinkowy serial - jednak fani nie zostawili na nich suchej nitki. Niby aktorzy dobrzy i źle nie zagrali – szczególnie Michał Żebrowski jako Geralt był całkiem znośny, dobra muzyka Grzegorza Ciechowskiego też zrobiła swoje, jakiś tam klimat był, za to reżyser wraz ze scenarzystą oraz specjalistami od scenografii, kostiumów i efektów dali ciała na całej linii. Nie ma się tutaj za bardzo o czym rozpisywać – kto widział, ten wie. I nie ma nawet co usprawiedliwiać, że jak na przełom tysiącleci, poziom film jest całkiem ok. – nie jest ok. Bardzo słabe efekty specjalne, rodem z epoki wczesnej grafiki komputerowej, gumowy smok, postacie całkowicie odbiegające wyglądem od tych z książki, w skrajnym przypadku nawet stworzenie z dwóch bohaterów jednego, całkiem nowego (Gwidon-Falwick, którego próżno szukać u Sapkowskiego). Miała być nowa jakoś w polskiej kinemato-


WYDARZENIA I OPINIE

grafii, miał być pierwszy polski poważny film fantasy – wyszło słabo. Bagiński to jednak Bagiński – solidna firma, uznany w świecie twórca, co prawda znany przede wszystkim z grafiki komputerowej (poza wspomnianą już Katedr stworzył m. in. emitowaną na całym świecie filmową zapowiedź tegorocznych zimowych igrzysk olimpijskich w Soczi), ale śmiem twierdzić, że również z filmem aktorskim sobie poradzi. Jeśli będzie to odpowiednio rozwinięta historia w stylu intra czy outra do gier o wiedźminie, to jestem tym bardziej spokojny – są one naprawdę dobre i mimo bardzo krótkiego czasu trwania, nie kuleją fabularnie. Kto nie widział, niech wpisze w youtube choćby „wiedźmin intro” i poogląda – nie powinien być zawiedziony. Jeśli wiec Bagiński będzie chciał stworzyć swój film w podobnej manierze – abstrahując już od tego, że to grafiki – to czekam z tym większą niecierpliwością. Losy Geralta z Rivii od dłuższego czasu są prawdziwą bombą – najpierw literacką, a od kilku lat również na rynku gier. Są dowodem na to,

że Polak potrafi – nie musimy wcale wstydzić się, myśląc o wielkich tuzach fantastyki, takich jak Tolkien czy Lewis. Opowiadania oraz saga o wiedźminie wcale nie odstają poziomem od ich twórczości. Może są troszkę inne, może nie są przeznaczone dla tego samego przedziału wiekowego (przekleństwa, brutalność, miej lub bardziej oczywiste odwołania do seksualności u Sapkowskiego, czyli tematy raczej nieodpowiednie dla młodszych czytelników), ale poziom literacki reprezentują naprawdę wysoki. Do tego znajdziemy w nich także problemy czysto ludzkie, nie obce każdemu z nas – problem istnienia mniejszego i większego zła, poświęcenia w imię wyższej idei, poszukiwania sensu życia, przeznaczenia oraz kierowania własnym losem, odpowiedzialności, miłości… Mam wielką nadzieję, że to nie umknie Bagińskiemu i zobaczymy również niektóre z tych problemów na ekranie, obok np. dobrze przygotowanych scen walki, wspaniałych kostiumów, scenografii czy plenerów. A gdyby jeszcze pokusił się on o zdradzenie niektórych faktów z historii

wiedźmińskiego uniwersum – która według mnie tak w opowiadaniach, jak i sadze została potraktowana przez Sapkowskiego trochę po macoszemu – to czekałby nas prawdziwie epicki i monumentalny film, kamień milowy wyznaczający nowe trendy w polskiej kinematografii. A może i Hollywood zainteresowałoby się Geraltem z Rivii i postanowiło opowiedzieć jego historię światu? Miejmy nadzieję, że kiedyś to nastąpi. Wiedźmin i jego przygody na pewno nie odstają od Froda, Jacka Sparrowa, Batmana czy Indiany Jonesa. A może z czasem doczekamy się ekranizacji kolejnych dzieł polskiej fantastyki? Prace Pilipiuka, Ćwieka, Dukaja czy choćby Trylogia husycka Sapkowskiego na takie coś czekają i na pewno zasługują… 

s. 15


TAKA SYTUACJA

Najważniejsze,

że hajs się zgadza Aleksandra Brzezicka

O

Jedni mówią, że to dobry i błyskotliwy pomysł na to, jak zainteresować problemem i włączyć biernych do działania, inni – że bez sensu, słabe i w ogóle. Początkowo zarezerwowany dla ludzi znanych, raczej bogatych i szeroko pojętych celebrytów, w krótkim czasie swoim zasięgiem objął rzesze użytkowników wielu portali społecznościowych. Ice Bucket Challenge, bo o nim mowa, to dla niektórych „głupia, fejsbukowa moda”, dla innych – dobra zabawa, dla niewielu – temat, w którym nie ma się określonego zdania.

blewają się wszyscy - Bill Gates, George Bush, Justin Bieber, Robert Lewandowski czy Anna Wintour. Krótko mówiąc – politycy, przedstawiciele świata mody, filmu i mediów (znani i bogaci). Oblewa się też Wojtek – mój kolega z podstawówki – i co piętnasty na moim fejsbuku. Gates sam projektuje metalową konstrukcję, z której zostanie oblany, biedniejsi i mniej znani – Wojtek, Anka, Kamil i im podobni – zadowalają się plastikowymi miskami na pranie i wiaderkami po wieloowocowej marmoladzie. Kubeł zimnej wody z lodem ma zwrócić uwagę społeczności przebywającej w wirtualnym świecie na chorobę oznaczoną skrótem ALS, czyli stwardnienie zanikowe boczne (schorzenie to rozpoczyna się niedowładem mięśni, a kończy zwykle całkowitym paraliżem i śmiercią w wyniku zatrzymania pracy mięśni oddechowych.) Inicjatywa ta – zwana częściej zabawą – poprzez nomi-

s. 16

“Pozwólcie, że roz-

broję bombę od razu. Minusy? Nie znajduję. Marnowanie wody? Proszę cię. Chcąc okazać troskę o Matkę Ziemię, należałoby zmienić nasz wygodnicki styl życia, a nie kruszyć kopii na forach internetowych o pięć litrów kranówy wykorzystanej do IBC. nowanie kolejnych osób do podjęcia wyzwania, ma charakter zbliżony do tradycyjnego łańcuszka. Oblewam się wodą (lub proszę kogoś, by to zrobił), wszystko rejestruję na kamerze, wyznaczam trzy kolejne osoby

a jednocześnie proszę o finansowe wsparcie fundacji, która pomaga chorym z ALS. Proste? Uzasadnione? Nakierowane na szczytny cel? Tak, ale tylko do momentu, kiedy głos oddać hejterom. „W Afryce co 20 sekund umiera z pragnienia dziecko”, „Ja pomagam ale nie mam potrzeby afiszować się z tym” i tym podobne. Jak każde działanie, tak i IBC zbiera żniwo tych nieprzekonanych. Faktycznie – kiedy oglądam splash Rafalali (jeśli wierzyć Internetom – „kobieta z penisem”, „najbardziej znana w Polsce osoba transseksualna”) odczuwam potrzebę wsparcia jej leczenia psychiatrycznego. Z przymrużeniem oka potraktować jednak potrafię filmiki zamieszczane – głównie przez nastoletnie dziewczyny - dla fejsbukowej mody, bez wyraźnego związku z akcją niesienia pomocy ludziom z ALS. Od zawsze małpujemy, używamy słów, których znaczenia nie znamy, . . . krótko mówiąc – wszystko zgadza się i tym razem. Dlaczego


TAKA SYTUACJA

zatem splash budzi takie kontrowersje? Rozpatrzmy plusy i minusy Ice Bucket Challenge. Pozwólcie, że rozbroję bombę od razu. Minusy? Nie znajduję. Marnowanie wody? Proszę cię. Chcąc okazać troskę o Matkę Ziemię, należałoby zmienić nasz wygodnicki styl życia, a nie kruszyć kopii na forach internetowych o pięć litrów kranówy wykorzystanej do IBC. Plusy? Akcja okazała się strzałem w dziesiątkę, jeśli chodzi o pozyskiwanie fundu-

szy na pomoc do walki z tą przykrą chorobą. Nie obchodzi mnie, czy znani i bogaci wpłacają pieniądze dla sławy i prestiżu czy z autentycznej potrzeby. Liczy się – parafrazując jednego z internautów – że hajs (i to spory) się zgadza. Ponadto nie ma chyba osoby na Facebooku, która nie potrafiłaby scharakteryzować tej przykrej ale raczej nieznanej choroby ukrywającej się po skrótem ALS. Rozprzestrzenienie się tej wiedzy nie pomaga bezpośrednio chorym,

ale na pewno sygnalizuje problem i w jakiś sposób na niego uwrażliwia. A to już dużo. Dlatego odpuść sobie Strażniku Fejsbuka tropienie tych, co zamieścili filmik a pieniędzy nie przesłali i nie licz tak skrupulatnie, ile arów Afryki można by zrosić, gdyby nie Ice Bucket Challenge. 

s. 17


MYŚLI NIEKONTROLOWANE

Czy

małżonkowie

powinni uprawiać seks?

Maciej Puczkowski

C

Zacznijmy od tego, że małżonkowie nie uprawiają seksu. W każdym razie nie powinni. Podobno seksu w ogóle się nie uprawia, natomiast można uprawiać chociażby ziemniaki. Cóż, nie wydaje się to żadną alternatywą i nie sposób doszukać się tu trafnej analogii. Zdaje się na pierwszy rzut oka, że “uprawianie seksu” jest jakimś wyrażeniem zastępczym dla… właśnie, dla czego? Uprawiania seksu? Zatem drugi rzut oka pozbawia nas złudzeń. Skoro zaś wiemy, że sam zwrot jest stosunkowo nowy, więc i zjawisko musi być takie.

zym jest koń, każdy widzi, a czym “uprawianie seksu”, każdy wie – podobno. Czy to oznacza, że dawniej ludzie tego nie robili? Czy tylko o tym nie mówili? Czy inaczej nazywali? Jakkolwiek “uprawianie ziemniaków” nie daje nam żadnych analogii, to uprawianie sportu już tak. Jakby nie spojrzeć obie “uprawy” są zjawiskiem stosunkowo nowym, mimo że, jak wiemy, zarówno zawody sportowe, jak i to, co współcześnie nazywamy seksem, jest znane od dawna. Co znaczy uprawiać sport? Rozwijać się fizycznie? Dbać o siebie? Ktoś, kto wykonuje minimum aktywności fizycznej dla prawidłowego funkcjonowania, to jeszcze nie sportowiec. Sportowcem nie można nazwać też kogoś, kto zwyczajnie

s. 18

“Honor jest nie tylko

gwarancją dotrzymania słowa. Człowiek honorowy przestrzega zawsze jakiegoś niepisanego prawa, posiada swój moralny kodeks. Sprawia to, że staje się przewidywalny, co ma swoje mocne i słabe strony.

chce być silny i dba o swoje ciało. Sportowiec to ktoś, kto poświęcił się jakiejś dyscyplinie sportu do tego nawet stopnia, że zredukował część siebie w celu doskonalenia tej dy-

scypliny. Skoczek narciarski będzie wątłej budowy, a zapaśnik sumo daleko na nartach by nie uleciał. Czy można więc mówić o rozwoju fizycznym jako takim? Podobnie rzecz się ma z uprawianiem seksu. Człowiek uprawiający seks to człowiek, który zredukował swoje życie do tego właśnie aspektu. Czyniąc zeń niemalże dyscyplinę sportową. Tak jak w każdej dyscyplinie mamy do czynienia z dopalaczami, odpowiednim stylem życia i szeregiem miar, które mają wyłonić zwycięzcę. Z tym, że w tym przypadku człowiek jest zarówno zawodnikiem, jak i członkiem jury. Nagrodą za zwycięstwo – partner. Zatem zwycięzcami są ci, którzy w swojej wzajemnej ocenie uprawiają seks najlepiej. Ktoś rzekłby: “najlepiej się dopasują”. Tacy już mogą


iść do ołtarza, bo z pewnością do siebie pasują i będą się dogadywać. Czy nie do tego świat próbuje nas przekonać? Tragedia dokonuje się w momencie, kiedy tacy zwycięzcy zawodów seksualnych postanowią wejść w związek małżeński. Dopóki jest to umowa cywilno-prawna, to jeszcze nie jest tak źle – z tego zawsze się można wycofać. Gorzej, jeśli uwierzą, że te seksualne laury czynią ich gotowymi do przyjęcia sakramentu. Człowiek, który pasjonuje się uprawianiem seksu staje się jedynym zawodnikiem w zawodach i nie może zostać zwycięzcą. Gorzej, bo jury też musi oceniać tylko jednego zawodnika. Pojawiają się wątpliwości. Gdyby otworzyć zawody na innych, czy nie pojawiłby się ktoś lepszy? Człowiek podążający za pasją musi spróbować. Poza tym uprawianie seksu z jednym partnerem, to jak bieganie na dystans w starych butach. Zatem uprawianie seksu

po ślubie musi prędzej czy później doprowadzić do rozpadu małżeństwa, którego – umówmy się – tak naprawdę nie było. Oczywiście powyższy wywód jest mocno przerysowany. Łatwo znaleźć prawdziwe małżeństwa, które też mówią o uprawianiu seksu. Cóż, jeśli wchodzisz między wrony, musisz krakać tak jak one. Prawdziwy problem nie leży w tym jak mówimy, tylko jak myślimy. Czym zatem jest to “co się robi po ślubie” jak nie “uprawianiem seksu”? Jest to życie małżeńskie lub jak kto woli współżycie. To, że termin “współżycie” da się łatwo przepisać na “wspólne życie” jest nieprzypadkowe. To, co nazywamy seksem jest czymś tak nierozłącznym z życiem małżeńskim, że stara chrześcijańska kultura nie wynalazła na to innego terminu jak “akt małżeński”. Czyli coś, co jest fizycznym wyrazem małżeństwa. Jest małżeństwem wcielonym w czyn. Namacalnym

świadkiem jego istnienia. Jest to istotnie różne od uprawiania seksu. Jednym z największych kłamstw dotyczących małżeństwa jest to, że ludzie muszą się dopasować seksualnie przed ślubem. Powyższy artykuł miał na celu odwrócić to myślenie i wykazać, że ten właśnie sposób myślenia jest jedną z poważniejszych przyczyn ropadu małżeństw. Wpycha nas w niebezpieczna pułapkę. To co w istocie swojej jest urzeczywistnieniem jedności dwojga ludzi, staje się testem mającym odpowiedzieć na pytanie, czy w taką jedność można wejść. To, co jest nierozerwalną częścią małżeństwa, zaczyna występować w odosobnieniu od niego. Efekt jest taki, że małżeństwo zostaje pozbawione sposobu wcielenia i traci sens, a jego akt spłyca się na tyle, że można go sprowadzić do dyscypliny sportowej. Ponieważ zaś występuje poza małżeństwem, musi mieć osobną od niego nazwę: seks.

s. 19


NIE OGA

NA MARGINESIE

Więc co z tą w

Tekst ten rodził się w niezwykłych okolicznościach, w momentach niemal kluczowych dla mojego życia. Wiele rzeczy w nim zawartych to efekt wielogodzinnej debaty z samym sobą na tematy podniosłe i rangi co najmniej krajowej. Tak, to chciałbym o tych wypocinach powiedzieć. Niestety prawda jest bardzo smutna i bolesna. Zacząłem całość pisać równo dobę temu, jednak mózg tak wyprany miałem Tuskiem i Putinem, że aż żal było mi poruszać tych niewdzięcznych wątków, bo musiałbym zacząć i skończyć na nich. Na całe szczęście wiele godzin oczekiwania nie poszło na marne, więc trochę zmęczony, nie do końca umyty i popijający totalnie wyziębioną herbatę tak na marginesie chciałbym dodać, że… …w ostatnim czasie spędziłem bardzo dużo czasu w domu. Od razu zaznaczam, dużo jak na mnie. Nie było mnie w rodzinnych stronach już grubo ponad miesiąc, a i tak podczas zeszłych wizyt mama z tatą siostrą i psem „cieszyli” się moją obecnością w najlepszym wypadku dwa dni. A tym razem nie dość że w domu byłem ponad tydzień to jeszcze wciąż trwały wakacje, więc z definicji miałem mnóstwo czasu na nicnierobienie. Nie wiem co złego podkusiło mnie na oglądanie obrad sejmowych. Po którejś dłuższej godzinie słuchania tych bredni jeden fakt mogę stwierdzić ponad wszelką wątpliwości. Polscy ministrowie zostali wybierani wg klucza, który preferuje nieporadność mównicową. Ich wystąpienia są równie ciekawe, co urywki konferencji dotyczącej wywozu nieczystości stałych z zachodniej Warszawy. Były premier na takim tle wypada wręcz zachwycająco. Jakby nie słuchać tego „co”, tylko pozostać na „jak” to jego biadolenie stanie się niesłychanie wręcz atrakcyjne…

...ponadto chciałem zauważyć, że...

