Nr 5/2015(5) ISSN: 2080-4776 www.myapple.pl
Dorastając z komputerami
Steve Sande
Odczaruj gary
- fotografia od kuchni Kinga Zielińska
Historia prostych edytorów Jaromir Kopp
Reżimy i produkty Apple Max Pijanowski
Recenzja gry „Leo’s Fortune” Grzegorz Świątek
Produktywność na OS X / iOS Jacek Zięba
Życie bez telefonu, za to z rodziną Michał Masłowski
Dlaczego Daniel używa Maca ? | Apple Watch i Brzuch MacKozera
Redakcja W bieżącym numerze przeczytacie także o produktach Apple w państwach, których ustroje można śmiało określić totalitarnymi. Fani marki w naszym kraju narzekają, że niektóre z produktów pojawiają się u nas z opóźnieniem w stosunku do premier na Zachodzie. Co mają w tej sytuacji powiedzieć mieszkańcy np. takiej Kuby? Pisze o tym Max Pijanowski. Kiedy już kupiliśmy naszego upragnionego Maca, choćby i miesiąc lub dwa po światowej premierze, często pojawia się pytanie o powód wyboru takiego, a nie innego komputera. Z takim pytaniem spotkał się ostatnio Daniel Światły.
Przed Wami piąty już numer MyApple Magazynu. Możecie go pobrać nie tylko ze strony czy z naszego newslettera, ale także bezpośrednio w dedykowanej aplikacji dla iPada i urządzeń z systemem Android, która od kilku dni dostępna jest już w App Store i Google Play. Michał Gapiński - jej twórca oraz Radek Szwarc, przygotowujący skład i grafikę do każdego numeru, pracują nad wersją aplikacji i samego magazynu dla iPhone’a. Łatwo nie jest. Ostatnie dwa tygodnie upłynęły pod znakiem upałów, które skutecznie obniżały wydajność jakiejkolwiek pracy. Tę ostatnią można trochę podnieść dzięki aplikacjom typu GTD i automatyzacji pewnych procesów. Tematami tymi zajął się w tym numerze Jacek Zięba.
Michał Masłowski zmierzyć się musiał z zupełnym brakiem telefonu. Dzieli się z Wami swoimi przemyśleniami po takim tygodniowym odwyku. Z iPhonem nie rozstaje się za to Kinga Zielińska, która tym razem wystawiła go na pojedynek w fotografii kulinarnej z lustrzanką Canona.
To oczywiście tylko niektóre z tematów w bieżącym numerze. Serdecznie zapraszam do lektury.
Krystian Kozerawski MyApple Magazyn
Skład redakcji:
Nr 5/2015(5) ISSN: 2080-4776 MyApple Magazyn Wydawca: MyApple s.c. Kaliska 10 97-400 Bełchatów NIP: 769-221-98-23 tel: 666 493 493 fax: 042 299 6333 kontakt: magazyn@myapple.pl
/MyAppleMag
Redaktor Naczelny: Krystian Kozerawski Redaktorzy: Jacek Zięba, Grzegorz Świątek, Max Pijanowski, Kinga Zielińska, Michał Masłowski, Jaromir Kopp, Steve Sande, Daniel Światły, Rafał Pawłowski Korekta Agnieszka Kozerawska Layout i skład: Radek Szwarc Aplikacja iOS: Michał Gapiński
Treści i grafiki publikowane w MyApple Magazyn są chronione prawem autorskim wydawcy oraz ich autorów, a także osób trzecich. Znaki towarowe umieszczone w MyApple Magazyn podlegają ochronie prawnej. Wykorzystanie z materiałów o których mowa wyżej jest zabronione bez pisemnej zgody autora lub wydawcy.
2
Produktywność
Getting Things Done na Macu Jacek Zięba
Książka Davida Allena zatytułowana „Getting Things Done” zmieniła podejście wielu osób do zadań, które musimy wykonywać każdego dnia. GTD to bowiem nie recepta na sukces czy wytyczone reguły zachowania, ale realna zmiana postrzegania naszych obowiązków i radzenia sobie z nimi. Od czasu premiery wspomnianej wyżej pozycji minęło jednak już trzynaście lat, a świat nowoczesnych technologii zmienił się przez ponad dekadę nie do poznania. Dlaczego by więc nie skorzystać z dostępnego na naszego Maca oprogramowania w celu realizacji kolejnych celów na naszej liście zadań?
