Moze cos wiecej nr 10 / 2015 (36)

Page 1

nr 10 (36) / 2015

11 - 24 maja

ISSN 2391-8535

Jak działa ludzka psychika? 1


OKIEM REDAKCJI

TEMAT NUMERU

KOŚCIÓŁ

Wydarzenia i Opinie

Jak działa ludzka psychika?

Z życia Kościoła

10 Partia katolicka? Franciszek mówi "nie" Rafał Growiec

12 Media "takie, śmakie i owakie"

SPIS TREŚCI

Mateusz Ponikwia

16 Co z tymi szczepieniami? Emilia Ciuła

Myśli Niekontrolowane

18 O dobrym i złym ciąg dalszy Maciej Puczkowski

2

22 Pianka prawdę ci powie

40 Wiosna Świadków Jehowy

Rafał Growiec

Rafał Growiec

26 Gdy oczekiwania stają się rzeczywistością

Serią po Liturgii

Mateusz Ponikwia

30 Zjawisko bezradności nabytej Beata Krzywda

34 Zaklinacze rzeczywistości Małgorzata Różycka

44 Zamieszanie Wojciech Urban


KULTURA

RECENZJE

COŚ WIĘCEJ

Rozmowa Kulturalna

Zapowiedzi

Spacerownik

48 Najbardziej energiczny duet w polskim hip-hopie

60 Batman vs Superman - co nam mówi pierwszy trailer

Jarosław Janusz Szymon Steckiewicz

Kajetan Garbela

82 Śladem świętych krakowskich św. Florian i św. Stanisław

Literatura 54 Król Traumy

Beata Krzywda

Nowości 64 Smutek to nic złego Anna Zawalska

Łukasz Łój

Rozmowy 86 Czasem jestem szalona Krzysztof Reszka

Serial 68 Dunder Mifflin, mówi Pam Anna Zawalska

Książka 72 Ludzkość 2.0, czyli pseudohipertekstowa powieść dla nerdów

76 W dżungli życia Emilia Ciuła

Michał Wilk

Muzyka 78 Olśnienie "Księgą Olśnień" Beata Krzywda

3


Jak działa ludzka psychika? P WSTĘPNIAK

sychika człowieka to rejony, które są w większości nieodgadnione. Nierzadko zastanawiamy się co siedzi ludziom w głowach. Wielu, by się tego dowiedzieć, postanowiło poeksperymentować.

4

Anna Zawalska

Jakiś czas temu Huffington Post opublikował artykuł, będący listą dziesięciu eksperymentów psychologicznych na podstawie których człowiek może zmienić myślenie o samym sobie. Eksperymenty te w dużym stopniu wyjaśniły w jaki sposób funkcjonuje psychika człowieka i co ma na nią istotny wpływ. Dzięki wnioskom płynącym z takich badań dowiedzieliśmy się, że człowieka posiada w sobie cząstkę zła, którą można aktywować w zależności od sytuacji społecznej. Inny eksperyment z kolei udowodnił, że nie zwracamy kompletnie uwagi na to co się dzieje wokół nas. Oprócz tego badacze wykazali, że władza działa nęcąco na ludzi i zmienia całkowicie patrzenie na drugiego człowieka. Jeden z eksperymentów udowodnił nawet co jest człowiekowi najbardziej potrzebne

Eksperymenty na ludzkiej psychice udowadniają jeszcze cos innego. Przy całym swoim skomplikowaniu człowiek w tej sferze jest niesamowicie kruchy i podatny na różne bodźce. Z jednej strony mamy te pozytywne impulsy, które sprawiają, że emocjonalnie rozkwitamy. Z drugiej natomiast jest wszystko to, co wpływa na nas negatywnie i prowadzi do autodestrukcji.

do szczęścia – okazało się, że jest to (uwaga!) miłość. Ponadto badacze udowodnili również, że trudno nam uciec od stereotypów, bo

posługujemy się nimi na co dzień, no i bardzo łatwo usprawiedliwić nam swoje postępowanie – robimy to aż do momentu, w którym zacznie to dla nas nabierać sensu. Oczywiście badań nad ludzką psychiką było o wiele, wiele więcej. Eksperymentowanie w tej dziedzinie pomaga w końcu zrozumieć naturę człowieka i wyjaśnić w jaki sposób działają mechanizmy w naszym umyśle, w naszej emocjonalności. Dzięki tego typu eksperymentom dowiedziono w jaki sposób na tę psychikę ludzką wpływać i na co jest ona najbardziej podatna. W ten sposób rozwinęły się różnego rodzaju techniki – m.in. manipulacyjne, propagandowe – ale również doszło do tego, że powstały coraz to bardziej wysublimowane psychiczne tortury (czy mówiąc łagodniej: sposoby pozyskiwania


źródło: www.pixabay.com

informacji). Eksperymenty na ludzkiej psychice udowadniają jeszcze cos innego. Przy całym swoim skomplikowaniu człowieka w tej sferze jest niesamowicie kruchy i podatny na różne bodźce. Z jednej strony mamy te pozytywne impulsy, które sprawiają, że emocjonalnie rozkwitamy. Z drugiej natomiast jest wszystko to, co wpływa na nas negatywnie i prowadzi do autodestrukcji. Wychodzi więc na to, że człowiek i jest samopoczucie, nastrój, postrzeganie świata są zdeterminowane wszystkim tym, co do niego dociera. Tylko czy faktycznie tak jest? Jesteśmy niewolnikami swojej własnej psychiki, która nas determinuje? Pytanie trudne, dlatego w najnowszym numerze staramy się na nie odpowiedzieć. Pomoże w tym kilka artykułów w tym temacie.

Zastanawiamy się m.in. nad tym, czy sławna pianka marshmallow może określić to, w jaki sposób będzie się człowiekowi wiodło w życiu. Oprócz tego na tapetę bierzemy samospełniające się proroctwo – czy nasze oczekiwania względem innych, lub względem tego co nam się przydarza mają realny wpływ na to w jaki sposób coś się potoczy? Wychodzi na to, że tak. Do tego zastanawiamy się na zjawiskiem bezradności nabytej, w której człowiekowi wydaje się, że nie ma w życiu nad niczym kontroli. Na dokładkę analizujemy zjawisko manipulacji i jej wpływu na naszą psychikę, głównie na przykładzie reklam oraz mediów – wychodzi na to, że z każdej strony starają się nami manipulować. Czasem życie w błogiej nieświadomości może być dla człowieka zbawienne.

Jednak wychodzi na to, że znając sposób działania naszej psychiki dużo łatwiej jest poradzić sobie z różnymi pokusami, z podłym nastrojem, czy chociażby ze stresem. Eksperymenty psychologiczne pomogły w dużym stopniu zrozumieć to, co się dzieje w naszej głowie, dlatego warto dowiadywać się na czym one polegały i do jakich wniosków doszli badacze. Tymczasem zachęcam do próbki psychologicznych zagadnień w najnowszym numerze, który oddajemy w Wasze ręce!. Gorąco polecam! Redaktor naczelna Anna Zawalska

5


REDAKTOR NACZELNA: Anna Zawalska

REDAKTORZY:

STOPKA REDAKCYJNA

Aleksandra Brzezicka

Dominik Cwikła

Emilia Ciuła

Aleksandra Frontczak

Kajetan Garbela

Rafał Growiec

Beata Krzywda

6

Mateusz Nowak

Mateusz Ponikwia

Maciej Puczkowski

Krzysztof Reszka

Małgorzata Różycka

Wojciech Urban

Piotr Zemełka


DZIAŁ PROMOCJI: Mariusz Baczyński

Kajetan Garbela

DZIAŁ KOREKTY: Andrea Marx

Alicja Rup

WSPÓŁPRACOWNICY: Anna Bonio Jarosław Janusz Anna Kasprzyk Łukasz Łój

Tomasz Markiewka Magdalena Mróz Szymon Steckiewicz Michał Wilk

KONTAKT: • • • •

strona internetowa: www.mozecoswiecej.pl e-mail: mozecoswiecej@gmail.com współpraca i teksty: wspolpraca.mcw@gmail.com promocja i reklama: promocja@mozecoswiecej.pl

WYDAWCA: Anna Zawalska Lipowa 572 32-324 Lipowa woj. śląskie 7


OKIEM REDAKCJI 8

TEMAT NUMERU

KOŚCIÓŁ


KĄCIK KULTURALNY

RECENZJE

COŚ WIĘCEJ

9


WYDARZENIA I OPINIE

Partia katolicka? Franciszek mówi: „Nie”

10

Z

okazji zbliżających się wyborów parlamentarnych już teraz słyszymy, że katolicyzm nie powinien mieszać się do polityki. Papież Franciszek ma do tego inne podejście.

Rafał Growiec

P

apież w czasie przemówienia do członków Wspólnoty Życia Chrześcijańskiego 30 kwietnia poruszył relację katolika do kwestii polityki. Najkrócej można poglądy Franciszka na ten temat określić: trzeba działać w polityce, ale nie mieszać instytucji. Z jednej strony papież podkreślił, że obowiązkiem katolika jest działać w ten sposób na rzecz dobra wspólnego. Należy to jednak czynić tak, by nie ulec zepsuciu, korupcji. Starania o to, by realizować cele wspólnoty bez „pobrudzenia się” nazwał Franciszek codziennym męczeństwem. Podał jednak przykłady polityków, którzy choć działali politycznie, osiągnęli świętość. Są nimi ostatni minister spraw zagranicznych Zjednoczonego Królestwa Włoch, Alcide de Gasperi (1881-1954) i sługa Boży Robert Schuman (1886-

Czy taka partia musiałaby prosić o zgodę papieża na wejście w koalicję? Przecież tu nie chodziłoby tylko o ich dobre imię, ale wręcz o dobre imię Kościoła. Na jak daleko idące ustępstwa trzeba by pójść, gdyby partia koalicyjna zaczęła promować np. ateizm? 1963). Franciszek wskazał, że ten, kto wycofuje się z życia publicznego, by nie grzeszyć traci jednocześnie okazję by czynić dobro. – Idź naprzód, proś Pana, by ci pomógł nie grzeszyć, a jeśli sobie pobrudzisz ręce, proś o przebaczenie i idź naprzód! – zachęcał papież.

Franciszek skrytykował jednak pomysły, by stworzyć partię „złożoną z samych katolików”. Uzasadnił to charakterem religijnym Kościoła: „Kościół jest wspólnotą chrześcijan, którzy oddają cześć Ojcu, naśladują Syna i przyjmują dar Ducha Świętego”. TRUDNE ZWIĄZKI Franciszek zapewne miał na myśli pomysły stworzenia partii pod egidą Kościoła Katolickiego, zrzeszających katolickich działaczy i działająca z błogosławieństwem papieża. Co może być złego w idei, by razem i otwarcie walczyć o prawa wspólnoty pod najlepszą z możliwych marek? Trudno odmówić papieżowi racji, biorąc pod uwagę historię Kościoła. Sytuacja, gdy władza była katolicka generowała wiele niebezpiecznych sytuacji. Rządzący stawał się nieraz po części teologiem, gotowym bronić


źródło: pintsreen z gazeta.pl

katolickości nawet wbrew papieżowi. A i rozumienie katolicyzmu u różnych osób jest różne, gdyż niejeden polityk nie widzi nic złego w byciu katolikiem jedynie osobiście, poza służbowym gabinetem. I choć deklaruje się jako katolik, taki działacz woli zachować „neutralność światopoglądową”. Mogłyby się rodzić pytania, co należy robić, gdy założoną przez katolików partia zboczy gdzieś poza katolickość. Czy to możliwe? Przypomnijmy, że nie tak dawno samego Benedykta XVI nie wpuszczono na Uniwersytet La Sapienza w Rzymie, choć założony on został w XIV wieku przez papieża Bonifacego VIII. Ponadto sami katolicy nieraz specyficznie rozumieją kształt swojej wiary i w Stanach na przykład widzimy zakonnice, które stoją w sprzeczności z nauczaniem moralnym papieża, z kolei Niemcy coraz swobodniej wskazują na swoją odrębność od Rzymu. Czy taka partia musiałaby prosić o zgodę papieża na wejście w koalicję? Przecież tu nie chodziłoby tylko

o ich dobre imię, ale wręcz o dobre imię Kościoła. Na jak daleko idące ustępstwa trzeba by pójść, gdyby partia koalicyjna zaczęła promować np. ateizm? Co robić z np. Katolicką Partią Polski, gdy w ramach respektowania unijnych dyrektyw wprowadzi ona do szkół podręczniki uznające religię za źródło wszelkiego zła? Co zrobić, gdy KPP głosami rejonowych działaczy zacznie wzywać do ogólnokrajowej krucjaty przeciw np. Kruszynianom i Bohonikom? Ekskomunikować? Upomnieć? Nakazać przemianowanie i pozbawienia prawa do nazywania się „katolicką”? TYTUŁOLOGIA Na koniec, krótka uwaga „warsztatowa”. Komentując słowa papieża, polskie redakcje podzieliły się na dwa obozy. Pierwszy akcentował odrzucenie idei partii katolickiej, drugi potrzebę mieszania się katolików do polityki. „Odrzuceniowcy” poszli za Katolicką Agencją Informacyjną, kopiując jej informację razem z tytułem, a należą do nich m.in. onet,

ale także magazyn „Familia”. Z kolei „Gość Niedzielny”, prawapolityka.pl, „Polonia Christiana”, Radio Maryja i – co ciekawe – „Newsweek” dołączyli do frakcji „mieszaniowców”. Z kolei „Gazeta Wyborcza” na swoich stronach sprytnie wprowadziła do tytułu nastrój emocjonalny: „Dobry katolik miesza się do polityki. Ale ciągłe krytykowanie rządzących...” Jak to ujął G.R.R. Martin: „Wszystko, co słyszymy przed «ale» nie ma znaczenia” – z dwuczłonowego przekazu bardziej trafi i zostanie zapamiętany drugi. Dodajmy do tego ponurą minę papieża na zdjęciu pod tytułem i mamy gotowy impuls emocjonalny: czytelniku-katoliku, mieszaj się do polityki, ale Franciszek smuci się, gdy krytykujesz władzę. Biorąc pod uwagę ostatnie relacje naszych rządzących z biskupami, Franciszek Wyborczej (nie mylić z Franciszkiem prawdziwym) płacze teraz rzewnymi łzami.

11


WYDARZENIA I OPINIE

Media „takie, śmakie lub owakie”

12

N

ie bez kozery środki masowego przekazu uznawane są za czwartą władzę. Dziennikarze kreują bowiem przekaz informacyjny, który wpływa na nastroje i zapatrywania społeczeństwa. Dlatego bardzo ważne jest zachowanie przez ludzi mediów pewnych standardów i minimum obiektywizmu.

Mateusz Ponikwia

O

statni czas wzmożonej aktywności politycznej w ramach prowadzonej kampanii przed wyborami prezydenckimi jeszcze wyraźniej zarysował problem braku obiektywizmu wśród dziennikarskiego półświatka. Oczywiście, należy zdawać sobie sprawę, że zachowanie stuprocentowej bezstronności nierzadko nie jest możliwe. Taki zaś postulat trzeba raczej traktować jako odrealniony, pozostający w sferze utopii. Chociaż jawne manifestowanie własnych poglądów przez dziennikarzy podczas ich pracy nie jest zjawiskiem nowym, to w czasie poprzedzającym podjęcie istotnych dla Polski decyzji przybrało na znaczeniu. Szerokim echem odbiły się niedawne wydarzenia w studiu publicznej telewizji. Najpierw w ramach protestu, za udział

Media mają być miejscem debaty, podejmowania analizy problemów. Na podstawie prezentowanych przez nie materiałów kształtowany jest obraz świata wśród większości społeczeństwa. Zmanipulowane treści powodują powstanie zafałszowanej wizji rzeczywistości, uniemożliwiającej precyzyjną ocenę faktycznych wydarzeń.

w programie „Dziś wieczorem”, prowadzonym przez Piotra Kraśko, podziękował Marcin Mastalerek, rzecznik Prawa i Sprawiedliwości.

Swoje zachowanie tłumaczył nierównym traktowaniem przez TVP kandydatów na urząd Prezydenta RP i faworyzowaniem Bronisława Komorowskiego. Następnego dnia gościem tej samej audycji prowadzonej tym razem przez Beatę Tadlę, był Andrzej Duda, reprezentant PiS w wyborach prezydenckich. Już od samego początku atmosfera rozmowy była dość napięta. Ewidentnie dostrzec można było niechęć wobec kandydata, jego poglądów i programu wyborczego. Nie obyło się bez uszczypliwego wspomnienia o opuszczeniu studia telewizyjnego przez posła Mastalerka. Zdecydowanie trzeba zaznaczyć, że niedopuszczalne jest atakowanie zaproszonego do studia gościa tylko z tej przyczyny, że opowiada się za innymi poglądami. Kolejną sytuacją uka-


źródło: www.pixabay.com

zującą niby-profesjonalizm mediów jest ubiegło wtorkowa audycja radiowa Dominiki Wielowieyskiej, podczas której w postać Andrzeja Dudy wcielił się inny dziennikarz Jan Wróbel. Program pretendujący do miana opiniotwórczego okazał się szopką i satyryczno-prześmiewczą gadaniną. Jan Wróbel zastępując nieobecnego gościa postanowił wejść w jego buty i udzielać odpowiedzi w jego imieniu. Nie szczędził przy tym komentarzy także wobec mediów. Jedno z jego stwierdzeń (które zostało przytoczone w tytule) wydaje się – w sposób niezamierzony przez autora – trafnie oddawać diagnozę środków przekazu.

Nie da się ukryć, że zwiększył się poziom bylejakości także w branży dziennikarskiej. Nie chodzi tylko o brak obiektywizmu czy sloganowo głoszoną apolityczność. Coraz częściej możemy bowiem zaobserwować podchodzenie bez szacunku do interlokutorów, przerywanie im w połowie zdania, spoglądanie z góry na każdą zaproponowaną alternatywę rozwiązania problemu, optowanie za jednym tylko poglądem i jego przeforsowywanie za wszelką cenę. Dochodzi do swoistego zatracenia wartości dziennikarskich takich jak choćby rzetelność. Nie budzi wątpliwości, że dziennikarz – jak zresztą

większość przedstawicieli społeczeństwa – wykazuje pewne (mniej lub bardziej ugruntowane) poglądy i przekonania. Problem polega jednak na tym, że przygotowywany materiał czy przeprowadzany wywiad nie powinien służyć potwierdzeniu swoich zapatrywań, czy kontestowaniu przeciwnych. Zadaniem mediów nie jest przekazywanie jedynie słusznych teorii. Celem raczej winno być ułatwienie widzowi dokonania wyboru i własnego niezmąconego osądu przez ukazanie tego co dana osoba ma do powiedzenia, umożliwienie swobodnej prezentacji poglądów – także (a może i nawet zwłaszcza) tych, z którymi się nie

13


źródło: www.pixabay.com

zgadza prowadzący. Media mają być miejscem debaty, podejmowania analizy problemów. Na podstawie prezentowanych przez nie materiałów kształtowany jest obraz świata wśród większości społeczeństwa. Zmanipulowane treści powodują powstanie zafałszowanej wizji rzeczywistości, uniemożliwiającej precyzyjną ocenę faktycznych wydarzeń. Nie od dzisiaj wiadomo, że w zasadzie każda redakcja czy to prasowa, radiowa, czy też telewizyjna przejawia własną linię programową. Obranie pewnej polityki medialnej (jak najbardziej dozwolone) nie zwalnia jednak w żadnym wypadku z konieczności zachowania minimum obiektywizmu. Za dobre praktyki należy uznać umożliwienie wypowiedzenia się w danym programie przedsta-

14

wicielom wszystkich wiodących partii politycznych albo zgromadzenie do materiału opinii przedstawiających odmienny punkt widzenia. Sam fakt zaproszenia do studia gości o różnorodnych poglądach czasem jednak przynosi efekt odwrotny. Z całą pewnością wiele zależy od podejścia dziennikarza. Cóż z tego, że zostaną zaproszeni politycy z różnych opcji, jeśli do głosu będą dopuszczani niechętnie, przedstawiane przez nich argumenty będą bagatelizowane lub wyszydzane, a oni sami staną w ogniu krytyki ze strony nie tylko oponentów, ale i samego prowadzącego audycję. Merytoryczna dyskusja skończy się jeszcze tak naprawdę przed jej rozpoczęciem, przekształcając się w niezrozumiały słowotok, pyskówkę albo jeszcze coś

dziwniejszego. Należy zauważyć, że praca dziennikarzy powinna być traktowana jako służba. Trzeba starać się oddzielać prywatne poglądy od zawodowych obowiązków i standardów. Media zaś bardziej powinny dbać o rzetelność i prawdziwość prezentowanych treści, niż o pogoń za sensacją i chwilową popularnością. Bardzo trudno jest jednak pogodzić pojawiające się sprzeczne interesy. Niestety, jak na razie, często zwycięża odgórnie narzucona teza, którą ma potwierdzać podejmowana (iście fasadowa) działalność. 


15


WYDARZENIA I OPINIE

Co z tymi szczepieniami?