…spieszcie się słuchać premiera, albowiem odchodzi! Nie będę mówić, że udało mu się zdobyć ciepły stołeczek, który tak naprawdę jest bardziej prestiżowy dla właściciela dwupośladkowej części ciała na nim spoczywającej, niż dla Polski, ale mniejsza o to. Skupmy się na tym, że to już ostatnie chwile, gdy miłościwie nam panujący premier wypowiada się na arenie polskiej. Potem już nie będziemy mogli korzystać z niepohamowanej przyjemności słuchania tego polotu w jego słowach, cóż zrobić, też ograniczyłbym publiczne wypowiedzi do

s. 20

Jakiś czas temu prawdziwym hitem In chelenge. Śledziłem ją może kilka p

szczytowym momencie nominowany traktował się nawet

Bill Gates, ca

sobie, naocznie(!!!) jak może wyglą

akcję nadal wspierałem całym ciał

Mariusz Baczyński

A

wdzięczny.

I tu w sumie mógłbym za konto fundacji, każdy teraz mówi o kim korytem płynie fala hejtów i, uw

le może zacznijmy od początku. Ice bucket chelenge to taka dość ciekawa akcja, która ma rozmnażać chęć pomocy dla osób cierpiących na stwardnienie rozsiane boczne. Jakby ktoś nie wiedział, ta choroba zabija w ciągu kilku lat, a cierpi na nią między innymi Stephen Hawking. Wszystko gra tak jak w dobrze nastrojonym zegarku, albo i nawet w naoliwionej orkiestrze. Nie minął tydzień i w akcji udział wzięłi wielcy celebryci. Kubły wody latały z zatrważającą częstotliwością. Bo przecież, albo nominowany nie podejmuje się wyzwania zimnej wody i płaci 100$ albo dzięki męstwu redukuję karę do skromnej dyszki. Pierwsza fala Hejtów pojawiła się tak szybko, że Rihanna nie zdążyła dobrze wyschnąć, a lód dla Obamy nie dał rady porządnie zmrozić w jego baraku przez co ciągle odwleka swe wyzwanie. Zaczęło się niegroźnie, od zwyczajnego kłapania dziobem, że robią to dla fejmu i sławy, że chcą tym publiczkę rozbujać i ewentualnie coś dorzucić do kasy fundacji. Ale, umówmy się, takie kłapanie to norma, czego byś nie zrobił to znajdzie się niezadowolony z życia frajer. Tym razem jednak wszystko zamiast zostać na tym marginalnym, ogólnie znośnym poziomie, to zaczęło rosnąć, niczym gorczyca biblijna do rozmiarów krzaczora niemal drzew-

kowatego. I ani tego przyciąć ani wywieźć. Woda z „bucketów” stała się wodą na młyn zawistnych internetowych działaczy. Nic nie poradzisz, taki mamy klimat. Na samym początku uczepili się dość niegroźnej pazerności różnych celebryckich postaci. Ja wiem, że zubożały student wytapla się w dowolnej ilości błota i wypije każdą ilość alkoholu w dowolnym czasie, byle by płacić jak najmniej. I doskonale wiem, że i takich wynominować, by się dało, którzy po oblaniu lodowatą wodą z chęcią zjedli by to Wiadro, kamerę i koszulkę kamerzysty Mietka. Wszystko Byle, by nie płacić tej dychy. Dlatego wiem też, że każdy, kto się doczepiał właśnie tego, że Bill Gates oblewa się wodą po to by zmniejszyć wartość przelewu musiał myśleć dokładnie tak samo jak powyżsi studenci. Zdziwię Was, jemu to bez różnicy, bo on tyle zarabia na sekundę, że żeby mu się opłacało schylić po leżącą na ziemi gotówkę to musi tam spocząć walizka dziesięciodolarówek. Inaczej się mu to zwyczajnie nie kalkuluje. Tak jakby ktoś jeszcze nie zauważył, to owe wiadro z wodą ma też, poza oblewaniem poddających się wyzwaniu ludzi, inne zadanie. Ja wiem, że ono jest nieuchwytne, albowiem jego natura nie jest materialna i że to zadanie może umykać większości niewtajemniczonych. Ów mobilny no-


ARNIAM

NA MARGINESIE

o wodą?

nternetów stała się akcja

ALS ice bucket

pierwszych, najbardziej zaskakujących dni.

y był sam papież

minimum, jakby mój angielski był na tak niekomunikatywnym poziomie…

...ale nie zapominajmy, że...

W

Franciszek, a sporym kubłem po-

ałość przestałem inwigilować gdy uświadomiłem

Zdzisław Kręcina w mokrej koszuli. Także, łem za wyjątkiem oczu, bo temat ideologicznie akończyć temat i postawić kropkę, bo kasa zasila o stwardnieniu rozsianym, ale też przy okazji szerowaga co gorsza, są to hejty skoordynowane.

ądać

śnik wody ma zadanie takie samo, jak śnieżno biała biel w reklamie Vizira albo niskie ceny w Biedronce. Przykuwa uwagę i motywuje, żeby chociaż sprawdzić o co w tym wszystkim się rozchodzi. Więc mówisz, że kojarzysz Ice bucket Chelenge? Wybornie! Dałeś złapać się w sidła marketingu i reklamy. Już kilka lat temu miała miejsce ogólnopolska akcja ratowania karpi. Było o tym głośno, bo każdy statystyczny polak swoją porcję ościstej ryby w okresie Bożonarodzeniowym zjeść musi. Tak więc ktoś genialny wpadł na równie błyskotliwy pomysł i namawiał Polaków do masowego wykupywania owych rybek i wypuszczania do pobliskiej rzeki. Zakładam, że nie muszę wyjaśniać i dopowiadać, że karpie na ogół źle sobie radzą w rzekach i zdecydowanie mogę stwierdzić, że umierały w męczarniach. Taki sam sens jak masowe uwalnianie karpi ma biadolenie o tym, że tyle potencjału wody się marnuje. Ja się pytam co z tą wodą chcecie zrobić? Bo to że podniósł się lament, to jedno, bo fakt faktem, w Afryce wody brakuje, a zestawienie tych setek tysięcy wylanych wiader z mililitrami przypadającymi na każde spragnione usta dziecka wypada zdecydowanie na niekorzyść wylewających. I żadna polemika tu nie ma sensu, bo przecież te litry wody zaoszczędzić można było

i uratować tyle żyć. Ja wiem, że internetowa przestrzeń rządzi się swoimi prawami i tak naprawdę wysłać możesz wszystko i wszędzie. Ja jednak nie słyszałem jeszcze aby komukolwiek udało przesłać się choćby bukłak wody emailem. Co gorsza muszę rozczarować, wszelkich rządnych pomocy, że ten rewir jest dość słabo obsługiwany przez paczkomaty i na pomoc kuriera też nie ma co liczyć. Więc co z tą wodą? Zamiast czepiać się rzeczy, których zmienić nijak nie można trzeba się zająć czymś co jest do ruszenia. Morza Śródziemnego nie przeskoczysz. Ono tam jest i ma dość słabe perspektywy do przemieszczenia się. Chcesz zmienić oblicze Ice Bucket Chelenge? Zajmij się lemingami, którzy z lubością nagrywają filmik za filmikiem i zbierają lajk za komentem, jacy to nie są trendy i dobroczynni. Zdaje sobie sprawę, że rozmiar akcji już dawno przerósł model niewielkiego grona, które za wszelką cenę skupia się na podniosłej idei. Ja wiem, że pewnie nie każdy celebryta wiedział na co pójdzie jego kasa i skąd ten lód w tym wiadrze, nie wspominając już o przeciętnych użytkownikach Internetów, którzy sprawdzają jaka to nowa niewiasta wodą się oblała. Ale tak dla Twojej informacji. Im więcej wody się przeleje, tym lepszy skutek akcja przyniesie. 

…pewne absurdalne sytuacje ratują mnie przed całkowitą zapaścią psychoruchową. Choć w sumie nie powinienem się tak ekscytować cudzym nieszczęściem, ale zrozumcie mnie dobrze. Czasem widzisz coś, czytasz o czymś i nie wierzysz własnym zmysłom. Jestem w stu procentach przekonany, że zmysłom nie mogła uwierzyć pewna młoda para. Pełni miłości i pokoju jechali w konwoju weselnym. Nikt nie spodziewał się, że lokalna społeczność Romów szarpnie się na wyjątkową bramę. Jak świat stoi to chyba jeszcze nie widział, żeby rzucać własnym dzieckiem pod koła ślubnej limuzyny tylko, albo i aż, po to żeby wyciągnąć parę młodą, trochę ją sponiewierać, okraść i na odchodne pobić jednego ojca weselnego. Jakby ktoś nie zauważył, to przypomnę, rzucili dzieckiem żeby zatrzymać samochód. Dzieckiem pod koła… Akcja niczym wtargnięcie ABW do siedziby Wprost…… ...a na koniec krótko o tym, że... …polski sport przeżywa prawdziwy rozkwit, a wraz z tym zyskuje nasza sztuka narodowa! Ale po kolei. Już jakiś czas temu świat obiegła straszna wiadomość o odpadnięciu Legii z eliminacji do Ligi Mistrzów. Trzeba oddać Wojskowym, byli lepsi od Celticu, ale zdecydowanie głupsi, a za głupotę płacić trzeba. Ale, to nie jest tak ważne, jak sztuka. Spytacie pewnie co ma piernik do wiatraka. Otóż, ma i to wiele. Bowiem piękna „świnia z UEFA” poruszyła wiele środowisk piłkarskich i choć jak dotąd niewielu mówi o ich walorach estetycznych, to sporo znalazło się takich, co potępiło wdzięczną sektorówkę, a jak wiecie, proroków i artystów nie docenia się za ich życia, więc kto wie, może kiedyś. A więc, to by było na tyle. Reasumując uważajcie na Cyganów spacerujących z dziećmi i nie dajcie się uwieźć złotoustemu Donaldowi, ale ponad wszystko nie popełniajcie tego błędu co i trzymajcie się z daleka od transmisji obrad sejmowych, jak już musicie tam zaglądać, to zostawcie sobie to na ostatnie dni życia. Rany bowiem po tym są głębokie i wątpię żeby prędko się zagoiły. I jako ciekawostkę powiem Wam tylko, że zaczyna się rok szkolny i już teraz nie dysleksja jest najpopularniejszą chorobą młodego pokolenia, teraz rządzi fobia szkolna. Cóż ja też czasem bałem się chodzić do szkoły, ale chyba powód miałem troszkę inny…...

s. 21


TEMAT NUMERU

Selfpublishing czyli samo-

wydawanie Napisałeś/aś książkę, którą zachwycają się znajomi? Następnym krokiem jest zwykle myśl o wydaniu książki na papierze. I tu pojawia się problem. Co, gdy wydawnictwa nie odpisują na maile, a my nie jesteśmy dość bogaci, by babrać się w vanity publishingu? Wtedy można zaszaleć i zostać swoim własnym wydawcą, czyli self-publisherem. Rafał Growiec CO, JEŚLI NIE TRADYCYJNE WYDAWNICTWO? Żyjemy podobno w czasach, gdy więcej ludzi pisze książki, niż je czyta. Wydawnictwa zalewane są propozycjami od debiutantów i naprawdę trudno jest przebić się do świadomości wydawcy. Trudna sytuacja na rynku sprawia też, że nie każdy chce zaryzykować pieniądze na druk i promocję dzieła osoby praktycznie nieznanej. Można skorzystać z usług agencji literackich, które nas wesprą w poszukiwaniu wydawnictwa, ale i one nie są w stanie obsłużyć masy twórców, którzy chcą wyjść z szuflady. Kto ma więcej pieniędzy niż rozumu, może skorzystać z vanity publishingu. Oznacza to po prostu zapłacenie wydawnictwu za jego pracę z własnej kieszeni, tylko po

s. 22

“Platformy self-pu-

blishingowe oferują dużo atrakcyjniejsze stawki za pojedynczą sprzedaną książkę – od 40% do 70% ceny brutto. Przy cenie e-booka na poziomie 10 złotych, stawka 50% daje 5 złotych dla autora. to, żeby zobaczyć naszą książkę na sklepowej półce. Jednym z takich wydawnictw jest/był Radwan, który teoretycznie nie odmawiał nikomu, ale wymagał zagwarantowania, że sprzeda się dana ilość egzemplarzy

(czytaj: autor musiał za nie zapłacić z góry). CZYM TO SIĘ JE? Self-publishing przybył do nas z Zachodu, gdzie cieszy się sporym powodzeniem. Na czym polega? To autor zastępuje wydawnictwo we wszystkim, od okładki po promocję. Musi sam znaleźć i opłacić korektora, grafika, zainwestować czas w informowanie potencjalnych czytelników i przekonanie ich, że warto wydać pieniądze na jego twórczość. Z jednej strony, jest to masa roboty, na której nie każdy musi się znać. Z drugiej – pełna kontrola nad procesem przygotowania książki pozwala uniknąć sytuacji znanych np. z okładek literatury science fiction (gdzie wydawnictwa zdają się mieć jakąś bazę obrazków z kategorii s-f


i losowo przydzielać je do danego dzieła). Potem jedynie udostępnia dzieło na odpowiedniej platformie, promuje jak może i sprawdza stronę z dochodami ze sprzedaży. Obecnie, większość platform self-publishingowych skupia się na rynku e-booków. Jest to o tyle dobre rozwiązanie, że minimalizuje koszty własne zarówno pośredników, jak i autora. Książek nie trzeba magazynować w suchym miejscu, można je zgrać na czytnik/laptop i zabrać wraz z dwudziestoma innymi na spacer. Jeśli nie mamy znajomych polonistów czy artystów, samo-publikowanie na początku będzie samym wydawaniem. Jednak kiedy autor dobrze poczuje się w roli drukarzo-akwizytoro-korektoro-menadżera, może przynieść sobie odpowiedni zysk. Platformy self-publishingowe oferują dużo atrakcyjniejsze stawki za pojedynczą sprzedaną książkę – od 40% do 70% ceny brutto. Przy cenie e-booka na poziomie 10 złotych, stawka 50% daje 5 złotych dla autora. Dla porównania – tradycyjne wydawnictwa rzadko kiedy

dają zarobić z kosztującej 30 złotych książki 18%, czyli 5,40. Platformy self-publishingowe albo dystrybuują powierzone im pliki w swoich własnych sklepach internetowych (rw2010.pl, czytnia. pl i inne) albo korzystają z pomocy istniejących już sklepów (jak np. virtualo.pl, którego autorów można znaleźć w internetowym empiku czy na merlin.pl). Ciekawą opcją jest publikowanie swojego dzieła w odcinkach na zasadzie bloga, do którego wykupuje się dostęp (czytnia.pl). A MOŻE JEDNAK DRUKIEM? Rzecz jasna – pdf czy nawet mobi to nie to samo, co KSIĄŻKA. Drukowana, pachnąca świeżym tuszem, szeleszcząca pod palcami, dumnie stojąca na półce... I docenią to nie tylko autorzy chcący pochwalić się znajomym, ale też czytelnicy znający wszystkie zalety książki papierowej. Tu self-publishing przyjmuje formę druku na żądanie/na życzenie. Płaci się właściwie za sam druk i do tego dobiera poszczególne opcje (np. skład). Choć zwykle wymaga to

sporej inwestycji (papier na drzewach nie rośnie... No, prawie...), to jednak zawsze poważniej wygląda profesjonalnie wydrukowana książka niż zbindowany, dwukrotnie kserowany wydruk z domowej drukarki. Zwykle wymaga to druku większej ilości, jednak widać trend w drugą stronę. Wydaje.pl oferuje, że wydrukuje naszą książkę już od dziesięciu egzemplarzy, przy kosztach rzędu 11-12 złotych za stupięćdziesięciostronicowe dzieło w miękkiej okładce. Zakładając, że uda nam się je sprzedać po w miarę umiarkowanej cenie (20 zł), zyski wciąż biją na głowę te, na jakie może liczyć autor związany z wydawnictwem. PERSPEKTYWY I DO WGLĄDU WIZJE Jak wygląda przyszłość self-publishingu? Na pewno nie jest to chwilowa moda, ani też branża, która ulokuje się w cieplutkiej niszy i będzie po cichu istnieć na granicy świadomości czytelników. Chętnych do zaistnienia jako pisarz/pisarka nie brakuje i nigdy nie będzie brakować. Self-publishing jest nadzieją na wyjś-

s. 23


TEMAT NUMERU

cie z szuflady dla wielu debiutantów, ale też ma swoje minusy. Wydawca, choć w tradycyjnym układzie jest panem życia i śmierci pisarza, dba też o czytelnika, odcedzając (mniej lub bardziej skutecznie) twory, które się do publikacji nie nadają. Grafoman, który potrafi przerobić .doc na .pdf a nawet na .mobi trafi do czytelnika szybciej niż wierzący w potęgę agencji literackich geniusz. Najpłodniejszy pisarz wydał systemem druku na żądanie ponad 85 TYSIĘCY napisanych automatycznie książek złożonych na przykład z wyników wyszukiwania baz internetowych. Choć odpada walka o wydawcę, wciąż pozostaje walka o czytelnika. Trzeba zachęcić Kowalskiego i Nowaka, by chcieli wybrać naszą

s. 24

ofertę spośród dziesiątek czy nawet setek innych tytułów. Rozwój self-publishingu może doprowadzić do tego, że czytelnik znajdzie się w roli wydawcy: musi wybrać spośród bogatej oferty to, co się wyróżnia jakością, pomysłem... A to nie jest łatwe. Przede wszystkim, czytelnik dysponuje już tylko autorytetem (lub jego brakiem) autora i tylko na podstawie udostępnionych przez niego opisów i fragmentów może się dowiedzieć, czy warto zainwestować pieniądze i czas. Musi zaufać autorowi w czasach, gdy, aby samemu wydać książkę, wystarczy wgrać ją na serwer odpowiedniej platformy czy zamówić druk w odpowiedniej firmie. To, że pominiemy wydawcę, nie oznacza, że straci aktualność stary dowcip: „Kupiłem twoją książkę!” –

„A, to ty...”. Niemniej, self-publishing mocno odświeża rynek książki, wyrywając autora i czytelnika z „dyktatury” wydawnictwa. Na Zachodzie znani są autorzy, którzy zaczynali jako samowydawcy, po czym odnieśli sukces (np. Amanda Hocking czy Cory Doctorow). Czy lista tych nazwisk poszerzy się i o polskie nazwiska? Czas pokaże. 