3
Produktywność
Największym minusem Wunderlist jest wolno działająca synchronizacja. Pozostaje mieć nadzieję, że nowy właściciel Microsoft - szybko rozwiąże ten problem. To co kryje się za filozofią Getting Things Done, możemy podzielić na dwie grupy. Pierwsza jest związana z katalogowaniem naszych obowiązków, abyśmy mogli je zrealizować. Zasada jest prosta - wszystkie zadania zapisujemy, następnie je grupujemy i dodajemy przypomnienia, aż w końcu pozostanie nam tylko je wykonać. Druga grupa, którą możemy wyróżnić, jest bezpośrednio związana z realizowaniem zadań, o których pisałem wcześniej. Odpowiednio dobrane narzędzia pozwolą nam łatwiej, szybciej i wygodniej uporać się z poszczególnymi czynnościami. Nie wdawajmy się jednak zbytnio w szczegóły związane ze stricte filozoficznym podejściem do GTD. Allen przekazał swoją wiedzą w obszernej książce, której treść każdy uważny czytelnik zaadaptował do swojego życia, modyfikując i dostosowując poszczególne jej aspekty. Nie jestem więc w stanie przedstawić całego ogromu informacji na wyżej wspomniany temat w jednym artykule. Skupmy się zatem na pierwszej grupie. Związane są z nią programy o różnym stopniu zaawansowania. Proste aplikacje powinny cechować się współpracą z urządzeniami mobilnymi, przyjaznym interfejsem, niską ceną oraz łatwą obsługą podstawowych funkcji. Wśród pozycji spełniających te wymogi chciałbym wyróżnić przede wszystkim systemowe Przypomnienia, Clear oraz Wunderlist. Pierwsza aplikacja cechuje się wyjątkowo
4
prostym interfejsem, szybką synchronizacją między urządzeniami, alarmami opartymi na lokalizacji oraz ograniczeniem do tworzenia zadań z podziałem na listy. Clear również przynosi tylko podstawowe funkcje, cieszy jednak oko ładną stylistyką i obsługą gestów. Za ten program będziemy jednak musieli zapłacić 10 euro, co może dla wielu użytkowników przeczyć założeniom związanym z niską ceną. Na najwyższym stopniu podium znalazł się w moim zestawieniu Wunderlist. Ta darmowa aplikacja umożliwia tworzenie list, zadań i podzadań. Pozwala również użytkownikom na dodawanie notatek, a także tworzenie projektów dla większej liczby osób. Największym minusem Wunderlist jest wolno działająca synchronizacja. Pozostaje mieć nadzieję, że nowy właściciel - Microsoft - szybko rozwiąże ten problem.
Wśród zaawansowanych programów możemy wyróżnić przede wszystkim Todoist i OmniFocus. Pierwszą aplikację cechuje dostępność na wiele platform, ładny (ale kulejący pod względem UX) interfejs i możliwość korzystania z tego amerykańskiego produktu za darmo w okrojonej wersji. Todoist to jednak przerost formy nad treścią, brak kilku znanych z konkurencji rozwiązań i opcja nagradzania użytkownika, która jedynie przeszkadza w skupianiu się na tym, co najważ-
Produktywność
niejsze - zadaniach, które mamy wykonać. Dlatego też najlepszym wyborem jest OmniFocus, o którym można w zasadzie mówić w samych superlatywach. Jedynym minusem programu jest brak wersji na inne niż iOS i OS X platformy. Przejdźmy jednak do zalet, o których długo by można mówić. OmniFocus pozwala na tworzenie zadań i wielopoziomowych podzadań, które możemy na wiele sposobów oznaczać i przypisywać im alarmy bazujące na dacie albo lokalizacji. Ponadto program może synchronizować się z innymi urządzeniami przez nasz serwer lub wyjątkowo szybkie serwery OmniGroup. Określenie „Ferrari wśród programów do zarządzania zadaniami” nie pojawiło się znikąd. OmniFocus to najlepsze rozwiązanie w swojej klasie. Nie powinno więc dziwić, że i najdroższe. Możecie jednak przez miesiąc wypróbować ten program za darmo. Drugą z grup, o których wspominałem na początku artykułu, tworzą programy przyspieszające wykonywanie zadań dzięki automatyzacji. Warto wyróżnić wśród nich Automatora,