16

J Emilia Ciuła

J

ak uważają młodzi rodzice? Czy świat nie stanął na głowie i w pogoni za nowoczesnością nie zwróci się z stronę średniowiecza? Z roku na rok wzrasta liczba niezaszczepionych dzieci. Rodzice podejmują tę decyzję z różnych przyczyn, może ona wynikać z niewiedzy, propagandy ruchu antyszczepionkowego czy względów religijnych. Nie każdy zdaje sobie sprawę, że chorobę można zwalczyć jedynie wtedy, gdy szczepienia przeprowadza się masowo, i obejmuje ono ponad 90 % populacji. Argumentami rodziców aby nie szczepić dziecka jest to, że ich pociecha sama nabędzie odporność, łagodnie przejdzie choroby albo po prostu będzie miała szczęście i nie zachoruje. Spotkanie z mamami, które przestrzegają inne, też ma wpływ na zmniejszającą się ilość szczepień. Według

eszcze kilka lat temu nie chciano słyszeć o tym żeby nie zaszczepić dziecka. Wszyscy lekarze nakłaniali rodziców do szczepień, które według nich ratowało życie i zdrowie dzieci. Wiele obowiązkowych szczepień, do tej chwili jest refundowanych, a za niektóre jednak trzeba zapłacić z własnej kieszeni.

Wystąpienie autyzmu po zaszczepieniu dziecka nie jest więc potwierdzone przez naukowców. Niektórzy rodzice podnieśliby w tym momencie krzyk. Jednak dowodów na prawdomówność tej hipotezy póki co brak.

rodziców mogą pojawić się również powikłania takie jak gorączka, dziwne zachowania dziecka, objawy neurologiczne, a nawet autyzm. Lekarze apelują, że dziecko, które nie zostanie zaszczepione, a zachoruje na jedną z “wymarłych chorób” może przepłacić to życiem. Ważne jest, aby szczepieniami objąć najmłodszych dlatego, że: pneumokoki,

krztusiec, błonica itd. potrafią zabijać głownie w pierwszym roku życia dziecka. Ostatnio w świecie zanotowano przypadki ponownego pojawienia się Odry (dotarła ona również do Polski). Niestety choroba ta zebrała swoje żniwo wśród najmłodszych, a wystarczyło je po prostu zaszczepić. W odpowiedzi na ruch antyszczepionkowców w programie Jimmy'ego Kimmela wystąpiło kilku amerykańskich lekarzy, którzy z irytacją i “dosadniścią” przemawiają do społeczeństwa. Wspominają osiągnięcia współczesnej medycyny, która przyczyniła się do zniwelowania wielu zakaźnych, groźnych dla życia chorób i dają przestrogę, że mogą się one pojawić jeśli ludzie przestaną się szczepić. A CO Z AUTYZMEM? Autyzm to szereg zaburzeń rozwojowych, które


diagnozuje się w pierwszych latach życia dziecka. Jego przyczyny nie są do końca poznane, ale mogą wynikać z wielu źródeł. Jedną z nich jest hipoteza, że na jego pojawienie się ma wpływ szczepionka zwana MMR. Według internisty z Wodzisławia Śląskiego- Grażyny Augustyńskiej- Cholewy: “Zaniechanie szczepień może doprowadzić do uaktywnienia się chorób, które w tej chwili, dzięki szczepieniom, nie występują. Zagrożenie to, oraz powikłania, które za sobą niosą, jest narażaniem dzieci na duże ryzyko i często na śmiertelne konsekwencje. Nie jest nowością, że badania zaprzeczają związkowi przyczynowo-skutkowemu między szczepieniami, a wystąpieniem autyzmu u dzieci. Związek czasowy między tymi dwoma zjawiskami bierze się stąd, że szczepimy dzieci w mniej więcej tym samym czasie, kiedy autyzm może się u nich objawić. Stąd przekonanie zwolenników ruchu antyszczepionko-

wego, że jedno ma związek z drugim. “ Wystąpienie autyzmu po zaszczepieniu dziecka nie jest więc potwierdzone przez naukowców. Niektórzy rodzice podnieśli by w tym momencie krzyk. Jednak dowodów na prawdomówność tej hipotezy póki co brak. Według prod. dr hab. med. Zbigniewa Gaciongalekarza chorób wewnętrznych- dzieci trzeba szczepić! Cała historia zaczęła się od oszustwa naukowego angielskiego lekarza. Napisał on artykuł, który został przez niego sfałszowany. Jednak ziarno zostało zasiane, a coraz więcej ludzi zaczęło mieć wątpliwości, co do zaszczepienia swoich pociech. Wystąpienie autyzmu nie ma związku ze szczepionką. Nawet te śladowe ilości rtęci, które się w nich znajdują nie powodują jakichkolwiek zauważalnych działań nieporządanych. Szczepić? Nie szczepić? Pytanie zostaje. Każdy musi odpowiedzieć sobie we własnym sumieniu. Jedno jest

pewne. Jeżeli dzieci przestaną być szczepione, to za kilka lat świat może się cofnąć do czasów średniowiecza, gdzie odra i inne zakaźne choroby zabierały do grobu wiele istnień. A jaka jest Twoja decyzja? Informacje na temat szczepień można odnaleźć pod następującymi adresami: 1) http://dziendobry.tvn. pl/wideo,2064,n/szczepic -czy-nie-szczepic-dzieci-dylemat-rodzicow,119212.html 2) http://www.poradnikzdrowie.pl/zdrowie/ choroby-zakazne/Szczepienia-sa-bezpieczne-i-bardzo -potrzebne_38207.html 3) http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114871,17504077. html?utm_source=facebook.com&utm_medium=SM&utm_campaign=FB_Gazeta 4) http://stopstopnop.pl/ 5) http://dziendobry. tvn.pl/wideo,2064,n/szczepionka-wywoluje-autyzm -brak-naukowego-dowodu,160231.html  źródło: www.pixabay.com

17


M Y Ś L I N I E K O N T R O L O WA N E 18

O dobrym i złym ciąg dalszy K B

iedy na świat przychodzi kolejna katastrofa pojawia się pełne wyrzutu pytanie: “jak óg mógł do tego dopuścić?”. Kiedy jakieś nieszczęście dotyka nas osobiście potrafimy nawet złorzeczyć Bogu i grozić niewiarą. Przecież czy Bóg może istnieć i patrzeć na ludzkie cierpienie?

Maciej Puczkowski

C

okolwiek się dzieje na świecie dzieje się z Bożego dopustu. Ostatecznie nawet w Starym Testamencie Bóg oddaje tytułowego bohatera księgi Hioba w ręce szatana. Zatem trzeba sobie powiedzieć jasno, Bóg będąc nieskończenie dobry dopuszcza zło. Można jedynie zadawać pytanie dlaczego to robi? Znajdą się tacy, którzy powiedzą, że Bóg dopuszcza zło dla kontrastu. Bez zła nie byłoby dobra tak samo jak bez lewej strony nie byłoby prawej, bez nocy nie byłoby dnia. Szatan wtedy jest potrzebny Bogu po to, aby człowiek miał wybór i musi być zły, żeby Bóg mógł być dobry. Ten sposób pojmowania przeciwieństw bierze się stąd, że potrafimy nazwać tylko te byty, które potrafimy jakoś wyróżnić z rzeczywistości. Jeżeli wyróżnimy jakiś byt

Bóg nie potrzebuje zła do niczego. Co wtedy z wolną wolą? Czy mielibyśmy wolną wolę, gdybyśmy nie byli zdolni grzeszyć? Można zadać inne pytanie. Czy mamy wolną wolę, bo mamy możliwość czynienia zła?

z rzeczywistości, zawsze zostaje jakaś reszta. Jeśli z wszystkich bytów wyróżnimy dobre, to zostaną nam te, które takie nie są. Jeśli zdefiniujemy stronę lewą, to musimy nadać nazwę również drugiej. Pojawia się jednak problem. Bóg stworzył wszystko dobre i sam był dobry nawet wtedy, kiedy zło jeszcze

nie istniało. Ostatecznie warto się zastanowić, czy światło rzeczywiście potrzebuje ciemności, żeby być światłem? A jeśli to nie wystarcza, to czy ciemność potrzebuje światła, żeby być ciemnością? Potrafimy je nazwać, bo potrafimy je wyróżnić, ale czy gdybyśmy nie umieli nazwać ciemności, czy to znaczy, że by nie istniała? Stąd wniosek, że Bóg nie potrzebuje zła do niczego. Co wtedy z wolną wolą? Czy mielibyśmy wolną wolę, gdybyśmy nie byli zdolni grzeszyć? Można zadać inne pytanie. Czy mamy wolną wolę, bo mamy możliwość czynienia zła? Czy mamy możliwość czynienia zła dlatego, że mamy wolną wolę? Jeśli przyjmiemy, że dobre jest to, co jest zgodne z wolą Bożą, to wyróżniliśmy kategorię bytów zgodnych z wolą Bożą, spośród wszyst-


źródło: www.pixabay.com

kich bytów, które do tej kategorii nie należą. Jeśli te pierwsze uznamy za dobre, to jednocześnie drugie musimy uznać za złe. Posiadając wolność wyboru możemy wybierać te byty, które są zgodne z wolą Bożą, oraz pozostałe. Wolność wyboru mamy z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że mamy jakiś wybór. To znaczy, że możemy wybrać pomiędzy więcej niż jednym bytem. Po drugie, nasza wola nie została tak stworzona, żeby zawsze wybierać ustalony wcześniej byt - to znaczy jest wolna. Trzeba zauważyć, że wola może być wolna, nawet kiedy nie ma wol-

ności wyboru, gdyż to nie z wolności wyboru wynika wolna wola, ale na odwrót wolność wyboru wynika z wolnej woli. Oznacza to, że wola może być wolna nawet wtedy, kiedy nie istnieją w rzeczywistości byty złe. Byty złe nie istnieją z konieczności. Jeżeli potrafimy wyróżnić byty niezgodne z wolą Bożą, to nie znaczy, że takie byty muszą istnieć w rzeczywistości. Dzieje się tak ponieważ powyższego wyróżnienia dokonujemy w świecie abstrakcji, który jest nie mniejszy niż świat rzeczywisty. To znaczy, że takie byty mają potencjał istnienia w świecie rzeczy-

wistym, ale w nim mogą nie istnieć. Byty złe istnieją z konieczności w świecie abstrakcji jako te, które nie są dobre, jednak w świecie rzeczywistym ich istnienie nie jest wymuszone przez naturę tego świata. Wolność woli w tym rozumieniu uzdalnia do dokonywania wyborów, które nie zostały przed nami postawione. Spadając z przepaści nie możemy wybrać, w którą stronę chcemy się poruszać - w górę, czy w dół. Mimo tego nasza wola dokonuje takiego wyboru i chce albo spadać w dół, albo unosić się w górę - choć taki wybór nie został jej dany. 

19


20

OKIEM REDAKCJI

TEMAT NUMERU

KOŚCIÓŁ


KĄCIK KULTURALNY

RECENZJE

COŚ WIĘCEJ

21


TEMAT NUMERU - Jak działa ludzka psychika? 22

Pianka prawdę ci powie K W

to by się spodziewał, że słodycze mogą przyczynić się do czegoś poza próchnicą? ybitni amerykańscy (tym razem nie radzieccy) uczeni odkryli, jak za pomocą pianek sprawdzić zdolności dzieci.

Rafał Growiec

J

ak nie wiadomo, gdzie coś wymyślono, to pewnie w Ameryce. Zwłaszcza, gdy w grę wchodzi jeden z bardziej amerykańskich przysmaków, czyli pianki cukrowe zwane w mowie Jankesów „marshmallow”. Eksperyment przeprowadzono po raz pierwszy z użyciem tych słodyczy w latach 60. XX wieku na kalifornijskim uniwersytecie Stanford, jednak już wcześniej miały miejsce takie badania na Trynidadzie przeprowadzone przez Waltera Mischela. Tam dzieciom z dwóch różnych pod względem socjoekonomicznym grup etnicznych − murzyńskiej i karaibskich potomków Hindusów („East Indian”) – zaproponowano układ: albo teraz dostaną ciastko za jednego centa, albo za tydzień ciastko za dziesięć centów. Zauważono wtedy, że dzieci z niepełnych

Nie można oczekiwać, by jeden test mówił dość o przyszłości dziecka. Zawsze trzeba brać pod uwagę indywidualne cechy i uwarunkowania. To, co dziecko zrobi z pianką, może być wskazówką

rodzin chętniej rezygnują z natychmiastowej, ale mniejszej przyjemności na rzecz późniejszej, ale większej. Eksperyment trynidadzki przeprowadzono na uczniach wiejskiej szkoły, gdzie Afrokaraibowie znacząco przeważali nad Indokaraibami (w stosunki 35:18), znacznie częściej też występowały u nich przypadki braku ojca (u „East Indians” był tylko jeden taki przypadek).

Ten standard Walter Mischel i Ebb B. Ebbesen przenieśli do Stanów, dobierając do badań po szesnaścioro chłopców i dziewczynek w wieku od 3,5 do 5 i 2/3 roku z przedszkola uniwersyteckiego. Badanie przeprowadzało dwóch badaczy, którzy przydzielili po ósemkę dzieci do każdego z warunków: 1) Dzieci widzą i natychmiastową, i odłożoną na przyszłość nagrodę. 2) Dzieci nie widzą ani jednej, ani drugiej. 3) Dzieci widzą tylko nagrodę odłożoną. 4. Dzieci widzą tylko nagrodę natychmiastową. Najpierw wprowadzano dzieci do pokoju badawczego, gdzie znajdował się stół, na którym położono pięć paluszków i nieprzezroczysty pojemnik na ciastka. Stały też dwa krzesła – jedno z pustym kartonowym pudełkiem, drugie przezna-


czone dla dziecka. Na podłodze znajdowały się zabawki na baterie. Naukowcy po wprowadzeniu dziecka prezentowali mu dokładnie zabawki, a następnie odkładali je do kartonu. Następnie wyjaśniali, że czasem muszą wyjść, ale wrócą, gdy dziecko zje paluszka. Czterokrotnie wychodzili i spełniali obietnicę, gdy smakołyk był zjadany. Następnie otwierano pojemnik z dwoma rodzajami słodyczy i pytano dziecko, które z nich woli. Proponowano mu, że gdy następnym razem naukowiec wyjdzie może dostać natychmiast mniej lubiane ciastko albo poczekać aż wróci i wtedy zjeść bardziej lubiane. Następnie dorosły wychodził, w zależności od warunku zabierając ze sobą jedną lub drugą przekąskę, obie, lub też zostawiał je wszystkie. Wracał, gdy dziecko zjadło ciastko lub po piętnastu minutach.

EFEKTY I WNIOSKI Ostatecznie podobne testy przeprowadzono na około sześciuset dzieciach. Niewiele z nich wykazało się niecierpliwością i zjadło piankę natychmiast po wyjściu badacza. Jedna trzecia pozostałych wytrzymała na tyle, by zjeść bardziej preferowaną przekąskę. W czasie oczekiwania jedne robiły wszystko, by o niej nie myśleć: stukały palcami o blat, kopały stół, zakrywały oczy, bawiły się warkoczykami. Inne z kolei brały piankę do ręki i bawiły się nimi jak – jak to określił Mischel – małymi wypchanymi zwierzątkami. Naprawdę ciekawe są jednak wnioski, do których doszedł on, badając po latach uczestników swojego eksperymentu. Jak się okazuje po dziesięciu latach od eksperymentu, ci, którzy oparli się pokusie byli lepiej oceniani przez rodziców jako bardziej dojrzali i odpowiedzialni. Mieli mniejsze problemy z kon-

centracją i stresem. Lepiej także poradzili sobie oni z testem SAT (odpowiednik naszej matury), a badanie neurologiczne wskazało, że ich mózgi inaczej pracują niż u mniej cierpliwych kolegów i koleżanek. Eksperyment zmodyfikowano w 2012 roku na Uniwersytecie Rochester, wprowadzając element łamania obietnicy złożonej przez badacza przed właściwym eksperymentem. Uzyskano to poprzez przeprowadzenie zajęć polegających na ozdabianiu kubka. Obiecywano, że po jakimś czasie pojawią się lepsze materiały, jednak połowa testowanych nie otrzymała ich. Dzieci z grupy, gdzie pierwszy tester był wiarygodny wytrzymywały średnio sześć razy dłużej niż te, które przekonały się o braku wiarygodności dorosłego (te wytrzymały dwie minuty). Dzieci mające kontakt z niegodnym zaufania testerem niemal zawsze sięgały po piankę źródło: www.pixabay.com

23


źródło: www.pixabay.com

(trzynaścioro na czternaścioro) niż ich bardziej pewni jego prawdomówności koledzy (dziewięcioro). Pokazało to, że zaufanie do tego, czy eksperymentator trzyma się zasad, jest istotne dla przedszkolaków, czego Mischel nigdy nie brał szczególnie pod uwagę, zwłaszcza w późniejszych badaniach. Ponowne i liczne próby jego odtworzenia można bez trudu znaleźć w internecie, często są też polecane na stronach dla rodziców. Co więcej, wariacje „testu pianki” są proponowane pracodawcom jako element rozmowy kwalifikacyjnej. Eksperyment piankowy symuluje typową pokusę przed jaką stają nie tylko dzieci. Drobna przyjemność teraz albo większa korzyść w przyszłości. Umiejętność wybrania tego drugiego przydaje się nie tylko przy odchudzaniu, ale też studiowaniu czy pracy. Batonik czy zachowanie diety?

24

Fejs czy magisterka? Kawa z koleżanką czy siedzenie w okienku i czekanie na petenta? Mischel trafnie odwzorował mechanizm wyboru wymagający uświadomienia sobie bilansu zysków i strat przy alternatywnych wyborach. Lepsze wyniki dzieci „cierpliwych” wynikały być może z tego, że potrafiły one poświęcić czas na naukę, zamiast na zabawę lub nie szły na łatwiznę, a rzetelnie przygotowywały się np. do sprawdzianów. Nic nie wiadomo, by badano sposób wychowywania i otoczenie badanych, więc może to być efekt właśnie stosowanych metod. Z kolei modyfikacja z Rochester wskazała, jak istotną rolę odgrywa przewidywalność zdarzeń i wiara w to, że podjęte wyrzeczenie ma sens. Ile jeszcze dziur jest w teście Mischela? Trudno powiedzieć, ale na pewno sporo. Nie można oczekiwać, by jeden test mówił dość o przyszłości dziecka. Za-

wsze trzeba brać pod uwagę indywidualne cechy i uwarunkowania. To, co dziecko zrobi z pianką, może być wskazówką, ale trudno powiedzieć, że to, które zjadło je zaraz po wyjściu testera ma słabą wolę. Może to znaczyć tylko, że nie wierzy dorosłym. Może też być przeświadczone o tym, że i tak dostanie drugą piankę, choć złamało warunki, by tak się stało. A co, gdyby postawić warunek, że po tych piętnastu minutach dziecko dostanie ciastko, ale np. dla brata lub dla kolegi? Albo gdyby zamiast drugiej pianki dać zabawkę? Test jest jak widać podatny na modyfikacje, jednak warto powierzyć je psychologom lub chociaż skonsultować je z kimś, kto wie, czy nasz pomysł nie odbije się negatywnie na uczuciach dziecka. Mimo wszystko eksperyment ma walor nie tylko badawczy, ale i wychowawczy. Może pomóc nauczyć dziecko, że czasem warto poczekać. 


25


TEMAT NUMERU - Jak działa ludzka psychika? 26

Gdy oczekiwania stają się rzeczywistością B W

ardzo często w życiu codziennym kierujemy się pewnymi nieuświadomionymi schematami. pewnych sytuacjach możemy także sprawić, ze w istocie dojdzie do ich urzeczywistnienia się. Zjawisko takie w psychologii społecznej zostało nazwane samospełniającym się proroctwem.