TEMAT NUMERU

s. 25


TEMAT NUMERU

Wydawnicze (mniej czy bardziej okiełznane)

ekstrawagancje „Wydajemy, co się nam podoba” Wydawnictwo Karakter

“Istnieją wydawnic-

Maja Mroczkowska

I

stnieją wydawnictwa programowo niezainteresowane szerokim nurtem tego, co jest ogólnie publikowane. Można uznać nawet za nieco romantyczne to celowanie w jakość a nie w ilość, lecz nie do końca. Nie chodzi tu też o pryncypialne zapędy albo natręctwo pionierskości. To bardziej wyrafinowane warsztaty rzemieślnicze, gdzie wyszukane, niematerialne skarby po nabraniu werbalnego ciała dostają śliczne ubranie. Chcę przedstawić trzy wydawnicze byty, a o czwartym zaledwie wspomnieć, bo choć wart jest wspomnienia – na kompletne przedstawienie nie osiągnął jeszcze odpowiedniej masy dramatycznej. BIURO LITERACKIE. KONTUR Wydawnictwo Biuro Literackie z siedzibą we Wrocławiu (na początku

s. 26

twa programowo niezainteresowane szerokim nurtem tego, co jest ogólnie publikowane. Można uznać nawet za nieco romantyczne to celowanie w jakość a nie w ilość, lecz nie do końca. w Legnicy) wyłoniło się niecałe dwie dekady temu. Od tego czasu wydało pozycje ponad 400 autorów z kraju i z zagranicy. Krąg tematyczny to współczesne poezja i proza, a także dorobek nieżyjących już twórców jak np. Falkiewicz, Wojaczek, Karpowicz, Cage. Warto wspomnieć, że to z tego wydawnictwa wyszły dzieła nagradzane niejednokrotnie laurami Nike, Silesius czy Gdynia. W grupie współpracujących (kiedyś bądź obecnie) z Biurem poetów i pisarzy znajdują się

m.in. Tadeusz Różewicz, Jacek Dehnel, Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki. BL. WYPEŁNIENIE Kiedy obejmiemy wzrokiem katalog pozycji książkowych Biura, zaczynamy wysublimowaną odyseję. Mało tu przytulnie znajomych nazwisk i tytułów, jeszcze mniej pozycji nieobiecujących bardzo wiele. Pulsujący krwiobieg współczesnej twórczości, wartki i kusząco arytmiczny aż po zawrót głowy. Można się tutaj dobrze nauczyć tego, że klasyka, lektury-dogmaty to, oprócz jakości samej w sobie, jedynie słodka zachęta do tego, co jest pisane w następstwie, pisane równolegle do naszych współczesnych żywotów. Że wciąż jest równie wiele do wyrażenia, jeśli nie więcej nawet, tak logiką rozpędu (sklep Biura: poezjem.pl).


TEMAT NUMERU

BL. INGREDIENCJE Na Biurze się nie kończy, raczej zaczyna. Biuro to macierz dla dalszych inicjatyw: Przystań, Tawerna, festiwal Port Literacki i bieżące projekty. Przystań jest połączeniem serwisu literackiego z sieciową biblioteką gromadzącą kilka tysięcy tekstów. Tawerna to serwis społecznościowy, platforma dyskusji dla czytelników ambitnej literatury. Portem zaś nazywa się to zajście, gdy co roku na wiosnę „Wrocławski Teatr Współczesny i Kino Nowe Horyzonty zamieniają się w literackie centrum”. Z pobocznych projektów mamy np. konkursy „Nakręć wiersz” i „Komiks wierszem” oraz „Połów” dla odnalezienia najciekawszych poetów przed debiutem i pomocy im w wydawniczym starcie. KARAKTER Od 2008 roku w Krakowie przy Grabowskiego 13 mieści się siedziba wydawnictwa Karakter. Jak już wiadomo, wydają, co im się podoba. A dokładniej, kierując się subiektywnym wyborem, dokonują selekcji spośród współczesnej beletrystyki i literatury faktu pogranicza Azji, Afryki, Karaibów. Ale to nie wszystko: znajdziemy tu też eseistykę, rzeczy o sztuce, projektowaniu i architekturze. Zapowiedzi sugerują przygotować się na kolejną porcję z Susan Sontag oraz na jeszcze więcej o Bauhausie

w wydaniu krytyka dizajnu Deyana Sudjica (karakter.pl/ksiazki). HA!ART Pl. Szczepański 3a. „Miejsce w Krakowie, o którym nie miałeś pojęcia”. Ha!art: korporacja, wydawnictwo, księgarnia i postdyscyplinarny magazyn o kulturze współczesnej. Kiedy podczas wizyty na ha.art. pl kliknie się podstronę „książki”, a następnie podstronę tej podstrony – „linie wydawnicze” – to to jest ten moment, gdy otwiera się przed oczami plansza z milionem żyć. Linii jest dziesięć: od muzycznej, albumowej, filmowej, teatralnej przez radykalną, krytyczną aż do serii poetyckiej i prozatorskiej w wydaniu rodzimym i obcym. Na szczególną uwagę zasługuje pionierski pułap linii „Liberatura” promującej tzw. literaturę totalną, czyli taką, gdzie sposób i forma zapisu książki mają być jednocześnie tożsame z jej „werbalną niematerialnością” – jest na co popatrzeć: wydania w kształcie trójkąta, systemu wycinanek czy szuflady z wysypującymi się arkuszami itd. (więcej na liberatura.pl). Działalność Ha!artu nie tylko lansuje, ale i prawdziwie tworzy przestrzeń alternatywnego przeżywania kultury w całym jej szaleńczym i innowacyjnym wariancie. Na wspomnienie zasługuje także dział tzw. książek na wolności (ha. art.pl/wydawnictwo/wyd-ksiazki

-na-wolnosci), gdzie znaleźć można niecodzienne w formie propozycje: np. cyfrowa adaptacja „Pożegnania jesieni” Witkacego jako gra tekstowa zbudowana na gamepadzie QWERTY, gdzie, wydając polecenia, samemu bierze się udział w konstruowaniu fabuły; czy paragrafowa gra internetowa „Bałwochwał” na podstawie opowiadań Brunona Schulza. Korporacja organizuje również Internetowy Turniej Jednego Wiersza. All in all, chodzi przede wszystkim o promowanie nowych zjawisk w kulturze i na to też „przeznaczamy wszelkie dochody z naszej działalności”. WYDAWNICTWO TOCZKA Toczka. Czyli obiecane wspomnienie. „TOCZKA to ładne słowo, lubimy je, w językach słowiańskich oznacza kropkę, koniec, ale mamy nadzieję że w tej historii, toczka to zaledwie punkt wyjścia w podróż pomiędzy codziennością, a światem nieskrępowanej wyobraźni” – piszą twórcy platformy zajmującej się promowaniem literatury bałkańskiej. Jak na razie staraniem wydawnictwa ukazały się zaledwie dwie pozycje serii „Na Południe”, w tym „Łomskie opowieści” Emila Andreeva. To be continued, miejmy nadzieję. Jest, gdzie szukać i w czym wybierać, naprawdę, nienasycenie przegrywa walkowerem. 

s. 27


TEMAT NUMERU

Od słowa

do zapisu W tym artykule zajmę się historią powstania książki, a dokładniej procesem przemian w kwestii sposobu zapisywania pewnych treści. Początki przekazu informacji wiążą się z przekazem ustnym. Potem następowały różne nowe rozwiązania…

Anna Kasprzyk

N

ie zawsze znane nam doskonale litery były źródłem informacji. Z historii wiemy, że początki pisma wiązały się z przedstawieniem treści za pomocą obrazków, symboli. I nie na papierze (bo po prostu go nie znano), ale na ścianach jaskiń, skórach lub drewnie. Obrazy te – piktografy – wyróżniały się symboliką, nie mówiły wprost „co autor miał na myśli”. RĘCZNIE, ALE NA CZYM? Od około IV w. p.n.e. w Mezopotamii Sumerowie używali tzw. pisma klinowego. Na glinianych tablicach umieszczali konfiguracje kresek, które miały kształt klina. Co zapisywano na ówczesnych tablicach? Listy, dokumenty, ale i treści opowiadań. Z kolei w Egipcie materiałem służącym do zapisywania, był papirus. Otrzymywano go z pasków łodygi trzciny papirusowej. Rozkładano paseczki łodyg na płaskim podłożu. Następnie na nich kładziono prostopadle kolejną „porcję” takich łodyg. Po zwilżeniu wodą

s. 28

“Rozwój Oświecenia

i przy tym powszechna chęć zdobywania wiedzy oraz większa możliwość dostępu do książek, a także szybsza ich „produkcja”, sprawiły, że książka stała się produktem masowym. dwóch warstw, wydzielały się soki, które je sklejały. Oczywiście trzeba było trochę pomóc i sprasować obie części. Następnie odbywało się suszenie. Ponieważ zwykle papirus występował w zwojach, kawałki stworzonych papirusów, łączono w jeden „rulon”. Jak papirus, to i hieroglif – pismo obrazkowe. Również jest to wynalazek Egipcjan. Czym się charakteryzował? Przede wszystkim znakami. Istnieją 3 typy zapisu hierograficznego. Pierwszy to fonogramy (zapisy głosek), drugi – ideografy (dany symbol miał swoje powszechnie

znane znaczenie), trzeci – determinatywy (uściślenia, np. imię danego bóstwa, poprzedzane było rysunkiem postaci). Istniały także tabliczki woskowe. Powstawały przez wlanie do wyżłobionej warstwy w drewnie, zabarwionego na czarno wosku. Po wyschnięciu można było ich używać do zapisywania tekstu. Na początku średniowiecza zaczęto wyrabiać pergamin, który powstawał ze skór owczych, cielęcych i kozich. Tym zajęciem najczęściej zajmowały się klasztory, potem dopiero zaczęli to robić rzemieślnicy. Za pierwszą formę książki można uznać tzw. kodeks czyli kilka tablic woskowych bądź kart pergaminu, związanych ze sobą i oprawionych dwiema drewnianymi okładzinami (pierwsza i ostatnia strona). DRUK NA PAPIERZE Papier został wynaleziony w Chinach. Do połowy XIX w. wytwarzaniem papieru zajmowali się rzemieślnicy, potem nastąpiły czasy maszynowego wytwarzania tego


materiału. Surowcem potrzebnym do wytwarzania papieru były rośliny tj.: juta, len, konopia, potem także bawełna. Początki powielania tekstu są miały miejsce już w XI w. w Chinach. Wówczas używano glinianych czcionek. W Europie druk pojawił się w XV w. kiedy to Jan Gutenberg skonstruował metalowe formy do odlewu czcionek. Kolejnym jego wynalazkiem była prasa do tworzenia odbitek. Przed 1501 r. drukowane książki nazywano inkunabułami. Za pierwszy w Europie uznaje się druk fragmentu Księgi Sybilli z 1445 r. Natomiast za pierwszy inkunabuł w Polsce uważa się kalendarz K. Straubego na 1447 rok, który został wydany w Krakowie. PIERWSZE WYDAWNICTWA XVIII w. – zatem Oświecenie – to czas, w którym istotny stał się rozum, a co za tym idzie – chęć zdobywania wiedzy, oczytania. Skoro tak, zaczęły pojawiać się pierwsze publikacje. Co prawda pojawiały się już wcześniej, ale w tym okresie nabrały większego znaczenia. Chodzi tu

przede wszystkim o encyklopedie, leksykony i słowniki biograficzne. Pojawiły się także, jako nowość, almanachy czyli coroczne zbiory utworów o tej samej tematyce np. zbiory poezji. W tym czasie pojawiła się także książka dla dzieci niosąca ze sobą treści pouczające (bajka, powieść itp.). Rozwój Oświecenia i przy tym powszechna chęć zdobywania wiedzy oraz większa możliwość dostępu do książek, a także szybsza ich „produkcja”, sprawiły, że książka stała się produktem masowym. Ponieważ jej popularność stawała się coraz większa, zaczęła spełniać funkcje społeczne tj.: poznawcze (podręczniki, publikacje naukowe, popularnonaukowe), ideologiczne (książki religijne, społeczne, polityczne i filozoficzne), estetyczne (proza, poezja, dramat), dydaktyczne (pamiętniki, reportaże, powieść). W XIX i XX w. pojawiło się kilka typów książek m.in. książka masowa – charakteryzuje ją duży nakład, niska cena, niewielka objętość i wygodny format. Kolejny typ to książka z wydawnictw seryjnych – cechuje ją wprowadzenie tomów i ich numer-

acja oraz taka sama szata graficzna serii książek itp., zachęca to do nabywania kolejnych tomów. Stworzono też książkę błyskawiczną, powstałą w wyniku ważnego wydarzenia np. politycznego. Z kolei obecnie, w XXI w., mamy do czynienia z książką elektroniczną, dostępną internetowo bądź zapisaną na różnych urządzeniach komputerowych. Przemiany, przemiany, przemiany… czy coś jeszcze nas zaskoczy? Czy otrzymamy jeszcze inny materiał do zapisywania tekstu? Kto by kiedyś przypuszczał, że przyjdą czasy, kiedy to będziemy czytać e-booki? Obecnie możliwości jest wiele – możemy trzymać w ręku tradycyjną książkę i czasopismo, ale też mamy możliwość sięgnięcia do elektronicznych wersji. Ważne, żeby chcieć czytać, zwłaszcza, że mamy dostęp do ogromnego zasobu zagadnień i treści w różnych publikacjach i książkach. Na sam koniec przywołam cytat Francis’a Bacon’a: „Książki – okręty myśli żeglujące po oceanach czasu i troskliwie niosące swój drogocenny ładunek z pokolenia w pokolenie”. 

s. 29


TEMAT NUMERU

Mole książkowe i łowcy autografów

Wydawnictwa, wydawnictwa… Ten numer kręci się wokół wydawnictw, a gdzie jest ich więcej na metr kwadratowy niż na… targach książkowych?

“Stoisk tak wiele, że

Andrea Marx TARGI W POLSCE Targi książkowe, podobnie jak motoryzacyjne, ślubne, kulinarne, turystyczne czy targi pracy, odbywają się w wielkich halach z mnóstwem stoisk. W Polsce w ciągu roku odbywa się kilkanaście takich imprez. Na początku roku w Poznaniu, w kwietniu w Białymstoku, w maju w Warszawie, po przerwie wakacyjnej w Krakowie i Katowicach, a na zakończenie roku – we Wrocławiu. To były targi – nazwijmy je – „ogólne”, ale są też specjalizacyjne – targi książek dla dzieci („Dobre strony” – Wrocław), publikacji naukowych (Warszawa, Wrocław), targi wydawców katolickich (Warszawa), edukacyjne (Kraków, Kielce, Łódź) czy książek historycznych (Warszawa). WPADKA I WÓTDKA Najwięcej mogę wam powiedzieć

s. 30

może rozboleć głowa, a po dniu chodzenia po targach jest się zmęczonym, jakby się zdobyło – no powiedzmy – Nosal. Tak jak przy większości podobnych imprez, tak i krakowskim targom towarzyszą spotkania na mieście i wykłady w salach seminaryjnych oraz atrakcje dla dzieci. o targach wrocławskich. Kiedyś nazywały się „Wrocławskie Promocje Dobrych Książek”, w skrócie WPDK – w środowisku wydawniczym pieszczotliwie zwane „wpadką”. W zeszłym roku zmieniono „Promocje” na „Targi”, w wyniku

czego zmienił się skrót i środowisko miało zagwozdkę. Szybko się jednak okazało, że z nowego skrótu da się zrobić „wódkę” (albo „wótkę”). Obie nazwy przemiłe, prawda? Oprócz nazwy zmieniła się także lokalizacja – z okolic Galerii Dominikańskiej (Muzeum Architektury i Galeria BWA) impreza przeniosła się na dworzec główny. Zdziwienie? Nie! Był to strzał w dziesiątkę! Na przepięknie odremontowanym piętrze dworca zmieściło się więcej wystawców, spotkania z autorami i stoiska były w jednym miejscu (a nie jak wcześniej oddalone od siebie o pół kilometra), dostępna też była przytulna kawiarenka w zapierającej dech w piersiach sali sesyjnej, a na targi mogli zajrzeć czekający na pociąg. Pytani przeze mnie wydawcy również uważali, że w nowym miejscu jest więcej przestrzeni i „oddechu”.


