nr 16 (42) / 2015
3 - 16 sierpnia
ISSN 2391-8535
Działalność misyjna 1
SPIS TREŚCI
OKIEM REDAKCJI
TEMAT NUMERU
KOŚCIÓŁ
Wydarzenia i Opinie
Działalność misyjna
10 Pięć kółek znów w Pekinie
22 Raport z (bez) bożnego miasta
Z życia Kościoła
Beata Krzywda
Małgorzata Różycka
Rafał Growiec
12 Tu zachodzi zmiana
26 Gotowi na wszystko
Mateusz Ponikwia
Mateusz Ponikwia
30 Chrystianizacja czy europeizacja?
Felieton 16 Oni tam mają naprawdę cudowne krany! Marcin Kożuszek
Rafał Growiec
Rozmowa numeru
36 Misje na cały rok Kajetan Garbela
Myśli Niekontrolowane 18 Lepsze czasy
Maciej Puczkowski
2
44 Problemy z komunią
48 U Babci wszystkich babć Paulina Żmuda
Co jeśli nie islam? 50 Opcja narodowa Rafał Growiec
KULTURA
RECENZJE
COŚ WIĘCEJ
Kultura
Nowości
Spacerownik
60 Kultura zaklęta w słowie
64 Pac Man w Nowym Jorku
Beata Krzywda
Łukasz Łój
76 Śladami świętych krakowskich: szlak śladem kobiet Beata Krzywda
Książki 66 Chachary, czyli sceny sądowe w Stalinogrodzie Rafał Growiec
70 Elementarz duchowy
Refleksje 80 Nie kąpać się tydzień i przeżyć - wakacje marzeń Łukasz Łój
Emilia Ciuła
Muzyka 72 Nieskończoność Tiersena Michał Wilk
3
Radość Życia już się kręci! Ruszyli! W rekordowej liczbie 37 uczestników w poniedziałek 3 sierpnia wystartowała wyprawa NINIWA Team na Wyspy Brytyjskie. Niektórzy z humorem komentują ich przyszłe zmagania – ponoć letnia pogoda na wyspach różni się od zimowej tym, że deszcz jest cieplejszy! Perspektywa deszczu nie napawa optymizmem, choć przyjmując sytuację zgodnie z pozytywnym przekazem hasła „Radość Życia” - może będzie to przynajmniej okazja do umycia się. W rzeczywistości tak licznej grupie może być bardzo trudno znaleźć nocleg, a zwłaszcza taki z dobrymi warunkami sanitarnymi. Ojciec Tomasz Maniura – organizator i kierownik wyprawy – nie zraża się tym specjalnie i odpowiada z uśmiechem – będzie Radość Życia! - To jest też istotą wyprawy, nauczyć się przyjmować najdrobniejsze rzeczy, cieszyć się z życia, z darów opatrzności. Życzliwy gest, uśmiech mijanej osoby, wyciągnięta ręka, podarowana butelka wody… Te drobne iskierki szczęścia z pewnością będą wyłapywane przez uczestników jak hausty powietrza w długiej i trudnej podróży. Wyzwanie uczestnicy wyprawy ofiarują w intencji rządzących państwami, by kierowali się w swoich decyzjach szacunkiem do życia ludzkiego. Podkreśla to logo tegorocznego rajdu. Rowerzystów czeka ok. 5000 kilometrowych zmagań i 10 krajów do przemierzenia. Trasa po krajach kontynentu będzie jednak relatywnie krótka i potrwa tylko ok. 10 dni, a pozostałe 32 dni jazdy to już „przejażdżka” po Wyspach Brytyjskich, z drobną tylko pomocą promów. W tym roku grupa nie narzuca sobie większego niż 150 km dziennie rygoru jazdy. Wszystko po to, by znaleźć po drodze spontanicznie czas na spotkania z naszymi rodakami. Polaków na wyspach jest ok. 3 mln, jest więc spora szansa na życzliwe spotkania! Pożegnanie rowerzystów rozpoczęło się już w niedzielę 2 sierpnia skocznymi dźwiękami koncertu „40 i 30 na 70” i mini quizem „100 pytań do uczestników”. Nazajutrz o 5.00 rano uczestnicy i goście zgromadzili się na Mszy w Kokotku, której przewodniczył ks. bp Jan Wieczorek. Podkreślał on wartość pokarmu wiecznego także w codziennych trudach wyprawy. Życzył też pielgrzymom, by byli wzorem i przykładem dla spotkanych osób. Po Eucharystii organizatorzy zaprosili wszystkich gości na śniadanie, a chwilę potem zabrzmiał gwizdek lidera grupy oznaczający sygnał wyjazdu. Od teraz śledzić można codzienne relacje z wyprawy na www.niniwateam.pl.
4
5
REDAKTOR NACZELNA: Anna Zawalska
REDAKTORZY:
STOPKA REDAKCYJNA
Aleksandra Brzezicka
Dominik Cwikła
Emilia Ciuła
Kajetan Garbela
Rafał Growiec
Beata Krzywda
Mateusz Nowak
Mateusz Ponikwia
Maciej Puczkowski
Krzysztof Reszka
Małgorzata Różycka
Wojciech Urban
Piotr Zemełka
6
DZIAŁ PROMOCJI: Kajetan Garbela
Beata Krzywda
DZIAŁ KOREKTY: Andrea Marx
Alicja Rup
WSPÓŁPRACOWNICY: Anna Bonio Jarosław Janusz Anna Kasprzyk Łukasz Lubański Łukasz Łój
Tomasz Markiewka Marek Nawrot Szymon Steckiewicz Michał Wilka
KONTAKT: • • • •
strona internetowa: www.mozecoswiecej.pl e-mail: mozecoswiecej@gmail.com współpraca i teksty: wspolpraca.mcw@gmail.com promocja i reklama: promocja@mozecoswiecej.pl
WYDAWCA: Anna Zawalska Lipowa 572 32-324 Lipowa woj. śląskie 7
OKIEM REDAKCJI 8
TEMAT NUMERU
KOŚCIÓŁ
KĄCIK KULTURALNY
RECENZJE
COŚ WIĘCEJ
9
WYDARZENIA I OPINIE
Pięć kółek znów w Pekinie
10
OW
to za nami historyczna decyzja działaczy MKOl. iemy już, że zimowe Igrzyska Olimpijskie trafią w 2022 roku do Pekinu. Tym sposobem jest to pierwsze miasto, któremu przyznano organizację obydwu typów IO.
Beata Krzywda
P
oczątkowo chętnych do organizacji tej prestiżowej imprezy było więcej. Wśród sześciu miast, poza Pekinem i Ałmatami, do rywalizacji stanęły: Sztokholm, Oslo, Lwów, a także Kraków. Ostatnia z wymienionych kandydatur, jak pamiętamy, wzbudziła ogromne niezadowolenie wśród mieszkańców stolicy małopolski. W referendum zagłosowali oni w ok. 65% przeciwko organizacji imprezy, przy 35% frekwencji. Ta decyzja była dla miasta wiążąca i Kraków musiał wycofać się ze swojej kandydatury. Szwedzi również wycofali się z pomysłu organizacji zimowych IO, ponieważ uznali, podobnie z resztą jak Polacy, że koszty związane z inwestycjami przerosną korzyści, które niesie za sobą organizacja tego typu zawodów. Tak
“
Jednego możemy być pewni: wszystko zostanie zorganizowane z największym możliwym rozmachem. W końcu wszystko, co organizuje się w Chinach musi być najlepsze, najbardziej widowiskowe i z największym przepychem.
samo uznali Norwegowie, którzy mieli największą szansę na wybór ich miasta przez MKOl. Co oczywiste, z rywalizacji wykruszył się też Lwów. W wyścigu pozostały więc tylko dwa (w dodatku azjatyckie) miasta. Takiej sytuacji w historii też jeszcze nie było. Wybór został ograniczony do decyzji:
Azja, czy Azja, komunizm, czy komunizm... Co się stało z piękną tradycją europejską wywodzącą się ze Starożytnej Grecji? Bo nie tylko o 2022 rok mi tutaj chodzi. Zauważmy, że w 2014 roku wraz z igrzyskami pojechaliśmy do Rosji, której chyba jednak bliżej do Azji niż Europy. Kolejna impreza odbędzie się w Piongczang, a kolejna w Pekinie, w międzyczasie mamy jeszcze letnie IO w Tokio w 2020 roku. Jeszcze wcześniej ZIO odbyły się w Vancouver, a przyszłoroczne letnie IO zagoszczą w Rio de Janeiro. Bez względu na to, czy w tym wyścigu zwyciężyłyby Ałmaty, czy Pekin, i tak znajdziemy się w głęboko komunistycznym świecie. Obawiam się tylko, że będzie to pretekst do organizowania przemarszów grup w obronie praw człowieka,
źródło: PAP
a wartość sportową całkowicie przykryją sprawy polityczne i międzynarodowe. I znowu więcej uwagi poświęci się kontrowersjom, że jedna dziewczynka śpiewa, a druga stoi na scenie, niż zdobytym medalom. Zupełnie inną kwestią są roszczenia MKOl skierowane do miasta-organizatora. Norweska gazeta brukowa „Verdens Gang” dotarła do dokumentu, choć należałoby raczej powiedzieć – opasłej księgi, w której te wszystkie
żądania zostały spisane. I chodzi tu głównie o luksusowe limuzyny, hotele, osobne wejścia przez bramki lotniskowe... Trudno więc będzie jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie: do kogo te igrzyska są kierowane? Do sportowców i kibiców, czy działaczy i „znajomych królika”? Bo mam wrażenie, że raczej chodzi o tych drugich. Jednego możemy być pewni: wszystko zostanie zorganizowane z największym możliwym rozma-
chem. W końcu wszystko, co organizuje się w Chinach musi być najlepsze, najbardziej widowiskowe i z największym przepychem. Pozostaje z niecierpliwością oczekiwać na ceremonię otwarcia, bo będzie to niezwykły spektakl.
11
WYDARZENIA I OPINIE
Tu zachodzi zmiana
12
23
lipca 2015 roku Sejm opowiedział się za przyjęciem poselskiego projektu ustawy o uzgodnieniu płci. Obecnie tekst tego aktu prawnego znajduje się w Senacie, gdzie poddany został pod dyskusję.
Mateusz Ponikwia
P
rojekt ustawy o uzgodnieniu płci został sporządzony przez poseł Annę Grodzką. Przez ostatnie dwa lata był przedmiotem zainteresowania Sejmu. 9 lipca 2015 roku Komisja Sprawiedliwości i Praw Człowieka oraz Komisja Zdrowia zarekomendowały tekst projektu ustawy. W głosowaniu plenarnym wzięło udział 421 osób. Za przyjęciem projektu zagłosowało 252 posłów. Większość zwolenników wprowadzenia ustawy to posłowie Platformy Obywatelskiej, którzy w tym wypadku mogli liczyć na wsparcie Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Ruchu Palikota. Odrzucenia ustawy chciało natomiast 158 parlamentarzystów. W znacznej mierze byli to reprezentanci Prawa i Sprawiedliwości oraz Zjednoczonej Prawicy. Warto jednak
“
Nie wolno bagatelizować problemów osób cierpiących z powodu niezgodności odczuwanej płci z tą biologiczną. W niektórych przypadkach psychiczny brak akceptacji dla płci może prowadzić do depresji oraz myśli samobójczych. Dlatego należy zadbać o zapewnienie chorym jak najwyższego komfortu psychicznego.
zaznaczyć, że spora grupa posłów z Polskiego Stronnictwa Ludowego również zagłosowała przeciwko przyjęciu projektu ustawy. 11 parlamentarzystów
wstrzymało się od głosu. Przyjętą ustawę Marszałek Sejmu przekazał do Senatu, gdzie odbywa się dalsza procedura legislacyjna. Po burzliwych obradach, które miały miejsce w ubiegłym tygodniu, senatorowie z Komisji Praw Człowieka, Petycji i Praworządności postanowili zaczekać z decyzją na temat ustawy do czasu zapoznania się z opinią Krajowej Rady Sądownictwa. Negatywną opinię w sprawie ustawy wystosowała z kolei senacka Komisja Zdrowia. Podczas przeprowadzonej debaty dopytywano o celowość zawartych w ustawie rozwiązań, próbowano ustalić ilu osób dotyczy poruszany problem, a także wskazywano na obawy związane z tą inicjatywą legislacyjną. Celem ustawy jest uproszczenie procedury ubiegania się o urzędową zmianę płci w dokumentacji
osobistej. Ustawa bowiem określa tryb i skutki uzgodnienia płci osób, których tożsamość płciowa różni się od płci wpisanej do akt stanu cywilnego. Dotychczas takie sprawy załatwiane były na drodze postępowania sądowego procesowego. Wnioskodawca składał w sądzie pozew przeciwko swoim rodzicom. Głównym zamierzeniem nowego aktu prawnego jest odformalizowanie tej procedury. Zgodnie z przepisami, postępowanie ma toczyć się w trybie nieprocesowym. Oznacza to, że inicjatywę do wszczęcia postępowania posiada jedynie wnioskodawca, czyli osoba ubiegająca się o uzgodnienia płci. Zwrócono także uwagę na intymny charakter takich spraw, dlatego jawność postępowań jest ograniczona. Wnioski rozpatrywane będą bowiem przy drzwiach zamkniętych. Wnioskodawca będzie mógł
jednak zezwolić organizacji pozarządowej specjalizującej się w ochronie praw człowieka oraz ochronie przed dyskryminacją na przystąpienie do postępowania. Taki zabieg ma stanowić wsparcie w działaniu przed sądem, zwłaszcza dla osób niezamożnych, których nie stać na powierzenie sprawy pełnomocnikowi profesjonalnemu. Ze względu na ekonomię postępowania sądowego i nieznaczną liczbę składanych wniosków w skali kraju, za trafne należy uznać wyznaczenie jednego sądu do rozpatrywania składanych podań. Ustawa stanowi, że wnioskodawca, który chce dokonać procedury uzgodnienia płci, powinien zwrócić się do Sądu Okręgowego w Łodzi. Taka praktyka umożliwi rozpatrywanie wniosków przez przygotowanych i specjalnie do tego typu spraw przeszkolonych sędziów.
Ustawa budzi jednak niemałe kontrowersje. Głównym zarzutem jest nieostrość używanych pojęć oraz nazbyt nieskrępowany mechanizm uzgadniania płci. Do złożenia wniosku wystarczy żeby osoba ubiegająca się miała pełną zdolność do czynności prawnych oraz nie pozostawała w związku małżeńskim. Poza tym należy wykazać, że u wnioskodawcy stwierdzono występowanie tożsamości płciowej odmiennej od płci wpisanej do aktu urodzenia. Dlatego pojawiają się obawy, że zakreślone w ustawie kryteria mogą okazać się w pewnych sytuacjach niewystarczające. Chodzi zwłaszcza o osoby młode, które wprawdzie ukończyły osiemnasty rok życia i uzyskały status pełnoletności w świetle polskiego ustawodawstwa, ale wciąż znajdują się w okresie biologicznego i źródło: www.pixabay.com
13
psychologicznego dojrzewania. Tacy młodzi, których psychika nie została jeszcze w pełni wykształcona, mogą okazać się podatni na pewnego rodzaju sugestie i manipulacje. Potwierdzeniem niezgodności między płcią odczuwaną, a genetyczną mają być dwa orzeczenia niezależnych lekarzy specjalistów w dziedzinie seksuologii lub psychiatrii. Profesor Zbigniew LewStarowicz przekonuje, że każda osoba zanim uzyska zaświadczenie o stwierdzeniu rozbieżności między płcią psychologiczną, a biologiczną musi przejść szereg badań i testów. Zaznacza on, że niezbędne jest przeprowadzenie badań diagnostycznych, wywiadu, badań psychologicznych, zweryfikowanie stanu zdrowia psychicznego i kariotypu, wykonanie
badań hormonalnych, a w przypadku biologicznej kobiety – również badania ginekologicznego. Obawy budzi także kwestia nieuwzględnienia interesu dzieci przy ewentualnej korekcie płci. W ustawie nie przewidziano bowiem żadnej klauzuli, która nakazywałaby sądowi brać pod uwagę dobro dzieci. Z analizy polskiego systemu prawnego wynika, że regulacje takie są powszechnie stosowane w innych aktach prawnych. Dla przykładu, w Kodeksie rodzinnym i opiekuńczym znajduje się przepis zgodnie z którym pomimo zupełnego i trwałego rozkładu pożycia, rozwód nie jest dopuszczalny, jeżeli wskutek niego miałoby ucierpieć dobro małoletnich dzieci. Nie wolno bagatelizować problemów osób cierpiących z powodu niezgod-
ności odczuwanej płci z tą biologiczną. W niektórych przypadkach psychiczny brak akceptacji dla płci może prowadzić do depresji oraz myśli samobójczych. Dlatego należy zadbać o zapewnienie chorym jak najwyższego komfortu psychicznego. Lekarze podkreślają, że czasami nie wystarcza leczenie farmakologiczne i niezbędne jest przeprowadzenie operacji plastycznych przekształcających ciało danej jednostki. Ustawa, która jest procedowana nie zawiera żadnych regulacji dotyczących zabiegów medycznych. Odnosi się ona jedynie do kwestii prawnoadministracyjnych. Niestety, cel tej inicjatywy zdają się wypaczać niejasne pojęcia i nieostre postanowienia, które mogą posłużyć za furtkę do potencjalnych nadużyć. źródło: www.pixabay.com
14
15
Oni tam mają naprawdę cudowne krany! FELIETON
L
16
Marcin Kożuszek
M
iliony rodaków wyjeżdżają, lub dopiero planują swoje eskapady. Bałtyk, Mazury, Tatry lub mniej w tym sezonie popularne Egipt i Tunezja to sprawdzone opcje na udany wypoczynek. Scenariusze wyjazdów to jedna z wielu naszych tradycji narodowych – wielkie zakupy w przeddzień urlopu, nerwy w czasie wieczornego pakowania, potem jeszcze tylko poranna kłótnia rodziców, by droga mogła przebiec jak zawsze w nerwowej ciszy po burzy... A potem pojednawcze gofry i dwa tygodnie szaleństwa w oparach wędzonego dorsza z frytkami. W lipcu zawsze wspominam mojego nieżyjącego już od dawna sąsiada, poczciwego pana Józefa. Był z zawodu hydraulikiem i o swojej profesji mógł opowiadać godzinami. Gdy ktokolwiek z sąsiadów miał
ipiec... Ten miesiąc chyba nikomu nie kojarzy się źle. Miesiąc zwiastujący wakacyjne szaleństwa, tak niecierpliwie wyczekiwane w czerwcu. Miesiąc beztroski i kompletnego zapomnienia o codziennych obowiązkach. Przeciwnie do sierpnia, który ma jakby wpisane w nazwę niepokój powrotu do szkoły i smutek końca lata.