Mateusz Ponikwia

S

amospełniające się proroctwo (z ang. self-fulfilling prophecy) opisuje sytuację, w której oczekiwania wobec jakiejś osoby wpływa na sposób odnoszenia się do niej. To z kolei powoduje, że jej zachowanie jest postrzegane jako zgodne z wcześniejszymi założeniami, a zatem przyczynia się do ich urzeczywistnienia. Samospełniająca się przepowiednia może prowadzić do bardzo poważnych konsekwencji, o których możemy przekonać się dzięki analizie eksperymentu przeprowadzonego przez Roberta Rosenthala oraz Lenore Jacobson. Choć eksperyment został przeprowadzony w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, jego wyniki nie straciły na aktualności. Doświadczenie polegało na przeprowadzeniu testu inteligencji u uczniów szkół

Jak trafnie zauważył Robert Merton – wybitny socjolog – zjawisko polegające na powoływaniu się na rzeczywisty przebieg obserwowanych zdarzeń jako potwierdzenie zasadności własnego twierdzenia, powinno być nazywane ponawianiem błędu. Błąd ten polega na niedostrzeganiu własnej roli w kreowaniu dowodu

podstawowych. Następnie poinformowano nauczycieli, że niektórzy uczniowie uzyskali tak wysoki wynik, że z całą pewnością w na-

stępnych latach okażą się prymusami. Nie zawsze było to zgodne z prawdą, gdyż eksperymentatorzy do roli prymusów wytypowali uczniów w sposób losowy. Dokonanie przydziału losowego oznacza, że uczniowie, których wybrano nie cechowali się na ogół wyższą inteligencją ani też nie rokowali większych nadziei niż inne dzieci. Od rówieśników odróżniali się jedynie w mniemaniu nauczycieli. Nadto ani uczniowie, ani ich rodzice nie znali rezultatów testów. Po wytworzeniu u nauczycieli przekonania, że niektórzy uczniowie będą mieć lepsze stopnie, Rosenthal i Jacobson obserwowali co się będzie działo. Po zakończeniu roku szkolnego ponownie przeprowadzono test inteligencji u wszystkich dzieci. Okazało się, że w każdej


źródło: www.pixabay.com

klasie uczniowie, którzy mieli etykietkę prymusów, wykazywali znacząco większy przyrost inteligencji niż pozostali. Oczekiwania nauczycieli stały się rzeczywistością. Metaanaliza badań nie wykazała jednak jakoby nauczyciele w sposób złośliwy postanowili, że będą większą uwagę zwracać na prymusów i bardziej ich zachęcać do nauki. Wręcz przeciwnie – większość z nich naprawdę bardzo angażowała się w swoją pracę. Trzeba jednak zauważyć, że samospełniające się proroctwo nie jest bynajmniej świadomym i przemyślanym działaniem, ale jest przykładem myślenia automatycznego. Sami

nauczyciele twierdzili, że poświęcają mniej czasu uczniom zakwalifikowanym do grona prymusów. Jednakże z pogłębionej analizy całokształtu zachowania wychowawców, ujawniły się pewne prawidłowości. Otóż uczniowie potencjalnie bardziej utalentowani byli nieświadomie odmiennie traktowani pod pewnymi względami. Po pierwsze, nauczyciele stwarzali dla nich cieplejszy klimat emocjonalny poprzez poświęcanie im osobistej uwagi, zachęcanie do nauki i udzielanie wsparcia. Po drugie, zadawano im więcej do nauczenia oraz wymagano opanowania trudniejszych zagadnień. Poza tym

bardzo cenne okazały się udzielane uczniom informacje zwrotne dotyczące postępów w nauce, przekazywane systematycznie i z dużą dokładnością. Ponadto, badacze zwrócili także uwagę, że nauczyciele dużo częściej umożliwiali swobodne wypowiedzi na forum klasy wytypowanym uczniom, nierzadko przedłużając czas przeznaczony na ich wystąpienie. Należy zwrócić uwagę, że problematyka samorealizującej się przepowiedni w znacznym stopniu może być uznana za przyczynę zniechęcającą do zmian zakorzenionych w umyśle schematów. Jak trafnie zauważył Robert Merton – wybitny socjolog – zjawisko

27


źródło: www.pixabay.com

polegające na powoływaniu się na rzeczywisty przebieg obserwowanych zdarzeń jako potwierdzenie zasadności własnego twierdzenia, powinno być nazywane ponawianiem błędu. Błąd ten polega na niedostrzeganiu własnej roli w kreowaniu dowodu. Ludzie wykazują bowiem znaczną odporność poznawczą i niechętnie zmieniają przyswojone schematy. Jak możemy łatwo zauważyć mechanizm samospełniającego się oczekiwania często doprowadza do potwierdzenia się w rzeczywistym odbiorze przekonań, które są fałszywe. Z taką sytuacją możemy często spotkać się wśród studentów, którzy po raz pierwszy mają styczność z danym wykładowcą. Przed rozpoczęciem semestru podpytują oni kolegów ze

28

starszych roczników o cechy charakteru i wymagania stawiane przez danego profesora. Mając „komplet” tak zebranych danych kreują w swoich umysłach oczekiwania co do nowego prowadzącego. Wykładowca, który został scharakteryzowany jako osoba ciepła, sympatyczna i przychylna dla studentów, z całą pewnością zostanie lepiej odebrana przez audytorium. Studenci w kontaktach z taką osobą będą ponadto w sposób nieświadomy dostrzegać i eksponować te cechy, które jej przypisali w swoich głowach. Dlatego też mniej chętnie będą wybierać się na zajęcia prowadzone przez nauczycieli, o których usłyszeli negatywne opinie – np., że ich wykłady są nudne, egzamin trudny i niesprawdzający wiedzy,

zaś profesor cierpi na chroniczną zmienność nastroju. Jeżeli wiemy, że wykłady są nudne to znaczy, że nie warto marnować na nie czasu. Profesor widząc z kolei garstkę studentów na sali stwierdzi, ze skoro jest tak niewielu słuchaczy to nie jest ważne co powie. Pomimo, że w stwierdzeniach może kryć się wiele nadużyć i nieprawdziwych informacji zostaną one przyswojone i zakodowane w mózgu. Następnie człowiek automatycznie, w razie kontaktu z daną osobą, zdaje się mocniej dostrzegać te cechy, o których już wcześniej pozyskał informację. Ponadto nieświadomie swoim zachowaniem może prowokować adwersarza do takiegoż zachowania, Zwróćmy uwagę, że student mając negatywne informacje na


temat swojego wykładowcy może nawet mimowolnie w sposób mniej grzeczny czy zniechęcający prowadzić z nim rozmowę czy utrzymywać kontakt. W efekcie skutkować to będzie takim samym zachowaniem ze strony nauczyciela akademickiego, co w rezultacie potwierdzi oczekiwanie, że jest on nieżyczliwy dla studentów. Życie codzienne dostarcza wielu przykładów, w których dochodzi do realizacji tezy o samospełniającej się obietnicy. Rodzice mając dwójkę synów – jednego starszego o kilka lat od drugiego – już od czasów dzieciństwa podświadomie wpływają na

ich przyszłe losy. Starszy jako co do zasady bardziej rozważny i inteligentniejszy jest postrzegany jako osoba, która w przyszłości wykaże się umiejętnościami myślowymi. Z kolei młodszy, który jest jeszcze beztroskim urwisem – rozbrykanym i nieroztropnym – ma w oczach rodziców raczej predyspozycje fizyczne. Przejawia się to w słynnym powiedzeniu: „Starszy na adwokata, młodszy na kaskadera”. Ze względu na ogrom docierających do nas informacji każdego dnia, bardzo trudno jest je dobrze rozszyfrować i prawidłowo zinterpretować. Pewnym ułatwieniem są schematy,

które są formą myślenia automatycznego. Posługujemy się nimi szybko i mimowolnie. Skróty te, choć nierzadko niezwykle użyteczne, mogą czasem prowadzić do błędnych wniosków, co w szczególności obrazuje zjawisko samospełniającego się proroctwa. 

źródło: www.pixabay.com

29


TEMAT NUMERU - Jak działa ludzka psychika? 30

Zjawisko bezradności nabytej U

porczywy smutek, brak chęci do podejmowania działań, bierność – to najczęstsze objawy kojarzone z depresją. Może się okazać, że u jej podstaw leży wyuczona bezradność.

Beata Krzywda

W

śród nas są i tacy, którym wiecznie się nie chce, bo ciągle coś im się nie udaje i są skazani na porażkę. Najczęściej nazywamy ich pechowcami. Czy rzeczywiście tak jest? Może wina wcale nie leży w „złym losie” i ciągłym pechu, ale w samych ludziach, a raczej w tym, że nie mają oni motywacji wewnętrznej do działania i są przekonani o własnym nieszczęściu? EKSPERYMENT SELINGMANA Psychologowie przez długie lata byli przekonani, że działania jednostki wynikają głównie ze środowiska jej życia, wpływu innych osób, które żyją w jej otoczeniu. Dopiero w latach 60. XX wieku zaczęto skłaniać się ku teorii, że wręcz przeciwnie – zachowanie jednostki wynika przede wszystkim z jej własnej

Selingman zajął się również opisem różnic między pesymistą a optymistą. Zwracał uwagę na to, że optymista będzie doszukiwał się sukcesów we własnych możliwościach i sile, mówiąc: „jestem zdolny”, a dla pesymisty przyczyną sukcesu są zjawiska zewnętrzne, od niego niezależne. Pesymista powie: „mam dziś dobry dzień”, „wyjątkowo mi się poszczęściło”.

aktywności i wewnętrznych przekonań. W 1964 r. do laboratorium Richarda Solomona przy uniwersytecie w Pensylwanii, trafił Martin

Selingman, którego zamiarem było zdobycie wiedzy z zakresu psychologii eksperymentalnej. Prowadzono tam akurat badania na psach. Wyniki eksperymentu zaskoczyły wszystkich badaczy. Eksperyment uczonych z uniwersytetu w Pensylwanii oparto na założeniach Pawłowa. Najpierw włączano psom wysoki dźwięk, a następnie poddawano je lekkiemu elektrowstrząsowi. W drugim etapie umieszczono psy w klatce przedzielonej przegrodą. Założenie było takie, że psy w reakcji na wstrząs (a później nawet na sam dźwięk) przeskoczą przeszkodę i znajdą się w bezpiecznej strefie. Tak się jednak nie stało. Psy nauczone, że po usłyszeniu wysokiego tonu zostaną poddane wstrząsom, nie podejmowały żadnej próby wyjścia z sytuacji. To doświadczenie zmo-


tywowało Selingmana do prowadzenia własnych obserwacji. Uznał bowiem, że naukowcy przez przypadek nauczyli psy bezradności − chciał więc udowodnić istnienie zjawiska bezradności wyuczonej w zaprojektowanym przez siebie eksperymencie. Podzielił psy na trzy grupy. W pierwszym etapie pierwsza i druga grupa były poddawane elektrowstrząsom, ale tylko pierwsza miała możliwość zapobieżenia im dzięki naciśnięciu płytki. Natomiast druga była wyłącznie grupą sprzężoną z pierwszą i tylko dzięki reakcji innych psów, unikała wstrząsów. Trzecia grupa to grupa kontrolna. W etapie drugim psy umieszczono w klatce z przegrodą, której przeskoczenie gwarantowało uniknięcie wstrząsów. Zgodnie z przewidywaniami, tylko

psy z drugiej grupy wykazywały bierność na wstrząsy – nauczyły się, że żadna próba podjęcia działania nie będzie w stanie uchronić ich przed kłopotami. Podobnych eksperymentów przeprowadzono jeszcze kilka i wszystkie wykazały zbieżny efekt. Selingman wraz z Maierem, towarzyszącym mu podczas przeprowadzania eksperymentów, postanowili sprawdzić również, czy bezradności da się oduczyć. Pokazali więc apatycznym psom jak łatwo można przeskoczyć przeszkodę i uniknąć elektrowstrząsów, a psy szybko się tego nauczyły i później samodzielnie mogły podjąć działanie. Ostatnim etapem badań było sprawdzenie, czy jest możliwe zapobieganie bezradności. Okazało się, że tak, i psy, które jako szczenięta nauczyły się

radzenia sobie z różnymi przeszkodami, zachowywały tę umiejętność na całe życie. OPTYMISTA VS PESYMISTA Selingman zajął się również opisem różnic między pesymistą a optymistą. Zwracał uwagę na to, że optymista będzie doszukiwał się sukcesów we własnych możliwościach i sile, mówiąc: „jestem zdolny”, a dla pesymisty przyczyną sukcesu są zjawiska zewnętrzne, od niego niezależne. Pesymista powie: „mam dziś dobry dzień”, „wyjątkowo mi się poszczęściło”. Dokładnie odwrotnie będzie w przypadku niepowodzeń. Dla optymisty będzie to „wina” świata zewnętrznego, innych osób, a pesymista powie, że to on zawiódł, więc do niczeźródło: www.pixabay.com

31


źródło: www.pixabay.com

go się nie nadaje. Ludzie z pesymistycznym nastawieniem mają często niską samoocenę i uważają, że nie są do niczego zdolni, nie mają żadnych talentów. BYĆ KOWALEM SWOJEGO LOSU Najczęściej jest tak, że to optymiści są ludźmi sukcesu. Pesymiści, nawet jeśli mają wymagane zdolności, by objąć wysokie stanowisko, nie potrafią zaprezentować siebie pracodawcy i udowodnić swojej wartości. Optymista widzi świat zupełnie inaczej, wie, że to on jest kowalem własnego losu i to on ma decydujący głos w sprawie swoich sukcesów, natomiast porażki traktuje jako czasowe przeszkody, którym potrafi zaradzić. Będzie miał więk-

32

szą motywację do działania i chętnie podejmie wysiłek, bo wie, że świat stoi przed nim otworem i własną, ciężką pracą może osiągać największe sukcesy. Pesymista każdą swoją porażkę bierze do serca i czasem ją długo rozpamiętuje, poszukując winy w samym sobie. W przypadku poszukiwania pracy i kolejnych niepowodzeń przy rozsyłaniu CV poddaje się, bo uznaje, że skoro nikt mu nie odpowiedział, to nie nadaje się na stanowiska, na które aplikuje. A nawet jeśli zostanie zaproszony na rozmowę, nie zawsze się na nią wybierze. Po co? Skoro i tak mu się nie uda... Jest to pewnego rodzaju sprzężenie zwrotne – im bardziej człowiek będzie zagłębiał się w swoje nie-

szczęście i będzie wmawiał sobie, że jest niezdolny do działania, tym bardziej tak właśnie będzie. PAŃSTWO PROSPOŁECZNE? Sceptycy państwa opiekuńczego uważają, że nie opiekuje się ono ubogimi tak, jak powinno. Generalizuję, bo poniższa obserwacja nie dotyczy wszystkich bezrobotnych. Problemem jest to, że w takim świecie w ubogich ludziach pojawia się postawa roszczeniowa („mnie się przecież należy”). Skutkiem tego jest brak kreatywnego myślenia, lenistwo, bierność, a przede wszystkim: bezradność – brak umiejętności korzystania z własnej wiedzy i doświadczenia. Osobom bez pracy nie po-


winno się dawać pieniędzy za siedzenie w domu, to uczy ich tego, że nawet nie angażując się w nic, będą „zarabiać”. Po co się przemęczać, skoro pieniądze przyjdą same? Powinno się takim osobom pokazać, jak ponownie wejść na rynek pracy i że nawet po długiej przerwie jest to możliwe. Trzeba dać narzędzia, by sami budowali swoją przyszłość. Jeśli ludziom nie będzie się opłacało nicnierobienie możliwe, że będą dobrymi pracownikami, zmniejszy się bezrobocie i poziom zadowolenia z życia wzrośnie. „BYĆ SZCZĘŚLIWYM – TEGO TRZEBA SIĘ UCZYĆ” Powyższy cytat to słowa Eurypidesa. Nawet najwięk-

szy pesymista, wychowany do bycia bezradnym, nie jest skazany na ostateczną porażkę. Każdy ma szansę się podnieść i zawalczyć o swoje szczęście. Wystarczy chcieć... No właśnie. Człowiek ogarnięty bezradnością to człowiek, który nie ma do niczego chęci i potrzebuje kogoś, kto go pociągnie, pokaże nową drogę, pomoże odzyskać zdolność do kreatywności czy po prostu zmusi pesymistę do tego, żeby mu się chciało. Selingman uważa, że w ocenie i analizie zachowań zdarzają się nadinterpretacje, które doprowadzają do błędów logicznych w myśleniu, braku zgodności z rzeczywistością. O tym, jak stać się optymistą, pisze w swojej książce wydanej

w 1991 roku Optymizmu można się nauczyć – jak zmienić swoje myślenie i swoje życie. Proponuje kilka technik, które pomagają w odzyskiwaniu wiary w siebie, swoje zdolności i umiejętności. Ważne jest to, by się nie poddawać, wiedzieć, że każda porażka to jak upadek na drodze krzyżowej, z czego można się podnieść, iść dalej i mieć jeszcze zapas siły na przyszłość. Nikt nie jest przegrany, nawet jeśli mu się tak wydaje! 

źródło: www.pixabay.com

m

33


TEMAT NUMERU - Jak działa ludzka psychika? 34

Zaklinacze rzeczywistości M Małgorzata Różycka

S

łowo manipulacja to jeden z częściej używanych wyrazów we współczesnej polszczyźnie. Choć nie jest rdzennie polski, jako że wywodzi się od łacińskiego rzeczownika manipulatio, czyli uchwyt, podstęp, to użytkownicy języka polskiego przyswoili je sobie dobrze, znajdując dla niego cały szereg zastosowań. Mimo to nastąpiło w świadomości Polaków pewne zawężenie jego znaczenia, ponieważ nie oznacza ono jedynie podstępnego wpływania na czyjeś decyzje lub tendencyjnej interpretacji faktów mającej na celu wywołanie pożądanej reakcji, a tak bywa najczęściej rozumiane z pominięciem pozostałych aspektów semantycznych. Abstrahując od problematyki znaczeń, można z pewnością stwierdzić, że zjawisko manipulacji w potocznym ujęciu dotyka wielu

anipulacja. Brzydkie słowo. Gdy je słyszymy, widzimy oczyma wyobraźni znienawidzone przez znaczną część opinii publicznej postacie ze świata polityki, nieobiektywnych dziennikarzy i gdzieś w naszych umysłach zapala się ostrzegawcza lampka, której czerwone światło wywołuje nieufność oraz każe dokładnie analizować kierowane do nas komunikaty pod kątem intencji ich nadawców. Czy ten wyraz powinien jednak wzbudzać tyle emocji?

Kolejność newsów w serwisie informacyjnym, kolejność artykułów w gazecie, czcionka, kolor apaszki spikerki – znaczenie ma każdy detal, choć bardzo często nie zdajemy sobie z tego sprawy.

obszarów, np. komunikacji społecznej, życia politycznego, wychowania i edukacji lub też marketingu, choć nie istnieje jednoznaczna granica, która pozwalałaby na odróżnienie działania już nieetycznego od dopuszczalnych zabiegów perswazyjnych, a tym samym na precyzyjne zdefiniowanie manipulacji. Jej ofiarą padamy wszyscy, bez względu na wykształcenie, wiek, status społeczny i iloraz inteli-

gencji. Nie sposób się przed nią uchronić. Można jednak nauczyć się rozpoznawać jej narzędzia oraz przyjąć do wiadomości, że nie zawsze musi mieć jedynie pejoratywny wydźwięk. SWOJSKI DZIADEK Z WEHRMACHTU Dzisiejsza scena polityczna nie obeszłaby się bez socjotechnicznego zaplecza. No właśnie, „socjotechnika” to bardzo ładne, neutralne i „mądrze” brzmiące słowo, z którym nie kryje się nic innego jak manipulacja. Posługują się nią wszyscy, bez względu na zajmowane w parlamencie miejsce. Dziadek z Wehrmachtu, zielona wyspa na kryzysowym czerwonym morzu, partyjna nowomowa znana przede wszystkim z historii XX w. − to tylko najbarwniejsze przykłady. Odpowiednia sztuczka potrafi przekuć najbardziej sromotną poraż-


źródło: www.pixabay.com

kę w spektakularne zwycięstwo. Wystarczy tylko rzucić opinii publicznej światło pod innym kątem. I tak polityk z deficytami intelektualnymi staje się „swojski”, amerykańscy naukowcy potwierdzają absurdalne tezy, a kolorowe słupki okraszone procentami pokazują, jaka jest narodu wola. Całe szeregi fachowców pracują na to, by kiełbasa wyborcza była jak najapetyczniej opakowana. Nie jest to jednak nowe zjawisko. Starożytni ćwiczyli do perfekcji sztukę oratorstwa właśnie po to, by pozyskiwać słuchaczy na agorach i forach. Przez wieki zmieniały się narzędzia oraz strategie, ale cel pozostał ten sam. Byłabym jednak ostrożna w jednoznacznie negatywnej ocenie socjotechniki w polityce, ponieważ zdarza się (sic!), że politycy chcą nas zachęcić do czegoś dobrego (np. pójścia na wybory), również uciekając się do manipula-

cyjnych sztuczek. Konieczne jest zatem rozgraniczenie na środki i cele oraz krytyczne myślenie – najlepsza broń przed „złą” manipulacją. TŁUSTYM DRUKIEM Drugie miejsce na liście największych manipulatorów wszechczasów należy do dziennikarzy. Oni są prawdziwymi zaklinaczami rzeczywistości. Kolejność newsów w serwisie informacyjnym, kolejność artykułów w gazecie, czcionka, kolor apaszki spikerki – znaczenie ma każdy detal, choć bardzo często nie zdajemy sobie z tego sprawy. Nawet ton głosu może modulować odbiór danej informacji. Każde jedno słowo może całkowicie zmienić treść, która koniec końców dotrze do odbiorcy. Sztuczek w tym zakresie istnieje mnóstwo. Dla przykładu podam jedną. Psychologowie udowodnili, że

w zdaniach zawierających spójnik „ale”, liczy się tylko drugie zdanie składowe, a pierwsze niemal do na nie dociera. Wydawałoby się, że nie robi to większej różnicy, czy powiem „Nie podoba mi się ten obraz, ale doceniam nowoczesną sztukę.” czy „Doceniam nowoczesną sztukę, ale nie podoba mi się tan obraz”. Różnica jest i to olbrzymia, a o samej technice można by jeszcze pisać długo. Odsyłając Czytelników do kompetentnych publikacji, polecam refleksję, na ile media manipulują nami świadomie i jaki cel im przyświeca, ponieważ kłamstwo nie jest (wbrew pozorom) życiowym powołaniem wszystkich dziennikarzy. Znaczna część z nich chce nam przekazać coś naprawdę ważnego i nie warto wpadać w pułapkę tropienia spisku wrogich sił medialnych wymierzonego przeciw ostojom prawdy (jaka piękna nowomowa!)…