Automator to systemowe narzędzie, które pozwala na zastosowanie wielu przygotowanych makr do swoich zadań. Jak sama nazwa wskazuje, możemy przy jego użyciu zautomatyzować wiele czynności, jak na przykład nazywanie plików, dodawanie znaków wodnych do grafik czy też zmiana formatu obrazów. Bardziej zaawansowanym od Automatora narzędziem jest Keyboard Maestro, pozwalający użytkownikom na przygotowanie własnych makr, których działanie odbywa się w tle lub które możemy wywołać kombinacją klawiszy. Zamiast mówić o skomplikowanych funkcjach lepiej jednak zobrazować możliwości KM podając przykłady użycia. Sam korzystam z makra, które zatrzymuje piosenkę odtwarzaną przez iTunes, gdy włączam film na YouTube. Gdy zaś piszę artykuł w Ulyssesie, program nie pozwala włączyć mi Twittera, aby nie rozpraszał mnie w pracy. Prawda, że użyteczne? Ostatni z programów, które wybrałem, jest najłatwiejszy w obsłudze i z powodzeniem może z niego korzystać nawet laik. PopClip pozwala bowiem na wykonywanie wielu operacji z zaznaczonym tekstem. Kopiowanie, tłumaczenie, liczenie znaków - liczba wtyczek, które są dostępne na stronie producenta, zadowoli wielu użytkowników. Mam nadzieję, że wymienione przeze mnie programy pozwolą Wam lepiej zarządzać Waszymi zadaniami oraz zautomatyzować pracę, którą wykonujecie na komputerze. Czasem warto zaufać technologii i skorzystać z rozwiązań, które nam przynosi.
Keyboard Maestro oraz PopClip. Zdaję sobie sprawę, że tego typu rozwiązań jest znacznie więcej i zaawansowani użytkownicy z chęcią sięgną na przykład po Hazel. Starałem się jednak wybrać prostsze w obsłudze aplikacje, dla których zastosowanie znajdą nawet początkujący.
5
Ilustracje: 1 - ideeconcept.pl 2 i 3 - ikony opisywanych aplikacji
komentuj
Produktywność
Produktywność i automatyzacja na iOS Jacek Zięba
W poprzednim tekście, który poświęciłem oprogramowaniu pomagającemu w realizacji idei Getting Things Done na Macu, przedstawiłem w skrócie koncepcję stworzoną przez Davida Allena. System OS X to nie jest jednak jedyna platforma, którą możemy wykorzystać do zwiększenia naszej produktywności i automatyzacji wielu zadań. Duża liczba programów na iOS także ułatwi nam ich realizację.
6
Produktywność
Nie bójcie się eksperymentować. Narzędzia, które opisałem, przynoszą wiele możliwości... Tak jak opisywałem w poprzednim artykule, również w przypadku mobilnego systemu Apple na wyróżnienie zasługują systemowe Przypomnienia, Clear i Wunderlist. W tym przypadku przewaga Wunderlist jest jednak znacznie mniejsza, ze względu na ogromne problemy z synchronizacją w tle. Osobom korzystającym tylko ze smartfona poleciłbym więc dwa pozostałe rozwiązania, które różnią się od siebie przede wszystkim interfejsem i ceną. Bardziej zaawansowanym użytkownikom śmiało mogę polecić używanego przeze mnie OmniFocusa, który w przypadku systemu iOS nie ma żadnej konkurencji. Nieco mniej wymagające osoby mogą skorzystać z rozwiązań w postaci Todoist i 2Do. Oba te narzędzia radzą sobie bardzo przyzwoicie, daleko im jednak do licznych funkcji, które posiada wspomniana wyżej aplikacja od OmniGroup.
W App Store znajdziemy jednak zupełnie inne, w porównaniu z oprogramowaniem na system OS X, programy pozwalające na automatyzację wielu czynności. Możemy wyróżnić tutaj Drafts, Workflow oraz usługę IFTTT. Zdaję sobie sprawę, że wielu użytkowników poleciłoby również bardziej zaawansowane programy, takie jak choćby Editorial, ale wysoki próg opanowania ich nie pozwolił mi na szersze poruszenie ich tematu w tym artykule.