Podczas targów 2012 r. do spotkania z Małgorzatą Musierowicz w Muzeum Architektury ustawiła się tak wielka kolejka czytelników, że zablokowała ona cały ruch w budynku. Autorki nie było we Wrocławiu od kilkunastu lat, więc organizatorzy mogli spodziewać się (przewidzieć?) tłumu fanów. To wydarzenie pewnie nie było czynnikiem decydującym o zmianie lokalizacji, ale na pewno rozdrażniło odwiedzających. A tych nie brakuje. Z wrocławskimi targami jestem związana od kilku lat i często spotykam osoby, które pamiętają początki tej imprezy odbywającej się już od 20 lat. Co roku projektowana jest specjalna pieczątka – tzw. exlibris – którą wolontariusze przybijają w zakupionych podczas targów książkach. OD KUCHNI Targi można oglądać z trzech stron – wydawcy, gościa i organizatora. Wydawca (choć najczęściej przyjeżdżają na targi marketingowcy) ma nie za fajnie: stoi właściwie cały dzień przez kilka dni od rana do wieczora, ruszyć się nie może, bo stoisko, więc najlepiej jak jest ich dwóch. A jeśli jeden? Kiedy chcą wyjść, proszą o popilnowanie stoiska obsługę-łamane-przez-wolontariuszy. To druga strona targów. Cierpliwie wskazują gościom kierunki, sale, odpowiadają na pytania typu: dlaczego nie ma wydawnictwa Znak?

Czy jest jakieś wydawnictwo, w którym można kupić książki technologiczne? Gdzie jest stoisko Publicatu? Z którego peronu odjeżdża pociąg do Bielska? Tak. Nie przewidziało wam się – podczas ostatnich targów na dworcu właśnie tego typu pytań było najwięcej. Obsługa dowiaduje się też, czy wydawcy chcą zamówić obiad i informuje, że następnego dnia do stoisk będzie można się dostać tylko jednym wejściem. Rozdaje ulotki, gazety i przybija pieczątki. Z tych trzech stron najlepiej mają goście – chodzą, kupują, spotykają się z pisarzami, zbierają autografy. Czasami muszą się trochę ścisnąć, gdzie indziej rozepchnąć łokciami. GOŚCIE Są stali bywalcy. Jak ci Wrocławianie od lat przychodzący i zbierający pieczątki. Nawet nie są nałogowymi czytaczami, tylko po prostu podoba im się to klimatyczne wydarzenie od lat odbywające się w tym mieście pełnym klimatycznych wydarzeń kulturalnych. Zawsze wychodzą z czymś w torbie – w końcu na czymś muszą przybić exlibris. Są też mole książkowe. Wybierają niszowe wydawnictwa, szukają na targach perełek, rozmawiają z wydawcami o książkach, dają się przekonywać lub nie. Nawet nie za bardzo interesuje ich cena. Powoli sobie chodzą i oglądają. Zawsze wychodzą z czymś w torbie. Są też mole książkowe, które

wiedzą, czego chcą i od razu kierują się w stronę ulubionego wydawnictwa. Następna kategoria to poławiacze: poławiacze cen i autografów. Poławiaczom cen ciśnienie wzrasta z każdym stoiskiem a twarz rozświetla uśmiech. Przeceny 30%, 50%, 70%, książki za piątkę, za dyszkę – kupują i uważają, że zrobili interes życia. Zawsze wychodzą z czymś w torbie. Rzeczywiście, targi to okazja na tańsze zakupy. Poławiacze autografów i celebrytów – zjawisko niewystępujące wprawdzie we Wrocławiu, ponieważ targi są za małe, ale już w Krakowie występuje ich silna grupa. Krzysztof Hołowczyc, Magda Gessler, Karolina Korwin-Piotrowska, Nergal (a jakże!), Wojciech Cejrowski, Jerzy Stuhr, Michał Ogórek – czy coś napisali? No coś tam chyba tak, ale właściwie nieistotne – byle będzie wspólne zdjęcie i autograf. Na krakowskich targach jest na to i miejsce – od tego roku również zmieniają lokalizację na nowoczesną halę Międzynarodowego Centrum Targowo-Kongresowego EXPO. TARGI W KRAKOWIE Organizowane z wielkim rozmachem, określają się takimi liczbami: 570 wystawców, 40 tys. odwiedzających, 600 autorów i 300 dziennikarzy, 5, 7 lub 18 zł za bilet wstępu. Zawsze w październiku. Jak już wspomniałam – obecność celebrytów. Stoisk tak wiele, że może roz-

s. 31


boleć głowa, a po dniu chodzenia po targach jest się zmęczonym, jakby się zdobyło – no powiedzmy – Nosal. Tak jak przy większości podobnych imprez, tak i krakowskim targom towarzyszą spotkania na mieście i wykłady w salach seminaryjnych oraz atrakcje dla dzieci. Wymyślono Cztery Salony: Wydawców Katolickich, Wydawców Szkół Wyższych, Nowych Mediów i Małe Ojczyzny. W tym roku nowością będzie piąty Salon – Książek Dziecięcych. Najciekawsze moim zdaniem są prezentacje wydawców i firm związanych z nowymi mediami. Czytelnik Może zapoznać się z najnowszymi czytnikami książek elektronicznych, e-bookami, audiobookami, dowiedzieć się, czym jest papier elektroniczny. Ciekawe są również Małe Ojczyzny – salon, w którym promuje się kulturę i literaturę danego regionu Polski. W tamtym roku zajmowano się Kaszubami, wcześniej Podhalem i Śląskiem – na jaką małą ojczyznę padnie w tym roku? WSZYSTKO PIĘKNIE, ALE… Łukasz Gazur („Dziennik polski”) pisał w zeszłym roku o targach

s. 32

krakowskich: małym wydawcom nie opłaca się przyjeżdżać. Powołuje się na opinię wydawnictwa Amea, które na swojej stronie internetowej podało informację, że jako mała firma nie pojawi się na targach. Właścicielka wydawnictwa – Beata Rudzińska – wyjaśnia: „Po kilku latach wystawiania się na rozmaitych targach książki doszłam do wniosku, że dla tak małej oficyny jak moja tego rodzaju przedsięwzięcia są przedsięwzięciami chybionymi. Otóż małe wydawnictwa mają najczęściej małe stoiska. Nie są zatem strategicznymi i finansowymi partnerami dla organizatorów”. Uważa ona, że czytelnicy przychodzą po znane, reklamowane wcześniej książki, by zakupić je w okazyjnej cenie. Grażyna Grabowska, prezes targów krakowskich, odpowiada na bojkot Amei: to szerszy problem – nie dotyczy jedynie imprezy w Krakowie, a sytuacji małych wydawnictw w ogóle. NA KONIEC Obie strony mają rację – owszem, stoiska mniej znanych firm często są mijane przez zwiedzających, jednak właśnie na targach dostają szansę,

aby bardziej zaistnieć, ponieważ mają żywy kontakt z czytelnikiem. Chociaż wzbudzenie jego zainteresowania może być trudnym zadaniem… Prywatnie lubię targi ze względu na możliwość pogadania z wydawcą. Wiadomo, nie wszystkich to rajcuje (właściwie nie znam nikogo takiego), ale daje mi to sporo satysfakcji, ponieważ książka nie jest wtedy nośnikiem informacji albo fikcji literackiej, tylko historią wielu ludzi – często ludzi z pasją – oraz nośnikiem wielu perspektyw. To, co jest w niej zapisane, to tylko ułamek całości. W ten sposób kupiłam powieść Pavola Rankova w Słowackich Klimatach. Zupełnie się nie interesuję literaturą słowacką, o Słowacji wiem tylko tyle, że z nami graniczy, ale książkę mam. Nabyłam oczarowana opowiadaniem pracowniczki wydawnictwa. 


s. 33


TEMAT NUMERU

(Nie)Darmowa

szkoła

Są kolorowe, mają ciekawą szatę graficzną i w coraz mniejszym stopniu przypominają te, z których uczyłam się w latach dziewięćdziesiątych …. Podręczniki szkolne – główny punkt każdego sierpniowo-wrześniowego budżetu domowego - to temat, który zaprząta głowy polskich rodziców wraz z końcem wakacji. Aleksandra Brzezicka

N

ie martwią się ich zakupem oczywiście wszyscy, ale zdecydowana większość już tak. Jak podaje GUS, około 70% Polaków zarabia poniżej średniej krajowej, co pozwala wyprowadzić prosty wniosek, że z kwoty mniejszej niż 2865zł (tylko statystyczny Polak miałby w 2014 otrzymywać „na rękę”) raczej trudno wygospodarować pieniądze na kompletną wyprawkę szkolną bez odczuwalnego uszczerbku na tymże budżecie. Zwłaszcza, jeśli wyprawek potrzeba więcej, niż jedną. Zestaw podręczników dla początkowych klas szkoły podstawowej to koszt 300-350zł, a dla klas IV-VI nawet 480zł. Najdroższe są książki i ćwiczenia do nauki języków obcych. Za podręczniki do angielskiego polscy rodzice rzadko płacą poniżej 60 złotych, a hiszpański czy francuski mogą kosztować nawet dwa razy tyle. –Najgorsze jest to, że co chwilę Ministerstwo zmienia podstawę programową, dlatego podręczniki używane przez starsze dzieci, rzadko nadają się już dla młodszych pociech – mówi Krystyna, mama trzynastoletniej Karoliny i dziewię-

s. 34

“Zestaw podręczni-

ków dla początkowych klas szkoły podstawowej to koszt 300-350 zł, a dla klas IV-VI nawet 480 zł. Najdroższe są książki i ćwiczenia do nauki języków obcych. Za podręczniki do angielskiego polscy rodzice rzadko płacą poniżej 60 złotych, a hiszpański czy francuski mogą kosztować nawet dwa razy tyle. cioletniej Kamili. – Do tego dochodzi widzimsię kolejnych nauczycieli, którzy nie biorą pod uwagę, czy nas rodziców stać na podręczniki innego wydawnictwa, czy nie, i bez wyraźnej przyczyny każą kupić nową serię – żali się kobieta. Faktycznie, zdarza się, że nauczyciele – wiedzieni na przykład obietnicą prezentów

oferowanych przez konkretne wydawnictwo – z roku na rok zmieniają podręczniki. Na szczęście, po katowickiej aferze związanej z „nagradzaniem” nauczycieli i dyrektorów za „lojalność” wobec wydawnictwa i przez nie (w postaci laptopów, tablic interaktywnych, etc.), ten proceder zdarza się coraz rzadziej. Ulepszanie podręczników i wprowadzanie weń nowych treści – np. „kuferek możliwości” czy „teczka artysty” w najmłodszych klasach - jest zjawiskiem pozytywnym dla rozwoju dziecka, ale powinno ono odbywać się w bardziej przemyślany sposób i dużym wyprzedzeniem, co pozwoliło by – tak jak w czasach mojego dzieciństwa - korzystać z tego samego kompletu podręczników przez kilka lat, a dokupować tylko ćwiczenia i materiały edukacyjne, które uległy wyczerpaniu. Mimo że koszt zakupu podręczników to główna składowa budżetu przeznaczonego na szkolną wyprawkę, pozostałe „must have” każdego ucznia pochłania dodatkowe kilkadziesiąt złotych. Zeszyty, długopisy, bloki i inne drobne przybory szkolne to wydatek niemały i – co najgorsze


– też nie jednorazowy, ponieważ w trakcie trwania roku szkolnego trzeba uzupełniać braki. Prawda jest, że rynek oferuje całą gamę różnych produktów i sklepy prześcigają się w zdobywaniu zainteresowania rodziców. To w gestii tych ostatnich leży, czy wyposażą piórnik dziecka w mazaki za 2,99zł czy za 25zł. Niestety, cena niesie za sobą jakość (lub jej brak), dlatego piórnik z wyposażeniem za (sic!) 4,99zł kupiony w Kauflandzie nie ma realnej szansy służyć dziecku w szkole, gdyż kredki w nim zawarte (w ilości sztuk: 5) pozostawiają na kartce tylko delikatną poświatę koloru, a żywotność plastikowo-metalowych nożyczek też pozostaje wątpliwa. Kolejne …–dziesiąt lub nawet …–set złotych to plecak, ubrania, buty na zmianę czy dres na zajęcia z wychowania fizycznego. Całość – zakupiona w sieciówkach i na targach, raczej w przemyślany sposób i po porównaniu cen – to minimum 600złotych.

- Polscy rodzice muszą się silić, by skompletować całą wyprawkę na czas, ale i tak nie wszystkim to się udaje – mówi ekspedientka jednej z bielskich księgarni. – Rzadko rodzic pozwala sobie na kupienie całego kompletu podręczników na raz, mimo że wychodzi to ekonomiczniej. Kupują na raty, praktycznie do października dokupują brakujące pozycje – dodaje kobieta. Dlatego rodzice się zadłużają, pożyczają po rodzinie, nierzadko też wraz z końcem wakacji biorą kredyt. W nadchodzących roku szkolnym na dofinansowanie mogą liczyć rodzice, których dzieci rozpoczynają naukę w klasie drugiej, trzeciej i szóstej szkoły podstawowej, pod warunkiem, że dochód na członka rodziny nie przekracza 539 złotych. Tylko tegoroczni pierwszoklasiści mogą liczyć na darmowy prezent (jakkolwiek to nie brzmi…), ponieważ dostaną rządowe podręczniki. Pozostali uczniowie mogą otrzymać

finansową pomoc na szkolną wyprawkę w wysokości od 175 złotych do 770, uzależnioną od sytuacji rodzinnej i kondycji psychofizycznej ucznia. Jak szacuje MEN, w tym roku z programu pomocy skorzysta ok 488 tysięcy uczniów. Jak widać, w Polsce nie jest łatwo być nie tylko uczniem, ale przede wszystkim rodzicem ucznia. Sierpniowo-wrześniowe dziury budżetowe udaje się załatać dopiero po kilku miesiącach, a wciąż dla wielu rodzin są one przepaściami, które nie znajdują wypełnienia. Pozostaje tylko wierzyć, że pieniądze i zachodzenie w głowę rodziców to (spora) inwestycja w (świetlaną) przyszłość ich dzieci. 

s. 35


TEMAT NUMERU

Na początku

był... pomysł!

Książka. Niby to tylko trochę papieru zadrukowanego zestawem trzydziestu dwóch liter i kilkunastu znaków interpunkcyjnych czasem opatrzonych zdjęciami. Gdy jednak zastanowisz się dłużej, to zdajesz sobie sprawę, że jest w tym coś więcej. To świat w niej przedstawiony, losy jej autora odbijające się na jego twórczości oraz wpływ lektury na życie czytelników. Ale oprócz tego książka to owoc pracy wielu ludzi, z których każdy wkłada w nią część siebie, dzięki czemu staje się ona jeszcze bardziej wyjątkowa. Kamil Duc