35


źródło: www.pixabay.com

MASZ BYĆ SZCZĘŚLIWY! Każdy widział reklamy, w których szczęśliwa rodzina zasiada do pięknie zastawionego stołu, a na jego środku leży konkretny produkt. Zmęczona usuwaniem uporczywych plam pani domu nagle doznaje olśnienia i odkrywa, że właśnie pojawił się nowy, cudowny środek, pozwalający pozbyć się brudu w mgnieniu oku. Reklamom produktów z działu motoryzacja i majsterkowanie towarzyszom, nie wiedzieć czemu, zdjęcia ładnych kobiet w dość skąpych strojach. Marketingowcy dwoją się i troją, by przekonać nas, jak bardzo potrzebujemy ich produktu. Twój sąsiad i ulubiona aktorka już go mają. Nie możesz być gorszy! Radio za 999 zł przy kupnie samochodu za 50 tys. zł to drobny wydatek. A ta promocja jest tylko dla ciebie! Sztuczki znane i stare jak świat, a jednak niezmiennie skuteczne. W epoce nakazu bycia szczęśliwym zadanie jest dodatkowo ułatwione. Jeszcze jedna sukienka,

36

jeszcze jeden zegarek i wakacje tam, gdzie nikt ze znajomych jeszcze nie był. Obniżka ceny o 5% zmieni rachunek w znikomym stopniu, ale informacja o niej dotrze do nas na pewno i to z wielkim hukiem. Tu może nas uratować tylko roztropność i zwykłe logiczne myślenie: czy ja tego naprawdę potrzebuję? Odrobina matematyki też nie zaszkodzi. NIE CZYLI TAK Piotr Bukartyk w duecie z Katarzyną Groniec w rewelacyjnej piosence „Piosenka z praniem w tle” śpiewa: „A potem myślę niosąc to pranie /Że myślisz zostań, choć mówisz idź”. Manipulacji nie oszczędzamy naszym najbliższym. Podobno w tej dziedzinie brylują kobiety, choć ja osobiście mam wrażenie, że mężczyźni też mają na tym polu swoje zasługi. Na temat wzajemnego poddawania się manipulacjom w relacjach damsko-męskich można by rozprawiać całymi godzinami − jest to bowiem

temat niezwykle wdzięczny oraz niezmiennie interesujący, jednak chciałabym zwrócić uwagę na coś zupełnie innego. Cały proces wychowania to w swojej istocie jedna wielka manipulacja. Za pomocą różnych narzędzi uczymy dzieci reagować w określony sposób, wpajamy im konkretną wizję świata, wpływamy na ich decyzje, zachowanie, poglądy. Mama jest przecież „smutna”, bo dziecko nie posprzątało zabawek. A umyć się trzeba, bo przecież wszystkie grzeczne dzieci to robią. I tatuś też. System kar i nagród w szkole dopełnia całości dzieła. Kryteria manipulacji pozostają jak najbardziej wyczerpane, ale sądzę, że nikt nie podniesie teraz larum. Manipulacja albo, ładniej, socjotechnika to tylko narzędzie i samo w sobie nie ma wartości etycznej. Warto o tym pamiętać, zanim kolejny raz będziemy się oburzać na manipulantów. Wtedy wypadałoby wszak zacząć od własnych rodziców…


37


OKIEM OKIEM REDAKCJI REDAKCJI 38

TEMAT NUMERU

KOŚCIÓŁ KOŚCIÓŁ


KĄCIK KULTURALNY

RECENZJE

COŚ WIĘCEJ

39


Z ŻYCIA KOŚCIOŁA

Wiosna Świadków Jehowy?

40

raz z wiosną na ulicach Katowic pojawiły się charakterystyczne stanowiska z obstawą – to wiadkowie Jehowy prowadzą agitację. Czynią to spokojnie i bez przeszkód. Czy powinno tak być?

Rafał Growiec

Ś

wiadkowie Jehowy wyłonili się w okolicach 1910 roku z Ruchu Badaczy Pisma Świętego, konkretnie z grupy przewodzonej przez Charlesa T. Russella. Już za jego czasów powstało wydawnictwo „Strażnica” („Watch Tower”), a nauki Badaczy były rozpowszechniane wyjątkowo szeroko na przykład za pomocą filmów ze zsynchronizowanym dźwiękiem (w 1914 była to nowinka!). Już wtedy głoszony, że zbliża się koniec świata – pierwszą taką data był rok 1878, jednak już w 1881 Russel musiał tłumaczyć swoim uczniom, że to był jedynie moment, gdy odrzucono „nominalnie chrześcijańskie” Kościoły a koniec świata właściwy nastąpi w roku 1914. Wtedy jednak okazało się, że Chrystus jedynie objął panowanie w niebie. W 1917 roku zmarł Russell i Joseph Franklin Ruthenford przejął

Jakby tego było mało, Świadkowie Jehowy uważają, że Jezus nie umarł na krzyżu, ale na palu. Powołują się na to, że słowo „stauros” znaczyło w klasycznej grece „pal”. Problem w tym, że Nowego Testamentu nie napisano w grece klasycznej, a w dialekcie koine

przewodnictwo nad wspólnotą, zmieniają jej nazwę na „Świadkowie Jehowy”, a konkretnie „Chrześcijański Zbór Świadków Jehowy'. W roku 1918 wyznaczył on rok 1925 jako datę zmartwychwstania biblijnych proroków i zarządził budowę dla nich dziesięciopokojowej wil-

li z basenem – Bet-Sarim. Niestety, jako że Abraham z potomkami nie zgłosili się po odbiór nieruchomości, Ruthenford używał jej jako domku zimowego i siedziby organizacji. Takich końców świata można naliczyć całkiem sporo: 1878, 1917, 1975, 200, a ostatnio pojawiają się pogłoski, jakoby tak, jak po 120 latach od zapowiedzi u Noego Bóg zesłał Potop, tak w 2034, po 120 latach od zapowiedzi u Russella (1914) przyjdzie Chrystus. Jeszcze w 1933 niemieccy Świadkowie wysłali do Hitlera list, w którym potwierdzali wielką zgodność z rządem narodowo-socjalistycznym i wrogość wobec Ligi narodów i angloamerykańskiego imperium. Mimo tych aktów podległości II Wojna Światowa przyniosła prześladowanie ze strony nazistów, co było efektem odmowy służby wojskowej,


źródło: www.wikipedia.org

czy nawet zwijania bandaży dla wojska. Wrogość wobec spadkobierczyni Ligi Narodów, ONZ znalazła swój wyraz w nauce, jakoby organizacja ta była szkarłatną Bestią z Apokalipsy. Ta, głoszona od co najmniej 1942 roku nauka, nie przeszkadzała Towarzystwu Strażnica zapisać się na listy organizacji pozarządowych przy ONZ w 1991 roku. Jeszcze w 2000 roku w książce „Proroctwo Izajasza” dało się przeczytać: „Dosiada ona [nierządnica 'Babilon Wielki'] bestii barwy szkarłatnej, która mi siedem głów i dziesięć rogów (Objawienie 17:3,5,7-12). Bestia ta przedstawia Organizację Narodów Zjednoczonych.”. To członkostwo zostało ujawnione w roku 2001 i rzekomo było efektem pragnienia dostępu do bibliotek ONZ. Cóż, Bestii trzeba pilnować... BŁĄD JUŻ W NAZWIE Sztandarowym punktem nauczania Świadków jest używanie promowanej przez

nich wersji wymowy tetragramu (JHWH) – Jehowa. Skąd się wzięło słowo „Jehowa”? Z błędu i niedouczenia. Żydzi nie wymawiali zapisanego w formie tetragramu Imienia Bożego, lecz podczas czytania zastępowali je słowami Pan – Adonai lub Bóg – Elohim. Cudowne uzdolnienia Narodu Wybranego sprawiają, że potomkowie Abrahama potrafią czytać tekst zapisany samymi spółgłoskami i je tylko zwykle zapisują. Dopiero później dodano do tekstu biblijnego pomocniczy system znaków wskazujących, jakich samogłosek brakuje. I tak, aby czytelnik widząc tetragram przeczytał Adonai, dopisywano do spółgłosek JHWH samogłoski ze słowa ADoNaI. Jako, że samogłoska patah („a”) pod alef wymaga dodatkowego znaku, szewa (transkrybowane jako „e”), zapisywano Imię Boga JeHoWaH. Żydzi nie mieli z tym problemu. Ten zaczął się, gdy nad czterema literami zaczęli

się głowić goje. Podaje się różne prawdopodobne wymowy, ale pewne jest jedno – wyznawcy judaizmu na pewno nie zapisaliby pod tetragramem samogłosek z prawdziwego Imienia, gdyż chodziło właśnie o to, by go nie wymawiać. Jednak od XIV wieku popularne stało się używanie właśnie formy „Jehowa”, a już w XIX wieku było to istną plagą, o czym może się przekonać każdy, kto czytał polskie tłumaczenie „Ben Hura”. Świadkowie Jehowy przyparci do muru odwołują się właśnie do tej tradycji, jednak nie usprawiedliwia to mieszania spółgłosek z imienia z samogłoskami ze słowa wyrażającego funkcję czy relację. To tak jakby wołać Jana, który jest mężem „Jąn”, a kowala Jędrzeja „Jodrzaj”. Gdy i to nie pomoże, twierdzą, że to, jak wymawiamy Imię Boga w końcu nie jest tak istotne. A co jest? Pismo Święte? Je Świadkowie Jehowy tłumaczą z najszlachetniejsze-

41


źródło: www.wikipedia.org

go języka biblijnego, czyli angielskiego, w dodatku przekręcając je by pasowało pod tezę. Ruthenford w roku1922 twierdzi, że trzeba głosić „od domu do domu”? To się dopisze te słowa do Dziejów 20, 20, a nawet wyda „tekst interlinearny” niezgodny ze wszystkimi istniejącymi rękopisami. EGO EIMI! W greckim przekładzie Starego Testamentu, Septuagincie, Imię Boże z Wj 3, 14 jest zapisane jako „EGO EIMI”, czyli „JA JESTEM”. Gdzie jeszcze w Piśmie Świętym znajdujemy te słowa? Otóż wypowiada je kilkukrotnie Jezus – głównie w Ewangelii Janowej. Reakcja Żydów na wypowiedź Chrystusa: „Zanim Abraham stał się JA JESTEM” w J 8, 58 jest jednoznaczna – porwali kamienie i rzucili się na Niego, gdyż nie dość, że użył Imienia Boga, to jeszcze w odniesieniu do siebie. Podobnie efektownie na słowa

42

„EGO EIMI” reagują strażnicy i Żydzi przy pojmaniu (J 18, 6) – padają na ziemię. Widać więc jasno, że Jezus przedstawiał się tak, jak Bóg Ojciec. Właśnie na podkreśleniu tego faktu zależało Janowi Ewangeliście, który zwalczał poglądy, jakoby Jezus nie był Bogiem. Ale to był przełom I/II wieku naszej ery. Herezje mają zwyczaj odzywać się po kilku, kilkuset a nawet kilku tysiącach lat. Świadkowie Jehowy głosząc, że Jezus jest stworzeniem, tożsamym z archaniołem Michałem po prostu odkurzają poglądy, które zostały „zaorane” przez uczniów Chrystusa dwa tysiące lat temu. Dlatego też nie są oni chrześcijanami – gdyż nie uznają Trójcy Świętej. Niektórzy z nich (przynajmniej dwaj panowie z którymi miałem wątpliwą przyjemność rozmawiać) twierdzili wręcz, że najpierw byli Świadkowie Jehowy, potem (od 313 roku, za sprawą Konstantyna

Wielkiego) chrześcijanie. Jakby tego było mało, Świadkowie Jehowy uważają, że Jezus nie umarł na krzyżu, ale na palu. Powołują się na to, że słowo „stauros” znaczyło w klasycznej grece „pal”. Problem w tym, że Nowego Testamentu nie napisano w grece klasycznej, a w dialekcie koine, rozpowszechnionym w I wieku w całym basenie Morza Śródziemnego. Ta kupiecka gwara wiele upraszczała i używała słowa stauros na określenie wszystkiego co długie i wysokie. Tymczasem świadectwa chrześcijańskie z pierwszych wieków wyraźnie wskazują, że „staruros” znaczyło dla chrześcijan skrzyżowane belki – Justyn Męczennik (zm. ok. 150 r.) porównuje krzyż do występującej u Platona duszy ludzkiej rozciągniętej na kształt litery chi, czyli Χχ. Ponadto Jezus pokazuje Tomaszowi ślady po gwoździach, a nie gwoździu, tablicę z napisem INRI


zawieszono nad głową a nie nad rękoma Jezusa (jak przedstawiają to ŚJ), ponadto bez sensu byłoby łamanie goleni ludziom przybitym do pala, gdyż tylko przy śmierci krzyżowej skazaniec musiał opierać się na nich, by zaczerpnąć tchu. SKĄD ONI SIĘ BIORĄ? Dlaczego Świadkowie Jehowy stają się żywą siłą w naszym społeczeństwie, choć ich nauki są sprzeczne ze sobą, zmienne jak chorągiewka na wietrze, a w dodatku opartych na sfałszowanym tłumaczeniu Biblii? Bierze się z tego, że mają trochę racji. Krytykują u chrześcijan to, że nie czytają Pisma Świętego, nie służą świadectwem i nie angażują się w wiarę. Bardzo wielu Świadków to byli katolicy, którzy zostali zauroczeni sposobem życia wspólnoty ocierającej się o sektę. Kilkukrotnie spotykałem już ludzi, którzy jedyny egzemplarz Pisma jaki mieli, dostali od domokrążców-na-

wracaczy. Niedouczenie wielu katolików i niemożność powołania się na fakty sprawiają, że pomimo chrztu i corocznych odwiedzin duszpasterskich wiele domów to religijna pustynia. Tymczasem niewiele trzeba, by Świadkowie omijali klatkę z daleka. Tu przywołam schemat potwierdzony przez kilku znajomych z teologii. Po pierwszych odwiedzinach, gdy niedoświadczony głosiciel zostanie pokonany w dyskusji, po tygodniu-dwóch pojawia się druga para, tym razem lepiej przygotowana. Gdy i ona nic nie wskóra, Świadkowie przestają się pojawiać. U mnie ich nie było już od dwóch lat, a wtedy jeszcze niespecjalnie znałem hebrajski. Dlaczego w wielu domach nie wystarczy tej podstawowej wiedzy? Czy nasze katechezy są tak niewiele warte? Dlaczego tak rzadko widzimy przy stoiskach Świadków ludzi chętnych i z dolnych z nimi polemizować?

Jak to jest, że w kraju, gdzie 95% ludzi określa się jako katolicy, tak spokojnie stoją sobie na ulicy ludzie negujący podstawowe chrześcijańskie prawdy? Można odnieść wrażenie, że polskie duszpasterstwo opiera się na zasadzie, że są rekolekcje w szkołach, katecheza, zrobi się katechezę z okazji chrztu, ślubu czy pogrzebu i to wystarczy. Jedna wizyta duszpasterska na rok, na „kolędę”, przed Bożym Narodzeniem... Człowiek chcący rozmawiać o Bogu? Oszołom, pewnie jakiś jehowy, co z tego że ministrant. Czytanie Pisma Świętego to coś dla pasjonatów, przecież jest czytanie w niedzielę. Gdyby jedna setna polskich katolików zechciała zaangażować się w głoszenie ortodoksyjnej nauki, zgłębić choćby podstawy teologii sytuacja byłaby zapewne inna. Tam, gdzie owczarnia jest pozbawiona pasterza, lub sama go odrzuca, łatwo o wilka-fałszywego proroka.

źródło: www.wikipedia.org

43


SERIĄ PO LITURGII

Zamieszanie

44

P Wojciech Urban

Ś

więta ruchome, z racji swej nieregularności, płatają figle. Są to jednocześnie najważniejsze Kościelne święta i okresy liturgiczne: Wielkanoc, Wielki Post, Adwent. Przed ostatnim soborem dozwolone było „łączenie mszy”, tzn. używano formularza z ważniejszego święta, ale dodawano modlitwy przeznaczone drugie święto przypadające na ten sam dzień. Przy czym sprawiające najwięcej problemu z nachodzeniem na inne święta niedziele Adwentu, Wielkiego Postu i Wielkanocy, miały niższą rangę, niż uroczystości Maryjne. Reforma soborowa jednak postanowiła zwrócić większą uwagę na przeżywanie tych okresów, ze względu na ich znaczenie dla rozwoju wiary. Dlatego teraz niedziele tych okresów są wyższe rangą, niż uroczystości Maryjne. I wszystko byłoby dobrze,

orządku w Kościele brak, o czym świadczy zamieszanie powstałe w ostatnim czasie. A właściwie dwa zamieszania: jedno spowodowane przesunięciem Uroczystości Królowej Polski na 2 maja, a drugie koncelebrą ks. Lemańskiego. Ale cóż się dziwić, skoro na co dzień istnieje przyzwolenie na naginanie norm liturgicznych, których już mało kto rozumie?

Póki co sytuacja się prezentuje tak, że wciąż myślimy tradycyjnie. Wielkanoc – wielkie święto i wszyscy idą do kościółka, do komunii św., no ale we wtorek (w oktawie Wielkanocy!) już po świętach.

gdyby ktoś zechciał o tym wiernym powiedzieć. Póki co sytuacja się prezentuje tak, że wciąż myślimy tradycyjnie. Wielkanoc – wielkie święto i wszyscy idą do kościółka, do komunii św., no ale we wtorek (w oktawie Wielkanocy!) już po świętach. Coś tam się w Kościele dzieje oczywiście cały czas, ale dopiero większą uwagę przykuwa 3 maj, bo to – znów – wielkie święto. I tak od wielkiego święta,

do wielkiego święta. Zamierzeniem Ojców Soboru było zmienić tę dynamikę z pojedynczych szczytów, na ciągły i konsekwentny wzrost. Dlatego przez Adwent stopniowo przygotowujemy się do narodzin Pana, w Wielkim Poście oczyszczamy w oczekiwaniu na Paschę, w czasie Wielkanocy celebrujemy tajemnicę Zmartwychwstania. Tyle że brak w tym konsekwencji. Co prawda w tym roku, gdy Uroczystość Maryjna skolidowała z Niedzielą Wielkanocy, to przeniesiono święto Królowej Polski. Ale jak w 2013 roku 8 grudnia przypadła niedziela, to biskupi zdecydowali obchodzić wtedy uroczystość Maryjną, tyle że niektóre teksty wziąć z przeznaczonych na niedzielę. Czyli podobnie, jak było przed soborem. Argumentowano to tym, że to dla polskiej tradycji ważne. Czyżby Uroczystość Niepokalanego Poczęcia NMP


źródło: www.gosc.pl

była dla „polskiej tradycji” ważniejsza, niż Uroczystość Królowej Polski? Nie sądzę. Świadczy o tym nieposłuszeństwo decyzji biskupów, by Królowej Polski świętowano drugiego maja. Część duszpasterzy stwierdziła, że lepiej zrobić to jednak w poniedziałek. Dlaczego? Ano według Kościelnej rachuby, niedziela i Uroczystości (czyli ważne święta) trwają dłużej, niż normalny dzień. Zaczyna się je liczyć już od wieczora dnia poprzedniego, gdyż tak w judaizmie liczono czas i tę metodę praktykowali pierwsi chrześcijanie. Świętowanie niedzieli zaczynali w sobotę wieczorem, całą noc się modlili, a rano normalnie szli do zajęć, gdyż w tym czasie w pogańskim jeszcze Imperium Romanom nie było wolnych weekendów. Tak więc liturgicznie niedziela zaczyna się w sobotę wieczorem. Odmawia się wtedy I nieszpory niedzieli (zamiast sobotnich), a udział w mszy świętej czyni zadość obowiązkowi uczestnictwa w mszy niedzielnej, niezależnie

od formularza – o czym też żaden duszpasterz nie mówi. Tak więc przeniesienie Uroczystości Królowej Polski na sobotę 2 maja oznaczałoby, że msze z uroczystości odprawiane byłyby tylko rano. Wieczorna powinna już być mszą z Niedzieli Wielkanocnej. Dlatego część proboszczów w swoich parafiach przenieśli tę uroczystość na poniedziałek. Byli też tacy, którzy jeszcze bardziej zaszaleli, w ogóle nie przenosząc Uroczystości, pozostawiając ją 3 maja. Bo kto im zabroni? Tak samo nikt nie zabronił ks. Lemańskiemu brać udziału w koncelebrze. Zresztą, jeśli chodzi o liturgię, to mało kto się przejmuje jakimiś nakazami, czy zakazami. Oczywiście, ks. Lemański nie jest suspendowany, bo się odwołał od decyzji i póki sprawa nie zostanie rozpatrzona ponownie, może sprawować Eucharystię. Tylko czy powinien? Niezależnie od intencji proboszcza z Jasienicy, stało się to manifestacją nieposłuszeń-

stwa. Zresztą, niezależnie od sytuacji prawnej, kapłan, który jest w otwartym konflikcie ze swoim biskupem, to paranoja, jest wewnętrznie niezdolny do odprawiania Mszy Świętej. Eucharystia to sakrament jedności. Posługa sakramentalna, to nie przywilej jednego czy drugiego księdza, ale obowiązek. Również obowiązek troski o pokój i jedność w Kościele, o co się zresztą modli w Modlitwie Eucharystycznej („Zachowaj nas w jedności z naszym Papieżem N., naszym Biskupem N.). Ks. Lemański dał już publicznie wiele dowodów, że jedności z abp. Hoserem nie pragnie, a jedynie postawienia na swoim. O co się więc modli w trakcie mszy? „Jeśli nie będziecie wierni w rzeczach małych, któż wam powierzy wielkie?” Posłuszeństwo nawet najdrobniejszym przepisom liturgicznym ma na celu dobro wiernych. Dobro, którego wielu odpowiedzialnych za Kościół zdaje się nie dostrzegać, kierując się swoim „widzimisię”. 