7
Pierwszą z wymienionych przeze mnie aplikacji jest Drafts. Ten edytor tekstu ze wsparciem dla formatowania Markdown pozwala na wyeksportowanie naszych słów do innych programów. Brzmi jak dodatkowy krok na drodze do napisania tekstu? Nic bardziej mylnego! Interfejs Drafts przyspiesza cały proces, a możliwość tworzenia makr sprawia, że to narzędzie o wielu możliwościach. Nie sposób nie wspomnieć o Workflow. W tym właśnie programie możemy utworzyć liczne kolejki czynności, dzięki którym znacznie przyspieszymy wykonywanie wielu zadań. Dzięki współpracy z wieloma aplikacjami możemy informować przez SMS-a za ile będziemy w domu na podstawie informacji o ruchu drogowym. Jedynym ograniczeniem możliwości Workflow jest nasza wyobraźnia.
Ostatnią usługą, o której warto wspomnieć, jest IFTTT. Dzięki możliwościom smartfonów aplikacja do obsługi tego serwisu przynosi nam wiele funkcji związanych z automatyzacją. Poranne powiadomienie o pogodzie, zapisywanie zdjęć z Instagrama do Dropboxa czy też wysyłanie postów z Facebooka na Twittera - wszystkie te czynności zrealizujemy dzięki IFTTT. Mam nadzieję, że dzięki wyżej opisanym programom uda Wam się uporządkować Wasze zadania oraz zautomatyzować rozmaite czynności. Nie bójcie się eksperymentować. Narzędzia, które opisałem powyżej, przynoszą wiele możliwości i to od Was zależy, w jakim stopniu staną się dla Was użyteczne. Czasem warto poświęcić kilka minut na napisane makra, by przez następne miesiące oszczędzić znacznie więcej czasu w ogólnym rozrachunku. Ilustracje: 1 - ideeconcept.pl; 2 i 3 - ikony opisywanych aplikacji
komentuj
Produktywność
Życie bez telefonu Eksperyment z przymusu Michał Masłowski
Zawsze byłem pechowy jeśli chodzi o sprzęt elektroniczny. Dla odmiany, w wielu innych dziedzinach życia mam szczęście. Na przykład nigdy nie oblałem żadnego egzaminu na studiach. Nawet wtedy, gdy ewidentnie bardzo mało umiałem i powinienem zostać ukarany za lenistwo i niedouczenie. Jednakże w przypadku sprzętu elektronicznego pecha przyciągam w sposób szczególny. Gdy coś może się zepsuć, to należy założyć z dużą dozą pewności, że właśnie mi się to zepsuje. Mnóstwo rzeczy zawieszało mi się w nieodpowiednich momentach, dane mi się kasowały, dyski twarde rozsypywały itp. Często działo się to samoistnie, a nierzadko także przez głupie przypadki losowe np. przez upuszczenie sprzętu.
8
Produktywność
Kątem oka zobaczyłem biały ekran z czarnym jabłkiem. Aha, pewnie nic wielkiego, restart jak zawsze. Ale po chwili pojawił się dziwny niebieski ekran (prawie jak w Windowsie), a po nim znowu ekran początkowy i tak w nieskończoność. Bez żadnego problemu potrafię wymienić długą listę takich usterek. Miałem kiedyś Xboxa 360. Już go nie mam. Popsuł mi się, oczywiście kilka dni po upływie terminu gwarancji. Nie mam już także swojego przenośnego dysku twardego, na którym miałem zgromadzone rodzinne zdjęcia z kilku lat. Złośliwie zepsuł się od leżenia na szafce. Na swojego pierwszego Maca wylałem kawę z cukrem. iPad kiedyś upadł mi na podłogę i ma obtłuczone boki. Zepsuł mi się w domu telewizor, radio, odtwarzacz CD, a także sporo sprzętów AGD, takich jak pralka, lodówka, płyta grzejna, okap kuchenny czy w końcu zmywarka. Łatwiej mi jest wymienić rzeczy, które mam, a które do tej pory się nie zepsuły. Z wszystkimi tymi usterkami jakoś jednak można było żyć. Życie stawało się czasami bardziej uciążliwe, ale wszystkie problemy były „do przeskoczenia”. Nawet awarii zmywarki nie wspominam jako traumatycznej. Tym razem jednak został mi zadany cios ostateczny. Podczas ostatniego urlopu z rodziną zepsuł mi się iPhone. Dopóki to się nie stało, nie zdawałem sobie sprawy, jak wiele rzeczy robię na telefonie i jak bardzo mi brakuje paru, wydawałoby się, drobiazgów.