G

dy wchodzisz do biblioteki, to jeszcze bardziej niż w księgarni czujesz, jak mieszają się między sobą tysiące historii. Część z nich to te, które zostały wymyślone i przelane na papier. Każda z nich jest wyjątkowa. Bohaterowie razem ze swoimi przygodami istnieją w świecie wyobraźni czytelników. Są jednak również te bardziej rzeczywiste historie. Leżące tu na półkach książki z pewnością wniosły wiele w życie wszystkich ich dotychczasowych posiadaczy. Czytane były w różnych okolicznościach, może towarzyszyły temu ważne momenty. Wywoływały emocje. Wzruszały, bawiły, skłaniały do refleksji. Niektóre zostały przekazane dalej, bo ktoś uznał, że bliskiej mu osobie spodoba się ta sama lektura. W tym wszystkim warto poświęcić chwilkę na zastanowienie się nad jeszcze jedną historią. Historią książki. Tej którą zaraz wypożyczysz czy też kupisz w empiku. Zanim zaczęła ona zmieniać życie czytelników, sama

s. 36

“Największa część

zysku ze sprzedaży wędruje do wydawnictwa, z czego pokrywane są koszty pracy nad tytułem od momentu otrzymania tekstu od autora aż do wydrukowania całego nakładu. Można mówić o 40% ceny, ale nie jest to w żadnym wypadku średnia lub najczęstsza stawka. przecież przeszła niejedno, ażeby w końcu znaleźć się na półkach tej czy innej księgarni lub biblioteki. Trudno dokładnie opisać jedną uniwersalną drogę do wyprodukowania książki. Każda z nich podobnie zresztą jak

każdy człowiek ma swoją niepowtarzalną historię. Można jednak nieco przybliżyć pewien schemat, według którego pracuje się nad większością tytułów. Tak jak o przeciętnym człowieku powiemy, że się rodzi, idzie do szkoły, dojrzewa, zaczyna pracować, zakłada rodzinę i umiera, to w ten sam sposób jesteśmy w stanie wyodrębnić kolejne etapy powstawania książki. Zaczyna się oczywiście od pomysłu. W wielu przypadkach wygląda to tak, że osoba o nieprzeciętnej wyobraźni chce przelać na papier przygody wymyślonych przez siebie bohaterów. Czasem natomiast ktoś o nietypowych zainteresowaniach chce podzielić się z innymi swoją pasją lub wiedzą, przy okazji zarabiając trochę pieniędzy. Skąd ludzie czerpią te wszystkie pomysły? To właśnie jedno z tych pytań, na które znajdziemy miliony odpowiedzi. Taka idea w potencjalnym autorze dojrzewa, po czym nawiązywana zostaje współpraca z wydawnictwem. Jeśli chodzi o


powieść, to droga do jej wydania na większą skalę nie jest wcale łatwa. Trudno przecież przewidzieć czy akurat ta historia się sprzeda. Dlatego dość trudno przebić się początkującym pisarzom, a nie jest ich wcale tak mało. Od podejmowania decyzji o nawiązaniu bądź nie współpracy z autorami są odpowiedni ludzie, ale nie ma jednoznacznych, prostych reguł, które określałyby, co znajdzie się na liście światowych bestsellerów, więc mnóstwo świetnych tekstów pewnie nigdy nie ujrzało nic więcej poza wnętrzem ciemnej szuflady. Jedna z najsławniejszych dziś na świecie pisarek J.K. Rowling była początkowo odsyłana z kwitkiem, gdy próbowała przekonywać kolejnych wydawców do swojego pomysłu na książkę o młodym czarodzieju. Uważano tę historię za zbyt skomplikowaną, która nie przypadnie do gustu dzieciom. Tylko i wyłącznie upór pisarki sprawił, że w końcu spełniła swoje marzenie. Harry’ego Pottera mogli poznać nieznani jej czytelnicy, gdy pierwsza część sagi pojawiła się w księgarniach, mimo braku nadziei na jakikolwiek sukces wydawniczy. Finał wszyscy znamy. Wydawanie dzieł tak popularnych autorów stanowi potem źródło pewnego zysku, co sprawia, że to pisarzowi proponuje się współpracę i zabiega o jego względy. Nieco inaczej wygląda to w

przypadku literatury podróżniczej, przewodników, poradników czy albumów. Tu dużo łatwiej zbadać i określić potrzeby rynku, a co za tym idzie podjąć decyzję o współpracy z autorem. Ale znów działa to w dwie strony. Może zdarzyć się tak, że to wydawnictwo ma zapotrzebowanie na książkę w konkretnym temacie. Wtedy szuka człowieka specjalisty, który podejmie się napisania tekstu. Trochę to jak z rynkiem pracy. Albo szukasz posady, co wcale łatwe nie jest, albo firma szuka odpowiedniej osoby na odpowiednie stanowisko. W zależności od okoliczności tekst może powstać przed dogadaniem się obu stron lub zaraz po ustaleniach autor zabiera się do pisania. I znów efekt tej pracy jest lepszy lub gorszy. Powieściopisarze raczej nie powinni sprawiać tego typu problemów. Ale już nie każdy specjalista ma lekkie pióro, więc w przypadku chociażby poradników trzeba spędzić nieraz sporo czasu nad doprowadzeniem tekstu do stanu użyteczności. Tutaj swoją działkę mają redaktorzy. Poprawiają błędy stylistyczne, językowe a także merytoryczne i nadają odpowiednie ramy przy ścisłej współpracy z autorem. Jeśli tekst tego wymaga, muszą też wprowadzić zmiany potrzebne do tego, by książkę dobrze się czytało, zachowując w tym wszystkim styl właściwy autorowi. Problemy zaczynają się wtedy, gdy obie strony

mają odmienne wizje projektu. Trzeba wtedy szukać kompromisu. Po korekcie przychodzi czas na ustalenie danych technicznych książki. Tu ostateczne decyzje należą do wydawcy, bo są to kwestie ważne raczej z jego punktu widzenia. Chodzi o określenie formatu, liczby stron oraz jakości papieru i oprawy. To wiąże się z planowaniem kosztów, co absolutnie nie należy do zmartwień autora. Następnie, po otrzymaniu szczegółowych instrukcji, do pracy przystępuje grafik. Jego zadaniem jest przede wszystkim zaprojektować layout książki. Ustalić trzeba naprawdę sporo rzeczy. Począwszy od czcionki, przez wielkość interlinii, aż po wielkość inicjałów. Oprócz tego grafik łamie tekst i na tym etapie dobiera kolorystykę, komponując jednocześnie zdjęcia, jeśli wymaga tego forma książki. Wszystko to dzieje się z pomocą programów komputerowych, które odwalają kawał roboty, gdy dostają odpowiednie parametry. Jeśli chodzi o zdjęcia, to pochodzą one z różnych źródeł. Korzysta się z agencji fotograficznych, banków zdjęć, prywatnych zbiorów i wielu innych opcji. Po nadaniu projektowi odpowiedniego wyglądu znów przychodzi czas na poprawki korektora, który sprawdza łamanie tekstu. Po czym projekt wraca do grafika, aby pewne rzeczy dopracować lub zmienić. I

s. 37


tak w kółko do momentu osiągnięcia stanu, który zadowala redaktora prowadzącego. Wtedy książka w ostatecznej wersji przybiera formę elektroniczną. Od tego momentu zaczyna się bardziej automatyczna część pracy nad wydaniem publikacji. Najczęściej jako plik PDF projekt wysyłany jest do drukarni. Tam powstaje próbny egzemplarz dla wydawcy. Po ostatecznej akceptacji rozpoczyna się w końcu materializacja tego, co narodziło się w głowie autora kilka tygodni, miesięcy lub lat wcześniej. Książki już w swej tradycyjnej papierowej formie trafiają do wydawcy. Trudno podać jakieś dane liczbowe dotyczące nakładu. Jest to kwestia bardzo indywidualna zależna od wielu czynników. Przede wszystkim trzeba wziąć pod uwagę zapotrzebowanie rynku. Nie bez znaczenia są również możliwości finansowe wydawcy. Bywają książki na zamówienie, których drukuje się co najwyżej kilkadziesiąt egzemplarzy, a czasem nakład przekracza klika milionów. Nie ma zasad tylko kalkulacje. Potem przychodzi czas na dystrybucję. W zależności od wielkości wydawnictwa zajmuje się tym osobny dział lub zewnętrzny podmiot. Dystrybutor przygotowuje ofertę i kontaktuje się z hurtowniami bądź księgarniami. I znów liczenie kosz-

s. 38

tów, przewidywanie zysków, jak to w handlu. W końcowym etapie książkę czeka w zależności od gatunku i przeznaczenia specjalnie zaplanowana promocja lub jej brak. Zwykle dzieje się ona wtedy, gdy dana pozycja trafia już na półki księgarń. Chodzi tu nie tylko o ulotki z informacjami o nowościach na rynku czy rabatach, ale nawet o umiejscowienie danego tytułu w sklepie. Za umieszczenie swojej publikacji na stoliku przy wejściu do Empiku lub przy kasie wydawca musi trochę zapłacić. Co następuje potem? To już wie każdy, kto kiedykolwiek kupił książkę. Pozostając chwilę przy kupowaniu, nie można nie zastanowić się nad tym, dlaczego książka kosztuje, ile kosztuje. Bowiem zasilanie prywatnej domowej biblioteczki wcale tanie nie jest. I znów nie da się jednoznacznie stwierdzić, jaki procent od sprzedaży egzemplarza idzie do kieszeni autora, jaki dla wydawcy, a ile zarabia taki Matras. No bo jak tu zestawić album przyrodniczy z „Grą o tron” lub choćby „Wiedźminem”. Zależności można wyliczać w nieskończoność. Inną stawkę wynegocjuje dla siebie znany i ceniony pisarz (a raczej jego agent), a inną ten, który zaczyna dopiero przygodę z piórem. Z pewnością nie będą one jednak w żadnym z przypadków zbyt wysokie. Nie wiem, czy mają

szansę przekroczyć próg 20% od sprzedaży. Są też różne rodzaje umów między autorem a wydawcą. Jeśli pisarz życzy sobie tantiemów, to zarabia ustalony procent za każdy sprzedany egzemplarz swojej książki, najczęściej po otrzymaniu wcześniejszej zaliczki, która potem jest odliczana od jego przychodu. Jeśli natomiast sprzedaje prawa autorskie wydawnictwu, otrzymuje wynagrodzenie jednorazowo. Największa część zysku ze sprzedaży wędruje do wydawnictwa, z czego pokrywane są koszty pracy nad tytułem od momentu otrzymania tekstu od autora aż do wydrukowania całego nakładu. Można mówić o 40% ceny, ale nie jest to w żadnym wypadku średnia lub najczęstsza stawka. Po prostu każdy przypadek różni się od pozostałych w kwestii umów między poszczególnymi podmiotami. Trzeba wziąć pod uwagę wielkość wydawnictwa i jego możliwości. Nie każde bowiem posiada wewnętrzne działy odpowiedzialne za każdy etap pracy nad publikacją. Często nawiązywana jest współpraca z zewnętrznymi podmiotami, które świadczą wybrane usługi. Z pewnością muszą zarobić na książkach również hurtownie i księgarnie. Dlatego spory procent tego, co wydajemy, wędruje do ich kieszeni. Przerasta on zdecydowanie wysokość wynagrodzenia dla autora. Ale trudno się temu dziwić, bo dziś dużo łatwiej napisać książkę niż ją sprzedać. Na rynek trafia miesięcznie od kilkunastu do kilkudziesięciu nowych tytułów, a z czytelników raczej nie przybywa. Pisanie nie jest profesją, która zapewnia utrzymanie. Tylko nielicznym udaje się osiągnąć prawdziwy sukces wydawniczy i zrobić karierę. Ale w większości autorom i tak chodzi o realizowanie własnych pasji. W tym natomiast pomagają im wydawnictwa, które mimo ukierunkowania na zysk, sprawiają, że książki zaczynają żyć własnym życiem i sprawiają radość czytelnikom. Czasem nawet najmniej znany tytuł może zmienić czyjeś losy. A już na pewno ma swoją niepowtarzalną historię, która zaczęła się w głowie autora, a skończy… no właśnie, to już tajemnica. 


TEMAT NUMERU

s. 39


Z ŻYCIA KOŚCIOŁA

Tajemnicza dziewczyna z mieczem Co to za obrazek? Kim jest ta dziewczyna, która biegnie przez wodę z mieczem? Jakie jest przesłanie niniejszego dzieła? I wreszcie – kto wykonał ten rysunek? To ciekawa historia...

Krzysztof Reszka

K

iedy zobaczyłem szkic rysunku, ta postać od razu mnie “uwiodła”. Dostrzegłem w niej tyle energii, tyle życia, jakiś niezwykły dynamizm, rozkwit sił witalnych... Jej ciało jest jakby w locie, prężne i gibkie tak, że przywodzi na myśl lwicę broniącą młodych. A jednak jest w niej pokój i subtelność. Siła i godność... Wygląda jak dzika i święta kobieta – gnana jakimś ogromnym pragnieniem, a jednocześnie całkowicie spokojna, oddana swojej pasji, pewna swojego celu i własnej wartości. Można się tylko zastanowić, co jest jej celem i pragnieniem? Nie trzeba się wiele zastanawiać, by pojąć, że zapewne chodzi o życie i miłość. Oto najgłębsze pragnienia ludzkiego serca. Choć czasem przybieramy pozę cwaniaków, którym wszystko zwisa, cyników pogodzonych z losem, którzy idą z prądem i “pchają wózek dalej” – to jednak tak naprawdę nikt nie wyzbywa się tych tęsknot. Człowiek pragnie życia, ale nie wegetacji. Pragnie nieśmiertelności, ale sama w sobie niekończąca się egzystencja byłaby przecież torturą nie

s. 40

“ Ale jej buty są

spowite w nasze barwy narodowe, to przecież zwyczajne trampki, podobne do setek i tysięcy trampków jakie codziennie odbijają się od chodników Krakowa i innych miejsc współczesnego świata. A więc jest tu jakaś nadprzyrodzoność – zanurzona w doczesnym, zwyczajnym świecie, ale go przekraczająca. do zniesienia. To, za czym naprawdę tęsknimy, to relacje międzyosobowe, miłość, prawda, wolność, pasja, cel, wyzwanie, misja życiowa, piękno, przygoda... – coś, co nadałoby naszemu życiu sens. Człowiek pragnie zaangażować się w coś trwałego i większego od samego siebie, odkrywać coś AUTENTYCZNEGO, zaufać

komuś z całej głębi swojej istoty... I choć ciągle doznajmy zawodu i rozczarowań, to jednak w mniej lub bardziej świadomy sposób wciąż ku temu dążymy. Właśnie sens okazuje się często ważniejszy niż wygody, bogactwo, bezpieczeństwo czy nawet podtrzymywanie biologicznego życia... Inspirujące są dla nas takie postacie jak Irena Sendlerowa, która narażając własne życie, potajemnie uratowała 2,5 tys. żydowskich dzieci od pewnej śmierci z rąk nazistów czy Stanisława Leszczyńska, która, przebywając w Auschwitz, potajemnie odebrała ponad 3. tys. porodów, dzięki czemu 30 dzieci zdołało przeżyć wojnę. To samo możemy powiedzieć o ojcu Maksymilianie Kolbem, który świadomie i dobrowolnie oddał życie za drugiego człowieka, czy ojcu Pedro Arrupem, jezuicie, który wraz z towarzyszami niósł pomoc medyczną poparzonym ludziom na obrzeżach Hiroszimy po wybuchu bomby atomowej... Niezwykłą osobą jest także rotmistrz Witold Pilecki, który z własnej inicjatywy dał się złapać i wywieźć do Auschwitz, aby wspierać


innych więźniów, podnosić ich na duchu, sporządzić raport o panującej tam sytuacji, przemycać jedzenie i organizować pomoc. W czasie tej niezwykle trudnej misji, dodawał sobie sił czytając książkę pt. “O naśladowaniu Chrystusa”. Ale wróćmy do tajemniczej dziewczyny z mieczem. Droga czytelniczko, zacny czytelniku, spójrzcie jeszcze raz na tę postać. Jakie jest Twoje pierwsze skojarzenie? Kto to jest na pierwszy rzut oka? Jej bujne włosy, miecz, szata i mimika są takie, jakby to była postać z baśni lub mitu. Jakby wojownicza księżniczka, może bogini broniąca swych dzieci albo któraś Walkiria – mityczna dziewica-wojowniczka, córka nordyckiego boga Odyna? Ale jej buty są spowite w nasze barwy narodowe, to przecież zwyczajne

trampki, podobne do setek i tysięcy trampków jakie codziennie odbijają się od chodników Krakowa i innych miejsc współczesnego świata. A więc jest tu jakaś nadprzyrodzoność – zanurzona w doczesnym, zwyczajnym świecie, ale go przekraczająca. To jak symbole w Apokalipsie – świecznik i gwiazda, światło ziemi i nieba – alegoria rzeczywistości bosko-ludzkiej czyli Kościoła, Oblubienicy Chrystusa, która biegnie na spotkanie Ukochanego. Chce kontynuować Jego misję...