45


OKIEM OKIEM REDAKCJI REDAKCJI 46

TEMAT NUMERU

KOŚCIÓŁ


KĄCIK

KĄCIK KULTURALNY KULTURALNY

RECENZJE

COŚ WIĘCEJ

47


R O Z M O WA K U L T U R A L N A

Najbardziej energiczny duet w polskim hip-hopie

48

R

ozmowa z Solarem i Białasem o najbliższych planach wydawniczych oraz ich spojrzeniu na polską scenę rapową i freestyle’ową.

Jarosław Janusz

Szymon Steckiewicz

Z

Solar: Jeszcze niedawno bym odpowiedział tak, jak odpowiadałem przez ostatnie cztery lata, że jest bardzo słabo. Teraz jednak muszę przyznać, że wraca to do bardzo spoko formy. Tacy zawodnicy jak Filipek, Szyderca, Edzio, szalony Bajorson oraz inne postaci, które wprowadzają jakość i koloryt, sprawiają, iż nie jest to takie miałkie, jak było dotychczas. Można jednak zarzucić freestyle’owcom, że nadal są na jedną modłę. Składają punchline’y na drugi wers i to wszystko jest takie od linij-

ki, ale poziom tego jest na tyle wysoki, że widowisko jest spoko. Jeżeli miałbym pomarudzić, wskazałbym to, że nie kombinują i nie próbują zaskoczyć innymi walorami niż punchline’y.

aczniemy standardowo od freestyle’u. Wasza przygoda z hip-hopem zaczęła się od niego. Na koncertach fani mogą liczyć na pokaz waszych umiejętności. Jak oceniacie obecną kondycję polskiego freestyle’u?

Minął mi okres, kiedy słuchałem tych płyt, wczuwałem się w nie i nosiłem długo na słuchawkach, żyłem nimi. Teraz po prostu sprawdzam, co tam u konkurencji „w trawie piszczy”, przesłuchuję to raz, kasuję i tyle, nie słucham tego namiętnie.

Białas: Karol powiedział wszystko na temat. Solar, masz uczestniczyć w bitwie Microphone Masters 9. Kogo obawiasz

się najbardziej? Białas: Flinta (śmiech). Solar: Nikogo się nie boję (śmiech). Wiesz, Microphone Masters to jest opcja raczej zabawy. O nic nie walczymy. Nie ma nagród, nie ma wygranych, nie ma przegranych. Jest to drobna rywalizacja, nie boję się jej, ponieważ nie mogę nic na niej stracić, czy zyskać. Podchodzę do tego czysto zajawkowo. Nikogo się nie boję, wszystkich tam poskładam (śmiech). Muzycznie jesteście bardzo płodnymi artystami, zapowiadacie wiele projektów, słuchacze są ciekawi, kiedy ujrzą one światło dzienne. Kiedy możemy spodziewać się wersji fizycznej „Iskier” i „Klik Klaków”? Solar: Fizyczna wersja „Jednak na propsie (ISKRA-


źźródło: Solar / Białas

tape)” planowo powinna się pojawić około 15 maja. Z tej okazji zrobimy również imprezę premierową w Warszawie, która zostanie połączona z premierą „Klik Klaków” Białasa. Oba mixtape’y będą dostępne jako łączone wydanie, tak jak kiedyś robiliśmy to z płytami „Zakazane owoce” i „Nad przepaścią”. To były nasze solówki, a wydane w jednym digipacku, i teraz wrócimy do tej formy wydania. Białas, a na jakim etapie jest osławiony mixtape z serii H8me? Białas: Kocham to pytanie (śmiech). Mixtape z serii H8me się powoli pisze. Ostatnio po drodze wyszło, że z pewnym producentem nagrałem wspólną płytę. Nie mogę jeszcze za dużo o niej powiedzieć, ale niedługo kończę nagrywać ostatnie wokale i po wakacjach

na pewno wyjdzie, gdyż jest to raczej taka jesienna płyta, inna niż dotychczas. Nie ma w niej „Ameryczki”, SWAG-u etc. Typowym mixtape’em w stylu rapu zza oceanu był „BooKING mixtape” z Tombem. Jak w perspektywie czasu oceniasz odbiór tej płyty? Białas: Materiał przyjął się bardzo dobrze. Nakład, który wytłoczyliśmy, rozszedł się w całości. Nie spodziewaliśmy się jakiegoś mega odbioru, gdyż był to mixtape - materiał bardziej treningowy. Tworzyliśmy go na takiej zasadzie, że Tomb wpadał do mnie i w chillowej atmosferze robiliśmy kawałki. Czy to nie czas, aby Solar również stworzył mixtape z jakimś reprezentantem SB Maffiji np. ADM-em?

Solar: Kiedyś na fanpage’u zapytałem, z kim, poza Białasem, ludzie chcieliby, żebym zrobił płytę. Najwięcej osób zaproponowało ADM-a i nie wykluczam, że taki mixtape kiedyś powstanie. ADM to dobra morda, dużo razem imprezujemy, ale obecnie mam wiele innych rzeczy na głowie, które muszę po dopinać i na pewno sporo czasu minie, zanim zrobię jakiś luźny mixtape. Na razie muszę skończyć trzy zupełnie inne projekty. Kilka miesięcy temu zapowiadany był Projekt BEST- Hydraulicy w składzie: Białas, Solar, Tomb, Lanek. Później miał dołączyć Quebonafide. Czy słuchacze będą mogli doczekać się płyty w takim składzie? Solar: Ta płyta już była zapowiadana kilka lat, a nie miesięcy, temu (śmiech).

49


źródło: Solar / Białas

Pierwszy BEST ‒ Białas, Solar, Tomb tak naprawdę wyszedł. Łącznie bodajże dziewięć czy osiem kawałków i są one dostępne w sieci jako luźne numery. Białas: Nagraliśmy tego więcej, bo – z tego co pamiętam ‒ mamy na dysku jeszcze parę niepublikowanych numerów. Solar: Drugi temat BEST-u w powiększonym składzie raczej umarł i nie sądzę, by w najbliższym czasie można się było go spodziewać. To może coś więcej o projekcie BBQ (Białas, Bonson, Quebonafide). Można powiedzieć, że jest równie gorąco oczekiwany. Czego możemy się spodziewać po waszej współpracy? Białas: Na temat tego projektu nie mogę nic powiedzieć poza tym, że

50

wyjdzie i może uda się go puścić jeszcze w tym roku.

będzie nasz niezawodny producent Lanek.

Minęły dwa lata od oficjalnego debiutu w Prosto. „Stage Diving” przetarł ślady w mainstreamie. Teraz zabieracie się za kolejną wspólną płytę. Czy i tym razem możemy spodziewać się muzycznych eksperymentów lub tematów, których nie poruszaliście jeszcze w swojej twórczości?

Niedawno wystąpiliście jako SB Maffija oraz Quebonafide w Katowickim MegaClubie. Fanów było bardzo duża, a show, jakie zrobiliście na scenie, było niepowtarzalne. Nie planujecie dłuższej wspólnej trasy? Quebo gra regularnie, natomiast wy z mniejszą intensywnością.

Solar: Jeżeli chodzi o tematy, to zawsze staramy się tworzyć nowe rzeczy. Muzycznie i lirycznie chcemy zrobić zupełnie coś innego, zresztą jak na każdej naszej płycie. Ten projekt będzie bardzo różnił się od „Stage Diving”. Macie w planach gości bądź określonych producentów? Solar: Wiesz, o takich rzeczach lepiej nie mówić przed premierą. Na pewno

Solar: Koncert wypalił, bardzo miło go wspominamy, ale czy jest szansa na większą wspólną trasę – nie wiem. Quebo booking koncertowy ma „zapchany” na wiele miesięcy do przodu. Nie mieliśmy w planach wspólnych wyjazdów, ale ten koncert pokazał, że razem potrafimy stworzyć dobre show. Energia na wydarzeniu był mega i było widać, że jest to pokrywa-


jący się fanbase, a ludzie byli zajarani na obu koncertach. Ciekawi mnie, dlaczego, grając jako SB Maffija, wszyscy członkowie kolektywu nie uczestniczą w koncertach, co jest tego przyczyną? Solar: Przyczyną jest to, że jesteśmy „rozsiani” po całej Polsce. Druga kwestia jest taka, że wielu ma stałą pracę np. Danny. Nie zawsze jest możliwość, żeby tak dużo osób razem zsynchronizować i sprowadzić w jedno miejsce. Skoro już jesteśmy przy koncertach, to poruszę temat Festiwalu na 15-lecie Prosto. Występowaliście tam jako reprezentanci wytwórni. Jak oceniacie publiczność, wydarzenie i całe przedsięwzięcie, które zorganizowało Prosto? Białas: Ogólnie było rewelacyjnie. Graliśmy trochę

wcześniej, więc ludzie nie byli jeszcze rozgrzani, ale jeżeli chodzi o organizację, to wszystko, co tam się działo, było na najwyższym poziomie. „Nie słucham polskiego hip-hopu” to jeden z wersów Solara. Czy nie jest to za ostre stwierdzenie, przecież coraz więcej raperów reprezentuje naprawdę dobry poziom? Solar: Wiadomo, ten wers jest trochę na wyrost. Trochę tam słucham, ale bardziej z naciskiem na „sprawdzam”. Minął mi okres, kiedy słuchałem tych płyt, wczuwałem się w nie i nosiłem długo na słuchawkach, żyłem nimi. Teraz po prostu sprawdzam, co tam u konkurencji „w trawie piszczy”, przesłuchuję to raz, kasuję i tyle, nie słucham tego namiętnie. Muszę jednak przyznać, że poziom się podnosi i paru raperów naprawdę prezen-

tuje spoko umiejętności. Czekam również na parę płyt, ale są to wyjątki. Solar, jesteś właścicielem studia Nobocoto. Poszedłeś własną drogą i będąc konsekwentnym w tym, co robisz, udało ci się stać szefem dla siebie samego. Czy jesteś zadowolony z twojej obecnej sytuacji? Solar: Jestem bardzo zadowolony. Sytuacja finansowa, w której się znajduję, jest dla mnie bardzo swobodna. Nie jestem spętany kajdanami etatu, żyję sobie na zadawalającym mnie poziomie. Masz zamiar powiększyć studio tj. znaleźć lepszą lokalizację i większą powierzchnię użytkową? Solar: Tak, mam wykrystalizowany plan. Znalazłem odpowiednie miejsce. Mam przygotowane fundusze, by inwestować w nowe źródło: Solar / Białas

51


źródło: Solar / Białas

studio. Jest to kwestia czasu, bym ruszył z dużym rozmachem z nowym Nobocoto, w dużo lepszej odsłonie. Na koniec pytanie do Białasa. Często na swoim fanpage’u propsujesz popowe wokalistki. Wiadomo, iż nie przejmujesz się opinią słuchaczy i robisz to, co ci się podoba. Nie miałeś w planie współpracy z tego typu artystką? Myślę, że udałoby się wam podbić listy przebojów. Białas: Oczywiście bardzo bym chciał, lecz nie bardzo mam możliwości, żeby zrealizować taki pomysł, ale wierzę, że mi się uda. Ostatnio pojawiło się światełko w tunelu dotarcia do jednej z gwiazdek i będę robił wszystko, co w mojej

52

mocy, by do tego doszło. Czy Prosto jako potężna wytwórnia nie mogłaby użyć swoich kontaktów, aby ci pomóc w stworzeniu ciekawego projektu łączącego dwa odmienne style muzyczne? Przecież w Ameryce takie działanie to norma. Białas: No zobaczymy, na pewno zapytam ich o to (śmiech). Solar: Takie kolaboracje raczej w historii Prosto nie miały miejsca. Może wytwórnia zrzeszająca wielu artystów reprezentujących różne gatunki mogłaby to zrobić np. My Music czy Urban Rec. Oni w swoich szeregach mają artystów różnych gatunków i mogą ich łatwiej „zderzyć”. Prosto ma tylko raperów. Wiadomo, że pewnie Sokół zna

większość ludzi z branży, gdzieś się tam przecinają i pewnie mógłby coś załatwić. Nie sądzę jednak, by siła Prosto mogła zadziałać, żeby doszło do takiej kolaboracji. Bardziej musiałoby to wyjść od artysty do artysty. Dzięki wielkie za wywiad i poświęcony czas. Solar/Białas: Również dziękujemy i pozdrawiamy.


53


Król Traumy

LITERATURA

T

54

Łukasz Łój

KTO JEST NAJLEPSZY I DLACZEGO STEPHEN KING Stephen King w swoich książkach przedstawia traumy jednostek lub małych społeczeństw, wynikające z nagłych negatywnych zmian. Zmiany te rodzą się z pożądania, zazdrości ,strachu, miłości, nienawiści, rządzy władzy ,dominacji- z pobudek, którymi ludzie kierują się od zawsze. Nawet gdy opowiada o ludzkości zdziesiątkowanej przez supergrypę (Bastion), to skupia się na problemach niewielkiej grupy osób. Stephen King został obwołany „królem horroru”. Nie zgadzam się z tym. W przeciwieństwie do wielu autorów, pisarz z Maine pod pretekstem grozy dostarcza często czytelnikowi głęboką analizę ludzkich problemów. I to jakich problemów! Dlatego ja mogę z czystym sumieniem

raumę przeżyć może zarówno rodzina, jak i jednostka. Traumę mogą przeżywać też całe narody, miasta i regiony. Problemy, które zasługują na miano „traumy” relacjonowane są nam w telewizji i prasie, a także coraz częściej w social mediach. Kolejne katastrofy, kryzysy i choroby to jednak nie tylko domena prezentera telewizyjnego czy Facebook’owego statusu naszych aktywnych społecznie znajomych. Media nie mają monopolu na traumę. Są jeszcze pisarze.

Stephen King nie wymyślił tej opowieści. Sam był alkoholikiem, i zna zagrożenie. Rodzina to najmniejsza komórka społeczna, ale jej traumy to nieszczęście o największej skali. Dlaczego? Dlatego, że trauma rodziny zostaje w rodzinie, najczęściej. Wiele mówi się w tradycyjnych mediach o alkoholizmie, ale tak naprawdę jest to problem hermetyczny, dlatego najpoważniejszy.

nazwać Stephena Kinga Królem traumy. Chciałbym przedstawić trzy różne przykłady traumy, opisanej w powieściach „Lśnienie”,

„Pod kopułą” oraz „Bastion” (wszystkie zekranizowane). Kolejność nie jest przypadkowa. „LŚNIENIE”- TRAUMA RODZINNA „Lśnienie” znane jest jako jeden z najlepszych horrorów wszechczasów. Zarówno literacki pierwowzór jak i jego swobodna ekranizacja Stanleya Kubricka. Zebrał dobre opinie krytyków i najlepsze oceny. Wygląda więc na to, że jest doskonałą historią, prawda? Prawda. Ale nie jest horrorem. W „Lśnieniu” widzimy historię rodziny zmagającej się z alkoholizmem ojca i męża- Jacka Torrance’a. Przyjął on posadę dozorcy w górskim hotelu „Panorama”, który zamknięty jest na cztery spusty przez całą zimę. Jego mały syn i żona przeprowadzają się razem z nim, nie spodziewając się


źródło: materiały prasowe

tragedii jaka nastąpi. Ile żon popełnia ten sam błąd we współczesnym świecie? Bo ten hotel to jest symbol. Takim hotelem może być mieszkanie, w którym rozgrywają się rodzinne dramaty. Takim hotelem może być blokada psychiczna lub emocjonalna, która mówi, że będzie dobrze, że mąż uderzył Cię poraz ostatni. Takim hotelem może być przekonanie, że skoro tatuś mówi, że kocha, to nie uderzy, nie wypije kolejnego piwa. King przedstawia alkoholika bardzo surowo. Im dłużej jest on zamknięty w „Panoramie”, tym więcej rzeczy zaczyna sobie wmawiać. Coraz drobniejsze rzeczy go irytują. Żona

staje się nie do zniesienia. Dziecko za dużo narzeka. Stephen King nie wymyślił tej opowieści. Sam był jest alkoholikiem, i zna zagrożenie. Rodzina to najmniejsza komórka społeczna, ale jej traumy to nieszczęście o największej skali. Dlaczego? Dlatego, że trauma rodziny zostaje w rodzinie, najczęściej. Wiele mówi się w tradycyjnych mediach o alkoholizmie, ale tak naprawdę jest to problem hermetyczny, dlatego najpoważniejszy. Bardzo często rodziny nie mówią o tym na zewnątrz, bo to wstyd. Trauma więc zostaje wewnątrz hotelu i prowadzi do tragedii. W wypadku „Lśnienia”, czytelnik jest

taką nieszczęśliwą żoną, i też przeżywa traumę. Bo my kochamy Jacka Torrance’a. On wzbudza sympatię już od pierwszego zdania w książce. To z jego perspektywy opisywana jest większość wydarzeń. Kochamy Jacka, bo jest porządnym gościem. I boli nas, kiedy zaczyna nas bić. „POD KOPUŁĄ”- TRAUMA MAŁOMIASTECZKOWA Pod Kopułą to nietypowy dramat, i nietypowe science- fiction. Pisarz znów dotyka tematu izolacji. Tym razem jednak nie mówimy o jednej rodzinie zamkniętej w jednym budynku. Odizolowane jest całe Chester’s Mill- typo-

55


źródło: materiały prasowe

we amerykańskie małe miasteczko, o których tak lubi pisać Stephen King. W jednej chwili tajemnicza kopuła pojawia się nad miejscowością, odcinając ją od świata. Bariera jest tak silna, że rozbijają się o nią samochody a przy tym zupełnie przezroczysta. W takich realiach rozegrać się może prawdziwy dramat. I rozegra się. Co w tym traumatycznego? Czego się bać? Otóż tytułowa kopuła to też symbol. Bo my się boimy izolacji od social i mass mediów. Jak poradzimy sobie bez kontaktu z resztą regionu, kraju, świata? „Pod kopułą” jest pretekstem do pokazania jak bardzo boimy się bezradności, gdy stracimy dostęp do Facebooka, Internetu, sieci komórkowych i serwisów informacyjnych. To też jest

56

trauma. Ale to nie wszystko. To co dla jednych jest tragedią, dla innych jest okazją. Całkowita izolacja przynosi poczucie bezkarności. Wielu mieszkańcom jest to na rękę. Okradanie sklepów, bójki, zabójstwa. King sportretował to, co faktycznie działo się np. podczas zamieszek na Bliskim Wschodzie, czy na Ukrainie. Tylko, że od Chester’s Mill nie przybędzie pomoc z zewnątrz. Jeden z radnych stał się miejscowym dyktatorem, co też odzwierciedla to, czego boi się współczesny Zachód. „Pod kopułą” nie wygląda na przerażającą powieść. Ale nią jest. King pokazuje dwa aspekty izolacji- dzieli świat na „nas” i „ich”. „Oni” są poza kopułą, poza żelazną kurtyną, poza wschodnią granicą.

„Oni” mogliby nam pomóc, gdyby nie separacja. „My” jesteśmy tutaj, zamknięci sami ze sobą, bezbronni ale i bezkarni. I skazani na przetrwanie najsilniejszych. Schemat który działa za każdym razem. Schemat który przywodzi na myśl np. wspomniany już Bliski Wschód, podział Korei czy Niemiec albo obozy koncentracyjne. „Oni”- szczęśliwi, wolni. „My”, zamknięci, skazani na walkę. „BASTION”- TRAUMA ŚWIATOWA „Bastion” koresponduje ze zbiorową paniką którą co jakiś czas kreują media. Epidemie. Choroby. Supergrypa. W tej powieści epidemia nazywa się „Kapitan Trips” i jest niezwykle skuteczna- rządy upadają, ludzkość zostaje zdziesiątkowana. King nie koncen-


truje się jednak na globalnym kryzysie. Supergrypa stanowi jedynie punkt wyjścia. Znów mamy do czynienia z garstką osób w obliczu niebezpieczeństwa. King nie zamyka ich tak jak „Lśnieniu”, ani nie oddziela od reszty świata tak jak w „Pod kopułą”. Wprost przeciwnie- świat stoi przed naszymi bohaterami otworem. Mogą zrobić wszystko. Co w tym traumatycznego? Wolność. Prawdziwa, niczym nieograniczona wolność jest naprawdę niepokojąca. Oto nie trzeba przestrzegać norm moralnych, nie trzeba liczyć się z konsekwencjami. W takich realiach najgłębiej skrywane zboczenia i żądze mogą wziąć górę nad zdrowym rozsądkiem. I biorą. Podobnie jak w „Pod kopułą”, zagrożeniem

jest bezkarność. Różnica polega na tym, że nie ma żadnego „na zewnątrz”, nie można uciec, ani czekać na ratunek. Należy stanąć do walki. Autor wyraźnie dzieli ludzkość na „tych dobrych” i „tych złych”. Pozornie niewiarygodny brak odcieni szarości nabiera jednak sensu, gdy wyobrazimy sobie społeczeństwo w realiach ostatecznej walki. W ostateczności nie ma miejsca na wahania.

nam fikcyjnego lęku. On portretuje otaczający nas świat, w sposób, w jaki nie chcemy go postrzegać. King nie daje nam strachu. Stephen King ofiarowuje nam społeczną traumę. Zupełnie tak jak wieczorne wiadomości. 