9
Zacznijmy jednak od objawów. W ostatnim okresie telefon podejrzanie często się restartował. Sam z siebie - potrafił leżeć na biurku, nagle pyk i restart. Dopóki działo się to raz na miesiąc, to w ogóle tego nie zauważałem, ale w ostatnim czasie potrafił mnie tak zaskoczyć przynajmniej raz dziennie. I w końcu stało się. W ostatnią sobotę, po tym jak wykonałem iPhonem więcej niż setkę zdjęć, na których bardzo mi zależało, podłączyłem go do ładowania i zająłem się swoimi sprawami. Kątem oka zobaczyłem biały ekran z czarnym jabłkiem. Aha, pewnie nic wielkiego, restart jak zawsze. Ale po chwili pojawił się dziwny niebieski ekran (prawie jak w Windowsie), a po nim znowu ekran początkowy i tak w nieskończoność. Wprowadzenie telefonu w tryb awaryjny, podłączenie go do iTunes nie przyniosło spodziewanego efektu. Jestem już po wizycie w serwisie. Decyzja jest jasna, telefon nadaje się do wymiany na nowy. Ale tak jak wspomniałem, sytuacja ta przydarzyła mi się na wczasach, daleko od domu. Cóż za ciekawe doświadczenie. Okazało się, że jednak bez telefonu, jak bez ręki. Pierwsza sprawa, straciłem możliwość dzwonienia, ale to pal licho, zawsze mogę pożyczyć na chwilę telefon od żony i wykonać jeden czy dwa telefony. O wiele gorsze jest to, że nie można się do mnie dodzwonić. A czekałem w ostatnim czasie na kontakt od kilku ważnych dla mnie osób. Do wielu z nich wysłałem maile, ale od kilku czekam na ważne informacje właśnie drogą telefoniczną. Nie otrzymuję SMS-ów, co gorsza także takich, którymi np. zatwierdzam przelewy w banku. Przez to spóźniłem się między innymi z przelewem do ZUS-u. Nie mogę przelać sobie pieniędzy, stojąc np. w kolejce do kasy w sklepie czy do bankomatu. Często tak robię, że pieniądze - potrzebne na dany wydatek czy też te, które chcę wypłacić - przelewam na konto podpięte do karty
Produktywność
płatniczej, stojąc już przy kasie lub przy bankomacie. Czasami też po prostu, dla świętego spokoju, sprawdzam przed dokonaniem płatności, czy mam wystarczającą ilość pieniędzy na koncie. Teraz tego nie mogę zrobić.
Nie mam powiadomień z Twittera i jeszcze paru innych rzeczy. A co mam zamiast tego? Dużo więcej naprawdę nie trochę więcej, tylko dużo dużo więcej czasu, który na wspomnianym urlopie wykorzystałem na zwykłe bycie ze swoją rodziną. Nie mam nawigacji. To jest niezwykle uciążliwe. O ile do przemieszczania się po Wrocławiu takowej nie potrzebuję, to podczas jazdy ulicami Gdyni czy też w drodze powrotnej przez całą Polskę jest ona mi wręcz niezbędna. Gdy jestem w obcym mieście, nie wiem, co gdzie się znajduje, nawet restauracji nie potrafię sobie znaleźć, jeżeli jej wcześniej nie widzę na mapie. Na szczęście w tej sytuacji ratowaliśmy się iPhonem żony. Akurat mamy tę możliwość, ale przecież to wcale nie jest oczywiste, że zawsze w rodzinie jest drugi smartfon. A co, jak ktoś podróżuje samotnie? Nie mam kontaktu z moimi współpracownikami na Slacku. Nie sprawdzam na bieżąco maili. Nie kontroluję kilku ważnych dla mnie stron internetowych.
