s. 1
SPIS TREŚCI
MYŚLI NIEKONTROLOWANE
T E M AT N U M E R U
Kontrowersyjne przebudzenie 22
18
Prawda - dogmat świata
MACIEJ PUCZKOWSKI
KAJETAN GARBELA
Dobra z niej Zawodniczka! 26
ALEKSANDRA BRZEZICKA
28 Widzący uczą się widzieć
SARA NAŁĘCZ-NIENIEWSKA KONSTANCJA NAŁĘCZ-NIENIEWSKA
32 Przebudźcie się panowie!
KAJETAN GARBELA
34 Badacze i psycholodzy
przyznają rację Biblii
KRZYSZTOF RESZKA
RO Z M O WA K U LTU R AL NA 52 Piosenka literacka jest
moją odpowiedzią
ANNA ZAWALSKA
WYDARZENIA I OPINIE 6
Jak ugryźć 50 milionów
WOJCIECH URBAN
Nie “wody w usta”, ale “Nabierz Ducha”! 8
MAJA MROCZKOWSKA
10
Igrzyska w Krakowie
AGNIESZKA BAR
11 Kanonizacyjna Iskra
Miłosierdzia
AGATA KORKOWSKA
Cze-Kiszczaka krwawy pieniądz 12
SARA NAŁĘCZ-NIENIEWSKA
Dlaczego warto wesprzeć Ukrainę? 14
PIOTR ZEMEŁKA
16 s. 2
Gorzki sukces gender
TOMASZ MARKIEWKA
SPIS TREŚCI
Z ŻYCIA KOŚCIOŁA 40
Kościół bez propagandy
KAMIL DUC
44 Można, ale nie można
WOJCIECH URBAN
46 Teologia ks. Natanka
RECENZJE
Dobrego złodzieja przewodnik po Amsterdamie 64
KAROLINA KOWALCZE
65
KAMIL MAJCHEREK
MĘŻCZYZNA W KOŚCIELE 50 Walka w życiu mężczyzny
Dotrzymana obietnica?
TOMASZ MARKIEWKA
K U LT U R A
58 Czy kino istniało zawsze?
ANNA KASPRZYK
KRZYSZTOF RESZKA
NIE OGARNIAM 19
Bosaków 11
MARIUSZ BACZYŃSKI
EDUKACJA
36 Nie można odzyskać zmar-
nowanego czasu KAZANIA PONADCZASOWE
O matce, która mówi do męża: “Boże, co ja bym bez ciebie zrobiła” 48
K U LT U R A
66 Osiem sposobów na
wiosenne porządki
49
Jak żyć?
O. TOMASZ MANIURA OMI
MICHAŁ MUSIAŁ
JESTEM, WIĘC MYŚLĘ
KS. MIROSŁAW MALIŃSKI
CZEMU ŻYCIE
KAMIL DUC
Dlaczego nie lubię demokracji? 68
KAMIL MAJCHEREK s. 3
WSTĘPNIAK
Nie mrugaj! Życie przemija bardzo szybko. Budzisz się pewnego dnia, masz czterdzieści lat, współmałżonka i trójkę dzieci. Pracujesz na pół etatu, na drugie pół zajmujesz się domem. I tylko czasami zastanawiasz się kiedy to wszystko, co miało być niesamowitą przygodą zamieniło się w jedną migawkę filmu. Anna Zawalska Budzę się. Mam sześć lat. Siedzę przy stole, oglądam „Czarodziejkę z księżyca”, mama gotuje mi kakao na śniadanie i przygotowuje kanapki do szkoły. Tam czekają na mnie koleżanki. Będziemy wymieniać się karteczkami, albo innymi pokemonami. Wszystko jest takie beztroskie i przyjemne. Budzę się. Mam trzynaście lat, zaczynam gimnazjum. Okres dojrzewania jest męczący i ciągnie się w nieskończoność. Śpieszno mi do dorosłości. Problemy nastoletniego życia wydają się być nie do rozwiązania, a brak zrozumienia ze strony świata dobija bardziej niż kiedykolwiek. Budzę się. Mam dziewiętnaście lat. Jest maj, ostatnie przygotowania do matury. Za niedługo wyjazd na studia. Przeprowadzam się do wielkiego miasta i zaczynam samodzielne życie. Sesja goni sesję, a ja nie mam czasu żeby wszystko poukładać. Dojrzewam psychicznie, uczę się jak sobie radzić bez rodziców.
Budzę się. Mam dwadzieścia sześć lat. Kończę studia i zaczynam pracę. Dobra trwa zdecydowanie dłużej niż powinna. Rozpoczynam jeszcze większy pościg za sukcesem, karierą i uznaniem wśród innych. Wypruwam sobie żyły i tylko czasami nachodzi mnie krótka, acz intensywna myśl: po co? Budzę się. Mam trzydzieści pięć lat, męża i trójkę dzieci. Dzielę obowiązki między pracę, a rodzinę. Życie jeszcze bardziej przyspiesza i tęsknię za czasami, kiedy płynęło zdecydowanie wolniej. Przeklinam wszystko i wszystkich wokół, robię się zgorzkniała. Problemy znów narastają i codziennie myślę sobie: życie zwolnij, proszę. Budzę się. Mam pięćdziesiąt lat. Wysyłam dzieci na studia, zastanawiając się kiedy właściwie one tak wyrosły. Przecież dopiero co leżały w kołysce. Jeszcze nigdy świadomość starzenia się nie była tak dotkliwa. I dalej w głowie wierci mi dziurę myśl:
kiedy to wszystko przeminęło? Budzę się. Mam siedemdziesiąt lat. Życie zdaje się być uciążliwe, bo każdy codzienny obowiązek sprawa wiele trudności i bólu. Chore stawy dają o sobie znać na każdym kroku, a słabe serce powoduje, że wszystko robię wolno. I tylko jedna myśl w głowie: pora umierać. Życie bardzo szybko może przepłynąć nam między palcami. Ani się obejrzymy, a przyjdzie nam żegnać się z tym światem ze świadomością, że nic wielkiego nam się w życiu nie przydarzyło. Nie mrugaj, bo może coś ważnego przeoczysz. Oczywiście w numerze dużo mniej malkontenckich myśli. Dlatego warto po niego sięgnąć. Gorąco polecam! Redaktor Naczelna Anna Zawalska
Redaktor Naczelna: Anna Zawalska Redakcja: Mariusz Baczyński, Kajetan Garbela, Aleksandra Brzezicka, Krzysztof Reszka, Bartłomiej Ligas, Mateusz Nowak, Marcin Dryja, Anna Żmudzińska, Kamil Duc, Piotr Zemełka, Robert Jankowiak, Karolina Kowalcze, Anna Kasprzyk, Marta Fick, Tomasz Markiewka, Wojciech Greń, Agnieszka Bar, Maciej Puczkowski, Anna Donabidowicz, Krzysztof Skopiec, Kamil Majcherek, Sara Nałęcz-Nieniewska, Maria Nejma-Ślęczka, Wojciech Urban, Konstancja Nałęcz-Nieniewska, Anna Bonio, Jan Barański, Maja Mroczkowska, Michał Musiał Korekta: Katarzyna Zych, Andrea Marx Współpracownicy: ks. Tomasz Maniura OMI, ks. Mirosław Maliński Reklama i promocja: Mariusz Baczyński, Kajetan Garbela, Beata Bajak Strona internetowa: Damian Baczyński Adres e-mail: mozecoswiecej@gmail.com
s. 4
WYDARZENIA
s. 5
WYDARZENIA I OPINIE
Jak ugryźć
50 milionów
Kolejna afera finansowa, obnażająca zgniliznę moralną obecnej ekipy rządzącej, która tym razem wykorzystała bezdomnych, by swoje zarobić? I tak, i nie. Sprawa nie jest aż tak bulwersująca, jak się zdaje na pierwszy rzut oka. Mimo to pokazuje niegospodarność i oderwanie od rzeczywistości urzędników państwowych. Wojciech Urban
PRZEKRĘT STULECIA?
„Rząd wydał prawie 50 milionów złotych na portal dla bezdomnych” – gruchnęła szokująca wieść w Kraju nad Wisłą. Sprawa szokuje. Jest to młyn na wodę dla partii opozycyjnych i mediów tzw. „z poza głównego nurtu”. Automatycznie się nasuwa myśl, że ktoś z dojściami znalazł świetny sposób, żeby dorobić się na państwowej kasie. Sprawa nie jest jednak tak jednoznaczna. Portal informacyjno-usługowy Emp@tia kosztował tylko 3,3 mln. Jest to jednak część szerszego projektu o nazwie Centralny System Informatyczny Zabezpieczania Społecznego. Założenia tego projektu powstały w latach 2006-2007. Decyzję o jego wdrożeniu podjęła 27 lutego 2007 roku ówczesna Rada Ministrów (Rząd PiS- LPR- Samoobrona). Wartość projektu szacowano wówczas na 21,5 mln euro. Czyli w przybliżeniu 100 mln złotych. Projekt realizowano jednak dopiero od roku 2008, zakończono go 14 lutego 2014 roku. Całkowity koszt wyniósł 45 mln złotych, czyli niecałą połowę pierwotnych szacunków. 85% całej kwoty pochodzi z funduszy Unii Europejskiej. Z polskiego budżetu na ten cel poszło „jedynie” 7 mln. Roczne utrzymanie projektu ma wynosić 2 mln. Projekt „Emp@tia” ma służyć lepszemu funkcjonowaniu pomocy
s. 6
“Nic, tylko się zach-
wycać. Kreowany przez oficjalne komunikaty obraz tego projektu, jest niemal tak idylliczny, jak spoty PO z kampanii wyborczej z 2007 roku. Jak bardzo rozminęły się z rzeczywistością, to widzimy wszyscy. społecznej. Nie dotyczy on tylko osób bezdomnych. Pracownicy Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej mówią o nowej jakości pomocy społecznej. Projekt ten ma realizować wiele różnego rodzaju zadań. Ma być ułatwieniem dla przedsiębiorców, zatrudniających osoby niepełnosprawne. Gromadzi i udostępnia rodzicom rejestr żłóbków dziecięcych. Upraszcza otrzymanie zasiłku rodzinnego. Oferuje pomoc prawną. I wiele innych. Wszystkie jego funkcje opisane są na stronie internetowej: https://empatia.mpips.gov.pl. Portal mlekiem i miodem płynący Nic, tylko się zachwycać. Kreowany przez oficjalne komunikaty obraz tego projektu, jest niemal tak
idylliczny, jak spoty PO z kampanii wyborczej z 2007 roku. Jak bardzo rozminęły się z rzeczywistością, to widzimy wszyscy. Mimo, że program zapoczątkowany został przez poprzednią ekipę, został wykorzystany, by żyło się lepiej. Swoim. Najbardziej jaskrawy przykład, to zakupienie najnowszego modelu iPada ministrowi pracy i polityki społecznej, Władysławowi Kosiniakowi-Kamyszowi. Jak tłumaczy ministerstwo – „zakup tabletu z wyposażeniem był niezbędny do zdalnego przeglądania przez ministra danych, analiz na posiedzeniach i spotkaniach poza siedzibą ministerstwa”. Oczywiście starszy model nie wchodził w ogóle w rachubę. Nie miał posiadał najpotrzebniejszych funkcji potrzebnych do przeprowadzania analiz na posiedzeniach. Takich jak np. „Flappy birds”. Oczywiście inni pracownicy ministerstwa również takie urządzenia otrzymają. W ramach projektu zakupiono również 3,5 tysiąca laptopów dla pracowników pomocy społecznej. Mają im służyć do przeprowadzania wywiadów środowiskowych. Papierowa wersja formularza do wywiadu liczy 40 stron. Zastosowanie przenośnych komputerów pozwoli zaoszczędzić pieniądze i drzewa. A raczej pozwoliłoby, bo w dużej mierze komputery te nie będą wykorzystywane. Spora
WYDARZENIA I OPINIE
część pracowników pomocy społecznej nie radzi sobie wystarczająco dobrze z obsługą sprzętu elektronicznego. Nie wiadomo zresztą, jaki system jest dołączony do tych komputerów. Jeśli to Vista, to lepiej chyba wrócić się do kartek i długopisów. Innym problemem jest strach przed wyjściem z drogim sprzętem w teren. Niektórzy wprost przyznają, boją się napadu na tle rabunkowym. A długopisów, póki co, jeszcze w naszym kraju nie kradną. Dlatego też część z zakupionych laptopów trafiła do szaf pancernych.
PORTAL DLA BEZROBOTNYCH STUDENTÓW
Ambasadorką projektu została aktorka Katarzyna Maciąg, znana między innymi z serialu „Prawo Agaty” oraz filmów „Płynące wieżowce” i „Facet (nie)potrzebny od zaraz”. Nie wiadomo, czy zrobiła to charytatywnie. MPiPS mimo, że to ono odpowiada za rozdysponowanie funduszy w ramach projektu Emp@tia, nie wie, ile wyniosło wynagrodzenie aktorki. Zlecono to zewnętrznej firmie, a ministerstwo nie posiada informacji, ile i na co wydali oni pieniądze. Zaletą projektu miało być
połączenie portalu z bazami danych Ministerstwa Finansów i Ministerstwa Finansów, a także z ZUS. Póki co jednak, nie zostało to zrealizowane. Z portalem miały być połączone również i gminy. Z 2,5 tysiąca gmin podłączyło się na razie 230. Urzędnicy z MPiPS twierdzą, że portal ten jest bardzo potrzebny. Odpowiadać ma na zapotrzebowanie społeczne, którego dowodem jest 90 tysięcy osób, które zarejestrowały się w Powiatowych Urzędach Pracy jako bezrobotne za pośrednictwem Internetu. Cóż, po pięciu latach studiów marketingu absolwenci dość sprawnie czują się w przestrzeni wirtualnej. Dużo lepiej, niż na rynku pracy.
BY ŻYŁO SIĘ LEPIEJ. NAM.
Projekt Emp@tia ma ułatwiać również pomaganie innym. Jedną dostępnych opcji jest złożenie wniosku dla innej osoby/rodziny. Według pomysłu autorów projektu, gdy natknę się na osobę potrzebującą pomocy wystarczy, że z kieszeni wydobędę swój tablet i złożę odpowiedni wniosek, stając się bohaterem. Wątpię, żeby to zadziałało w ten sposób. Sprowadzenie pomocy społecznej do przestrzeni wirtualnej spowoduje
wzrost znieczulicy społecznej. Nic dziwnego w tym, że wraz z rozwojem technologiczny, kolejne obszary działalności przyjmują nowoczesne metody. W całej sprawie chodzi raczej o sposób ich wykorzystania, o gospodarność, a właściwie jej, brak w wydawaniu publicznych pieniędzy. Przykłady niegospodarności w naszym kraju są tak częste, że powoli się do nich przyzwyczajamy. Nie ma się też co dziwić, że obecna epika rządząca szykuje się do odejścia. Ma świadomość, że wynik przyszłych wyborów parlamentarnych jest bardzo niepewny. Mimo, że „góra” cały czas stara się jakoś ciągnąć sondażowe słupki, kolesie, którzy dostali posadki po znajomościach przeczuwają nadchodzące chude lata. Dlatego też coraz bezczelniej starają się „swoją część” zgarnąć. Koleje, autostrady, stadiony. Jestem przekonany, że próba zorganizowania Igrzysk Zimowych w Krakowie w 2022 roku też służy wyłudzeniu kasy państwowej. Mimo, że projekt Emp@tia powstał za rządów poprzedniej ekipy, stał się doskonałą okazją do zarobienia kilku gorszy przez „odpowiednich ludzi”.
s. 7
WYDARZENIA I OPINIE
Nie „wody w usta”,
ale „Nabierz Ducha”! Robicie wiele, ale tak mało z tego wynika? Jecie, ale mimo to, wciąż nie jesteście syci? Pijecie, ale nie gasicie pragnienia? Pracujecie naprawdę ciężko i jesteście sfrustrowani? parafraza za
Księgą Aggeusza 1,6
Maja Mroczkowska To są pytania, które Bóg zadał Żydom po powrocie z niewoli babilońskiej (VI p.n.e.). Odpowiedź? Nikt nie spieszył się, żeby odbudować zburzoną przed ponad czterdziestu laty Świątynię. Zamiast tego Izraelici zajęli się urządzaniem własnego życia. Nie byli oni żadnymi geniuszami buntu, po prostu pomyliła im się kolejność. Tylko ta jakość życia – różnica pomiędzy „jak jest” a „jak mogłoby być, gdyby to Boże myśli uzyskały priorytet” – nie pozostawiała złudzeń. Wtedy zjawia się Aggeusz, prorok od wyciągania z domu, żeby nareszcie zająć się tym, co trzeba – odbudową Domu Bożego. To przez niego właśnie Pan wypowiada słowa zachęty: „nabierz ducha!” do Zorobabela, który miał nadzorować cały projekt. Tym samym wezwaniem został poruszony Radek Siewniak, inicjator i organizator konferencji „Nabierz Ducha”. Tylko tym razem zmienił się kontekst. Teraz chodzi o odbudowę innej Świątyni, innego Miejsca Przebywania Boga – o nas. O wspólnotę, którą mamy tworzyć bez oglądania się na wzajemną przynależność denominacyjną, bo czyż nie zostaliśmy wezwani, aby być Jedno, jak Ojciec i Syn są Jedno (J 17,21)? „Nabierz Ducha” jest zorientowane na trzy zasadnicze cele, trzy składniki harmonijnego trójgłosu:
s. 8
“Dlaczego uwielbie-
nie? Bo Bóg jest absolutnie godzien tego, by czcić Go dla Niego Samego, bez motywacji otrzymania czegoś w zamian: „Godzien jesteś, Panie i Boże nasz, odebrać chwałę i cześć, i moc, bo Ty stworzyłeś wszystko, a z woli Twojej istniało to i zostało stworzone” uwielbienie Boga, jedność Kościoła i ewangelizację. Dlaczego uwielbienie? Bo Bóg jest absolutnie godzien tego, by czcić Go dla Niego Samego, bez motywacji otrzymania czegoś w zamian: „Godzien jesteś, Panie i Boże nasz, odebrać chwałę i cześć, i moc, bo Ty stworzyłeś wszystko, a z woli Twojej istniało to i zostało stworzone” (Ap 4,11). Wielbię – because I can! A jedność? Jest coś mocno apelującego w słowach Jezusa wypowiedzianych podczas Ostatniej Wieczerzy do Ojca: „Proszę (…), aby wszyscy
stanowili jedno, jak Ty, Ojcze, we Mnie, a ja w Tobie, aby i oni stanowili w Nas jedno, by świat uwierzył, że Ty mnie posłałeś” (J 17,21). Wygląda na to, że póki są na świecie ludzie niewierzący Jezusowi, wciąż mamy co robić w temacie jedności. To ona ma przyciągnąć tych nieprzekonanych, to jest wiadomość o tym, co uwolni moc ostatecznego przebudzenia wiary na świecie – kiedy staniemy wszyscy jako bracia przed Bogiem: katolicy, protestanci, prawosławni… – kiedy będziemy znani ze wzajemnej miłości, a nie swoich zastrzeżeń i obiekcji. Słowo Boże rzeczywiście to potwierdza – w Niebie nie ma denominacji. Ewangelizacja. Czyż nie czekamy wszyscy, aż zapanuje nareszcie sprawiedliwość, ustaną wojny, nie będzie już śmierci? Tak będzie tylko, jeśli On wróci. I właśnie głoszone Słowo ma moc sprowadzić Go z powrotem, jak jest napisane: „A ta Ewangelia o Królestwie będzie głoszona po całej ziemi, na świadectwo wszystkim narodom. I wtedy nadejdzie koniec” (Mt 24, 14). Nie chodzi jedynie o alternatywne i bardziej atrakcyjne metody opowiadania o Bogu, takie na miarę dzisiejszych czasów. To jest tylko forma. Tymczasem za przepowiadaniem Słowa idzie autoryzacja Ducha, „który mocą działającą w nas może uczynić nieskończenie więcej, niż prosimy czy rozumiemy” (Ef
WYDARZENIA I OPINIE
3,20). Takie jest „Nabierz Ducha”. Konkret z planem działania. (Autoryzowanym w Duchu.) Co najpiękniejsze, to obserwacja, że kiedy jest się skoncentrowanym na Bożych celach, jednocześnie samemu zostaje się wprowadzonym w zupełnie nową jakość poznania, doświadczenia i przeżywania Boga. Odnawianie umysłu wprowadza w przestrzeń Tajemnicy Jezusa, powodując święty respekt przed tą Tajemnicą. A respekt w odróżnieniu od strachu wywołuje fascynację i pragnienie zgłębiania, czyni Boga pociągającym, nie ma tu mowy o nudzie albo wymianie usług. Dzieje się Rzecz Nowa. Pierwsza konferencja odbyła się w Chrzanowie w październiku ubiegłego roku. Każdego miesiąca organizowana jest w innym
kościele parafialnym, bądź zborze protestanckim w mieście. Co warto zaznaczyć, Radek Siewniak nie jest katolikiem, ale należy do Kościoła Ewangelicznego, dlatego też pozytywnie zadziwia jego żarliwość we współpracy z proboszczami parafii, jak w ogóle z katolikami. Taka postawa przełamuje atmosferę uprzedzeń i prawdziwie wprowadza nową jakość we wzajemnych relacjach. Nic więc dziwnego, że projekt konferencji „Nabierz Ducha” dopomina się o przeszczepy także w inne miejsca – tak więc inicjatywa, oprócz Chrzanowa, jest realizowana w Katowicach (ostatnio u Dominikanów, a 5 kwietnia u Baptystów) i 29 marca po raz pierwszy w Krakowie (Franciszkanie, Aula bł. Jakuba, godz. 18.00). Także z wielu innych miast dochodzą sygnały o potrzebie tego typu ekumenicznych
spotkań, m. in. z Namysłowa, Kamienia Pomorskiego czy Torunia. Oprócz wspólnego stawania w uwielbieniu głoszone są dwie konferencje. Jedna przez stronę katolicką, druga przez protestancką, co pozwala na poszerzenie posiadanej już perspektywy dotyczącej danego zagadnienia wiary albo też odkrycie zupełnie nowej – innymi słowy – wariant „na bogato”. „Nabierz Ducha” nie jest spektakularnym widowiskiem. Nie o to też tutaj chodzi. Nie o bicie rekordów frekwencji, nie o charyzmatyczne fajerwerki, nie chodzi też o nas. Chodzi o Nową Rzeczywistość, którą sprowadzamy, kiedy modlimy się razem, o odbudowę Domu Bożego, którym jesteśmy. Robota na budowie bywa żmudna, fakt. Ale czyż nie mówimy o Rzeczy wartej wszystkiego?
s. 9
WYDARZENIA I OPINIE
Igrzyska w Krakowie Agnieszka Bar
Chcemy kochać Polskę. Jest to piękny kraj, z wielką historią i wspaniałymi ludźmi. Ostatnio jednak zaczęliśmy przejawiać dziwną tendencję do głupawych pomysłów, na przykład wydawania pieniędzy, których nie mamy. Wszyscy zdążyliśmy już usłyszeć o przełomowym planie zorganizowania zimowych igrzysk olimpijskich w Krakowie, mieście królów polskich. Głupia sprawa; jak tu zorganizować igrzyska, na które nie ma jak dojechać - bo po czym?
Zostawmy legendarne Polskie drogi (może na igrzyskach sprawdzą się przynajmniej jako egzotyczna atrakcja turystyczna). Planowany koszt krakowskich Igrzysk Zimowych wyniesie Polskę szacunkowo od ponad kilkunastu do kilkudziesięciu miliardów złotych. Fakty oraz doświadczenie innych państw pokazują, że te pieniądze się nie zwracają, a koszty faktyczne są zwykle dużo większe od szacowanych. Edukacja jest w opłakanym stanie. Pacjenci czekają w kolejkach latami na zabiegi ratujące życie. Ciężko o pracę, o mieszkanie, o czyste powietrze w naszym pięknym mieście (Kraków w czołówce najbardziej zanieczyszczonych miast świata!). Nie sądzę, że kolejne długi w czymś nam pomogą. Czy krakowianie – główni zainteresowani – chcą igrzysk? Otóż, z tego co mi wiadomo, nie bardzo. Licząca sobie ponad 16 tys. fanów strona na Facebook’u („Kraków przeciw igrzyskom”) jest tego najlepszym przykładem. Liczba „lajków” wzrasta z dnia na dzień, tak samo jak liczba postów, eventów i dokumentów mających na celu obnażenie bezcelowości tego pomysłu. Oprócz oczywistych oskarżeń o zadłużenie Krakowa, w komentarzach często pojawia się jeden, poważny zarzut – nikt nie spytał nas o zdanie. Obywatele zostali
s. 10
“Edukacja jest w
opłakanym stanie. Pacjenci czekają w kolejkach latami na zabiegi ratujące życie. Ciężko o pracę, o mieszkanie, o czyste powietrze w naszym pięknym mieście (Kraków w czołówce najbardziej zanieczyszczonych miast świata!). Nie sądzę, że kolejne długi w czymś nam pomogą. zaszczyceni możliwością wzięcia udziału w sondażu, tak naprawdę bez ogólnodostępnej wiedzy o kosztach wydarzenia. No i oczywiście ulubiony przedmiot internetowych memów – logo igrzysk. Przedstawia ona kilka kresek i kropek (niedostrzegalny dla niewtajemniczonych motyw Rynku Krakowskiego i parzenicy, o której na pewno słyszano za granicą) wycenionych na 80 tysięcy złotych. Poza tym sam Kraków pozostawia wiele do życzenia. Owszem, warto
wybrać się na Wawel czy na Rynek, turyści jednak nie spędzą swojego czasu tylko tam. Zobaczą to, co każdy z nas widuje spacerując miastem w środku zimy. Resztki brudnego śniegu zmieszanego z błotem, drzewa pełne podejrzanych ptaszysk, odrapane, PRL-owskie bloki… Co z tego, że Rynek będzie ładnie oświetlony, skoro przekraczając planty, znajdą się w scenerii rodem z filmu Hitchcocka? Zostaje też ostatni problem, czyli pogoda. Jeśli zima okaże się podobna do tegorocznej, nie mam pojęcia skąd weźmiemy śnieg; jeżeli natura okaże się dla nas łaskawsza i śnieg spadnie – wtedy nie mam pojęcia kto go z polskich dróg odśnieży. Decyzja ma zapaść dopiero za dwa lata, ale już teraz warto się sprawą zainteresować. Jeżeli panowie politycy już muszą wydać te grube miliony, niech przynajmniej zrobią coś pożytecznego, coś, co nie przyniesie nam wstydu. Pomyślą o starszych ludziach ze śmieszną emeryturą, o kolejkach w szpitalach, o dzieciakach, których nie stać na jedzenie w szkolnej stołówce, o odnowieniu wstrętnych kamienic, o drogach… A jeżeli z racji profesji myślenie o potrzebujących wydaje im się absurdalne, to niech chociaż zajmą się tą nieszczęsną reprezentacją piłki nożnej.
WYDARZENIA I OPINIE
Kanonizacyjna
Iskra Miłosierdzia
Agata Korkowska
Przed ogłoszeniem Jana Pawła II świętym wierni z całej Polski zjednoczą się w modlitwie przy Ogniu Miłosierdzia z Łagiewnik. W postaci Kanonizacyjnej Iskry Miłosierdzia dotrze ona do kościołów, instytucji i domów w całym kraju. Z ramienia Konferencji Episkopatu Polski akcję koordynują Fundacja “Dzieło Nowego Tysiąclecia” oraz Stowarzyszenie Absolwentów “Dzieło”. Osobą odpowiedzialną za tę inicjatywę w diecezji legnickiej jest ks. dr Jarosław Kowalczyk, koordynator Fundacji “Dzieło Nowego Tysiąclecia”.
Dzięki tej inicjatywie czas przygotowania do kanonizacji bł. Jana Pawła II i bł. Jana XXIII Polacy przeżyją twórczo – „żeby był to okres, w którym przygotowujemy się na wydarzenie rzeczywiście ważne zewnętrznie, ale przede wszystkim na głębokie wydarzenie wiary i spotkania ze świętością bardzo konkretnie wyrażoną w życiu i posłudze Jana Pawła II”. W diecezjach odbywa się wiele różnych inicjatyw przygotowujących do kanonizacji. Część z nich wyraża się w zachęcie do ponownego zapoznania się z nauczaniem Jana Pawła II lub wiąże ze wspomnieniem najważniejszych wydarzeń z jego pontyfikatu, inne koncentrują się m.in. na wątkach kulturalnych, odnoszących się do dzieci i młodzieży, czy sportu. Ogólnopolski charakter mieć będzie jednak tylko jedna inicjatywa – właśnie Kanonizacyjna Iskra Miłosierdzia. Do “rozniecania iskry Bożej łaski” i “przekazywania światu ognia miłosierdzia” wezwał Jan Paweł II podczas konsekracji Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Łagiewnikach w sierpniu 2002 r. Było to bezpośrednie nawiązanie do słów, które skierował Jezus do św. Faustyny Kowalskiej: “[Z Polski] wyjdzie iskra, która przygotuje świat na ostateczne przyjście moje”. “W miłosierdziu Boga świat znajdzie pokój, a człowiek szczęście! (...) Bądźcie świadkami miłosierdzia!” ‒ mówił wtedy Ojciec Święty. W grudniu 2003 r. Jan Paweł II pobłogosławił ogień,
który od tamtej pory pali się nieustannie przed obrazem Jezusa Miłosiernego w łagiewnickiej świątyni. Ogień z Łagiewnik odbiorą w niedzielę 30 marca od kard. Stanisława Dziwisza młodzieżowe delegacje ze wszystkich polskich diecezji oraz przedstawiciele wielu innych katolickich ruchów, stowarzyszeń i wspólnot skupiających młodych ludzi. „Chcemy dzielić się tą Iskrą i rozprzestrzeniać ją jak najszerzej, tak by jak najwięcej Polaków miało styczność z tym symbolem” – powiedziała Katarzyna Puchacz, przewodnicząca Stowarzyszenia Absolwentów „Dzieło”. W trakcie uroczystej Mszy św. w Łagiewnikach o godz. 10.00 Kanonizacyjną Iskrę Miłosierdzia otrzymają również prezydent RP Bronisław Komorowski oraz przedstawiciele kilkudziesięciu instytucji kościelnych, państwowych i społecznych, m.in. Straży Pożarnej, Policji, Służby Więziennej, Caritas Polska, zakonów, organizacji harcerskich, mediów i związków sportowych. Płomień przenoszony będzie w specjalnych lampionach, dostarczonych przez Stowarzyszenie Absolwentów „Dzieło”. Na ściankach lampionów znajdą się wizerunki Jezusa Miłosiernego, św. Faustyny i Jana Pawła II. W Niedzielę Palmową 13 kwietnia, podczas Światowych Dni Młodzieży, biskupi przekażą Iskrę delegacjom młodzieży z poszczególnych parafii oraz reprezentantom władz
samorządowych i instytucji społecznych, jak szpitale, hospicja, domy dziecka, domy pomocy społecznej i więzienia. Przekazanie Kanonizacyjnej Iskry Miłosierdzia to nie jest ogień olimpijski – zaznaczył ks. Jan Drob, przewodniczący Zarządu Fundacji Dzieło Nowego Tysiąclecia. - To jest symbol, który ma zjednoczyć całą Polskę i pozwolić Polakom związanym z Janem Pawłem II łączyć się w dniu kanonizacji. Nie jest możliwe, byśmy wszyscy pojechali na uroczystości do Rzymu. Należy pamiętać, że kanonizacja będzie ostatnią tak dużą uroczystością związaną bezpośrednio z Janem Pawłem II. Dlatego tym bardziej zachęcamy do wspólnego przeżywania tego wydarzenia. Zachęcamy, by wieczór w dniu kanonizacyjnym odmówić przy świetle Iskry modlitwę rodzinną o miłosierdzie Boże słowami już świętego Jana Pawła II. W dniu kanonizacji, czyli w Niedzielę Bożego Miłosierdzia 27 kwietnia, Iskra trafi bezpośrednio do wiernych. Odbiorą ją oni w swoich parafiach z wykorzystaniem lampionów, świec lub paschalików i zaniosą do swoich rodzin. W ten sposób każdy z nas będzie mógł doświadczyć blasku Bożego Miłosierdzia. Lampion z Kanonizacyjną Iskrą Miłosierdzia znajdzie się również przy ołtarzu podczas uroczystości kanonizacyjnych w Watykanie.
s. 11
WYDARZENIA I OPINIE
Cze-Kiszczaka krwawy pieniądz
Sara NałęczNieniewska
Z prasowych doniesień wynika, że generał Czesław Kiszczak dostanie 8500 zł emerytury zasądzonej przez Trybunał Konstytucyjny. Dotychczas generałowi nie powodziło się tak dobrze, bo otrzymywał tylko 4 tys. polskich złotych. Władze postanowiły usunąć to niedopatrzenie i sprezentować jednemu z największych peerelowskich zbrodniarzy jeszcze więcej. Zapewne za jego niesamowite zasługi dla dobra kraju. To z mojej strony oczywiście ironia, ale nie ironia ze strony władz. Kim więc jest generał Czesław Kiszczak i jak zapracował na tak wysoką emeryturę?