“
Historia pana Józefa nauczyła mnie, że nieważne dokąd się jedzie, wszędzie można spotkać coś, co nas zainteresuje. Pokazała też, że jeśli nawet ludzie śmieją się i wytykają nas palcami, warto pielęgnować swoje hobby tak, jak on spełniał swoją pasję
problem z instalacją wodną, wiadomo było do kogo się zgłosić. Do niedawna sąsiedztwo w moim bloku było bardzo zgrane; wspólnie spędzane wieczory i wzajemne świętowanie imienin było tu chlebem powszednim. Stałym bywalcem sąsiedzkich
posiadówek był i pan Józef. Koledzy uwielbiali słuchać jego opowieści o dalekich krajach, które miał okazje zobaczyć w swoim długim i barwnym życiu. To właśnie on nauczył mnie sztuki podróżowania i wzbudził w młodym chłopcu ciekawość świata, dzięki czemu wyjeżdżałem zawsze i wszędzie, gdy tylko nadarzała się ku temu okazja. Naszą ulubioną anegdotą, która bawiła tak samo (a może i bardziej) za każdym razem, była ta o podróży do Holandii. Trudno było namówić sąsiada do opowiadania po raz setny tej samej historii, ale gorące prośby pani Heli spod szóstki i jeden głębszy chłodnej substancji były w tej kwestii niezawodne. Pan Józef wstawał, szedł po album ze zdjęciami (tak, wycieczka odbyła się pod koniec XX wieku, kiedy jeszcze wywoływało
źródło: www.polska.newsweek.pl
się zdjęcia z urlopu!) i rozpoczynał narrację. Nasz ukochany Józef wykupił sobie i małżonce tygodniową objazdową wycieczkę po Królestwie Niderlandów. Po długiej podróży autokarowej na północ kraju rozpoczęła się część właściwa eskapady. Haga, Amsterdam, Utrecht, Eindhoven; wiatraki, budowle inżynieryjne Planu Delta... Program był ciekawy i dość napięty. Pan Józef dokładnie dokumentował podróż swoim poczciwym Zenitem, który zużył trzy klisze po 36 klatek. Gdy wrócił i opowiadał kolegom o tym, co najciekawszego zobaczył w Holandii, wyciągał album i ze słowami "oni tam mają naprawdę cudowne krany" pokazywał zdjęcia ponad stu kurków
wody, które napotkał na swojej drodze (Holendrzy mają naprawdę zupełnie inne kurki niż my!). Oprócz zdjęć przywiózł z wakacji trzy fotografie swojej żony zrobione przy jakichś pięknych zabytkach oraz jedną fotkę małżeńską zrobioną na którymś z malowniczych amsterdamskich mostków. Historia pana Józefa nauczyła mnie, że nieważne dokąd się jedzie, wszędzie można spotkać coś, co nas zainteresuje. Pokazała też, że jeśli nawet ludzie śmieją się i wytykają nas palcami, warto pielęgnować swoje hobby tak, jak on spełniał swoją pasję hydraulika. Miłego wypoczynku, drodzy czytelnicy. Wbrew pozorom – wypoczynek to trudna sztuka, nie każdy potrafi to robić. "Urlopujcie
się" tak, jak lubicie! P.S. Będąc na wakacjach nie zapomnijcie zainteresować się miejscem, do którego jedziecie, by szepnąć słówko dziecku lub młodszemu rodzeństwu o tym, co ważnego się tam wydarzyło i kto słynny żył lub tworzył w tym miejscu. Kształtujcie w młodych świadomość własnej historii. Inaczej coraz częściej będziemy spotykać przedstawicieli pokolenia, które sami sobie wychowaliśmy. I nie będzie wiadomo czy śmiać się, czy płakać, jak podczas mojej ostatniej wizyty w Gdańsku, gdy para młodych ludzi (Polaków, nie żadnych innostrańcow!) zapytała mnie o drogę na Łesterplejt.
17
M Y Ś L I N I E K O N T R O L O WA N E
Lepsze czasy
18
C,
i którzy mówią, że “za komuny było lepiej” grzeszą w sposób oczywisty i niewielu znajdzie się takich, którzy będą mieli co do tego wątpliwości. Czy jednak ci, którzy każą chwalić zmiany, które się dokonały nie popełniają grzechu bałwochwalstwa?
Maciej Puczkowski
O
przemianach ustrojowych, które dokonały się w Polsce po upadku Związku Radzieckiego piszą przeważnie ci, którzy te przemiany przeżyli. Ci młodsi, urodzeni już za czasów demokratycznych uważani są nierzadko za żółtodziobów niegodnych, żeby na ten temat zabierać głos. Chyba, że wyrażają wdzięczność starszemu pokoleniu za jego wkład w owe przemiany. Czym jednak różni się “wolna Polska” od PRLu oczami człowieka, który nigdy w PRLu nie mieszkał? Oczywiste jest, że zestawić może jedynie relacje starszego pokolenia z własnymi obserwacjami. Ci, którzy przemiany widzieli na własne oczy bronić będą prawdopodobnie opinii, że różnica jest nie do porównania. Jednak po wysłuchaniu opowieści o szarych czasach na pierwszy plan wysuwają się półki
“
Żyjemy w kraju, w którym traktowani jesteśmy jak bydło. Z tą tylko różnicą, że karmieni jesteśmy częściej i lepszą paszą. Mechanizm zniewolenia jednak pozostał ten sam, choć mocno zakamuflowany.
w sklepie, kolejki, kartki i swoboda poruszania się po świecie. Nie można, prawda, tej listy ograniczyć jedynie do tego. Jednak ciężko oprzeć się wrażeniu, że to wysławiane “lepsze” życie w nowym systemie jest zwyczajnie życiem wygodniejszym. Wygodniejszym nie tylko dla rządzonych, ale i rządzących. Ci, którzy nie odnajdują się w nowych układach, nie radzą sobie w polskiej demokracji mogą zawsze
liczyć na największe dobrodziejstwo przypisywane powszechnie Uni Europejskiej, czyli otwarte granice. Zwyczajnie pozwolono nam wyjechać za chlebem jeśli nie możemy znaleźć go u siebie. Dawniej rzeczywiście trudniej było uciec. Dzięki temu ci, którzy nami rządzą nie muszą się obawiać kumulacji ludzi ambitnych, dla których zabrakło miejsc pracy, a którzy jak to miało miejsce właśnie podczas przemian ustrojowych rozsadziliby ten system od środka. Ci ludzie dzisiaj po prostu emigrują zamiast domagać się w stolicy lepszego traktowania. Żyje się nam wygodniej nie tylko dlatego, że jesteśmy zapychani cukierkami, egzotycznymi owocami i całym dobrodziejstwem supermarketów, w których znaleźć można o wiele więcej niż ocet i musztardę - i to bez miesięcznego przydziału na kartkach. Technologia
również poszła do przodu. Poszłaby jednak niezależnie od przemian ustrojowych, więc to, że dziś w każdym domu znajduje się po kilka komputerów z dostępem do internetu, a urządzenia posiadają funkcje, o których w PRLu ludziom się nie śniło niekoniecznie jest owocem przejścia z komunizmu do demokracji. Wymiar technologiczny to jednak nie wszystko. Żyje się nam wygodniej również na płaszczyźnie moralnej. Kolejne ekipy rządzące, zwłaszcza w okresach przedwyborczych, starają się podsycać nasze popędy, aby je wykorzystać oferując spełnienie lub krzycząc głośno jak bardzo się ono nam należy. Tak więc należy nam się prawo do panowania nad własnym ciałem, które przejawiać ma się nie w wolności woli od pożądań, lecz w możliwości usunięcia tego co w tym ciele nagle zaczęło żyć własnym życiem. Dbając o naszą wygodę nie używa się słów takich jak człowiek, życie i morderstwo zastępując je płodem, procesami i aborcją. Nie trzeba zwłaszcza brać odpowiedzialności
za drugiego człowieka, podejmować trudu zakładania rodziny. Z pewnością dzisiaj żyje się wygodniej, tylko czy to życie jest lepsze? Gdyby jednak zapomnieć, że przed nami był PRL, że w Polsce panował komunizm i że kiedyś było gorzej. Gdyby spojrzeć na nasz kraj oczami człowieka, który nigdy nie widział poprzedniego systemu i ocenić ten, w którym żyje bez porównań do gorszych czasów. Czy moglibyśmy być zadowoleni z polskiej demokracji? Żyjemy w kraju, w którym traktowani jesteśmy jak bydło. Z tą tylko różnicą, że karmieni jesteśmy częściej i lepszą paszą. Mechanizm zniewolenia jednak pozostał ten sam, choć mocno zakamuflowany. Przejawia się to choćby w braku możliwości podejmowania decyzji wolnych i sztandarowym przykładem na to jest przymus ubezpieczeń społecznych. Z drugiej strony w imię dbania o nasze dobro państwo umożliwia rzeczy okrutne, takie które konkurować mogłyby swobodnie ze zbrodniami obozów zagłady. Jed-
nak upupione i na mniejszą skalę, stąd nie wywołujące skandalu. Wspomnieć tu należy koniecznie o handlu dziećmi. Żyjemy w kraju, w którym zabiera się rodzinie trójkę dzieci, w tym jedno sześciomiesięczne karmione piersią. Nie dlatego, że źle te dzieci traktuje, że ich nie kocha, że znęca się nad nimi. Dlatego, że ta rodzina jest biedna, a dzieci potrzebują lepszego losu. Nie ważne, że kochają rodziców, nie ważne, że odrywane są od piersi matki i nie ważne, że nie chcą być zabierane. Ważne, że rodzina zastępcza dostanie za każde z nich po trzy tysiące złotych miesięcznie świeża, autentyczna sprawa z Niska. Żyjemy w kraju, gdzie można rodzinie zabrać dzieci dla pieniędzy, bezkarnie, w świetle prawa i “dla ich dobra” - w imię walki z patologią. Można by mówić jeszcze wiele o tym demokratycznym polskim raju, który nastąpił po PRLu, jednak by nie przyćmić powyższej zbrodni zbędnymi wywodami lepiej zakończyć w tym miejscu. źródło: www.pixabay.com
19
20
OKIEM REDAKCJI
TEMAT NUMERU
KOŚCIÓŁ
KĄCIK KULTURALNY
RECENZJE
COŚ WIĘCEJ
21
TEMAT NUMERU - Działalność misyjna 22
Raport z (bez) bożnego miasta J
ak to jest być chrześcijaninem w samym środku jednej z największych duchowych pustyni świata? Czy misje w dalekich zakątkach Afryki, Azji, Ameryki mają jeszcze sens? Kilka słów o potrzebie rechrystianizacji i niewydolności europejskiego serca.
Małgorzata Różycka
W
Polsce słyszy się co nieco o zamykaniu kościołów i zamienianiu ich na muzea, galerie sztuki czy kawiarnie. Kiwamy wtedy smutno głową, po czym wracamy do swoich zajęć, ciesząc się, że „to” dzieje się gdzieś daleko. Tymczasem najbardziej jałowe duchowo miejsca tego świata znajdują się tuż za naszą zachodnią i południową granicą. W dziedzinie sekularyzacji prym wiodą Czechy, a tuż z nimi plasują się wschodnie Niemcy z Berlinem. W tym właśnie mieście przyszło mi studiować i mieszkać. A ponadto skonfrontować moją wiarę z zupełnie odmiennymi możliwościami jej praktykowania. Wiarę wyniesioną z tradycyjnego polskiego katolickiego domu, będącą nie mniej jednak owocem świadomej decyzji o dopuszczeniu Pana Boga do mojego życia. Różnica jest
“
Niektórzy dwa razy dopytywali, czy naprawdę uczestniczę w mszy świętej co niedzielę, z niedowierzaniem zastanawiając się, skąd mam tyle czasu. Większość z nich jest ochrzczona, określa się nawet mianem „wierzących”, ale do świątyń zagląda co najwyżej z okazji ślubów i Bożego Narodzenia, bo „wtedy jest tak fajnie”.
naprawdę olbrzymia. Większość polskich chrześcijan nie zdaje sobie sprawy z tego, jak dogodne warunki do praktykowania oraz rozwoju wiary panują w „nad-
wiślańskim skansenie”, jak niektórzy chcieliby to widzieć. Lepszy skansen czy pustynia? Oto jest pytanie… BYĆ JAK BABCIA Religia nie jest wprawdzie pierwszym tematem, jaki porusza się przy poznawaniu nowych ludzi. Jednak krzyżyk wiszący na szyi czy znak krzyża czyniony w uniwersyteckiej stołówce przed jedzeniem zaczął prowokować takie pytania. Dość szybko okazało się, że z mojej 9-osobowej grupy tylko ja regularnie chodzę do kościoła. Niektórzy dwa razy dopytywali, czy naprawdę uczestniczę w mszy świętej co niedzielę, z niedowierzaniem zastanawiając się, skąd mam tyle czasu. Większość z nich jest ochrzczona, określa się nawet mianem „wierzących”, ale do świątyń zagląda co najwyżej z okazji ślubów i Bożego Narodzenia, bo
źródło: www.pixabay.com
„wtedy jest tak fajnie”. Wszystko ponadto byłoby stanowczo zbyt męczące. To i tak było jedynie preludium. Kiedyś w czasie dłuższej przerwy wywiązała się dyskusja o przykazaniach oraz katolickiej moralności. Moi znajomi byli w ciężkim szoku, kiedy dowiedzieli się, że można stosować się do tych zasad, pozostając jednocześnie całkiem „normalną” osobą, z którą można od serca pogadać, a nawet się z nią zaprzyjaźnić. Coś takiego! Jedna z koleżanek z rozbrajającą szczerością powiedziała mi, że widzi bardzo duże podobieństwo między mną a swoją babcią i że to jak najbardziej pozytywne wrażenie. Tylko ta subtelna różnica pokoleń - pomyślałam sobie…
SAMI SWOI Z tą babcią coś jest jednak na rzeczy. Na mszy świętej w dni powszednie jestem zazwyczaj najmłodsza. Średnia wieku plasuje się około 60. roku życia. Zdecydowaną większość stanowią kobiety. Niemal wszyscy znamy się z widzenia. Trudno przecież nie rozpoznawać tych samych kilkunastu twarzy, które widzi się prawie codziennie. Fakt, że mamy codziennie msze święte poprzedzone adoracją eucharystyczną to prawdziwy ewenement. Kościół ten należy do dużej parafii w tzw. „dobrej” dzielnicy, zamieszkałej głównie przez rodziny z dziećmi. W niedzielę odprawiana jest tylko jedna msza święta, ale ławki nigdy nie są pełne. Proboszcz pocho-
dzi z Polski, a wikary jest Francuzem. Sporo wiernych to imigranci. Należące do sąsiedniej parafii duszpasterstwo akademickie to jedyna tego typu wspólnota na całe miasto, w którym uczą się dziesiątki tysięcy młodych ludzi. O CO CHODZI? Jakiś czas temu charyzmatyczna chrześcijańska wspólnota Chemin Neuf zorganizowała na Alexanderplatz (centralny punkt Berlina, przez który przewija się w ciągu godziny 10 tys. ludzi) ewangelizacyjny happening z pantomimą przedstawiającą Jezusa wyzwalającego człowieka ze zniewolenia, depresji, beznadziei. Wiele osób przystawało, nagrywało filmiki telefonami. Część pod-
23
źródło: www.pixabay.com
chodziła, by porozmawiać. Niektórzy nawet płakali. Okazało się, że ludzie w wielkim europejskim mieście nie mają pojęcia, kim był/jest Jezus. Sporo osób nie zdaje sobie sprawy, iż była to postać historyczna, a nie tylko wytwór chrześcijańskiej wyobraźni. Tym razem to ja byłam w szoku. Jak to możliwe, że ci ludzie nigdy nie słyszeli Dobrej Nowiny? W środku Europy, o której mówiło się, iż jest sercem chrześcijaństwa. Jeśli rzeczywiście tak jest, to serce to cierpi na ostrą niewydolność. Zaraz nasuwa się pytanie: jak długo da jeszcze radę bić? PRZECIWNY KIERUNEK Przytoczone historie pokazują, że Kościół powinien
24
zastanowić się nad tym, kto obecnie najbardziej potrzebuje ewangelizacji. Czy na pewno powinniśmy wysyłać europejskich misjonarzy do Afryki, Ameryki Południowej itd.? Myślę, że tak. Ale to musi działać też w drugą stronę. Europa naprawdę potrzebuje nowej ewangelizacji. We Francji nie dziwią już „przyjezdni” kapłani z Indii, Ghany, Filipin. Teraz kraje misyjne na nowo chrystianizują Stary Kontynent, który bardzo chce zapomnieć o korzeniach swojej tożsamości. Można by powiedzieć: chichot historii. Jakże ironiczny. Nie chodzi w tym wszystkim o to, by narzekać i snuć czarne wizje, lecz by spróbować podjąć sensowne działania, które zatrzymają sekula-
ryzacyjny trend w Europie. Brak wiary nie wynika przeważnie ze złej woli. Problemem jest to, że nikt tym ludziom nie opowiedział we właściwy sposób o żywym i kochającym Bogu, pragnącym budować relację z człowiekiem tu i teraz. Potrzeba więc nie tyle kaznodziejów, co autentycznych świadków, także świeckich, będących niczym małe oazy na duchowej pustyni. Oazy, które będą miały potencjał przekształcić się w wielkie tętniące życiem miasta.
25
TEMAT NUMERU - Działalność misyjna 26
Gotowi na wszystko P Mateusz Ponikwia
5
grudnia 2015 roku w peruwiańskim Pariacoto odbędą się uroczystości beatyfikacyjne trzech misjonarzy. W poczet błogosławionych Kościoła katolickiego zostaną zaliczeni dwaj polscy franciszkanie: o. Michał Tomaszek oraz o. Zbigniew Strzałkowski. Wraz z nimi na ołtarze zostanie wyniesiony również Włoch – ks. Alessandro Dordi. O. MICHAŁ TOMASZEK O. Michał przyszedł na świat 23 września 1960 roku w Łękawicy – niewielkiej wsi położonej nieopodal Żywca. Wychowywał się w domu rodzinnym wraz z bratem bliźniakiem i dwiema siostrami, pod czujnym okiem rodziców. Gdy miał dziewięć lat, zmarł jego ojciec, a cały ciężar utrzymania dzieci spadł na matkę. Od wczesnej młodości starał się być blisko Boga. Wraz ze swoimi bliskimi pielgrzymował do
raca misyjna nie należy do najlżejszych. Często wiąże się nie tylko z licznymi wyrzeczeniami, ale i z czyhającymi na każdym kroku zagrożeniami. Świadczą o tym statystyki. W ciągu ostatnich trzydziestu lat zginęło około 900 misjonarzy. Każdy wyjeżdżający na obce tereny winien mieć tego świadomość.