“Kimże jest ta, która świeci z wysoka jak zorza? Piękna jak księżyc, jaśniejąca jak słońce, groźna jak zbrojne zastępy” (Pnp 6,10). Dziewczyna ma włos rozwiany i

wzrok zwrócony na jeden cel. Biegnie po wodzie... Otchłanie wody były u Izraelitów symbolem śmierci. A więc ona żyje już nowym życiem, naśladuje “Chrystusa Jezusa, który przezwyciężył śmierć, a na życie i nieśmiertelność rzucił światło przez Ewangelię” (2 Tm 1,10). W obu dłoniach trzyma miecz. Miecz, tak w Apokalipsie, jak i u św. Pawła, oznacza Słowo Boże, żywe i skuteczne – “Weźcie też (...) miecz Ducha, to jest słowo Boże” (Ef 13,17). Miecz, który ratuje i wybawia. Osądza pragnienia i myśli serca (por. Hbr 4,12). Wyzwala i rozcina więzy śmierci. Rozdziela, odcina grzesznika od grzechu. I tak grzesznikowi mamy wybaczać 77 razy, lecz grzech sam w sobie nie może być usprawiedliwiony nigdy – ale zgładzony. Jezus,

s. 41


który gładzi grzech świata, został zabity jak baranek, ale zwyciężył jak lew. Prawdziwą pasją Chrystusa jest wydobywanie dobra i piękna z ludzi, zwłaszcza tych, którzy są zniewoleni złem, wręcz umarli duchowo. W każdym człowieku, bez wyjątku, dostrzega kogoś ukochanego, upragnionego, stworzonego na obraz i podobieństwo Boga. Mówił, że poświęca za nas w ofierze samego siebie, abyśmy mieli życie i mieli je w obfitości (J 10,10-15) abyśmy się stali “uczestnikami Boskiej natury” (1 P 1,4). Stąd właśnie płynie inspiracja, by docierać do tych osób, które z punktu widzenia tego świata są już przekreślone, odrzucone i wykluczone. Bo one SĄ WARTE tego, by mieć życie i to w obfitości. Tak jak złota obrączka choćby wpadła do szamba, NIGDY nie przestanie być czymś pięknym i wartościowym, tak człowiek pogrążony w grzechu, nie przestanie być kimś kochanym i upragnionym przez Boga. Dlatego dziewczyna z mieczem biegnie jak burza, bo wie, że warto walczyć o każdego człowieka, ale wie też, że sama jest kochana przez Króla, który już zwyciężył śmierć i zmartwychwstał jako pierwszy, do czego i nas zaprasza. Mimo trudów i przeciwności, w głębi serca czuje się bezpieczna: “Murem jestem ja, a piersi me są basztami, odkąd stałam się w oczach jego jako ta, która znalazła pokój” (Pnp 8,10). Dlaczego pozwoliłem sobie na tak śmiałą interpretację tego rysunku? Bo znam autorkę od trzech lat. Poznaliśmy się w lipcu 2011 r. w niedzielę około południa w Hotelu Fortuna w Krakowie. Jako że była bardzo zaangażowana w działalność charytatywną na rzecz ubogich czy

s. 42

chorych dzieci, zaczęliśmy rozmawiać o ewentualnej współpracy. Tego samego miesiąca zaprosiłem ją także na moje urodziny. Przez te trzy lata mogłem nie tylko dowiedzieć się wiele o jej ciekawych zainteresowaniach, ale również samemu otrzymałem od niej wiele wsparcia i pomocy. Dla nas, dla osób które ją znają, jest ona żywą ilustracją do biblijnego tekstu: “Raduj się w Panu, a On spełni pragnienia twego serca” (Ps 37,4). Od sześciu lat Dobrą Nowinę niesie Romom na południu Polski oraz na Słowacji. Romowie zaufali jej i nauczyli nawet swojego języka. Magda łamie wiele stereotypów. Mówi otwarcie o tym, że wiele razy została okradziona przez Polaków, ale wśród Romów NIGDY nic jej nie zginęło, mimo że zostawiała często na wierzchu wartościowe przedmioty. W tradycyjnych romskich wioskach budzi zdziwienie, że to kobieta z własnej inicjatywy podejmuje się takiego ważnego zadania jak głoszenie Ewangelii. O swoim życiu, pasji i służbie pisze tak: ”Nigdy nie byłam najlepszą uczennicą ani najpopularniejszą dziewczyną w szkole. Nie osiągnęłam żadnego sukcesu, którym mogłabym się pochwalić. Popełniłam w życiu całą masę błędów. Jestem jak każdy z Was. Jednak ludzie, którzy mnie znają, mówią, że ciągle się uśmiecham i mam «jasne oczy». Pytają mnie, co jest powodem, więc odpowiadam, że jestem chrześcijanką. Mój Zbawiciel jest wierny i kochający. Akceptuje mnie taką, jaka jestem. Zna moje radości, smutki, lęki, wątpliwości i pragnienia. On zna mnie lepiej niż ktokolwiek, zaplanował moje życie, jeszcze zanim przyszłam na świat i wiedział,

co będzie dla mnie najlepsze. Jezus daje mi radość, pokój i siłę, której nie miałabym sama z siebie. On daje mi pragnienie opowiadania o tym, co mam dzięki Niemu. Kiedyś znalazłam się z grupą misjonarzy w romskiej wiosce na Słowacji. Brud, bieda i kilka setek zagubionych ludzi szukających sensu. Mówiono mi, że to miejsce nie jest bezpieczne dla młodej dziewczyny. Wtedy zobaczyłam cud - gdy siedziałam na trawie i opowiadałam tym ludziom o mojej relacji z Jezusem, widziałam w ich oczach wielkie pragnienie tej samej radości, którą mam ja. Potem kilkunastoosobowe grupy oddawały swoje życie mojemu Panu. Okoliczności, w których żyją ci ludzie się nie zmieniły, ale Bóg zaczął zmieniać ich serca. Teraz On będzie kształtował ich charaktery, postawy moralne i zmieniał ich przyszłość. Wiedziałam, że całe Niebo cieszy się z każdego z tych ludzi, że w życiu każdego z tych Romów stał się cud. Skąd wiedziałam? Bo kilkanaście lat temu, gdy wybrałam podążanie Bożą drogą, doświadczyłam tego samego. Bóg zadziałał przeze mnie, by inni ludzie mogli poznać Jego Imię. Król Wszechświata użył mnie, zwyczajnej Magdy z Krakowa, do ogłoszenia zagubionym ludziom Dobrej Nowiny. Nie wezwał do tego wielkiego mówcy ani profesora, tylko właśnie mnie. Stałam się częścią cudu, choć na to nie zasłużyłam. Jeżeli Bóg mógł zadziałać przeze mnie, może działać tak samo przez każdego z Was”. 


s. 43


Z ŻYCIA KOŚCIOŁA

A-po-co-to, na-co? Normy liturgiczne Ile świec na ołtarzu? Jaki ornat? Jakie pieśni, na jakich instrumentach? Kiedy uklęknąć, jak to zrobić, kiedy wstać, jak złożyć ręce, jak przyjąć Komunię, jak dokonać chrztu... Zdawałoby się, że regulowanie wszystkiego, co dotyczy kultu, jest przejawem sztywnego formalizmu czy bezmyślnym przywiązaniem do tradycji. Tak nie jest. Rafał Growiec PO CO REGULOWAĆ LITURGIĘ? Msza święta nie jest takim sobie zgromadzeniem, na którym spotykamy się, by było nam przyjemnie i miło. Liturgia jest służbą Bogu, a to jest niebagatelna sprawa. Nie może być wykonywana byle jak, według lokalnej czy indywidualnej fantazji. Nie może być podporządkowana dzisiejszemu festiwalowi wina czy pokazowi sztucznych ogni za dwa tygodnie, a już na pewno nie wyborom samorządowym. Liturgia jest zwrócona w pierwszej kolejności ku Bogu, a nie ku ludziom i ich sprawom. Na to, by przedstawić Bogu swoje prośby, także te związane z lokalnymi wydarzeniami, jest odpowiedni czas w czasie Mszy. Funkcjonuje tu zasada (logiczna chyba) lex orandi, lex credendi – norma modlitwy jest normą wiary. To, jak się modlimy wyraża to, w co wierzymy i na odwrót – to, w co wier-

s. 44

“ Przez wieki zosta-

wiano oprawę wokalną chórom, wybitnym artystom. Było pięknie, ale niewykonalnie dla przeciętnego zjadacza chleba. zymy, musi mieć odniesienie w tym, jak się modlimy. Stąd pewne kwestie nie mogą podlegać dyskusji. Jezus nie przemienił taniego sikacza za dwa piątka, tylko wino. Porządne, które sam pił do uroczystej wieczerzy. Jeśli wierzymy, że to już nie wino i chleb, ale Ciało i Krew, to chyba będziemy pilnować, żeby nie walały się po ziemi partykuły, a kielich w którym się One znajdą był stosowny. Przepisy drogowe są po to, by ludzie się nie pozabijali i nie pokaleczyli, jeżdżąc na czuja. Przepisy liturgiczne – by nie obrażano Boga i

by kult Boży był godny, pomimo tego że ksiądz czy pan Andrzej lubią zdać się na intuicję. CZY ZAWSZE TAK BYŁO? Mimo że liturgia jest tak poważną sprawą, wielu księży i ludzi zajmujących się służbą liturgiczną niemal zawsze wplatało do swoich czynności mniej lub bardziej trafne modyfikacje. Już od czasów apostolskich przełożeni Kościoła napominali wiernych co do tego, jak godnie sprawować liturgię. Połajania Pawła wobec Koryntian nie były niczym innym jak tylko utemperowaniem tych, którzy wiedzieli lepiej, jak ma wyglądać agape. Także Ojcowie Apostolscy czy później Ojcowie Kościoła starali się przekazywać wskazówki co do należytego sprawowania Najświętszej Ofiary. Stąd, zwłaszcza gdy dezorganizował się cały świat, chciano zabez-


pieczyć liturgię przed przekłamaniami. Już w V wieku synody zakazywały używania w czasie liturgii modlitw nie zatwierdzonych przez co najmniej kilku biskupów. Z początków VII wieku pochodzi Sakramentarz z Werony, stanowiący zbiór gotowych formuł mszalnych. Około roku 750 powstaje Sakramentarz Gelazjański, który potem stał się podstawą dla kilku rytów. Z czasem jednak dochodziło do tego, że duchowni coraz bardziej odchodzili od ksiąg liturgicznych. To właśnie chaos liturgiczny doprowadził do tego, że żądano uproszczenia liturgii, na czym skorzystał protestantyzm. Po Soborze Trydenckim pozwolono zachować jedynie te ryty, które miały za sobą co najmniej dwieście lat udokumentowanej historii. A problem był spory. Przez długi czas używano osobnych ksiąg do odczytywania modlitw, w innych („ordo missae”) zapisywano czynności celebransa i wiernych, w innych obrzędy sakramentów i sakramentaliów, anfyfony były w antyfonarzu... Z sakramentarzy i innych ksiąg liturgicznych wyodrębnił się mszał, będący połączeniem sakramentarza, ewangeliarza, antyfonarza, ordo missae i kalendarza. Obecnie księgi mszalne są uporządkowane i wiemy z

mszału co robić w czasie np. ofiarowania, a nie musimy sięgać do ordo, sakramentarza i antyfonarza. ODNOWA SOBOROWA CZY POSOBOROWIE? Sobór Powszechny Watykański II przyniósł istotne zmiany w liturgii Mszy świętej. Chociaż nie wszystko, co zostało po nim zrealizowane, było ujęte w jego dokumentach. Konstytucja o liturgii świętej Sacrosanctum Concillium w punkcie 54. mówi o tym, że można wprowadzić pewne elementy języków narodowych, ale części stałe Mszy powinni wierni umieć odmówić po łacinie. Tak samo nie było mowy o ogołoceniu kościołów ze starych ołtarzy czy rzeźb. I nie, nie ma tam mowy o liturgii „twarzą do ludu”. To już efekt pracy innych zespołów liturgicznych (Novus Ordo Missae promulgowano w 1969 r., Sobór zakończył się w 1965.). Na Zachodzie zaczęło się szaleństwo. Duch Soboru był ważniejszy niż litery zapisane w kolejnych mszałach. Przepisy liturgiczne obchodzono, naciągano, ignorowano. W Belgii zniesiono procesję z okazji uroczystości Bożego Ciała. Kościoły ogołocono z wielu starych dzieł sztuki, nowe, które powstawały, dalekie były od

piękna pojmowanego tradycyjnie, a bliskie były budynkom protestanckim. Także w Polsce mamy podobne smaczki. Wspomnę tylko pewien kościół, który z daleka wziąłem za jeden z wolno stojących punktów McDonalda, bo drzewa krzyż zasłaniały. Aż się chce czasem wymusić jakimś przepisem na architekcie, by postawił normalny, zorientowany kościół z wieżą i witrażami... Oprawa liturgii – w tym to, w jakim budynku jest ona sprawowana – jest zaś niezwykle istotna. Ksiądz w sztucznym, kupionym jak najmniejszym kosztem ornacie, wznoszący Krew Pańską w pozłacanym aluminiowym kielichu pośrodku białych, pustych ścian i zbitych byle jak ławek... Ktoś to zna? W Wielką Sobotę błogosławi się paschał mówiąc o owocu pracy pszczoły, nie rafinerii... Stąd świecie przy ołtarzu powinny być woskowe. Także muzyka wymaga dostosowania do misterium, jakie rozgrywa się w czasie Mszy. Przez wieki zostawiano oprawę wokalną chórom, wybitnym artystom. Było pięknie, ale niewykonalnie dla przeciętnego zjadacza chleba. Do tego stopnia, że przed Grunwaldem król Jagiełło wysłuchał Mszy, a nie w niej uczestniczył. Sobór chciał zaktywizować wiernych, by

s. 45


liturgia była działaniem Ludu Bożego a nie tylko księdza, ministrantów i chóru. Dlatego nieraz odstąpiono od chorału na rzecz prostszych utworów. Niektórzy zaszli w tym za daleko i zrobili obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni. Aktywizację rozumieli w tym, że tym razem wierny posłucha dobrego koncertu, ale nie organowego, tylko z gitarami elektrycznymi i perkusją. Jednym słowem: poszło za daleko. I po to są nam normy liturgiczne. Tu nie chodzi o to, by ludziom na złość robić, ale żeby Boga traktować poważnie, wyznaczyć pewne granice postępowania. MSZA „ŚWIĘTA” CZY „DLA DZIECI”? Czasami nadchodzi taki moment, gdy kapłan (albo i świecki katolik/świecka katoliczka) musi się poważnie zastanowić, komu służy liturgia. Msza dedykowana dla pewnej grupy odbiorców zawsze będzie pokusą do tego, by coś do nich dostosować. Najczęściej tak się dzieje na tzw. „Mszach dla dzieci”. Pomijam sprawę języka („A teraz porozmawiamy o transsubstancjacji”) czy opanowania gromadki rozbrykanych maluchów. Chęć zwrócenia uwagi malców na to, co się dzieje na ołtarzu czy na to, co mówi ksiądz z ambony, może prowadzić do wyjątkowo dziwnych sytuacji.

s. 46

Pomijam też kwestię piosenek religijnych dla dzieci, które niekiedy po prostu mają ten sam problem co pieśni dla dorosłych, a nawet niektóre kolędy: są tak naprawdę o niczym lub śpiewający je nie wiedzą, jaka treść się za nimi kryje. Piękne, radosne pieśni eucharystyczne brzmią jak lamenty nad Grobem Pańskim. Nie przekazują żadnej poważnej treści religijnej. Staranny dobór może to zmienić. Tak samo odrobina pracy może sprawić, że dzieci przestaną wywrzaskiwać słowa, a zaczną śpiewać. Próby ufajnienia liturgii nieraz prowadzą do jej desakralizowania. Przykład? Ksiądz Humberto Alvarez z Meksyku, by zachęcić dzieci do uczestnictwa we Mszy, ubrał ornat z Supermanem i Batmanem i tryskał wodą święconą z pistoletu na wodę. Czy to jeszcze święta Msza? Ale to nie tylko dla dzieci robi się niechlubne wyjątki. Niektóre festiwale muzyczne proszą się aż, żeby zajść do kościoła. I słusznie, wszak nie samą muzyką człowiek żyje, a nawet jeśli już z niej żyje, to może na Bożą chwałę zaśpiewać. Ale jakie gatunki tu są dozwolone? Muzyka klasyczna? Właściwie: muzyka sakralna, z uprzywilejowaniem dla muzyki organowej. Utwory wykonywane w czasie liturgii muszą być doskonałe w formie i treści. Powinny być też śpiewane przez cały lud, czyli być mu znane. O to jednak bardzo trudno, zwłaszcza,

gdy muzyk jest np. anglojęzyczny a występuje w Polsce na Mszy dla dzieci dostosowanej do gatunku country (tak, Czyste Country, piję do was). Czasem jednak dostosowanie jest wręcz konieczne. Jak ewangelizować Eskimosów, którzy nie znają chleba? Jak odprawić Mszę wśród plemion, które nie znają owiec, a zamiast nich mają świnki pekari? Czy jednak nasze dzieci i muzycy to tak odrębne światy, by nie mogli zachować trochę umiaru? Jak bolesny jest przeskok od rozrywkowej Mszy dla dzieci do typowej, niedzielnej czy nawet tygodniowej Mszy świętej? Udział w Eucharystii i celebracja liturgiczna powinny być pewnym szokiem, wyrwaniem z codzienności. Ale chyba innego rodzaju. Co robić, by uniknąć nadużyć liturgicznych i ośmieszania służby Bogu? Trzymać się ściśle rubryk i ani słowem nie wykraczać poza to, co stoi w mszale? Wpaść do zakrystii po Mszy i spalić księdza na stosie? Stworzyć Liturgiczną Organizację Zbrojną, opanować plebanie i wydawać wikarym obiady tylko wtedy, gdy odprawią Mszę zgodnie z przepisami w ornacie skrzypcowym? Czy może po prostu edukować się i edukować innych, uwrażliwiać na znaczenie symboli i gestów? Na pewno to drugie podejście więcej da, niż to czysto prawnicze. 


s. 47


MĘŻCZYZNA W KOŚCIELE

Ojcowie fantastyki Jeszcze o nich usłyszycie! Czarujący dżentelmeni, profesorowie, a jednocześnie ludzie którzy poznali gorycz i mrok życia. Dwaj przyjaciele, J.R.R. Tolkien - autor “Hobbita” czy “Władcy pierścieni” – i C.S. Lewis, autor “Opowieści z Narnii”, to genialni ojcowie fantastyki. Mimo życiowych burz nie zrezygnowali z pragnienia, by szukać piękna. A kto poszukuje piękna, ten (często okrężną drogą) dociera do Prawdy. Bo Prawda jest najpiękniejsza.