10
Na samym końcu, nie tweetuję, nie sprawdzam powiadomień z Twittera, nie patrzę, co tam na „fejsie”. Dopiero po utracie telefonu zdałem sobie sprawę, jak często to robię. Ciężko się żyje bez telefonu. W końcu po to mamy te wszystkie smartfony i ich zaawansowane funkcje, aby żyło nam się łatwiej. Z drugiej jednak strony próbowałem podejść do sprawy tak, aby odnaleźć jakieś pozytywy całej sytuacji. Więcej czasu spędziłem z rodziną. Tak po prostu. Nie patrzyłem cały czas na mapę w telefonie, nie czytałem „niezwykle ważnych” newsów na Onecie, nie sprawdzałem, kto i co napisał na Twitterze i na Facebooku. I co się stało? Nic się nie stało. Minęło kilka dni, a ja się powoli przyzwyczajam. Kompletnie nie brakuje mi dzwonienia. Nie brakuje mi SMS-ów (poza tymi potwierdzającymi transakcje bankowe, te akurat by się przydały). O dziwo nie brakuje mi przeglądania internetu. Nie sprawdzam nerwowo poczty co chwila. Przecież raz dziennie wieczorem przy komputerze wystarczy! Pogodziłem się z tym, że nie mam nawigacji. Nie mam i trudno. Nie mam powiadomień z Twittera i jeszcze paru innych rzeczy. A co mam zamiast tego? Dużo więcej - naprawdę nie trochę więcej, tylko dużo dużo więcej - czasu, który na wspomnianym urlopie wykorzystałem na zwykłe bycie ze swoją rodziną. Do tej pory nie zdawałem sobie sprawy, ile czasu zajmuje mi bycie nie z rodziną, a z telefonem. Wnioski niestety są przerażające. Ponoć mam mieć nowy telefon za 2-3 dni, co oznacza, że mój odwyk potrwa łącznie około jednego tygodnia. Mam wrażenie, że jakbym tak pożył bez iPhone’a przynajmniej miesiąc, to odzwyczaiłbym się od niego na zawsze. Fajny eksperyment, szczerze polecam!
Ilustracja: Raul Taciu na podstawie iOS UI
komentuj
Fotografia mobilna
Fotografia od kuchni Kinga Zielińska
Każde z nas ma jakieś ulubione miejsce w domu. Dla jednych będzie to wygodny fotel w dużym pokoju, dla innych duża wanna kojarząca się z relaksującą kąpielą czy też balkon dostarczający łyku świeżego powietrza. Ja uwielbiam spędzać czas w kuchni. To miejsce rodzinnych spotkań przy stole, plotek z koleżankami przy kawie, ale przede wszystkim tam tworzymy i komponujemy posiłki samemu lub w gronie najbliższych. Nie wiem jak Wy, ale ja odpoczywam w kuchni, nie tylko przygotowując dania, ale i planując ich wykonanie przy pomocy iPada lub iPhone’a. Spokojnie, nie podam Wam teraz przepisu na coś z jabłkami (choć znam kilka pyszności), chciałabym natomiast zabrać Was do kuchni, by poruszyć popularny ostatnio temat fotografii kulinarnej. 12
Fotografia mobilna
Takie teraz czasy, że samo przygotowanie posiłku i pochwała rodziny już nie wystarczają. Teraz ważne jest, by pokazać w mediach społecznościowych to, co zrobiliśmy sami lub co nam podano. Nim ciasto wyląduje na stole, przechodzi sesję zdjęciową, rybka musi zostać obfotografowana jeszcze na patelni, a warzywa i owoce, zanim trafią do posiłku, są pieczołowicie uwieczniane jako dowód naszego zdrowego stylu odżywiania. Kawusia? Jak najbardziej, filiżanka cappuccino pełna, pusta i już mamy energię do pracy. Podobnie jest z posiłkami w restauracjach i kawiarniach. Często widzę w nich ludzi wyciągających telefony i robiących zdjęcia tego, co im zostało właśnie podane. Jedni robią to na szybcika, wyglądając na zawstydzonych, inni traktują to jak coś normalnego, jest też wreszcie grupa wchodzących z pełną ostentacją na krzesło. Mówi się, że fotografowi najtrudniej pracuje się z dziećmi i zwierzętami. Ja, oglądając niektóre zdjęcia na Instagramie, dodałabym do tego jeszcze jedzenie. Oczywiście nie jestem przeciwniczką robienia tego typu zdjęć, bo każdy czuje i widzi inaczej, jednak nie zawsze to, co pięknie wygląda na talerzu, wychodzi nam równie atrakcyjnie w obiektywie. Sama nie fotografuję potraw w miejscach publicznych, owszem, zdarzyło mi się zrobić kilka zdjęć kaw i ciast, ale zdecydowanie bardziej wolę chwalić się tym, co przygotowałam sama. Najczęściej zdjęcia robię telefonem, bo mam go zawsze pod ręką, do tego wystarczy odpowiednia aplikacja i voilà. Sądząc po liczbie like’ów pod tak wykonanymi zdjęciami, nie wychodzą one tak źle, ale czy można by zrobić je jeszcze lepiej? Czy iPhone ma szansę z lustrzanką? Odpowiedzi na te pytania będziemy szukać razem z Joanną Matyjek, autorką bloga kulinarnego Odczaruj Gary. Asia na swoim blogu zachęca nas do eksperymentów nie tylko ciekawymi przepisami, ale i przepięknymi zdjęciami, które działają na wyobraźnię tak, że ma się ochotę zaraz biec do kuchni. Sama