“
Grudniowa beatyfikacja jest zwieńczeniem prawie dwudziestoletniego procesu beatyfikacyjnego, który rozpoczęto w 1996 roku. W 2002 roku dokumentacja została przesłana z Peru do Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych w Rzymie, gdzie opracowywane było tzw. Positio
położonego w sąsiedztwie i prowadzonego przez franciszkanów Sanktuarium Matki Boskiej Rychwałdzkiej. Już w podaniu o przyjęcie do zakonu wspomniał, że jego pragnieniem jest praca na misjach. Jak wspominają koledzy z franciszkańskiego
seminarium duchownego, o. Michał dał się poznać jako człowiek modlitwy. Wiele czasu spędzał w klasztornej kaplicy. Każdej nocy, po zgaszeniu świateł klękał nadto przed figurą Matki Bożej Niepokalanej, którą zabrał ze swojego domu. Na kapłana został wyświęcony w 1987 roku. Przez pierwsze dwa lata posługiwał jako wikariusz i katecheta w Pieńsku koło Zgorzelca. W trakcie parafialnej posługi opiekował się i dbał o wychowanie młodzieży, zwłaszcza osób niepełnosprawnych. Kiedy dowiedział się, że jego dwaj starsi współbracia: o. Zbigniew Strzałkowski i o. Jarosław Wysoczański mają wkrótce wyjechać na misje, poprosił swojego przełożonego o pozwolenie na podobny wyjazd. Choć zdawał sobie sprawę, że misja jest trudna i jego życie może być narażone na niebezpieczeństwo,
źródło: www.pixabay.com
to odważnie zapowiedział, że dla sprawy Bożej jest gotowy oddać życie. Po przyjeździe do Peru i zaznajomieniu się z podstawami języka hiszpańskiego o. Michał włączył się w pracę duszpasterską w Pariacoto. Głosił prawdę o Bożym Królestwie. W krótkim czasie zgromadził wokół parafii mnóstwo młodych ludzi, którzy przychodzili na katechezę, wspólną modlitwę, ale i rekreację. Docierał do nich poprzez muzykę i śpiew. O. ZBIGNIEW STRZAŁKOWSKI O. Zbigniew urodził się 3 lipca 1958 roku w Tarnowie. Mieszkał wraz z rodzicami i dwoma starszymi braćmi w niewielkiej podtarnowskiej Zawadzie. W latach młodzieńczych pomagał w prowadzeniu gospodarstwa rolnego oraz aktywnie uczestniczył w życiu parafii. Był ministrantem i lektorem. W 1978 roku ukończył Technikum Mechaniczne w Tarnowie. Potem rozpoczął pracę w Wojewódzkiej Dyrekcji
Rozbudowy Miast i Osiedli Wiejskich w Tarnowie, a następnie – w Państwowym Ośrodku Maszynowym w Tarnowcu. W 1979 roku postanowił wstąpić do Zakonu Braci Mniejszych Konwentualnych. W ankiecie osobowej wpisał, że jego pragnieniem jest służba Bogu, gdziekolwiek zostanie posłany – w kraju albo na misjach. Za wzór postępowania wskazał świętego Franciszka i naówczas błogosławionego (a dzisiaj już świętego) Maksymiliana Kolbego. Święcenia prezbiteratu przyjął w 1986 roku. Po wyświęceniu został skierowany do pracy w Niższym Seminarium Duchownym w Legnicy, gdzie sprawował funkcje wicerektora, wychowawcy i katechety. Dwa lata później rozpoczął przygotowania do podjęcia pracy misyjnej. Kiedy w rozmowach na temat sytuacji politycznej w Peru wspominano, że robi się tam niebezpiecznie, o. Zbigniew odpowiadał: „Gdy się jedzie na misje, trzeba być
gotowym na wszystko”. Po przybyciu do Limy, rozpoczął intensywną naukę języka hiszpańskiego. Po kilku miesiącach zainicjował posługę kapłańską w nowej placówce zakonnej w Andach – w Pariacoto. Tam o. Zbigniew łączył talent organizacyjny z ogromną pracowitością i wielką odpowiedzialnością. Jego domeną była troska o chorych. Leczył ich na duszy i ciele. KRWAWE ŻNIWO Za wiarę i miłość przyszło polskim franciszkanom zapłacić najwyższą cenę. 9 sierpnia 1991 roku ojcowie Michał i Zbigniew zostali zamordowani z rąk terrorystów z maoistowskiego ugrupowania o nazwie Sendero Luminoso (Świetlisty Szlak). W tym dniu terroryści otoczyli klasztor, związali ojców i wywieźli samochodami poza obszar wioski. Tam strzałami w tył głowy pozbawili ich życia. Na ciele o. Zbigniewa pozostawili kartkę z napisem: „Niech żyje wojna ludowa! Taki los spotka
27
źródło: www.pixabay.com
wszystkich sługusów imperializmu!”. W kilkanaście dni później – 25 sierpnia – podobny los spotkał włoskiego kapłana. Ks. Alessandro Dordi poniósł śmierć, gdy wracał z kaplicy po zakończonej wieczornej Mszy świętej. Misjonarze zostali pochowani w kościele w Pariacoto. Wieść o męczeństwie szybko dotarła do ojczyzny i obiegła świat. Jeszcze w tym samym miesiącu rząd Peru uhonorował pośmiertnie ojców Zbigniewa i Michała najwyższym odznaczeniem państwowym – Wielkim Oficerskim Orderem El Sol del Peru (Słońce Peru). Grudniowa beatyfikacja jest zwieńczeniem prawie dwudziestoletniego procesu beatyfikacyjnego, który rozpoczęto w 1996 roku. W 2002 roku dokumentacja została przesłana z Peru do Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych w Rzymie, gdzie opracowywane było tzw. Positio, czyli kluczowy dokument procesu beatyfikacyjnego. 3 lutego 2015 roku, po przestudiowaniu doku-
28
mentacji i zapoznaniu się z opinią Kongregacji, Ojciec Święty Franciszek wyraził zgodę na beatyfikację misjonarzy. Jak podkreśla o. Jarosław Zachariasz – przełożony krakowskiej prowincji franciszkanów – pamięć o męczennikach jest dalej żywa. Nie tylko w polskiej rodzinie franciszkańskiej czy w miejscach, z którymi byli związani męczennicy, ale także na peruwiańskiej ziemi, zwłaszcza tam, gdzie posługiwali i zginęli. Grób męczenników został bowiem otoczony szczególnym kultem i stał się celem pielgrzymek wiernych. Pochylając się nad postawą męczenników z Peru, nie sposób uciec od konstatacji, że „oddali oni swoje życie” za wiarę w Chrystusa. Warto zauważyć jednak, że sformułowanie „oddać życie” należy odczytywać w szerszym kontekście. Nie można ograniczać się jedynie do rozumienia go jako poświęcenia życia dla kogoś i poniesienia męczeńskiej śmierci. Każdy z nas jest bowiem wezwany
do „oddawania życia”. A ma się to dziać nie tylko w Peru, Boliwii czy Uzbekistanie. „Oddawanie życia” przejawia się bowiem w kroczeniu przez życie z Chrystusem i przyjmowaniu z ufnością tego wszystkiego, czym nas chce darzyć. Panie, Ty obdarowałeś łaską kapłaństwa Twoich synów – Michała, Zbigniewa i Alessandra oraz posłałeś ich jako zwiastunów Dobrej Nowiny w Peru. Dziękujemy Ci za udzielenie im palmy męczeństwa i prosimy, abyś ich wsławił również koroną świętych. Za krew przez nich przelaną dla Ciebie, daj nam wierność w wierze, uczyń nas świadkami nadziei, zachowaj nasze życie i udziel naszej Ojczyźnie łaski pokoju. Przyjmij niewinne ofiary przemocy do Twojego królestwa i daj im nagrodę wieczną. Amen.
29
TEMAT NUMERU - Działalność misyjna 30
Chrystianizacja czy europeizacja? Z A
a każdym razem, gdy mowa o misjach, pojawia się pytanie, z którym musieli się zmierzyć już postołowie. Jak ma się Dobra Nowina do kultury, jaką reprezentują głosiciele Ewangelii?
Rafał Growiec
M
isja jest wpisana w samo serce Kościoła, gdyż jego celem jest wypełnianie nakazu Jezusa: „Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu!” (Mk 16, 15). Grupa uczniów żydowskiego nauczyciela mieszcząca się w wieczerniku rozniosła się po wszystkich szlakach handlowych, docierając nie tylko do kolejnych rzymskich miast, ale też do Indii, Egiptu, Persji, Armenii, na tereny Arabów... Jan Chryzostom w czasie pobytu w Antiochii mówił, że wszystkim narodom głoszona jest Ewangelia. Gdy jednak udał się na wygnanie na skraj Imperium zauważył, że nie jest to do końca prawda i zaczął w listach zachęcać swoich zwolenników do zorganizowania misji na wschód. Gdy upadło Cesarstwo na Zachodzie, to chrześcijańskie klasztory stały się miejscami, gdzie
“
Europa, zanurzona w kulturze zachodniego nihilizmu, boi się konserwatyzmu etycznego, Afryka zaś właśnie w nim widzi swą siłę. Jeśli te tendencje się utrzymają, być może za kilkanaście lat to z Nigerii czy Kongo będą przyjeżdżać do Polski misjonarze celem rechrystianizacji okolic Gniezna czy Warszawy.
znalazły schronienie pisma antycznych myślicieli, nie tylko chrześcijańskich. Kościół wpływał na kulturę, starając się z grupy możnych barbarzyńców zrobić
elitę chrześcijańskiej civitas pokroju Rolanda. Kościół nigdy nie przestał czuć potrzeby, by nieść Dobrą Nowinę – nawet wtedy, gdy zdawało się, że świat to jedynie Europa, trochę Afryki i Azji, a do zewangelizowania zostali tylko muzułmanie, żydzi i poganie. Odkrycie Nowego Świata i poznanie ogromu Orientu były poważnym szokiem dla katolików, którzy musieli oswoić się z myślą, że oto Europa nie jest jedyną cywilizacją świata. Co więcej – że w krajach dla typowego chrześcijanina egzotycznych istnieją Kościoły o jeszcze starszych tradycjach nie tylko liturgicznych, ale też teologicznych. Tak więc Kościół rzymski stanął przed dylematem – jak odnieść się z jednej strony do starożytnych kultur pogańskich, niezwiązanych z monoteizmem czy
źródło: www.pixabay.com
nawet teizmem, a z drugiej do ludzi teoretycznie już ochrzczonych, ale bez jedności z Rzymem, w dodatku wyznających na przykład monofizytyzm. Zawsze silna była pokusa, by stawiać się ponad „obcymi” i z papieskiego tronu stawiać wymogi: „Nawróćcie się na rzymski katolicyzm, albo uznamy was za heretyków i... nie będziemy z wami gadać, a jak będzie krucjata, to się wam oberwie tak samo jak Saracenom”. Pewną nadzieją dla ewangelizacji pogan była teoria o protomonoteizmie – jakoby najpierwotniejszą wiarą był monoteizm, a politeizm jest efektem dalszych przemian społecznych. Ostatecznie tę teorię odrzucono, choć
jest podobna do starożytnej idei Słowa zasianego (Logos spermatikos / Logoi spermatikoi), czyli elementów prawdy objawionej zawartych w pogańskich religiach. Nie brakowało też szalonych pomysłów, w których prym wiedli jezuici. Na wschodzie ich misja wśród Chińczyków i innych ludów opierała się na inkulturacji: misjonarz fizycznie wtapiał się w tłum, ale nie oznaczało to, że przestawał się z niego wybijać jako osobowość. Dwór cesarski wysoce cenił mechaniczne zegary, zdolności astronomiczne czy lingwistyczne członków Towarzystwa Jezusowego i dzięki temu tolerował ich naukę o Chrystusie. Mniej
praktyczni misjonarze ze starszych zakonów zarzucali jezuitom indyferentyzm czy uczestnictwo w pogańskim kulcie przodków – a przecież nie trzeba było wielkich wolt teologicznych, by zrobić tego przedsionek czci dla świętych! Z kolei na zachodzie jezuici stworzyli system redukcji paragwajskich. Pomysł ten stanowił spotkanie w połowie drogi naturalnego charakteru Indian i wizji societas perfecta. …CZY RZYMSKI? Nie tak rzadkim przypadkiem był „misjonarski foch” – skoro tubylcy nie chcieli rezygnować ze swoich zwyczajów, to my się zamykamy na nich i teraz
31
chrzcimy tylko tych, którzy nam odpowiadają. Nie znając dokładnie genezy, szczegółów i charakterystyki pogańskich obrzędów, misjonarze nieraz traktowali je z góry jako wymysły szatana, panicznie lękając się włączenia ich do chrześcijaństwa. Opierano się na tradycji Kościoła rzymskokatolickiego, mocno zakorzenionego w europejskości, jej uwarunkowaniach i historii. Gdy taki był klimat epoki, traktowano kulturę ludów ewangelizowanych jako niższą i gorszą, a nieraz to poczucie przekładało się na potrzebę ucywilizowania „dzikusów” nawet wbrew ich woli. Stąd trudno było mówić o Ofierze Jezusa potomkom Azteków, którzy wprawdzie ofiarę by może i zrozumieli, ale w połączeniu ze słowami „sursum corda” mogli dojść do troszkę błędnych wniosków. Gdy biali sprowadzali europejskie zwyczaje w hodowli zwierząt na nowe ziemie, nie mieli nawet ochoty interesować się tym, że Indianie nie rozumieją przypowieści o synu marnotrawnym, bo nie widzą nic dziwnego w byciu świniopasem. Trudno mówić Japończykom o „chlebie powszednim”, skoro znają oni głównie ryż. W ten sposób chrześcijaństwo stawało się nie treścią
32
misji chrześcijan, ale narzędziem misji Europejczyków. Państwo mające kolonie chciało na siłę wszystkich schrystianizować, najczęściej poprzez oderwanie młodzieży od starszych pokoleń. W ten sposób chrześcijaństwo zasklepiało się w swej europejskości, było czymś całkowicie obcym dla Indian czy Chińczyków. Choć mogli oni bardzo szanować powagę i głęboką symbolikę rytu trydenckiego czy starożytność różnych tradycji – ale sami mieli też własne zwyczaje, których nie chcieli porzucać. Niechęć do chrztu była tym mocniejsza, im bardziej w tym celu trzeba było się związać z kulturą europejską – która wszak była kulturą najeźdźcy, uciskającego cały naród kolonialnym systemem. Gdy Japończycy wypędzali ze swego kraju Europejczyków, wraz z nimi przegnali też chrześcijan, choć Kościół działał na wyspach dalej, ale w ukryciu i w odłączeniu od Europy. Nieraz chrzest był tylko pozorny, dla formalności: gdy papiestwo broniło Indian, kolonizatorzy zaczęli masowo sprowadzać do Ameryki chwytanych przez muzułmanów czarnoskórych niewolników, którzy po przepłynięciu w nieludzkich warunkach
źródło: www.pixabay.com
Atlantyku byli masowo kropieni wodą. I to był cały ich chrzest i w zasadzie tu kończyła się misja. Nic dziwnego, że nieraz wraz z wyjazdem władz kolonialnych wyjeżdżał też Kościół. Raz, że był mocno powiązany z rządem europejskim, a dwa, że źle się kojarzył miejscowym. Nieraz, gdy brakło prawdziwych kapłanów, rodziły się ruchy synkretyczne, łączące elementy chrześcijańskie z wymysłami miejscowych charyzmatycznych głosicieli. Podobnie powstał kimbangizm: Simone Kimbangu ogłosił się prorokiem, a nieudolne władze kolonialne tylko dorobiły mu aury męczennika. MANTYLKA... Mieszanie się elementów obcych z rodzimymi nie jest kłopotem jedynie afrykańskich misjonarzy. Coraz częściej myślimy o Europie jako regionie misyjnym. Jak to ma się do jej kulturowego dorobku? Oczywistym jest, że Europa obecnie odeszła od swoich wielowiekowych tradycji, a chrześcijaństwo dla organizacji takich jak Unia Europejska to wręcz niebezpieczny zabobon, odpowiedzialny za wszystko: od dyskryminacji kobiet po trudny los
zwierząt pociągowych. Niejednego więc kusi, by wrócić do tego co było, także w kwestiach kościelnych. Niejeden tęskni za widokiem papieża w triregnum, a coraz większą popularnością cieszą się tzw. mantylki. Problem w tym, że mantylka jest tworem kultury innej niż Polska. Teoretycznie jest to odpowiedź na wezwanie św. Pawła, by kobieta w czasie liturgii miała zakrytą głowę (1 Kor 11). Miało to wyrażać skromność i posłuszeństwo, zwłaszcza, że Koryntianki trochę się zagalopowały w swoich zapędach do urządzania wspólnoty*. Na zachodzie Europy praktycznym zastosowaniem zasady są mantylki – ale tylko w niektórych regionach, głównie w Hiszpanii. W Polsce przyjęło się, że kobiety albo noszą chusty albo nie zdejmują w kościele kapelusza. Tak oto kulturalnie iberyjskość w imię teologicznych argumentów wypiera polskość. Bo przecież chustka, nawet najładniej haftowana, to taka „babcina” ozdoba. A mantylka piękna, koronkowa... Inna. Typowe dla polskiej wsi ludowe formy pobożności zdają się przaśne, zwłaszcza gdy zauważymy niektóre ich braki teologiczne.
33
Więc kopiujemy z zachodu, bo tam przecież lepsze chrześcijaństwo, niezależnie od tego, czy chodzi o nowe pomysły teologiczne typu używanie chleba „powszedniego” do Eucharystii**, czy tradycjonalizm w stylu lefebrystów. Po części ma to sens: możecie mówić, co chcecie, ale 90% Polaków tańczy tylko do muzyki rozrywkowej i nie wyobraża sobie oddawania w ten sposób chwały Bogu. Polak tańczący liturgicznie w kościele wygląda sztucznie i ma w sobie elementy popisu. Nieraz nawet klasyczne formy liturgiczne nabierają takiej bufonady, że „Gloria in excelsis Deo” staje się zwykłym zadawaniem szpanu, a gdy do tego dochodzi element nowości, uwagę zwraca się na człowieka, a nie na Boga. A Afrykańczyk? …CZY BONGOSY? Afrykańczyk ma inną tożsamość kulturową, co jednak nie czyni go gorszym chrześcijaninem. Tak jak my wyobrażamy
34
sobie Jezusa w polskiej stajence zamiast w jaskini z kamiennym żłobem, tak samo szopki z Czarnego Lądu cechuje dostosowanie do tamtejszych realiów. Jezus w barwie hebanu? Żaden problem! Tańce inicjacyjne z czasów pogańskich włączone do liturgii eucharystycznej, poruszająca się w rytm żywej melodii procesja z darami – czym się różnią od schrystianizowanych zwyczajów Słowian: malowania jajek czy nocy św. Jana? Tymczasem wiele wskazuje na to, że Ewangelia wróci do Europy z Afryki. Widać to choćby po postawach kardynałów afrykańskich i niemieckich w sprawie Synodu o Rodzinie. Europa, zanurzona w kulturze zachodniego nihilizmu, boi się konserwatyzmu etycznego, Afryka zaś właśnie w nim widzi swą siłę. Jeśli te tendencje się utrzymają, być może za kilkanaście lat to z Nigerii czy Kongo będą przyjeżdżać do Polski misjonarze celem rechrystianizacji okolic Gniezna czy Warszawy. Nie tylko
Afryka wchodzi w grę, gdy pytamy o pozaeuropejskie żywe ośrodki katolicyzmu, ale także Azja czy Ameryka Południowa. Kościół w Korei Południowej ma się dobrze, podczas gdy Niemcy starają się kurczowo utrzymać przy sobie choć garstkę wiernych. Misjonarze przywiozą swoją kulturę i zapewne spotkają się z dwiema postawami – awersją i fascynacją. Awersja zawsze towarzyszy wprowadzaniu nowych elementów. Jakie jednak prawo do odrzucania nowych rozwiązań duszpasterskich będą mieć Europejczycy, którzy porzuciwszy konfesjonały i postawiwszy tolerancję nad miłością do Boga i człowieka (w tej kolejności!), doprowadzili do spoganienia Starego Kontynentu? Kościół jest zbudowany na skale, bo ta jest stała i niezmienna. Kultura zaś, choć niedouczeni wielbiciele antyku zapewne twierdzą inaczej, jest jak piasek – łatwo się zmienia. To nie Kościół ma być no-
śnikiem dobrych obyczajów, zwyczajów ludowych czy miejskich, stylów architektonicznych czy konwencji literackich, ale to te elementy kultury powinny nieść Ewangelię. Jeżeli dochodzi do uznania tych rzeczywistości za jednoznaczne, wtedy jest to ze szkodą tylko dla Ewangelii.
*Być może nie bez znaczenia była potrzeba zakrycia włosów, by wierne w czasie Mszy nie zajmowały nowymi trendami we fryzjerstwie. **Wszak ostatnia wieczerza była wieczerzą paschalną, gdy Żydzi jedli chleb niekwaszony na pamiątkę tego, że wychodzili z Egiptu tak szybko, że nie mieli czasu zrobić zakwasu (por. Wj 12, 39).
źródło: www.pixabay.com
35
R O Z M O WA N U M E R U
Misje na cały rok
36
O
akcji „Misjonarz na post”, czym różni się katolicyzm w Polsce i na misjach, i czego możemy się uczyć od krajów misyjnych rozmawiamy z o. Marcinem Szwarcem OMI, redaktorem naczelnym czasopisma „Misyjne Drogi”.