Jego ojciec w latach 30 stracił pracę za działalność komunistyczną. Kiedy wraz z matką Kiszczaka zostali osadzeni w obozie, przyszły generał uciekł. Został pojmany w łapance i wysłany do Wiednia, gdzie związał się z austriackimi komunistami. Syn hutnika zasłużył się jak nic dla władzy ludowej. W latach późniejszych związał się z PPR i został skierowany do kontrwywiadu wojskowego, gdzie rozpracowywał żołnierzy ze środowiska generała Andersa. Z przyjemnością piął się po szczeblach komunistycznej kariery, nie zważając na trupy, które za sobą zostawiał. W roku 1949 był szefem stalinowskiej Informacji Wojskowej Marynarki Wojennej na Oksywiu i brał aktywny udział w „procesie komandorów”. Oficerowie Polskiej Marynarki Wojennej wrócili z Londynu do kraju i natychmiast ich złapano. Był to proces, który dla co najmniej kilkunastu z nich skończył się plutonem egzekucyjnym, na którego czele stał najprawdopodobniej 25 - letni Kiszczak. Jego rosyjscy przyjaciele nazywali go „Czekiszczak” („czeka” to akronim nazwy radzieckiego organu czuwającego nad bezpieczeństwem państwa rosyjskiego, odpowiedzialnego za represje w Rosji Sowieckiej w latach 20 XX wieku). Kontynuując swoje dzieło i współpracę z sowietami przez wiele lat pełnił funkcję szefa Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w Polsce
s. 12
“Pracą Kiszczaka,
za którą dziś dostaje tak wysoką emeryturę było łamanie ludzkich sumień i żyć. Kiedy prawdziwi bohaterowie narodowi i obrońcy wolności żyją z dnia na dzień czekając na pomoc dobrych ludzi, komunistyczni zbrodniarze dostają podwyżki za swoje zbrodnie. Ludowej. Był zaufanym człowiekiem Jaruzelskiego, odpowiedzialny za mord w kopalni „Wujek”. Wysłał czołgi na swoich rodaków pomagając we wprowadzeniu stanu wojennego. Ponosił dużą odpowiedzialność za śmierć wielu opozycjonistów i nie tylko, bo maczał palce również w zabójstwie księdza Popiełuszki. Jako szef resortu ponosi również odpowiedzialność za zbrodniczą działalność swoich agentów, którzy w końcu wykonywali jego rozkazy. Był również jednym z architektów porozumienia przy Okrągłym Stole, a później człowiekiem Mazowieckiego.
Od zawsze wierny komunistycznej władzy został prawą ręką demokratycznego prezydenta. Mazowiecki przyjął zasadę „grubej kreski” chcąc oddzielić Polskę Ludową od nowej, III RP. I tu znowu Kiszczak pojawia się przy paleniu teczek i zacieraniu śladów swoich zbrodni w czym jest mistrzem. Uważany przez Michnika za człowieka honoru i bohatera narodowego Kiszczak nie został osądzony. Kiedy miał pojawiać się na procesach – „chorował”. Jego osoba jest przykładem tego jak nasza „demokratyczna” władza sądzi zbrodniarzy. Kiszczak śmieje się nam w twarz opalając się na leżaczku, zdrów jak ryba mimo sędziwego wieku, opływając w luksusy. Nie jest to jednak „słodki dziadzio”, a komunistyczny morderca i kłamca. Król resortu i propagandy. Pani Maria Teresa Kiszczak również nie pozostaje nam dłużna, publikując na swoim blogu prześmiewcze wiersze dotyczące tragedii Smoleńskiej i prób rozwikłania tej zbrodni. Jak widać trafił swój na swego. Pracą Kiszczaka, za którą dziś dostaje tak wysoką emeryturę było łamanie ludzkich sumień i żyć. Kiedy prawdziwi bohaterowie narodowi i obrońcy wolności żyją z dnia na dzień czekając na pomoc dobrych ludzi, komunistyczni zbrodniarze dostają podwyżki za swoje zbrodnie. Tak oto generał zapracował na swoje krwawe pieniądze.
WYDARZENIA I OPINIE
s. 13
WYDARZENIA I OPINIE
Dlaczego warto
wesprzeć Ukrainę?
Piotr Zemełka
W listopadzie ubiegłego roku wybuchły spontaniczne manifestacje, które niespodziewanie przerodziły się rewolucję. Ta z kolei równie niespodziewanie doprowadziiła do obalenia dotychczasowego rządu. Zaraz potem sąsiadująca Rosja postanowiła wtrącić się w wewnętrzne sprawy Ukrainy i zająć Krym. W tym momencie na granicy Ukraińskiej koncentrowane są siły rosyjskie, a wielu analityków nie wyklucza wojny. Kryzys Ukraiński trwa już pięć miesięcy, a społeczeństwo polskie nadal jest podzielone co słuszności ewentualnej pomocy naszym sąsiadom.
Solą w oku nie pozwalającą na jedność społeczeństwa polskiego w tej kwestii jest historia wspólna dla obu krajów – a dokładniej stosunek do poszczególnych wydarzeń. Chodzi tu przede wszystkim o wymordowanie w 1943 roku ok 50-60 tys. Polaków zamieszkujących Kresy Wschodnie, przez nacjonalistów ukraińskich. Problem polega na tym, że po mimo dużej ilości dowodów na fakt, że było to ludobójstwo, Ukraińcy nie chcą się z tym zgodzić, a także pozwolić na należyte upamiętnienie ofiar tych rzezi. Gdy w Ukrainie wybuchła rewolucja od razu zaczęto stawiać sobie pytanie czy warto ją wesprzeć. Bo niby dlaczego mamy pomagać ludziom, którzy mają za bohatera Stepana Banderę, odpowiedzialnego właśnie za rzeź wołyńską. Prawdą jest, że nie wszyscy Ukraińcy są tego samego zdania, bo na południu, czy wschodzie, banderowcy uważani są zbrodniarzy. Ale niestety na zachodzie tak już nie jest. A to właśnie ta część regionu najbardziej nas interesuje. W tym momencie ukraiński nacjonalizm najczęściej kojarzony jest z Prawym Sektorem i partią Swobodą, bo właśnie te grupy odpowiedzialne są za szerzenie ukraińskich „prawd” historycznych. By nie wspierać Ukrainy przemawia wiele argumentów. Chyba najważniejszy z nich sprowadza się
s. 14
“Rosja Putina real-
izuje konkretny plan: odbudowę Imperium Sowieckiego - choć w dalszej perspektywie najchętniej rozszerzyli by je o resztę państw świata. Dowodzą temu liczne wystąpienia Putina i jego znamienite słowa o tym, że rozpad Związku Sowieckiego był największą katastrofą XX wieku do stwierdzenia, które powtarzane jest przez wielu badaczy problemu ukraińsko-polskiego: nie ma pojednania bez prawdy. Oczywiście całkowicie się z tym zgadzam. Sam nie wyobrażam sobie, że miałbym uścisnąć rękę Ukraińcowi, który twierdzi, że Bandera to bohater, a rzeź wołyńska nie była ludobójstwem. W duchu katolickim trzeba tu mówić o próbie przebaczenia, ale z własnego doświadczenia wiem, że proste to nie jest, a tym bardziej nie będzie jeśli wziąć pod uwagę, że mówimy o kilkidziesięciutysiącach pomor-
dowanych. Poza tym jak przebaczyć coś czego inni nie uznają? Dlatego też zaznaczam, że nikogo nie zamierzam namawiać do pojednania z Ukraińcami dopóki Ci nie uznają swoich zbrodni. I bynajmniej nie wynika to z jakiejś zawiści i czy innego powodu, ale tożsamości narodowej i szacunku do historii własnego kraju, o którą powinniśmy dbać i której powinniśmy bronić przed każdym, kto chciałby ją zniekształcić, czy zbezcześcić. Problem w tym wszystkim polega jednak na tym, że oprócz Ukrainy jest jeszcze wiele innych państw, a w tym przede wszystkim Rosja. Dlatego w spojrzeniu na sytuację za wschodnia granicą nie można ograniczać się jedynie do spojrzenia na stosunki polsko-ukraińskie. Rosja Putina realizuje konkretny plan: odbudowę Imperium Sowieckiego - choć w dalszej perspektywie najchętniej rozszerzyli by je o resztę państw świata. Dowodzą temu liczne wystąpienia Putina i jego znamienite słowa o tym, że rozpad Związku Sowieckiego był największą katastrofą XX w., co powtarzał nie jednokrotnie. Potwierdzają to także poszczególne wydarzenia z Gruzją i Ukraińskim Krymem na czele. Ostatnio chyba najciekawszym stwierdzeniem Putina jest to, które padło przy jego rozmowie z Mustafą Dżemilewem, liderem Tatarów krymskich. Ten drugi miał usłyszeć, o tym, że „Ukraina bez-
WYDARZENIA I OPINIE
prawnie wyszła ze składu ZSRS”. Można by to nawet przetłumaczyć: jedno z satelickich państw ZSRS odzyskało bezprawnie niepodległość. Pojawia się pytanie: jak można bezprawnie odzyskać niepodległość? Nie wiem, ale jasne tu wydaje się to, że Putin wręcz rości sobie prawo do władzy w Europie Środkowej. Krym, który jeszcze niedawno leżał w granicach Ukrainy teraz jest już rosyjski. Oczywiście można tego nie uznawać i jest to wręcz słuszne, bo sposób przyłączenia tego półwyspu był bezprawny. Jednak stan faktyczny jest taki, że to wojska rosyjskie stacjonują na Krymie i to one pilnie nadzorują z pomocą pięknej pani Prokurator, wszelkie przeobrażenia na tym terenie, zarówno gospodarcze oraz prawne, które coraz bardziej upodabniają Krym do jednego z regionów Federacji Rosyjskiej. I nie ma się co nawet łudzić, że Ukraina nagle tupnie noga i będzie próbować odzyskać utracone tereny, co wielce deklaruje Julia Tymoszenko. Kiedy Rosjanie zajmowali Krym, nowe władze ukraińskie od razu zadeklarowały, że nie pozostaną bezczynne, a mimo to pozostały. Chodzi o bezpośrednią interwencję, a nie zwrócenie się do Zachodu czy jakiekolwiek inne działanie. Ukraina nie była zdolna do interwencji, ponieważ jej armia znajduje się w całkowitym rozkładzie. Teraz zagroże-
nie jest jeszcze większe, bo na granicy z Ukrainą Rosjanie skoncentrowali już 100 tyś. żołnierzy. Na co w odpowiedzi Ukraina powołała 10 tyś żołnierzy w ramach częściowej mobilizacji. Dlaczego częściowej? Bo Ukrainie brak środków na przeprowadzenie pełnej. 10 tyś przeciw 100 tyś. – może Rosjanie się wstrzymają? Wątpię. Zajęcie Krymu tak naprawdę rozpędziło Putina, który nie kryje się ze swoimi zakusami na kolejne regiony Europy Środkowej. Wartą odnotowania jest wypowiedź Witalija Czurkina, ambasadora rosyjskiego, który wyraził swoja obawę co do traktowania mniejszość Rosyjskiej w Estonii. A to przecież w obronie praw mniejszości rosyjskiej Moskwa interweniowała na Krymie. Następna będzie Estonia? A może Mołdawia. Niedługo Unia Europejska również z Mołdawią będzie negocjować umowę stowarzyszeniową. Poza tym, już teraz mówi się o sprawie Naddniestru, czyli separatystycznej republiki Mołdawii, która już zadeklarowała przyłączenie się do Rosji, a doświadczenie Krymu, może być dla niej przychylne i przyspieszyć ten proces. Jak widać, Putin konsekwentnie realizuje swoją politykę odbudowy Związku Sowieckiego, a przecież Polska również wchodziła w skład tego tworu. I nie ma się co za nadto opierać na Zachodzie, UE i Stanach
Zjednoczonych, do czego zresztą nawołują niektórzy politycy. Polska w tym momencie jest państwem słabym, a nasza armia nie przekracza liczby 75 tyś, żołnierzy zawodowych jak i wchodzących w skład Narodowych Sił Rezerwowych. Przy tak prowadzonej polityce Rosji, osobiście wolałbym, żeby Polska nie graniczyła z Rosją – pomijając obwód Kaliningradzki – a żeby była oddzielana, przez stabilnie rozwijające się państwo, jakim mogła by być Ukraina. Dlatego inwestowanie w przyszłość Ukrainy jest również inwestowaniem w przyszłość naszego kraju. Doskonale rozumiem problem związany z brakiem rozliczenia historycznego, ale jak widać Polska i Ukraina mają wspólnego wroga, który jedynie skorzysta na kłótniach pomiędzy naszymi państwami. Wydaje mi się, ze należy zacisnąć zęby na czas tego kryzysu i wspomóc Ukrainę. No, ale możemy również, nic nie robić, walczyć nadal o prawdziwą historię naszego kraju i trzymać kciuki za to, że następca Putina nie będzie kontynuatorem dotychczasowej polityki Rosji. W przeciwnym wypadku za kilka lat może się okazać, że te 100 tyś rosyjskich żołnierzy będzie stacjonować pod naszą granicą, a Moskwa będzie głośno krzyczeć, że w Polsce są łamane prawa mniejszości rosyjskojęzycznej.
s. 15
WYDARZENIA I OPINIE
Gorzki sukces gender Historia, która wydarzyła się na przestrzeni ostatnich 40 lat w Kanadzie wydaje się nieprawdopodobna i wstrząsająca, ale biorąc pod uwagę to
czego żądają przedstawiciele radykalnego nurtu gender nie jest tak trudno w nią uwierzyć.
Tomasz Markiewka
John Money jest dziś uważany za wybitnego psychologa i seksuologa, a dla ludzi związanych z gender jest prekursorem różnych teorii związanych z tą ideologią, bo nie chodzi mi o możliwość studium nad zagadnieniem równości płci, ale nad radykalnym i natarczywym zmuszaniem kogoś niewinnego do postępowania wbrew własnemu sumieniu.
To, co miało miejsce jest o tyle oburzające, że dotyczy dziecka.
Bruce i Brian Reimerowie przyszli na świat w 1965 roku, byli bliźniakami. W wyniku błędu podczas zabiegu terapeutycznego obrzezania penis Bruce’a został tak poparzony, że trzeba było dokonać amputacji, gdy miał 7 miesięcy. Jego rodzice nie wiedzieli co mają zrobić. Bali się o przyszłość swojego syna, ponieważ wiedzieli jak wielki będzie to miało wpływ na niego w następnych latach życia. Pewnego dnia oglądali program w telewizji, gdzie zobaczyli jak John Money mówi o równości płci oraz o tym, że dziecko przez dwa pierwsze lata życia można ukierunkować na konkretną płeć. Uwierzyli, że to dla nich i dla Bruce’a szansa na normalne życie. Psycholog też był zadowolony z takiego obiegu sprawy, gdy Reimerowie zgłosili się do niego i opowiedzieli całą sytuację, ponieważ mógł przeprowadzić eksperyment, który potwierdzi jego teorie i zapewni mu sukces jako wybitnego naukowca. W wieku dwóch lat Bruce stał się Brendą, usunięto mu jądra i zaczęto podawać odpowiedni hormon, by zaczęły rozwijać się u niego piersi. Rodzice dostali dokładne instrukcje jak mają postępować przy jego wychowaniu i otrzymali bezwzględny zakaz mówieniu mu jak było naprawdę z jego płcią. Money dostał dostęp do bliźniąt i wpływał na ich
s. 16
“W tego typu przypad-
kach gdzie słowo występuje przeciw słowu, należy wziąć pod uwagę fakty poboczne, a te świadczą na niekorzyść nowozelandzkiego psychologa, ponieważ informacje na temat tego eksperymentu zostały przekazane Kinsey Institute z adnotacją, aby nie zostały one nigdy ujawnione.
wychowanie poddając ich wielu eksperymentom mającym poprzeć jego idee. Kazał im rozmawiać na temat płciowości i różnic pomiędzy narządami rozrodczymi w momencie, który dziś wielu ludziom wydawałby się na to o wiele za wczesny, bo w wieku 6 lat. Ponadto przymuszał on, żeby oglądali zdjęcia nagich osób związanych z seksualnością i co
gorsza im samym nakazywał rozbierać się i zajmować pozycje związane z kopulacją. Podświadomie bliźnięta wiedziały, że jest coś nie tak z takim ich traktowaniem i nie przepadały za tymi spotkaniami. Tym bardziej, że gdy nie chciały wykonywać poleceń Moneya to ten krzykiem zmuszał je do tego. Dzieci były tak przestraszone takim obrotem sprawy, że wykonywały polecenia ze strachu przed biciem. W 1972 roku psycholog ogłosił sukces eksperymentu w swojej książce: Mężczyzna i chłopiec, Kobieta i dziewczynka mimo, że tak naprawdę eksperyment się nie udawał o czym wiedzieli rodzice. Przez ten cały czas Bruce miał świadomość, że coś jest z nim nie tak. Nie czuł się zupełnie dziewczynką. Wolał bawić się zabawkami Briana niż swoimi, żeńskimi. To pokazywało jak nie trafione są teorie psychologa. W wieku 13 lat Bruce groził, że popełni samobójstwo jeśli będzie musiał się dalej spotykać z Moneyem oraz jeśli będzie zmuszony do zabiegu przyszycia mu pochwy. Zresztą prób spełnienia tej groźby dokonywał kilkakrotnie. W końcu rodzice zdecydowali się powiedzieć mu prawdę. Z jednej strony okazało się to dla dziecka całkowitym szokiem. Po usłyszeniu tej wiadomości nic nie mówił przez
WYDARZENIA I OPINIE dłuższą chwilę i nie dochodziły do niego żadne słowa. Natomiast z drugiej strony, była to dla niego ulga bo wiedział, że nie popada w obłęd, ale to co myślał i odczuwał było prawdą. Natomiast jego brat – Brian zareagował tylko i wyłącznie szokiem. Bruce od tego momentu rozpoczął zabiegi farmakologiczne i chirurgiczne mające mu pomóc odzyskać własną płeć. Tego dokładnie chciał, bo nigdy nie czuł się dziewczynką. Po tym wszystkim na powrót stał się mężczyzną i przyjął nowe imię – David. Jako dorosły wypowiadał się bardzo negatywnie o Johnie Moneyu, w co wiele osób nie chciało uwierzyć. W tego typu przypadkach gdzie słowo występuje przeciw słowu, należy wziąć pod uwagę fakty poboczne, a te świadczą na niekorzyść nowozelandzkiego psychologa, ponieważ informacje na temat tego eksperymentu zostały przekazane Kinsey Institute z adnotacją, aby nie zostały one nigdy ujawnione. Czy nie jest to podejrzane? David zdołał się ożenić i ustatkować, ale koniec końców zaczęły się pojawiać problemy nie tylko w małżeństwie, ale i w życiu zawodowym. To wszystko spowodowało, że jego żona zdecydowała się
na separację. W 2004 roku David popełnił samobójstwo, natomiast jego brat już wcześniej przedawkował środki antydepresyjne. Zadajcie sobie sami pytanie z jakiego powodu musiał zacząć je przyjmować. Historia Reimerów pokazuje prawdziwe oblicze Genderyzmu, który w tym wszystkim okazuje się zgubną ideologią próbującą na siłę udowadniać słuszność swoich teorii i nawet po trupach dążyć do swojego celu, jakim jest pokazanie wszystkim w około to, że nie ważne są wskazania naukowców z prawdziwego zdarzenia (jakimi są biolodzy czy genetycy), ale udowodnienie słuszności swoich racji. To wszystko świadczy przeciw rzekomej tolerancji i łagodności tych teorii. Jest za to argument pokazujący wąskość i małość myślenia osób związanych z tym prądem. Oczywiście wiele osób związanych z tą ideologią będzie się bronić, że samobójstwo wynikało z osobistych problemów Davida czy też problemów z brakiem tolerancji do samego siebie. Nie zauważają oni jednak albo nie chcą zauważyć, że ten brak akceptacji był brakiem akceptacji siebie samego poprzedzony bardzo mocnym zachwianiem tożsamości. A jak człowiek ma czuć się sobą i być
potrzebnym skoro ma świadomość, że eksperymentowano na nim od najmłodszych lat i w ich wyniku nie wie nawet kim jest? Bardzo przykre jest także to, że w Polsce Ministerstwo Edukacji Narodowej żarliwie wspiera te tendencje i stara się kontrolować przejawy jakiegokolwiek oporu przeciw temu zjawisku, nawet wtedy gdy fakty są przeciw nim. Można tu przywołać słowa słynnego myśliciela niemieckiego G. W. F. Hegla o tym, gdy żelazne fakty przeczyły jego teorii związanej z ciałami niebieskimi: Jeśli tak mówią fakty to tym gorzej dla faktów. Na koniec zadajcie sobie pytanie czy na pewno Ks. Oko jest takim oszołomem na jakiego kreują go media w Polsce i środowiska związane z poprawnością polityczną skoro ostrzega przed takim wynaturzeniem?
s. 17
MYŚLI NIEKONTROLOWANE
Prawda – dogmat świata Maciej Puczkowski
Słuchając opinii i przeżyć różnych ludzi z różnych kultur, można niekiedy odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z wieloma współistniejącymi światami. W najgorszym wypadku można stwierdzić, że każdy ma swój mały prywatny świat, swoją urojoną rzeczywistość, w której żyje i którą dostraja do swojego rozumu i sposobu pojmowania rzeczy. Każdy zmysł ma swoje złudzenia i każda myśl swoje przesądy, więc być może każde nasze spojrzenie na rzeczywistość musi być obarczone błędem. Istnieje w nas jednak jakieś głęboko zakorzenione przekonanie, że rzeczywistość musi być jedna, wspólna i że jest jakiś zbiór reguł rządzących światem, które są bezwzględnie prawdziwe, jakaś zasada absolutna i pierwotna, która sprawia wszystko.
O tym przekonaniu świadczy uporczywe szukanie przez człowieka wiedzy na temat rzeczywistości. Gdybyśmy przez tysiąclecia nie wierzyli, że świat się odkrywa, a nie tworzy, niemożliwy byłby rozwój metod badawczych i nauk ścisłych oraz przyrodniczych. Już sam fakt, że do stworzenia jakiejkolwiek sensownej teorii matematycznej trzeba wpierw przyjąć jakiś zbiór z góry ustalonych aksjomatów, pokazuje, jak ważną rolę w ludzkim myśleniu odgrywa Prawda rozumiana jako absolutna, wspólna dla wszystkich osób i rzeczy rzeczywistość. Wszak każda teoria jaką byśmy sobie wymyślili sprowadza się do ustalenia, co jest prawdziwe, a co nie, w myśl przyjętych aksjomatów. Zatem, aby odkryć rzeczywistość, wystarczy „tylko” i „aż” znaleźć takie aksjomaty, które byłyby bezwzględnie prawdziwe – znaleźć Prawdę. Wszystko inne będzie już tylko jej następstwem. Ponieważ, jak się rzekło, nie jesteśmy wolni od błędów, Prawda musi pozostać dla nas w sferze wiary. Nawet jeśliby ktoś nam powiedział, że istnieje. Jednak to zakorzenione w nas przekonanie, które zakrawa wręcz na oczywistość, można uznać za takie wewnętrzne objawienie i to pierwsze jakie człowiek dostał – że Prawda musi istnieć. W tym sensie Prawda jawi
s. 18
nam się jako „dogmat”. Słabsze i przez gnuśność niećwiczone umysły, które zaprzestały poszukiwań Prawdy z tego powodu, że w swojej złożoności niemal wymyka się pojmowaniu, uciekają w urojenia i tworzą własne wyimaginowane światy, swoje, czasami choć nieczęsto, nawet spójne „rzeczywistości”. W konsekwencji przestały wierzyć w to, że istnieje jedna absolutna rzeczywistość, która jest do odkrycia. Wpadły w sidła relatywizmu. Jak na ironię, kiedy przestajemy wierzyć w istnienie Prawdy musimy wierzyć we wszystko inne. Kiedy brakuje nam fundamentu, na którym moglibyśmy oprzeć nasze wyobrażenie o świecie, wszystko staje się kwestią wiary. Przykładem może być nieszczęsna ideologia gender, która staje się przedmiotem gorących dyskusji. Kiedy odrzucimy Słowo Boże, które mówi, że „stworzył ich mężczyzną i niewiastą”, nawet zdrowy rozsądek przestaje być wystarczającym narzędziem, żeby obronić nas przed namnażaniem się płci. To, w ilu płciach człowiek występuje, zaczyna być kwestią wiary, nie wynika z niczego prócz zmysłów, które mogą mylić. Kiedy zaś wierzymy w Boga i jego objawienie, dwupłciowość człowieka jest zwykłym następstwem tej wiary i nie ma w niej pola na reinterpretację
czy jakąkolwiek dyskusję. Wszelkie zaś odstępstwa traktowane są jako zaburzenia, coś niepożądanego, choroby – być może uleczalne. Dlatego Prawda jest czymś co leczy, wyzwala. Nie można leczyć czegoś, czego nie uznaje się za chorobę. Nie można wrócić na właściwą ścieżkę, kiedy cel jest nieokreślony. Tak samo jak ustalenie celu ujawnia nam ze wszystkich możliwych dróg te, które są właściwe i te, które są niewłaściwe, tak Prawda, ze wszystkich myśli i rozważań obnaża te, które są fałszywe i które należy odrzucić. Nie można określić położenia punktu, kiedy nie ustalimy początku układu współrzędnych, ani znaleźć długości odcinka bez przyjęcia miary. Odcinek bez miary może mieć dowolną długość. Bez Prawdy każda myśl jaka nam się uroi może być „prawdziwa”. Dlatego największym niebezpieczeństwem odejścia od wiary w Boga – jedynego i prawdziwego Stwórcy – jest uwikłanie się w niewolę relatywizmu, w której wszystko jest jednocześnie prawdziwe i fałszywe, dobre i złe, bo nie ma niczego, co by jednoznacznie unormowało świat. Dopiero przyjęcie Prawdy podnosi kurtynę i pokazuje, które z naszych urojeń były fałszywe, a które uczynki złe. Tak Prawda wyzwala. Co więcej, została nam objawiona. Tylko wymaga wiary.
NIE
OGARNIAM
Bosak贸w 11
s. 19
NIE OGA
NA MARGINESIE
Nie ręczę za to co przeczytacie poniżej. Rzekłbym więcej, nie zalecam zagłębiania się w to, a nawet wskazane jest przesunięcie wzroku na inną stronę. Skoro jednak to czytacie i skoro jednak ktoś dał mi do zapełnienia te nieszczęsne dwie krawędzie, to coś już spłodzę. Ale ostrzegam, pustka w mojej głowie jest tak wielka, jak braki w edukacji profesor Środy, a wieje od niej taką nudą jak z Wielkiej Krokwi latem. Nie wspomnę o tym, że jakby ktokolwiek zapytał mnie gdzie jest Wally, to jedyne co z siebie bym wydusił to, że jem… bigos. Jeśli więc macie ciągotki masochistyczne to specjalnie dla Was, na marginesie chciałbym dodać, że… …mój klub, taki piękny. Od dobrych kilku lat kibice Wisły, w tym ja, nie mogli się doczekać jakiegokolwiek sukcesu. Legia regularnie skopywała Krakusom tyłki, na derbowych meczach wiało poziomem iście z okręgówki, a trenerzy byli tak beznadziejni, że nawet ich nie pamiętam. Szczerze to nie spodziewałem się zmiany, ani w tym, ani w żadnym sezonie. A tu nagle, przyszedł Smuda, poczarował i zaczęli grać. Wreszcie trochę udało się utrzeć nosa Warszawiakom, pokręcić w okolicach czuba tabeli, a nawet momentami dało się na to chwilę popatrzeć. Ale nie, komuś musieli się przestać kibice podobać, ktoś zaczął zrzędzić jak za starych dobrych lat, a drużyna grająca przy zdziesiątkowanej publiczności ograłaby co najwyżej niewidomego w potyczce pokerowej. Było za dobrze, będzie tak jak zawsze... ...ponadto chciałem zauważyć, że...
…nigdy dość wyżywania się na nowych parkomatach w Krakowie. Ci, którzy zaglądają na te marginesy regularnie powinni pamiętać, że nie dalej, jak dwa tygodnie temu, żaliłem się na nowe strefy bezczelności w zdzieraniu kasy od posiadaczy czterech kółek. Naprawdę myślałem wtedy, że pozostawię ten temat na długo w niepamięci, a wróci mi dopiero, jak będę wyklinać wszystkich producentów podzespołów do tych nowoczesnych biletodajów. Ku memu zaskoczeniu ręce zdążyły załamać się mi wcześniej. Więc z tego miejsca chciałbym pozdrowić Pana, bo wątpię żeby zauważyła to kobieta, który przylepił sporych rozmiarów karteczkę na owego biletodaja na której widniało wielkie „OSZALAŁEM”. Łączę się z Panem w bólu, bo bezsprzecznie też bym
s. 20
Czuję się poniekąd zobowiązany do ru. Poniekąd, bo to cała redakcja
w nim jest proporcjonalnie niewiel to ja i to dobre dwa miesiące temu winy.
Tu w sumie mógłbym postawić
temacie coś jeszcze do powiedzenia
Mariusz Baczyński Całe to nie mrugaj jest przenośnią, więc jeśli ktoś od publikacji numeru ani razu nie zwilżył oka, to ostrzegam, grozi to zapaleniem spojówki. Ta przenośnia nie jest rozbudowana, bo ma dotykać tylko tego co pozostaje przez nas niezauważone, a może mieć konsekwencje w przyszłości. Ot takie mrugnięcie w nieodpowiednim momencie, odwrócenie wzroku i pominięcie tego jednego ważnego gestu kreującego większą część przyszłości. Nie ukrywam, że miałem już prawie gotowy tekst o tym ile razy zdarzyło nam się mrugnąć w kontekście wątku Ukraińsko-Krymsko-Rosyjsko-Europejskiego. Byłby to wyjątkowo przemyślany i wyjątkowo ironiczny tekst o tym, jak to rewolucja Ukraińska od dawna wisiała w powietrzu i jak to średnio inteligentne lemury pisały już dawno w swoich nieinteligentnych tekstach o tym, że Krym do Rosji szybko powróci i jaki to mądry jestem ja i dziesiątki innych mądrych socjo-dziennikarzy, którzy piszemy o wszystkim po fakcie, bo dopiero teraz raczyliśmy zaglądnąć w ten odległy zakamarek niemal dzikiej, strasznej i nieznanej części Europy, do której jest niewiele dalej niż z Sanoka do Szczecina. Jednak tekst został odłożony na czas nieokreślony, a ja stanąłem przed prawdziwym nie mrugaj. Takim, które realnie zmieni moje życie z dziś na jutro, a nie jakimś pieprzeniem o tym ilu prezydentów Krymu przyjęło Rosyjskie obywatelstwo. Sprawa jest dość świeża choć ciągnie się za mną już od dłuższego czasu. Jak pewnie każdy rozgarnięty człowiek w moim wieku, mniej lub bardziej intensywnie zastanawiam
“Boża pomoc ma być
odpowiedzią na nasze modlitwy, znakiem, który zrozumiem ja i On, a każdy spoza tego grona nie zauważy w tym niczego nadzwyczajnego. Nie ogarniam więc, tego jak można tak brutalnie i bezceremonialnie wkładać do każdego zdarzenia rękę Boga i tłumaczyć za każdym razem, że to znak, by znów zmienić swoje życie. się nad kształtem swojego przyszłego życia. A, że ostatnimi czasy moja koncepcja dość drastycznie rozłaziła się z tą Bożą, to zaczęło się robić naprawdę ciekawie. Nie jestem zwolennikiem doszukiwania się Bożej ingerencji w każdym zdarzeniu jakie nas mija, dotyka, albo taranuje. Boża pomoc ma być odpowiedzią na nasze modlitwy, znakiem, który zrozumiem ja i On, a każdy spoza tego grona nie zauważy w tym niczego nadzwyczajnego. Nie ogarniam więc, tego jak można tak brutalnie i bezceremonialnie wkładać do każdego zdarzenia rękę Boga i tłumaczyć za każdym razem, że to znak, by znów zmienić swoje życie. Zacząłem się więc modlić trochę
ARNIAM
NA MARGINESIE
o wytłumaczenia skąd tak abstrakcyjny tytuł nume-
a musiała go klepnąć, więc teoretycznie mój udział
lki.