LUBIĘ TO? Lubimy czytać horrory - to wygodne, bo lubimy się bać tego co nie istnieje. Horrory dostarczają nam więc strach bezpieczny, taki który w realnym świecie nigdy nas nie spotka. Lubimy horrory. Ale czy lubimy horrory Stephena Kinga? On nie dostarcza źródło: materiały prasowe

57


OKIEM OKIEM REDAKCJI REDAKCJI 58

TEMAT NUMERU

KOŚCIÓŁ


KĄCIK KULTURALNY

RECENZJE RECENZJE

COŚ WIĘCEJ

59


Batman vs Superman – co nam mówi pierwszy trailer? ZAPOWIEDZI

W J

60

Kajetan Garbela

T

railer sam w sobie jest dobry… i tyle. Nie powala na kolana ani ogólnym rozmachem, ani fabułą, montażem bądź też muzyką. Jedyne, co naprawdę może się podobać, to zdjęcia. Nie ma się jednak co dziwić – w końcu reżyserem filmu będzie Zack Snyder , twórca takich filmów, jak „300”, Watchmen” lub też „Człowiek ze stali”. Jest to twórca, który bardzo dużą rolę przykłada do strony wizualnej swoich dzieł, przez co są one na pewno niezwykłe. Kwestia gustu, czy może się to komuś podobać, czy nie. Na pewno sprawdza się w komiksowej manierze, o czym mogliśmy się przekonać, oglądając przygody Spartan lub też Strażników. Najbardziej jednak uderza to, że w trailerze nie da się zaobserwować praktycznie żadnych nawiązań

sieci pojawił się pierwszy oficjalny trailer filmu „Batman vs. Superman: Dawn of ustice”, który ukaże się w 2016 roku. Fani na całym świecie mieli nadzieję, że ten krótki filmik odpowie na wiele pytań, związanych z tą produkcją. Moim skromnym zdaniem, postawił jednak jeszcze więcej znaków zapytania, niż do tej pory.

Sporo niewiadomych? Jakby tego wszystkiego było mało, w filmie mają się także pojawić inni superbohaterowie, znani z uniwersum Dc Comics. Mowa tutaj przede wszystkim o Wonder Woman, którą zagra Gal Gadot, czy Aguaman, w którego z kolei wcieli się Jason Momoa

do przygód Batmana, stworzonego przez Christophera Nolana. Superman będzie dalej tym samym bohaterem, co w „Człowieku ze stali”, więc wiemy, czego mniej więcej się spodziewać. Co prawda z padają-

cych w filmiku wypowiedzi dowiadujemy się, że część ludzkości już go nie wielbi, a raczej się go obawia, jednak zapewne nie zmieni to zbyt wiele w charakterystyce tej postaci. Co się jednak tyczy jego tytułowego przeciwnika… O ile w produkcjach Marvela ci sami aktorzy grali tych samych bohaterów, byli tak samo ubrani itp. (najlepszym przykładem są tutaj Avengersi), przez to tworzą spójne uniwersum, tak DC Comics postępuje inaczej. Zapewne nigdy nie dowiemy się, dlaczego tak się stało. Mówi się o tym, że Christian Bale odrzucił możliwość zagrania Batmana po raz czwarty, że Nolan od lat miał zaplanowaną tylko trylogię i mimo tego, że miał gotowe pomysły na kolejne filmy (podobno chciał zaangażować Leonardo di Caprio w roli Pana Zagadki) wiedział,


źródło: materiały dystrybutora

kiedy ze sceny zejść niepokonanym. I choć jego filmy miały kilka niedociągnięć (szczególnie ostatnia część przygód Mrocznego Rycerza), to śmiem twierdzić, jego Batman w starciu ze snyderowskim Supermenem, granym przez Henrego Cavilla wypadłby bardzo dobrze. Co tymczasem widzimy? Bena Afflecka w roli Bruce’a Wayne’a (co ciekawe, zagrać go nie chciały takie tuzy, jak Orlando Bloom, Josh Brolin czy Ryan Gosling), który do tej pory grą nie powalał. Zły nie był, ale jako aktor raczej nie zdobył rzeszy fanów, wielu wytykało mu za to pewną bylejakość, dzięki której wyglądał na stereotypowego „dobrego chłopaka” po trzydziestce. Na pewno będzie się różnił od człowieka-nietoperza w wy-

konaniu Christiana Bale’a, który potrafi być bardzo wyrazistym aktorem i choć może nie był Batmanem idealnym, to na pewno stworzył bardzo charakterystyczną kreację tego bohatera. Także kostium Batmana ma być inny, niż w nolanowskich przygodach tego superbohatera – sprawia wrażenie skrojonego na wielkiego i bardzo dobrze zbudowanego mężczyznę, jest masywny, aczkolwiek prosty, w pewien sposób nawet toporny. Być może ma to związek ze wzrostem samego Afflecka (ponad 190 cm), na pewno zaś taki Batman – wysoki i na pierwszy rzut oka lepiej zbudowany, niż w wykonaniu Bale’a – jest bliższy komiksowemu pierwowzorowi. Jeśli zaś zeszliśmy na komiksy, to z zaprezen-

towanego nam krótkiego filmiku nie dowiemy się, czy Snyder pójdzie tropem komiksu, czy jak wcześniej Nolan przedstawi własną historię, w którą dosyć swobodnie wkomponuje postacie i motywy z komiksów czy kreskówek. Jedynym nawiązaniem , które da się zaobserwować, jest zbroja Batmana (nie, to nie jest tanie małpowanie zbroi Ironmana, jak może się wydawać), którą stworzył specjalnie w celu pojedynku z Człowiekiem ze stali. Jak zakończył się ten pojedynek i jaką przewagę dawała zbroja w walce z kimś, kto miał praktycznie nadludzkie moce? Ciekawi odpowiedzi niech sięgną do komiksu i kreskówek. Albo też poczekają na film Snydera, który ukaże się w marcu 2016 roku. A najlepiej, niech wówczas porów-

61


na jedno i drugie. Sporo niewiadomych? Jakby tego wszystkiego było mało, w filmie mają się także pojawić inni superbohaterowie, znani z uniwersum Dc Comics. Mowa tutaj przede wszystkim o Wonder Woman, którą zagra Gal Gadot, czy Aguaman, w którego z kolei wcieli się Jason Momoa, znany chociażby z roli Khala Drogo w „Grze o tron”. Plus chociażby Jesse Eisenberg w roli Lexa Luthora, największego przeciwnika Supermena, czy tez Jeremy Irons w roli lokaja Alfreda – zawsze wiernego przyjaciela i opiekuna z lat dziecięcych Batmana. „Batman vs. Superman: Dawn of Justice” to na pewno jeden z najbardziej oczekiwanych filmów przyszłego roku. Starcie dwóch najbardziej znanych bohaterów, którzy przez lata

istnienia stali się jednymi z najbardziej rozpoznawalnych symboli popkultury, musi elektryzować praktycznie cały świat. Nie ma chyba państwa, w którym dzieciaki nie ekscytowałyby się losami jednego czy drugiego. Superman w końcu jest pierwszym superbohaterem, który zyskał tak wielką popularność, i do dziś zostaje chyba najbardziej stereotypowym herosem w dziejach najnowszych. Batman z kolei uchodzi za najinteligentniejszego i największego łowcę złoczyńców wśród bohatera, który dodatkowo niczego nie zawdzięcza nadludzkim mocom, a jedynie treningowi i pomysłowości z „niewielkim” dodatkiem różnorakich gadżetów. Są jak antyczni herosi czy średniowieczni rycerze, których zachowanie podziwiamy i przygody

śledzimy, nie tylko przed ukończenie podstawówki czy gimnazjum. Trylogia Nolana pokazała, że w historii superbohaterów można zawrzeć pewne mądrości, że nie muszą być one infantylne i naiwne. Snyder w „Człowieku ze stali” szedł zresztą podobnym tropem. Sam, będąc od dzieciństwa wielkim fanem Batmana, od lat czekam na ten film. Gdy tylko dowiedziałem się o komiksowej rywalizacji tych dwóch postaci zastanawiałem się, jak mogłaby wyglądać na szklanym ekranie. Jak dobrze pójdzie, za niecały rok się przekonam. Mimo tego, że jestem wielkim fanem Mrocznego Rycerza w wersji Christophera Nolana i żałuję, że ta produkcja nie będzie do niej nawiązywała, mam nadzieję, że Snyder, Affleck i Cavill z resztą ekipy mnie nie zawiodą.

źródło: materiały dystrybutora

62


63


Smutek to nic złego N "S O NOWOŚCI

a ekranach kim możemy w końcu oglądać ekrety morza" - bajkę nominowana do skara w kategorii za najlepszy animowany film pełnometrażowy. Po seansie nasuwa mi się tylko jedno określenie: urzekająca.

64

Anna Zawalska

B

o bajka Tomma Moore'a w autentyczny sposób urzeka widza, nie tylko tego małoletniego. Wprawia w magiczny nastrój i gwarantuje pozytywne zaskoczenie. Bądź co bądź trudno było się spodziewać arcydzieła w wykonaniu szerzej nieznanego twórcy w kategorii, w której prym wiodą animowani giganci - Disney i Pixar. Tymczasem dostajemy produkt, który od początku do końca zachwyca, zarówno pod względem poprowadzenia opowieści, jak i pod względem technicznego wykonania animacji. Poznajemy Szirszę – sześcioletnią dziewczynkę, która w swoje urodziny znajduje magiczny płaszcz. Następnie wraz ze starszym bratem Benem udaje się w podróż, która ma udzielić kilka odpowiedzi na bardzo ważne pytania. Rodzeństwo z jednej strony chce

Cała opowieść zbudowana jest na wielu niedopowiedzeniach, które odbiorca sam sobie musi ustalić. Prowadzeni przez Bena to właśnie jego oczami wszystko oglądamy i jego emocjami wszystko poznajemy. Zagubiony w swoim żalu i smutku chłopak musi odnaleźć w nim siłę twórczą, którą prędzej czy później musi okazać się miłość. uratować magiczny świat tajemniczych skrzatów, który dostał się pod kontrolę wiedźmy Maki, natomiast z drugiej stara się odnaleźć wytłumaczenie zagadkowe-

go zniknięcia swojej mamy wiele lat temu. Podczas podróży towarzyszy im pies Cu oraz prowadzące ich cały czas zaczarowane świetliki. Film przepełniony jest pozytywnym przesłaniem praktycznie od początku do końca. W całej opowieści można wymienić kilka istotnych morałów. Pierwszym z nich na pewno jest to, że rodzina jest najważniejsza. Moore zdecydował się pokazać trudną relację starszego brata i młodszej siostry – ten pierwszy niekoniecznie przepada za tą drugą, w dodatku obwinia ją za zniknięcie matki. Z kolei Szirsza jest wpatrzona jak w obrazek w swojej starszego brata i nie widzi w nim skazy, za wszelką cenę stara się, by Ben zwrócił na nią uwagę. Twórcy skupili się na tym, by tę relację pozostawić prawdziwą. Mimo że prę-


dzej czy później siła braterskiej miłości się uaktywni ze zdwojoną siłą, to jednak ta relacja od początku do końca będzie autentyczna. W kwestii rodziny istotne zdaje się tu być również zachowanie ojca – załamanego po stracie ukochanej żony, który od tego momentu sam mówi wychowywać swoje dzieci. Jednak przytłoczony smutkiem i rozpaczą nie daje sobie z tym rady, dla dzieci jest właściwie nieobecny. Jednak w obliczu kryzysu wszystko się zmienia. Drugim morałem w tej bajce – i chyba najważniejszym – jest przekonanie, że smutek to wcale

nic złego. Można odczuwać smutek, rozpacz, można płakać i złościć się na bliskich – nie jest to tragedią, jeśli się jednocześnie kocha. Głównym problemem złego charakteru tej opowieści było to, że Maka kochała zbyt mocno, aby pozwolić na smutek swojego syna – nie mogła znieść widoku własnego dziecka, które rozpacza. W końcu postanowiła, że usunie cały smutek i wszystkie złe emocje ze świata. Problem w tym, że wtedy pozostaje tylko kamień. To właśnie te najbardziej niechciane uczucia, te najbardziej znienawidzone sprawiają, że jesteśmy ludźmi. To one

kształtują nasze serca i odpowiednio nakierowane udoskonalają człowieka. Do tego morału odbiorca dochodzi jednak stopniowo, bo nic nie jest powiedziane bezpośrednio. Akcja bajki toczy się raczej powoli i bardzo statycznie. Brak tutaj nagłych zwrotów, czy burzliwych wydarzeń przez które przechodzą bohaterowie tak mocno obecnych w masowych produkcjach Pixara. Dominuje prostota i to właśnie z taką prostotą pełną wyczucia poprowadzona jest cała opowieść. Na domiar tego Moore traktuje swoich widzów bardzo dojrzale. Opowieść źródło: materiały dystrybutora

65


nie jest ani przekolorowana, ani zinfantylizowana. Reżyser postanowił widocznie wyłożyć kawę na ławę bez dodatkowych upiększeń – w końcu brat może czuć niechęć do swojej siostry, ojciec może chorować na depresje, a babcia może być zrzędliwa. Mały chłopiec ma prawo do łez i żalu. Brakuje w tym wszystkim przedobrzenia, które można zaobserwować w innych współczesnych bajkach, gdzie liczy się przede wszystkim wszechobecny hurraoptymizm. To jedna z mocniejszych stron „Sekretów morza” (2014), dzięki której bajkę ogląda się z przyjemnością. Twórcy postanowili zmusić widza do chwili refleksji. Cała opowieść zbudowana jest na wielu niedopowiedzeniach, które odbiorca sam sobie musi

66

ustalić. Prowadzeni przez Bena to właśnie jego oczami wszystko oglądamy i jego emocjami wszystko poznajemy. Zagubiony w swoim żalu i smutku chłopak musi odnaleźć w nim siłę twórczą, którą prędzej czy później musi okazać się miłość. Wszystko w „Sekretach morza” współgra ze sobą i nie ma tu mowy o jakimkolwiek zgrzycie, czy to na płaszczyźnie fabuły, techniki wykonania czy ścieżki dźwiękowej. Każdy element został dopasowany skrupulatnie do całości, dzięki czemu otrzymujemy produkt, który od początku do końca został przez twórców przemyślany. Co zasługuje na wyjątkowe uznanie to ścieżka dźwiękowa – wyjątkowe melodyjne piosenki wykonywane przez głównych bohaterów, czy

podkład muzyczny do nich to prawdziwy majstersztyk, który zostaje w głowie na długo po seansie. Bruno Coulais wykonał kawał dobrej roboty układając muzykę do bajki. Swoimi kompozycjami wzruszał i zachwycał. Warto też w końcu odnieść się do techniki animacji jaką Moore w swojej produkcji wykorzystał. Świat przedstawiony został na bazie „płaszczaków” – w żadnej scenie nie mamy tu do czynienia nawet ze sztucznym wywoływaniem efektu 3D. Reżyser zdecydował się stworzyć obrazek namalowany na płótnie bez wykorzystywania perspektywy. Cały świat ukazany dwuwymiarowo przypomina dawne bajki rysunkowe, gdzie nie było istotne efekciarstwo, a przede wszystkim opowiadana historia.


źródło: materiały promocyjne

Minimalizm wykorzystany przez Moore’a to miła odmiana wśród przesyconych wszystkością współczesnych bajek. Twórca ten specjalizuje się zresztą w tego typu animacjach. „Sekrety morza” to właściwie nic innego jak udoskonalona wersja jego wcześniejszej produkcji „Sekret księgi Kells” (2009), w której wykorzystał on praktycznie te same motywy, jak również tę samą formę. Wkładając historię na fundamenty pradawnych legend przenosi widza do zupełnie innego świata, zaś ten zatraca się w nim z przyjemnością. Mam jednak wątpliwość czy ten film animowany zostanie doceniony przez młodsze pokolenie. Z dobie, w której królują stacje takie jak Cartoon Network, czy Disnej Channel trudno

będzie się przebić z czymś takim jak „Sekrety morza”. Bardzo statyczna, delikatna i uderzająca głównie w emocje bajka będzie miała spory problem przedrzeć się do kilkuletnich mózgów nadgryzionych – o ile nie zjedzonych całkiem – mózgów filmami akcji, bijatykami, strzelaninami i superbohaterami, gdzie cały czas musi się coś dziać a zły charakter jest po prostu zły i nie zmienia się ot tak. Jako wierna fanka Disneyowskich filmów animowanych sama z pewną dozą nieufności podchodziłam do tej produkcji więc trudno stwierdzić jak zareagują na nią dzieci. Moore stworzył coś, co może stać się odtrutką na czasy przepełnione depresyjnością, autodestrukcją i obecną na każdym kroku bezradnością. „Sekrety

morza” dają nadzieję na to, że każdy może się odnaleźć w swoim życiu, nawet tym przepełnionym negatywnymi odczuciami. Reżyser przekonuje, że smutek to tak naprawdę nic złego, a uciekając przed nim tylko pogarszamy swoją sytuację, stając się niezdolnymi do odczuwania prawdziwego szczęścia. 

67


Dunder Mifflin, mówi Pam O„B

iurze” (2005-2013) słyszałam zewsząd same pozytywne opinie, gdzieniegdzie nawet przechodzące w głosy zachwytu. Długo zabierałam się, żeby ten serial obejrzeć, więc kiedy dwa pierwsze sezony wpadły w moje ręce obejrzałam je niemal natychmiast, odcinek po odcinku.