Kajetan Garbela
S
kąd wziął się pomysł na zorganizowaną modlitwę za misjonarzy w czasie Wielkiego Postu? o. Marcin Szwarc: Na początku chciałbym zauważyć, że w Kościele działamy często bardzo partykularnie – każde zgromadzenie zbiera pieniądze na swoje misje czy też za nie się modli. Wiadomo, najłatwiej dbać o to, co dotyczy nas samych, i nie jest to żadna uszczypliwość czy wyrzut, tylko stwierdzenie faktu. Pomyślałem, że dobrze będzie wreszcie połączyć nasze siły, a przecież nie powinno być trudno zjednoczyć się na modlitwie. Sam zresztą byłem przez rok na misjach na Madagaskarze i wiem, że modlitwa naprawdę pomaga misjonarzom. Oni często idą kilka czy kilkanaście dni przez busz, w obawie
“
Często kościoły lokalne dobrze radzą sobie z ewangelizacją – w wielu miejscach są tzw. katechiści, którzy przygotowują wiernych np. do komunii czy bierzmowania, i dobrze sobie z tym radzą. Powód jest prosty - księży jest mało i odwiedzają dana wioskę raz na kilka tygodni czy miesięcy.
przed malarią, zwierzętami, kapryśną pogodą, często na granicy przemęczenia i psychicznego wyczerpania. Wówczas myśl o tym, że ktoś się za nich modli, naprawdę dodaje sił. Wyszedł ojciec z tą
propozycją do innych zgromadzeń… o. M.Sz.: Pochwycili ja przede wszystkim ci misjonarze, którzy prowadzą swoje czasopisma misyjne –na przykład werbiści, klawerianki, kombonianie… Dlaczego zdecydowaliście, że każdy modlący się otrzyma pod swoją opiekę konkretnego, znanego mu z imienia i nazwiska misjonarza? o. M.Sz.: W Kościele często zbieramy pieniądze za całe dzieła misyjne, modlimy się za ogół misjonarzy. A przecież skoro wiemy, ilu polskich misjonarzy jest za granicą – Komisja Misyjna Episkopatu Polski ma takie dane – można to wykorzystać. Jest ich dokładnie 2078. Wystarczyło poprosić o szczegółową listę i wrzucić ją w internet z prośbą o modlitwę. Wielu z nas jest łatwiej
źródło: www.pixabay.com
włączyć się w jakąś akcję, gdy wiemy, kogo dokładnie ona dotyczy, komu niesiemy pomoc. Wcześniej rozpoczęliśmy akcję adopcji misyjnej – pomocy dzieciom na misjach. Odzew był rewelacyjny – ludzie wiedzą, że ich pieniądze idą na konkretne dziecko, na jego naukę, a podopieczni jeszcze napiszą listy z podziękowaniami do swoich opiekunów. To jest wielka zachęta dla potencjalnych darczyńców. Również ojciec miał swoją podopieczną? o. M.Sz.: Tak, ma na imię Magda i jest świecką misjonarką w Ugandzie. Poza modlitwą, postanowiłem prze cały Post ofiarować za nią punktualne wstawanie na modlitwy poranne – a moi współbracia wiedza, jak trudno mi wstać z łóżka. Do tej pory, poza jednym przypadkiem,
byłem zawsze punktualny. To dla mnie wielka walka, ale mam jasny cel, osobę, kobietę, którą się w pewien sposób opiekuję, i to dodaje mi sił. Jaka grupa misjonarzy, lub też z jakich państw, cieszyła się największym powodzeniem? o. M.Sz.: Najwięcej osób chciało się modlić za – uwaga - świeckie misjonarki, a także braci zakonnych. Tłumaczę to sobie w ten sposób, że ludzie często odczuwają, że świeccy czy też bracia mają najsłabsze „zaplecze” modlitewne – w końcu najczęściej w kościołach modlimy się za kapłanów. Jeśli chodzi o państwa, przede wszystkim Madagaskar, Sudan, czy też misjonarze pracujący wśród Eskimosów. Może mają na to jakiś wpływ „Pingwiny z Madagaskaru” (śmiech).
A więc przede wszystkim te regiony świata, gdzie żyje się na co dzień bardzo trudno. o. M.Sz.: Są to często strasznie trudne warunki bytowania – za kołem polarnym minus 40 stopni, nikt nam nie da jedzenia, często musisz iść zapolować z tubylcami, by zdobyć jakieś mięso… W jakich państwach czy też części świata jest najwięcej polskich misjonarzy? o. M.Sz.: Na pewno w Ameryce Południowej i Łacińskiej, szczególnie w Brazylii. W Afryce najwięcej „naszych” jest w Kamerunie i na Madagaskarze. Na facebookowym profilu akcji umieszczaliście zdjęcia z podziękowaniami od misjonarzy. o. M.Sz.: Tak, to dla nich rewelacyjna sprawa.
37
My często ograniczamy się do pomocy materialnej, do niej przywiązujemy największą wagę, ale jeśli ktoś jest dłużej na misjach, ten rozumie, jak ważna jest modlitwa. Czasem ktoś jest osobą starszą, schorowaną, i ofiaruje swoje cierpienie za misjonarzy. Sam odkryłem takie ofiarowanie siebie za w ich intencji dopiero jakiś czas temu. Oni są za to bardzo wdzięczni i ciągle piszą do nas podziękowania. Powinniśmy się modlić za misjonarzy przez cały rok… o. M.Sz.: Mam nadzieję, że wielu z uczestników akcji nie wyhamuje wraz z końcem Wielkiego Postu i będzie się za nich modliło przez cały rok. Zresztą mogę zdradzić, że w zeszłym roku akcja miała 2200 uczestników, a w tym 4700 – więc ponad dwukrotnie więcej. Kto wie, może w przyszłym roku będzie nas nawet 10000… Udało się ojcu zainteresować akcją media, nie tylko katolickie. o. M.Sz.: Przyznam, że miewałem bardzo męczące dni – tutaj trzeba było pojechać do radia, gdzie indziej do telewizji, tutaj ktoś chciał coś napisać o naszym pomyśle… Bardzo miłe jest to, że pracujący
38
tam ludzie naprawdę interesowali się tym tematem. Kościołowi można bardzo wiele złego zarzucić, ale nikt nie ma do nas pretensji, że budujemy na misjach szkoły czy szpitale, opiekujemy się chorymi, opuszczonymi, starszymi... Praktycznie nie ma się do czego przyczepić i media opowiadają o tym w samych superlatywach. Może się wydawać, że szczególnie wielu misjonarzy pochodzi z Polski – co chwila słyszymy, że ktoś jedzie do Afryki, Ameryki, Azji, ale także do Europy Zachodniej. o. M.Sz.: Jakiś czas temu „Gość niedzielny” pisał, że misjonarze to polski towar eksportowy (śmiech). W ostatnich czasach takim „towarem” stali się polscy biskupi – wyświęcono na biskupów więcej Polaków na misjach, niż w kraju. Więcej misjonarzy niż z Polski, pochodzi z Hiszpanii czy Francji – nawet 7000, 8000. Są to jednak przeważnie osoby w podeszłym wieku, nasi misjonarze są zdecydowanie młodsi. W ostatnich latach można chyba zaobserwować zwiększenie liczby misjonarzy świeckich…
źródło: www.pixabay.com
o. M.Sz.: Zdecydowanie tak, bardzo nas to cieszy. Ludzie świeccy coraz częściej odkrywają powołanie misyjne. Często wyjeżdżają na rok, dwa, cztery – są ich setki. Niektóre zgromadzenia – salezjanie, kombonianie, czy my – oblaci, organizujemy wolontariaty misyjne, gdzie wielu młodych wyjeżdża na kilka tygodni na misje zagraniczne. W ich trakcie na przykład uczą w szkołach, pracują w szpitalach, organizują dla dzieci półkolonie. Wszędzie tam w jakiś sposób dają świadectwo swojej wiary. Ważne jest, by już w trakcie przygotowań ci ludzie wiedzieli, po co konkretnie tam jadą – kto jedzie budować kościoły, kto posługiwać wśród potrzebujących czy w parafiach. Chciałbym, żeby takie wolontariaty poszły ze swoim działaniem na cały świat. Na pewno potrzeba tutaj dużo czasu i dobrych pomysłów. Kiedyś postrzegano sprawy misji dosyć stereotypowo – są księża, oni jadą, chrzczą i sprawują inne sakramenty, nauczają religii w szkołach, ogólnie ewangelizują „dzikich”. o. M.Sz.: To jest myślenie, które zmienił Sobór Watykański II – współodpowiedzialność świeckich za Kościół. Ono w
Polsce dopiero się zakorzenia, ale mam nadzieję, że z czasem będzie coraz popularniejsze. Jeśli jakieś wspólnoty „odchowały” sobie młodych, odpowiednio ich uformowały, to teraz mogą powierzyć im poważniejsze sprawy. Szczerze mówiąc, księża nie dadzą rady organizować i prowadzić wszystkie dzieła kościelne. Nie są herosami, którzy na wszystkim się znają, na wszystko znajdą czas. o. M.Sz.: Z im większa ilością inicjatyw wychodzą świeccy, tym lepiej. Na przykład na Madagaskarze świeccy mówią ogłoszenia parafialne pod koniec Mszy, czy też prowadzą katechezy dla dzieci lub kandydatów do chrztu. Dokumenty kościelne mówią, że kapłan to przede wszystkim szafarz sakramentów, głosiciel słowa i przewodnik wspólnoty. Nie mówią nic o tym, że ksiądz ma organizować koncerty, akcje ewangelizacyjne, latać z miotłą, prowadzić strony internetowe. Świeccy mają często dużo większe umiejętności czy talenty do tych spraw. Kościół powoli dojrzewa do tego, aby coraz więcej dzieł powierzać świeckim. Z drugiej jednak strony, jeśli ksiądz chce być specjalistą np.
39
od informatyki, grafiki, organizacji, może nim być, o ile da dzięki temu cos dobrego wspólnocie. Widać to ostatnio mocno w zakonach. Kogo bardziej potrzeba na misjach – tych, którzy będą posługiwali w kościołach, chodzili z Pismem Świętym i nauczali, czy tych, którzy będą pracowali fizycznie albo naukowo? o. M.Sz.: Często kościoły lokalne dobrze radzą sobie z ewangelizacją – w wielu miejscach są tzw. katechiści, którzy przygotowują wiernych np. do komunii czy bierzmowania, i dobrze sobie z tym radzą. Powód jest prosty - księży jest mało i odwiedzają dana wioskę raz na kilka tygodni czy miesięcy. Brakuje za to świeckich osób z fachem w ręku – bo trzeba coś wybudować, coś wyremontować, coś poprowadzić, zorganizować. Czy ludzie z terenów misyjnych nie czują się niedoceniani, jeśli ktoś przyjedzie z drugiego końca świata, by postawić im kościół, prowadzić szkołę,
40
opiekować się dziećmi? Istnieje ryzyko, że odbiorą to negatywnie – oto przyjeżdża cywilizowany człowiek i tutaj im ciemnym pokaże, jak pracować. o. M.Sz.: Raczej nie mają nic przeciwko temu. U nas w Polsce doskonale działa duszpasterstwo parafialne, trudno jednak dotrzeć do tych, którzy do wspólnoty parafialnej realnie nie należą. Potrzeba nam pokory i nawrócenia duszpasterskiego. Na misjach chętnie uczą się miejscowi od misjonarzy, a my w Polsce czasem uważamy, ze nasze duszpasterstwo jest najlepsze na świecie i inni maja się od nas uczyć. A już nawet same statystyki pokazują, że lepiej jest w Ameryce Łacińskiej czy Afryce (śmiech). Powinniśmy uczyć się od Włochów, Hiszpanów, a może nawet protestantów jak docierać do ludzi, których już nie ma w Kościele. Oni są skuteczniejsi. W dzisiejszym świecie powinniśmy szukać właśnie takich ludzi, którzy nie chcą być w żadnej wspólnocie, nie chodzą do duszpasterstwa, do parafii nie należą… Powin-
niśmy wyjść do nich i powiedzieć, że my, Kościół, czekamy na nich i zawsze chętnie pomożemy. Podsumowując. Na misjach maja pokorę uczenia się, słuchania, stąd nie ma tych kłopotów, o które pytasz. Z nami bywa gorzej. W Polsce często możemy spotkać się z zarzutem, że Kościół to zło, bo księża grzeszą – są chciwi, fałszywi, wykorzystują ludzi. Przez to wielu ludzi odsuwa się od Kościoła. o. M.Sz.: Dlatego też papież Franciszek podkreśla, że Bóg jest czułym, kochającym Ojcem, który szuka każdego człowieka, a my powinniśmy Mu w tym pomagać. My jako Kościół często nie jesteśmy przekonujący. Od lat jeżdżę na Woodstock i spotykam tam wielu ludzi, którzy mówią: mój ojciec i matka chodzą do kościoła, a mimo to się kłócą, rozwodzą, zdradzają… Ich rodzice wychodzą na dwulicowych, fałszywych, a Kościół na jakąś szemraną organizację. Rzadko kto dzisiaj przyzna się, że jest słabym człowiekiem, że życie mu nie wychodzi, ale dzięki Kościołowi
jeszcze trzyma się na nogach i stara się dobrze żyć. W krajach, uchodzących za katolickie, zamieszkałych od stuleci przez ludzi wierzących, wmówiliśmy sobie, że jesteśmy idealnym Kościołem. Wręcz bez grzechu, w ogóle nie musimy się starać o to, by być lepszymi, świętszymi. A to nas zgubi. Kościół to wspólnota ludzi słabych, szpital polowy o to stwierdzenie Franciszka, gdzie mamy się wzajemnie opatrywać, podtrzymywać w drodze do nieba, a nie wspólnota zdrowych osiłków, na wszystkim się znających. Można zaryzykować stwierdzenie, że Polska jest krajem misyjnym? o. M.Sz.: Zdecydowanie. Wielu z nas nie spotyka już Boga w swoim życiu, zachłysnęliśmy swoją idealnością, tradycjami, wręcz wpadamy w religijną pychę. Wielu zrezygnowało z uczestnictwa w nabożeństwach. Najwyższy czas uświadomić sobie, że tak nie jest, że musimy się codziennie nawracać. Miejmy nadzieję, że i my to z czasem zrozumiemy.
źródło: www.pixabay.com
41
OKIEM OKIEM REDAKCJI REDAKCJI 42
TEMAT NUMERU
KOŚCIÓŁ KOŚCIÓŁ
KĄCIK KULTURALNY
RECENZJE
COŚ WIĘCEJ
43
Z ŻYCIA KOŚCIOŁA
Problemy z komunią
44
K
ontrowersje wokół ustawy o in vitro znalazły wydźwięk w wewnątrzkościelnej dyskusji nad sakramentami. Czy należy ich udzielać politykom, którzy publicznie zgrzeszyli, popierając niemoralne prawo?
Rafał Growiec
Z
apewne dyskusja nie byłaby tak gorąca, gdyby nie zaangażowanie w przyjęcie ustawy o in vitro Bronisława Komorowskiego. Bez jego podpisu, przy odrobinie dobrej woli i prawdziwej chęci dojścia do kompromisu, przeforsowanie nowego prawa byłoby niemożliwe. Wyraźny konflikt z nauczaniem Kościoła w sprawach moralności nie zanikł po liście głowy państwa do Episkopatu. Biskupi w odpowiedziach prymasa Polaka oraz m.in. abp. Hosera nie tylko nie pokajali się za próby wpływania na decyzje władz, ale jeszcze zauważyli w liście braki logiczne, merytoryczne i postawę braku dialogu. Schizofreniczna postawa prezydenta, który podpisuje ustawę, co do której ma wątpliwości, mówi o kompromisie i opowiada się po jednej stronie sporu, chce być prezydentem wszystkich Polaków, ale tylko niektórych
“
Polityk strofowany publicznie przez biskupa musi zrozumieć, że nie jest to efekt zmowy hierarchów z opozycją, ale jego własnej postawy, która prowadzi do krzywdy wyrządzanej najsłabszym i najbardziej bezbronnym.
słucha… Wszystko to sprawia, że wielu katolikom przestają podobać się – mniej lub bardziej aktualne – obrazki przedstawiające Komorowskiego przyjmującego Komunię, na zasadzie zaś twardej logiki, także wielu posłów, którzy będąc katolikami zachowują się jak ateiści. Sytuacja jest poważna, gdyż niejeden członek
rządzącej partii lubi się pochwalić zdjęciem u boku papieża, zaangażowaniem w pielgrzymki czy wizytą przy grobie Jana Pawła II. Co się jednak dzieje, gdy należy przejść od symbolicznych gestów i wielkich słów do praktyki? Hanna Gronkiewicz-Waltz po awanturze z Chazanem twierdziła w kontekście nauczania Kościoła o aborcji, że jest wierzącą katoliczką, ale uważa, że wiarę należy zostawić na kołku przed gabinetem. W ten sposób tłumaczyła się z czysto ideologicznego zwolnienia szanowanego dyrektora szpitala, przez co tworzyła temat zastępczy dla debaty nad wotum nieufności dla rządu D. Tuska. Gdy część posłów PO odrzucała mocny skręt partii na lewo, nie było kompromisów – Jarosław Gowin i jego zwolennicy musieli odejść. Z partii centrowej, stojącej na dwóch silnych nogach został
źródło: https://www.facebook.com/busemdomarzen
partia lewicująca, popierająca pomysły mało szanowanego poza tym Ruchu Palikota (ob. Twojego Ruchu). Skąd ten zwrot? PiS jest kojarzony z konserwatyzmem katolickim, więc najpierw Tusk, a potem Kopacz starali się ustawić w opozycji do partii Kaczyńskiego. Po ostatnim głosowaniu w Senacie przewodniczący klubu parlamentarnego PO, Rafał Grupiński wprost oznajmił, że wobec posłów, którzy nie poparli rządowego projektu zostaną wyciągnięte konsekwencje. MIKRO I MAKRO Gdy stawia się kwestię dopuszczania polityków do Komunii po akcie wyraźnie sprzecznym z nauczaniem Kościoła, mamy dwa stanowiska. Pierwsze, księdza Sowy: „A dlaczegóż by nie, przecież nie zrobili nic złego”. Jest to stanowisko indyferentystów, dla których bez znaczenia jest kondycja moralna człowieka przystępującego do Komunii. Drugie stanowisko, wyrażone niedawno przez ks. prof. Wojciecha Góralskiego z UKSW głosi, że opcja ks. Sowy jest postawą błędna, zwłaszcza biorąc pod
uwagę publiczny charakter zgorszenia, jakiego dopuszczają się osoby zaufania publicznego. Na czym polega zgorszenie? Wbrew powszechnie przyjętemu zwyczajowi używania tego słowa „osoba zgorszona” to nie ta, która się oburza na grzech, ale ta, która zaczyna go tolerować, przestaje uznawać go za coś złego. Taka osoba staje się gorsza z winy gorszyciela, co zwiększa jego winę moralną. Bardzo często zgorszenie ma miejsce w kościele, gdy mamy do czynienia z niejasnościami co do postawy moralnej osoby przystępującej do Komunii. W skali mikro dzieje się to, gdy np. człowiek bijący żonę otrzymuje Najświętszy Sakrament. Powstaje wrażenie, że za pośrednictwem księdza, będącego nie tylko pośrednikiem, ale też sędzią i lekarzem, Bóg akceptuje dany grzech i nie stanowi on już przeszkody do Komunii ze Stwórcą. Jest to wrażenie błędne, gdyż moralna ocena czynu nie zależy w pierwszej kolejności od indywidualnego odczucia danej osoby, ale od wsobnej wartości moralnej.