Jednak ktoś pomysł musiał rzucić, a że byłem
to ceremonialnie biję się w pierś i przyznaję się do
ć kropkę, bo po co się pogrążać, ale jest w tym
a.
bardziej ekspresyjnie, trochę bardziej wylewnie, a efektów brak. Wychodząc z założenia, że nie zawsze dostajemy to czego chcemy, a na pewno nie od razu modliłem się dalej, z rożnym natężeniem wylewności i ekspresyjności. Tak więc ja się żalę, nic się nie dzieje, czas mija, a Bóg ma ubaw po pachy, bom ślepy i głupi. Naprawdę wolę nie wiedzieć ile razy zdarzyło się mi w tym czasie spektakularnie mrugnąć i nie zauważyć czegoś co mogło mi w jakikolwiek sposób pomóc. Jednak w końcu nastąpiło przełamanie mojej zatwardziałej i samosiowej natury. Dostałem odpowiedź wprost, bez niedomówień i żadnych niejasności. Żadnego pola na interpretacje, a za to dużo miejsca do działania. Jak powiem, że Bóg wysłał mnie w miejsce przed którym uciekałem, to każdy pomyśli, że byłem co najmniej w innym województwie i kontemplowałem tragedię sprzed lat. Nie o taką dosłowność mi chodzi. Boża ręka jest dużo bardziej subtelna i nie ogarniam tego, jak można oczekiwać od Boga rozmachu godnego przemienienia wody w wino. Realia tego zesłania są śmieszne i prozaiczne. Ot wstałem bardzo niewyspany i lekko skacowany, zjadłem śniadanie i wsiadając w autobus linii 125 pojechałem kupić mikrofon. Nie ukrywam, że średnio byłem zadowolony, że trafiłem akurat do tego sklepu. Przecież portal kupujących miłościwie pokazał mi kilkanaście różnych możliwości, a ja mogłem pojechać po ten nieszczęsny elektroniczny przybytek w każdy inny dzień. Więc skoro już byłem na ulicy Bosaków 11 to trzeba było się zmierzyć z tym co przede mną stanęło. Wszyscy ci, którzy nadal czekają
na jakiś dramatyczny zwrot akcji rozczarują się sromotnie. Nie będzie rozstąpień nieba, żadnych objawień i ataków płaczu. Prosiłem o siłę, a dostałem wyzwanie. Chciałem rozwiązania, a dostałem łamigłówkę. Ktoś to przeczyta i powie, że nie rozumie. Bardzo dobrze, że nie rozumiesz. Tak jak mówiłem. Mam to rozumieć ja i Bóg. Tylko ja jestem wstanie określić ile kosztowało mnie całe zdarzenie i ile wniosło do mojego życia. Oczywiście nie rozwiązało to moich problemów, powtórzę to jeszcze raz, to tak nie działa. Dostałem jedynie odpowiedź na zadawane dość głośno i nie do końca w cenzuralnych słowach pytanie. Reszta należy do mnie, leży przede mną, jest do przepracowania, przegadania, przemyślenia i przebiegania. Jeżeli zadajesz Bogu ważne życiowe pytanie to nie możesz szukać odpowiedzi w tym co Ciebie codziennie spotyka. Boża ingerencja to delikatne odstępstwo od codzienności. Różnie to może wyglądać: jeden kupi przypadkiem Milkę na akcji charytatywnej i znajdzie na niej karteczkę z napisem „powiedz rodzicom czemu są dla Ciebie ważni”, inna zakocha się w chłopaku tylko po to żeby z nim się rozstać po dwóch tygodniach, a ja pojechałem po ten nieszczęsny mikrofon. Nadal nie rozumiesz? Bardzo dobrze, że nie rozumiesz. Po prostu następnym razem nie mrugaj i zauważ to co Bóg ma Tobie do powiedzenia.
zatracił rozum jakby pobierali ode mnie opłaty za postawienie wozu na zakazie parkowania…
...ale nie zapominajmy, że...
…składam oficjalne pismo do centrum epidemiologicznego, do wszelkich placówek badawczych i do każdego lekarza rodzinnego z osobna, by zarejestrować nową chorobę cywilizacyjną. Nazwałbym to głupotą, ale obrażę mojego psa, który do inteligentnych nie należy, więc nazwę to zaawansowanym regresem mózgu, erozją pnia, albo obronnym zanikiem tkanki nerwowej. Ja rozumiem, że czasem zdarza się zrobić coś głupiego, ja rozumiem, człowiek czasem zwyczajnie nie pomyśli i sprawdzi empirycznie jak kopie koń. Ale to co Internet do mnie mówi przeszło już dawno moją wyobraźnie. Niech ktokolwiek mi powie, jak można udawać, że sika się na pomnik Ofiar Powstania Warszawskiego. Jak o tym usłyszałem, to przez godzinę modliłem się o znalezienie źródła w AszymDzienniku. Nie znalazłem, głupota ludzka przeszła samą siebie, przebiegła maraton na rękach, rzuciła młotem najwyżej i najcelniej skakała w dal. Do tej pory jak o tym pomyśle, to prostują się mi wszystkie zmarszczki na mózgu…
a na koniec krótko o tym, że…
…rozdali Wiktory Roku. Chciałbym z całego serca pominąć ten wątek, ale z dziennikarskiej rzetelności go skończę. W ogóle tegoroczna gala była tak żałosna, że wolałbym oglądać sparingowy mecz Juniorów Pelikana Łowicz i Miedzi Legnica. Nie zagłębiajmy się w szczegóły, bo moje poprostowane zmarszczki na czole mają ochotę wyjść i nie wracać. Powiem tylko, że Wiktora za polityka roku tym razem otrzymała Pani Bieńkowska. Tak, dobrze myślicie, to ona stwierdziła, że nic nie poradzi, bo „taki mamy klimat”. Ja się pytam dlaczego ona?! Cóż, może to było jedyne zdanie w ustach całego rządu, które znalazło pokrycie w rzeczywistości. Jednak najgorsze miało nastąpić. Kampanii wyborczej ciąg dalszy. Prezydent Komorowski z Wiktorem za całokształt. Musiałem zapauzować wziąć oddech i jakbym mógł to bym się napił. W ostatkach nadziei sprawdziłem pisemne uzasadnienie. Żadnego RZ w całokształcie. Więc jednak ten Wiktor to na poważnie…. To by było na tyle. Wolę się już nie zagłębiać w to, gdzie i co ktoś stawia. Za co zdziera pieniądze, na co sika i za jakie kształty daje Wiktory. Jedna rzecz mnie przeraża tak do krwi i do bólu i do każdej kości. Nie ma takiej rzeczy, która by mnie teraz zaskoczyła, a to źle, bo pierwszy kwietnia już za pasem, a ja po tym tygodniu uwierzę we wszystko. ...
s. 21
TEMAT
NUMERU
Kontrowersyjne
przebudzenie
s. 22
TEMAT
NUMERU
Ojciec Anthony de Mello SJ w środowiskach kościelnych jest uznawany z postać ekscentryczną. Z jednej strony docenia się jego umiejętności kierownika duchowego i terapeuty, którego rekolekcje, konferencje i książki pomogły wielu ludziom osiągnąć szczęście i uporządkować relacje z innymi ludźmi oraz
Bogiem. Z drugiej jednak, stawia się mu zarzut odrzucania niek-
tórych prawd wiary katolickiej oraz naiwnego godzenia ich z mądrościami
Kajetan Garbela
religii
Wschodu.
Anthony de Mello urodził się 4 września 1931 roku w Bombaju. Jego rodzina pochodziła z Goa, ówczesnej kolonii portugalskiej i jednocześnie najbardziej katolickiej części Półwyspu Indyjskiego. 1 lipca 1916 roku, a więc w wieku jedynie 16 lat, wstąpił do Towarzystwa Jezusowego. Po odbyciu nowicjatu przełożeni wysłali go na studia filozoficzne do Hiszpanii, gdzie został uczniem o. Calvarasa, słynącego ze znajomości duchowości św. Ignacego Loyoli, założyciela jezuitów. Tam Anthony zafascynował się ignacjańskimi ćwiczeniami duchowymi, jak również pismami św. Teresy z Avila i św. Jana od Krzyża. Wywarły one wielki wpływ na jego duchowość, postanowił dzielić się ich bogactwem z innymi ludźmi. Już wówczas wykazywał nieprzeciętną zdolność do inspirowania i prowadzenia innych na drodze osobistego rozwoju. Po powrocie do Indii pracował przez dwa lata jako nauczyciel i wychowawca, które to zajęcia porzucił na rzecz dalszych studiów teologicznych. W ich trakcie zetknął się z bogactwem mistyki Wschodu. Po przyjęciu święceń kapłańskich prowincjał wysłał go na studia psychologiczne na Loyola University w Chicago. Uznał, że właśnie tam młody jezuita powinien rozwijać umiejętności kierownika duchowego oraz terapeuty. Sam ojciec de Mello pragnął udać się na misje, rozumiane jako działalność duszpasterską wśród Hindusów. Później studiował także przez rok duchowość na Papieskim Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie. Ostatecznie kolejny przełożony pozwolił mu na prowadzenie działalności wśród mieszkańców Indii, jednak ojciec Anthony szybko zauważył, że nie czuje się w tej posłudze
“Twórczość tego
jezuity-terapeuty jest dosyć kontrowersyjna i przeniknięta mistycyzmem katolickim oraz mądrościami religii Wschodu. Poprzez wieloletnie ich studiowanie i porównywanie udało mu się ustalić pewne prawdy, które według niego każdy człowiek, bez względu na wyznawaną religię, może wcielać w życie. szczęśliwy. Sytuacja zmieniła się w końcu lat sześćdziesiątych, gdy powierzono mu formację młodych jezuitów oraz pozwolono prowadzić ćwiczenia duchowe – został wówczas rektorem kolegium w Vinayalya. W 1975 roku założył w Punie Instytut Sadhana (hinduski termin, który w języku polskim najlepiej oddają takie terminy, jak duchowość czy droga do Boga), zajmujący się kształceniem przewodników życia duchowego. Jego osobistym celem stało się wyszukiwanie podobieństw między nauka chrześcijańską, buddyjską i hinduistyczną. Te uniwersalne prawa i wartości odnosił również do sfery psychologii, w ich zastosowaniu i harmonii widząc możliwość optymalnego rozwoju człowieka. Jego działalność nie ograniczała się tylko do Indii: prowadził rekolekcje i kursy na wielu kontynentach.
W Ameryce dużą popularność zdobyły programy telewizyjne z jego udziałem. Mimo tego, pierwszą książkę - “Sadhana. Ścieżka do Pana Boga” - napisał w wieku 47 lat. Cztery lata później, w 1982 roku ukazał się “Śpiew ptaka”, w roku 1983 - “U źródeł”, w 1985 - “Minuta mądrości”, później dokończył także rękopis „Minuty nonsensu” i oddał do druku część “Modlitwy żaby”. Wielu słuchaczy i czytelników było oczarowanych jego prostym i dobitnym stylem wypowiedzi, indywidualnym i pełnym zainteresowania stosunkiem do każdego, kto poprosił go o pomoc. Mimo tego, że zawsze stawiał sprawę na ostrzu noża i często zmuszał do zmierzenia się z tym, czego tak naprawdę rozmówcy chcieli uniknąć i o czym zapomnieć, wywarł pozytywny wpływ na życie naprawdę sporej ilości ludzi. O. de Mello zmarł nagle w nocy z 1 na 2 czerwca 1987 roku, tuż po przylocie do Nowego Jorku, gdzie miał wygłosić serię rekolekcji. Przyczyną śmierci był rozległy atak serca. W rękopisach zostało wiele jego nauk rekolekcyjnych, kazań i notatek na temat duchowości i rozwoju wewnętrznego człowieka, jego drogi do szczęścia, miłości i harmonijnej relacji ze światem, innymi ludźmi i Bogiem. Jego przyjaciele dokonali wyboru najtrafniejszych ich zdaniem fragmentów, które wydali w kilku książkach, wśród których warto wspomnieć „Przebudzenie”, „Kontakt z Bogiem” i „Wezwanie do miłości”. Twórczość tego jezuity-terapeuty jest dosyć kontrowersyjna i przeniknięta mistycyzmem katolickim oraz mądrościami religii Wschodu. Poprzez wieloletnie ich studiowanie i porównywanie udało mu się ust-
s. 23
TEMAT NUMERU alić pewne prawdy, które według niego każdy człowiek, bez względu na wyznawaną religię, może z sukcesem wcielać w życie. Były one jednocześnie bardzo proste i bardzo trudne. Bardzo proste, gdyż wyrażały się w kilku konkretnych twierdzeniach, zaś bardzo trudne, ponieważ wymagały od człowieka często całkowitego przewartościowania swojego życia oraz stosunku do wszystkich i wszystkiego, co znajdowało się w jego otoczeniu. Głosił on mianowicie, że człowiek jest szczęśliwy w każdym momencie swojego życia, gdyż takim został stworzony. Jednak środowisko, w jakim żyjemy, nasza rodzina, szkoła, wychowawcy, znajomi, kultura programują nas niczym komputer narzucają pewne normy, zachowania, poglądy i od ich wypełnienia uzależniają osiągnięcie szczęścia, co my oczywiście przyjmujemy. „Dokładnie tu i teraz jesteś szczęśliwy, ale o tym nie wiesz, ponieważ twoje fałszywe zapatrywania, twój zniekształcony obraz rzeczywistości zamknęły cię w pułapce lęków, niepokojów, przywiązań, konfliktów, poczucia winy; wreszcie w całej gamie ról które odgrywasz, ponieważ tak zostałeś zaprogramowany. Gdybyś potrafił spojrzeć dalej niż sięga to wszystko zrozumiałbyś, że jesteś szczęśliwy, tylko o tym nie wiesz.” Co więcej – musimy także zauważyć, że wszyscy nasi „programiści” również robią to z myślą o naszym „szczęściu”, bo im też ktoś kiedyś wbił do głowy, że tak należy działać – w końcu wszyscy jesteśmy ułomni i mamy tendencję do relatywizowania i komplikowania rzeczywistości. Aby więc wyzwolić się z tego nieszczęsnego efektu domina, należy dobrowolnie porzucić wszelkie przywiązania i przymusy, tak wewnętrzne, jak i zewnętrzne, i ostatecznie zamienić „muszę” na „chcę”, argumentowane pragnieniem serca. Powinniśmy uwolnić się od wszystkiego - jak mówi Biblia „zaprzeć się samych siebie” i mieć wszystko w dobrze pojętej, ewangelicznej „nienawiści”, czyli nie pozwolić się zniewolić żadnej idei, nakazowi czy wymaganiom. Ta wolność doprow-
s. 24
adzi nas do miłości, która jest z nią bezpośrednio związana i jest jej głównym warunkiem. „Najważniejszą cechą miłości jest wolność. Z chwilą gdy pojawia się przymus, kontrola albo konflikt miłość umiera. Pomyśl na chwilę o tych wszystkich przymusach i kontrolach ze strony innych ludzi, którym poddajesz się, kiedy tak lękliwie żyjesz zgodnie z ich oczekiwaniami, by kupić ich miłość albo zyskać ich aprobatę, albo po prostu z obawy przed ich stratą.” Sam o. de Mello stwierdził pod koniec życia, że zrozumiał, iż to właśnie wolność jest celem życia człowieka i tylko ona pozwala mu spełniać się, kochać i być szczęśliwym, a bez niej jedynie ranimy siebie i innych. Musimy otworzyć oczy i widzieć świat takim, jakim jest i w miłości go akceptować, a więc pozwalać mu być wolnym. Nie wymagać od nikogo, by dostosował się do naszych zasad, ale pozwolić
nam samym i innym być sobą, nawet niedoskonałym – bo „jeśli chcesz idealnego świata, pozbądź się ludzi”. Jeśli naprawdę się wyzwolimy, pozwolimy wszystkim i wszystkiemu być sobą, wtedy naturalnie będą one dążyły do zaspokojenia naszych prawdziwych potrzeb i pragnień. Problem w tym, że każdy człowiek tak naprawdę woli żyć w misternie budowanej i zakorzenionej w nas „od zawsze” sferze komfortu, poruszać się po świecie, który obudowaliśmy pewnymi prawami, gdyż jak pisze w „Przebudzeniu” – „rozpadające się iluzje boleśnie ranią” oraz „ludzie nie chcą prawdy, oni chcą pewności i bezpieczeństwa”. Wcale nie chcemy się uwolnić i przestać od innych wymagać, bo obawiamy się, że będzie to oznaczało naszą niekorzyść. Nie chcemy akceptować swoich krzyży i słuchać Jezusa, który mówi „Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze
TEMAT NUMERU samego siebie”. Każdy bowiem jest w pewnym stopniu egoistą i zawsze dąży do swojego dobra, panicznie bojąc się jakiejkolwiek niewiadomej czy niepewności. Wszystkie te iluzje wcześniej czy później doprowadzą nas do nieszczęścia i uczucia przegranej, gdy stwierdzimy, że czas ucieka nam przez palce i nie wiemy, jak go wykorzystać, by naprawdę się spełnić. Zamiast cieszyć się życiem i dostrzegać jego piękno, wolimy toczyć niepotrzebne wojny i rozstrzygać problemy, które sami tworzymy. Dobrze mówi o tym jego opowieść o autobusie: „Proponuję Ci rozważyć następującą przypowieść, która jest obrazem życia. Autobus pełen turystów przemierza przepiękną okolicę i wkoło pełno jest jezior, gór, rzek i łąk. Ale zasłony w oknach są opuszczone i turyści nie mają najmniejszego pojęcia o tym, jaki widok rozpościera się na zewnątrz autobusu. Spędzają podróż na sprzeczkach, kto powinien zająć najbardziej honorowe miejsce w autobusie, kogo powinno się oklaskiwać, kto jest najbardziej godny zainteresowania. I tak to trwa aż do końca podróży.” Jego przyjaciele podkreślali, że o. de Mello miał bardzo duże problemy z myśleniem abstrakcyjnym. Nierzadko w swoich opowieściach stosował dosyć toporne i uproszczone porównania czy alegorie, które nietrudno można źle zinterpretować. Często stosował także niezbyt trafne skróty myślowe – np. pod koniec życia miał stwierdzić, że nigdy nikogo tak naprawdę nie kochał. Dla kogoś, kto go znał i pamiętał, że według jego nauk nawet miłość do drugiego człowieka zawiera jakąś cząstkę egoizmu, mogło to być stwierdzenie zrozumiałe. Można nawet powiązać te słowa ze wspomnianą wyżej wolnością, w tym wypadku wolnością od przywiązania uczuciowego i emocjonalnego do drugiego człowieka. Jednak zdanie to wyrwane z kontekstu może przedstawić go w bardzo złym świetle. Żeby tego było mało, z czasem zmieniał niektóre poglądy o 180 stopni i trzeba było nieźle pogłówkować, o co mu właściwie chodzi. Dla przykładu: w początku swojej działalności kładł duży nacisk
na ekstremalne ubóstwo, z czasem jednak uznał, że paradoksalnie może się ono stać „bogactwem” (gdy nadmiernie się do niego przywiążemy i będziemy traktować jako powód do dumy). Podobnie, do pewnego momentu przekonywał wszystkich, że trzeba dołożyć wszelkich starań, by za wszelką cenę być „w porządku” z samym sobą i otoczeniem. Z czasem jednak pozbył się tego przymusu i dostrzegł wagę ludzkiej ułomności oraz to, że nie da się jej całkowicie usunąć i trzeba liczyć się z tym, że wcześniej czy później po prostu nie damy rady być „w porządku” i nie powinno to być osobistą tragedią. Wszystkie te niejasności mogą prowadzić do niezrozumienia całości przesłania jezuity-terapeuty, szczególnie traktowanego wybiórczo i bardzo dosłownie. Jednak największą kontrowersją pozostaje to, że niektóre z jego pism zostały uznane przez Stolicę Apostolską za niezgodne z wiarą katolicką. W oświadczeniu Watykańskiej Kongregacji Nauki Wiary czytamy, iż „zauważa się coraz bardziej niebezpieczne odchodzenie od podstawowych treści wiary chrześcijańskiej. Objawienie dokonane w Chrystusie zastępuje on intuicją Boga bez żadnej formy i możliwości wyo-
brażenia dochodząc do określenia Boga jako czystej pustki. Aby ujrzeć Boga wystarczy patrzeć bezpośrednio na świat. Nic nie można stwierdzić o Bogu: jedyna znajomość jest nieznajomością.” Rzeczywiście, z treści pism o. de Mello możemy zrozumieć, iż nie uznawał on nieomylności płynącego z Pisma Świętego objawienia, które traktował czasem jako przeszkodę do osobistego i wolnego poznania prawdy, a samego Boga opisywał raczej w kategoriach kosmicznych i panteistycznych, a nie osobowych. Można również stwierdzić, iż uznawał on Jezusa przede wszystkim za kolejnego, obok np. Buddy, mędrca i mistrza duchowości, a nie Boga i Zbawiciela, a dobro i zło były według niego relatywne i warunkowane jedynie konwenansami. Również życie wieczne i zbawienie zostały w jego nauce przesunięte na drugi tor, jeśli nie całkowicie zmarginalizowane – liczy się tylko osiągnięcie wolności (i płynących z niej szczęścia, miłości, spełnienia) jako celu samego w sobie, a po śmierci człowiek jakoby mógł rozpuścić się w ”Bogu nieosobowym na podobieństwo soli w wodzie”. Warto brać poprawkę na te niezgodne z nauką katolicką treści, gdy bierze się za lekturę tego wybitnego terapeuty.
s. 25
TEMAT
NUMERU
Dobra z niej
Zawodniczka Kremówka, sernik czy jabłecznik? – pytam ją w cukierni na Karmelickiej. - Tylko herbatę, w Poście nie jem słodkości – odpowiada nie dając się skusić.
Aleksandra Brzezicka Pochodzi z małej wioski koło Radomia. Urodziła się jako drugie dziecko Państwa Zawodników, którzy – nie widząc szans na dobre warunki rozwoju swoich dzieci - podjęli trudną decyzję o przeprowadzce do miasta. Przez kolejne lata walczyli o przyjęcie swoich niewidomych dzieci do szkół, w których mogliby liczyć na fachowe podejście i pomoc. Radomski SOSW dla Dzieci Niewidomych i Słabo Widzących, integracyjne gimnazjum, krakowskie technikum na Tynieckiej w klasie strojenia pianin i fortepianów, wreszcie polonistyka na Uniwersytecie Jagiellońskim. - Filologia polska to chyba najtrudniejsze studia dla osoby niewidomej? – raczej stwierdzam, niż pytam. - Nie wydaje mi się. Nie są to studia techniczne, więc nie wymagają wielu dostosowań. Zaskoczona stwierdzeniem, że polonistyka (a więc ciągłe czytanie i pisanie) nie wymaga herkulesowego wysiłku od osoby niewidomej, słucham wywodu o komputerze z syntetyczną mową i skanowaniu torebki barszczu czerwonego. Oprócz zajęć uniwersyteckich, na których zawsze wykazuje stuprocentową aktywność i do których jest lepiej przygotowana, niż studenci, którzy – jak mogłoby się wydawać – mają do tego lepsze warunki – robi dużo innych rzeczy: prowadzi blog, żywo reaguje na kolejne rządowe
s. 26
“Rozmawiamy
też o tym, że osobom niepełnosprawnym stawia się społecznie mniejsze wymagania. Jak twierdzi, takich ludzi bardziej się podziwia za drobne i normalne rzeczy, choć sama nie lubi, kiedy ktoś użala się nad nią. Walczy o równe traktowanie, o życie w zdrowym społeczeństwie. Nie chce litości, ale życzliwe współczucie potrafi docenić i przyjąć i pozarządowe pomysły gwałcące prawo do życia i godności, a swoją dziecięcą i młodzieżową przygodę ze scholą parafialną kontynuuje w zespole muzycznym i duszpasterstwach akademickich. Swoje fizyczne ograniczenie traktuje z zauważalnym dystansem. Wspomina, że kiedyś może i czuła się inna, ale zawsze akceptowana. Wie, że niewidomość jest przeszkodą, ale jak twierdzi - nie taką, która mogłaby
jej najbardziej w życiu przeszkadzać. – Robię to, co wszyscy, ale wolniej. Tylko tyle. Najbardziej żałuje, że nie umie tańczyć. Jest o tym przekonana, bo mimo że dobrze czuje się na parkiecie, znajomi zawsze życzliwie śmieją się z niej, kiedy oglądają płyty z wesela. - To jest dla mnie wyzwanie! – stwierdza poł żartem, pół serio. – Intelektualne zadania wychodzą mi dobrze, taniec – nie. Czas zmierzyć się z tym, co idzie mi źle – stwierdza i zdradza, że wybiera się na kurs tańca towarzyskiego. - Duże znaczenie ma opinia innych ludzi. Ja zwykle wszystko bardzo przeżywam. Jestem rzetelna, ale wiem też, nie da się robić wszystkiego najlepiej. Raczej wynika to z mojego charakteru, cech osobowości – odpowiada, kiedy pytam ją, czy aktywność, którą wykazuje w różnych dziedzinach życia, to sposób na udowodnienie komuś czegoś. Nie daje sobie taryfy ulgowej w niczym. W krakowskim mieszkaniu, które dzieli z niewidomym bratem i słabowidzącą Dorotą, wszystkich na równych warunkach obowiązuje grafik sprzątania. Z emocjami też opowiada o egzaminie, na który nie zdążyła się dostatecznie dobrze przygotować. Profesor spojrzał na nią z wyrozumiałością i powiedział – „Tak, tak…, rozumiem sytuację…” - Co rozumie?! Pyta mnie retorycznie, ale
TEMAT
z dużym wzburzeniem. – Po prostu się nie nauczyłam, więc powinien był mnie oblać! Do nikogo nie ma żalu ani roszczeń. Kiedy rozmawiamy o ludziach, z którymi żyje lub z którymi przyszło się jej spotykać, z jej ust padają określenia: „rewelacyjny nauczyciel”, „mądry człowiek”, „wspaniała katechetka”. O wszystkich z szacunkiem i nieskrywaną wdzięcznością. – Tylko jeden raz ktoś mi odmówił pomocy na ulicy, i to tylko dlatego, że się bardzo spieszył… Nie spotykam się z nieżyczliwością. Dla mnie ludzie są dobrzy – mówi. - Ba, nawet „panowie spod budki”; młodzi, zalani, niebezpieczni a czasem pomagają - dodaje.
NUMERU
W ludziach widzi ogromny potencjał. Kiedy proszę ją o diagnozę społeczeństwa i ludzi, bez zastanowienia stwierdza – Są dobrzy! I po chwili dodaje – Ludzie są różni. Każdy ma swoje zranienia, dlatego ucieka się do różnych rzeczy. Szerzy się ateizm; ludzie nie wierzą, bo to jest modne. Kiedy nie mają oparcia w Bogu – a życie jest trudne – wybierają aborcję. A przecież za tych małych ludzi umarł Chrystus i nie nam oceniać, kto ma prawo żyć! – mówi z wyraźnym poruszeniem. - Ludzie są dziś nieszczęśliwi. Nie to, że dobrzy czy źli, ale nieszczęśliwi. Zło jest krzykliwe. Teraz się słyszy, że „musisz być szczęśliwy, musi ci być dobrze i przyjem-
nie…” – kontynuuje, oceniając ludzkie postawy, wiarę i współczesną kulturę. Boga wyobraża sobie bezcieleśnie. Mimo że jest nieskażona ikonicznymi wyobrażeniami na Jego temat, nie czuje potrzeby fizycznego wizualizowania Go. Widać, że ma z Nim dobrą relację. Pamięta, że kiedyś ksiądz poradził jej, żeby „zrobiła scenę Panu Bogu.” – Ale jak to?! – wspomina z ożywieniem. – Gdybym miała się wkurzać na Boga, to na pewno nie za moją niepełnosprawność. Czym innym jest nie widzieć, a czym innym nie móc czegoś zrobić! – stwierdza niemal sentencjonalnie. Nie mogę się powstrzymać, by nie zadać na koniec tego pytania. Pytam więc, nie projektując możliwych odpowiedzi – Co najbardziej chciałabyś zobaczyć? – Siebie! – odpowiada bez najmniejszego zawahania. Zdecydowanie siebie – utwierdza nas obie w tym przekonaniu. – Taka jest prawda, że jesteśmy egoistami. Wybieranie dobra drugiej osoby to świadoma decyzja, a nie naturalny odruch. Swojego ciała mogę dotknąć, ale o mojej twarzy mogę powiedzieć najmniej, dlatego jestem taka jej ciekawa. Ma też inne marzenia, które sprawnemu człowiekowi wydają się być codziennością – chciałaby się malować i chodzić na szpilkach. Rozmawiamy też o tym, że osobom niepełnosprawnym stawia się społecznie mniejsze wymagania. Jak twierdzi, takich ludzi bardziej się podziwia za drobne i normalne rzeczy, choć sama nie lubi, kiedy ktoś użala się nad nią. Walczy o równe traktowanie, o życie w zdrowym społeczeństwie. Nie chce litości, ale życzliwe współczucie potrafi docenić i przyjąć. Bo taka właśnie jest. Świadoma, wrażliwa, n o r m a l n a , mądra dziewczyna. Najlepszy przykład na to, że „chcieć to móc” i ucieleśniona realizacja naszej maksymy „Może coś Więcej” – KASIA ZAWODNIK.
s. 27
TEMAT
NUMERU
Widzący uczą się widzieć
s. 28
TEMAT
Konstancja NałęczNieniewska
Sara NałęczNieniewska
Wiedziałyśmy mniej więcej tyle, że w Laskach znajduje się Zakład dla Ociemniałych, że tam mieszkał Wuj Fedorowicz, wspaniały kaznodzieja i przewodnik duchowy wielu pokoleń młodzieży, które zabierał na „wędrówki”. Ale ciągle miałyśmy poczucie, że coś nam umyka, że nie rozumiemy co za tym się kryje. Dlaczego Laski są takim fenomenem? Laski były pewnego rodzaju niezrozumiałą tajemnicą. Postanowiłyśmy napisać o Laskach do tego numeru. Zebrałyśmy całą biblioteczkę i dowiedziałyśmy się, że Laski to kilka równolegle działających instytucji: Zakład dla Ociemniałych, Dom Rekolekcyjny, kościół św. Marcina, Biblioteka licząca 17 tysięcy pozycji. Ze względu na rozmiary przedsięwzięcia i widoczną w nich rękę Boską nazywa się je Dziełem. Zebrałyśmy bardzo dużo informacji. Zapytałyśmy więc rodziny, co uważa za najważniejsze, jeśli chodzi o Laski, o czym mamy napisać? W końcu powstały już sto lat temu. Jednym głosem odpowiedziano nam, że mamy napisać o DUCHU Lasek. Ale jak tu pisać o duchu, jak ująć go w słowa, tym bardziej, jeśli się go nie przeżywało? Okazuje się, że duch Lasek promieniuje ze wspomnień. I człowiek naprawdę odczuwa wtedy za nim tęsknotę. I ma jakieś dogłębne poczucie, że tego ducha zna. Druga rzecz, którą wymieniono tak niepomiernie związana z pierwszą - to, że wokół Lasek w niezwykły sposób gromadziła się polska inteligencja i tam znajdowała swój ośrodek odnowy duchowej. Tam znajdował się motor napędowy rozwoju myśli katolickiej i duchowości wielu Polaków.