13
autorka o swoich przygotowaniach do wariacji kulinarnych mówi tak: „Zazwyczaj przepisy i sesje mam przemyślane. Dokładnie wiem, co ugotuję i w czym podam jedzenie do sesji. Dobieram tło, dokładam naczynia i dodatki wstążki, sztućce, książki i planuję układ planu zdjęciowego. Ważna jest kompozycja całości, ale i ukazanie piękna detali. Czasami jednak pod wpływem chwili gotuję i fotografuję. Spontanicznie przygotowuję całość i działam pod wpływem impulsu. Wszystko zależy więc od nastroju i produktów. Ważne jednak jest dla mnie pokazanie wszystkich fotografii jako historii tworzącej danie.” Oznacza to, że już samo pojawienie się wpisu na blogu jest procesem długotrwałym, który należy zaplanować, przemyśleć i przygotować. Jakiś czas temu poprosiłam Asię, żeby przygotowując kolejne wpisy na blogu i robiąc zdjęcia lustrzanką, przy tym samym świetle i tej samej porze zrobiła też je iPhonem. Fotografując dla Was jedzenie, oprócz naczyń, różnych dodatków i tła użyła także blendy oraz... drabiny. Najpierw fotografowała scenę swoim Canonem, a potem powtarzała ujęcie smartfonem. Następnie podzieliłyśmy się pracą - ja edytowałam zdjęcia zrobione telefonem, tak jakbym zrobiła to ze swoimi własnymi, Asia zajęła się ujęciami z lustrzanki. Sama obróbka zdjęć to, jak mówi Asia: „..dbałość o szczegóły. Poprawianie niedoświetlonych miejsc, dodawania kontrastu czy zdejmowanie go. Czasami jednak, gdy fotografuję w warunkach idealnych, zdarza mi się jedynie zdjęcie wywołać z formatu RAW i kompletnie go nie retuszować. Przy apetyczności jedzenia na fotografii nie jest ważna obróbka, a stylizacja jedzenia, które przygotowujemy do sesji. Musimy zadbać o to, co przygotowujemy. Postarajmy się pięknie podać całość wykańczając danie z sercem :).” Teraz spróbujcie ocenić sami, czy do fotografii kulinarnej niezbędny jest dobry sprzęt, czy wystarczy serce i pasja.

14
Fotografia mobilna

15
Fotografia mobilna

16
Fotografia mobilna

17
Fotografia mobilna

18
Fotografia mobilna

19
Fotografia mobilna

20
Fotografia mobilna

21
Fotografia mobilna

22
Fotografia mobilna

23
Fotografia mobilna
Fotografia mobilna
Sami widzicie, że można robić piękne, ciekawe zdjęcia również iPhonem. Sama Asia przyznała, że fotografuje naprzemiennie lustrzanką i telefonem. „Na Instagram nigdy nie wrzucam zdjęć z lustrzanki. Wszystkie moje zdjęcia na koncie @joanna2606 i @odczarujgary wykonane są iPhonem. Uwielbiam filtry IG i VSCO, a od fotografowania telefonem jestem uzależniona (robię ponad 1000 zdjęć miesięcznie). iPhone zastępuje mi lustrzankę poza domem. Mój aparat jest ciężki i używam kilku obiektywów, zabieranie go wszędzie jest więc nieporęczne. I gdyby fotografie z iPhona były zapisywane w formacie RAW, miały 300 dpi i odpowiedni rozmiar, mogłabym pomyśleć o zastąpieniu nim lustrzanki. Na tę chwilę jednak i iPhone, i lustrzanka doskonale dopełniają się w mojej pracy i nie wyobrażam sobie mojej sesji zdjęciowej czy to jedzeniowej, czy innej bez iPhona.” Podstawowym błędem przeciętnego posiadacza smartfona jest to, że chce wszystko szybko, tu, teraz i zaraz - natychmiast dostać jedzenie, błyskawicznie zrobić mu zdjęcie, w mgnieniu oka udostępnić je znajomym i ekspresowo dostać tonę like’ów. Niestety, jeśli nie jesteśmy znaną postacią medialną, która w parę sekund dostaje tysiąc polubień foci swojego soczku, to tak to nie działa. Zwykli śmiertelnicy może nie powinni planować swojego zdjęcia nie wiadomo jak długo, ale nigdy nie zaszkodzi przynajmniej pomyśleć o dobrym tle i świetle, bo „..nawet ziemniaczki z jajkiem i maślanką można sfotografować tak, że będzie nam ciekła ślinka. A nawet i piękne krewetki na zdjęciu można schrzanić. Dlatego warto poznać kilka trików, które pozwolą nam pięknie fotografować jedzenie telefonem.” Nie gwarantuję Wam tymi „przykazaniami” dużej ilości like’ów, ale daję Wam stuprocentową pewność, że będziecie znacznie chętniej wracać do swoich zdjęć posiłków i przekonacie się, że serce bije mocniej, gdy oglądacie te, w które włożyliście „więcej siebie”.