Bicie żony pozostaje grzechem mimo lokalnej tradycji i stanowych przepisów czy tego, że stary ksiądz nie ma siły prowadzić wojny z połową parafian, a bijący jest w dodatku głównym sponsorem remontu dachu. Tak samo jest z wielkimi sprawami w skali krajowej. Jeżeli wiadomo o danym polityku, że aktywnie uczestniczył w czynie zagrożonym karą nawet ekskomuniki, a mimo to w czasie państwowych uroczystości przystępuje do Komunii, rodzi się w wiernych podejrzenie, że nauka biskupów w sumie nie ma znaczenia. Można dojść do wniosku, że albo nie są oni wiele lepsi od polityków, gdyż słowa i deklaracje idą swoją drogą a czyny swoją, albo jest to rodzaj jakiegoś niewiadomego układu między państwem a Kościołem – a jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o kasę. Obecna sytuacja, gdy politycy przystępują do Komunii w sytuacji, gdy są powszechnie uważani za nieprzychylnie do Kościoła nastawionych godzi też w szacunek do samego Najświętszego Sakramentu – skoro rozdaje się Go każde-
45
mu? A jest to w końcu Ciało Chrystusa! Teoretycznie można zakładać, że dana osoba życia publicznego była w spowiedzi, uzyskała rozgrzeszenie i przyjmuje godnie Najświętszy Sakrament. Nawet należy to zakładać w duchu miłosierdzia. Duch miłosierdzia nie jest duchem absurdu czy niekonsekwencji, zwłaszcza jeżeli Msza jest tylko przerywnikiem między kolejnymi antykatolickimi wypowiedziami. PUBLICZNIE I PRYWATNIE Problem komplikuje się, gdy szukamy odpowiedzi na pytanie „jak można wrócić do Komunii z Kościołem?” Prowadzi ku temu droga przez konfesjonał. Czyli przez sakrament pokuty i pojednania. Pojawia się jednak problem – grzech jest publiczny (podpisanie ustawy o in vitro widziało wielu w telewizji), a spowiedź ma charakter ściśle prywatny, intymny wręcz. Zdrada tajemnicy spowiedzi jest niewyobrażalnym grzechem i to po stronie penitenta leży inicjatywa, by przekonać resztę wiernych, że grzech został mu odpuszczony. Jak to zrobić? Po coś są te warunki dobrej spowiedzi. Zacznijmy od rachunku sumienia. Polityk strofowany publicznie przez biskupa musi zrozumieć, że nie jest to efekt zmowy hierarchów z opozycją, ale jego własnej postawy, która prowadzi do krzywdy wyrządzanej naj-
46
słabszym i najbardziej bezbronnym. Każdy duchowny jest też prorokiem i ma prawo i obowiązek upomnieć władcę tak, jak zrobił to Natan, gdy zgrzeszył Dawid (2 Sm 12,124). Musi to być rachunek sumienia, a nie polityczna kalkulacja, w czasie której poseł czy minister będzie się zastanawiał, kto go poprze a kto odrzuci przy urnie. Rachunek sumienia to korzeń spowiedzi, zaś jej pniem jest żal za grzechy. Może być żal doskonały, albo niedoskonały. Żal niedoskonały przypomina strach dziecka na wspomnienie klapsa. Jest to lęk przed karą, obawa o samego siebie. Zazwyczaj jest to forma strachu przed piekłem. U polityka może on przyjmować bardziej doczesną formę obawy przed potępieniem przez katolickich wyborców. Żal doskonały z kolei wyrasta z dojrzałego rachunku sumienia i świadomej relacji z Bogiem jako Osobą. Taki żal opiera się na bólu egzystencjalnym, przenikającym grzesznika, cierpiącego z powodu tego, że sam własnymi aktami zranił miłość Stwórcy. Nie liczy się tyle samo „ja”, co „Drugi” – bliźni i Bóg. Trzeci stopień to mocne postanowienie poprawy, czyli nawrócenie. To porzucenie dawnych grzechów, uznanie ich za zło i gotowość do podjęcia wysiłków, by nie doszło do nawrotu. Jest to akt woli, wymagający wydania owoców w przyszłości. Dla polityka to
źródło: https://www.facebook.com/busemdomarzen
powinno być bardzo trudne, o ile zakładamy, że cechą dobrego posła/senatora itd. jest to, że nie robi szmaty z języka i nie zmienia poglądów jak rękawiczki. Nie można mówić o „chwilowym” nawróceniu – tylko na tyle, by przyjąć Komunię, albo z nastawieniem „potem się zobaczy”. Dopiero z takim nastawieniem można udać się do spowiedzi. W tym sakramencie następuje pojednanie z Bogiem i Kościołem, a z czysto formalnej strony spowiednik może zdjąć niektóre kary kościelne, jednak nie może zrobić tego oficjalnie, czyli np. wyjść z konfesjonału i na cały kościół ogłosić, że pan/pani XY od teraz może przyjmować sakramenty. Spowiednik jest też sędzią i lekarzem, który musi rozsądzić, czy penitent spełnia minimalne warunki do rozgrzeszenia. Ten sakrament też stawia pewne wymagania! Jeśli spowiednik ma wątpliwości, może odłożyć udzielenie rozgrzeszenia – na przykład wtedy, gdy po raz któryś polityk obiecuje, że już więcej nie będzie popierał aborcji, a po raz kolejny broni jej w imię ideologii promowanej przez partię. W skali mikro mamy do czynienia z taką sytuacją na przykład wtedy, gdy wiadomym jest, że penitent nie zerwie związku z konkubiną. Ostatni punkt to zadośćuczynienie Bogu i bliźniemu. Jako pierwszy dokonuje się w relacji zewnętrznej. Nie jest już aktem objętym tajemnicą, ani elementem we-
wnętrznego rozrachunku z samym sobą czy przemiany. Człowiek musi wyjść do Boga i drugiego człowieka, by miłość mogła kwitnąć i owocować. Należy naprawić wyrządzone zło, przynajmniej w jakimś stopniu, nawet wtedy (a może nawet „zwłaszcza wtedy”), gdy jego skutki będą ciągnęły się latami i dotykały wielu ludzi, a do tego doprowadziły do zgorszenia. Nie da się w skali prywatnej zniwelować efektów grzechów publicznych. Jeśli polityk chce przyjąć z czystym sumieniem Komunię, musi też przedsięwziąć kroki mające uchronić świadków tego zdarzenia od zgorszenia – czyli sprawić, by jasnym się stało, że odcina się od swoich grzechów, żałuje za nie. Musi zrobić wszystko, by pozostawić jak najmniej wątpliwości. Jeśli poprzez media miliony ludzi dowiedziały się o jego poparciu dla zabijania dzieci czy ich przedmiotowego traktowania, to podobna liczba powinna móc usłyszeć akt żalu i skruchy i odcięcie się od tych poglądów. Czy jakikolwiek polski polityk wszedł na taką drogę? Jak na razie nie widzimy wielu oznak skruchy wśród tych, którzy poparli zapalną ustawę o in vitro. Być może uważają oni, że oburzenie hierarchii kościelnej znowu skończy się na grożeniu pastorałem. Czy może biskupi zauważyli, że pewna granica już dawno została przekroczona?
47
Z ŻYCIA KOŚCIOŁA
U Babci wszystkich babć
48
W
śród wakacyjnych propozycji dla naszych sympatyków i czytelników znalazło się również Święto Młodzieży – franciszkańskie rekolekcje odbywające się na Opolszczyźnie. Czy i tam można było odnaleźć Coś Więcej? Oczywiście!
Paulina Żmuda
D
wudziestego lipca, w poniedziałkowe słoneczne przedpołudnie, na Górę św. Anny zjechały się tłumy. Co najlepsze - tłumy młodzieży ze wszystkich krańców Polski. Każdy inny, każdy wyjątkowy, ale każdy oczekujący w zniecierpliwieniu na rozpoczęcie tygodniowej przygody z Bogiem i drugim człowiekiem. Już po raz dziewiętnasty, w drugiej połowie lipca, franciszkanie z prowincji św. Jadwigi postanowili świętować. Świętować młodość, radość, nadzieję, rześkość i energiczność, jaka tkwi w młodych. Pomóc im ją odnaleźć, poprowadzić ich właściwą ścieżką, wskazać im wartości, na których wyjdą najlepiej. Nauczyć ich prawdziwie kochać, wierzyć do końca, przebaczać i słuchać. I zdaje się, że tak jak robią to od osiemnastu lat, kolejny
“
Jest również czas na spotkanie z drugim człowiekiem. Przede wszystkim z zaproszonymi gośćmi, którzy każdego dnia odwiedzali Annaberg, by podzielić się swoim słowem, historią, świadectwem, konferencją.
raz im się udało. Święto Młodzieży to wyjątkowy czas. To tydzień pełen radości, modlitwy, entuzjazmu i zachwytu nad dobrocią Stwórcy. To właśnie wtedy otwierają się serca i dusze, napełniają się Duchem Świętym i odnajdują sens życia. To okres, w którym młodzi ludzie poznają siebie i mogą
zacząć od nowa, tworzą przyjaźnie na całe życie i umacniają swoje przekonania. Dowiadują się, że jest Ktoś, kto akceptuje ich całkowicie, że są ludzie, którzy dla nich poświęcą swój czas na chwilę rozmowy i spowiedzi. Młodzi ludzie, którzy przyjeżdżają na Górę św. Anny z nadzieją, że uda im się w końcu zmienić coś w życiu, które przecież nie zawsze spełnia oczekiwania, nie są prostymi odbiorcami. Potrzeba dać im czegoś, co zaspokoi ich głód doświadczeń całkowicie. Franciszkanie, dzięki swojej autentyczności, prostocie i całkowitemu zawierzeniu, a także bożej radości, którą przekazują całemu światu, potrafią spełnić to pragnienie, dając o wiele więcej niż się od nich oczekuje. Święto Młodzieży obfituje w spotkania. Zwłaszcza te najpiękniejsze – z
źródło: https://www.facebook.com/busemdomarzen
żywym Bogiem. Ukrytym w Najświętszym Sakramencie, który jest wystawiony w kaplicy cały dzień i całą noc. Na codziennej, radosnej i podniosłej Eucharystii, gdzie tym razem poznawaliśmy bohaterów biblijnych (np. Bartymeusza, Marię Magdalenę) twarzą w twarz. Na modlitwach porannych i wieczornych, przy Koronce do Bożego Miłosierdzia, w pieśniach i piosenkach umilających czas. Na kalwarii annogórskiej, którą przeszliśmy szlakiem od lat wydeptywanym przez pielgrzymów. Na niezwykłych nabożeństwach kończących dzień, przy błogosławień-
stwie kapłana, kiedy czas już udać się na spoczynek. Jest również czas na spotkanie z drugim człowiekiem. Przede wszystkim z zaproszonymi gośćmi, którzy każdego dnia odwiedzali Annaberg, by podzielić się swoim słowem, historią, świadectwem, konferencją. Oprócz niezastąpionych ojców franciszkanów, w tym roku gościł na ŚM Tomasz Terlikowski, Patrycja Hurlak, ks. Mirosław Maliński oraz zespół Full Power Spirit. Mówili o tym, co piękne i najważniejsze – o czystej, zdrowej i dobrej miłości, przynoszącej jak najpiękniejsze owoce. Lecz Święto jest również czasem
spotkania z człowiekiem, który stoi (lub mieszka) tuż obok nas – w pokoju, w małych grupach, przy posiłkach. Przyjaźni, które się tu nawiązały, nie da się zliczyć, nie mówiąc już o zakochanych parach, które na Górę świętej Anny wciąż powracają ze wzruszeniem! Warto było przyjechać na Święto Młodzieży. Warto było kolejny raz poczuć i na chwilę dotknąć Bożej obecności, utulić się u stóp Babci wszystkich babć – świętej Anny. Warto tam wracać i zachwycać się na nowo. I warto w sobie młodość wciąż odkrywać.
49
CO JEŚLI NIE ISLAM?
Opcja narodowa
50
K
olejna seria zamachów każe ponownie sobie postawić pytanie o przyszłość Europy. Czy da się utrzymać ją w obecnym kształcie jej kultury i instytucji? Czy można wskazać jakąś drogę inną niż islamizacja Starego Kontynentu?
Rafał Growiec
J
akiekolwiek nie będziemy analizować scenariusze, musimy ze smutkiem przyznać, że Europa długo nie pociągnie, jeśli nic się nie zmieni. Dawno już przestała być źródłem dla swojej własnej kultury, a coraz więcej i chętniej czerpie zza Oceanu czy nawet Dalekiego Wschodu. Trwająca od dwustu lat seria kampanii na rzecz nadania nowej tożsamości Staremu Kontynentowi jedynie osłabiła jego tożsamość, usuwając kręgosłup chrześcijańskich wartości i zastępując je niezwykle plastycznymi wartościami „humanistycznymi”. Hasła wolności, równości i braterstwa okazały się jednak zbyt słabe, zbyt elastyczne, zbyt łatwe do nagięcia, by mogły zastąpić stary etos. W efekcie Europa stała się bardzo podatna na zubożenie moralne, a serwowane przez kolejne fale równouprawnienia idee okazują
“
Przy obecnym rozbiciu polskiej sceny narodowej prawicy można wyróżnić dwie tendencje: ruchy czysto oddolne zrzeszające „młodych, wnerwionych”, protestujących przeciwko czemuś i ruchy posiadające jakieś „ciało kierownicze”
się tylko pogłębiać pustkę i poczucie niepewności. Odrzucenie religii w ujęciu konserwatywnym, starającym się zachować i pielęgnować tradycyjne dla Europy wartości skutkuje, że także chrześcijaństwo zostaje niejako zarażone tym nihilizmem. W tej perspektywie islam stanowi najbardziej atrakcyjną opcję dla tych, którzy w swej chrystianofobii nie chcą
widzieć chrześcijańskiej przyszłości Europy. Za kilka lat, według tezy ks. prof. Jana Górskiego, gdy muzułmanie będą stanowili większość, ci, którzy odrzucili chrześcijaństwo zostaną za rączkę zaprowadzeni do meczetu. I będą zadowoleni. Natura zawsze dąży do zapełnienia pustki. Tam, gdzie nisza pokarmowa nie jest wykorzystywana przez żaden gatunek, w końcu pojawi się nowa forma życia, która zajmie się niewykorzystanym potencjałem. W tym sensie islam jest najbardziej naturalną religią świata. Powstał tam, gdzie bardzo łatwo było o indyferentyzm – w wielokulturowym mieście, gdzie stykały się wielkie i małe religie, gdy chrześcijaństwo było zmęczone wzajemnymi sporami. Kolejne fale skutecznych inwazji nieprzypadkowo miały miejsce wtedy, gdy wyznawcy Chrystusa albo byli pogrążeni
źródło: https://www.facebook.com/busemdomarzen
we wewnątrzreligijnych konfliktach, albo gdy cywilizacja zachodnia była słaba i podzielona. I odwrotnie – największe sukcesy Europy w wojnach krzyżowych wynikały z jedności, a gdy zaczynało się rozgrywanie wzajemne między sobą, krzyżowcy na prośbę Wenecjan zaatakowali Konstantynopol, ułatwiając tym samym dzieło Turkom. Zjednoczenia Europy nie zapewnią nowe przywileje dla zwierząt i homoseksualistów, dozwolenie na mordowanie dzieci nienarodzonych i starców. To budzi raczej opór i groźbę wewnętrznych konfliktów. Tak więc – co jeśli nie islam? Prawdopodobnie nie da się sformułować żadnej sensownej alternatywy bez odniesienia do chrześcijańskich wartości, tożsamości budowanej przez ponad dwa tysiące lat, od kiedy Paweł z Tarsu miał wizję Macedończyka proszącego go o pomoc (Dz 16,9). Jakie więc cechy potencjalnych wizji Europy
przyszłości nas będą interesować? Przede wszystkim, (a) stosunek do chrześcijaństwa – to jak dana idea może wprowadzić w życie naukę Chrystusa i jak będzie to korelowało z jej własną doktryną. A jak będzie się ona miała do (b) wartości uniwersalnych, humanistycznych, moralnych? Z jednej strony są one bliskie chrześcijaństwu i z niego wyrastają, jednak ich interpretacja może być zupełnie inna. Następnie, (podpunkt c) jak będzie dana wizja rzutowała na wizję zjednoczenia Europy – jak, w jakim modelu, w oparciu o jakie zasady? Punkt d – czy taka cywilizacja będzie towarem eksportowym, który narody dziś islamskie przejmą z pocałowaniem ręki, czy zrobią to tylko wtedy, gdy im się przyłoży lufę do skroni? Nie bez znaczenia będzie też (e) czynnik biologiczny – jak dany model cywilizacji wpłynie na populację, jak da sobie radę z różnicami rasowymi? Oprze
się na wielodzietności rodowitych Europejczyków? Czy może zaakceptuje kolejne fale imigrantów i postara się je wchłonąć, zeuropeizować – a jeśli tak, to w jakim stopniu? Warto też rozważyć kwestię tego, kto by stał na czele takiej społeczności czy cywilizacji (f). Dla własnej wygody i gdyby ktoś znalazł czas i chęci na polemikę, ubrałem wszystko w punkty i podpunkty. 1. EUROPA NARODÓW W wielu regionach Europy obserwujemy dziś odrodzenie idei, że tylko silna tożsamość narodowa może sprawić, że pochód islamu zostanie zatrzymany, a cywilizacja Europy zachowa swoją chrześcijańską i kulturową tożsamość. W Polsce widzimy to szczególnie w postaci licznych ruchów nacjonalistycznych (nie używam tego słowa ani w znaczeniu pejoratywnym ani w pozytywnym), co pozwala się zastanowić, co by było, gdyby ci
51
ludzie doszli do władzy. W świetle mizernych wyników i podziału polskiej sceny narodowej, mowa tu oczywiście nie o dyktaturze jednej partii, ale np. o pronarodowej koalicji kilku mniejszych ugrupowań wspartych ogólnym nastrojem społecznym, co łączyłoby się z narodową koalicją kilku państw. 1A. POLAKI-KATOLIKI? Jak się ma naród do chrześcijaństwa? W Polsce sytuacja zdaje się w miarę prosta – po II wojnie światowej nie mamy zbyt wielu mniejszości religijnych, a już przed wojną przyjęło się mówić o Polaku-katoliku. Nazizm pozbawił nas mniejszości żydowskiej, komunizm zhomogenizował społeczeństwo poprzez liczne wywózki, zmianę granic i represje. Czy jednak związek między narodowością i wyznaniem jest tak silny, by można mówić o tożsamości tych pojęć? Jak się okaże w punkcie 1c, wierność narodowi nie zawsze oznacza solidarność między chrześcijańską czy nawet międzykatolicką. Relację między wartościami narodowymi można budować na kilka sposobów. Kościół może przejąc część wartości wyznawanych przez narodowców i spróbować je uwznioślić, odrzucając to, co godzi w chrześcijaństwo. Nie byłby to nowy zabieg w historii – czymże jest kodeks rycerski jeśli nie próbą ucywilizowania i schrystianizowania klasy wojowników frankijskich? Czy jest coś, co należałoby odrzucić? Niewątpliwie pewien
moralny rygoryzm części narodowców, karzący odrzucać zdrajców narodów i karać ich za grzechy przeciw Polsce także po śmierci. Można odnieść wrażenie, że niechęć do grzechu jest tak wielka, że skutkuje nienawiścią do grzesznika – co w chrześcijaństwie jest niedopuszczalne. Niedawno tak oberwało się pośmiertnie Julii Brystygier – stalinowskiej oprawczyni, lubującej się w dręczeniu księży i kleryków, pochowanej na Powązkach. Ludzie bezczeszczący jej grób zapomnieli o jednym, drobnym fakcie: Brystygier nawróciła się, zerwała z dawnym życiem i umarła pogodzona z Bogiem. Bóg może i wybacza, ale naród nie lubi brać tego pod uwagę. Inną opcją jest próba asymilacji wybiórczej chrześcijaństwa przez narodowców – niejeden z nich wszak chce się uważać za realizatora hasła „Bóg, Honor, Ojczyzna” i obrońcę chrześcijaństwa przed nawałą tureckich kebabów/kebapów. Na potrzeby ruchu narodowego można wykorzystać część haseł, część wydarzeń z historii Kościoła nie tylko w Polsce – ale wtedy musi to być katolicyzm wybiórczy. Gdy dojdzie do przeakcentowania pewnych niezgodnych z chrześcijaństwem treści (np. roli biologicznego przynależenia do narodu), Kościół może odpowiedzieć potępieniem takim, jakie w latach 30. XX w. spotkało faszyzm, komunizm i nazizm. Jak wtedy zareagują wierni – pójdą bardziej za Chrystusem czy za Polską?