Krzysztof Reszka

J

ohn Ronald Reuel Tolkien urodził się 3 stycznia 1892 r. w południowej Afryce. Jako roczne dziecko został ukąszony przez tarantulę. Prawdopodobnie umarłby, gdyby nie przytomność niani, która natychmiast wyssała jad. Wkrótce jego rodzina przeniosła się do Anglii... Gdy miał 4 lata, umarł jego ojciec, Arthur Tolkien. Matka o imieniu Mabel, wbrew woli rodziców i teściów, wstąpiła do Kościoła katolickiego, co było wówczas oceniane bardzo negatywnie. Młody Tolkien był wychowywany przez matkę w duchu katolicyzmu. Uczyła go także łaciny i francuskiego. Umiał czytać już w wieku 4 lat. Mabel zapoznała go m.in. z książką „Alicja w krainie czarów” oraz z legendą o królu Arturze. Gdy miał 12 lat, jego matka umarła w skutek powikłań cukrzycowych. Uzdolniony chłopiec u progu okresu dojrzewania razem ze swoim bratem zostali na świecie sami. Opieki nad chłopcami podjął się zaprzyjaźniony z ich matką ksiądz Francis Morgan. Wspomagał on młodego Tolkiena materialnie i duchowo w czasie studiów. W liście do swojego syna pisarz wspomina, że ks. Morgan był dla niego „kimś

s. 48

“Lewis był pierwszą

osobą, którą zapoznał z wymyślaną przez siebie krainą mitów – Śródziemiem – i gdyby nie entuzjastyczne zainteresowanie Lewisa, Tolkien być może nigdy nie zabrałby się do rozwijania jej do „Władcy Pierścieni” więcej niż ojciec” i że to „od niego nauczył się miłości i przebaczenia”. Tolkien w wieku 16 lat poznał starszą o trzy lata Edith Bratt. Zakochał się. Jednak gdy miał 18 lat, ksiądz dał mu stanowczą radę, wręcz nakaz – by zajął się nauką, a romans odłożył na trzy lata. Tak też się stało. W 1911 r. podjął w Oksfordzie studia z zakresu filologii i literatury klasycznej, a później języka i literatury angielskiej. Zajmował się także językiem walijskim. Interesowało go językoznawstwo porównawcze. W dniu osiągnięcia pełnoletniości, 3 stycznia 1913 r., po raz pierwszy od

dłuższego czasu napisał do Edith. Ta była już jednak zaręczona z bratem jednej ze szkolnych koleżanek. Tolkien przeżywał długo ten fakt, lecz po wielokrotnym przeczytaniu listu, zauważył, że Edith napisała, iż zaręczyła się, gdyż ów mężczyzna „był dla niej dobry”. Ten szczegół skłonił młodego Tolkiena do napisania kolejnego listu do Edith. Gdy się spotkali, jeszcze tego samego dnia zapadła decyzja o zerwaniu zaręczyn i młodzi kochankowie ponownie byli razem. Rok później, po wstąpieniu Edith do Kościoła katolickiego, odbyły się uroczyste zaręczyny, a po kolejnych dwóch latach, 22 marca 1916 r., wzięli ślub. Wkrótce Tolkien został powołany do armii jako oficer łączności oraz tłumacz. W ramach czynnej służby na linii frontu od lata 1916 r. wziął udział m.in. w bitwie nad Sommą, najbardziej krwawej spośród bitew I wojny światowej, która pochłonęła ponad milion ofiar. Jesienią zachorował i przewieziono go z powrotem do Anglii. Tymczasem 16 listopada 1917 r. Edith urodziła ich pierwszego syna, którego na cześć księdza Francisa nazwano John Francis Reuel. Co ciekawe, ten właśnie pierworodny


syn Tolkienia został katolickim księdzem. W kolejnych latach urodzili się: w październiku 1920 r. – Michael Hilary Reuel, w listopadzie 1924 r. – Christopher John Reuel, wreszcie w czerwcu 1929 r. – córka Priscilla Mary Anne Reuel. Okres po narodzinach pierwszego syna pełen był szczęśliwych chwil – podczas wycieczek w okoliczne lasy Edith śpiewała i tańczyła dla Tolkiena. J.R.R. Tolkien rozwijał swoją karierę naukową, pielęgnował pasję do języków i literatury, ale starał się również poświęcać wiele czasu swoim dzieciom. Był współtwórcą „New English Dictionary” („Nowego Słownika Języka Angielskiego”). W 1925 r. został profesorem Oxfordu. Nauczył się w różnym stopniu ponad 30 języków, w tym wielu wymarłych. Znał m.in. łacinę, klasyczną grekę, hebrajski, gocki, nordycki, staroislandzki, anglosaski, staroirlandzki, średniowieczny i współczesny walijski, niemiecki, niderlandzki, francu-

ski, hiszpański, lombardzki, włoski, duński, szwedzki, norweski, fiński, esperanto i rosyjski. Uczył się także polskiego, ale niestety nie potrafił biegle posługiwać się tym naprawdę trudnym językiem. W ramach swojego hobby, wymyślał i opracowywał także nowe języki. Wraz z przyjaciółmi tworzył różne kluby i stowarzyszenia, w których przy dobrym piwie i fajkowym dymie rozmawiano o wspólnych pasjach. W kręgu kolegów założył najpierw nieformalny klub Kolbitar (po islandzku „Węglożerni” lub dosłownie „Gryzący Węgiel”), którego uczestnicy spotykali się regularnie, aby czytać islandzkie sagi w oryginale, czyli w języku staronordyckim. Od 1927 r. do grupy należał też Clive Staples Lewis, który rok wcześniej poznał Tolkiena, a wkrótce po przyjęciu do klubu stał się jego najbliższym przyjacielem. Tolkien pisał o tej przyjaźni jako o „długu niemożliwym do spłacenia”. Lewis

był pierwszą osobą, którą zapoznał z wymyślaną przez siebie krainą mitów – Śródziemiem – i gdyby nie entuzjastyczne zainteresowanie Lewisa, Tolkien być może nigdy nie zabrałby się do rozwijania jej do „Władcy Pierścieni”. Lewis wspierał zaproponowane przez Tolkiena reformy na uniwersytecie. Był także jedną z pierwszych osób, którym Tolkien zezwolił na przeczytania „Hobbita”, którego napisał jedynie na użytek domowy, dla swoich dzieci. Nie sądził, żeby ktokolwiek inny był zainteresowany i chciał czytać te opowieści. Ale Lewis był ich entuzjastą i zadręczał Tolkiena, by opublikował ten rękopis. Upierał się, aż dopiął swego i przekonał przyjaciela. Książka została opublikowana w 1938 r. Tolkien, znany na świecie przede wszystkim jako autor „Władcy pierścieni”, zapewniał, że jest to dzieło religijne i katolickie. Nie należy doszukiwać się w żadnej postaci alego-

s. 49


rii Chrystusa, ale zwrócić uwagę na całościowe przesłanie książki. Sensowność świata, przyjaźń, przygoda, wewnętrzne zmagania, walka dobra ze złem – oto uniwersalne tematy podejmowane przez Tolkiena. Opowieści o elfach i krasnoludach mogą stać się prawdziwymi traktatami o życiu duchowym. Chociażby takie słowa Gandalfa: „Saruman uważa, że tylko wielka moc zdoła trzymać w szachu wielkie zło. Ja jestem innego zdania. Odkryłem, że to małe rzeczy, codzienne starania zwykłych ludzi nie dopuszczają złego, proste dowody dobroci i miłości”. Być może Tolkien nigdy nie dokonałby dzieła swojego życia, gdyby nie życzliwość i wsparcie C.S. Lewisa. Oboje należeli do klubu

Inklingów (The Inklings) który spotykał się w każdy wtorkowy ranek w oksfordzkim pubie „The Eagle and Child”. W gronie przyjaciół prezentowali swoje literackie próby, pili piwo, wymieniali się spostrzeżeniami, słuchali komentarzy i życzliwej krytyki. To właśnie C.S. Lewis zainspirował Tolkiena do wygłoszenia wykładu „On Fairy-Stories”, w którym opisał zasady późniejszego gatunku twórczości fantasy. Jednak tak naprawdę to przede wszystkim Tolkien odmienił życie Lewisa... *** Clive Staples Lewis urodził się 29 listopada 1898 r. we wsi pod Belfastem w Irlandii. Miał brata starszego o trzy lata, z którym łączyła go pasja do tworzenia fantastycznych

światów. Gdy miał 10 lat, jego matka umarła na raka. Również ojciec po trudnych przeżyciach stał się wybuchowy, nieprzewidywalny, zaczął emocjonalnie oddalać się od chłopców. Lewis, widząc piękno przyrody, czytając mity i legendy lub słuchając muzyki, doznawał przeżyć estetycznych czy wręcz mistycznych, które nazywał po prostu Radością. Te wzruszenia czy też intuicyjne olśnienia, postrzegał jako przebłyski czegoś tajemniczego, Upragnionego. Okres nauki szkolnej był dla chłopca trudny. Widział agresję nauczycieli, brutalność starszych uczniów względem młodszych, a także molestowanie seksualne. W swojej autobiografii opisywał elitę najsilniejszych chłopaków, którzy

uważali się za najważniejsze osoby we Wszechświecie, co dawało im „prawo” do znęcania się nad pierwszakami, których uważali za śmieci. Wykorzystywanie seksualne młodych chłopców o łagodnych rysach, zwanych „panienkami”, było perwersją, ale jednocześnie jedyną okolicznością, kiedy najstarsi uczniowie brutalną siłę zastępowali dyplomacją i łagodnością. Lewisa jednak nie interesowały takie „romanse”. Nie był też ani dobrym sportowcem, ani szczególnie gorliwym kibicem, co byłoby dobrze widziane wśród kolegów. Wtedy też oddalił się od

wiary chrześcijańskiej. Wytchnienie odnajdował w świecie baśni i mitów. W 1916 r., jako 18-latek, pisał w liście do przyjaciela: „Chyba wiesz, że ja nie wyznaję żadnej religii. Nie znajduję na jej potwierdzenie jakichkolwiek dowodów, a z filozoficznego punktu widzenia chrześcijaństwo nie jest nawet najlepszą z nich. Wszystkie religie, a właściwie wszystkie mitologie, nazywając rzecz po imieniu, są po prostu wytworem człowieka”. Paradoksalnie, młody Lewis na froncie I wojny światowej, w okopach Francji, czuł się swobodniej niż w szkole. Po pierwsze dlatego,

że 30-letni żołnierz ma zazwyczaj znacznie więcej współczucia i szacunku do 19-letniego szeregowca niż zadufany w sobie 17-latek dla przestraszonego 13-latka. Po drugie, wśród kolegów panowała atmosfera większej szczerości i zrozumienia. Nie trzeba było robić dobrej miny do złej gry, ani udawać zainteresowania sportem dla świętego spokoju. Wojna była oczywistym nieszczęściem, ale w tym cierpieniu wszyscy byli ze sobą solidarni. 15 kwietnia 1917 r. Lewis został raniony trzema odłamkami. Trafił do szpitala polowego we Francji, skąd został przewieziony do

s. 50


Anglii. Później zaopiekował się starą matką poległego na wojnie przyjaciela i zamieszkał razem z nią. Po I wojnie światowej C.S. Lewis rozpoczął w Oksfordzie studia z zakresu filozofii, filologii klasycznej i literatury angielskiej. Jego pasją była także mitologia, zwłaszcza nordycka. Był zagorzałym ateistą i sceptykiem. Jednak liczne refleksje, lektury i dyskusje z przyjaciółmi skłoniły go do uważniejszego przemyślenia swojego światopoglądu. Postrzegał religię jako prymitywne ukazanie prawd moralnych pod osłoną symboli i wymyślonych opowieści. Z czasem jednak zaczął skłaniać się do uznania jakiegoś Bytu Absolutnego, teoretycznego „Boga filozofów”, rozumianego jednak bardziej jako „Pierwsza Przyczyna” niż Ojciec. Lewis byłby skłonny uznać chrześcijan za idiotów, gdyby nie niepokojący i trudny do wytłumaczenia zbieg okoliczności. Dziwnym trafem odkrywał, że najbardziej fascynujący pisarze, filozofowie czyniący najbardziej adekwatne i odkrywcze obserwacje rzeczywistości, najbardziej poruszający poeci, którzy potrafili uchwycić coś nieuchwytnego czy też najbardziej oddani, rycerscy i inspirujący dla umysłu przyjaciele – byli chrześcijanami. W końcu, jako zajadły sceptyk, przyznał: „Chrześcijanie nie mają racji. Ale wszyscy inni są nudni!”. Starał się więc uchwycić każdego argumentu, każdej możliwości krytyki i polemiki, by podważyć chrześcijaństwo. Jednak nawet ateiści mimo woli utrudniali to zadanie. Jak sam wspomina: „Na początku 1926 r. najbardziej zaciekły ateista, jakiego znałem, siedział w moim pokoju przy kominku i mówił, że materiał dowodowy historyczności Ewangelii jest rzeczywiście zadziwiająco dobry. «Dziwna rzecz – kontynuował. – Cała ta gadanina Frazera o śmierci Boga. Dziwna rzecz. Prawie wygląda na to, jakby już kiedyś to się wydarzyło». Aby zrozumieć niezwykłość jego słów, musiałbyś znać tego człowieka (który z pewnością do tego czasu nie okazywał żadnego zainteresowania chrześcijaństwem). Jeżeli on, cynik nad cynikami, najtwardszy

s. 51


z twardych, nie czuł się – jakbym to wyraził – «bezpieczny», dokąd ja mogłem się zwrócić? Czyż nie było żadnego wyjścia?”. Miewał też pokusy by zajmować się okultyzmem, ale odwiodły go od tego dwie rzeczy. Po pierwsze – wspomnienie człowieka, który, zagłębiając się w ezoteryczne nauki, odszedł od zmysłów, wił się w konwulsjach i wykrzykiwał ze strachu. Po drugie – tęsknił raczej za Radością która jest bardziej „spontaniczna”, za Upragnionym, Pięknem czy Światłością, która ofiaruje mu się sama, a nie pod przymusem dziwacznych rytuałów i zaklęć. Przeczuwał że okultyzm prowadzi w świat złudy i obłędu, a nie do Prawdy i źródła życia. W tym czasie Lewis wykładał już w Oksfordzie. Tam poznał swojego wieloletniego przyjaciela, Tolkiena, z którym łączyła go wspólna pasja – obaj uwielbiali mitologię nordycką i stare, islandzkie sagi. Wkrótce w życiu wewnętrznym Lewisa nastąpił kolejny przełom. Próbował doprowadzić swoje przemyślenia do praktycznych wniosków. Rozpoczęła się wielka przygoda: „Wyobraź sobie mnie, samego w tamtym pokoju w Magdalen, noc po nocy czującego – kiedykolwiek mój umysł odrywał się choć na sekundę od pracy – stałe, nieuchronne zbliżanie się Tego, któ-

s. 52

rego tak gorąco pragnąłem nie spotkać. W końcu to, czego tak bardzo się obawiałem, przyszło na mnie. W święto Trójcy Świętej 1929 r. ustąpiłem. Uznałem, że Bóg jest Bogiem i ukląkłem, by się modlić, być może jako najbardziej przybity i uparty nawrócony w Anglii tej nocy”. Wiara w osobowego Boga, przyniosła mu wyzwolenie od pewnego natręctwa – nadmiernego, wręcz chorobliwego analizowania samego siebie. Pojawiło się więcej luzu i optymizmu. Był monoteistą, ale jeszcze nie wierzył w Chrystusa. Powoli odkrywał, że inne religie nie mają takiego historycznego oparcia jak chrześcijaństwo. Rozpoczął analizę tekstów Nowego Testamentu i badania nad historycznością Jezusa. Jego znajomość literatury zmusiła go do potraktowania zapisu Ewangelii jako wiarygodnej relacji: „Byłem już zbyt doświadczony w krytyce literackiej, by uważać Ewangelie za mity”. Ostateczna decyzja zapadła jednak pewnej wyjątkowej nocy. W sobotę, 19 września 1931 r., Lewis zaprosił na kolację Tolkiena i Henry’ego Dysona z uniwersytetu w Reading. Po posiłku prowadzili długie rozmowy podczas nocnych spacerów. Dyskusje toczyły się oczywiście wokół tematyki nordyckich mitów i chrześcijaństwa. Lewis twierdził