SERIAL

Anna Zawalska

68

S

erial ten się praktycznie połyka w całości. Dwudziestominutowe odcinki wchodzą tak dobrze jak wyśmienity sernik po obiedzie. Produkcja Ricky’ego Gervaisa i Stephena Merchanta to zdecydowanie miłe urozmaicenie wśród innych seriali, będących w ofercie współczesnej telewizji. „Biuro” to mockument opowiadający historię pracowników biura sprzedających papier. Poznajemy więc głównego managera Michaela Scotta, który torpeduje swoich podwładnych kabaretowymi skeczami, dział sprzedawców wśród których przoduje Dwight Schrute – prywatnie właściciel farmy buraków. Zaraz za nim jest Jim Halpert szaleńczo zakochany w zaręczonej z innym recepcjonistce Pam Beeasly. Oprócz tego poznajemy dział księgowości

W pierwszych odcinkach opowieść skupia się przede wszystkim na pracy biura i na obowiązkach poszczególnych bohaterów. Wdraża widza w pracą, jaką wykonują postacie i tłumaczy krok po kroku na czym to wszystko jest zbudowane. Następnie dostajemy nieco większą dawkę informacji. w składzie Oscar Martinez, Kevin Malone i Angela Martin, dział obsługi klienta należący do Kelly Kapoor i dział jakości do którego należą Creed Bratton i Meredith Palmer. Biuro ma oczywiście wielu innych pracowników, których z

czasem poznajemy bliżej biorąc udział nie tylko w potyczkach biurowych, ale również w ich życiu osobistym. Gatunek tego serialu to mockument czyli specjalny gatunek filmowy i telewizyjny, który przyjmuje nierzadko formę satyry bądź parodii, stylizowanej na film dokumentalny. Historie w produkcji tego typu są w zupełności fikcyjne, jednak formą mają przypominać poważne dokumenty. Chyba jednym z najbardziej znanych tego typu filmów jest „Borat: Podpatrzone w Ameryce, aby Kazachstan rósł w siłę, a ludzie żyli dostatniej” (2006), w którym poznajemy Borata przemierzającego Stany Zjednoczone i robiącego o nich reportaż. „Biuro” to kolejny sztandarowy przykład tego gatunku, chociaż nieco odstaje od wyjątkowo prześmiew-


źródło: materiały promocyjne

czego „Borata”. Serial ma trzy mocne plusy, które czynią z niego fenomen. Przede wszystkim został on rewelacyjnie napisany, więc uznania należą się za scenariusz. Druga zaleta to kreacje aktorskie, które w niemal wszystkich przypadkach są bezbłędne. Do tego dochodzi trzeci plus czyli kapitalny montaż połączony z rewelacyjną pracą kamery. Dużo pozytywnych przymiotników, nie? Trudno jednak w innych słowach opisać te trzy elementy serialu, które w pierwszych dwóch sezonach stoją naprawdę na bardzo wysokim poziomie i urzekają odbiorcę, wchłaniając go samego w mały światek biura sprzedawców. Po kolei. Scenariusz to majstersztyk. W pierwszych odcinkach opowieść skupia się przede wszystkim na pracy biura i na

obowiązkach poszczególnych bohaterów. Wdraża widza w pracą, jaką wykonują postacie i tłumaczy krok po kroku na czym to wszystko jest zbudowane. Następnie dostajemy nieco większą dawkę informacji – twórcy dzielą się z nami życiem osobistym bohaterów i wprowadzają nas nieco dalej. Wszystko ma swoją kolejność i intensyfikuje się z czasem. Jeśli chodzi o dialogi to zostały one skonstruowane w taki sposób, że w większości wzbudzają w odbiorcy autentyczny śmiech. Do tego poszczególne partie wypowiadane przez postacie bezpośrednio do kamery zostały poprowadzone i napisane w taki sposób, że niemal idealnie parodiują podobne tematycznie filmy dokumentalne. Wiele jest również kwestii pojawiających się w każdym odcinku, które stają się jego

nieodłącznym elementem: „That’s what she said!” czy słodkie powitanie recepcjonistki, które staje się wizytówką biura: „Dunder Mifflin, this is Pam”. Dodajmy do tego jeszcze niezręczne żarty, które momentami są tak głupie, że aż śmieszne. Pojedyncze elementy składają się na jednolitą całość co stanowi bardzo mocną stronę całej produkcji. Kolejną mocną stroną są kreacje aktorskie. To co zrobił Steve Carell w tym serialu to prezentacja wyjątkowego talentu i kunsztu aktorskiego. Artysta tak dał się ponieść roli, że jako aktor przestał istnieć – pozostał tylko Michael Scott. Jednak nie jest to teatr tylko jednego aktora, bo reszta obsady spisała się wyśmienicie. Warto wspomnieć tu chociażby Johna Krasinskiego i Jennę Fischer, którzy stworzyli najpiękniejszą i

69


źródło: materiały promocyjne

najbardziej autentyczną love story w historii filmów romantycznych. Do tego dochodzi Rainn Wilson, który poprowadził swoją postać fenomenalnie, co w rezultacie dało nam twardego, acz lekko neurotycznego Dwighta Schrute’a. W pamięć bardzo mocno wbija się również lekko ociężały umysłowo Kevin Malone w wykonaniu Briana Baumgartnera, czy rozwiązła i nieobliczanlna Meredith Palmer w wykonaniu Kate Flannery. Każdy z pracowników to postać ukształtowana od początku do końca w taki sposób, by możliwie najpełniej i najautentyczniej oddać styl bycia zwykłych szarych pracowników biurowych, którzy oprócz pracy mają codzienne życie z problemami. Po raz kolejny pojedyncze elementy w postaci

70

poszczególnych kreacji tworzą nam spójną całość. I w końcu mój ulubiony element całego serialu: praca kamery. Operatorzy postanowili w iście reporterski sposób ukazać perypetie biurowe i zbliżyć się tym samym jeszcze bardziej do dokumentalnego stylu. Mamy więc gwałtowne zjazdy i obroty kamery, zbliżenia w strategicznych momentach, konspiracyjne „podglądanie” postaci w sytuacjach, w których nie chciałyby być widziane, czy pełne akcji podążanie kamery za bohaterem. To właśnie praca kamery, obok scenariusza i kreacji aktorskich dopełnia fenomen serialu. W dobie paradokumentów, które tworzone są na potęgę taki serial nie ma jednak prawa się wybić u nas, pomimo że ma wierne

rzesze fanów. Chociaż cechy ma podobne, to jednak różnica jest ogromna, a jej imię: ironia. „Biuro” to opowieść bardzo ironiczna i tak właśnie należy ją traktować. Nie zmienia to jednak faktu, że razem z bohaterami przeżywamy wszelkie perypetie, jednym dopingujemy, a drugim nie. Razem z postaciami staramy się przeżyć każdy kolejny dzień nudnego biurowego życia. 


71


Ludzkość 2.0, czyli pseudohipertekstowa powieść dla nerdów P

KSIĄŻKA

ostapokaliptyczna wizja świata, w którym istnieją tylko roboty. Brzmi znajomo? I to jeszcze jak, tylko że Jacek Dukaj w najnowszej książce „Starość Aksolotla” potraktował ten temat nieco inaczej.

72

Michał Wilk

P

rzede wszystkim napisał powieść, w której mechy wcale nie przejmują władzy nad światem w wyniku likwidacji ludzkości – po prostu zdarzył się kataklizm i ludzie (a właściwie całe życie na ziemi, nawet bakterie) wymarli. Uratowali się tylko ci, którzy w porę „weszli” w komputerowy hardware. Co więcej, Dukaj napisał powieść, w której istnieje grupa robotów, pragnąca przywrócić stary porządek, chcąca powrotu do Raju. Czy do tego dojdzie i w jaki sposób, o tym już warto dowiedzieć się z samej książki. „Starość Aksolotla” to pozycja wyjątkowa z paru względów. Przede wszystkim dlatego, że Dukaj świadomie zdecydował opublikować swoją powieść (a właściwie nowelę, bo fabuła nie jest skomplikowana, a liczba stron, jak na autora Lodu, to skąpy fragmencik

„Starość Aksolotla” określiłbym mianem nie tylko powieści dla nerdów, ale także powieści twardogłowego racjonalisty, który wierzy (lub wie?), że dusza przemieści się z ciała do maszyny wraz z umysłem, że uczyni to z taką samą łatwością, jak przekopiowanie software'u na dysk komputera.

jego możliwości) tylko w wersji elektronicznej. Skoro opisuje świat, w którym człowiek opuścił ciało, to warto opowiedzieć tę historię w formie książki, która opuściła papier, a więc swój fizyczny nośnik. Nie popadajmy jednak w egzaltację,

brzmi szumnie i medialnie, a wcale tak wspaniale nie jest. Premierę książki poprzedziła niezwykle profesjonalna i, przyznać trzeba, udana promocja. Tylko od razu należy zaznaczyć, że reklama przykryła produkt i jeśli ktoś oczekiwał fajerwerków, prawdziwej perełki w skali światowej, to mógł się srodze zawieść. Na stronie autora czytamy, że Starość Aksolotla „jest pierwszą w Polsce książką cyfrową, która angażuje czytelnika na tak wielu poziomach: tekst – hipertekst – art – real” i dalej: „za bogatą oprawę wizualną, filmową oraz koncepcję wielowymiarowego charakteru utworu odpowiada Fish Ladder oraz Platige Image”. Widzimy więc, że to nie tylko książka-tekst, ale szereg przeróżnych dodatków wizualnych, stworzonych do tego przez zupełnie ko-


źródło: materiały dystrybutora

goś innego niż autor tekstu. Dlatego w recenzji nie powinno zabraknąć oceny również tego, co czytelnik dostał poza samą powieścią. Na początek film, niby zwiastun lub teledysk, a właściwie to nie wiadomo co. Fanom transformersów na pewno pociekła ślinka. Nie bez znaczenia była też data premiery: 10 marca, czyli Dzień Mężczyzny. No cóż, tak zwany target silnie zaznaczony. I jeśli ktoś liczył właśnie na coś w stylu transformersów, to właściwie niewiele się zawiódł, choć wówczas powstaje pytanie: tworzymy postapokaliptyczną książkę z lekkim filozoficznym zacięciem, czy gadżeciarską opowiastkę dla nerdów? Ja odniosłem wrażenie, że Starość Aksolotla to bardziej to drugie. Ponadto dostajemy kilkadziesiąt przeróżnych ilustracji, emblematów i grafik (swoją drogą, na czytniku

są tak nieczytelne, że nawet w powiększeniu nie da się ich podziwiać, a zachwycanie się emblematami gildii to średnia rozrywka). A jeśli ktoś dysponuje drukarką 3D, to może nawet wydrukować sobie figurkę mecha występującego w tekście. Nie mniej jednak trzeba przyznać, że Dukaj to nie byle pisarzyna, co wymyśli uniwersum, popisze się słownictwem i nic więcej. Autor Lodu wychodzi poza ramę beletrystyki i daje czytelnikowi, a właściwie odbiorcy, opowieść, w której pada parę ważnych pytań, parę istotnych tez, z którymi ludzkość albo się boryka, albo będzie borykała w przyszłości. Dukaj stworzył ciekawą perspektywę świata bez „ludzi”, w którym istnieją dwa kierunki rozwoju: powrócić do stanu sprzed apokalipsy, odbudować tamten świat, albo pozostać przy tym co jest i próbować rozwijać

zastane możliwości. Mamy więc do czynienia z postapokaliptycznym światem przyszłości, w którym zabrakło człowieka, a działające maszyny nie są w stanie go wskrzesić, nawet jeśli bardzo tego chcą. Życie bez ludzkości jest jałowe, nie ewolucyjne, to znaczy nie niesie ze sobą rozwoju i zmian. „Nie ma żadnej różnicy” – padają słowa pod koniec powieści, która pokazuje smutną prawdę o rzeczywistości, będącej już teraz naszym udziałem, to znaczy większość naszego życia prowadzimy w Internecie, w świecie wirtualnym. Zastąpiliśmy emocje emotami, bliskość wideo-rozmowami i czatami. Otoczeni jesteśmy przez sprzęt elektroniczny, zastępujący nieraz tak wiele rzeczy i umiejętności, że w przypadku awarii lub zwykłego braku prądu jesteśmy ograniczeni, bezbronni jak dzieci.

73


źrodło: m,ateriały dystrybutora

Przyznać jeszcze trzeba, że postapokaliptyczny i posthumanistyczny krajobraz Dukaja wypełniają i tak ludzkie odruchy. Pojawiają się zatem te same obawy, lęki i pragnienia. W tym świecie, w którym ludzie istnieją tylko jak mechanizmy, roboty, hardware z załadowaną osobowością niczym programem komputerowym, jest miejsce na choroby-awarie, na bójki i wojny, na kontrolowanie wpływów, władzę, a nawet tak proste pragnienia, jak chęć snu, seksu czy wypicia alkoholu. „Starość Aksolotla” określiłbym mianem nie tylko powieści dla nerdów, ale także powieści twardogłowego racjonalisty, który wierzy (lub wie?), że dusza przemieści się z ciała do maszyny wraz z umysłem, że uczyni to z taką samą ła-

74

twością, jak przekopiowanie software'u na dysk komputera. Dlatego zastanawiam się, czy jeśli pojawiają się pytania o duszę, to dotyczą one duszy jako takiej, czy może po prostu (samo) świadomości, albo czegoś innego? Wrócę jeszcze do hipertekstowości Starości Aksolotla, bo każdy, kto zna się na hipertekście, przyzna, że książka Dukaja jest na tyle z hipertekstem związana, co każda inna. Że niby „angażuje czytelnika na tak wielu poziomach: tekst – hipertekst – art – real”? Tekst, trudno tego odmówić, tekst jest, czyta się, w porządku. Hipertekst? Kilkadziesiąt przypisów, definicji, które właściwie nie są zbyt wnikliwe, niektóre powtarzają się do znudzenia, aż w pewnym momencie wcale się do nich nie zagląda. Bez przesa-

dy. Art? Real? Przyznam, że nie do końca rozumiem. Umieszczenie kilkunastu ilustracji to jeszcze nie powód do zachwytów. Starość Aksolotla określono mianem nowego wymiaru książki. Napisano dodatkowo, że tak wygląda przyszłość „książki rozszerzonej”. Pytam jednak, rozszerzonej o co? Przykro to stwierdzić, ale tych kilka elementów wizualnych, siatka przypisów i definicji, upchniętych w krótkiego ebooka nie tworzy jeszcze nadzwyczajnej publikacji. Nawet jeśli zainwestuje się w dobrą kampanię reklamową i będzie promować produkt, jako coś niespotykanego. Jeśli już autor miał zamiar stworzyć lekturę rozszerzoną, powinien przemyśleć kwestię przypisów, tak, by nie powtarzały się,


by uwzględniały kontekst opowieści, by narracja nie powielała tego, co w „rozszerzonych” zasobach. Ponadto wiele przypisów łopatologicznie tłumaczy coś, co średnio ogarnięty czytelnik (czyli na przykład ja) może jeszcze pojąć, za to wiele terminów jest na tyle enigmatycznych, że potrzeba naprawdę się wysilić, by móc je zrozumieć. Nie jestem nerdem, nie znam się na informatyce, więc pewnie jestem sam sobie winien. A lekturę tej książki rozszerzyłem na własną rękę o cudowną ścieżkę dźwiękową Tima Heckera. Przyznam, że jego muzyka, jako soundtrack, nadaje się znakomicie, a więc polecam. Jedyne co rehabilituje Dukaja, to fakt, że w wywiadach podkreślał, że sam do końca nie wiedział, jaki produkt finalny odda do rąk czytelników jego wydawca.

Cóż, to jednak nie zmienia istoty Starości Aksolotla, a tłumaczenia tego typu mogą oznaczać wiele rzeczy: pisarz nie chce stracić pozycji, nie chce, by czytelnicy się od niego odwrócili, usprawiedliwia się, nie potrafi porozumieć się z wydawnictwem, choć nie jest byle jakim twórcą. Nie do końca mnie to przekonuje. Kończąc, z literaturoznawczego punktu widzenia „Starość Aksolotla” to nic innego, jak krótka futurologiczna historia o transformersach, urozmaicona o przypisy i ilustracje, które przyprawią o spazmy zachwytu czytelników beletrystyki, nieprzyzwyczajonych do innych elementów niż tekst. Prawdziwy hipertekstowy wyjadacz tak naprawdę wzruszy ramionami i wzgardliwie prychnie. Po lekturze najnowszej książki Dukaja odniosłem wrażenie, że gdyby

nie nazwisko autora, jego wysoka pozycja, wysokobudżetowa promocja, parę innych nazwisk i marek, to mielibyśmy do czynienia z ciekawą próbą zrobienia czegoś innego, ale nic ponadto, tylko próbą. Dlatego wymagający odbiorca mógł nie tylko się rozczarować, ale przede wszystkim złośliwie zaśmiać, bo nawet najlepsi popełniają błędy. Dukaj stworzył bardzo dobrą opowieść, przedstawił intrygującą perspektywę ludzkości, ale cała reszta to niepotrzebna nadbudowa, która sama w sobie ma niewielką wartość. Zatem tekst w porządku, cała reszta, wątpię.  Jacek Dukaj, „Starość Aksolotla”, Allegro 2015.

źródło: materiały dystrybutora

75


W dżungli życia B

KSIĄŻKA

eata Pawlikowska- jedna z najbardziej znanych polskich podróżniczek. Autorka wielu książek i fotografii. Jako pierwsza Polka opublikowała swoją książkę w National Geographic.

76

Emilia Ciuła

C

zęść twórczego dorobku autorki, został napisany w czasie, kiedy ona sama przedzierała się przez życie- ucząc się, jak odnaleźć szczęście. Te zmagania bardzo dobrze zawarła w książce - “W dżungli życia. Poradnik dla dziewczyn i chłopców (oraz niektórych dorosłych)”. Beata Pawlikowska jako nastolatka, często czuła się niezrozumiana i samotna, czego skutkiem była próba samobójcza. Podczas studenckiego życia nie odmawiała alkoholu, a czasem sięgała po narkotyki. Nie załamała się jednak, ale stopniowo odkrywała, co było przyczyną jej nieszczęścia. Dlaczego cierpiała na bulimię, czy anoreksję? Ponieważ nie słuchała siebie- najważniejszej osoby, dzięki której mogła poczuć się szczęśliwa. To odkrycie zaszokowało ją i odmieniło. W swoim porad-

Beata Pawlikowska jako nastolatka, często czuła się niezrozumiana i samotna, czego skutkiem była próba samobójcza. Podczas studenckiego życia nie odmawiała alkoholu, a czasem sięgała po narkotyki. Nie załamała się jednak, ale stopniowo odkrywała, co było przyczyną jej nieszczęścia. Dlaczego cierpiała na bulimię, czy anoreksję?

niku podróżniczka wspomina swoje życie, począwszy od wczesnych lat w Koszalinie, a skończywszy na zakamarkach Amazońskiej dżunglii. Opisuje jakie popełniła błędy i daje prze-

strogę dla czytelników, jak ich uniknąć. Najważniejszą pasją autorki są podróże do odległych krańców świata. Ciekawi ją jak żyją indiańskie plemiona i co czai się w amazońskiej dżungli. Po wielu latach systematycznych podróży potrafi opanować lęk, zdobyć pożywienie, a nawet wykonać truciznę z kurary. Beata Pawlikowska stopniowo zmieniała swoje podejście do życia. Realizowała marzenia i stała się “dyrektorem we własnej firmie”, której był jej los. Pierwszym krokiem było pokochanie siebie, kolejnymi: ustalenie priorytetów, rozmowa z samym sobą i odkrycie swoich marzeń. Autorka bardzo dobrze analizuje innych ludzi. Szuka w nich optymizmu. Jej postrzeżenia są zaskakujące, a czytelnik często po przeczytaniu jej książki,


zastanawia się, dlaczego on sam, nie zauważył dotąd pewnych cech u swoich znajomych i być może przez to czuje się wykorzystywany i odtrącony. Z czystym sumieniem mogę polecić poradnik Beaty Pawlikowskiej wielu osobom, które nie potrafią uporządkować swojego życia. Wegetują w ciągłym

chaosie szukając szczęścia w innych ludziach, zapominając, że jest ono na wyciągnięcie ręki, w nich samych. Aby zmienić swoje podejście do świata i siebie samego, należy zadawać sobie na głos pytania. Jakie? To właśnie odnajdziecie w książce autorki. “Każdy z nas jest Mędrcem, który zna odpo-

wiedzi na najważniejsze pytania dotyczące własnego życia. Ale rzadko kto zadaje sobie pytania, żeby się tego dowiedzieć. I tylko dlatego jest zagubiony. Nie dlatego, że brak mu odpowiedzi, ale dlatego, że brak mu pytań. Bo odpowiedzi nosi w sobie”.

źródło: materiały dystrybutora

77


Olśnienie "Księgą Olśnień" “K

KSIĄŻKA

sięga Olśnień” Agi Zaryan to płyta przede wszystkim dla tych, którzy przynajmniej czasem wsłuchują się w poezję śpiewaną. Godna uwagi i polecenia, choć raczej jako przerywnik wśród innych tytułów niż do słuchania na co dzień.

78

Beata Krzywda

J

uż za dni parę rozpocznie się w Krakowie 4. Festiwal Miłosza. Tegoroczna edycja jest zatytułowana Księga Olśnień i nawiązuje do zbioru Miłosza wydanego w Stanach Zjednoczonych (A Book of Luminous Things). Zbiór ten zawiera 300 utworów największych poetów współczesnego świata. Księga Olśnień to też tytuł płyty wokalistki jazzowej – Agi Zaryan, którą to płytę przed nadchodzącym festiwalem odkryłam zupełnie przypadkiem. Płyta jest zbiorem utworów stworzonych na bazie tekstów wybitnych poetów współczesnych − cenionych przez Miłosza poetek: Anny Świrszczyńskiej, Jane Hirshfield, Denise Levertov oraz wierszy samego Czesława Miłosza. W sumie na płycie znajduje się 12 aranżacji muzycznych. Początkowo wydana w

Radosnych piosenek jest tu niewiele, ale mam wrażenie, że do tego typu muzyki skoczność po prostu nie pasuje. Chociaż nie zawsze tak jest. Pod względem muzycznym moim ulubionym utworem jest “ To jedno” na podstawie wiersza Miłosza. Gościnnie w tej piosence wziął udział Grzegorz Turnau.

języku angielskim, później przetłumaczona na polski, trafiła na nasz rynek w październiku 2011 roku. Polska wersja została nawet nominowana do nagrody muzycznej Fryderyk 2012

w kategorii “Album Roku Piosenka Poetycka”. „Muzyka jak woda znajdzie ujście” to słowa z wiersza Jane Hirshfield, a równocześnie tekstu piosenki rozpoczynającej płytę. Jest ona świetnym wstępem o muzyce, o relacji między ludźmi pomiędzy dźwiękami i nutami. I dobrze, że ten utwór otwiera całą płytę, bo nastawia odbiorcę na kolejne teksty i aranżacje, stanowi pewnego rodzaju klucz do interpretacji. Radosnych piosenek jest tu niewiele, ale mam wrażenie, że do tego typu muzyki skoczność po prostu nie pasuje. Chociaż nie zawsze tak jest. Pod względem muzycznym moim ulubionym utworem jest “To jedno” na podstawie wiersza Miłosza. Gościnnie w tej piosence wziął udział Grzegorz Turnau. Ten męski głos świetnie pasuje do wokalu Agi. W końcu „wszyst-


ko było rytmem”, podróży po świecie, i także tej przez własne życie, przecież nadajemy rytm, „święto ruchu” niech trwa! Z drugiej strony bardzo zawiedziona jestem aranżacją “Przypowieści o ziarnku maku”. Wiersz ten jest jednym z moich ulubionych w twórczości naszego noblisty, ale wykonanie go, jako utworu na tej płycie, zupełnie nie przypadło mi do gustu. Może dlatego, że słyszałam już inne aranżacje, które bardziej mi odpowiadały i nie mogę się teraz przekonać do czegoś nowego? Album kończy się piosenką “Ten świat”, również

będącą aranżacją muzyczną wiersza Miłosza. „Okazuje się, że to było nieporozumienie. / Dosłownie wzięto, co było tylko próbą”. Te słowa zmuszają nas do przemyślenia, czy rzeczywiście poezja opisuje to, co jest, czy raczej interpretuje, czy jest to jedyna droga do rozumienia rzeczywistości, czy może jest wyłącznie „próbą”. Trzeba więc posłuchać jeszcze raz i jeszcze, i wsłuchiwać się i w dźwięki, i w słowa, i ciągle na nowo weryfikować pierwsze wrażenia i pierwszy klucz interpretacyjny, który dostaliśmy na samym początku płyty.