źródło: www.pixabay.com
52
źródło: https://www.facebook.com/busemdomarzen
1B. ZNAĆ PROPORCJE! Wartości humanistyczne i moralność przyjmują w ujęciu narodowym cechy zapewniające pewną stabilność i ład społeczny, choć ich źródło nie jest tożsame z chrześcijaństwem. Biorąc pod uwagę cele narodowców, sprzeciw wobec aborcji, homoseksualizmu czy eutanazji jest pochodną pragnienia stworzenia silnego społeczeństwa. To, czy w tym samym celu nie dojdzie do odwrócenia wartości zależy tylko i wyłącznie od tego, jak będzie interpretowane dobro narodu – czy ktoś „mądry” u sterów ideologicznych ruchu narodowego nie powie, że „Polaków nie stać na utrzymywanie obłożnie chorych” albo: „Musimy wyeliminować skrajną nędzę biorącą się z tego, że zbyt wiele dzieci rodzi się w patologicznych rodzinach” czy: „Może czas wrócić do słowiańskiej swobody seksualnej?”. Nie musimy nawet uciekać się to tak moralnych kwestii a bardziej prawnych: czy Polacy mają prawo skazać Polaka na śmierć za to, co uznają za zdradę? Ruchy narodowe muszą jasno określić, gdzie stoi granica między potrzebami i możliwościami narodu a wolnością i prawami jednostki. Innymi słowy: jak wielkie kompetencje ma wybrana przez naród władza, by stawiać wymagania co do poziomu moralności czy patriotyzmu. Patriotyzm wszak jest uczuciem żywionym do Ojczyzny. Jak więc określić, kiedy jest to patriotyzm dobry, a kiedy zły? Patrząc na zapędy by na jesień
zamiast liści zawisnęli komuniści, podejrzewam, że polscy narodowcy muszą się jeszcze nauczyć, że wydanie wyroku w przeświadczeniu, że służy się ojczyźnie nie czyni kary bardziej ludzką czy cywilizowaną. Jeśli tego nie zrobią, mogą popaść w model despotyczny, a może nawet totalitarny. 1C. RAZEM CZY OSOBNO? Podobne wątpliwości rodzą się, gdy interesy i resentymenty narodowe dojdą do głosu w polityce zagranicznej poszczególnych państw. Weźmy choćby słynny spór o Banderę z Ukraińcami, czy o Polonię na Litwie. Pamiętajmy, że zależy nam na tym, by Europa współpracowała ze sobą, a nie o katastrofalny scenariusz, gdy popada znowu w kolejne mniej lub bardziej dyplomatyczne konflikty. Wymaga to ustalenia pewnych metod rozwiązywania sporów między społecznościami lub wyznaczenia jednej, wielkiej grubej kreski, zapomnienia o dawnych urazach w imię walki ze wspólnym zagrożeniem. Nie ulega też wątpliwości, że państwa, które wybiorą model narodowy staną się celem sankcji politycznych i gospodarczych państw o bardziej liberalnym nastawieniu oraz organizacji międzynarodowych. To także będzie wymagało solidarności między narodami, nawet jeśli w naszym interesie będzie np. osłabienie gospodarcze Niemiec czy Włoch. Zawsze znajdzie się chętny, by jak Sobieski pod Wiedniem stanąć na czele narodowej
53
koalicji. Obawiam się, że aby uniknąć podporządkowania jednych narodów drugim, konieczne będzie zastosowanie tak nielubianej przez nacjonalistów demokracji choć troszkę przypominającej Unię Europejską. Problemem może być też pewna, że się tak wyrażę, żydowska mentalność narodowców. Mają oni tendencję do tworzenia getta opartego na przeświadczeniu o wielkości jednej nacji, ewentualnie jakichś nacji „sojuszniczych”, ale oznacza to też próby oddzielenia się od narodów kojarzonych z tym, co obce. Tak, jak Prawo Mojżeszowe służyło zachowaniu czystości religijnej Izraela, tak etos narodowca często służy oddzieleniu się społecznemu, kulturowemu, religijnemu i biologicznemu od tego, co uważa za zagrożenie. W efekcie prób obrony kulturowej tożsamości europejskiej może doprowadzić do powstania Getta Europejskiego, które odzieli się od reszty świata przez zamknięcie w samozachwycie nad swoją historią i wyższością biologicznych powiązań. Wyrzucenie np. Niemców czy Ukraińców z ich domów, czy wygonienie muzułmanów z Kruszynian i Bohoników wcale nie jest takim dziwnym scenariuszem, gdy część internetów dostaje orgazmu na widok mema z cytatem „Węgry dla Węgrów”.
54
1D. KRUCJATA ŻÓŁWIA Taka cywilizacja będzie trudno eksportowana na cały świat. Przede wszystkim, opiera się na rozumieniu wyższości kultury np. polskiej nad kulturą iracką. Oczywiście, dobra sprzedaż opiera się na tym, że oferuje się coś lepszego, ale gdy idzie o kulturę, nie możemy stosować czysto marketingowych porównań. Nie możemy całkowicie deprecjonować tamtejszej społeczności, twierdząc, że przez x lat żyli w mroku, zabobonie i mroku, a teraz my przyjdziemy i zrobimy im raj na ziemi, bo my jesteśmy Polacy, katolicy z dziada pradziada. Problem w tym, że nasza kultura jak na razie wcale nie pokazała, że jest lepsza. Mieliśmy okres dominacji, gdy technologicznie przewyższaliśmy Wschód i go skolonizowaliśmy. Teraz poziom jest wyrównany i żaden Chińczyk nie zachwyci się polskim czy angielskim potrząsaniem szabelką. Musi upłynąć wiele lat zanim narody europejskie zapracują na szacunek wynikający z czegoś więcej niż osiągnięcia przodków. Być spadkobiercą tradycji uniwersytetów nic nie będzie znaczyło, gdy narody zamkną się w sobie i będą odrzucać osiągnięcia reszty świata. I nie mowa tu tylko o technologiach, ale także rozwiązaniach kulturowych. Być może za
źródło: https://www.facebook.com/busemdomarzen
kilkanaście lat, jeżeli człowiek będzie chciał uchodzić za obywatela świata, będzie musiał znać chiński, choć to bardzo nieeuropejski język. Zapatrzenie w tradycję narodowa nie może oznaczać, że teraz jak żółw się w niej schowamy i będziemy ignorować zmiany zachodzące w świecie. Tragedia byłoby, gdyby jakikolwiek europejski naród zaczął bawić się w Krzyżaków i napadłby, jakoby z misją cywilizacyjną czy wręcz religijną, naród słabszy. A jednak, co robić, gdy w sąsiednim kraju wybucha wojna, zamieszki, gdy upada rząd, a władzę przejmują fanatycy religijni czy ideologiczni? I mowa tu niekoniecznie o islamie, a raczej o niektórych katolikach. Czy Europa narodów wyciągnie pomocną dłoń, przyjmie ludzi wypędzonych przez zawieruchę wojenną z domów? No, dobra... Głupie pytanie. Czy może raczej będzie siedzieć w ciepełku i śmiać się z głupoty „arabusów i murzynów”? A, to jest odpowiedź na to głupie pytanie. A może Europa narodów zechce wejść i zrobić porządek? I znów potrzeba ponadnarodowych ustaleń, jak powinna wyglądać misja stabilizacyjna, czyli potrzeba stworzenia organizacji, która będzie czuwała nad sprawiedliwością, aby każdy przywódca wiedział, że może go spotkać proces na podstawie
aktów prawnych wyższych od prawa, jakie ustanowił on sam w swoim kraju. Europa narodów może, a nawet musi bronić się twardo i natychmiast przed wpływami islamu, ale chrystianizować świat musi powoli. 1E. LICZĄC NA SIEBIE Pod względem przyrostu naturalnego, ruch narodowy jest chyba najbardziej nastawiony na stworzenie optymalnych ku niemu warunków. Wszak jego podstawą jest przynależność przede wszystkim poprzez urodzenie (może stąd awersja pewnego narodowca do religii jako re-eligo, czyli ponownego wyboru?). Rząd narodowy musi jednak pamiętać, że może dobrze mieć piątkę dzieci, ale te dzieci trzeba też wyżywić i wyedukować. Im większy naród, tym lepiej musi gospodarować dobrami naturalnymi, jakimi dysponuje i musi być bardziej czuły na tak nielubiane przez narodowców sprawy ekologiczne. To wymaga stworzenia systemu gospodarczego opartego nie tylko na zaufaniu do polskich przedsiębiorców, ale też np. szacunku do żywności. Amerykanie są takim dumnym narodem, a jednak niszczą tyle pokarmu, że starczyłoby tego na wyżywienie kilku krajów afrykańskich! Nie ulega wątpliwości, że model naro-
55
dowy to model najbardziej nieprzychylny imigracji z innych krajów i kultur. Występuje tu największe ryzyko, że będziemy chcieli na siłę europeizować Turków, Syryjczyków czy Tunezyjczyków i prewencyjnie nie dopuszczać do powstawania zbyt wielkich mniejszości narodowych. Środowiska narodowe w Polsce już mówią o tym, że nie chcą w Polsce imigrantów z Syrii, ale raczej repatriacji Polaków mieszkających za granicami. Pytanie, które się nasuwa to: „Co wtedy tracimy?” Musimy pamiętać, że kultura nigdy nie istnieje w izolacji w stosunku do cywilizacji sąsiednich. Zawsze zachodzi interferencja – przejmowane są style, gatunki w sztuce, technologie i zwyczaje. Próba stworzenia czystej kultury danego narodu jest z góry skazana na niepowodzenie, gdyż wtedy powstaje twór sztuczny, oparty na bardzo często mylnych założeniach twórcy tego czy innego opracowania. Gdyby chcieć pilnować mediów (zwłaszcza nowych!), by poprzez nie promować głównie polską (ew. „czystopolską”) kulturę i sztukę, konieczne stanie
56
się stworzenie się systemu cenzury kierującego się jakimś wyidealizowanym obrazem „czystego” polskiego wiersza, a ten obraz wyidealizowany może niekoniecznie oddawać polskiego ducha. 1F. DEMO - CZY OCHLOKRACJA? To w jakim kierunku pójdą tendencje narodowe i czy jest w nich nadzieja dla Europy zależy w dużej mierze od tego, kto będzie mu przewodniczył. Przy obecnym rozbiciu polskiej sceny narodowej prawicy można wyróżnić dwie tendencje: ruchy czysto oddolne zrzeszające „młodych, wnerwionych”, protestujących przeciwko czemuś i ruchy posiadające jakieś „ciało kierownicze”. Ruchy oddolne, wyrastające z czystego protestu wobec lewicy, islamowi czy wrogom ojczyzny nie oferują w praktyce nic pozytywnego, a jedynie wrzaski, krzyki i wymachiwanie flagami. A jeśli już, to mogą te pozytywne treści łatwo zanegować, jeśli np. w chrześcijańskim miłosierdziu zobaczą coś sprzecznego z hołubioną przez siebie siłą. Co zrobią,
gdy zabraknie już komuchów, zdrajców i kolaborantów, którzy mogli by być wytknięci palcami? Czy rotmistrz Pilecki może być prawdziwym wzorem czy w rękach nieudolnego propagandzisty będzie tylko ofiarą i zaprzeczeniem komunizmu? Drugi nurt to ten posiadający pewnych przywódców, jednak tu też wiele zależy od ich charakteru. Lider, który ślepo realizuje oczekiwania swoich podwładnych może być groźniejszy od ruchu czysto oddolnego. W razie czego, gdyby ruch się skompromitował, po prostu zrzuci się na lidera całą winę, a poszczególni członkowie będą stosunkowo czyści. Jednak odpowiedni człowiek może ucywilizować swoich co bardziej nieokrzesanych współpracowników i tak dobierać ich tak, by unikać niebezpiecznych ekstremizmów. W ten sposób Europa, choć pozbawiona jednego wodza, może stać się silna poprzez własną różnorodność, ale tylko wtedy, gdy żaden naród nie postawi siebie nad innymi i nie przypisze sobie jakiejś wielkiej misji i Bożego wybraństwa. Te scenariusze już przerabialiśmy w historii.
Podsumowując, scenariusz narodowy dla Europy i Polski, choć zdaje się być atrakcyjny, rodzi wiele zagrożeń – łatwo może stać się nie zespołem motywów tworzących pewną cywilizację, ale raczej niszczącą, zasklepioną w samozachwycie nad tym, co było i w próbach odtworzenia przeszłości w nowych warunkach. Potrzebna będzie solidarność nie tylko narodowa, ale także europejska i międzyludzka. Nie twierdzę, że to sprawy nieuchronne, nie do przejścia i niemożliwe. Ale gdyby udało się narodowcom przed tym uchronić, obejść je i stworzyć realną alternatywę, byłbym bardzo pozytywnie, ale jednak wciąż bardzo zaskoczony.
źródło: www.pixabay.com
57
OKIEM OKIEM REDAKCJI REDAKCJI 58
TEMAT NUMERU
KOŚCIÓŁ
KĄCIK
KĄCIK KULTURALNY KULTURALNY
RECENZJE
COŚ WIĘCEJ
59
Kultura zaklęta w słowie P
KULTURA
owiedzeń, przysłów i związków frazeologicznych używamy w Polsce bardzo chętnie, ale niestety czasem mamy problem z ich poprawną formą albo wprowadzamy je w nieodpowiednim kontekście. Przedstawiamy kilka wskazówek, jak uniknąć kardynalnych błędów.
60
Beata Krzywda
Żeby zabrzmieć elokwentnie i mądrze, warto wtrącić do swojej wypowiedzi powiedzenie, przysłowie czy ciekawy frazeologizm. Ważne jest jednak to, żeby nie używać ich przypadkowo, a przemyślanie. Wtrącenie niepoprawnego powiedzenia może zostać odebrane gorzej niż unikanie takich wyrażeń. Chociaż zdarza się i tak, że obie strony zakodowały sobie niepoprawną formę i błędu nie zauważą. Prowadząc zwyczajne rozmowy ze znajomymi, często spotykam się z takim zjawiskiem. Kiedyś bardziej zwracałam na to uwagę i czasem ich poprawiałam, jednak po jakimś czasie poddałam się i misja nawracania całego społeczeństwa upadła. Od czasu do czasu wtrącam jednak do swojego codziennego języka powiedzenie i zaskakuję ludzi nieznaną dla
“
Wszem wobec ogłaszam ostatni już przykład w niniejszym artykule. Mamy zwyczaj dokładania spójnika „i” pomiędzy „wszem” a „wobec”. Wyrażenie to jest wersją skróconą konstrukcji: „wszem wobec i każdemu z osobna”
nich formą. Taka wojna jest zdecydowanie bardziej skuteczna... CO Z TYM OPOREM? Jeden z najczęstszych błędów, do których zdążyliśmy już przywyknąć i ich nie zauważamy, występuje w wyrażeniu: „iść po linii najmniejszego oporu”. W mowie potocznej często można spotkać się z wersją
„iść po najmniejszej linii oporu”, co nie bardzo ma sens, a nieliczni idą nawet po „najlżejszej linii oporu”, co już zakrawa o językowy fenomen. Gdyby się nad tym zastanowić, to nie zależy nam na tym, żeby iść po najmniejszej linii, ale przede wszystkim na tym, żeby opór był jak najmniejszy! Czujemy też lekki opór przy podawaniu czegoś w wątpliwość. Tutaj wiele osób sugeruje się stwierdzeniami „poddać pod dyskusję” albo „poddać krytyce” i dodaje jedną zbędną literę „d” przy wątpliwościach. Jest to jednak bardzo poważny błąd! Warto wiedzieć, skąd się wzięło takie wyrażenie. Dawniej można było np. „podać się o podwyżkę” i bynajmniej nie chodzi tutaj o to, że aktualnie lepiej tego nie robić, chcąc zachować stanowisko pracy. Mamy w języ-
źródło: https://www.facebook.com/pages/Eriu/245127162311
ku polskim takie słowo jak „podanie”, czyli składanie prośby o coś. Podać miało niegdyś dużo więcej znaczeń niż obecnie i stąd właśnie takiego a nie innego słowa powinniśmy używać w omawianym wyrażeniu. Ta sama forma przetrwała do dziś w stwierdzeniu „podać się do dymisji”, czyli „złożyć prośbę o rezygnację z pełnionej funkcji”. PROBLEMATYCZNE SPÓJNIKI Między Bogiem a prawdą – właśnie zaprezentowałam błąd. Konia z rzędem temu, kto zauważy, co jest nie tak. Wyrażenie to już tak mocno zakorzeniło się w naszej świadomości, że nie zauważamy w nim braku sensu. Przecież to Bóg jest prawdą, więc między Niego a prawdę nic już się nie może zakraść i nic Go od prawdy nie może dzie-
lić. Tak na dobrą sprawę wyrażenie takie można by uznać za herezję, właśnie ze względu na postawienie Boga po przeciwnej stronie prawdy. Mówimy więc „Bogiem a prawdą”. Dawniej „a” w wielu przypadkach znaczyło to samo, co „i”. Zauważmy też, że sugerujemy się innymi podobnymi wyrażeniami „między sypialnią a salonem jest ścianka działowa”, „między mną a tobą istnieje wiele różnic”, „między życiem a śmiercią...”. Wyrażenie to zastąpimy też z łatwością innymi np. „szczerze mówiąc”. Wszem wobec ogłaszam ostatni już przykład w niniejszym artykule. Mamy zwyczaj dokładania spójnika „i” pomiędzy „wszem” a „wobec”. Wyrażenie to jest wersją skróconą konstrukcji: „wszem wobec i każdemu z osobna”, a znaczy
tyle, co „wszystkim razem”, „wszystkim obecnym”. Takim sformułowaniem często posługiwał się Stanisław August Poniatowski. Nie ma rady, należy po prostu zapamiętać, żeby nie rozdzielać tego powiedzonka żadnym spójnikiem. MARGINESY KULTURY SŁOWA W artykule użyłam jeszcze konstrukcji „konia z rzędem”. Czy ktoś się kiedyś zastanowił, co to za rząd (czy może rzęd)? Podpowiem, że to nie ten sam rząd, co w kinie czy teatrze. Dawniej słowo to miało jeszcze zupełnie inne znaczenie – chodzi tu o ozdobną, kompletną uprząż. Koń z rzędem był zatem wyjątkowo cenny i dziś mówiąc, że damy komuś „konia z rzędem” za wyczyn, oferujemy niezwykle kosztowną nagrodę!
61
OKIEM OKIEM REDAKCJI REDAKCJI 62
TEMAT NUMERU
KOŚCIÓŁ
KĄCIK KULTURALNY
RECENZJE RECENZJE
COŚ WIĘCEJ
63
Pac Man w Nowym Jorku
NOWOŚCI
P
64
Łukasz Łój
F
ilm który wybrałem, to "Piksele" Chrisa Columbusa. Od razu powiem: film ten ogląda się z przyjemnością. Rzecz jasna w Internecie przeczytałem, że nie mam racji. A właśnie, że mam. "Piksele" to lekka komedia o... niczym. Serio, fabuła jest dość prosta i głupawa. Ale to już wywnioskować można po zerknięciu na plakat. Tylko ktoś bardzo naiwny mógł oczekiwać po tym filmie duchowego katharsis i nostalgicznej wycieczki po latach osiemdziesiątych. Dla mnie od początku było jasne, że magia starych gier nie do końca jest głównym celem tego filmu. Owszem, widać, że twórcy niejeden żeton stracili grając w Donkey Konga czy inną Galagę, ale ten film nadal jest tylko o bezsensownej walce z kosmitami. Ja oczekiwałem po "Pikselach" dokładnie
o wyczerpującym spływie kajakowym zapragnąłem zażyć nieco amerykańskiego stylu życia, cywilizacji i wygody. Dlatego też odwiedziłem największe miasto Dolnego Śląska, jedynie po to, aby wstąpić do centrum handlowego, pochodzić bez celu, zjeść pizzę i obejrzeć amerykańską, durną komedię w komercyjnym multipleksie.