NUMERU
Odkąd sięgamy pamięcią, Laski wypływały na powierzchnię naszego codziennego życia ze stałą regularnością. Pojawiały się ustawicznie w domu rodzinnym: we wspomnieniach, przy okazji opowiadania o znajomych czy ważnych postaciach historii i kultury Polski. Znajdowałyśmy odniesienia do nich w literaturze: u Lechonia, Słonimskiego...
“Laski były świetnie
zarządzane, innowacyjne pod względem zarówno funkcjonowania, jak i społecznej myśli pedagogicznej. Prekursorskim było założenie, aby niewidomego usamodzielnić i włączyć do społeczeństwa jako aktywnego, twórczego członka. I jak to się świetnie udawało! Słuchałyśmy i czytałyśmy. Zbierałyśmy informacje. Napisałyśmy szczegółowy, pięciostronicowy tekst. A jednak czegoś tu wciąż brakowało. Mimo że pisałyśmy o Duchu, to nie czuło się go tam! Przedstawiłyśmy historię Lasek, ukazałyśmy idee im przyświecające, opisywałyśmy, jak świetnie sobie radzono, pomimo nawału problemów. Niesamowite – wyszło sucho. A przecież to opowieść o czymś najbardziej żywym! Należy zmienić formę. Może więc prosto z serca... Tęsknimy za wspólnotą. Taką, w której ludzie mogą dawać z siebie wszystko, jednocześnie rozwijając się. W Laskach wyrosła taka wspólnota, do której dołączali wciąż nowi ludzie, jedni tymczasowo, inni na stałe. To, co ich spajało, to idee i wartości katolickie. Laski udowadniają nam, że możliwe jest, by grupa różnorodnych
ludzi zgromadziła się wokół idei i na niej budowała. Laski udowadniają też, że wielkie historie zaczynają się od jednego człowieka. Zakład dla Ociemniałych założyła bowiem Elżbieta Czacka, hrabianka, która mając 22lata straciła wzrok. Dzięki swej wierze przyjęła to z głęboką pokorą. Postanowiła ulepszyć życie niewidomych: jeździła po Europie, chłonąc najnowszą wiedzę tyflologiczną. Dzięki zmysłowi praktycznemu i realizmowi, chciała przenieść ją do Polski, m.in. tworząc polską wersję alfabetu Braille’a. Szukała nowych rozwiązań. Po kilku latach praktyki, doszła do wniosku, że najważniejsza jest jednak formacja duchowa ociemniałych. Wyklarowała jej się koncepcja dotycząca zakładu – połączenie rehabilitacji ciała z rehabilitacją duszy. Nie sądziła, że ta ostatnia będzie dotyczyć nie tylko niewidomych, ale rzesz ludzi widzących, którzy będą tam przyjeżdżać. Wdziała habit i dostała pozwolenie na stworzenie Zgromadzenia Franciszkanek Służebnic Krzyża. Z ilu rzeczy musiała zrezygnować, ile pokonać – niewidoma arystokratka, ponosząca odpowiedzialność za tak wymagające i ogromne przedsięwzięcie? Laski musiały przetrwać wiele – ich początek to koniec I wojny światowej, bieda i dużo ociemniałych, poranionych, później fale dzieci oślepłych od wybuchu niewypałów. Wielkim wysiłkiem budowniczych w Dzieło rozrastało się. Nękały ich problemy finansowe. Potem druga wojna światowa i okupacja, powstanie, głód. Matce Czackiej operowano głowę „na żywca”. Później komuna i Prymas Wyszyński przyjmujący tam
s. 29
TEMAT
NUMERU gości, przeprowadzający ważne, decydujące rozmowy, gdzieś na ścieżkach w lesie, gdzie nie było podsłuchów. Dalej ukrywający się w Laskach decydenci polityczni. Duże wrażenie robi otwartość Zakładu na nowości w dziedzinie tyflologicznej. Laski były świetnie zarządzane, innowacyjne pod względem zarówno funkcjonowania, jak i społecznej myśli pedagogicznej. Prekursorskim było założenie, aby niewidomego usamodzielnić i włączyć do społeczeństwa jako aktywnego, twórczego członka. I jak to się świetnie udawało! Czytamy historie pani Stefy, która miała słuch absolutny i kształciła się muzycznie czy pana Kowalczyka, który o mało co nie wygrał koncertu Chopinowskiego. Niewidomi kończyli studia, zdobywali wykształcenie, dzielili się zdobytą wiedzą z innymi. Powstawała elita ociemniałych, która popychała pozostałych do przodu. Niewidomi uzyskali godność i samodzielność nie tylko jako członkowie społeczeństwa, ale też jako grupa społeczna. Dzieło zostało oparte o TRIUNO, znaczącym „w troistości jedynemu” na chwałę Trójcy Świętej. Były to trzy aspekty działalności: pierwszym równoprawna współpraca duchownych, świeckich i niewidomych, drugim cele działalności: charytatywne, tyflologiczne i apostolskie, trzecim zaś formacja duchowa oparta na wzorze franciszkańskim, dominikańskim i benedyktyńskim. Starano się przyjmować codzienne trudy, zachowując pogodę ducha, ponieważ jak mówił św. Franciszek „smutek jest chorobą babilońską”. To właśnie TRIUNO było spoiwem Lasek. Trzeba pamiętać też o cichych budowniczych Lasek, jak Jan Szkolik, stolarz, który czujnie obserwował jak udoskonalać ośrodek, projektował i wytwarzał zabawki edukacyjne dla ociemniałych. Wybudował na przykład barierkę idącą w las, aby można było wyjść na spacer i się nie zgubić. Jedyne w swoim rodzaju „Kółko” Ojca Korniłowicza przyciągało różnorodnych ludzi. Dyskutowali tam zarówno wierzący jak i niewierzący,
s. 30
TEMAT
żydzi, marksiści. Jako duszpasterz środowisk inteligenckich gromadził wokół siebie wielu, większość nawracała się (częste były konwersje z judaizmu) i uczestniczyli w rozwoju myśli katolickiej. Siła przyciągania Lasek, w swoim hołdzie wartościom i codziennego wcielania ich w życie, powodowała, że ludzie przyjeżdżali tam w poszukiwaniu Boga. Tam traktowano Boga na serio. Laski były odpowiedzią na wielkie potrzeby duchowe Polaków. Krzyżujący się franciszkanizm i tomizm sprawił, że umiłowana była tam prostota, modlitwa, a przede wszystkim Prawda, Piękno i Dobro. Laski uczyły przyjeżdżających modlitwy, miłości, szacunku dla człowieka, równości, odpowiedzialności, wartości pracy. Dużo osób wspomina, że wyjeżdżali stamtąd z poczuciem, że to nie oni pomogli, ale zostali obdarowani, to oni otrzymali pomoc. Ośrodek, który utrzymywał się z datków społecznych, stawał się jednocześnie ośrodkiem rozwoju myśli katolickiej. Przywiązywano wagę do rozwoju duchowego niewidomych, jak i tych pomagających w tworzeniu Dzieła – świeckich, neofitów. W Laskach spotykali się ludzie z różnych środowisk, prości i arystokraci. Dziś, przyglądając się tej historii, widzimy wielką liczbę nazwisk ludzi,
NUMERU
dużych indywidualności, którzy na stałe związali się z Laskami i przyczyniali się do ich rozwoju, tak jak filozof siostra Teresa Landy. Stale też przyjeżdżał tam prof. Świeżawski. Laski dawały możliwości rozwoju w poczuciu wolności. Taka właśnie panowała tam atmosfera: miłości nie czułostkowej, ale wymagającej, szacunku dla człowieka z całą jego niepowtarzalną osobowością. Wspierano indywidualną twórczość, która wpisywała się w szerszy kontekst. Każdy mógł odnaleźć swoją drogę w Bogu. W Dziele urzeczywistniały się myśli soborowe (np. łączenie środowisk świeckich i duchowych), nawet na 40 lat przed jego nastaniem. Do Zgromadzenia wstępowali niewidomi (pod tym względem było prawdopodobnie jedyne w Polsce), wdowy, ludzie związani całe życie z Laskami. Budowniczy Lasek, dyrektor i lekarz, Antonii Marylski otrzymał powołanie w wieku 70 lat... Mnogość wspaniałych życiorysów i nietuzinkowych indywidualności związanych z Laskami jest uderzający. Laski są przykładem tego, że różnorodne rzesze ludzi mogą zjednoczyć się wokół idei, budować na niej, według wartości i zawierzając Bogu. Tam właśnie realizowano idee, tworząc możliwości, również duchowe, dla niewidomych - tych na
ciele i tych na duszy. Nie da się tak po prostu opisać tego, co znaczyły Laski. Nie ma na nie wzorca, recepty. Siostry zawsze traktowały się jako narzędzie w rękach Boga. To on podsyłał nowych ludzi, aby Laski mogły się rozwijać, spotkałyśmy się z określeniem tego czegoś nieuchwytnego, Boskiego planu jako „dynamizmu Ducha Świętego”. Teraz w Laskach nie ma problemów finansowych dzięki dotacjom unijnym. Laski się komercjalizują. Sąsiedzi, którzy wybudowali się nieopodal uciszają bawiące się niewidome dzieci. Czegoś tu brakuje... Nie ma już takiej wspólnoty. Duch Lasek ucichł. Warto pomodlić się, aby Pan Bóg nie pozwolił mu na zamarcie. Obraz Lasek bez cierpienia i trudów codzienności, bez ciągłego pokonywania swoich ograniczeń, byłby wybrakowany. Właśnie w tej świadomej ofierze z cierpienia („za ślepotę duchową ludzi”), zawiera się cała mistyka Krzyża. Przyjęcie prawdy o kalectwie, przekształcenie go w dobro, to była ta apostolska rola ociemniałych...I właśnie w Laskach widzący zaczynali WIDZIEĆ. Matka Czacka pod koniec życia mówiła: „największym moim szczęściem było to, że zostałam niewidomą. Cóż by ze mnie było, gdyby nie to kalectwo?”
s. 31
TEMAT
NUMERU
Przebudźcie się
panowie!
W „Dniu świra” Marka Koterskiego jest scena, która idealnie pokazuje pragnienie, jakie względem kobiety ma każdy mężczyzna. I jednocześnie ukazuje także podstawowy problem, który często wychodzi w relacji dwóch płci. Kajetan Garbela W tej umiejscowionej w końcówce filmu scenie, główny bohater, Adaś Miauczyński (genialny skądinąd Marek Konrad) ciężko doświadczony wcześniejszymi, tragikomicznymi przygodami, leży zrezygnowany na plaży. Wyobraża sobie wówczas spotkanie ze swoją wyidealizowaną miłością z czasów młodości, Elżbietą - piękną, czułą blondynką. Kobieta siedzi na piasku, Adaś zaś leży, trzymając na jej kolanach głowę. W czasie, gdy poirytowany wyrzuca z siebie wszystkie swoje frustracje, ona delikatnie głaszcze go po głowie. Troskliwie zauważa jego ranę na czole i całuje to miejsce, wywołując błogość na jego twarzy. Gdy on wylicza swoje wady i oczekiwania względem związku, ona spokojnie zapewnia go, że do wszystkiego się dostosuje. Jest uśmiechnięta, cierpliwa i wyrozumiała. Akceptuje go w pełni, ciągle skupiona nie reaguje nawet na jego częste przekleństwa i bardzo wyraźną irytację, która powoli ustępuje. Ich miejsce zaczyna powoli zajmować prawdziwy błogostan. Ten raptem dwuminutowy fragment filmu Koterskiego jest idealnym obrazem oczekiwań mężczyzny względem kobiety. Powiedzmy sobie szczerze, panowie – każdy z nas, mniej lub bardziej świadomie liczy na to, że znajdzie tą idealną, piękną, czułą i wyrozumiałą istotę
s. 32
“Nie ma chyba
mężczyzny, który nie przechodziłby etapu bezgranicznej fascynacji, w trakcie której kobieta tak nas oszałamia, że uznajemy ją (prawie) za Boga. płci przeciwnej, która ukoi wszelkie jego bóle, problemy i nerwy. Istotę, w której będzie się mógł bezgranicznie zatracić, zapomnieć o problemach, która zawsze go wysłucha, pogłaszcze, uspokoi. Kobietę, do której będziemy mogli uciec w najtrudniejszych momentach i która tak jak filmowa Elżbieta zapewni, że bezwarunkowo się do nas dostosuje i nie będzie nam niczego zabierać. W każdym z nas jest to pragnienie, w jakiś sposób wiążące się z doświadczeniem miłości matczynej, szczególnie tej z okresu wczesnego dzieciństwa, a także fascynacją płcią przeciwną w ogóle, jej powabem i pięknem fizycznym. Wiem doskonale, o czym piszę, bo sam w takim stanie niejednokrotnie byłem. Wcale jakoś specjalnie nie musiałem go wywoływać, więc wydawał mi się naturalny, a więc dobry.
Z czasem jednak brutalnie zderzałem się z rzeczywistością i uświadamiałem sobie ułomność takiej postawy. Nie ma chyba mężczyzny, który nie przechodziłby etapu bezgranicznej fascynacji, w trakcie której kobieta tak nas oszałamia, że uznajemy ją (prawie) za Boga. O ile jest to doświadczenie początkowo piękne (pomijam już praktycznie pewne rozczarowanie i wszechogarniający smutek, gdy ta idealna i ubóstwiana szybko odrzuci nasze zaloty), o tyle świadomie przyjęte i podtrzymywane z czasem stanie się strasznie męczące i niszczące. Uwielbienie, jakie mężczyzna często oddaje kobiecie powinno być zarezerwowane tylko dla Boga. Tylko On posiada wszystkie te cechy, jakie przypisujemy płci pięknej. Tylko Bóg może nas zbawić, nie jest tego w stanie zrobić żaden człowiek, nawet ten największej piękności, inteligencji, mądrości i czułości. Otaczanie boską chwałą i miłością kobiety, tak dla nas normalne, wcześniej czy później musi się skończyć rozczarowaniem. One wręcz podświadomie wyczuwają takie męskie zachowanie i uruchamiają wówczas mechanizm obronny, polegający na stopniowym wycofywaniu się, a w skrajnych przypadkach zrywają kontakt z tak zadurzonym delikwentem. Żadna kobieta nie chce i nie może być dla mężczyzny tylko
TEMAT
pocieszycielką, prywatnym terapeutą i źródłem przyjemności, w którym wszelkie problemy rozpuszczą się jak sól w wodzie. Ona także ma swoje gorsze chwile, momenty słabości i smutku, gdy potrzebuje naszego silnego ramienia, naszej męskiej decyzji. Często potrzebuje, żebyśmy teraz my ją wysłuchali, pocieszyli, obdarowali. Silna i świadoma potrzeba relacji opartej na tym, że tylko jedna strona daje coś drugiej, a ta bez mrugnięcia okiem spełnia jej potrzeby czy zachcianki, jest groźną patologią i trzeba ją zwalczać. Inaczej doprowadzi do tragedii. Tragedią tą jest najczęściej opuszczenie kobiety w momencie, gdy łamie się nasze idealistyczne wyobrażenie o niej. Nieświadomy swego błędu mężczyzna postanawia zostawić tę niedawno jeszcze boską istotę i wyruszyć na poszukiwanie piękniejszej, właściwszej, jeszcze bardziej boskiej. Takie myśli przechodzą również do głowy Adasia Miauczyńskiego, który nagle zostawia Elżbietę i na czworaka ucieka do stojącego niedaleko Fiata 126p, mając nadzieję na znalezienie „jeszcze lepszej”. Tak najczęściej zachowują się mężczyźni, zostawiający swoje żony czy partnerki z dzieckiem (nawet tym będącym pod jej sercem), z długami,
NUMERU
w chorobie czy innym „nieodpowiednim” dla niego stanie. Ta okazała się nie tak wspaniała, jak się wydawało, przytrafił się jakiś „wypadek”, więc taka idealna nie jest, trzeba szukać lepszej. Niestety, najczęściej ten „wypadek” jest spowodowany w dużej mierze przez mężczyznę. Opis tego mamy już na początku Pisma Świętego – Ewa, skuszona przez węża, podaje owoc Adamowi, który „był z nią” (Rdz 3, 6) – pewnie mógł jej tego zabronić, ale jak tu sprzeciwiać się tej wspaniałej, pięknej, czułej istocie, która tak nas fascynuje, że na pewno jest bez zarzutu i nie może się mylić? A gdy Bóg pyta się, dlaczego się skrył, Adam zamiast przyjąć to „na klatę” jak prawdziwy mężczyzna, wziąć odpowiedzialność za swoją bezczynność, od razu zrzuca winę na Ewę: „Niewiasta, którą postawiłeś przy mnie, dała mi owoc z tego drzewa i zjadłem” (Rdz 3, 12). Mężczyzna zawodzi, gdy kobieta najbardziej go potrzebuje, gdy właśnie on powinien ją chronić, prostować, dbać o nią. Jest skażony życzeniowym myśleniem na jej temat, letarg uwielbienia powoduje, że zamiast być jej opiekunem i siłą, oddaje się całkowicie jej opiece i sile w najbardziej nieodpowiednim momencie. Kobieta nie może być celem życia
mężczyzny, a „jedynie” towarzyszką na drodze do niego. Boskie uwielbienie płci pięknej wcześniej czy później skończy się rozczarowaniem mężczyzny i nic nie zmieni znalezienie sobie „lepszego modelu”. Te mrzonki dobrze obrazuje stojący na cegłach maluch, którym Miauczyński chce wyruszyć na poszukiwania partnerki lepszej od Elżbiety. Panowie, nawet w setnym związku nie będziemy naprawdę kochanymi i kochającymi, jeśli nie zmienimy myślenia, jeśli nie oddamy kobiecie tego, co należy do niej i nie przestaniemy jej obdarzać tym, co boskie i wymagać od niej boskiego zachowania. Poważnie ryzykujemy szczęście swoje i co gorsza jej, a może także innych ludzi. Ostatecznie ona i tak pójdzie za tym mężczyzną, który będzie miał pasje i cele inne, niż ona sama. Za mężczyzną, który wcale nie będzie wymagał od niej bycia chodzącym ideałem, ale zaakceptuje jej wady, rany i problemy, będzie ją wspierał i nie opuści w często szarej i trudnej codzienności.
s. 33
TEMAT
NUMERU
Badacze mózgu i psycholodzy
przyznają rację Biblii Św. Łukasz zanotował w Dziejach Apostolskich słowa Jezusa Chrystusa, przytaczane przez św. Pawła: „Więcej szczęścia jest w dawaniu aniżeli w braniu.” (Dz 20, 35b) Ta prawda potwierdzana jest także przez liczne badania naukowe, które wykazują psychologiczny, a nawet neurologiczny związek między ofiarnością wobec innych, a poczuciem szczęścia.
Krzysztof Reszka Już Stary Testament mówi: „Jeśli podasz twój chleb zgłodniałemu i nakarmisz duszę przygnębioną, wówczas twe światło zabłyśnie w ciemnościach, a twoja ciemność stanie się południem” (Iz 58,10) Te słowa mają sens duchowy, ale człowiek jest przecież duchem ucieleśnionym. Warto wspomnieć badania, jakie prowadził wraz z zespołem neuroekonomista William Harbaugh z Uniwersytetu Stanu Oregon. Badania tomograficzne ujawniły, że podczas gdy badani widzieli, jak ich pieniądze przekazywane są potrzebującym, dwa obszary mózgu, jądro ogoniaste i jądro półleżące, były szczególnie aktywne, przy czym aktywność ta wzrastała, gdy badani przekazywali pieniądze dobrowolnie. Te dwa rejony mózgu aktywizują się, gdy zaspokajamy nasze podstawowe potrzeby — jemy coś smacznego lub słyszymy komplement, co sugeruje istnienie bezpośredniego neurologicznego związku między pomaganiem innym a odczuwaniem szczęścia.[1] Badania te ukazują to, co Szekspir ogłaszał w „Kupcu weneckim” (Akt IV, scena 1): “Łaska nic nie ma wspólnego z przymusem, / Jak deszcz ożywczy z nieba spływa ona / Z swych wysokości na ziemię; po dwakroć / Błogosławiona: błogosławi bowiem / Tego, co daje i tego, co bierze.” 21 marca A.D. 2008 w magazynie
s. 34
“Pieniądze są
narzędziem, dzięki któremu duch ludzki może czynić wiele dobra i nieść błogosławieństwo innym. Naszym prawdziwym, wiecznym „biznesem” jest osobowa wspólnota miłości z Bogiem oraz z siostrami i braćmi. „Science”, ukazały się wyniki badań, jakie przeprowadzili naukowcy z Wydziału Psychologii Uniwersytetu Kolumbii Brytyjskiej w Kanadzie oraz z Harwardzkiej Szkoły Biznesu w USA. Zbadano grupę 632 Amerykanów, analizując poziom odczuwanego szczęścia, roczny dochód oraz miesięczne wydatki na jedzenie, rachunki, rzeczy dla siebie, prezenty dla znajomych i cele charytatywne. Okazało się, że niezależnie od wysokości dochodów u osób, które proporcjonalnie najwięcej wydają na innych, zanotowano wyższy poziom odczuwania szczęścia, a u tych, którzy przeznaczali dochody głównie dla siebie – nie. W drugim badaniu, postanowiono
przetestować tę tezę. Zbadano 16 pracowników firmy w Bostonie. Określali oni swój dochód roczny i poczucie szczęścia, w czasie przed finansową niespodzianką – premią w wysokości od 3 tys. do 8 tys. dolarów. Później, po 6-8 tygodniach od premii, badani znów określali swój poziom szczęścia oraz to jak i na kogo wydali pieniądze. Wzrost poczucia szczęścia nie był uzależniony od wysokości niespodziewanej premii. Czynnikiem zdecydowanie wpływającym na polepszenie nastroju, było działanie pro-społeczne: obdarowywanie innych prezentami lub pomoc charytatywna. Badacze rozważyli także inną możliwość. Może to nie pomoc innym nas uszczęśliwia, ale odwrotnie – ludzie szczęśliwi chętniej pomagają? Wtedy 46 osób poproszono z samego rana, żeby oceniły swoje samopoczucie. Następnie wręczono im koperty, w których było 5 lub 20 dolarów. Losowo podzieleni na dwie grupy mieli je wydać do godziny 17. Części badanych polecono zapłacić jakiś rachunek lub sprawić sobie mały prezent. Pozostałych poproszono o kupienie upominku znajomemu lub o przeznaczenie pieniędzy na cele charytatywne. Wieczorem uczestnicy doświadczenia ponownie określili swe samopoczucie. Okazało się, że – niezależnie od wysokości otrzymanej kwoty - nastrój
TEMAT badanych poprawiało wydanie pieniędzy, nawet pięciu dolarów, na upominek dla znajomego. Za to ci, którzy wydali pieniądze na własne potrzeby, czuli się dokładnie tak samo jak przed otrzymaniem koperty. Jakie stąd wnioski? Pomoc charytatywna może być skuteczniejszym sposobem na osiągnięcie stanu satysfakcji i spełnienia niż wydawanie „na siebie” - mówi prof. Elizabeth Dunn z Uniwersytetu Columbia, kierująca badaniami.[2] Sposób, w jaki wydajemy swe pieniądze, jest nie mniej ważny od tego, ile zarabiamy. Profesor Stephen Joseph z Uniwersytetu w Nottingham, ekspert od psychologii szczęścia, który był zaangażowany w badania – powiedział: „Większość poszukiwań w przeszłości wskazało, że pieniądze nie są tak ważne w doświadczeniu szczęścia. Ważne są rzeczy które dokonują się w relacjach z innymi ludźmi i sprawy które pomagają ukazywać znaczenie, cel życia. Myślę, że to jest to, co mówią niniejsze badania”. Profesor Ruut Veenhoven z Uniwersytetu Erazma w Rotterdamie mówi: „Często ludzie nie wiedzą, co tak naprawdę czyni ich szczęśliwymi”. Konkluduje: „Robienie miłych rzeczy dla innych ludzi, w sumie nie jest takie złe :)”.[3] Okazało się, że mądrość zawarta w Biblii, jest weryfikowalna nawet metodami nauk przyrodniczych. Dzięki nowoczesnym technologiom odkrywamy, że już kilka stuleci przed Chrystusem, Księga Izajasza w formie poezji mówiła prawdę: „jeśli podasz twój chleb zgłodniałemu i nakarmisz duszę przygnębioną, wówczas twe światło zabłyśnie w ciemnościach, a twoja ciemność stanie się południem” (Iz 58,10). Po prawie dwóch tysiącach lat, dzięki zachodnim ośrodkom badawczym odkryliśmy, że Jezus ma rację: „Więcej szczęścia jest w dawaniu, aniżeli w braniu” (Dz 20,35b). Któż może najlepiej znać tajemnicę funkcjonowania człowieka, jeśli nie Ten, który nas stworzył? Wybitny psychoterapeuta, Alan Loy McGinis pisze: „(…) Moje doświadczenia wyraźnie wskazują, że osoby, które odpychają innych, zastraszają i gardzą ludźmi od nich zależnymi, dochodzą do szczytu i dopiero wtedy stwierdzają, że nie ma tam nikogo, kto byłby
NUMERU
im życzliwy. Jezus negował taki styl życia mówiąc, że ci, którzy nadmiernie zabiegają o swoje życie, skończą tracąc je. Chrystus powiedział też, że ci którzy stracą swe życie dla Niego, będą uratowani, a Biblia pełna jest fragmentów opisujących poświęcenie siebie, które w dalszej perspektywie prowadzi do szczęścia. Innymi słowy, szczęście nie przychodzi zazwyczaj do tych, którzy go intensywnie poszukują. Szczęście jest przecież produktem ubocznym. Zauważyłem, że ludzie szczęśliwi nie przepychają się, nie zastraszają innych. Są pewni swej wartości (…)”[4] Pieniądze są dobre. Pieniądze są ważne. Pieniądze są narzędziem, dzięki któremu duch ludzki może czynić wiele dobra i nieść błogosławieństwo innym. Ale pieniądze to tylko narzędzie, a naszym prawdziwym, wiecznym „biznesem” jest osobowa wspólnota miłości z Bogiem oraz z siostrami i braćmi. Pieniądze są dobrym środkiem do mądrego służenia innym. Ale miłość do pieniędzy to porażka: „Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkodę poniósł? Albo co da człowiek w zamian za swoją duszę?” (Mt 16,26) Poznawanie Pisma Świętego, modlitwa i czynienie dobra przemienia nas wewnętrznie, wykształca cnotę, czyli trwałą skłonność do dobrych czynów „aby człowiek Boży był doskonały, przysposobiony do każdego dobrego czynu” (2 Tm 3,17). Czym więcej czynimy dobra, tym przychodzi nam to łatwiej, zaczyna nas ono fascynować i pociągać, dawać radość i satysfakcję. I o to chodzi! Nie ma w tym nic złego, że pomagając innym, pomagasz sobie. Przyjemność jest dobra i stworzona przez Boga. Etyka chrześcijańska promuje człowieka zafascynowanego dobrem, które przychodzi mu naturalnie, a nie jakiegoś cierpiętnika z zaciśniętymi zębami: Nie o to bowiem idzie, żeby innym sprawiać ulgę, a sobie utrapienie, lecz żeby była równość (2 Kor 8,13). Każdy niech przeto postąpi tak, jak mu nakazuje jego własne serce, nie żałując i nie czując się przymuszonym, albowiem radosnego dawcę miłuje Bóg (2 Kor 9,7). I gdybym rozdał na jałmużnę całą majętność moją, a ciało wystawił na spalenie, lecz miłości bym
nie miał, nic bym nie zyskał (1 Kor 13,3) „Nie gromadźcie sobie skarbów na ziemi, gdzie je mól i rdza niszczą i gdzie złodzieje podkopują i kradną; ale gromadźcie sobie skarby w niebie, gdzie ani mól, ani rdza nie niszczą i gdzie złodzieje nie podkopują i nie kradną. Albowiem gdzie jest skarb twój — tam będzie i serce twoje” (Mt 6,1921). Tak więc egoista to ktoś kto nie kocha nikogo, nawet siebie. Altruista to ktoś, kto kocha bliźniego, jak siebie samego: „Miłosierny dobrze czyni sobie, a okrutnik dręczy samego siebie” (Prz 11,17). Nie ma sprzeczności między kochaniem siebie, a kochaniem bliźnich. Mamy jedno serce, którym kochamy Boga, siebie i bliźnich. Im bardziej jestem w Bogu, tym bardziej jestem sobą. Nawet jeśli narażam się na gniew tego przemijającego świata. Chrystus powiedział: „Ja jestem krzewem winnym, wy – latoroślami. Kto trwa we mnie, a Ja w nim, ten przynosi owoc obfity, ponieważ beze mnie nic nie możecie uczynić” (J 15,5).