Nie wiem, czy aranżacje muzyczne ułatwiają odbiór tekstu i przekaz poezji. Niektórym na pewno tak. Dla mnie jest to utrudnienie, bo jestem wzrokowcem i jeśli tekstu nie widzę, to mam problem z odbiorem jego sensu. Ale za to te piosenki skłoniły mnie do tego, żeby ponownie otworzyć wielki zbiór “Wierszy wszystkich” Miłosza i pozachwycać się nieco jego twórczością, pochylić nad pięknem i prostotą świata. I jeśli o to chodziło autorom płyty – osiągnęli sukces, w moim bardzo subiektywnym przekonaniu.

źródło: materiały dystrybutora

79


OKIEM OKIEM REDAKCJI REDAKCJI 80

TEMAT NUMERU

KOŚCIÓŁ


KĄCIK KULTURALNY

RECENZJE

COŚ COŚ WIĘCEJ WIĘCEJ 81


Śladem świętych krakowskich: św. Florian i św. Stanisław SPACEROWNIK

ZK Beata Krzywda

K

raków to nie tylko piękne kościoły i wspaniałe zabytki, to także historie wspaniałych ludzi, którzy tutaj żyli, mieszkali i tworzyli niezwykły klimat. Odwiedzając kościoły i kaplice (choć nie tylko!), warto zatrzymać się nad wizerunkami świętych i zastanowić się nad ich losem – dlaczego właśnie ich czcimy, dlaczego w Krakowie i co takiego zrobili dla miasta? W ostatnim tygodniu wspominaliśmy dwóch najważniejszych krakowskich świętych: św. Floriana (4 maja) i św. Stanisława (8 maja). To ich historia i miejsca z nimi związane zapoczątkują nowy cykl w Może coś Więcej – Spacerownik: śladem świętych związanych z Krakowem. SKAŁKA Pierwszy spacer zacznę na terenie dzisiejszego

82

namy ich z legend i z historii. O niektórych wiemy dużo, inni – wciąż są nam obcy. Jedni mieszkali w rakowie i tutaj pracowali, innych sprowadzono do Krakowa już po śmierci i wyniesieniu na ołtarze. Czasem uparci i lekko narwani, czasem niesamowicie łagodni i pobożni. To właśnie oni – krakowscy święci oraz ich tajemnice. Wycieczka ich śladami poprowadzi przez cały Kraków... a może nawet daleko poza granice Małopolski?

W XVI wieku na Kleparzu wybuchł ogromny ogień, który pochłonął prawie całą osadę. Miejsce, które zostało najmniej zniszczone, to kościół św. Floriana. Według legendy nad płonącą świątynią pojawił się sam święty i pomógł w gaszeniu pożaru, lejąc wodę z konewki.

Kazimierza, a dokładnie – na Skałce. To tutaj decyzją Bolesława Śmiałego ścięto bp. Stanisława ze Szczepanowa. Warto wspomnieć, że w tamtych czasach biskupów mianował król, a do piastowania takiego urzędu wybierano wyłącznie zaufanych ludzi. Co więc musiało

się wydarzyć, by człowiek tak lubiany i szanowany przez władcę jak św. Stanisław został ścięty, a właściwie... poćwiartowany? Do dziś wokół postaci tego świętego toczą się spory historyków. Tradycja mówi o konflikcie króla z biskupem, a możliwych przyczyn podaje co najmniej kilka. Prawdopodobnie jednak ani król, ani biskup nie byli idealni. Aczkolwiek św. Stanisław dość mocno krytykował Bolesława Śmiałego, aż w końcu rzucił na niego klątwę (wykluczając tym samym króla ze wspólnoty Kościoła). Dla poddanych oznaczało to tyle, że zostali oni zwolnieni z posłuszeństwa swojemu władcy. Król się wściekł, wpadł do kościoła św. Michała Archanioła na Skałce, kiedy św. Stanisław odprawiał nabożeństwo, własnoręcznie biskupa zabił, a następnie kazał poćwiartować. Do


źródło: www.wikipedia.org

dziś w kościele zwiedzający mogą zobaczyć kamień ze stopni ołtarza z kroplami krwi św. Stanisława, a także pień, na którym poćwiartowano świętego. IKONOGRAFIA I LEGENDY Rzut oka na obrazy przedstawiające świętego Stanisława. Wizerunek biskupa jest bardzo charakterystyczny i dość łatwo odróżnić go od ujęcia innych świętych. Jedno z wyjątkowych przedstawień można podziwiać na krużgankach oo. Franciszkanów w Krakowie (galeria portretów biskupów krakowskich). Jest to gotycki obraz świętego z dwoma bardzo charakterystycznymi atrybutami − są to: pastorał i wychodzący z grobu Piotrawin. O wskrzeszeniu Piotrawina opowiada pewna legenda. W czasach pano-

wania Bolesława Śmiałego biskup Stanisław zakupił wieś od bezdzietnego Piotra Strzemieńczyka. Był to zakup całkowicie legalny, dodatkowo potwierdzony w testamencie Piotrawina. Jednak po jego śmierci dalsza rodzina upomniała się o ziemię, a ponieważ byli oni popierani przez króla, sprawa szybko trafiła do sądu. Wyjaśnienia biskupa nie były dla sądu przekonujące i decyzja o przekazaniu ziem rodzinie była praktycznie przesądzona. Św. Stanisław chcąc wykazać przed sądem, że nabył ziemie zgodnie z prawem, zaczął modlić się o wskrzeszenie Piotrawina, który mógłby potwierdzić prawdziwą wersję wydarzeń. Po tych modlitwach udał się do grobu Piotrawina i nakazał grób otworzyć. Piotr Strzemieńczyk wstał wówczas z martwych i potwierdził przed sądem oraz królem

wersję wydarzeń zgodną z zeznaniami biskupa. Piotrawin zapytany o to, czy chce pozostać przy życiu, odpowiedział, że woli życie wieczne, a także poprosił biskupa o modlitwę. Wrócił później do grobu, który ponownie zamknięto. NA WAWEL Co roku 8 maja odbywa się procesja św. Stanisława. Pierwszy taki pochód odbył się w 1089 roku, podczas którego szczątki świętego przeniesiono na Wawel. Kolejna procesja, tym razem z Wawelu na Skałkę i ze Skałki na Wawel, odbyła się niedługo po kanonizacji świętego w roku 1253. Rozwój kultu świętego sprawił, że w czasie święta ku jego czci odbywały się procesje z różnych krakowskich kościołów, a ich celem było miejsce śmierci biskupa. Tradycja przetrwała do

83


źródło: www.wikipedia.org

dziś. 8 maja każdego roku przenoszone są relikwie świętego z Wawelu na Skałkę, gdzie odbywa się msza z uroczystym błogosławieństwem udzielanym relikwiami, a następnie procesja udaje się w drogę powrotną do katedry. W katedrze Wawelskiej przechowuje się również relikwie św. Floriana... KRAKOWSKA FLORENCJA Skąd do Polski przybył Florian i dlaczego? – to wyjaśnia legenda. Król Kazimierz Sprawiedliwy zwrócił się z prośbą do papieża Lucjusza III o przekazanie na rzecz katedry wawelskiej relikwii świętego męczennika. Papież zszedł wówczas do kaplicy świętych męczenników i zapytał, który z nich chciałby

84

się udać do Polski, a wtedy przez podniesienie ręki zgłosił się św. Florian (według innych podań miał na palcu karteczkę z napisem „ja pójdę do Polski”). Kiedy już szczątki św. Floriana przywieziono do Krakowa i zorganizowano uroczysty ich wjazd do miasta, woły wiozące relikwie zatrzymały się na terenie Kleparza i nie chciały dalej ruszyć. Dopiero po obietnicy złożonej przez Kazimierza Sprawiedliwego i biskupa Gedeona, że w tym miejscu powstanie kościół pod wezwaniem św. Floriana, ruszyły w dalszą drogę na Wawel. Od św. Floriana i kościoła, który tutaj do dziś stoi, pochodzi inna nazwa Kleparza – Florencja. ZNAKI SZCZEGÓLNE Jak go poznać? Przede wszystkim jest to czło-

wiek ubrany w zbroję rzymską – służył w armii Dioklecjana (później ten sam cesarz wydał na niego wyrok śmierci). Ponadto św. Florian trzyma w ręce wiaderko (lub konewkę) z wodą, którą gasi pożar – w Krakowie będzie to najczęściej gaszenie kościoła. W XVI wieku na Kleparzu wybuchł ogromny ogień, który pochłonął prawie całą osadę. Miejsce, które zostało najmniej zniszczone, to kościół św. Floriana. Według legendy nad płonącą świątynią pojawił się sam święty i pomógł w gaszeniu pożaru, lejąc wodę z konewki. Postać świętego często trzyma polską flagę, a także na jego przedstawieniach pojawia się biały orzeł. Jak go rozpoznać – to już wiemy, teraz pora


źródło: www.wikipedia.org

poszukać wizerunków św. Floriana ukrytych wśród krakowskich kamienic. Punktem wyjściowym jest krakowska Florencja, czyli teren Kleparza. Na jednej z kamienic Rynku Kleparskiego (nr 14) w medalionie na fasadzie umieszczono właśnie świętego Floriana. Innym punktem, którego istnienie również wynika z kultu świętego jest budynek dawnego Towarzystwa Wzajemnych Ubezpieczeń od Ognia „Floryanka”, który aktualnie służy studentom Akademii Muzycznej (Basztowa 6-8). Zwieńczeniem tego neorenesansowego pałacyku jest ogromna figura św. Floriana, a w sali kominkowej można dostrzec umieszczony na kominku jego wizerunek. Warto też wspomnieć, że to właśnie dzięki „Floryance”

powstała instytucja Ochotniczej Straży Pożarnej. DROGA KRÓLEWSKA NA WAWEL O Drodze Królewskiej z kościoła św. Floriana na Wawel można napisać sporo. Ja jednak skupię się wyłącznie na wizerunkach patrona strażaków, które można wypatrzyć po drodze. Oczywiście każdy przechodzi przez Bramę Floriańską (z wizerunkiem świętego), która prowadzi na ulicę... Floriańską. Jeśli nieco zboczy się z trasy, kolejnego Floriana, tym razem niewielką figurkę, znajdziemy na fasadzie budynku nr 22 przy ul. św. Marka. Żeby znaleźć płaskorzeźbę z wizerunkiem świętego, będąc na Rynku Głównym, należy wejść w bramę budynku pierwszej

poczty (nr 7). Ostatniego wizerunku wypatrujemy wysoko, na szczycie fasady kamienicy przy ul. Grodzkiej (nr 40). Każde z tych przedstawień bardzo łatwo rozpoznać, głównie ze względu na charakterystyczne wiaderko z wodą. FINAŁ Pierwszy spacer, choć bardzo lokalny, to jednak obfituje w miejsca raczej nieznane, które warto odkrywać podczas spacerów po Krakowie. Moją pasją jest odsłanianie detali, które tak wiele o mieście mówią. Miasto wciąż zaskakuje i nie byłabym zdziwiona, gdyby się okazało, że istnieją jeszcze inne wizerunki św. Floriana, o których istnieniu nie mam pojęcia. 

85


Czasami jestem szalona! O ROZMOWY

szampańskiej zabawie i fantastycznej przygodzie jaką zapewnia Fundacja "Drachma", rozmowa z Edytą Bąk, miłośniczką podróży, koneserką książek psychologicznych, modelką i niepełnosprawną aktywistką.

Krzysztof Reszka

J

ak poznałaś Fundację Drachma?

Edyta Bąk: Pięć lat temu zaczęła się ta przygoda, od wspaniałego projektu z grupą Słowaków, którzy działają na takich samych zasadach jak my. Pewnego razu znajoma rodziny zadzwoniła do mojej mamy i powiedziała że ma być wymiana ze Słowacją i żebym następnego dnia się zapisała. I tak poznałam Fundację Drachma. Od razu się wtopiłam w tą grupę. Bardzo udany był ten projekt, ponieważ raz w miesiącu jeździliśmy tam na weekend albo oni do Bielska. I tak przez 9 miesięcy. Pewnie było świetne towarzystwo? E.B.: Towarzystwo jest mega pozytywne! Zawsze wesoło podchodzą do życia, a są z różnymi schorzeniami. Jest super

86

Jestem otwarta na świat. Strasznie lubię podróże. Jak tylko można gdzieś jechać ze znajomymi, to jestem pierwsza do nowej przygody. Nie boję się zmian. Lubię sama wychodzić z domku na moim elektrycznym wózku.

atmosfera, czuję się tam bardzo dobrze. Poznałam wiele osób w podobnym stanie fizycznym. Rozwijałam się. Wiesz tam pierwszy raz odważyłam się śpiewać karaoke. Ja mówię niewyraźnie i zawsze obawiałam się publicznie przemawiać. A tam się otworzyłam... Jaką piosenkę śpiewałaś?

E.B.: "Czerwone korale" Nieźle dajesz czadu! E.B.: Ja bardzo lubię aktywne życie, czyli nie siedzieć w czterech ścianach tylko jak nadarza się okazja to lubię wychodzić z domu, np. wszędzie gdzie jest cywilizacja. Jestem otwarta na świat. Strasznie lubię podróże. Jak tylko można gdzieś jechać ze znajomymi, to jestem pierwsza do nowej przygody. Nie boję się zmian. Lubię sama wychodzić z domku na moim elektrycznym wózku. Czy taki wózek może pokonywać długie dystanse? Ja tak sama nie jeżdżę gdzieś daleko, ale z moją bardzo dobrą przyjaciółką Magdą Pyrgies to chodzimy/jeździmy razem na długie dystanse po mojej wiosce.


źródło: Edyta Bąd

Co jeszcze robicie w "Drachmie"? E.B.: U nas jest bardzo kreatywnie. Są na przykład warsztaty gospel które odbywają się co roku na początku września w Bielsku Białej, gromadząc około 300 chórzystów. Te warsztaty trwają przez trzy dni i kończą się wielkim koncertem. Przez te trzy dniu jest taka energia! Uczymy się 10 piosenek żeby je zaśpiewać w finałowym koncercie. Ja jestem zachwycona tym wydarzeniem ponieważ każdy z nas może brać udział. Bez względu na naszą mowę, śpiewamy tak jak potrafimy w chórze. Jest taki "power", że hej! Ale chyba na tym nie koniec? E.B.: Pewnie że nie! W 2013 r. był genialny projekt "Jestem tej bajki", który polegał na tym, że ubieraliśmy odpowiednie stroje, mieliśmy profe-

sjonalną stylizację, a następnie były sesje zdjęciowe. Później powstawały ciekawe plakaty filmowe lub reklamowe z naszymi wizerunkami. To była dobra zabawa i pierwsze moje spotkanie z fotomodelingiem. Występowałam w stroju narciarskim, w sukience wieczorowej i jako Indianka. A inne wasze kreatywne imprezy? E.B.: Są jeszcze pokazy mody, które mi się bardzo podobają. Zawsze jestem modelką. Wiadomo że mam tremę, ale to nic (śmiech). Osoby niepełnosprawne występują na wybiegu razem ze sprawnymi. Prezentujemy różne stroje, raz jestem ubrana na sportowo, a za 5 minut mam na sobie elegancką sukienkę. Te pokazy mody są dla nas bardzo ciekawym doświadczeniem. Bardzo ładnie wychodzisz na zdjęciach

E.B.: Dzięki że tak uważasz. Powiem tak: lubię zdjęcia! Wydaje mi się że mogłabym pozować do zdjęć. Lubię ujawniać siebie i moją naturę, nie lubię ukrywać jaka jestem. To znaczy? E.B.: Może tak to ujmę: nie lubię ściemniać że nie mam problemów fizycznych. Jak sam widzisz na zajęciach, pokazuje 4 koła. A wiesz mówię na swój wózek że to są moje nogi. Bez owijania w bawełnę. Od urodzenia nie chodzisz? E.B.: Tak, mam mózgowe porażenie dziecięce. Nie znam innego życia i może dlatego mam taką osobowość, że biorę życie takim jakie jest. Nie czuję się chora. Już od dzieciństwa jesteś tak otwartą osobą? E.B.: Tak, od małego

87


źródło: Edyta Bąd

miałam kontakt z rówieśnikami. Poszłam najpierw do przedszkola integracyjnego do Bielska-Białej. Potem do szkoły podstawowej w mojej wiosce, gdzie tylko ja byłam na wózku i mi to nie przeszkadzało. Miałam taką wspaniałą klasę... Nie da się opisać. W szkole pomagali mi jak potrafili. Mogłam uczestniczyć w dyskotekach i wycieczkach klasowych. To mnie tak zbliżało do klasy... Ale np. w takich sprawach jak toaleta, łazienka to kto Ci pomagał? E.B.: Oj to moja mama w tych sprawach lub koleżanki. Niestety w tym potrzebuję pomocy. Jestem dość niepełnosprawna. A w okresie dojrzewania buntowałaś się?

88

E.B.: Wiesz, chyba jak każdy. Byłam nerwowa, ale dałam sobie radę, bo rodzice bardzo dobrze mnie wychowali. Nie dawali mi poczucia że jestem "taka biedna", tylko motywowali mnie i motywują, żebym była samodzielna. Słyszałem o Tobie z pewnych źródeł, że jesteś wspaniałą osobą, która motywuje innych do działania i zaraża swoją radością... E.B.: O kurcze, po prostu jestem sobą, nie umiem tego nazwać. Wiem, Marta Marek też mnie motywuje, jest wspaniałą osobą. Cieszę się że ją poznałam. A gdzie się poznałyście? E.B.: No właśnie w "Drachmie"!

Z tego co mówisz, wasza działalność to genialne lekarstwo na nudę, smutek i nieśmiałość a także świetna okazja żeby powstawały nowe przyjaźnie. E.B.: Tak, wspaniale jest spotykać się z tymi ludźmi, zawsze dodają pozytywnej energii. Odnoszę wrażenie że w "Drachmie" osoba niepełnosprawna nie czuje swojej dysfunkcji, czuje się całkiem zdrowym człowiekiem. Co do przyjaźni, to wiesz, ja nie mam problemu z nawiązaniem kontaktu. Ostatnio się tak zaprzyjaźniłam z Martą Marek że hej! Taka pogodna i wesoła osoba! Staram się takimi ludźmi otaczać, bo sama jestem pogodną osóbką. Jestem ciekawa świata. Czasami jestem szalona! Z Martą się spoty-


kamy często: raz w domu, raz idziemy do kina lub gdzieś posiedzieć. Wtedy biorę taką moją asystentkę -przyjaciółkę i jedziemy do miasta by się spotkać. A poza tym, widzimy się raz w miesiącu na spotkaniu drachmowym. A kto prowadzi teraz "Drachmę"? E.B.: Ksiądz doktor Mirosław Szewieczek, założyciel. Bardzo mądry i sympatyczny człowiek. Niech zgadnę, pewnie znowu obmyślacie jakąś kreatywną akcję?! E.B.: Dokładnie tak! Już 10 maja wyjeżdżamy całą grupą razem z księdzem Mirkiem do Włoch. Będzie zwiedzanie zabytków (włoskie miasteczka,

Pałac Królewski w Casercie wraz z ogrodami, Bazylika św. Piotra, Kaplica Sykstyńska, Muzea Watykańskie), odpoczynek na plaży z zaprzyjaźnioną włoską wspólnotą, codziennie Msza Święta a nawet będziemy na audiencji u papieża Franciszka! Jesteśmy wspólnotą katolicką, ale każdy, niezależnie od światopoglądu, jest u nas mile widziany.

Ostatnio czytałem artykuły o tym, że według brytyjskich uczonych, wolontariat jest bardzo korzystny dla zdrowia psychicznego. A ponadto wolontariusze żyją dłużej! Natomiast zdaniem amerykańskich i kanadyjskich naukowców, ci którzy pomagają innym są szczęśliwsi i bardziej zadowoleni z życia.

Komu polecasz inicjatywy waszej grupy?

E.B.: Oj myślę że tak, mogą być potrzebni dla drugiego człowieka, a my jesteśmy za to ogromnie wdzięczni! 

E.B.: Powiem tak, że każdy powinien należeć do wspólnoty. Jeśli chodzi o nas, osoby niepełnosprawne, to ona poszerza nasze horyzonty. To jest też dla nas najważniejsze żeby umieć się zaprzyjaźnić z wolontariuszem.

źródło: Edyta Bąd

89


90


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.