“
Postaci są tutaj stereotypowe, gracze to odludki, żołnierze są wrednymi idiotami, a prezydent jest gruby. Mam nadzieję, że ta schematyczność była zaplanowana.
tego, czym są i jestem zadowolony. A o co chodzi? Dawno temu zarejestrowano na kasecie wideo przebieg mistrzostw świata w grze na automatach. Następnie wysłano tę kasetę w kosmos jako spuściznę ludzkości. W czasach współczesnych kosmici atakują ziemię, ponieważ znaleźli ową kasetę, i potraktowali jej treść jako wyzwanie. Kosmici atakują przybierając formę starych
gier. Oczywiście w filmie aktorskim ciężko byłoby pokazać walkę z dwuwymiarowymi zbitkami pikseli, dlatego jasnym jest, że postaci z gier składają się z heksali, nie pikseli. a nawet do tego potrafią przyczepić się Internetowi krytycy. Do walki z kosmitami zaangażowani zostają najlepsi gracze, których losy potoczyły się różnie. Jeden z nich jest prezydentem USA, inny siedzi w więzieniu, a główny bohater jest monterem sprzętu wideo. to co podoba mi się w tym filmie najbardziej, to humor. Być może dawno nie oglądałem prostej, amerykańskiej komedii, ale przypadł mi do gustu. Adam Sandler co prawda wygląda tu jak psychopata, ale idealnie pasuje do swojej roli. Peter Dinklage, znany z roli Tyriona Lannistera, gra tutaj zupełnie inaczej niż w serialu HBO. Sceny z jego
źródło: materiały dystrybutora
udziałem mógłbym oglądać godzinami. Wątek romantyczny w tym filmie jest nienachalny i mało romantyczny, to na plus. Świetna, nienaganna chemia między bohaterami nie jest ilustrowana wzdychaniem, maślanym wzrokiem i tego typu pierdołami. Sandler i Michelle Monaghan dokuczają sobie ile wlezie, chociaż ich rozmowa w garderobie na początku filmu mogłaby sugerować spokojny, szczęśliwy rozwój wydarzeń. Wykorzystanie tematyki gier jest w sumie niewielkie. Spełniają funkcję wypełniacza, ale wzbudzają nostalgię. Co prawda w facetach po czterdziestce, nie we mnie, ale każdego wypada wziąć pod uwagę. Smutne jest to, jak gracze
ukazani są w tym filmie. Niegdysiejsi mistrzowie są teraz nieudacznikami, a granie w stare gry jest bardzo niemodne. Taka wizja odstrasza od retrogier, czyli robi coś dokładnie przeciwnego od założeń twórców. Z drugiej strony pojawia się twórca Pac Mana, dość zabawna scena, ale raczej jako wypełniacz. Postaci są tutaj stereotypowe, gracze to odludki, żołnierze są wrednymi idiotami, a prezydent jest gruby. Mam nadzieję, że ta schematyczność była zaplanowana. Świetna jest za to scena z Pac Manem - twórcy zrobili coś, na powinni wpaść wcześniej. Otóż przenieśli mechanikę i styl rozgrywki na ulice Nowego Jorku. Drużyna graczy
wciela się w duszki, a Pac Man ich goni. Genialne! Nie podoba mi się za to, że na siłę pokazano wewnętrzną przemianę bohaterów. Po długich przemyśleniach bohaterowie odnajdują wewnętrzny spokój i stają się kimś wartościowym. Mam tego dość, to było w Batmanie, Bondzie i innych takich. Film nie jest wybitny, ale też nie jest najgorszym filmem na ziemi. Krytykowany jest najczęściej za to, że nie spełnił oczekiwań ogarniętych nostalgią starszych panów. No ale dajcie spokój, nie oceniajmy filmu za to jaki nie jest. Komedia jak komedia. Świetny film, dwa na dziesięć!
65
Chachary, czyli sceny sądowe w Stalinogrodzie C,
KSIĄŻKA
zy można śmiać się z władzy sądowniczej w czasach szalejącego totalitaryzmu? Można było ale dopiero po latach. Porwał się na to w dodatku wybitny prawnik, były Sędzia Sądu Najwyższego, Józef Musioł.
66
Rafał Growiec
Z
acznijmy od tego, gdzie leży Stalinogród. Otóż nazwę tę nosiły w latach 1953-56 Katowice, co miało uczcić osobę zmarłego 5 marca 1953 r. Józefa Wissarionowicza Dżugaszwilego. Oficjalnie – lud Katowic poruszony żalem po Generealissimusie postanowił przemianować swoje miasto, nieoficjalnie – ktoś wpadł na ten „genialny” pomysł w Warszawie. Wraz ze śmiercią stalinizmu w roku 1956 (czyli wtedy, gdy do władzy dorwała się inna grupa komunistów) Katowice wróciły na mapę. Przybliżyć nieco realia tych czasów postanowił Józef Musioł – wybitny prawnik, wywodzący się z rodziny powstańców śląskich, jako dziecko łącznik AK, w dorosłym życiu działacz podporządkowanego PZPR Stronnictwa Demokratycznego, Sędzia Sądu
“
Nie zabrakło w „Chacharach” wątków prastarej wojny między Ślązakami a resztą świata. Hanysy są dumne ze swojej godki, ze swojej odrębności i nie widzą powodu, by przed sądem mówić po polsku (ale spokojnie, większość trudniejszych słówek śląskich jest przetłumaczona).
Najwyższego, członek Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Postać autora jest tak niejednoznaczna jak jego książka, a tym bardziej główny bohater. Centralną postacią jest Ślązak, Franciszek Kopiec, któremu warto poświęcić
trzy osobne akapity. Sama książka składa się z szeregu opowiadań, które łączy właśnie postać Kopca i kontekst prawno-karny czasów stalinowskich w „Sztalinogrodzie”. Wyśmiewając totalitaryzm, Musioł uderza i w totalitarną nowomowę, i w zachowania służące przeżyciu w tych ciężkich czasach. Od sztucznego odejścia od przedwojennych form grzecznościowych („Panowie to byli za sanacji!”), przez próby palenia Panu Bogu świeczki a partii ogarka (sołtys, który chodzi tylko na ranne Msze, bo go żona posyła), po nieco pokrętne rozumienie mienia wspólnego (znaczy niczyje, więc można na przykład rozdać za drobną opłatą). Musioł potrafi poprzez kwestie swoich bohaterów na chwilę zejść z wokandy, opowiadając o Zofijce, co domalowywała aureolę
źródło: materiały promocyjne
obrazkom Marksa i sprzedawała je jako wizerunki św. Józefa. Większość scen w „Chacharach” rozgrywa się jednak na sali sądowej, czemu towarzyszy stale charakterystyczna śląsko godka, która posługują się przesłuchiwani i oskarżeni, Ślązacy z krwi i kości. Zderzenie ponurej totalitarnej rzeczywistości: śmiertelnej powagi sędziów i prokuratorów ze swoistym humorem i dumą hanysów jest zalążkiem wielu komicznych, a niekiedy mrożących krew w żyłach sytuacji. Można się uśmiechnąć pod nosem, gdy prokurator przekonuje na procesie oskarżonego o spiskowanie przeciwko władzy ludowej, że „nie ważne, żeśmy mu tego nie udowodnili, ważne, że jesteśmy o tym przekonani”. Musimy pamiętać, że cały ten spisek to jedna kartka z karykaturą Stalina i Bieruta, a w czasie śledztwa używano tortur, co ten sam prokurator uznaje za potrzebne, gdy wróg ustroju nie chce się przyznać do
winy, a uskarżanie się na brak snu przez tydzień to dla organów śledczych tylko objaw braku skruchy. BOHATER POZYTYWNY INACZEJ Kim jest Franciszek Kopiec? Jest to Ślązak, żyjący w czasach nieciekawych. W czasie wojny został na siłę zwerbowany do Wermachtu, gdzie jednak za nieznajomość niemieckiego trafił do kompanii karnej. Stamtąd trafił do armii Andersa, gdzie za defraudację wojskowych rodzynek znowu mu się oberwało. Wróciwszy do Polski po wojnie szukał pracy, przy czym chętnie powoływał się na to, że siedział u „imperialistycznego pachołka” za pomoc udzieloną ludowi pracującemu wsi włoskiej. Kopiec nie stroni od lewych interesów i alkoholu, do tego ma na swoim koncie nieślubne dziecko, na które musi płacić alimenty. W stosunkach damsko-męskich cechuje go podwójna moralność: nie widzi nic złego w tym, że pijany wraz
z dwoma kolegami spędza noc z panną, ale drażni go to, gdy „zowitka (panna z dzieckiem) szarpie za kapsę (kieszeń)”. Jest świadom tego, czym grozi zadzieranie z władzą ludową, ale nie jest typem szlachetnego bohatera. Przesłuchiwany przed sądem stara się wykręcić kota ogonem, przekonać o swojej niewinności i miłości do socjalistycznego ustroju. Robi to z typowym śląskim humorem, w dodatku wzmocnionym dosadną śląską godką. Gdy prokurator się piekli, że Kopiec obniża autorytet władz państwowych, oskarżony może jedynie zapewnić, że chciałby żyć w „Sztalinowym ogrodzie”, a przecież jasne jest, że Bierut musi być na obrazku mniejszy od Stalina (nawet jeśli malarz był marny i przywódca naszej socjalistycznej ojczyzny przypomina pieska). Jest jednym z tych stałych bywalców sądu, którzy po pewnym czasie (jak pisze we wstępie Musioł) stają się źródłem anegdot, a
67
źródło: materiały promocyjne
czasem – gdy już osłuchają się z wszelkimi możliwymi paragrafami – cennym wsparciem dla sędziów. HANYSY VS GOROLE Nie zabrakło w „Chacharach” wątków prastarej wojny między Ślązakami a resztą świata. Hanysy są dumne ze swojej godki, ze swojej odrębności i nie widzą powodu, by przed sądem mówić po polsku (ale spokojnie, większość trudniejszych słówek śląskich jest przetłumaczona). Dzięki temu od razu czuć, kiedy wypowiada się prokurator broniący nie tyle ładu społecznego, co władzy socjalistycznej, a kiedy prosty górnik, robotnik albo wdowa. Choć czują respekt wobec możliwości wymiaru sprawiedliwości i wiedzą, do czego zdolni są jego przedstawiciele, rzadko kiedy popadają w czarną rozpacz.
68
Święta wojna ślonskogorolska pozwala nam się dowiedzieć jaki paragraf ma w lewej, a jaką w prawej ręce niejaki Richuś, co goroli zaprzągł do bryczki, ale też spojrzeć na stosunek „Polaków” do Ślązaków. Mamy tu więc epizod z dzieckiem, które zostało wyzwane przez członka partii od „Germańców”, bo nie mówi czystą polszczyzną. W tych czasach nie organizowano konkursów godki... Ten sam członek partii mieszka w domu po (wcale nie niemieckich) wysiedleńcach, którym teraz w Niemczech może i kroją w piekarni chleb na sznytki (kromki), ale tęsknią za swojskim bochenkiem z domowego piekarnioka. Sporo wypowiedzi zawiera właśnie takie odniesienia do ówczesnej rzeczywistości, nierzadko dalekie od dosłowności, ale tylko na tyle mogli sobie
pozwolić obywatele. Na mówienie prosto z mostu mogą sobie pozwolić tylko przedstawiciele władzy, choć i ich mowa pełna jest górnolotnych stwierdzeń tuszujących bezsensowność represji stosowanych wobec narodu. Lektura „Chacharów” to nie tylko kilka chwil na uśmiech. Poprzez pozornie lekkie, łatwe i przyjemne opowieści Musioł przekazuje tragikomiczny obraz najciemniejszego okresu PRL-u. Choć można im zarzucać swobodne podejście do niektórych typowych i dzisiaj grzeszków, jest to lektura, z którą warto się zaznajomić. Józef Musioł, „Chachary. Sceny sądowe w Stalinogrodzie”, Katowice 1989.
69
Elementarz duchowy NJ
KSIĄŻKA
ie ma osoby, która obracając się w dominikańskim kręgu nie słyszała o postaci ojca oachima Badeniego. Przyjął on świecenia kapłańskie w 1950 roku, był współtwórcą krakowskiego duszpasterstwa akademickiego "Beczka".
70
Emilia Ciuła
W
ygłosił wiele konferencji i rekolekcji, w których namawiał nie tylko młodych, ale wszystkich ludzi do nawrócenia i uczulał na działanie Ducha Świętego w ich życiu. Podkreślał znaczenie młodych w Kościele, którzy buntują się, nie rozumieją i mają rację! Mają prawo zadawać pytania, rozwijać się, kwestia tylko tego, czy trafią na osoby, które będą potrafiły ich poprowadzić. Jedną z książek zawierających naukę Ojca Joachima Badeniego OP jest zapis jego konferencji - "Czego dusza pragnieElementarz duchowy". Zapis został specjalnie opracowany, aby Ci którzy nie uczestniczyli w ruchu Odnowy w Duchu Świętym mogli wydobyć z nich rzeczy uniwersalne. Do książki dołączona jest również płyta, na której nagrane są konferencje w całości.
“
Ojciec Joachim mówi, że nienawiść przybrała nową maskę. Nie jest już tak bardzo widoczna, nie robi wielkich czynów. Podchodzi do człowieka, wyśmiewa się z niego, być może nawet i chwali uśmiechając się pogardliwie
Elementarz podzielony jest na 7 rozdziałów: 1. Miłość to jest to; 2. Boże światło; 3. Spowiedź i uzdrowienie wewnętrzne; 4. Przebudzenie; 5. Strach przed konfesjonałem; 6. Pragnienie; 7. Tajemnicza obec-
ność; 8. Rozwój - droga przez pustynię. Ojciec Badeni wspomina, że człowiek choćby bardzo chciał się zbliżyć do drugiego, to nie jest w stanie oddać mu swojego ducha. Ludzie są ograniczeni. Bóg w swej dobroci dzieli się z nim czymś, co ma najcenniejsze - sobą samym, swoim Duchem. "Chrystus daje to, co jest dla Niego najbardziej intymne, najbardziej własne. Daje swego ducha. Jest to Duch Jego i Duch Ojca - Duch Święty. Dlatego Duch Święty staje się darem najbardziej osobistym. Człowiek nie jest w stanie dać komuś swojego ducha, może się zwierzać, może kochać, ale żaden człowiek nie jest w stanie dać tchnienia życia, nawet najświętszy. A u Boga jest to możliwe, nawet w Jego pojęciu boskim. On
źródło: materiały promocyjne
koniecznie pragnie nam dać swego Ducha - Ducha Świętego". Ojciec Joachim mówi, że nienawiść przybrała nową maskę. Nie jest już tak bardzo widoczna, nie robi wielkich czynów. Podchodzi do człowieka, wyśmiewa się z niego, być może nawet i chwali uśmiechając się pogardliwie. Jest delikatna, ale pełna pychy. Ciemność postępuje, jednak nie może wygrać, bo są jeszcze ludzie, którzy idą niosąc pochodnie światła, która jest w ich sercach. "Ci którzy idą w ciemności, stawiają opór światłu. Ci, którzy idą w świetle, stawiają opór ciemności. Ciemność nie postępuje, bo są ludzie oświeceni światłem synostwa Bożego, którzy rozświetlają ciemność, nawet jeśli o tym nie wiedzą". Ciemność krzyża i śmierci Jezusa, jest źródłem światła. Szatan został pokonany, gdy wydawało
mu się, że tryumfuje. Bóg zwyciężył. Wszystkim tym, którzy udają, że krzyż ich nie obchodzi - oszukują się. Nie chcą wieszać go na ścianie, bo czują, że płynie z niego moc i światło, którego nie są w stanie zrozumieć. "Prawdziwy ateista powie: "Mnie to zupełnie obojętne". Ale nie, to nie jest obojętne. Podświadomie przyznaje, że w tym krzyżu jest potężna moc. On się tego boi. Nie przyzna, że się boi, ale lepiej, żeby tego nie było”. Każdy w swoim życiu przechodzi przez chwilę słabości i mroku. To normalne. Zwątpienie wpisane jest w życie każdego chrześcijanina. Kiedy oczy są zamknięte, otwiera się serce, a jedyną drogą do zbawienia jest zawierzyć Bogu.”Pan sam prowadził Naród Wybrany przez jałowa i dziką pustynię. Taki sam stan nastąpi w naszej duszy, prędzej czy później.
Wtedy Duch Święty będzie nas prowadził przez wiarę. Wiara się oczyszcza w tych ciemnościach, w których umysł ludzki już niewiele dostrzega. Doświadczymy różnych trudności, może w dziedzinie zmysłów lub w dziedzinie ducha. Różnie to będzie, u każdego inaczej. Nie mniej jakieś trudności na pewno będą, byśmy nie pomyśleli, że teraz wszystko stanie się tylko jedną wielką radości. Prośmy o dar męstwa, dar odwagi w bardzo świadomym marszem za Panem, a nie tylko w chodzeniu do kościoła”. Ojciec Joachim Badeni, gdy umierał, chociaż cierpiał, był spokojny. Nie bał się, bo szedł do lepszego świata. Na to ważne wydarzenie - jaką jest śmierć - przygotowywał się całe życie. Czekał na nią i był gotowy by spotkać się z Bogiem twarzą w twarz.
71
Nieskończoność Tiersena Y
an Tiersen kojarzony głównie z kompozycji ścieżki dźwiękowej do filmu Amelia w reżyserii Jean-Pierre Jeuneta z 2001 roku, jest artystą nieprzeciętnym i trudnym do zaszufladkowania. I bardzo dobrze! Udowadnia to najnowszym albumem Infinity.
MUZYKA
Michał Wilk
72
O
d pierwszych sekund słychać ciężką, darkambientową stylistykę przypominającą nieco dokonania takich twórców jak William Basinski czy chociażby Lustmord. Jednak z czasem łatwo poznać, z kim mamy do czynienia. Brzmienie skrzypiec zdradza tak łatwo rozpoznawalny i unikatowy styl Tiersena. Po tytułowym utworze, gdzie mieszają się darkambientowe tony i wspomniane już skrzypce, przechodzimy do niepokojącego Slippery Stones, gdzie słychać naleciałości z poprzedniej płyty Tiersena Skyline z 2011 roku. Są to jednak ledwo wyczuwalne akcenty, bowiem nad całością dominuje przerażający motyw, pochodzący jakby z horrorów, w których pojawia się obraz-klucz: pozytywka, przekazująca
“
Jeśli ktoś przywykł do ckliwych i orkiestrowych kompozycji Tiersena, przy słuchaniu Infinity będzie zaskoczony, a już na pewno nie będzie się nudził. Przedostatni utwór, Gronjoro, po spokojnym, lekko nufolkowym intro, przechodzi już w dobrze znane słuchaczom Tiersena rytmy.
dalej skrywaną i tragiczną historię. Utwór dodatkowo jest wzmocniony intrygującym wokalem i przyjemnie zakończony gitarowym outro. Ar Mean Bihan, czwarty utwór na płycie, najdłuższy ze wszystkich, to jakby dźwiękowy dzien-
nik-list, gdzie z francuskojęzyczną melorecytacją przeplatają się niepokojące przeszkadzajki oraz rytmiczne pulsacje. Podobnie jak cała płyta, tak i ten utwór nie jest przewidywalny, a do tego zaskakuje zmieniającą się stylistyką. Mniej więcej w połowie Ar Mean Bihan staje się gitarowo-elektroniczną mantrą, w której pobrzmiewają niesamowite dźwięki, jakby wyjęte z jakiś bliżej nieznanych rytuałów. Jeśli ktoś przywykł do ckliwych i orkiestrowych kompozycji Tiersena, przy słuchaniu Infinity będzie zaskoczony, a już na pewno nie będzie się nudził. Przedostatni utwór, Grønjørð, po spokojnym, lekko nufolkowym intro, przechodzi już w dobrze znane słuchaczom Tiersena rytmy. Powtarzalne, zapętlone takty skrzypiec,
źródło: materiały promocyjne
perkusji i gitary, które dodatkowo towarzyszą męskiemu wokalowi, przeniesionemu jakby żywcem z francuskiej piosenki lat 60. czy 70. I na koniec The Crossing, udowadniające, że Tiersen ma w zanadrzu jeszcze wiele ciekawych
rozwiązań i pomysłów na połączenia muzyczne. Tu z kolei mieszają się kolędowo-chóralne wokale z rytmiką rockową sprzed pół wieku. Jednak to wszystko jest tak bardzo nieuchwytne i trudne do sklasyfikowania, że jakkolwiek by opisać najnowszy album
Tiersena, ryzykujemy sporą pomyłkę. Dlatego najlepiej samemu odsłuchać te nagrania, trwające niespełna pół godziny i ocenić, czy warto poświęcić Tiersenowi ten czas. Bądź co bądź to muzyk niebagatelny i niezwykły.
73
OKIEM OKIEM REDAKCJI REDAKCJI 74
TEMAT NUMERU
KOŚCIÓŁ
KĄCIK KULTURALNY
RECENZJE
COŚ COŚ WIĘCEJ WIĘCEJ 75
Śladem świętych krakowskich: szlak śladem kobiet SPACEROWNIK
O
dkryjemy dziś więcej tajemnic Collegium Maius, zastanowimy się, czy królowa Jadwiga została pochowana sama i czy zapewniono jej należyty spokój. Wejdziemy też na Kopiec Kościuszki, a do pewnego celu poprowadzi nas rój pszczół. Pora na szlak śladem kobiet.