[1] Beata Frańczak, Szczęśliwy mózg altruisty, „Znaki Czasu” 03/11 [w:] http://znakiczasu.pl/samo-zycie/201-szczesliwy-mozg-altruisty [2] Altruiści są szczęśliwsi niż egoiści, [w:] http://wiadomosci.wp.pl/ kat,1356,title,Altruisci-sa-szczesliwsi-niz-egoisci,wid,9783970,wiadomosc. html?ticaid=110a11 [3] James Randerson, The path to happiness: it is better give than receive, „The Guardian”, Piątek 21 marca 2008 r. [w:] http://www.theguardian.com/ science/2008/mar/21/medicalresearch. usa [4] Alan Loy McGinnis, „Sztuka przyjaźni”, Oficyna Wydawnicza „Vocatio”, Warszawa 1991, s. 139
s. 35
EDUKACJA
Nie można odzyskać zmarnowanego czasu
s. 36
EDUKACJA Wielu rzeczy można w życiu żałować. Nic jednak nie boli bardziej niż niewykorzystana szansa. A taką często jest edukacja. Ciężko obarczyć dziecko odpowiedzialnością za jej zmarnowanie. Ale czy da się przekonać młodego człowieka, że nauka ma wartość, zanim będzie za późno? Kamil Duc Niekiedy mam wrażenie, że bazując na doświadczeniach niektórych ludzi, można byłoby napisać poradnik o tym, jak skutecznie zmarnować dwanaście lat swojego życia. Nieprzypadkowo tyle właśnie czasu zajmuje nam łącznie nauka w szkole podstawowej, gimnazjum i trzyletniej szkole średniej. Z jednej strony tak wiele oczekujemy od oświaty. Wiemy, że edukacja to przede wszystkim szansa dla dziecka. Uczniowie pod okiem nauczyciela odkrywają swoje mocne strony, precyzują zainteresowania i rozwijają się. Tak przynajmniej powinno być. Bo z drugiej strony czas spędzony w szkole to często okres niewykorzystanych szans i zmarnowanych talentów. Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że większość gimnazjalistów nie potrafi określić, w jakiej szkole średniej chcieliby kontynuować naukę. Często decyzja wydaje się przypadkowa. Inną sprawą są zainteresowania, których wskazanie też okazuje się sporym kłopotem. Ktoś zaraz powie, że przecież uczymy się w szkole rzeczy zupełnie niepotrzebnych, zdobywamy tylko wiedzę teoretyczną i ciężko to potem odnieść do rzeczywistości. Ale nie jest prawdą, że do niczego nam się to nie przyda. Wystarczy porozmawiać ze studentami albo młodymi ludźmi szukającymi pracy. Wielu z nich żałuje, że kiedyś nie przykładali się do matematyki i języków obcych. Teraz muszą nadrabiać braki. Wystarczy pomyśleć, ile czasu i pieniędzy ich to kosztuje. Szkoły prywatne, kursy, korepetycje też wymagają wysiłku. Nie wystarczy zapłacić, żeby się czegoś nauczyć. Niestety przeciętny nastolatek nie zdaje sobie z tego sprawy. Rozumiem, że w tym wieku ma się zupełnie inne priorytety. Ale
“Faktycznie nauczy-
ciele najwięcej uwagi poświęcają przygotowaniom do egzaminów zewnętrznych. Trudno ich za to winić. Przecież od wyników zależy, jak potoczą się dalej losy ucznia. Nie można tego bagatelizować. Ale szkoła to nie tylko testy. trzeba do tych ludzi jakoś dotrzeć. Spędzają w ławkach tyle godzin, że zmarnowanie ich może się okazać największym błędem w ich życiu. Odpowiedzialność rozkłada się tu między samych uczniów, nauczycieli oraz rodziców. Największym wyzwaniem dla pedagoga jest zafascynować młodych nauką. Nie chodzi o to, by spędzali całe dnie w książkach, ale żeby chcieli poznawać świat, poszerzać swoje horyzonty i przede wszystkim się rozwijać. Faktycznie nauczyciele najwięcej uwagi poświęcają przygotowaniom do egzaminów zewnętrznych. Trudno ich za to winić. Przecież od wyników zależy, jak potoczą się dalej losy ucznia. Nie można tego bagatelizować. Ale szkoła to nie tylko testy. Niezwykle ważnym zadaniem jest rozwijanie indywidualnych zdolności ucznia. Nie chodzi wyłącznie o to, żeby kogoś z szóstkami z polskiego ciągnąć na wszystkie olimpiady i konkursy. Dzieci wykazują talenty w różnych dziedzinach. Trzeba to wykorzystywać. Pokazać młodemu
człowiekowi, że jest wyjątkowy i docenić jego zdolności. Jeśli ktoś gra na fortepianie, to zaangażować go w organizację szkolnych przedstawień. Jeśli kogoś pociąga aktorstwo, to zaproponować mu kółko teatralne. Jeśli ktoś lubi komentować, dobrze pisze albo dużo mówi, to pozwolić mu wyrażać siebie w szkolnej gazetce. Nie mówiąc już o wszystkich talentach sportowych. Czasem tak niewiele trzeba, żeby rozbudzić w dziecku pasję. Gdy jej brakuje, nie ma pomysłu na dalsze życie. Jeśli nie ma pomysłu na dalsze życie, zaczynają się problemy z podejmowaniem ważnych decyzji. Jeśli wybory okażą się nietrafione, człowiek najczęściej się poddaje. Najlepszy w życiu okres na naukę to właśnie wiek szkolny. Uczymy się od podstaw. Zaczynamy budować. Nie oznacza to, że dorosły ma mózg w gorszej kondycji albo ma zapchaną pamięć. Ale człowiek nieco starszy ma pewne przyzwyczajenia, które mogą wpływać na to, jakie schematy będzie mu przyswoić łatwiej, a jakie trudniej. Dziecku prowadzonemu przez nauczyciela podawana jest wiedza uporządkowana i to od podstaw. Zajęcia szkolne mają pewien rytm, odbywają się według ustalonego systemu. Poza tym, kto w dorosłym życiu, kiedy większą część dnia spędza w pracy, a resztę poświęca rodzinie, znajdzie wystarczająco dużo czasu, żeby wziąć do ręki podręcznik czy słownik i się uczyć. Niestety nieraz przychodzi taki moment, gdy człowiek po trzydziestce, patrząc wstecz, zaczyna żałować, że nie wykorzystał tej szansy, jaką oferowała mu szkoła. Nie przykładał się do języków. Nie zdał matury. Nie podszedł do egzaminu zawodowego. Nie złożył papierów na
s. 37
EDUKACJA
studia. Zrezygnował z lekcji gry na instrumencie. Nagle orientuje się, że jego życie mogło wyglądać teraz zupełnie inaczej. Dlatego tak ważne jest, aby nauczyciele potrafili przekonać młodych, że nauka ma sens. Wzbudzić w nich potrzebę rozwoju przez poszerzanie wiedzy i kształtowanie umiejętności. Zanim obudzą się pewnego dnia, zdając sobie sprawę ze zmarnowanych okazji. O tym, że człowiek ma niejako wbudowaną wewnętrzną potrzebę ciągłego uczenia się, świadczą chociażby Uniwersytety Trzeciego Wieku. Może nawet przede wszystkim one. Chociaż nauka nie jest jedyną motywacją dla ludzi starszych, by wziąć udział w zajęciach, to z pewnością bardzo ważną. Zwłaszcza, że świat tak bardzo się zmienił, odkąd sami mieli okazję chodzić do szkoły. Postęp technologiczny, zmiany kulturowe czy wymagania społeczne sprawiają, że mogą się oni czuć niekomfortowo. Wielu seniorów chce być na bieżąco. Dlatego Uniwersytety Trzeciego Wieku nie świecą pustkami. Dorośli i
s. 38
starsi uczestniczą w zajęciach, bo tego chcą. Bo czują potrzebę samorozwoju. Powinny wręcz służyć za przykład studentom zwykłych uczelni. Trzeba bowiem wyraźnie zaznaczyć, że problem zmarnowanych szans nie dotyczy tylko dzieci, ale w takim samym stopniu młodzieży studiującej. Mogłoby się wydawać, że wybierając konkretny kierunek kształcenia wyższego, młody człowiek będzie w końcu robił to, co lubi. Odnosi się to jednak tylko do części studentów. Mam chociaż nadzieję, że do większości. Pozostałych możemy podzielić na grupy. Jedna z nich to ci, którzy kontynuują kształcenie tam, gdzie ich przyjmą, żeby zdobyć papier albo legitymację. Kolejną tworzą ludzie nastawieni na tzw. przyszłościowy zawód. Wybierają kierunek pod kątem hipotetycznych korzyści finansowych, rezygnując często z własnych zainteresowań. Jeśli nie są w stanie ich rozwijać, w przyszłości może być to dla nich źródłem żalu. Jeszcze inni zmieniają studia co roku, bo sami nie wiedzą,
czego w życiu chcą. Zastanawiam się, gdzie szukać przyczyn takiej sytuacji. Z pewnością wpływa na nią obecny system polskiej oświaty. Kształcenie skupia się na ogóle, a nie na każdym uczniu indywidualnie. Problem leży też w poczuciu, że nawet tytuł magistra nie daje żadnej gwarancji na zdobycie pracy, więc po co się uczyć. To także wynika po części z polityki MEN, które najchętniej wszystkich posłałoby na studia. Sytuacja gospodarcza też nie jest bez związku. Dzisiejsza kultura wysyła raczej sygnały, że wiedza i szerokie horyzonty nie przynoszą wymiernych korzyści materialnych, które dla wielu stoją wysoko w hierarchii wartości. Może cały ten artykuł to czepianie się. Ale mam wrażenie, że rozwój intelektualny jest lekceważony. Rób to, co do ciebie należy i co ci się opłaci. Jeśli szkoła utwierdzi młodego człowieka w tym przekonaniu, co mu pomoże?
s. 39
Z ŻYCIA KOŚCIOŁA
Kościół bez propagandy Kamil Duc
Nie chce się wierzyć, że Franciszkowi znów udało się zaszokować media. Dla mnie jednak zdecydowanie większą sensacją niż zwykła spowiedź jest wydanie 30 milionów euro na budowę o szacunkowych kosztach o sześciokrotnie niższej wartości. Stąd już blisko do polityków, choć tym razem włoskich, którzy usłyszeli na kazaniu kilka słów prawdy. Polscy posłowie natomiast wydają się dbać o nasze interesy, pozwalając handlować w niedzielę.
Kościół coraz częściej przedstawiany jest jako największy wróg społeczeństwa tylko dlatego, że proponuje ludziom przyjęcie pewnych wartości, które mogą wydawać się niedostosowane do realiów współczesności, ale na pewno nie są szkodliwe. Nie rozumiem, jakim cudem tak wielu Europejczyków wierzy, że Kościół pragnie wyłącznie podporządkować sobie świat, kiedy te oskarżenia padają z ust tych, którzy na nienawiści budują swoją najczęściej polityczną popularność. Bardzo łatwo zlekceważyć przemoc werbalną, gdy nazywa się ją dyskusją. A nie kto inny tylko katolicy są właśnie wyzywani od zacofańców i faszystów. Tak ucywilizowany kontynent nie może pozwolić sobie na zbyt drastyczne formy demonstracji nienawiści, ale i tak niektóre środowiska posuwają się coraz dalej. Wystarczy przypomnieć sobie rozwrzeszczane, obnażone feministki we francuskiej katedrze. Bez wahania stwierdzam, że chrześcijanie prześladowani są i to na skalę, której nie jesteśmy świadomi. A piszę o tym, czytając kolejne w ostatnim czasie doniesienia o ataku na modlących się wyznawców Chrystusa. Tym razem w Kenii islamiści zamordowali trzy osoby, a ranili przynajmniej dziesięć kolejnych. Przyznam szczerze, że sam
s. 40
“Kościół strzela cza-
sem do własnej bramki. Takie a nie inne myślenie o katolikach po części wynika z postawy i działań biskupów oraz księży. Krytyka pod ich adresem jest często zmanipulowana, ale niekoniecznie bezpodstawna. Kościół strzela czasem do własnej bramki. Takie a nie inne myślenie o katolikach po części wynika z postawy i działań biskupów oraz księży. Krytyka pod ich adresem jest często zmanipulowana, ale niekoniecznie bezpodstawna. Nie każdy biskup łączy w sobie zdolność do duchowego przewodnictwa wiernych oraz umiejętność zarządzania diecezją. Jedno z nich wystarczy jednak, by odpowiedzialnie pełnić taką posługę pod warunkiem współpracy z kompetentnymi ludźmi w kurii. Nie wiem, czym kierował się hierarcha diecezji Limburga, budując dla siebie i następców siedzibę, ale z pewnością nie była to rozwaga. Biskup Franz-Peter Tebartz początkowo ocenił koszt na około
5 mln euro, po czym wydał ponad 30 mln. No cóż, zdarza się. Można nie mieć talentu do liczenia. Ale ukrywanie prawdy to już poważne przewinienie. Komisja kontrolna przedstawiła swój raport przewodniczącemu niemieckiego episkopatu. Wynika z niego, że biskup Limburga omijał obowiązujące prawo, fałszował raporty o zagospodarowaniu środków i zmieniał statuty, aby nie dopuścić organów kontrolnych do czuwania nad decyzjami. Wtajemniczone zostały tylko trzy osoby chcące zachować się lojalnie wobec przełożonego. Hierarcha złożył rezygnację z kierowania diecezją. Wygórowane ambicje zwiodły go na manowce. Problem w tym, że nikt nie zainteresował się sprawą wcześniej. Nawet biskupów trzeba czasem upomnieć, zwłaszcza wtedy gdy są ku temu powody. Nie wiem, jak Franciszek to robi, ale znów udało mu się wywołać medialną sensację. A może to dziennikarze chwytają się już czegokolwiek, byle pisać. Tym razem chodziło o spowiedź. Od godziny 17.00 w ostatni piątek do 17.00 w sobotę trwała akcja „24 godziny dla Pana”. W wielu miejscach kapłani udzielali w tym czasie sakramentu pokuty. Papież prosił, aby otworzyli się na ludzi, ich problemy i trudności w przeżywaniu wiary. Ogromnym zaskoczeniem dla
Z ŻYCIA KOŚCIOŁA
mediów okazała się spowiedź samego Franciszka, który wyznał swoje grzechy, zanim sam zasiadł w konfesjonale. Oczywiście był to znak bardzo naturalny. Nie tylko ty potrzebujesz przebaczenia, ale ja także. Taka postawa papieża świadczy o pokorze, choć pewnie za chwilę ktoś stwierdzi, że to pusty gest pod publikę. Chciałbym tylko zaznaczyć, że księża też się spowiadają i naprawdę nie ma w tym nic dziwnego. Papież przyjął w czwartek w Watykanie prezydenta Stanów Zjednoczonych Baracka Obamę. Rozmowa trwała prawie godzinę. Dotyczyła głównie problemu wojen i głodu na świecie. Obama przyznał, że nie we wszystkim zgadza się z Franciszkiem, ale głos papieża jest dla niego niezwykle ważny, jeśli chodzi o dyskusję na temat pomocy krajom ogarniętym konfliktami zbrojnymi czy klęską głodu. I takim powinien być również dla innych polityków. Oprócz tego poruszono kwestię relacji państwa i Kościoła w USA. To spotkanie pokazuje, że Franciszek liczy się na arenie międzynarodowej. Obama stwierdził nawet, że pod wpływem działań papieża będzie starał się walczyć z ubóstwem i nierównościami społecznymi, które bywają utrwalane zamiast eliminowane. Wierzę, że
współpraca między Kościołem a USA jest możliwa. Jeśli słowa prezydenta Stanów są szczere, to szansa na zmiany stanie się realna. Trochę w innej formie papież zwrócił się do włoskich polityków. Na sobotniej mszy dla parlamentarzystów Franciszek mówił w kazaniu o tym, jak w czasach Jezusa rządzący odsunęli się od ludu, nie zważali na jego potrzeby i popadli w korupcję. Pewnie słusznie obecni na mszy politycy odnieśli te słowa do współczesnych realiów. Jedni zaskoczeni byli, że papież potraktował ich tak bezpośrednio bez typowej dla niego serdeczności. Dla innych przekaz był jasny. Trzeba ciągle zmieniać się na lepsze i służyć obywatelom. Obawiam się jednak, że kazanie nie wpłynie tak po prostu na jakość polityki. Ale może skłoni do refleksji nad tym, czym jest władza i z jakimi niebezpieczeństwami się wiąże. Równie bezpośrednio zwrócił się Franciszek do mafiosów. 21 marca zaapelował do zorganizowanych przestępców: „Proszę was, zmieńcie swoje życie, nawróćcie się i przestańcie czynić zło!” Papież powiedział to, biorąc udział w czuwaniu modlitewnym towarzyszącym dniu pamięci o ofiarach mafii. Mówił dalej: „Proszę
was o to na kolanach, to dla waszego dobra, bo życie, które prowadzicie obecnie, nie da wam przyjemności, radości, szczęścia. Władza, pieniądze, jakie dziś macie, tyle brudnych interesów wielu przestępstw mafijnych, pieniądze i władza splamione krwią - tego nie weźmiecie ze sobą w życie przyszłe.” Trudno powiedzieć, czy mogą coś zmienić słowa Franciszka, ale Watykan nie pozostaje obojętny na żadną formę zła. Pytanie czy ktoś głośno i aktywnie wesprze papieża. Dowodem na to, że w chrześcijaństwie każdy może znaleźć jakiś szczególnie mu bliski element duchowości, jest zatwierdzenie przez Stolicę Apostolską kolejnego ruchu kościelnego. Legion Maryi powstał już w 1921 roku w Irlandii. Jego cele stały się bliskie ludziom na całym świecie. Członkowie dążą do osobistej świętości i uczestniczą w misji ewangelizacyjnej Kościoła przez wspieranie potrzebujących, opierając się przy tym na duchowości maryjnej i zawierzając Duchowi Świętemu. Legion Maryi stał się międzynarodowym stowarzyszeniem wiernych z osobowością prawną zgodną z prawem kanonicznym. Już niecały miesiąc pozostał do kanonizacji Jana Pawła II. Będzie to
s. 41
Z ŻYCIA KOŚCIOŁA święto nie tylko dla Kościoła, zważywszy że wyniesiony na ołtarze zostanie też papież Jan XXIII, ale również dla Polaków. Uczczona będzie pamięć naszego wielkiego rodaka. Powinno to jeszcze raz zwrócić naszą uwagę na postać Karola Wojtyły. Z ubolewaniem zauważam, że zwłaszcza ludzie młodzi depczą autorytet papieża Polaka. Wydaje mi się wręcz, że problem jest dużo szerszy. Mamy tendencję do kwestionowania zasług rodaków, którzy często są bardziej doceniani poza granicami kraju. Kiedy tylko mowa o narodowym bohaterze, zaczynają się sprzeciwy i wskazywanie na popełnione przez niego błędy. Zapominamy, że nikt idealny nie jest. Dlatego obawiam się, że akcja Kanonizacyjna Iskra Miłosierdzia, która ma zjednoczyć Polaków, wcale nie przyniesie zamierzonego efektu. W łagiewnickiej bazylice płomień odbierze prezydent Bronisław Komorowski. Następnie przekazany on zostanie delegatom wszystkich diecezji, a w dalszej kolejności przedstawicielom parafii w czasie Światowego Dnia Młodzieży obchodzonego w Niedzielę Palmową. Ten symbol ma pomóc Polakom wspólnie przeżyć kanonizację Jana Pawła II. Konferencja Episkopatu Polski zmieniła ostatnio czwarte przykazanie kościelne, dzięki czemu można tańczyć w piątek, choć nadal pozostaje on dniem pokutnym. Oznacza to, że tak naprawdę na zabawę powinno iść się jedynie w wyjątkowych sytuacjach. Ograniczeniem jest oczywiście Wielki Post, w czasie którego nadal obowiązuje unikanie imprez. Ze wstrzemięźliwością od pokarmów mięsnych wszystko zostało po staremu. Katolik powinien zachować post w każdy piątek roku. Wydaje mi się, że mało kto zmieni swoje nawyki, jeśli chodzi o zabawy. Do tej pory i tak najczęściej w piątek chodziło się do klubów. Wszystko zależy od podejścia. Jeśli serio traktujesz wartość pokuty, to w tym konkretnym dniu odpuścisz sobie imprezę. Problemem są uwarunkowania kulturowe. Wiadomo, piątek weekendu początek, więc trudno o lepszy moment na zabawę. Cóż, trzeba po prostu wybrać.
s. 42
Na 10 lat do więzienia trafi Jacek S. Sąd uznał go winnym przestępstw seksualnych popełnionych, gdy był jeszcze księdzem. W czasie śledztwa poprosił o przeniesienie do stanu świeckiego. Kuria polowa od początku współpracowała z organami ścigania i zaproponowała pomoc psychologiczną i duszpasterską ofiarom. Kościół potrafi działać przeciwko duchownym, którzy dopuścili się przestępstw seksualnych. Gdyby nie to, że Watykan ustala własne zasady postępowania wobec sprawców (które wcale nie polegają na przeniesieniu do innej parafii), uważam, że Kościół nie musiałby ponosić dodatkowej odpowiedzialności za wsparcie ofiar. Oczywiście wspaniale, że taka chęć jest i jak najbardziej wpisuje się w chrześcijańską filozofię, ale dlaczego cała wspólnota albo przynajmniej stan duchowieństwa ma odpowiadać za przewinienia jednej osoby? A tego wręcz się wymaga. Wspomnę tylko przy tej okazji, że Franciszek powołał niedawno Papieską Komisję ds. Ochrony Nieletnich, w skład której
weszła Hanna Suchocka, była premier RP i ambasador przy Stolicy Apostolskiej. Episkopat po raz kolejny zwrócił uwagę na sprawę handlu w niedzielę. Biskupi uważają, że w kraju, w którym żyje tylu katolików, ludzie powinni mieć możliwość należytego świętowania niedzieli. Biorą pod uwagę aspekt ekonomiczny i społeczny, ale dają wyraźny sygnał wiernym, że nie powinni robić zakupów w tym dniu. Sejm odrzucił jednak projekty poselski oraz obywatelski dotyczące zmiany w „Kodeksie pracy”. Zastanawia mnie tylko, czy miejsc takich jak kina, restauracje czy baseny nie należałoby traktować podobnie? Przecież tam też pracują ludzie. Słusznie zauważają biskupi, że można mieć różne poglądy i przekonania, więc nie każdemu niedziela za kasą musi przeszkadzać. A już tym bardziej nie będzie problemem robienie zakupów. Dlatego nie sądzę, aby dało się pogodzić interesy obywateli, państwa oraz Kościoła.
Z ŻYCIA KOŚCIOŁA
s. 43
Z ŻYCIA KOŚCIOŁA
Można,
ale nie można Wojciech Urban
Chodzi zasadniczo o to, że IV przykazanie kościelne było nagminnie łamane. Lud Boży miał w nosie, co na ten temat mówili „pasterze”, więc ci przykazanie zmienili. Teraz „owieczki” postępują zgodnie z nauczaniem. „Pasterze” te przykazania ustanowili, więc mogą je też zmienić. Tylko czy wierni mają świadomość, że o ile biskupi mogli znieść zakaz zabaw w piątki, to w kilku innych, głośnych kwestiach już nie mają takiej możliwości? Czy przyuczony do obniżania poprzeczki Lud Boży nie wybierze „pasterzy”, którzy są bardziej ludzcy?
BARDZIEJ LUDZKIE PRZYKAZANIA
Jeszcze w czerwcu ubiegłego roku KEP dokonała nowelizacji IV przykazania kościelnego. Zamiast „w okresach pokuty” powstrzymywać się od udziału w zabawach powinniśmy „w czasie Wielkiego Postu”. Na ostatnim, marcowym zebraniu plenarnym Konferencji Episkopatu Polski określono jedynie zasady dotyczące promulgacji (ogłoszenia aktu wprowadzającego nową normę prawną) czerwcowej nowelizacji. Wydawać się może, że według nowej wersji przykazania w „zwykły” piątek śmiało można iść „w tany”. Na stronie episkopatu jest dostępne sprawozdanie z konferencji, na której przyjęto nowelizację IV przykazania. Dołączona wykładnia tłumaczy, że katolik nadal potrzebuje dyspensy, gdyby chciał ze słusznej przyczyny odstąpić od pokutnego przeżywania tego dnia. Mimo, że okres formalnego zakazu udziału w zabawach został ograniczony tylko do okresu Wielkiego Postu, piątek to wciąż dzień pokutny, w którym to powinniśmy „modlić się, wykonywać uczynki pobożności i miłości, podejmować akty umartwienia siebie przez wierniejsze wypełnianie własnych obowiązków, zwłaszcza zaś zachowywać wstrzemięźliwość”. Jeszcze w czerwcu biskup Marek
s. 44
“Wydawać się może,
że według nowej wersji przykazania w „zwykły” piątek śmiało można iść „w tany”. Na stronie Episkopatu jest dostępne sprawozdanie z konferencji, na której przyjęto nowelizację IV przykazania. Dołączona wykładnia tłumaczy, że katolik nadal potrzebuje dyspensy, gdyby chciał ze słusznej przyczyny odstąpić od pokutnego przeżywania tego dnia. Mendyk, przewodniczący Komisji Wychowania Katolickiego KEP, powiedział KAI, że zmiana wynika z dotychczasowej praktyki przenoszenia uroczystości rodzinnych czy szkolnych na piątek ze względów praktycznych. – Wychodząc naprzeciw sytuacji praktycznej biskupi polscy zawężają czas zakazany, w którym nie należy organizować i uczestniczyć w zabawach do Wielkiego Postu, co nie znaczy, aby nie powstrzymać się od niech w pozostałe piątki roku – zaz-
naczył bp Mendyk. W wywiadzie dla tygodnika „Niedziela”, biskup Mendyk stwierdził: „ktoś, kto organizuje zabawę w piątek, np. w szkole, nie musi prosić o dyspensę”.
DYSKOTEKA W WIELKI PIĄTEK
Brak w tych zmianach konsekwencji i logiki. Nie czepiałabym się nawet tego, że w świetle nowej wersji przykazań kościelnych mogę iść na dyskotekę w Wielki Piątek. Dzień ten nie należy sensu stricto do Wielkiego Postu. Jest elementem kolejnego, choć krótkiego i ważnego (w sumie najważniejszego) okresu liturgicznego – Triduum Sacrum. Mimo, że formalnie się te okresy rozróżnia, w powszechnej świadomości stanowią one jedność. Nikomu poważnie traktującemu swoją wiarę, nie przyszłoby do głowy, żeby imprezować w Wielki Piątek. Podejrzewam, że to spowodowało również, iż biskupi sformułowali nową wersję przykazania odrobinę niefortunnie. To, co mnie osobiście najbardziej zastanawia, to kwestia, jak pogodzić udział w zabawach z pokutnym przeżywaniem piątku. Nie ulega wątpliwości, że w piątki nadal mamy czynić pokutę, poprzez między innymi umartwianie się, uczynki pobożności i modlitwę. Tak nakazuje prawo kanoniczne. Mimo, że nie ma tam nigdzie wprost napisane o
Z ŻYCIA KOŚCIOŁA
zakazie zabaw, rezygnacja z udziału w nich jest naturalnym następstwem podjęcia pokuty i potraktowania jej poważnie.
PRZYKAZANIA NIE BOŻE, A KOŚCIELNE
Tak w ogóle, to z tymi przykazaniami w Polsce to są trochę jaja. Wraz z edycją nowego wydania Katechizmu Kościoła Katolickiego w 1992 roku, przetłumaczonego na język polski dwa lata później, przyjęły one brzmienie:
(1) W niedziele i święta we Mszy świętej nabożnie uczestniczyć; (2) Przynajmniej raz w roku spowiadać się; (3) Przynajmniej raz w roku w czasie wielkanocnym Komunię świętą przyjąć; (4) Ustanowione przez Kościół dni święte święcić; (5) Posty nakazane zachowywać. W 1998 roku Kongregacja Nauki Wiary podała nowszą wersję przykazań. Pierwsze przykazanie połączono z czwartym, oraz dodano postulat powstrzymania się od „prac służebnych”. Dawne „piąte”, od tej zmiany aż do dziś „czwarte”, uległo rozszerzeniu. Dotyczyło nie tylko postu, lecz również wstrzemięźliwości od pokarmów mięsnych w dniach pokuty. Nowe „piąte” mówiło o „dbaniu o potrzeby wspólnoty Kościoła”. Mimo oficjalnych zmian, w modlitewnikach wciąż drukowano starą wersję. Tak też uczyli katecheci. Dopiero w 2001 roku KEP zaproponował odnowioną wersję, obowiązującą
dotychczas. Co ciekawe, zanim nowa wersja przykazań na dobre weszła do druku w modlitewnikach, musiała uzyskać zatwierdzenie Kongregacji Nauki Wiary. Natknąłem się ostatnio na pewien komentarz w Internecie, dotyczący zmian w przykazaniach kościelnych. Autor pytał, czy o tych zmianach poinformowano również Pana Boga. Jak pisze dalej, byłoby to bardzo niesprawiedliwe, gdybyśmy na ziemi żyli według nowych, a po śmierci byli sądzeni na podstawie starej wersji. To oczywiście pewna ironia. Przykazania kościelne są ustanowione przez ludzi – konkretnie przez hierarchię kościelną. Ich rolą jest skonkretyzowanie przykazań Bożych. Wyjaśnieniem ich praktycznego zastosowania w kontekście realiów otaczającego świata.
KLUBY PEŁNE, KOŚCIOŁY PUSTE?
Szczerze powiedziawszy, nie wiem, po co zmienione zostało IV przykazanie kościelne, skoro nie zmieniła się jego wykładnia. Czy powstałe zamieszanie przyniesie coś dobrego? Zwróci uwagę, że coś takiego, jak przykazania kościelne, w ogóle istnieje? Tak, jasne. W powszechnym odbiorze przykazania uległy złagodzeniu. Obniżanie poprzeczki to dobra droga do wyludnienia naszych parafii, co potwierdzają dzieje Kościoła w Europie zachodniej. Tłumaczenie bp Mendyka o uroczystościach szkolnych i rodzinnych jest mocno naciągane. Czy
akademie rocznicowe lub inne tego typu wydarzenia kłóciły się z pokutnym charakterem piątku? Charakterem rozumianym przez wezwanie, by „modlić się w sposób szczególny, wykonywać uczynki pobożności i miłości, podejmować akty umartwienia siebie przez wierniejsze wypełnianie własnych obowiązków” (Kan. 1249)? Nie. Więc co, dyskoteki szkolne? Super uroczystość. Zresztą, jeśli organizowana w piątek, katolik dalej nie powinien w niej uczestniczyć. Jeśli chodzi o uroczystości rodzinne, też ciężko znaleźć mi powód, dla którego piątek byłby lepszym dniem niż sobota czy niedziela. Więcej jest tych, którzy mają wolne soboty, niż piątki. Dzień wolny na odpoczynek po imprezie/uroczystości? To też nie jest argument. Próbuję zrozumieć decyzję biskupów. Jeśli zakaz udziału w piątkowych zabawach rzeczywiście był problemem dla większości katolików, w co szczerze wątpię, problem nie został rozwiązany. Namieszano za to w głowach ludzi, którzy nie mają zbytnio ochoty wczytywać się w jakieś dekrety i załączniki, czy szukać oficjalnych wykładni nauki katolickiej. Wierzę, że biskupi obdarzeni są szczególnymi łaskami Ducha Świętego. Ich decyzje jednak nie są nieomylne. Módlmy się jednak, żeby takie były. Szkoda owiec, które mogą poginąć z powodu błędów pasterzy..
s. 45
Z ŻYCIA KOŚCIOŁA
Teologia ks. Natanka Stosunkowo niedawno krakowska kuria opublikowała opinię teologiczną na temat publikacji rozsyłanych przez ks. Piotra Natanka, którą na zlecenie kardynała Stanisława Dziwisza sporządził wykładowca Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II, ks. dr Józef Morawa. Kamil Majcherek Niemal trzy lata temu – 20 lipca 2011 roku – ks. Natanek został suspendowany za głoszenie poglądów niezgodnych z nauczaniem Kościoła oraz ostentacyjnie okazywane zwierzchnikom nieposłuszeństwo. Oznacza to, że nie może wykonywać czynności kapłańskich. Do nakazu oczywiście się nie stosuje. Opublikowana kilka dni temu opinia dotyczy dwóch publikacji zbuntowanego kapłana: „24 godzin Męki naszego Pana Jezusa Chrystusa” oraz „Tajemnicy Różańca Świętego z rozważaniami dyktowanymi przez Matkę Bożą, na podstawie Orędzi na czasy ostateczne, które właśnie nadeszły”, które ks. Natanek rozsyła do księży i świeckich wiernych. Oba teksty oparte są na rzekomych objawieniach, jakie otrzymywać ma Agnieszka Jezierska, trzydziestosiedmioletnia kobieta zamieszkująca w pustelni ks. Natanka w Grzechyni. Od 2009 do początku 2014 r. ukazało się już 15 tomów spisanych przez nią objawień (w przygotowaniu jest kolejnych 7). Tragikomicznie brzmi padające w jednym z tekstów stwierdzenie, iż „orędzia te Agnieszka spisuje bezpośrednio na komputerze w czasie łaski przekazu Słowa Niebios”. Podobne odczucia budzą stwierdzenia grzechyńskiego kapłana, nazywającego ten rodzaj komunikacji „internetowym połączeniem z niebem”. Wizje pojawiają się ze szczególną regularnością zwłaszcza po ważnych wy-
s. 46
“Wszystkie pisma
rozsyłane przez ks. Natanka cechuje ton apokaliptyczny: jego zdaniem, jedynie mała grupka wiernych – chodzi oczywiście o grupkę JEGO wiernych – nie uległa powszechnemu w Kościele zepsuciu, dotyczącemu wszystkich poziomów hierarchii. darzeniach w życiu ks. Piotra, takich jak zarzucanie mu nieposłuszeństwa czy nałożenie nań suspensy. Rzekome objawienia Agnieszki Jezierskiej, jak i parę tekstów innych wizjonerów o poglądach wątpliwej wartości, co do których Kościół wyraża swe obiekcje, zrównywane są w publikacjach ks. Natanka z objawionymi biblijno-doktrynalnymi tekstami Kościoła, co w świetle katolickiej nauki o Bożym Objawieniu jest nie do przyjęcia, stanowiąc tym samym karykaturę magisterium Kościoła. Sam ks. Natanek jawnie uznaje nakładane na niego upomnienia i kary jako bezpośredni dowód słuszności swoich poglądów i idących za nimi
czynów. Przekonany jest, że podziela los wielkich świętych i reformatorów, którzy mieli być piętnowani i odrzucani, „doświadczali niezrozumienia i prześladowania przez współbraci, a nawet przez przełożonych”. Autor opinii – ks. Morawa – trzeźwo zauważa, że – po pierwsze – rezerwa Kościoła wobec domniemanych objawień czy wizji reform pozwoliło otrzymującym je osobom okazać swoją uczciwość, prawdziwe posłuszeństwo, jak i przygotować wiernych do przyjęcia oczyszczonych z podejrzeń przekazywanych treści. Zaś po drugie, takie przekonanie ks. Natanka opiera się na absurdalnym i samoobalającym się rozumowaniu, że „wszystko, co w Kościele poddawane jest kontroli i w jej wyniku wysuwane są zastrzeżenia, jest jako tako dobre samo z siebie”. Wreszcie owa rezerwa Kościoła (którego nakazom wielcy święci – w przeciwieństwie do ks. Natanka – w duchu pokory i posłuszeństwa zawsze się podporządkowywali) pozwoliła ochronić go przed wieloma fałszywymi objawieniami i prorokami. Wszystkie pisma rozsyłane przez ks. Natanka cechuje ton apokaliptyczny: jego zdaniem, jedynie mała grupka wiernych – chodzi oczywiście o grupkę JEGO wiernych – nie uległa powszechnemu w Kościele zepsuciu, dotyczącemu wszystkich poziomów hierarchii. Demaskuje on w niej „perfekcyjnie ukrytą herez-
Z ŻYCIA KOŚCIOŁA
ję” biskupów wyznających ideały masońskie i rządów szatana (papież Paweł VI miał intronizować Lucyfera w Kościele!). Kapłan rozpowszechnia orędzie „na czasy ostateczne”, które – jego zdaniem – właśnie nadeszły. Tymczasem Kościół naucza, że czasy ostateczne rozpoczęły się już z wcieleniem Chrystusa i rozpoczęciem misji Kościoła. Tak więc głoszenie nadejścia czasów ostatecznych obecnie jest „znakiem katastrofizmu, odrzucanego przez Kościół, jako sprzeciwiającej się prawdzie o Bożej Opatrzności” – opiniuje ks. Morawa. Teksty publikowane w Grzechyni nasycone są również innymi błędami natury doktrynalnej: „Tajemnica różańca świętego” przekonuje na przykład, że całkowitym i wystarczającym źródłem zbawienia jest modlitwa na różańcu, pomijając odniesienia tej modlitwy do całości podstawowych dzieł zbawienia w Kościele, tj. „do przekazu Ewangelii, celebracji łask zbawienia w sakramentach i posłudze we wspólnocie” (cytat z ks. Morawy). W tym samym tekście wątpliwości budzi również chociażby przypisywanie Maryi realnego współodkupienia.