że mity są „bezwartościowymi kłamstwami, chociaż zaprawionymi słodyczą”. Tolkien jednak uważał, że mity pod osłoną symboli potrafią jednak wskazywać na coś Realnego. „Skoro człowiek pochodzi od Boga, to także pochodzą od niego wytwory jego wyobraźni” – ciągnął Tolkien, z czym Lewis zgodziłby się już w 1929 r. - „Tworząc mity, człowiek współtworzy więc Boże dzieło, a jego mity mają w sobie coś z wiecznej prawdy”. Motywy takie jak poświęcenie się z miłości – dobrowolne cierpienie dla dobra innych, czy powrót ze śmierci do życia – to częste motywy mitycznych opowieści, które w każdej kulturze przemawiają do ludzkich serc. Lewis zaczął łączyć wątki. Zastanawiał się, jak śmierć kogoś Innego, sprzed 2000 lat, miałaby dzisiaj zbawiać ludzi od grzechów. Wspomina: „Dyson i Tolkien dowiedli mi, że zupełnie nie miałem nic przeciwko idei ofiary, jeżeli natrafiłem na nią w jakimś pogańskim opowiadaniu (…) gdziekolwiek poza Ewangeliami. Otóż historia Chrystusa jest po prostu prawdziwym mitem. Mitem oddziałującym na nas w ten sam sposób co pozostałe, lecz z tą kolosalną różnicą, że on wydarzył się naprawdę”. O trzeciej w nocy, Lewis odkrył że w przypadku Jezusa, ten jeden, jedyny raz, mit


stał się faktem, Słowo – ciałem, Bóg – Człowiekiem! Wkrótce napisał do przyjaciela – tego samego, któremu w 1916 r. dowodził nieistnienia Boga – taką wiadomość w liście: „Właśnie przeszedłem od wiary w Boga do zdecydowanej wiary w Chrystusa – w chrześcijaństwo. Spróbuję Ci to wyjaśnić kiedy indziej. Miała z tym wiele wspólnego moja długa nocna rozmowa z Dysonem i Tolkienem”. Życie Lewisa nabrało nowego smaku. Nadal doświadczał tzw. ukłuć Radości, ale przestał za nimi tęsknić czy specjalnie ich szukać. W Mistrzu z Nazaretu rozpoznał wreszcie Upragnionego. Zrozumiał, że te doświadczenia Radości były jedynie mglistą wskazówką do odkrycia czegoś realnego – nowego życia w Jezusie Chrystusie. Po latach napisze z zachwytem o Ewangelii wg św. Jana, która opisuje rozmowy Jezusa z ludźmi: „Przez całe życie czytam poematy, romanse, literaturę wizjonerską, legendy i mity. Wiem, jakie są. I wiem, że ani jedno z nich nie jest podobne do tego tekstu”. C.S. Lewis jest znany na całym świecie jako autor „Opowieści z Narnii”. Ale nie wszyscy wiedzą że pierwowzorem Łucji – jednej z bohaterek – jest prawdopodobnie katolicka mistyczka i stygmatyczka, bł. Łucja z niewielkiego włoskiego

miasteczka w Umbrii o nazwie Narni (łac. Narnia). Znane są także jego książki takie jak duchowa autobiografia pt. „Zaskoczony Radością” czy „Chrześcijaństwo po prostu”. Ożenił się późno, z amerykańską pisarką żydowskiego pochodzenia Joy Gresham. Poznał ją za pośrednictwem listów, jakie otrzymywał od czytelników. Po jej śmierci opiekował się jej synami z pierwszego małżeństwa. Tolkien, mimo że z czasem nieco oddalił się od Lewisa, przeżył jego śmierć jako ogromny cios – „jak uderzenie toporem w korzenie”. John Ronald Reul Tolkien i Clive Staples Lewis, dwaj profesorowie, ojcowie gatunku fantasy, ukazują nam, że najpiękniejsze odkrycia i najwspanialsze dokonania możemy osiągać dzięki wsparciu w grupie przyjaciół, gdzie wszyscy inspirują się wzajemnie. Żaden z nich nie odnalazłby w pełni samego siebie i swojej życiowej misji, gdyby nie wsparcie drugiego. Obecnie oczekuję na premierę filmu „Tolkien i Lewis” w reżyserii Simona Westa, który opowie historię ich przyjaźni. Na koniec chciałbym przytoczyć najbardziej poruszające przesłanie tych dwóch weteranów pióra... J.R.R. Tolkien: „Spomiędzy ciemności mego życia, pełnego rozczarowań, kładę ci przed oczy jedną

wspaniałą rzecz godną miłości na ziemi: Najświętszy Sakrament. Tam znajdziesz miłość, chwałę, honor, wierność i prawdziwy sposób przeżywania wszystkich twoich miłości na ziemi, których pragnie serce każdego człowieka”. C.S. Lewis: „(...) Ale jeśli jesteś istotą ubogą – zatrutą przez złe wychowanie w domu pełnym wulgarnych zazdrości i bezsensownych kłótni, obarczoną nie z własnego wyboru jakimś strasznym seksualnym zboczeniem, dzień w dzień nękaną kompleksem niższości, który każe ci docinać najlepszym przyjaciołom – nie rozpaczaj. On wie o tym wszystkim. Należysz do ubogich, których pobłogosławił. On wie, jak zdezelowaną maszyną przyszło ci kierować. Nie poddawaj się. Rób, co możesz. Pewnego dnia (może w następnym świecie, a może znacznie wcześniej) On ciśnie ją na złom i da ci nową. A wtedy wprawisz w osłupienie wszystkich, również samego siebie – bo uczyłeś się kierować w trudnej szkole jazdy (ostatni nieraz będą pierwszymi, a pierwsi – ostatnimi)”. 

s. 53


KULTURA

Fatima - czy

turystyka religijna

wygrywa z sacrum?

Można czasem zastanowić się nad fenomenem miejsc pielgrzymkowych. Z jednej strony przyciągają one ludzi pragnących modlitwy i skupienia, a z drugiej sklepikarzy i turystów „zaliczających” miejsca święte. Czy w tych czasach można nie dać się zwariować? I gdzie szukać wytchnienia?

Beata Krzywda

R

ok 1917, spokojna wioska (Cova da Iria w parafii Fatima) w środkowej części Portugalii i troje dzieci: Franciszek, Hiacynta oraz Łucja. Podczas wypasu owiec 13 maja tego roku po raz pierwszy widzą Matkę Bożą, która objawia im się jako Piękna Pani na karłowatym dębie. Franciszek, najmłodszy, tylko ją widział, Hiacynta również słyszała, natomiast Łucja miała też możliwość rozmawiania. Pierwszym życzeniem Maryi w stosunku do dzieci była prośba o codzienne odmawianie różańca, by wyprosić zakończenie wojny. Rok 2014, średniej wielkości miasto – Fatima, tysiące turystów przewijających się przez betonowy, zalany słońcem plac, który jest dwa razy większy od placu przez bazyli-

s. 54

“Na straganach, w

sklepikach i na ulicach można znaleźć niemalże wszystko. Począwszy od różańców, przez Maryjki w dowolnym formacie – od 1cm do dwumetrowych posągów, a skończywszy na... cudownej wodzie. ką św. Piotra w Watykanie. Z jednej strony wznosi się bazylika stara, a z drugiej – bazylika nowa, która po części wygląda jak aula wykładowa połączona z bunkrem, w którym mieszczą się dodatkowe kaplice. W jednej z nich, wyglądającej jak hala

odlotów na lotnisku, można skorzystać z sakramentu spowiedzi w różnych językach. Znajdują się tam również specjalne telewizorki, na których wyświetla się informacja, w którym konfesjonale można się wyspowiadać w swoim (lub najlepiej znanym) języku. Z lewej strony (patrząc w kierunku bazyliki starej), stoi skromna kapliczka, którą początkowo pominęłam, chodząc tam i z powrotem po całym terenie sanktuarium, a która stanowi najważniejsze miejsce kompleksu. Ustawiono w niej oryginalną figurę Matki Bożej Fatimskiej, dokładnie w miejscu, gdzie rósł dąb, na którym dzieci widziały Piękną Panią. W koronie figury znajduje się kula ofiarowana przez Jana Pawła II, wyciągnięta z jego ciała po zamachu


KULTURA w maju 1981 roku. Fatima to aktualnie miasto przyciągające 10% turystów odwiedzających Portugalię. Jest więc również rajem dla sklepikarzy. Na straganach, w sklepikach i na ulicach można znaleźć niemalże wszystko. Począwszy od różańców, przez Maryjki w dowolnym formacie – od 1cm do dwumetrowych posągów, a skończywszy na... cudownej wodzie. Przekonana więc o istnieniu cudownego źródełka chodziłam po całym placu i okolicach bazyliki, szuka-

jąc czegoś, z czego można pobrać odrobinę święconej wody. Dopiero wieczorem udało mi się doczytać informację o istnieniu studni pod posągiem Chrystusa w centralnej części placu, choć nadal nie jestem przekonana, że to właśnie z tego miejsca płynie cudowna woda. Czy w tych czasach, w takich miejscach jak Fatima, znajdujących się w pierwszej dziesiątce sanktuariów, które prawdziwy pielgrzym musi odwiedzić, można jeszcze uchronić się przed komercją i ory-

ginalnymi pamiątkami „made in China”? Nie ma co ukrywać, że jest to trudne. Jednak pomimo tłoku i zalewających nas zewsząd pamiątek, da się znaleźć dla siebie miejsce skupienia i odmówić choćby jeden dziesiątek różańca, o co tak bardzo prosiła Maryja. 

s. 55


RECENZJE - Nowości

Stallone z ekipą znowu w akcji W jednym filmie Stallone, Statham, Snipes, Crews, Lundgren, Banderas, Schwarzenegger, Li, Ford i Gibson? Okazuje się, że to możliwe i seria “Niezniszczalni” nadal potrafi zgromadzić więcej gwiazd kina akcji niż mogliśmy przypuszczać. Jak przekłada się to na wartość trzeciej części? Jest jatka, pada trup za trupem, naszych bohaterów, z jednym wyjątkiem, kule nie tykają, a wszystko to na całe szczęście opatrzone już tradycyjnym dla serii humorem.

Mateusz Nowak

H

umor jest tym bez czego "Niezniszczalni" staliby się jednak zniszczalni. Byłby to wtedy po prostu kolejny nudny film akcji z dorabianiem ideologii w fabule, jakich nie brakuje w repertuarze prawie każdego z wymienionych aktorów we wstępie. Na szczęście taki nie jest. Mamy tu oczywiście zarysowany tym razem wątek zemsty, walki między dwoma dawnymi przyjaciółmi, którzy teraz stoją po dwóch stronach barykady, a także motyw przemijania i stawienia czoła faktowi, że lata młodości nasi superbohaterowie mają już za sobą. Jednak fabuła schodzi na drugi plan, nie ona jest najważniejsza. Liczy się po prostu dobra zabawa. Widać, że aktorzy muszą się świetnie bawić na planie, bo potrafią swoim podejściem do sprawy zarazić widzów, dzięki czemu seans staje się bardzo

s. 56

“Ekipa Niezniszczal-

nych na początku odbija z transportu jednego ze swoich dawnych członków (nowy w serii Snipes), później nasi bohaterowie oczywiście lecą wykonać pozornie łatwe dla nich zadanie. Sprawy się jednak komplikują. przyjemny. Sama historia nie jest oryginalna. Ekipa Niezniszczalnych na początku odbija z transportu jednego ze swoich dawnych członków (nowy w serii Snipes), później

nasi bohaterowie oczywiście lecą wykonać pozornie łatwe dla nich zadanie. Sprawy się jednak komplikują, gdy okazuje się, że czarnym typem, którego ścigają jest dawny przyjaciel Barneya (Stallone) i współzałożyciel ekipy Stonebanks (wracający na ekrany Gibson). Zdrajca nie próżnował i zbudował swoją prywatną armię, zostając przy okazji zbrodniarzem wojennym. Do akcji wkracza CIA, w roli ważniaka z centrali Willisa zastąpił Ford. Daje on zadanie Barneyowi, by wziąć Stonebanksa żywcem, czego główny bohater nie umie zaakceptować. Barney zdaje sobie sprawę, że ekipa się starzeje, więc szuka nowych rekrutów. Po drodze do akcji wkraczają jeszcze Schwarzenegger i gadatliwy Banderas, wszyscy nakierowani na jeden cel. Czy z taką ekipą coś może pójść nie tak? Doświadcze-


nie z poprzednich części podpowiada nam, że chyba nie, ale nie będę zdradzał wszystkich szczegółów. Oprawa wizualna stoi na bardzo wysokim poziomie, wyczyny aktorów, którzy zapewniają, że w większości nie korzystają z usług kaskaderów, biorąc pod uwagę w wielu przypadkach ich wiek, są naprawdę godne podziwu. Stallone godnie wszystkiemu przewodzi. Statham i Snipes próbują sobie i wszystkim udowodnić, który z nich jest lepszy, Banderas zagaduje rzeczywistość grając niezwykle irytującą postać, która jednak ma najlepsze zabarwienie komediowe w tej części. Razem z pozostałymi robią po prostu rzeźnię totalną, zwłaszcza gdy przychodzi im się mierzyć z całą armią Gibsona. Jest to

jednak ukazane wszystko z odpowiednim dystansem, przymrużeniem oka, przez co nie można do tego filmu podchodzić zbyt poważnie. I dobrze, dzięki temu seria utrzymuje poziom i pewnie następne części, które zapewne powstaną, będą nadal przyciągać ludzi do kin, bo to po prostu kawał dobrej zabawy, niewymagający od nas wysiłku intelektualnego. Dlatego też brakuje mi w opisach wszystkich trzech części "Niezniszczalnych", na wszelkich portalach filmowych, słowa "komedia", bo opisywanie tych produkcji tylko jako filmy akcji, jest po prostu nieprawdziwe. Brakowało mi jedynie w tej części niezapomnianego Chucka Norrisa, który w "dwójce" gdy tylko się pojawił, robił niesamowite

show. Bruce Willis również już nie zagościł na ekranie, choć Harrison Ford, mimo już naprawdę ładnego wieku, dał radę go godnie zastąpić. Podsumowując jednym zdaniem, grupa niezniszczalnych "dziadków" po prostu robi sobie znowu niezłe jaja i wychodzi im to nadal całkiem nieźle.

s. 57


RECENZJE - Książki

Ruben Gallego

„Na brzegu” W sowieckim domu dziecka mieszka Ruben. Nie jest zwykłą sierotą: cierpi na częściowy paraliż ciała. Jeździ na wózku inwalidzkim. Czyta mnóstwo książek. I przyjaźni się z Miszą.

Karolina Kowalcze

M

isza cierpi na postępujący zanik mięśni. Kiedyś był zdrowy. Mieszkał na wsi. Biegał i skakał jak inne dzieci. Kiedy choroba przykuła go do wózka, a babcia nie była w stanie się nim opiekować, również znalazł się w domu dziecka. Misza nie potrafi wstać. Niczego podnieść. Ruszyć nogą. Mimo to dostaje wszystko, czego chce. Jest niesamowicie inteligentny. Potrafi grać w szachy. W pamięci. Wygrywa ze wszystkimi. Jak ruchy szachowych przeciwników przewiduje posunięcia pracowników sierocińca. Manipuluje nimi jak marionetkami. Rubenem również. Tylko jego nie traktuje jak wroga, ale przyjaciela, któremu wszystko wybacza. Którego wszystkiego uczy. „Na brzegu” to druga autobiograficzna powieść Rubena Gallegi, pokazująca to, co w życiu jest trwałe i najważniejsze – bez znaczenia, co się posiada i gdzie się urodziło. Autor

s. 58

“Przygody, jakie

przeżył, tarapaty z jakich wychodził, sposoby, w jakie łapał karaluchy, i wiele innych drobnych rzeczy (jak jedzenie piętki chleba czy parzenie herbaty) składają się na obraz sowieckiej rzeczywistości. w wielkim stylu opisuje niełatwą przyjaźń w zimnych instytucjach sowieckich. Przyjaźń, która na wiele lat złączyła go z Miszą. Chłopcy szybko stali się dla siebie kimś więcej niż zwykłymi towarzyszami. W pewien sposób uzależnieni od siebie stworzyli ciekawy zespół: niezwykły zmysł obserwacji i strategia Miszy oraz prosty sposób poruszania się Rubena sprawiły, że chłopcom w cie-

kawy sposób udało się zorganizować sobie życie w ciasnym pokoju domu starców. Język Rubena Gallegi w mistrzowski sposób miesza ze sobą styl pisania małego chłopca z dojrzałą formą doświadczonego pisarza. Również sama powieść zamknięta jest w klamrowej kompozycji dramatu scenicznego. Autor bez zbędnych sentymentów opisuje miejsca, w jakich spędził młodość: dom dziecka i dom starców. Nie było tam miejsca na beztroską zabawę. Spełnienie nawet najprostszego marzenia o obejrzeniu meczu piłki nożnej czy zjedzeniu arbuza wymagało skomplikowanych operacji, w których czasami uczestniczył cały ośrodek, z najmłodszymi dziećmi włącznie. Przygody, jakie przeżył, tarapaty z jakich wychodził, sposoby, w jakie łapał karaluchy, i wiele innych drobnych rzeczy (jak jedzenie piętki chleba czy parzenie herbaty) składają się na obraz sowieckiej rzeczywisto-


ści.

Ruben Gallego opisuje również ludzi, jakich spotkał na swojej drodze. Ciocię Kławę, która była inna niż wszystkie opiekunki, kolegów z domu dziecka i dyrekcję, którą wraz z przyjacielem manipulował… Najważniejszy jest jednak, co sportretował autor, ten dziwny duet: Misza, pozbawiony złudzeń taktyk

i on sam – nieco naiwny marzyciel. Ukazał życie, w którym jest miejsce na małe radości, cierpienie, zamyślenie i dojrzałość, nie będącą wyborem, ale koniecznością; która przyszła do starców zamkniętych w dziecięcych ciałach. Młodzi chłopcy doświadczyli więcej niż niejeden dorosły mężczyzna. Właśnie dlatego, jeśli nie wczytamy się mocno, „Na brzegu” może

przerażać. Czytelnik czasami może się nawet poczuć spoliczkowany. Ale jeżeli w każdym małym lub większym wybryku zobaczy niezwykłą chęć życia i ukrywaną wrażliwość bohaterów, będzie się uśmiechać. Czasami z podziwem. Czasami przez łzy. Ale nie będą to łzy poczucia bezsensu. 

s. 59


Aneks: grafika z okładki: http://pl.freepik.com/ grafika z artykułów: http://pl.freepik.com/, http://www.flickr.com/ zdjęcia z recenzji: materiały promocyjne dystrybutora zdjęcia do artykułów historycznych: Instytut Pamięci Narodowej zdjęcia do artykuu o Niniwie: http://niniwa.org/galeria/

s. 60


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.