Beata Krzywda
B
yło już sporo o świętych mężach i ich ogromnej mądrości, najwyższa pora poświęcić czas szlakowi śladem świętych kobiet, które swoje życie związały z Krakowem. Historie i legendy z nimi związane są niezwykle ciekawe. KRÓLEWSKI ŚLAD O tym, kim była św. Jadwiga Królowa (a właściwie król), pisać raczej nie trzeba. Każdy z lekcji historii zna podstawowe fakty biograficzne tej postaci. Chciałabym bardziej skupić się na tym, gdzie można odnaleźć pamiątki związane z jej życiem. Jak ogólnie wiadomo, św. Jadwiga chętnie wspierała najuboższych poddanych. Jedna z najbardziej znanych legend opowiada o tym, jak królowa wspomogła jednego z budowniczych kościoła karmeli-
76
“
Na zakończenie spaceru śladem św. Jadwigi zapraszam raz jeszcze do Sandomierza, który królowa bardzo lubiła odwiedzać. Często też chodziła na spacery po okolicy i do kościoła św. Jakuba. Stąd jeden z wąwozów nosi właśnie jej imię.
tów. Kiedy poznała trudną sytuację jednego z nich, odpięła złotą sprzączkę od swojego buta i wręczyła mężczyźnie. Do tej pory można zobaczyć odciśniętą w kamieniu stopę królowej. Ślad ten widoczny jest na rogu Karmelickiej i Garbarskiej. Kolejnym przystankiem
na tropie świętej jest oczywiście Collegium Maius. Warto zwrócić uwagę na berła, które umieszczone są w herbie uczelni. Jedno z nich należy do królowej Jadwigi, a drugie do Zygmunta Oleśnickiego. Królowa podarowała swoje insygnium władzy królewskiej Akademii Krakowskiej, w celu jej odnowienia. Od tego czasu krakowska uczelnia znana jest jako Uniwersytet Jagielloński. Berła można zobaczyć w muzeum, które mieści się aktualnie w najstarszym budynku uniwersyteckim. Królową można też zobaczyć co dwie godziny między 11.00 a 17.00 podczas prezentacji zegara na dziedzińcu (o tym zegarze pisałam przy innym spacerze). Przy ulicy Sławkowskiej warto zwrócić uwagę na niepozorny budynek z numerem 24. Aktualnie mieści się tutaj dom macie-
źródło: www.gosc.pl
rzysty Zgromadzenia Sióstr Świętej Jadwigi Królowej Służebnic Chrystusa Obecnego (Jadwiżanek Wawelskich). Zajmują się one przede wszystkim katechumenami oraz pomagają tym, którzy przeżywają kryzys wiary. U wylotu ul. Sławkowskiej, na Plantach znajduje się pomnik przedstawiający królewską parę. Trudno go nie zauważyć, ponieważ ustawiony jest na wzniesieniu. Wyobraża Jadwigę i Jagiełłę, co można wywnioskować z podpisu na postumencie „Na pamiątkę 500-letniej rocznicy unii Polski z Litwą”. Jednak jeśli przyjrzeć się bliżej postaciom, w ogóle nie przypominają one tych wielkich władców. Nie ma się co dziwić. Pomnik w rzeczywistości został wykonany z przeznaczeniem dla Ogrodów Watykańskich i miał przedstawiać pierwszych
chrześcijańskich władców Polski, czyli Mieszka i Dobrawę. Jednak w Watykanie nie został doceniony i przekazano go do Muzeum Narodowego w Krakowie. Późniejszą decyzją przeniesiono go na Planty w rocznicę Unii w Krewie i odsłoniono jako Jagiełłę i Jadwigę. W kościele pw. Św. Krzyża nad prezbiterium wisi obraz przedstawiający św. Jadwigę. Problem polega jedynie na tym, że nie wiadomo którą. Ludzie na przestrzeni wieków nie potrafili odróżnić św. Jadwigi Królowej od św. Jadwigi Śląskiej. Także tutaj można zaobserwować nakładanie się tych dwóch kultów na siebie. Ostatni krakowski przystanek to katedra wawelska. Przede wszystkim zatrzymujemy się pod Czarnym Krucyfiksem, przed którym zgodnie z po-
daniami najchętniej modliła się św. Jadwiga. Któregoś razu Chrystus przemówił do niej słowami: Fac quo vides (czyń, co widzisz). Pod krucyfiksem znajduje się trumienka ze szczątkami św. Jadwigi, przeniesionymi z grobowca. Biały sarkofag, który możemy oglądać dzisiaj pochodzi z 1902 roku. Pierwotnie królowa została pochowana po lewej stronie ołtarza głównego, prawdopodobnie razem ze swoją zmarłą córką – Elżbietą Bonifacją. Szczątki królewny nie przetrwały. Wynika to z przyspieszonego procesu rozkładu miękkich kości niemowlęcia. Na jej obecność w grobie matki wskazywało specyficzne ułożenie ciała świętej, które było przesunięte do jednej z krawędzi trumny. Na zakończenie spaceru śladem św. Jadwigi zapraszam raz jeszcze do
77
Sandomierza, który królowa bardzo lubiła odwiedzać. Często też chodziła na spacery po okolicy i do kościoła św. Jakuba. Stąd jeden z wąwozów nosi właśnie jej imię. W Muzeum Diecezjalnym mieszczącym się w Domu Długosza (nawiasem – pod opieką sióstr Jadwiżanek) można zobaczyć białe rękawiczki, które ponoć można włożyć do łupiny orzecha. Wiąże się z nimi również legenda dotycząca świętej. Opowiada ona historię, kiedy to królowa wracała z Sandomierza do Krakowa podczas ogromnej śnieżycy. Sanie utknęły i nie było możliwości, żeby kontynuować drogę. Woźnica postanowił więc poszukać pomocy. Okoliczni mieszkańcy, kiedy dowiedzieli się
o problemie, postanowili pomóc i zaoferowali również ciepłą strawę i nocleg swojej królowej. O poranku, kiedy żegnała się z wieśniakami, zauważyła, że czymś się ogromnie martwią, a sołtys opowiedział o właścicielu wsi, który traktuje ich bardzo źle. Królowa obiecała, że wykupi wieś, a w celu potwierdzenia swoich słów oddała mu swoje białe rękawiczki. Obietnicy dotrzymała, a wieś od tego czasu nazywa się Świątniki. ODROWĄŻÓW FAMILIA Rodzina Odrowążów to nie tylko św. Jacek i bł. Czesław. Ich kuzynką była bł. Bronisława, dziś kojarzona z zakonem Norbertanek na Zwierzyńcu. Do tutejszego klasztoru wstąpiła mając zaledwie
16 lat. Musiała być obdarzona niezwykłym talentem zarządzania, ponieważ w młodym wieku została przełożoną klasztoru, w którym przebywało w tamtym okresie nawet kilkaset sióstr! Ponadto w czasie zarazy pomagała ubogim, rozdając im leki, żywność i ubrania. Z historią Norbertanek jest związane również miejsce zwane Skały Panieńskie. To tutaj kryły się siostry, w czasie różnych konfliktów zbrojnych. Ich klasztor był usytuowany w bardzo dobrym miejscu i często zajmowały go różne armie. Przez całe swoje życie bł. Bronisława utrzymywała dobry kontakt ze św. Jackiem. Nauczyła się od niego m.in. modlitwy na źródło: materiały dystrybutora
78
źródło: www.gosc.pl
różańcu, którą wprowadziła później jako kolejny element życia modlitewnego w klasztorze. Po śmierci św. Jacka doznała również wizji z nim związanej. Zobaczyła Matkę Bożą wprowadzającą go do nieba. Błogosławiona Bronisława zmarła 29 sierpnia 1259 roku i pochowano ją osobno w kościele Norbertanek na Zwierzyńcu. O miejscu pochówku szybko zapomniano i dopiero w 1604 roku przy okazji remontu kościoła dostrzeżono pęknięcie w ścianie i tam odnaleziono niepodpisaną trumienkę z kośćmi. Według legendy szczelinę tę wskazały pszczoły. Trumienkę znowu ukryto, tym razem w obawie przed jej zniszczeniem podczas najazdu Szwedów na Kraków,
a ponownie odnalezione kości 1782 przełożono do podwójnej trumny i pochowano w kościele przy ołtarzu św. Anny. Jednak największym miejscem kultu błogosławionej jest Sikornik, zwany też Wzgórzem św. Bronisławy. Tam bowiem miała swoją pustelnię i tam zmarła. W 1703 roku postawiono tutaj kapliczkę ku jej czci, a później powstała w tym miejscu również pustelnia. Po rozbiorze Polski i zajęciu południowych terenów przez Austriaków wojska wyburzyły kaplicę i postawiły fort ze względu za strategiczne umiejscowienie wzgórza. Jednak protesty były tak silne, że dotarły do samego cesarza, który wydał dyspozycję, aby rząd austriacki z
własnego budżetu pokrył koszty związane z wybudowaniem nowej kaplicy. U NORBERTANEK Siostry norbertanki starają się o wyniesienie na ołtarze jeszcze jednej wyjątkowej kobiety, również swojej zakonnicy, Emilii Podoskiej. Jest to postać nieco bliższa naszym czasom, bo żyła w latach 1845-1889. Była przede wszystkim mistrzynią nowicjatu, a we wszystkich wspomnieniach występuje jako wyjątkowo życzliwa i wyrozumiała. Wyróżniała się też pracowitością i sumiennością. Ponoć za jej pośrednictwem dokonują się cuda, co może przyczynić się do pozytywnego przebiegu procesu beatyfikacyjnego.
79
Nie kąpać się tydzień i przeżyć – wakacje marzeń
REFLEKSJE
J
80
Łukasz Łój
C
zy boli cię pupa, mocno? Czy na rączkach masz odciski? Czy na buzi masz bąble po komarach? Czy na ramionach i nogach masz liczne zadrapania od gałęzi? Czy Twoje rzeczy pachną jak wilgotna piwnica starszej pani? Czy lis zjadł Ci pół chleba, a buty twoich towarzyszy porozrzucał po całej polanie, a potem uciekł? Czy masz dość mielonki tyrolskiej, pasztetu i dżemu brzoskwiniowego? Jeśli na każde z powyższych pytań odpowiedziałeś TAK, to znaczy że byłeś na spływie kajakowym. Jak wiadomo, jest to jedyny słuszny sposób zażywania relaksu. Jan Paweł II pływał kajakiem, i w zasadzie tym argumentem mógłbym zakończyć dzisiejsze rozważania.
eżeli spędzasz czas wakacji w górach, nad morzem lub w hamaku, to znaczy, że widowiskowo go marnujesz. Po czym zatem masz stwierdzić, czy wakacje są udane, a czas spędzony pożytecznie? Otóż musisz rozwiązać poniższy test. Nie oszukuj, wykonujesz go dla siebie i jest anonimowy. I tak wiem, że podejrzysz odpowiedzi.
“
Nie radzę jednak ubierać do wody japonek i tym podobnych wynalazków. Kiedy trzeba się przejść po śliskim konarze, lub wejść na muliste dno, może się skończyć źle. W najlepszym przypadku stracicie klapek. W najgorszym – życie.
Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie powiedział Ci, jakie jest moje zdanie. Do tej pory moje kajakowe przygody odbywały się mniej więcej w rejonach północno wschodniej Polski. Czarna Hańcza, Rospuda, Wda, Krutynia. Na każdej z tych rzek byłem więcej niż
raz, i każda z nich bardzo mi się podobała. Sanktuarium Matki Bożej Studzienicznej, Kanał Augustowski wraz ze śluzami, Pałac Paca, starodawne kurhany, skansen we Wdzydzach Kiszewskich czy też Kebab Oran w Augustowie (róg Mostowej i Nadrzecznej), to tylko kilka ze wspaniałych miejsc, które polecam każdemu kajakarzowi z całego serca. JAK ZOSTAŁEM JOHNEM RAMBO Tym razem mam pewien problem, wybrałem się bowiem na rzekę, o której wiedziałem bardzo niewiele, w okolicy w której teoretycznie nie ciekawego nie ma. Nie byłem nigdy w Lubuskiem, jechałem więc w ciemno. Obra, która dała mi mocno w kość, ma jednak swoje zalety. Jak wiadomo, należy jednak uważać, aby plusy nie prze-
źródło: www.gosc.pl
słoniły nam minusów. Spływ zacząłem w okolicy Kopanicy, i pierwszy odcinek nie był zbyt wymagający. Rozpłakałem się za to, gdy zobaczyłem jak brudna jest woda. Śmierdziała glonami, zgnilizną i była zielona. Ogólnie nieprzyjemnie, ale można się przyzwyczaić. Odcinek rzeki początkowo był nudny, ponieważ nurt był powolny, otaczały mnie trzciny, zaskakiwały mielizny i było zbyt dziko. To może być zaleta, jeśli ktoś chce odpocząć od ludzi, zażyć trochę spokoju na łonie natury, i ma dość ceramicznych muszli toaletowych. Nie mogę jednak narzekać na krajobraz. Gdy wpływałem do lasu, czułem się, jakbym był na planie Władcy Pierścieni. Miałem za to nieaktualną mapę, która wmawiała mi, że jestem otoczony wygodnymi campingami, polami
namiotowymi i życzliwymi gospodarzami. Jak już wspomniałem, jest dziko. Pewnego razu zmuszony byłem do pokonania dwukrotnie dłuższego odcinka, niż planowałem. Niektóre pomosty były zarośnięte, polany jakieś takie opuszczone i daleko do jakichkolwiek gospodarstw. Przez dwa dni nie miałem dostępu do świeżej wody, a rzeka była zbyt zielona, by z niej pić, czy kąpać się w niej. Zdecydowanie nie jest to trasa dla czyściochów. Później woda jest czystsza, chociaż i tak brakuje atrakcyjnych miejsc na kąpiel. Miejscowości które mijałem to między innymi Międzyrzecz, Bledzew, Żółwin i kajakowa metaSkwierzyna. W Międzyrzeczu, na placu koło ratusza przemiła pani robi bardzo dobre lody za osiem złotych, w Bledzewie jest dobry kebab i Ayran, na ulicy
Kościuszki, za kościołem i rynkiem. Tyle przygód. JAK PRZEŻYĆ W DŻUNGLI Bardzo, bardzo lubię przeszkody na rzece. O ile chwaliłem inne trasy w kwestii noclegów, krajobrazu, czy wody, to w kwestii przeszkód Obra wygrywa. Po dniu treningu i wprawy, nawet kajakowy żółtodziób powinien sobie poradzić, ale zdecydowanie łatwiej pokonywać zwalone konary we dwójkę. Bardzo często osiadałem na pniach skrywających się tuż pod powierzchnią wody. Trzeba było wtedy odepchnąć się wiosłem, podnieść tyłek i liczyć na sukces. Można się też rozpędzić i pokonać przeszkodę siłą rozpędu, pod warunkiem, że widzimy ją z pewnej odległości. Bywało i tak, że trzeba było wysiąść z kajaka i przepchać go pod lub nad
81
drzewem. Jeśli było płytko, to pół biedy. Gorzej, gdy włożone do wody wiosło nie sięgało dna. W takich sytuacjach należy unikać wody jak ognia (ciekawe czy korekta zwróci mi uwagę na to błyskotliwe, lecz mało śmieszne hasełko). Raz, że woda nie jest zbyt czysta, dwa, że na dnie jest dużo glonów i jest muł, trzy, że zimno, cztery, że z głębokiej wody prawie niemożliwe jest wejście do wywrotnego przecież kajaka. Dlatego też trzeba się nieraz nieźle nagimnastykować. Bardzo ważne jest, aby nie panikować. W późniejszych odcinkach rzeki, za elektrownią w Bledzewie okazuje się, że jest tutaj nurt. Tutaj metoda na rozpędzanie się może być zdradliwa, ponieważ prąd rzeki wcale nie pomaga zwolnić w razie potrzeby. Rzeka bywa wredna i lubi wciągać nieuważnych pod zwalone konary. W takich sytuacjach ważny jest spokój. Jeśli nie zwolnisz na czas (wiosłowanie w tył, lub przytrzymanie się jakiejś gałęzi) - wpadniesz do wody. Jeśli będziesz zbyt mocno się przechylał - wpadniesz do wody. Jeśli zamkniesz oczy, zaczniesz się modlić i wyrzucisz wiosło – wpadniesz do wody. Istotną sprawą jest, by nie dać
82
się obrócić bokiem. Przeszkody należy pokonywać dziobem, ponieważ uderzenie w bok kajaka wywróci go. Jeżeli płyniesz pustym kajakiem to nic, albo umiesz pływać i przeżyjesz, albo nie umiesz pływać i masz założoną kamizelkę i również przeżyjesz. Wyobraź sobie jednak, że wieziesz w kajaku wszystkie swoje rzeczy, namiot oraz papier toaletowy. Stawka jest zbyt wysoka, żeby się wywalić. Odpychając się od drzew należy też uważać, aby nie połamać wiosła. Gdy należy wyjść z wody, dobrze mieć coś na nogach. Specjalne buty do wody dostać można nawet w biedronce więc to nie problem. Nie radzę jednak ubierać do wody japonek i tym podobnych wynalazków. Kiedy trzeba się przejść po śliskim konarze, lub wejść na muliste dno, może się skończyć źle. W najlepszym przypadku stracicie klapek. W najgorszym – życie. ALKOHOL ZABIJA Miało być lekko i przyjemnie, a skończyło się nieco poradnikowo. Ale jak już coś polecać, to z głową! A skoro jesteśmy już tacy poważni, chciałbym uczulić każdego czytelnika na jedną, bardzo ważną
źródło: www.gosc.pl
rzecz, której wielu kajakarzy niestety nie przestrzega. Nie pij alkoholu, pod żadnym pozorem, jeśli chcesz płynąć kajakiem. To niby oczywiste, prawo tego zabrania a rozsądek odradza. Widziałem jednak zbyt wielu kajakarzy, którzy prawo mieli gdzieś, a rozsądku wcale. W wakacje świeci słoneczko, wiosłowanie wymaga wysiłku, podczas spływu nie je się tak często i panuje atmosfera dość swobodna. Wszystko to sprzyja wpływowi alkoholu na organizm. A na kajaku ważna jest reakcja oraz równowaga. Nie chcę Cię straszyć, bo spływy rekreacyjne to jednak nie rwący Dunajec, ale mimo wszystko nawet chwilowy brak równowagi może doprowadzić do wypadku. Wypić możesz po spływie, ale też nie za dużo, bo na drugi dzień znów wsiadasz do kajaka. Jeśli w kajaku płyną dwie osoby, to są za siebie nawzajem odpowiedzialne. Jeśli jeden straci równowagę, drugi również się wywali. Dlatego zachęcam gorąco do spływów, ale też przestrzegam przed głupotą. Zwracam się zarówno do osób niedoświadczonych jak i kajakowych weteranów, ponieważ rutyna może zgubić nawet mistrza. Wracając do Obry – polecam głównie
miłośnikom przeszkód, poszukiwaczom przygód i ekologom. Żadna inna rzeka nie była tak sponiewierana przez naturę. Z drugiej jednak strony nie ma sytuacji niemożliwych, rzeka jest zadbana na tyle, żeby można było przeprawić się po niej kajakiem. Dystans który przepłynąłem to około 120 kilometrów, zajęło mi to siedem dni. W ostatni dzień przepłynąłem jedynie pięć kilometrów, ale na początku pokonałem chyba ze trzydzieści. Można tę trasę pokonać szybciej, ale w końcu są wakacje, nie? Aha, zapomniałbym o najważniejszym. W Międzyrzeczu przepływamy przez centrum miasta. Dlatego też chciałbym zauważyć, że pierwszy raz w życiu minąłem kajakiem sklep Biedronka. Niesamowite przeżycie, polecam każdemu. Oczywiście nie płynąłem sam, ale chciałem uniknąć w tekście całego tego zamieszania z koniugacją a przy okazji wyjść na twardziela. Wspaniała przygoda, niesamowici ludzie, fale, drzewa, końskie muchy! Kajaki to zdecydowanie najlepsza forma wypoczynku!
83
84