Istota problemu związanego z ks. Natankiem wydaje się być co najmniej trójaspektowa. Po pierwsze, problemem jest sytuacja samego kapłana oraz wspólnoty „prowadzonych” przez niego wiernych, którzy pozostają poza wspólnotą Kościoła, trwając w poglądach niezgodnych z Magisterium oraz odrzucając posłuszeństwo hierarchii. Po drugie, problemem jest sytuacja osób dalekich od Kościoła, które mogą zostać zniechęcone do tegoż Kościoła, uznając karykaturę wspólnoty, jaką jest sekta w Grzechyni, za autentyczny obraz wspólnoty wiernych. I wreszcie, po trzecie – nieposłuszeństwo grupy ks. Natanka prowadzi do bolesnego rozłamu – naturalnie, nie w istocie Kościoła, który zawsze trwa niepodzielony – lecz w widzialnych jego strukturach, co również stanowi źródło bólu i zgorszenia. Ocena ks. dra Morawy zbieżna jest z tą, którą można znaleźć w opublikowanych przez krakowską kurię oświadczeniu oraz komunikacie w sprawie sankcji kanonicznych, sygnowanym przez ks. kard. S. Dziwisza, gdzie stwierdza się m. in. iż „działalność rozwijana przez ks. Piotra
Natanka jest pozbawiona kościelnej aprobaty, a wiele głoszonych przez niego treści jest teologicznie błędnych. Zamiast głosić najważniejszą prawdę o zbawieniu w Jezusie Chrystusie oraz wiernie zachęcać do ufnego korzystania ze źródeł uświęcania, jakie są w Kościele, kapłan ten wyolbrzymia rozmaite zagrożenia, ucieka się do apokaliptycznych wizji, niepotwierdzonych prywatnych objawień, głosi fantazyjne i ocierające się o śmieszność tezy, które mają niewiele wspólnego z autentyczną wiarą katolicką i ze zdrową pobożnością. Kwestionuje przy tym autorytet Pasterzy Kościoła, którzy nie zgadzają się z jego indywidualną, zniekształconą wizją świata i zbawienia”. Wiernym pozostaje jedynie zastosować się do kierowanej wobec nich wielokrotnie prośby ks. kard. Dziwisza, zachęcającego do modlitwy o nawrócenie ks. Piotra Natanka i zbałamuconej przez niego wspólnoty na łono Matki Kościoła.
s. 47
KAZANIA
PONADCZASOWE
O matce, która do męża mówi:
‘Boże, co ja bym bez ciebie zrobiła’
Każdy mężczyzna pragnie tego, aby być podziwianym. I także w rodzinie, w małżeństwie, każdy mężczyzna oczekuje, że żona będzie go podziwiać. Musi jednak być jakiś powód tego podziwu. ks. Mirosław Maliński Warto sprowokować jakąś sytuację, w której ten mężczyzna mógłby zaistnieć, w której mógłby zasłużyć na swój podziw. Załóżmy np., że zepsuje się w domu spłuczka. Co robi kobieta? Czy ona udaje się do toalety i czy ona swoimi alabastrowymi rękoma ma tam mieszać w tej spłuczce i coś naprawiać? Absolutnie nie. Kobieta jest damą. Co w takim wypadku robi? Szuka dużj, białej kartki w domu i pisze wielkimi literami: ‘Awaria’. I woła swoje dzieci, przyklejają razem tą kartkę na drzwiach. A dzieci są przejęte: ‘Co my teraz zrobimy? Awaria w ubikacji. Czekamy na tatusia, tatuś przyjedzie, tatuś naprawi’. Oczywiście jakieś rozwiązanie prowizoryczne: jakiś dzbanuszek jakiś garnuszek. Wszyscy oczekują w domu, jest napięcie. Przyjeżdża ojciec. Ona mówi: ‘Kochanie spłuczka się zepsuła’. A On odpowiada: ‘Spokojnie, daj obiad’. Zjada obiad, po czym zamyka się w łazience i robi to. I w końcu woła po pół godzinie: ‘Kochanie gotowe, zobacz. Działa, działa’. Ona bierze dzieci. Z dziećmi przybiega do tej łazienki. I patrzą na Niego z podziwem. I tak szeptem mówią między sobą: ‘Co my byśmy bez ciebie zrobili’. I Ona jest szczęśliwa, i On jest zadowolony. On się cieszy, że ma żonę, że ma dzieci.
s. 48
Ale co zrobić, jak On nie potrafi naprawić tej spłuczki. W zasadzie wszystko to samo: spłuczka się zepsuła, biała kartka flamaster, awaria, dzieci, przerażenie, co my teraz zrobimy, oczekiwanie, przyjście ojca, napięcie, ojciec przychodzi: ‘Kochanie spłuczka się zepsuła’, a On mówi: ‘Spokojnie, daj obiad’. Zjada obiad, po obiedzie bierze telefon i dzwoni do pana Franka: ‘Panie Franku, spłuczka się zepsuła. No tak, tak się zdarza. Pan przyjedzie. Nie, nie, nie, jak najszybciej. Za pół godziny. Dobrze, dziękuję bardzo’. Odkłada
telefon, przyjeżdża Pan Franek za pół godziny i zamyka się w łazience. Pan Franek naprawia, On się z nim jakoś tak rozlicza, Pan Franek wychodzi i On krzyczy: ‘Kochanie gotowe’. Ona biegnie z dziećmi, wszyscy patrzą. Podziw: ‘Co my byśmy bez Ciebie zrobili’. Ale może się tak zdarzyć, że On nie potrafi wezwać Pana Franka. Co wtedy? Wtedy taki mężczyzna absolutnie nie powinien się żenić.
CZEMU ŻYCIE
Jak żyć?
Tomasz Maniura OMI
Życie jest ciągłą wolnością, ciągłym wybieraniem, to ogromne ryzyko. Przecież nie wiemy, co za zakrętem? A jednak decydujemy się gdzieś iść, mimo niepewności, a jednak ciągle idziemy. Ile razy na rozdrożu, ile razy w ciemno, po omacku? Niesamowite jak z najbardziej ciemnych i pokręconych dróg, można znów wyjść na wyraźną prostą. Niesamowite jest nagle pojawiające się światło, czasem na moment, dosłownie błysk, jest przez nas dostrzegalne wyraźnie i mocno wokół ciemności.
Czasem pojawia się pytanie, o co w tym wszystkim chodzi, dokąd zmierzam? Do czego te wszystkie przypadkowe wydarzenia mają mnie zaprowadzić? Naprawdę nie wiem, co będzie jutro. Naprawdę nie jestem w stanie przewidzieć wszystkich konsekwencji moich dzisiejszych decyzji i czynów, które też samego mnie zaskakują. To wszystko sprawia, że w głowie mam bardzo mocne pytanie: Jak żyć? Słuchać swojego serca, swoich pragnień, czy patrzeć na drugiego, żyć pod tego, kto koło mnie? Dostosowywać się do norm, które powstają z jakiegoś uśredniania ludzkich zachowań, czy nie zwracać uwagi na drugiego? Na ile mogę czuć się całkowicie wolny? Kiedy moje postępowanie jest sensowne i naprawdę tworzy moje życie dla innych, a kiedy jest tylko czystym egoistycznym kręceniem się wokół siebie. Jaki odpoczynek mnie napełnia i pozwala żyć dla innych, a jaki jest zamykaniem się i traceniem czasu i życia? Ciągle muszę wybierać, ciągle trochę po omacku. Jestem uzależniony od decydowania o sobie, od swojego życia, od tworzenia go. Ponoszę odpowiedzialność za to kim jestem. No właśnie. Kim jestem? Chyba to jest kluczem. Moja tożsamość. Ona wyjaśnia, usprawiedliwia oraz uzasadnia moje decyzje i postępowanie. Jakie to istotne, niesamowicie ważne, wiedzieć kim jestem.
Jestem kimś, kto otrzymał życie, czyli mam żyć z wdzięcznością. Dalej, jestem kimś kto jest zaskoczony, że widzi, że słyszy, że oddycha, że to wszystko za darmo. Jestem kimś jedynym, zupełnie innym od spotykanych ludzi. Kimś, kto ma swoje uczucia, swoje pragnienia, upodobania... kimś, kochanym, prowadzonym, ciągle obdarowywanym... kimś, kto wie, że nie przemija, kto ma początek, a nie ma końca... kimś, kto wzrastał przy swoich rodzicach, w swojej rodzinie; kimś kształtowanym przez otoczenie; kimś, kto potrzebuje pracować, odpoczywać; być z innymi i być sam; kimś jednocześnie bardzo złożonym, ale i bardzo prostym; kimś jestem.
Bez świadomości tego, kim jestem faktycznie będę szedł po omacku. Może mi się wydawać, że wszystko, co wokół mnie i we mnie tylko ode mnie zależy. Może mi się wydawać, że dzięki sobie mam życie. Wtedy rzeczywiście będę wiele błędów, dużych błędów popełniał, błędów przeciwko sobie i swemu życiu. Życie jest ciągłym wybieraniem, jest pięknym wybieraniem, jest wolnością, jest kształtowaniem siebie, jest pasją, przygodą, pociągającą i tajemniczą. Życie jest wyzwaniem, ogromnym darem, nieskończonym, złożonym w moje ręce. Ogromna radość i odpowiedzialność. Warto żyć, warto iść, warto kochać, warto być sobą.
Zatem, jak żyć? Być sobą. I znów dochodzimy do punktu wyjścia.
s. 49
MĘŻCZYZNA W KOŚCIELE
Walka w życiu
mężczyzny
Krzysztof Reszka
Życie to brutalna wojna. Walka często jest duchowa, co nie oznacza, że mniej realna. Jest jeszcze bardziej niebezpieczna. W Polsce każdego dnia 11 osób popełnia samobójstwo. Ponad 25% małżeństw kończy się rozwodem i odsetek ten stale rośnie! Powszechna staje się depresja. Wszyscy zmagamy się ze słabościami, zranieniami. Jednak niezwykle pomocne okazują się strategie wojskowe wypracowane przez... Rzymian! Już św. Paweł pisał: „Weź udział w trudach i przeciwnościach jako dobry żołnierz Chrystusa Jezusa” (2 Tm 2,3).
Człowiek potrzebuje sensu. Jesteśmy skonstruowani w taki sposób, że potrzebujemy żyć dla czegoś większego od nas samych. Bóg stworzył nas na swój obraz i podobieństwo. Jeszcze przed stworzeniem świata, wybrał nas, ukochał i przeznaczył na swoich synów i córki. Jako chrześcijanie mamy być w świecie wojownikami Boga, ambasadorami Chrystusa, ludźmi, którzy biorą odpowiedzialność za innych przez modlitwę, otwarte serce i dobre czyny. Małżeństwo to żywa, chodząca, oddychająca (a w nocy niestety czasem chrapiąca) ikona miłości Chrystusa i Kościoła. To wszystko jest piękne i jak najbardziej możliwe do zrealizowania, ale musimy trzeźwo wziąć pod uwagę wroga, którego pod osłoną symboli ukazuje księga Apokalipsy: „I rozgniewał się Smok na Niewiastę, i odszedł rozpocząć walkę z resztą jej potomstwa, z tymi, co strzegą przykazań Boga i mają świadectwo Jezusa” (Ap 12,17). Chodzi tutaj o nas. Ale spokojnie jak na wojnie! Życie jest walką. Nawet gdy studiujemy i pracujemy, odpoczywamy lub spędzamy czas z rodziną czy przyjaciółmi... Hiob pyta retorycznie: „Czyż nie do bojowania podobny byt człowieka? (Hi 7,1a). Tym bardziej jako chrześcijanie musimy toczyć bój. Kościół jest atakowany.
s. 50
“Jako chrześcijanie
mamy być w świecie wojownikami Boga, ambasadorami Chrystusa, ludźmi, którzy biorą odpowiedzialność za innych przez modlitwę, otwarte serce i dobre czyny. Ale tak naprawdę to nie komuniści ani masoni są naszymi wrogami. „Nie toczymy bowiem walki przeciw krwi i ciału, lecz przeciw Zwierzchnościom, przeciw Władzom, przeciw rządcom świata tych ciemności, przeciw pierwiastkom duchowym zła na wyżynach niebieskich” (Ef 6,12). Walka toczy się przede wszystkim w naszym sercu. Chodzi o to, by osłabić naszą czujność. Człowiek potyka się nie o góry, a o kretowiska. I tutaj właśnie rozgrywa się wszystko. Przypomnę słowa Gandalfa: „Saruman uważa, że tylko wielka moc zdoła trzymać w szachu wielkie zło. Ja jestem innego zdania. Odkryłem, że to małe rzeczy, codzienne starania zwykłych ludzi nie dopuszczają złego, proste dowody dobroci i miłości”.
Pismo Święte wymienia trzech przeciwników na drodze chrześcijanina. Są to: ciało, świat i szatan. Tylko proszę mnie dobrze zrozumieć, bo tu często pokutuje ignorancja. Ciało człowieka jest dobre i piękne. Jest Świątynią Ducha Bożego. A seks to sprawa wymyślona, zaprojektowana i stworzona przez naszego Ojca w niebie, abyśmy się nią cieszyli i upajali w małżeństwie. Św. Paweł pisząc w pewnym kontekście o „ciele” ma na myśli naszą przyziemność – tę sferę człowieka, która nie jest jeszcze przemieniona przez Ducha Świętego. To nasz wewnętrzny zdrajca, sabotażysta, grzeszna natura, nasze fałszywe „ja”. To taka cząstka w nas, która ucieka od naszej prawdziwej tożsamości. Nowy Testament nazywa nas świętymi, synami Boga. A jednak coś kusi nas, by iść po linii najmniejszego oporu. Oszukiwać się. „Siedź cicho! Nie wychylaj się! Nie podejmuj wysiłku, wycofaj się ze swojej misji”. Oto co mówi nasz „stary człowiek”. Jak wyjaśnia John Eldredge: „O wiele łatwiej jest masturbować się, niż kochać ze swoją żoną, zwłaszcza gdy sprawy między wami nie układają się dobrze i zaproponowanie jej seksu wydaje się ryzykowne. O wiele łatwiej iść na strzelnicę i zaatakować ruchomy cel, niż zmierzyć się w pracy z ludźmi, którzy są na ciebie wściekli.
MĘŻCZYZNA W KOŚCIELE
“Oprócz ciała jest jeszc-
ze jeden przeciwnik – świat. Nie mamy bać się każdej instytucji, która jest świecka i siedzieć w kościele jak w oblężonej twierdzy. Świat to struktury grzechu.
O wiele łatwiej wysprzątać garaż, uporządkować papiery, przyciąć trawnik albo majsterkować przy samochodzie, niż porozmawiać ze swoją nastoletnią córką. (...) Sabotaż zdarza się także wtedy, gdy swoją siłę zdradzamy. Wzięcie łapówki, sprzedanie się, przyjęcie pochlebstwa w zamian za pewnego rodzaju lojalność – to wszystko jest sabotaż. Odmowa konfrontacji w przypadku jakiegoś problemu, bo jeśli będziesz cicho, dostaniesz awans, albo utrzymasz pracę, psuje głęboko od środka” („Dzikie serce”). Stąd często my mężczyźni wpadamy w różne uzależnienia – bo boimy się zająć stanowisko, szczerze pogadać o problemach, zaryzykować, albo... odpocząć. A wtedy kierujemy się na pole minowe, uciekamy od własnej siły tam, gdzie już nie potrafimy opierać się pokusie. W naszym sercu jest wojna domowa. Tak jak śpiewa Luxtorpeda: „A we mnie samym walczą wilki dwa, oblicze dobra, oblicze zła, walczą ze sobą nieustannie – wygrywa ten którego karmię”. Oprócz ciała jest jeszcze jeden przeciwnik – świat. Ale też proszę dobrze zrozumieć. Nie mamy bać się każdej instytucji, która jest świecka i siedzieć w kościele jak w oblężonej twierdzy. Świat to struktury grzechu. Pojedyncze kłamstwa, ustępstwa i niewierności indywidualnych ludzi, rzutują na cały system społecznych relacji. „Wszystko bowiem, co jest na świecie, a więc: pożądliwość ciała, pożądliwość oczu i pycha tego życia nie pochodzi od Ojca, lecz od świata” (1 J 2,16). Nasze serca – pisze Eldredge – zostały tak stworzone przez Boga, że są w nich pragnienia:
by stoczyć bitwę, przeżyć przygodę i uratować Piękną. „Świat jest karnawałem fałszerstw – fałszowanych bitew, fałszowanych przygód, fałszowanego piękna”. Świat boi się prawdziwych mężczyzn, gdyż owi banici mogą go podważyć i zachwiać nim. Przykład? Jezus Chrystus. Świat usiłuje złamać lub zmiękczyć chrześcijan. Albo zastraszyć, albo przekupić. Zabić, ośmieszyć albo chociażby rozcieńczyć ich radykalizm, przez różne „kompromisy”. Pokusą dla każdego mężczyzny jest fałszywe poczucie władzy i bezpieczeństwa. Spójrzcie na Syrię. Uwierzycie, że można zabijać matki z dziećmi tylko po to, żeby zaznaczyć swoją ważność? Jezus proponuje coś przeciwnego. Nie chce, abyśmy opierali swojego poczucia własnej wartości na bogactwie, władzy, cudzej krzywdzie, pochwałach, ani na niczym z tego świata. Mówi, że władza ma być służbą. Jest jeszcze trzeci wróg, tym razem osobowy – szatan. Ma różne strategie, by najpierw wprowadzić człowieka w zamęt przez strach czy pożądliwość, a potem doprowadzić do zguby. Św. Paweł pisze: „Dlatego weźcie na siebie pełną zbroję Bożą, abyście w dzień zły zdołali się przeciwstawić i ostać, zwalczywszy wszystko. Stańcie więc [do walki] przepasawszy biodra wasze prawdą i oblókłszy pancerz, którym jest sprawiedliwość, a obuwszy nogi w gotowość [głoszenia] dobrej nowiny o pokoju. W każdym położeniu bierzcie wiarę jako tarczę, dzięki której zdołacie zgasić wszystkie rozżarzone pociski Złego. Weźcie też hełm zbawienia i miecz Ducha, to jest słowo Boże – wśród wszelakiej modlitwy i błagania. Przy każdej sposobności módlcie się w Duchu. (Ef 6,23–18a). Ciekawe, że w tym fragmencie Paweł przedstawia kilka środków obrony, a jedyny, który służy do ataku oznacza... Słowo Boże. To znaczy, że podejmując walkę, mamy nie tyle naśladować szatana czy świat. Nie mamy używać złych metod dla dobrych celów, ale posługiwać się bronią nie z tego świata. „Wszystko bowiem, co z Boga zrodzone, zwycięża świat; tym właśnie zwycięstwem, które
zwyciężyło świat, jest nasza wiara” (1 J 5,4). Hełm – to co ma chronić naszą głowę, umysł, myśli – to nadzieja, pokładana w tym, że Jezus Chrystus umarł na krzyżu za nasze grzechy i trzeciego dnia zmartwychwstał dla naszego zbawienia, abyśmy też zmartwychwstali w przyszłym świecie. Pytanie tylko, jak możemy zwyciężyć z tak potężnymi wrogami, których nie można przecież lekceważyć? Po pierwsze – Jezus Chrystus przez krzyż i zmartwychwstanie już zwyciężył szatana, świat, śmierć i grzechy. Nie jesteśmy sami tylko podążamy za Nim. A czy możemy zmienić historię, skoro wiadomo, że zaangażowani i bezkompromisowi chrześcijanie tak naprawdę zawsze stanowili mniejszość? Czy w zagubionym świecie uda nam się zachować wierność wobec Chrystusa i budować dobre relacje z ludźmi? Z odpowiedzią przychodzi starożytny historyk wojskowości, Flawiusz Wegencjusz Renatus: „Zwycięstwo na wojnie nie zależy całkowicie od liczb ani samej odwagi; zapewniają je tylko umiejętności i dyscyplina. Odkrywamy, że Rzymianie zawdzięczali (...) zawojowanie świata nie żadnym innym przyczynom, tylko nieustannemu treningowi wojennemu, ścisłemu przestrzeganiu dyscypliny w swych obozach i niestrudzonemu kultywowaniu innych dziedzin wojennego rzemiosła”. To przecież instrukcja życia duchowego! Trzeba cały czas trenować swoje serce, żeby w chwili próby wybrać dobrze. Co by się nie działo, tylko od nas zależy jaką przyjmiemy postawę. Pewien żydowski psychiatra wspomina: „My, którzy żyliśmy w obozach koncentracyjnych, pamiętamy ludzi, którzy chodzili po barakach, pocieszając innych, oddając ostatni kawałek chleba. Być może było ich niewielu, ale są oni wystarczającym dowodem na to, że człowiekowi można zabrać wszystko za wyjątkiem jednej rzeczy: ostatniej z ludzkich wolności – wyboru swojej postawy w każdych okolicznościach, wyboru swojej drogi” (Viktor E. Frankl „Człowiek w poszukiwaniu sensu”).
s. 51
ROZMOWA KULTURALNA
Piosenka literacka jest moją
odpowiedzią Chociaż sam nie chce wpływać na innych, to jednak zarówno jego autorskie piosenki, jak i wykonania znanych utworów mocno przenikają do ludzi. Przystojny, o głębokim męskim głosie i duszy spokojnej jak jego twórczość – Kuba Blokesz opowiada o swoim dorobku i o miejscu piosenki literackiej we współczesnej muzyce.
Anna Zawalska Od czego zaczęła się Twoja przygoda ze śpiewaniem? Kuba Blokesz: Początki na pewno były bardzo dawno. Jak miałem osiem, dziewięć lat, to występowałem w czymś takim, co się nazywało Klub Poezji Śpiewanej Atlantyda w Raciborzu i tam grałem na bongosach, bębenkach afrykańskich, razem ze swoim starszym bratem. I tam się nasłuchałem tych wszystkich Norwidów i Mickiewiczów, aż weszło mi to w krew. Potem były już różne inne przygody muzyczne, skierowane w różne strony. Dzisiaj zresztą także nie jestem ukierunkowany tylko na piosenki literackie, ale też na inne gatunki. No i od tego Klubu Poezji Śpiewanej, tak to się toczyło. Gitarę pierwszy raz wziąłem do rąk chyba też jakoś w tamtym czasie. Później zacząłem też śpiewać, najpierw nieśmiało, potem jakieś pierwsze wystąpienia publiczne, aż do teraz. Ale dlaczego poezja śpiewana? Głównie wykonujesz piosenki z gatunku muzyki nie do końca rozpoznawalnej na szeroką skalę. Dlaczego poszedłeś akurat w tym kierunku, a nie w stronę np. muzyki rozrywkowej, która przyniosła by Ci sławę, pieniądze i rząd wiernych fanek? K.B.: Nie jestem jakimś ascetą
s. 52
“Staram się unikać
takiego pojęcia jak poezja śpiewana, bo to się trochę źle kojarzy w myśleniu o muzyce. Często poezja śpiewana skupia się przede wszystkim na tym pierwszym słowie, na poezji i są to utwory bardzo słabe muzycznie, instrumentalnie. Jest to słabo zagrane, słabo zaaranżowane jeśli chodzi o tę sławę i pieniądze, bo próbowałem też innych dróg. Ale prawda jest taka, że jedyną chyba możliwością występowania na scenie i wypowiedzi scenicznej jest szczerość. A szczerość w moim przypadku jest osiągalna dzięki takiej muzyce spokojniejszej, może trochę bardziej refleksyjnej, nastrojowej. Staram się unikać takiego pojęcia jak poezja śpiewana, bo to się trochę źle kojarzy w myśleniu o muzyce. Często poezja śpiewana skupia się przede wszystkim na tym pierwszym słowie, na poezji i są to utwory bardzo słabe muzycznie,
instrumentalnie. Jest to słabo zagrane, słabo zaaranżowane. Przekaz nie jest zawsze taki oczywisty. Przez to często nam się poezja śpiewana kojarzy, jako coś niestrawnego czego nie chcemy słuchać. A tak naprawdę nazwę poezja śpiewana można zastąpić nazwami muzyka spokojna, muzyka nastrojowa, muzyka z sensem. Takich piosenek jest wiele na świecie i one są popularne, ale w trochę inny sposób. Czy faktycznie tak jest, że poezja śpiewana jest mało popularna i trudno przyswajalna? Mimo wszystko ma ona swoich wiernych fanów. Stare Dobre Małżeństwo zyskało popularność dzięki poezji śpiewanej. Taki Stachura czy Ziemianin nie do końca mogliby być zrozumiani, a mimo wszystko zespół w ich poezję tchnął coś wyjątkowego. K.B.: Tak, tylko że Stare Dobre Małżeństwo jest jedno. Natomiast inni wykonawcy, których przeciętny człowiek chodzący po ulicach, nie skupiający się na tym czego słucha, mógłby zaliczyć do poezji śpiewanej, to byłby to pewnie Grzegorz Turnau. Tylko, że on też bardzo wybiega poza schemat rozstrojonej gitary i jest takim trochę bardem. Jest bardzo dobrze muzycznie zorganizowany. Ale to jest właśnie moim zdaniem podstawa. Jest jednak taki mit poezji śpiewanej, jako czegoś, co jest trudne i to można przełamać
ROZMOWA KULTURALNA np. muzycznością tego, co się chce przekazać. Dlaczego wybrałeś właśnie tą spokojną muzykę, refleksyjną? Chcesz przez to wpływać na swoich odbiorców czy może jest to bardziej określenie twojej osobowości? K.B.: Na pewno to drugie. Nie wiem jak postrzegają to inni wykonawcy, ale ja na pewno nie mam takiej chęci rządu dusz nad kimś i wpływania jakoś bardzo. Chciałby, żeby moja muzyka oddziaływała na widownię, na publiczność, na ludzi, którzy jej słuchają, ale też chcę żeby ona była jakoś do nich przystająca. Ale mogę to tylko osiągnąć w takiej kolejności, że najpierw jest ona przystająca do mnie, jest moją odpowiedzią. A, że ludziom ta odpowiedź się podoba, że się z nią w jakiś sposób utożsamiają i że tęsknią do tego spokoju na koncertach, jest dla nich chyba czymś czego szukają przychodząc w takie miejsca i słuchając mojej muzyki. Nigdy nie zależało mi, żeby na kogoś wpływać czy w jakiś określony sposób oddziaływać. Masz jakiś artystów na których się szczególnie wzorujesz? K.B.: Oczywiście, że tak. Całej sztuki piosenki literackiej jeszcze się nie nauczyłem, ale wśród tej sztuki piosenki jeśli chodzi o dobieranie słów, czy zdarzeń to jest na pewno twórczość Jacka Kaczmarskiego. To są autorzy słów tacy jak Andrzej Poniedzielski, Jacek Klej, Edward Stachura, który muzycznie był totalny fajtłapą, ale był genialnym poetą. Ale są też ludzie, poza polskim językiem, którzy wpływają na moją twórczość ogromnie, tak jak np. Jaromir Nohavica, którego pieśni w tłumaczeniu śpiewam, który się staje coraz bardziej popularny. No i muzyka POP tzw. amerykańska, folkowo rockowa, która ma też coś do powiedzenia. Jak na takiego młodego człowieka, masz dość niszowe zainteresowania. K.B.: Czyja wiem, czy niszowe. Powiedzmy, że tak. Nie często się słyszy, że ktoś się Kaczmarskim wzoruje czy może Poniedzielskim, ale trudno mi z tym polemizować. Tak po prostu mam. Ale jak się odnajdujesz w tej trochę
s. 53
ROZMOWA KULTURALNA
“Wiara jest bardzo
istotna, a nawet kluczowa. Jest to wiara, a więc niby nie ma nic wspólnego z pewnością, ani ze światopoglądem moim zdaniem. Jest wiarą w coś więcej. Dla mnie jest codziennością, czymś z czym codziennie próbuję się jakoś mierzyć. popkulturowej papce, gdzie podaje się tę muzykę łatwą w odbiorze i przyswajalną dla odbiorcy, a Ty mimo wszystko reprezentujesz muzykę, która zmusza do chwili zastanowienia. K.B.: Nie lubię takiego rozgraniczania. Bo, a nuż coś takiego jak z Nohavicą się stało, który robi się naprawdę coraz bardziej popularny. Jego koncert w Polsce jest zapowiadany z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem i w dwa, trzy tygodnie nie ma na niego biletów. I na pewno jest muzykiem popowym i zapisał się na karty czeskiej popkultury. To człowiek, który jest tak popularny – ja to zawsze tak porównuje – tak jakby Agnieszka Osiecka miała gitarę i śpiewała swoje piosenki. Czyli z jeszcze większa siłą rażenia. I to jest wjazd dla muzyki czeskiej, a nie umniejsza to jego poezji. Więc ja bym tak nie chciał szufladkować nawet siebie, że ja śpiewam coś niszowego, coś mądrzejszego, ciekawszego, a reszta to popkulturowa papka. Trzeba też dokładnie szukać, bo wielu moich znajomych, którzy też szukają muzyki odnajdują rzeczy, o których mało kto wie tak naprawdę. Masz na swoim koncie taki projekt jak Poezja miasta Lwów. Może mógłbyś powiedzieć nieco więcej o tym. K.B.: To jest program poetycki, który mam nadzieję, a właściwie to jestem o tym przekonany, że będzie moim pierwszym albumem, bo dążę do tego z całych swoich sił, żeby stało
s. 54
się to w tym roku. Będzie to album stanowiący zbiór ukraińskich wierszy Anduchowycza, Czubaja, Sawki, Symonenki, Żadana i Łozińskiego. Wierszy przeplatanych prozą, tam nie ma ani jednego mojego słowa w tym albumie. Jest to wszystko w takim tyglu prozatorsko-poetyckim i jest to przetłumaczone na język polski. W wielu przypadkach po raz pierwszy, premierowo przez Macieja Piotrowskiego. Wiele z tych utworów nie jest w ogóle znana. Jeśli chodzi o kompozycję, to jest to moja muzyka. Cały projekt to opowieść poetycka, o Lwowie, ale głównie o każdym mieście Galicji. Lwów jest stolicą Galicji, dlatego do Lwowa się odwołaliśmy, ale całość to opowieść o ludziach, którzy tam mieszkali i mieszkają. Taka wycieczka historyczna, taka rozmowa ze starym światem. Skąd się wzięła ta inicjatywa? K.B.: Wzięła się ona od Macieja Piotrowskiego, który jest tłumaczem tych tekstów, który mi podrzucił kilka z tych utworów na początku i on bez większych oczekiwań w stosunku do tego, powiedział, że to takie ładne i czy chciałbym coś z tym kiedyś zrobić. I okazało się, że napisałem do tego muzykę. Zaczęło się od dwóch utworów, potem się zrobiły cztery, a potem dwanaście. I założyliśmy z tego program i mamy nagraną na razie całą tę płytę audio, do tego jeszcze odpowiednie poprawki, remastering i całość będzie gotowa. Czy oprócz tego masz jeszcze jakieś plany artystyczne na najbliższy czas? W najbliższym czasie głównie tym projektem się zajmuję, ale gram też takie koncerty jak dzisiaj. Koncerty solowe, z moimi własnymi piosenkami, mojego autorstwa i to będzie na pewno druga płyta w przyszłości, czyli już same moje autorskie rzeczy. Gram też w zespole Crosswalk na gitarze basowej, jestem tam też wokalistą okazjonalnym. Także trochę się dzieje. Udzielam się też w zespołach różnych muzyki chrześcijańskiej. Mamy teraz z przyjaciółmi z Twojego Nieba pomysł na napisanie muzyki do poezji Karmelu, poezji świętych karmelitańskich, św. Jana od Krzyża, św. Teresy i później wykonywanie tych utworów. I tak
jakoś w różnych rzeczach w sumie się udzielam. Czyli nastawiłeś swoją przyszłość już tylko na muzykę. K.B.: Tak, już właściwie tylko i wyłącznie. Mam takie szczęście, że jakoś mogę wiązać koniec z końcem miesiąca przy użyciu gitary. To było dość ryzykowne. K.B.: Tak, to było ryzykowne, ale tak się stało. A nawiązując do tytułu naszego czasopisma, co określiłbyś tym czymś więcej w swoim życiu, albo w swojej muzyce? K.B.: Ja to wyrażam w swoich piosenkach i to jest taki fakt, że wszystko co nas otacza to jakiś ekwiwalent i to odczuwam, to mi się na każdym kroku sprawdza. Że to coś więcej. Wykonuję taką piosenkę pt. Piętro niżej. Jej idea jest taka, że siedzimy jakby piętro niżej, w takiej piwnicy i z tej piwnicy codzienności trzeba wyjść, wyprostować swój kark i pomyśleć trochę szerzej o świecie. Nie tylko jako o materii, że możemy coś osiągnąć materialnego, ale że możemy też żyć w innej rzeczywistości, bardziej duchowej. Może to brzmi trochę klerykalnie, ale dla mnie to jest oczywiste, że to co nas otacza, materia dźwięki, muzyka to jest jakby tylko połowa. Jak w takim razie wiara katolicka Ci pomaga, jak się wiąże z tym tworzeniem? K.B.: Wiara jest bardzo istotna, a nawet kluczowa. Jest to wiara, a więc niby nie ma nic wspólnego z pewnością, ani ze światopoglądem moim zdaniem. Jest wiarą w coś więcej. Dla mnie jest codziennością, czymś z czym codziennie próbuję się jakoś mierzyć. I odzwierciedlenie tego w moich piosenkach, w tym, co śpiewam, jest oczywiste. Wystarczy tego posłuchać. Jeszcze to nie jest możliwe oczywiście, ale w najbliższy albumach już będzie. Wtedy łatwo można się zorientować, że wiara przenika tą moją twórczość cały czas. I to, co daje nam Kościół chrześcijański i ogólnie to, co dał nam Jezus, skapuje do tych piosenek, może na razie po trosze, ale skapuje.
KULTURA MASOWA
s. 55
KULTURA MASOWA
Walcząc o życie Mateusz Nowak
AIDS - choroba, która piętnuje każdego zarażonego. I choć obecnie już można z nią walczyć, znacznie przedłużając ludziom życie, to nadal pozostaje bardzo niebezpieczna, zwłaszcza w krajach afrykańskich. O tym jak wyglądały początki walki z AIDS w Stanach Zjednoczonych, możemy się przekonać oglądając nagrodzony trzema Oskarami film “Witaj w klubie”, kanadyjskiego reżysera Jean’a-MarcaVallée.
Ron Woodroof (Oskarowa rola Matthew McConaugheya) wiedzie beztroskie życie. W dzień pracuje jako elektryk, a wieczorami oddaje się bez reszty temu, co nadaje jego życiu sens: jeździ na rodeo, kantuje przy obstawianiu zakładów, imprezuje z kumplami, pije na umór, ćpa i uprawia mnóstwo seksu. Nie widzi w tym nic złego, aż do chwili, gdy jego życie zostaje wywrócone do góry nogami, gdy dowiaduje się, że jest nosicielem wirusa HIV. W latach 80tych powszechnie uważano, że AIDS można złapać jedynie w wyniku kontaktów homoseksualnych, w związku z czym od Woodroof ’a odwrócili się wszyscy przyjaciele, przypinając mu łatkę geja. On sam nie mogąc się pogodzić ze świadomością, że pozostał mu tylko miesiąc życia, podejmuje walkę o przetrwanie. Spotyka na swojej drodze transwestytę Rayona (Oskar dla Jareda Leto), razem z którym zakłada klub zrzeszający ludzi chorych na AIDS. Celem klubu jest dostarczanie chorym lekarstw, które pomagają w walce z chorobą, a nie mają atestu amerykańskiej organizacji FDA (Agencja Żywności i Leków). Od tego momentu Woodroof walczy już nie tylko ze śmiercią, ale także z całym systemem, przez który chorzy na AIDS mają małe szanse na przeżycie. Film dotyka bardzo poważnego problemu, który w wielu dziedzinach naszego życia nadal jest obecny. Chodzi tu o fakt, że to pieniądze rządzą światem, a ludzkie życie nie jest wartością najwyższą. Czy coś w tej ma-
s. 56
“Przed obejrzeniem
filmu obawiałem się, że może on być swojego rodzaju pomnikiem dla homoseksualistów i transwestytów, czyli wszystkich tych, którzy tak usilnie próbują nas przekonać, że to co robią, jest całkowicie normalne. terii się zmieniło? Nie sądzę. Oczywistym jest, że to wielkie koncerny farmaceutyczne decydują o tym, jakie leki mogą być wypuszczone na rynek. I głównym czynnikiem jakim się kierują, jest przewidywany zysk, a dopiero w następnej kolejności zdrowie i życie ludzi. Na przykładzie obrazu Vallée’a obserwujemy ten proceder akurat w oparciu o AIDS. Kuracja zmonopolizowanym lekiem AZT dla większości pacjentów okazywała się szkodliwa. Na własnej skórze przekonał się o tym także Woodroof. Choć w jego przypadku mogło być to również spowodowane mieszaniem leku z alkoholem i narkotykami. Do momentu, gdy nie obejrzałem “Witaj w klubie”, nie mogłem do końca zrozumieć, jak to się stało, że di Caprio w tym roku nie otrzymał Oskara, za doskonałą rolę w “Wilku z Wall Street”. Odpowiedź jest jednak prosta, McConaughey zagrał na
bardzo wysokim poziomie, w filmie poważniejszym od obrazu Scorsese. Dodatkowo wziął przykład z Christiana Bale’a i znacznie odchudził się do roli, nadając swojej postaci autentyczności. On naprawdę wygląda w tym filmie na chorego. Z kolei Jared Leto bardzo wiernie odegrał postać transwestyty. I choć zrozumienie faceta, który chce być kobietą, przekracza moje możliwości, to nie mogę przejść obojętnie wobec naprawdę solidnej roboty aktora, który tą rolą zachwycił całe Hollywood. Role kobiece schodzą w tym filmie na dalszy plan, tak naprawdę jedyną reprezentantką płci pięknej jest Jennifer Garner, grająca lekarkę, która jako jedyna podaje w wątpliwość stosowanie AZT i wspiera działania Woodroof ’a, narażając swoją reputację. Przed obejrzeniem filmu obawiałem się, że może on być swojego rodzaju pomnikiem dla homoseksualistów i transwestytów, czyli wszystkich tych, którzy tak usilnie próbują nas przekonać, że to co robią, jest całkowicie normalne. Na szczęście reżyser nie skupia się na tym temacie. Choć oczywiście temat homofobii musiał się tutaj pojawić. Sam główny bohater, wywodzący się ze świata prawdziwych, twardych facetów, potępia wszelką odmienność, razem z kumplami kowbojami nie akceptuje jej w żadnej formie. Postrzeganie przez niego świata zmienia się dopiero po zdiagnozowaniu choroby, gdy zostaje wyklęty ze społeczności, w której żył i chcąc nie chcąc, musi
KULTURA MASOWA zacząć zadawać się z tymi, którymi gardził, z racji tego, że w zdecydowanej większości zarażeni wirusem HIV to geje. Tak też na ekranie dokonuje się stopniowa przemiana człowieka, który nie godzi się na los, jaki chcą mu sprezentować lekarze. To właśnie doprowadza go do bardzo nietypowej przyjaźni z Rayonem, który jest ucieleśnieniem wszelkiego dziwactwa, jakie mógł sobie tylko wyobrazić. Mimo całego tragizmu obu tych postaci, sceny, gdy ta dwójka jest razem na ekranie, należą do najbardziej pozytywnych i wprowadzających dużo humoru do tego filmu. Myślę, że najważniejszym przekazem, jaki warto wynieść z przemiany głównego bohatera, jest zrozumienie tego, że wszyscy jesteśmy ludźmi, niezależnie od tego jak wyglądamy i jakiej jesteśmy orientacji seksualnej. I mimo, że sam nie potrafię pojąć tego, co kieruje tymi ludźmi i nie chcę, żeby afiszowali się ze swoją odmiennością na ulicach naszych miast, żeby mieli prawo do wychowywania dzieci, to uważam, że zasługują oni na takie samo traktowanie jak każdy inny, normalny człowiek. A dyskryminacja nigdy nie prowadzi do niczego dobrego i może przynieść odwrotny skutek do zamierzonego. Jak już jednak wspomniałem, to nie homoseksualizm jest głównym tematem obrazu Vallée’a. Główny bohater podejmuje walkę z wiatrakami, z systemem, którego i tak nie zmieni, ponieważ rządzą nim ogromne pieniądze. Świat jest pełen absurdów i Woodroof nie chce się z nimi pogodzić, chce mieć wolny wybór, zażywać te leki, które mu faktycznie pomogą, a nie te, na których największą kasę zbijają koncerny farmaceutyczne. W “Witaj w klubie” widzimy do tego stopnia absurdalną rzecz, że główny bohater leczący się prawie wyłącznie witaminami i białkiem peptyd T, przemycający właśnie takie leki z Meksyku, które nie są w żaden sposób szkodliwe, działa wbrew choremu prawu. FDA specjalnie zmienia przepisy, by związać ręce takim ludziom jak Woodroof. I to jest bardzo niepokojące. Bo to pokazuje, że żyjemy w świecie bez całkowitej wolności, a rozboje dokonywane są
w białych rękawiczkach, w ramach prawa i to przez ludzi, którzy powinni dbać o nasze zdrowie i życie. Reżyser zwrócił więc uwagę na bardzo istotny problem, niestety często zapomniany, który jednak cały czas istnieje. I choć świata i tak nie zmienimy to jeszcze tli się nadzieja, że tak jak główny bohater filmu, nie poddamy się i pomimo wszystkich przeciwności losu, będziemy walczyć o swoje życie. Miarą dobrego filmu jest dla mnie ślad, jaki dana produkcja zostawia na widzu jeszcze długo po seansie. I “Witaj w klubie” jest właśnie takim filmem. Powoduje dyskusję, porusza poważną tematykę i zakorzenia się w człowieku, który nie godzi się na
taki porządek świata. Produkcja wykonana została bez fajerwerków, spokojna, przypominająca nawet fragmentami kino niezależne, której główną siłą jest historia i świetne kreacje aktorskie. I jestem przekonany, że równie mocno jak legendarna “Filadelfia”, tak i “Witaj w klubie” będzie filmem, o którym będzie się jeszcze długo wspominać. Zarówno ze względu na podobną tematykę, jak i Matthew McConaugheya, który tą rolą bez wątpienia dorównał Tomowi Hanksowi. Aż chciałoby się powiedzieć: więcej takich filmów i więcej takich ról.
s. 57
KULTURA
Czy kino
istniało zawsze?
Często chodzimy do kina. Kiedyś w jednym budynku mieściła się jedna sale z ekranem. Dziś jest wiele kin z kilkoma salami. Planując wyjście do kina nie zastanawiamy się jaka jest jego historia. Interesuje nas tylko sam film. Spójrzmy na moment w przeszłość. Anna Kasprzyk Kino istniało zawsze! – Odkąd mieliśmy do czynienia z dowolnym widowiskiem i publicznością, która je oglądała. Początkowo „kina” były tworzone spontanicznie. Wybierano odpowiednie lokalizacje miejsce, które umożliwiały oglądanie tego, co zostało pokazane. Dopiero od około 1906 r., zaczęto budować stałe kina. Ludzie zawsze chcą domagają się rozrywki, bo zapewnia pewnego rodzaju izolację od rzeczywistości i problemów dnia codziennego. Nie dziwne, że zaczęto myśleć o tym, żeby tworzyć specjalne miejsca do oglądania filmów.
HISTORIA
Kiedy myślimy o początkach filmu i/lub kina, w głowie pojawia nam się nazwisko dwóch braci Lumiere (August i Louis Lumiere). Ale oni właściwie są wynalazcami kinematografu. Ale nie do końca, właściwie udoskonalili ten sprzęt: była to jednocześnie kamera filmowa, kopiarka i projektor. W marcu 1895 roku zorganizowali pierwszy zamknięty pokaz filmów. W grudniu tego samego roku bracia urządzili pierwszy płatny pokaz we Francji. Widzowie obejrzeli dziesięć jednominutowych filmów. Samo kino czy film to nie ich dzieci. Co prawda dużo wnieśli dzięki swojemu urządzeniu do historii kina i filmu, ale to nie tylko ich zasługa. Patrząc na historię filmu, nie
s. 58
można uznać kogoś za prekursora 10 muzy. Raczej każdy, kto był pasjonatem filmu czy kina (z początku prymitywnego) i w nosił coś nowego, był pewnym kontynuatorem działań swoich poprzedników. Film był czymś zagadkowym, tajemniczym i na pewno miał duże grono zainteresowanych widzów. Czy to niesamowite, że obraz lub rysunek się porusza? Dla nas współcześnie to powszechne
zjawisko, ale wówczas film przyciągał swą „magią”. My możemy tamtejsze zainteresowanie filmem, przełożyć na nasze, nie tak odległe, zaciekawienie filmem 3D.
FILM NIEMY
Pierwsze filmy były nagrywanie bez dźwięku mówionego, czyli to aktorzy nie mówili, ale sam dźwięki był. Był to podkład muzyczny. W filmach
KULTURA
niemych pojawiały się także plansze śródtytułowe (nie mylić z napisami początkowymi i końcowymi). Były nieocenione, gdy do przedstawienia akcji konieczne było uzupełnienie o informacje, których nie można było przekazać skromnym językiem. Obraz przedstawiany na ekranie, był uzupełniany także opisem lokalizującym akcję w miejscu i czasie. Czasami też umieszczano krótkie i istotne w filmie dialogi i myśli wyrażane przez aktorów. Jeśli jesteśmy przy aktorach, to na początku nie byli to profesjonaliści lecz amatorzy. Zwłaszcza na etapie „próbowania” i kształtowania się formy filmowej, w zdjęciach do filmu uczestniczyli znajomi i rodzina filmowców. Potem zaczęto zatrudniać profesjonalistów. Nie można tu pominąć Polki – Poli Negri i bardzo
charakterystycznego pana w meloniku – Charles’a Chaplin’a. Sama gra aktorska musiała być bardzo wyraźna i przerysowana oraz dobrze zaakcentowana. Mimika twarzy musiała być dopracowana w najmniejszych szczegółach (zawsze rysy twarzy były podkreślone – szczególnie brwi, oczy i usta), żeby widz nie miał wątpliwości o co chodzi w filmie. Zwłaszcza, że głównie twarz jest nośnikiem informacji o emocjach i uczuciach. To samo tyczy się gestów ciała – musiały być one nieomylnie przekazane odbiorcom. Była to niezwykła sztuka przekazu. Aktorzy nie mówili w filmie, a jednak ich gra i przedstawienie treści filmu była zrozumiała. Przede wszystkim obraz miał znaczenie. Podkład muzyczny w filmie niemym był także ważny, jednak bez niego
równie dobrze można było odnaleźć sens wypowiedzi filmowej. Czy dziś jest to możliwe? Można przeprowadzić eksperyment: wyłączyć dźwięk i obejrzeć film… Najbardziej trudne zrozumienie filmu bądź zmiana charakteru filmu może nastąpić przy wyłączeniu dźwięku w horrorze. Czy będzie on wtedy taki straszny? Sztuka filmowa od swych początków idzie z postępem. Jak w każdej dziedzinie następuje rozwój. Dzisiejsze kina są zupełnie inne niż kiedyś. Inny jest klimat tego miejsca, inne są techniki filmowania i gry aktorskiej, jednak wciąż kino przyciąga. Mimo tego, że filmy możemy oglądać w warunkach domowych.
s. 59
K S I Ą Ż K A vs F I L M
Winter
is coming Miliony fanów czekają na premierę 4. sezonu „Gry o tron”. Dzieli nas od niej już tylko kilka dni. A jeśli wierzyć zwiastunom, możemy się spodziewać naprawdę niesamowitych wrażeń, do czego zostaliśmy zresztą przyzwyczajeni. W większą cierpliwość muszą uzbroić się natomiast czytelnicy prozy J.R.R. Martina, bo niewiadomo kiedy w księgarniach pojawi się „The Winds of Winter”.
Kamil Duc Zawsze wierzyłem w wyższość książki nad jej ekranizacją. Dla zasady musiałem ponarzekać na reżysera, który bez względu na swoją pracę, nie mógł spełnić moich oczekiwań. Dlatego nie czerpałem żadnej przyjemności z oglądania filmów opartych na przeczytanych przeze mnie książkach. Z czego tu się cieszyć, skoro wszystko jest nie tak, jak być powinno. Ale od pewnego czasu zupełnie inaczej patrzę na ten konflikt. Musiałem zmienić podejście, bo jak inaczej mógłbym się przyznać, że serial dorównał powieści? Po przeczytaniu „Gry o tron”, czyli pierwszego tomu „Pieśni Lodu i Ognia” J.R.R. Martina, postanowiłem pójść za radą znajomych i zacząłem oglądać serial oparty na motywach powieści. Obejrzenie dziesięciu odcinków pierwszego sezonu nie zajęło mi zbyt wiele czasu, bo ciężko było się oderwać. Musiałem wtedy podjąć decyzję. Sięgnąć po kolejny tom sagi „Starcie królów” czy włączyć kolejny sezon „Gry o tron”. Nie był to łatwy wybór. Zacząłem czytać i od razu przypomniałem sobie, za co uwielbiam Martina.
KSIĄŻKA
W książkach szukam klimatu. Tego niepowtarzalnego. Czytasz i wiesz, że jesteś w tym konkretnym
s. 60
“J.R.R. Martin zach-
owuje niesamowitą równowagę w swojej powieści. Po pierwsze bardzo rozważnie rozdziela przedstawiane wydarzenia między bohaterów. Nie skupia się zbyt długo na jednej wybranej perspektywie. miejscu, w stworzonym przez autora niesamowitym świecie, z jego bohaterami, tajemnicami i zasadami. Saga „Pieśń Lodu i Ognia” taka właśnie jest. J.R.R Martin stworzył alternatywną rzeczywistość. Krainy Westeros, w których rozgrywa się akcja, nie przypominają tolkienowskiego Śródziemia. Nie ma w nich krasnoludów ani elfów. Są co prawda smoki, ale tylko trzy. Nie brakuje natomiast rycerzy, królów, minstreli, kapłanów, lordów, banitów i wielu innych bohaterów, którym zdecydowanie bliżej do średniowiecznych legend. Również magia została potraktowana zupełnie inaczej niż na przykład u Sapkowskiego. Nie pojawia się ona
w postaci energii. Przybiera zupełnie inne formy związane z boskim działaniem. Do tego Inni, niebezpieczny i lekceważony wróg. Dlatego Siedem Królestw Westeros z całą swoją zawiłą historią rodów, podbojów i układów stanowią ten wyjątkowy, pod wszystkimi względami, świat pełen żądz, intryg i wojen. Długo musiał czekać Martin, by zdobyć w Polsce popularność. Mimo że pierwszy tom jego sagi ukazał się w 1998 roku, to dopiero po trzynastu latach „Gra o tron” osiągnęła prawdziwy sukces wydawniczy, co zawdzięcza serialowi o tym samym tytule. Nie rozumiem, dlaczego tak długo zwlekałem z przeczytaniem tej książki. Chyba obawiałem się, że nie spełni moich oczekiwań. Taki szał reklamowy nie zawsze oznacza, że towar jest z najwyższej półki. Ale wątpliwości okazały się bezpodstawne. Bardzo szybko przywiązałem się do bohaterów. Z uwagą śledziłem ich wzajemne relacje. Kolejne strony odkrywały przede mną królestwo Westeros i panujące w nim zasady. Te należące do etykiety i te mniej oficjalne reguły gry o Żelazny Tron Siedmiu Królestw. Martin zastosował w swojej powieści bardzo ciekawą narrację. Każdy kolejny rozdział pisany jest z perspektywy jednego z kilkunastu bo-
K S I Ą Ż K A vs F I L M haterów. Dzięki temu mamy szeroki ogląd na wiele wydarzeń, co zmienia nieraz ich wagę lub znaczenie. Saga „Pieśń Lodu i Ognia” rozpoczyna się za Murem. Otwierając pierwszy raz „Grę o tron”, jesteśmy świadkami, jak trzej zwiadowcy z Nocnej Straży zostają zaatakowani przez Innych – monstrualne istoty o jaskrawych, niebieskich oczach. Wspomniany Mur został wzniesiony kilka tysięcy lat wcześniej. Ciągnie się 300 mil, oddzielając dzikie krainy Północy, gdzie wiecznie panuje zima od Siedmiu Królestw. Zaprzysiężeni Bracia z Nocnej Straży, której historia sięga równie daleko, obozują w trzech z dziewiętnastu zamków na Murze. Ich zadaniem jest chronić mieszkańców Westeros przed wolnymi ludźmi, którzy nie uznają żadnych władców. Jednak prawdziwym zagrożeniem są tak naprawdę Inni. Problem w tym, że mało kto jeszcze wierzy w ich istnienie. Nocna Straż zaczyna odczuwać topniejącą szybko liczbę Braci. Niestety kolejni władcy są głusi na ich prośby i jedyne, co im oferują. to kilku opryszków raz na jakiś czas. Niezależnych niegdyś Siedem Królestw podbił i zjednoczył Aegon Zdobywca, dając początek dynastii Targaryenów panującej aż do buntu Roberta Baratheona. Obłąkany król Aerys Targaryen został zabity, a na Żelaznym Tronie zasiadł Robert. Przez małżeństwo złączył się z
rodem Lannisterów, który poparł go w czasie rebelii. To właśnie walka o władzę i wpływy zaprząta głowy mieszkańców Siedmiu Królestw, a zwłaszcza stolicy. Bohaterów z Południa poznajemy w momencie, gdy umiera królewski namiestnik Jon Arryn. Robert Baratheon osobiście udaje się do Winterfell, aby prosić swego przyjaciela Eddarda Starka o przejęcie obowiązków namiestnika. Lord Północy zgadza się i zabiera swoje dwie córki Sansę i Aryę do Królewskiej Przystani. Synów Rickona, Brana i Robba zostawia w zamku pod opieką swej żony Catelyn. Natomiast Jon Snow spoza małżeńskiego łoża udaje się z wujem, bratem Neda Starka na Mur, aby wstąpić do Nocnej Straży. Gdy królewska świta wraca do stolicy, Robert udaje się na polowanie. Zaatakowany przez dzika umiera. Od tego momentu rozpoczyna się prawdziwa gra o Żelazny Tron, w której każdy ustala swoje zasady. W drugim tomie „Starciu królów” obserwujemy rozpad Westeros. Każdy mieszkaniec musi opowiedzieć się za jedynym z pięciu ludzi, którzy włożyli sobie na głowy korony. Tymczasem za Wąskim Morzem na wschodnim kontynencie do władzy dojrzewa Daenerys córka Aerysa Targaryena. W następnych tomach („Nawałnica mieczy”, „Uczta dla wron”, „Taniec ze smokami”) śledzimy, jak łączą się losy kolejnych bohaterów, coraz
częściej zerkając za Mur, skąd nadciąga zapowiadana przez Starków zima. W miarę rozwoju akcji dowiadujemy się też o starożytnej przepowiedni. Według niej ma narodzić się książę, który uchroni świat przed wieczną zimą, czyli panowaniem Innych. Kto będzie obiecanym Azor Ahai? Możemy się tego domyślać, ale na spełnienie proroctwa przyjdzie nam jeszcze poczekać. J.R.R. Martin zachowuje niesamowitą równowagę w swojej powieści. Po pierwsze bardzo rozważnie rozdziela przedstawiane wydarzenia między bohaterów. Nie skupia się zbyt długo na jednej wybranej perspektywie. Pisarz ma niesamowitą zdolność zakończenia danrho rozdziału tak, by pozostawić czytelnika w szoku lub w napięciu. Po prostu nie możesz przestać myśleć, co będzie dalej. W głowie pojawia się tysiąc różnych scenariuszy, które i tak okazują się błędne. Podobnie jest, gdy próbujesz rozgryźć niektórych bohaterów. Ich działania są równie nieoczekiwane. Po drugie Martin idealnie wręcz wplata elementy historii Westeros w rozmowy i przemyślenia postaci. Nigdy nie przynudza tymi informacjami, ale stopniowo rysuje spójny obraz przeszłości. Tak samo zresztą wygląda kwestia opisu bitew, wędrówek czy innych wydarzeń, które często bywają przytłaczające. Autor wykazuje się świetnym wy-
s. 61
K S I Ą Ż K A vs F I L M
czuciem pod tym względem. Równowaga została także zachowana, jeśli chodzi o losy bohaterów. Bardziej czy mniej uczciwi, wszyscy traktowani są tak samo, dzięki czemu czytelnik nie ma wrażenia spotykanej często nierealnej wręcz sprawiedliwości. Wielu oburza się na Martina za uśmiercanie głównych bohaterów. Nie da się ukryć, że „Pieśń Lodu i Ognia” pełna jest przelewanej krwi i przemocy. Ale wszystko osadzone jest w specyficznych realiach gatunku. Dzięki temu akcja jest dynamiczna. Jeśli ktoś poprzestał na „Grze o tron”, na pewno nie zrozumie idei całej sagi. Autor rzeczywiście w nietypowy sposób dokonał prezentacji bohaterów. Po pierwszych dwóch tomach aż prosi się dokonać podziału na postaci dobre i złe. Dlatego śmierć pozytywnych w naszym odczuciu osób może być ciosem dla czytającego. Tak już jest. Przywiązujemy się do naszych fikcyjnych bohaterów. Ale począwszy od „Nawałnicy mieczy” sprawa lekko się komplikuje. Działania przestają być czarno-białe. Coraz głębiej wnikamy w motywy i przekonujemy się, że zbyt szybko i zbyt łatwo osądziliśmy niektóre osoby. Niestety nie każdy ma szansę naprawić swoje błędy. Trudno nie przenieść tego na grunt rzeczywistości. Ocenianie bez zastanowienia się nad przyczynami takich, a nie innych zachowań jest normą. Dlatego Martin
s. 62
daje nam prztyczka w nos, udowadniając, że nawet, zdawać by się mogło, najpodlejsze charaktery czasem się zmieniają. Dla mnie osobiście najbardziej kontrowersyjną postacią jest Melisandre, czerwona kapłanka boga R’hllora. Początkowo wydaje się kobietą demoniczną, ale z czasem okazuje się, że jako jedna z nielicznych zdaje sobie sprawę z prawdziwego niebezpieczeństwa grożącego mieszkańcom Westeros. Jej brutalne posunięcia w grze o Żelazny Tron wynikają z wiary w słuszność sprawy, ale obarczone są błędnym odczytaniem przepowiedni. Nie zmienia to faktu, że wspiera opuszczoną przez królestwo Nocną Straż, próbując stawić czoło Innym. J.R.R. Martin zwraca uwagę, że często ważniejsza od dobra wspólnego jest chęć sprawowania władzy. Żelazny Tron kusi swą potęgą, ale jednocześnie oślepia, odwracając uwagę od prawdziwych potrzeb poddanych. Można wskazać pewne podobieństwa „Pieśni Lodu i Ognia” do historii wiedźmina Geralta z Rivii. Jednym z nich są przepowiednie, które w pewien sposób wpływają na losy bohaterów. Raz wprowadzają element tajemnicy, a czasem uzasadniają działania niektórych osób. Podobny jest też klimat książek. Choć, jak wspomniałem wcześniej, Martin przypisuje magii nieco inną rolę niż Sapkowski. U angielskiego
pisarza przyjmuje ona raczej formę rytuałów i boskiego działania. Za to wulgarność, brutalność i rozwiązłość w obu przypadkach jest normą, co w połączeniu z realiami, w których została osadzona akcja, daje doskonały efekt fantastyki dla dorosłych.
SERIAL
Trzeba uczciwie zaznaczyć, że popularności książce przysporzył serial oparty na motywach prozy J.R.R. Martina. Choć absolutnie „Pieśń Lodu i Ognia” zasługuje na swój sukces, to kto wie, czy bez telewizyjnego widowiska powieść zdobyłaby tylu fanów. Pierwszy sezon „Gry o tron” miał swoją premierę w 2011 roku na kanale HBO. Oglądając go, byłem naprawdę zdziwiony, bo dokładnie odzwierciedlał wydarzenia opisane w książce. Scenariusz dopracowany był w każdym calu. Pewną niekonsekwencją wykazała się jednak ekipa, zmieniając reguły w kolejnych dwóch sezonach emitowanych w 2012 oraz 2013 roku. Fabuła serialu zaczęła odbiegać od tej z powieści. Uważam, że scenarzyści powinni od początku zdecydować się na jedną z opcji i trzymać się jej. Nie przeszkadzałyby mi różnice w treści gdybym nie narobił sobie wcześniej nadziei, że może jednak ich nie będzie. Zdaje sobie sprawę, że ci, którzy nie czytali książki, nie mieli podobnych problemów, dlatego w żaden sposób nie
K S I Ą Ż K A vs F I L M wpływa to na moją ogólną ocenę produkcji. Twórcy David Benioff oraz Daniel B. Weiss osiągnęli reżyserski sukces. Myślę, że ich praca zasługuje na nagrody i wyróżnienia, które otrzymał serial. Ludzie z branży powinni brać przykład z twórców „Gry o tron”, o czym świadczy przede wszystkim oglądalność. Nie byłbym sobą, gdybym nie wspomniał o muzyce. Na początek, bo właśnie od genialnego kawałka zaczyna się seans każdego odcinka. Już czołówka serialu wywołuje dzięki niemu dreszczyk emocji. Słuchasz i czujesz, że czeka cię przygoda, że otwiera się przed tobą nieznany dotąd świat, że zaraz doświadczysz ekscytacji, zagubienia, gniewu i radości, że będziesz musiał stawić czoła wyzwaniom. Ta muzyka nie kłamie. To wszystko śledzimy na ekranach. Ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Ramina Djawadia jest doskonałym dopełnieniem całej strony wizualnej. A skoro już o niej mowa, to czym byłby serial fantasy bez wyszukanych kostiumów i bez niezwykłej scenografii. Pod tym względem ekipa spisała się równie znakomicie. Dzięki temu serial nabiera wyrazistości. Gdy czytamy, to nasza wyobraźnia przy pomocy literackich zdolności autora tworzy całą aurę fikcyjnego świata. Natomiast w serialu to właśnie scenografia i kostiumy pozwalają nam poczuć klimat, w jakim rozgrywają się wydarzenia. Same stroje i widoki nie wystarczą jednak, by serialowi nadać odpowiednią dynamikę. Dlatego dobra obsada aktorska to prawdziwy klucz do sukcesu. „Gra o tron” to prawdziwy popis zdolności. Trochę żałuję, że Sean Bean tak szybko pożegnał się z rolą Eddarda Starka. Ale pierwszy sezon z jego udziałem wiele zyskał. Już Prolog pokazuje, czego można się po nim spodziewać. Spokój i opanowanie Beana oddają lordowską godność, a prosta i jednocześnie wyraźna mimika współgrają z charakterem Starka, sprawiedliwego męża, który dźwiga brzemię odpowiedzialności za rodzinę, swoich ludzi i całe królestwo. Najwięcej fanów zdobył sobie jednak Peter Dinklage, który wcielił się w rolę karła Tyriona Lannistera.
Specyficzny wygląd przekuł w swoją zaletę. W „Grze o tron” dał się poznać od najlepszej strony. A niełatwe miał zadanie. Książkowy człowieczek z rodu Lannisterów to bohater inteligentny, świadomy swych ograniczeń, ale w wielu sytuacjach pewny siebie, zwłaszcza gdy nie ma w pobliżu jego pana ojca. Dinklage gra z niesamowitą godnością, co łączy z naturalnością. Efektem jest genialna kreacja aktorska, która stała się czymś w rodzaju elementu charakterystycznego serialu. Uwagę (zwłaszcza widzów płci męskiej) przyciąga też postać Deanerys Targaryen. W tej roli podziwiamy zdolności i wdzięki Emilii Clarke. Początkowo zagubiona dziewczyna przeradza się na naszych oczach w królową i matkę smoków. Zmiana odczuwalna jest w emocjach aktorki. Nie tylko w książce Deanerys podbija serca mężczyzn. Emilia Clarke robi to samo ze swymi fanami. Swoje zdolności aktorskie udowadniają Lena Headey jako podstępna i niebezpieczna Cersei Lannister oraz Nikolaj Coster-Waldau jako cyniczny Królobójca Jaime Lannister. Na uwagę zasługuje też kreacja eunucha Varysa, w której oglądamy Conletha Hilla. Charakterystyczny uśmieszek i zachowawczość to jego znaki rozpoznawcze świetnie wpisujące się w naturę postaci stworzonej przez J.R.R. Martina. W ciągu trzech sezonów przekonała mnie do siebie Michelle Fairley w roli Catelyn Stark. Początkowo zupełnie nie odpowiadała
moim wymaganiom, ale z czasem aktorka udowodniła, że potrafi zagrać silną kobietę walczącą o dobro własnych dzieci. Na koniec chciałbym się jeszcze odnieść do zarzutów o zbytnim eksponowaniu przemocy i nagości. Bez tego rodzaju scen serial straciłby na naturalności. Nie jest to produkcja skierowana do dzieci, więc nie ma co przesadzać ze skromnością. Jesteśmy trochę przewrażliwieni na tym punkcie. Nie należy patrzeć na „Grę o tron” tylko przez pryzmat golizny, jakby była ona jakimś tematem przewodnim. Dlaczego unikać czegoś zupełnie naturalnego. To tylko film. Jak się nie podoba to zawsze można zasłonić oczy i po problemie. Nie sposób powiedzieć wszystkiego co należy zarówno o serialu, jaki i o książce. Wiem tylko, że z niecierpliwością czekam na premierę czwartego sezonu „Gry o tron” i na szósty tom „Pieśni Lodu i Ognia”. W zależności od preferencji polecam oba dzieła. Jeśli miałbym wskazać na zwycięzcę tej rywalizacji, to pewnie skłoniłbym się jednak ku powieści. Książka zawiera zdecydowanie więcej szczegółów i pozwala na trochę dłuższą chwilę zapomnienia. Ale adaptacja zajmuje czołowe miejsce w moim osobistym serialowym rankingu, dlatego zwolenników tego rodzaju rozrywki zachęcam do jej obejrzenia, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście.
s. 63
RECENZJE
Dobrego złodzieja przewodnik po
Amsterdamie
„Tyle pracujesz, odpocznij chociaż w weekend i wyłącz komputer” – mówię do współlokatorki. „A wiesz… tak tęsknię za dobrym kryminałem” – odpowiada. Mówisz masz. Dobry kryminał. Recenzja. Dla Doroty J.
Karolina Kowalcze Trzy małe gipsowe małpki. Jedna zasłania sobie rękoma oczy, druga uszy, trzecia usta. Trzy mądre małpy. Małpki. Znak pochodzący z Japonii. Milczą, a mówią: „Nie widzę nic złego, nie słyszę nic złego, nie mówię nic złego”. Jakby po cichu przyzwalały na zło, jakby o niczym nie wiedziały. Takie mądre, takie niewinne... Dlaczego więc wywołały tyle zamieszania? „Chcę, żebyś je dla mnie ukradł”. Tak zaczyna się rozmowa Charliego Howarda z pewnym tajemniczym Amerykaninem. Klient posiada jedną gipsową małpkę, ale potrzebuje wszystkich trzech... Już sama prośba obrabowania kogoś z bezwartościowych figurek wydaje się być podejrzana. Jednak Charlie ‒ rabuś i pisarz kryminałów ‒ podejmuje się zadania... głównie z chęci zysku. Jest dobrym złodziejem, samoukiem w swoim fachu. Oficjalne żyje z pisania kryminałów. Sam dobrze wie, na czym polega bandyckie życie, dlatego jego książki opisują historie tak... wiarygodne. Niestety nie potrafi szybko łączyć ze sobą faktów, co utrudnia mu nie tylko pisarską pracę. Jednak z łatwością udaje się mu włamać do dwóch prywatnych mieszkań. Problemy nadchodzą szybciej, niż mogłoby się zdawać, ale prawdziwe i dużo większe kłopoty nie zaczynają się w czasie kradzieży, tylko wraz z nagłą śmiercią Amerykanina. Jaką zleceniodawca miał prz-
s. 64
eszłość? Dlaczego figurki małpek były warte ogromnego ryzyka? Kim była ponura barmanka lubiąca legalne w Holandii narkotyki? I jaki miała związek ze sprawą? Jakie jest powiązanie małpek z zuchwałym włamaniem do sejfu jednej z największych holenderskich firm jubilerskich, włamaniem, o którym już (prawie) wszyscy zdążyli zapomnieć? Wątki plączą się ze sobą i komplikują. Akcja trzyma czytelnika w napięciu do samego końca i niesamowicie zaskakuje. Każdy z bohaterów jest szary, ma zagadkową przeszłość, którą trudno odgadnąć, ponieważ maski bardzo przywarły do twarzy. Akcja powieści rozgrywa się w Amsterdamie. Miasto zostało opisane, tak jak wygląda, tak jak mógł je zapamiętać każdy turysta (lub nawet turysta-złodziej): bary otwarte do późna, malownicze kamieniczki, kawiarenki przy Domu Anny Frank, szemrane dzielnice i słynne rowery, których jest więcej niż samochodów: „W Amsterdamie kradną rowery. Między innymi dlatego wszystkie są takie stare – nikt nie chce inwestować w coś, co w każdej chwili może zostać ukradzione. Najśmieszniejsze w tym jest to, ilu miejscowych nie ma nic przeciwko temu, by skradziony im rower zastępować skradzionym komu innemu. Kupują je od złodziei operujących na placu Dam, wiec interes kręci się w najlepsze. (...) Złodziei
rowerów jest tu niemało. (...) Ja [kradnąc rower] wolę korzystać z wytrycha. Zresztą jeśli kłódka nie jest jakaś specjalna, zabiera mi to prawie tak mało czasu, jak użycie nożyc, a wytrych przecież łatwiej mieści się w kieszeni. W dodatku nie niszczę właścicielowi kłódki, wartej pewnie więcej niż sam rower”. [1] W historii Charliego można znaleźć wiele podobnych perełek dotyczących holenderskiej mentalności opisanych w zabawny i lekko ironiczny sposób. Również wtrącenia i opisy „zawodu” złodzieja przedstawione są w awanturniczym tonie. Nie jest trudno uśmiechnąć się do kartek powieści i kibicować dobremu-złemu złodziejowi. I pomimo, że to złodziej jest głównym bohaterem całej powieści, to zło nazwane jest złem i nie udaje dobra. „Dobrego złodzieja przewodnik po Amsterdamie” to pierwsza z całej serii powieść kryminalna młodego (ale już nagrodzonego!) brytyjskiego twórcy Chrisa Ewana. Każdemu, komu przypadły do gustu przygody Charliego w Amsterdamie, mogę polecić jego „przewodniki” po Paryżu, Las Vegas, Wenecji i Berlinie. Ze wstydem się przyznam, że po cichu liczę na to, by kiedyś Charlie zechciał coś ukraść z Warszawy… [1] Ch. Ewan, Dobrego złodzieja przewodnik po Amsterdamie, tłum. J. Rybicki, Warszawa 2007, s. 21..
RECENZJE
Dotrzymana
obietnica?
Tomasz Markiewka
Film Obietnica zaczyna się emocjonalnie, ale nie ambicjonalnie. Dopiero wraz z upływem czas Anna Kazejak, która stworzyła obraz Skrzydlate świnie oferuje nam coś niecoś do przemyślenia, ale na tym coś właściwie się kończy. Film ma właściwie tylko parę środków oparcia. Miały one sprawić, że obraz przyciąga i sprawia, że zmusza do myślenia, ale cała reszta nie jest szczególnie wyrazista. Można powiedzieć, że jest co najwyżej średnia.
Pierwszy środkiem oparcia jest główna bohaterka, czyli Lila (Eliza Rycembel). Jest to chyba jedyna naprawdę wyrazista postać w całym filmie. Reszta jest nijaka i wpisująca się swoim poziomem w to, jak w innych podobnych obrazach (Sala samobójców czy Galerianki) pokazane jest to co się dzieje w polskich liceach, czyli poniżej poziomu. Lila jest ukazana jako z pozoru grzeczniutka dziewczyna z dobrego domu, która tak naprawdę jest pełna wyrachowania i nie zawaha się przed niczym, by otrzymać dokładnie to czego chce. Bawi się uczuciami i ostatecznie wykorzystuje Janka (Mateusz Więcławek), który jest jak w imadle. Z jednej strony czuje presje ze strony ukochanej, a z drugiej naciska go inna kobieta, czyli jego matka (Jowita Budnik), która ma wpływ także na swojego męża (Bartłomiej Topa). Lila w umiejętny sposób wykorzystuje także troskę swoich rodziców i partnera matki – Daniela (Dawid Ogrodnik), którzy w jej oczach są słabi. To ona jest tą mocną i dominującą, która sprawia, że Janek się dla niej poświęca. Wystarczy jedno jej słowo, aby ten posunął się do ostatecznych kroków.. W swoim mniemaniu uważa się za osobę całkowicie pokrzywdzona i domaga się brutalnej sprawiedliwości. Można nawet skłonić się do stwierdzenia, że przez swoje machinacje czuje się jak pewnego rodzaju bogini, której inni mają się
kłaniać. Dość ciekawym rozwiązaniem jest sposób jak cały film jest zbudowany wokół wydarzającej się tragedii i spełnienia obietnicy do której ona doprowadziła. Powoli dowiadujemy się wszystkich szczegółów, a Anna Kazejak misternie odkrywa przed nami wszystkie karty całej historii. Pozytywne przebłyski na formie się zaczynają i właściwie na niej się kończą, bo treściowo Obietnica za wiele nie wnosi, ale sam sposób budowania nastroju zasługuje na uznanie. W interesujący sposób też jest pokazane to co jest problemem standardowym na zachodzie Europy, a w Polsce powoli zatacza coraz szersze kręgi. Jest to kwestia rozbitej rodziny i tego jak wpływa to na wychowanie dziecka. Lila niby ma kochających rodziców, ale nie mieszka z obojgiem z nich, a tylko z matką Sylwią (Magdalena Popławska) i jej partnerem. Ojciec Konrad (Andrzej Chyra) natomiast pracuje w Kopenhadze i tam też ma kolejne dziecko ze swoją duńską partnerką. W dosyć dobry sposób zostało pokazane jak cała ta sytuacja negatywnie wpływa na to co robi Lila. Obietnica może się podobać komuś kto lubi tego typu kreacje. Jest przewidywalny, ale ma to też swoje dobre strony. Mamy okazję się zatrzymać i zastanowić nad tym czy ja nie tkwię w podobnej pułapce jak Janek. Można też załamać ręce nad tragedią,
która wydarza się w centrum filmu i zwrócić uwagę czy obok mnie nie ma osób takich jak główna bohaterka. Jak dla mnie jednak nic bardziej wartościowego za sobą nie niesie. Film miał być następcą innego podobnego typu obrazu Sali samobójców. Mnie jedno i drugie nie powaliło na kolana, więc możliwe, że obietnica została dotrzymana..
s. 65
REFLEKSJE
Osiem sposobów
na wiosenne porządki
Michał Musiał
Nareszcie wiosna! Słońce z dnia na dzień coraz dłużej uśmiecha się znad horyzontu, dając ci coraz więcej czasu na sprzątanie. Wypadałoby rozpocząć wiosenne porządki, aby latem cieszyć się błogim lenistwem i czystością w domu. Stare, zużyte już rzeczy, które lata swojej świetności dawno mają za sobą, zalegają w szufladach, a meble pokrywa centymetrowa warstwa kurzu? Podłoga, pełna okruchów, woła miotłę na pomoc? A dywan? Aż lepi się od brudu! Chodząc po nim, masz wrażenie, że stopy z trudem odlepiają się od podłoża. Czas to zmienić! Oto kilka SPRAWDZONYCH i naprawdę skutecznych sposobów na pozbycie się wszelkiego rodzaju bałaganu.
DLA ARTYSTÓW
Po co w ogóle sprzątać? Przecież to artystyczny nieład. Porządek zawsze sprawia, że nie wiesz, gdzie szukać swoich rzeczy. Teraz wszystko jest na swoim miejscu, starannie przez Ciebie wybranym i przemyślanym. Choćby na środku pokoju leżała sterta ubrań dumnie piętrząca się pod sam sufit, nie powinieneś jej ruszać. Zaburzysz ład i wszystko straci swój urok, a poza tym wena może odlecieć niczym… wiatr o poranku, niosący fiołkową woń wiosennych kwiatów.
DLA STUDENTÓW
„Pod dywan” – mówi wam to coś? Otóż jest to chyba jeden z najstarszych i najczęściej praktykowanych sposobów. Szczególnie zapamiętany przez naszych rodziców, gdy przychodził czas na trzepanie dywanu. Wynoszą go z pokoju swojej pociechy, a tu nagle… okruchy z makowca babci, jeszcze z zeszłorocznych świąt! Ba! Żeby tylko! Jeśli zatem jeszcze nie posiadacie pięknego, wielkiego i włochatego dywanu, jak najszybciej sobie taki sprawcie! Tym bardziej, że ten sposób nie jest zbyt wymagający, po prostu zamiećcie wszystko pod niego, a podłoga w mgnieniu oka zalśni.
DLA MIŁOŚNIKÓW BIERNEGO ODPOCZYNKU Czas rozglądnąć się za nowym
s. 66
mieszkaniem i sprzętami. Całe to sprzątanie doprowadziłoby was do migreny. To taka przyziemna sprawa. Tylko jedna rada – tym razem pamiętajcie, żeby wynająć kogoś, kto uprzątnie wszystko za was, wszak przeprowadzka to baaardzo męczące zajęcie, a praktykowanie jej zbyt często wykańcza.
DLA DZIECI (7+)
Zastanawialiście się kiedyś, co to za przedziwne chroboty dochodzą spod łózka? Tak, te odgłosy to sprawka „Bałaganków”. To dość sympatyczne małe stworki, niestety łatwo je zdenerwować. Samemu lepiej się im nie narażać, gdyż pewnego dnia wasz ulubiony miś może po prostu zniknąć. Zdecydowanie sprzątanie zostawcie rodzicom. Bałaganki boją się dorosłych.
DLA FILOZOFÓW
Do sprawy musicie podejść z odpowiednim dystansem i mądrością. Butelka whisky lub brandy powinna wystarczyć. Dobre przygotowanie to podstawa do rozpoczęcia przemyśleń i ustalenia taktyki działania. Wszakże sztuką jest zrobić, a zbytnio się nie narobić. „Filozofia przystosowana do chwili staje się chwilozofią” Tadeusz Kotarbiński
DLA ILUZJONISTÓW
Wystarczy jedno lub dwa machnię-
cia czarodziejską różdżką, a wszystko zostanie odmienione! Nawet najdrobniejsza rzecz wróci na swoje miejsce. Tylko niech nie pomylą wam się zaklęcia. Zaklęcie sprzątające jest bardzo podobne do tego teleportującego teściową; to raczej efekt niepożądany. Chociaż… jeden i drugi czar sprawiłby, że zapanuje porządek. Wybór należy do was, mimo wszystko warto wybrać metodę mniej „inwazyjną”.
DLA INFORMATYKÓW
Rozwiązanie jest bardzo proste. Potrzebny jest nam komputer oraz troszeczkę wyobraźni. Chwytamy myszkę w dłoń i do dzieła! Lewym przyciskiem myszy zaznaczamy obszar pokoju wymagający posprzątania. Gdy już go zaznaczymy, klikamy na niego prawym przyciskiem myszy, a następnie polecenie „usuń”. Opróżniamy kosz i gotowe! Tak czysto jeszcze nigdy nie było! Prawda?
DLA PEDANTÓW
Sprawa jest poważna. Jeśli sprzątacie codziennie, a na waszych meblach wciąż jawi się kurz, to wiedzcie, że coś się dzieje. Jeżeli podłoga klei się od rozlanej herbaty, mimo iż dopiero ją ścieraliście, to wiedzcie, że już jest źle. Potrzebujecie pomocy egzorcysty, domowe sposoby pani Jadzi spod czwórki już nic tu nie pomogą.
e n t s o p o k l e i w e j c k e l o k e R dla
w ó c r o i b ę i s d e z r p
Prowadzenie o. dr Marek Kotyński CSsR
Człowiek został stworzony na obraz Boga, dlatego odnajduje sens swojego istnienia, gdy staje się podobny do swojego Ojca w Niebie. Ludzie realizują swe życiowe powołanie i potwierdzają swoją jedność z Bogiem, gdy stają się twórczy, gdy przemieniają ten świat. W czasach, gdy człowiek gubi sens istnienia na ziemi i cierpi z powodu utraty własnej tożsamości, chcemy zatrzymać się w rekolekcyjnej refleksji nad powołaniem człowieka do twórczości oraz przeżyć głęboką więź z Bogiem, słuchając Jego słowa i trwając wspólnie na modlitwie.
Ks. Krzysztof chce Cię zabrać na pustynię. Studiując Pismo Święte, kilka lat spędził w Ziemi Świętej, dotykając miejsc życia i działalności Jezusa Chrystusa. Podczas tych rekolekcji pomoże nam przeżyć doświadczenie pustyni: – 40 lat: tyle trwała wędrówka Izraelitów do Ziemi Obiecanej – 40 dni: tyle trwa Wielki Post – 40 godzin: tyle trwają rekolekcje.
Prowadzenie ks. Krzysztof Napora SCJ
Prowadzenie ks. dr Dariusz Wojtecki
Zło fascynuje, wzbudza zainteresowanie, pociąga i uwodzi znacznie silniej niż dobro. Tragiczne wieści, złośliwe insynuacje, plotki, nawet jeśli są fałszywe, wzbudzają sensacje. Zła nie możemy uniknąć. Jest rzeczywistością. Działa także na płaszczyźnie społecznej. Przenika politykę, gospodarkę i handel, nasyca kulturę popularną i rozrywkę. Siedem wad głównych to wciąż aktualne centrum, gdy chodzi o ukazanie klasycznych błędów i grzechów człowieka. Jego zadaniem jest rozpoznać tę rzeczywistość i zmierzyć się z nią w duchu wiary i miłości.
www.DuszpasterstwoTalent.pl
s. 67
J E S T E M, W I Ę C M Y Ś L Ę
Dlaczego nie
lubię demokracji? Niedawne wydarzenia na Majdanie – a raczej sposób ich relacjonowania i komentowania w mediach, a także w kręgach prywatnych – po raz kolejny pozwoliły mi zaobserwować ciekawy sposób posługiwania się słowem
Kamil Majcherek
„demokracja”, a także przymiotnikiem „demokratyczny”. Dla większości komentatorów stwierdzenie, że „na Majdanie zwyciężyła demokracja”, ma wydźwięk jednoznacznie rozumiany jako pozytywny. Ustrój demokratyczny, to coś w oczywisty sposób dobrego, do czego należy dążyć, co należy popierać. Natomiast to, co niedemokratyczne czy sprzeciwiające się demokracji – jest ewidentnie złe. Ale dlaczego tak właśnie ma być?
Większość osób – w tym przez długi czas ja – przyjmuje takie stwierdzenie, powtarzane po wielokroć, w sposób całkowicie bezkrytyczny. Czy jest ktoś, kogo nie karmiono, przynajmniej w czasach szkolnych, poglądem, że „demokracja może i nie jest ustrojem idealnym, ale mimo wszystko jest najlepszym ustrojem, jaki się udało ludziom wymyślić”? Ta teza wcale jednak nie jest oczywista sama przez się – potrzebne byłoby jej uzasadnienie. Już od pewnego czasu skłaniam się do znacznie bardziej sceptycznego spojrzenia na demokrację. W tym miejscu chcę się podzielić kilkoma argumentami na rzecz mojego niechętnego stosunku do niej. Dobry obywatel i inteligentny człowiek to osoba świadoma, a osoba świadoma posiada krytyczne (co niekoniecznie oznacza krytykanckie!) spojrzenie na otaczającą ją rzeczywistość, w tym także państwo i ustrój, w którym przyszło jej żyć. Dlaczego więc nie lubię demokracji? Po pierwsze: z powodu jej totalitarnych zapędów. Demokracja w sposób ekspansywny dąży do zagarnięcia całej sfery politycznej. Każda forma ustrojowa niebędąca demokracją ma być zdeprecjonowana, a następnie zdelegalizowana – nie tylko z powodu niebycia demokracją. Ma być więc ona postrzegana jako jedyny słuszny, prawowity, ustanawiający system wartości dla samej siebie i dla
s. 68
“Błąd demokracji pole-
ga na absolutyzowaniu prawa ludu jako całości, również przyrównując ów lud do Boga, dając mu nieograniczone prawo do samostanowienia.obecnymi poglądami Magisterium. wszelkich innych instytucji, które mają być oceniane właśnie według standardu „demokratyczności”. Przy czym wyłączający ze swych ram każdego ośmielającego się ów system krytykować, jako wroga państwa i ludzkości w ogóle. Demokracja przestaje więc być – jak to było od czasów starożytnej Grecji – jedynie jedną z możliwych form ustrojowych, organizujących relacje międzyludzkie, a staje się nie tylko jedynym dopuszczalnym ustrojem, ale wręcz pierwszą zasadą, pewnym „małym Absolutem”, do którego, jako do ideału, należy wszelkie instytucje odnosić przy ich ocenianiu. Po drugie: z powodu oparcia jej na wielce wątpliwych przesłankach filozoficznych. Przesłanki te są przede wszystkim dwie. Pierwsza wypływa jeszcze z czasów starożytnej
Grecji – a jest to przekonanie, że w demokracji wiedza i mądrość obywateli nie uśredniają się, lecz sumują ze sobą, tworząc pewnego „zbiorowego człowieka”, będącego pełnią mądrości poszczególnych obywateli. Dlaczego i jak miałoby się to dziać – tego zwolennicy demokracji nie byli w stanie nigdy uzasadnić. Jak mądrość jednostek miałaby się sumować, jeżeli są one właśnie jednostkami, a nie jednym bytem? Druga przesłanka płynie od oświeceniowego francuskiego filozofa Jeana-Jacques’a Rousseau: to założenie o istnieniu „woli powszechnej”. Jest ona dążeniem do tego, co najlepsze dla ogółu obywateli i wyraża się w demokracji i poprzez jej instytucje. Jest to przedziwna koncepcja pewnego świeckiego Absolutu, który miałby się posługiwać poszczególnymi jednostkami – nawet jeśli nie zdają sobie one z tego sprawy – na drodze ku nieuchronnemu rozwojowi danej społeczności. Owa mityczna „wola powszechna” miałaby działać właśnie w demokracji, czyniąc ją tym samym najlepszą formą ustrojową, nieodwracalnie nakierowaną na dobro obywateli. Obywateli, którzy nie chcieliby się jej podporządkować, należy, dla ich dobra, do tego przymusić – wszak zmierza ona nieuchronnie ku poprawie stanu całego społeczeństwa! Po trzecie: z powodu jej bałwochwalczego charakteru. Demokracja uzurpuje sobie miejsce Boga
J E S T E M, W I Ę C M Y Ś L Ę i boskich prerogatyw. U swych nowożytnych korzeni, w czasach rewolucji francuskiej i oświecenia, jest radykalnie antychrześcijańska, chcąc przynależnej wcześniej Bogu – którego usuwa z przestrzeni publicznej – czci samej siebie i dogmatycznej laickości, zastępując dawne rytuały religijne nowymi rytuałami świeckiej religii obywatelskiej. Mitologizowane są sztandarowe jej postulaty, takie jak – obok laickości – tolerancja czy prawa człowieka, występujące w formie świeckich dogmatów. Wszystkich kwestionujących ów porządek wartości piętnuje się jako rodzaj heretyków, których należy – jako niedorastających do demokratycznych standardów – wyłączyć z przestrzeni życia publicznego, bądź „nawrócić” na ortodoksyjny demokratyzm. Kult demokracji w pewnych kręgach nieco mniej laickich wyraża się również w przekonaniu o preferencji samego Boga na rzecz właśnie tego ustroju – a akt demokratycznego wyboru urasta tu szczególnie mocno do rangi aktu religijnego, mającego być wręcz realizacją Bożych nakazów. Czy nie gorzko brzmi tu kąśliwa uwaga argentyńskiego pisarza I. B. Anzoáteguiego, że „pierwsze demokratyczne głosowanie ery chrześcijańskiej zostało wygrane przez Barabasza”? Po czwarte: z powodu absolutyzowania jej władzy. Analogicznie do wcześniejszego absolutyzmu czasów monarchii, wyrażającego się w wypaczonej doktrynie boskiego prawa królów, wynoszącego ich do rangi quasi-Absolutu, błąd demokracji polega na absolutyzowaniu prawa ludu jako całości, również przyrównując ów lud do Boga, dając mu nieograniczone prawo do samostanowienia. Odniesienie do Boga i odpowiedzialność władzy i ogółu obywateli wobec Niego zostają zmarginalizowane; poziom odpowiedzialności zostaje zawężony ściśle do relacji człowiek–człowiek, z usunięciem relacji człowiek–Bóg. Stwarza to wrażenie wyłączenia sfery polityki z obszaru chrześcijańskiej etyki, która miałaby wtedy obejmować co najwyżej relacje pojedynczych osób z Bogiem. To z kolei jest prostym krokiem w stronę moralnego relatywizmu bądź zasad etycznych sprzecznych z
prawem Bożym i naturalnym. Po piąte: z powodu jej nienawiści do wybitności, arystokracji, ciążenia ku przeciętności. Główny powód tej wrogości jest dość oczywisty: arystokrata nie jest przedmiotem głosowania. Warstwa przywódcza, mająca służyć narodowi z racji swojego urodzenia i wychowania, zostaje zastąpiona przez warstwę potrafiących umiejętnie się sprzedać demagogów. Po szóste: z powodu fałszu jej ideałów. Czy się tego chce, czy nie, współczesna demokracja wyrasta z ideałów rewolucji francuskiej: wolności, równości i braterstwa. Tkwią one jednak w nieusuwalnej sprzeczności. Rewolucyjna „wolność” jest najzwyklejszą anarchią i samowolą. „Równość” wykracza nieustannie przeciw wolności, sprowadzając jednostki wyróżniające się w stronę przeciętności – wbrew ich woli; równość ta usuwa zdrową społeczną hierarchię zasług, więzi, nagród i autorytetów. „Braterstwo” natomiast, będąc oparte na podstawie czysto horyzontalnej, bez wymiaru wertykalnego – odniesienia do Ojca i jego autorytetu, traci całkowicie sens, będąc kolejnym czynnikiem prowadzącym do moralno-społecznej anarchii oraz dekonstrukcji zasad i porządku. Po siódme: z powodu jej konformizmu, stojącego w jaskrawej sprzeczności z głoszonymi przez nią doniosłymi ideałami. Decyzje w ustroju demokratycznym podejmowane są nie dlatego, że podejmujący je uznają za prawdziwe i dobre, lecz w odniesieniu do społecznych nastrojów wyrażanych przez słupki sondażowego poparcia; kierunek podejmowanych decyzji jest więc wyznaczany przez nieskończone pasmo kompromisów i światopoglądowej elastyczności, dostosowywanej do pragnień większości. Wszystko to prowadzi do ciążenia większości graczy na arenie politycznej w stronę niejednoznacznej strefy centrum, a więc do zastąpienia ideału debaty publicznej, wyrażającej się w ścieraniu się przeciwstawnych opinii, do homogenicznej papki. Po dokładnej analizie takiej dyskusji okazuje się, że rzekomo różniące się od siebie partie mówią tak naprawdę jednym głosem – naturalnie takim, który ma
nie urazić mitycznej większości. Po ósme: z powodu jej światopoglądowego anarchizmu zmierzającego do upadku. Istotą demokracji jest traktowanie jako równoprawnych przeróżnych opinii: zarówno tych prawdziwych, jak i tych absurdalnych; samo dopuszczenie do publicznej debaty głosów niezgodnych choćby z zasadami prawa naturalnego jest pierwszym krokiem na drodze do uznania ich za całkowicie normalne, do czego dąży się przez oswajanie z nimi społeczeństwa – a dziać się to może właśnie dzięki ideałom światopoglądowego pluralizmu, promowanym w demokracji. Po dziewiąte: z powodu tego, że prowadzi ona do moralnego i światopoglądowego relatywizmu. Demokracja jest dzieckiem sformułowanej w starożytności przez Protagorasa zasady: „człowiek jest miarą wszechrzeczy”. Skoro głos każdego człowieka liczy się tak samo, to nikt nie ma mocy ani prawa, by zakwestionować sposób, w jaki postrzega on świat. Jeżeli zaś nie ma nikogo, kto mógłby rozstrzygać, które spośród mniemań jest prawdziwe, to nie widać już dłużej powodu, dla którego nie należałoby zaniechać poszukiwań prawdy jako skazanych na niepowodzenie. To właśnie pokazuje już jeden z najwcześniejszych, a jednocześnie najwybitniejszych krytyków demokracji: Platon. Mówi o „człowieku demokratycznym”, że na upomnienia, iż „jedne przyjemności rodzą się na tle pożądań pięknych i dobrych, a drugie na tle złych, i jednym należy się oddawać i szanować je, a drugie poskramiać trzeba i ujarzmiać (…) zawsze (...) trzęsie głową, że nie, i powiada, że wszystkie są podobne i wszystkie trzeba szanować zarówno. (…) Tak sobie żyje z dnia na dzień, folgując w ten sposób każdemu pożądaniu, jakie się nadarzy”.
s. 69
Aneks: grafika z okładki: http://pl.freepik.com/ grafika z artykułów: http://pl.freepik.com/, http://www.flickr.com/ zdjęcia z recenzji: materiały promocyjne dystrybutora zdjęcia do artykułów historycznych: Instytut Pamięci Narodowej
s. 70