Zadbajmy o to, by jedzenie na talerzu czy w misce było apetyczne. Talerz nie powinien być brudny, a jedzenie nie powinno być niedbałe czy niechlujne. Postarajmy się pokazać całość w ładnej, estetycznej kompozycji - zerknijmy, co dzieje się obok talerza i tuż za nim. Ułóżmy ładnie sztućce, dostawmy napój. Stwórzmy spójną kompozycję. Jeśli fotografujemy danie płaskie (zupę na talerzu, kawę w filiżance itp.), sfotografujmy je z góry. Jeśli jest to miseczka, wybierzmy kadr z ukosa. Wybierzmy najlepszy kadr - nie zawsze pokazywanie całego dania ma sens. Zadbajmy o tło, nawet „niedbale” rzucona serwetka może podkreślić charakter całości. Postarajmy się pokazać historię dania sfotografujmy je w trakcie przygotowywania, jego dodatki, całą gotową potrawę, a następnie puste talerze po wszystkim. Pamiętajmy o świetle. Niepożądanych cieni można uniknąć dzięki ustawionej z boku kartce z bloku technicznego. Nie od dziś wiadomo, że posiłek rozpoczyna się wzrokiem, a dopiero potem dołączają do niego węch, smak i pozostałe zmysły. To stawia doznania wzrokowe na uprzywilejowanej pozycji. Dzięki temu potrawa ma szansę zrobienia pierwszego wrażenia właśnie za sprawą swej prezencji - kształtów, barw, konsystencji i składników. Jeśli danie dobrze wygląda i przypada nam do gustu, nasz umysł samoistnie „dorabia” sobie wyobrażenie o równie wspaniałych aromatach i doświadczeniach smakowych towarzyszących konsumpcji tej potrawy. Warto to wykorzystać, bo nic innego nie daje takiej szansy, aby trafić zdjęciem przez żołądek prosto do serca. Chciałabym podziękować Asi za pomoc w eksperymencie, wsparcie merytoryczne i czas poświęcony na realizację moich fantazji fotokulinarnych ;) Fotografie: archiwum Autorek
24
komentuj
Archiwum
TeachText i jego następcy, czyli bardzo prosty edytor Jaromir Kopp
Przywykliśmy, że z komputerem od Apple dostajemy całkiem spory zestaw programów. Z systemem otrzymujemy aplikacje do książki adresowej, przypomnień, kalendarza, notatek, zdjęć, poczty i komunikacji oraz parę innych. Kiedyś tak nie było. Pierwszy Mac (128 KB) w pakiecie miał „killer applications”: MacWrite i MacPaint. Były to pierwsze ogólnodostępne programy wyposażone w interfejs graficzny. Niestety zostały one przejęte przez osobną firmę zależną od Apple – Claris i nie były już dołączane do nowych komputerów. Powstał wtedy trywialny problem: w czym pisać i otwierać pliki „read me”? Do „wynalezienia” pdf pozostało jeszcze około 5 lat. 25
Archiwum
Przeczytaj zanim zaczniesz
Problem z „forkami”
Odpowiedzią na te bolączki było dołączanie wraz z systemem jedynej (poza koniecznymi narzędziami jak Disc First Aid) aplikacji: TeachText. Nawet jej nazwa mocno kojarzyła się z plikami „read me”. Program obsługiwał tylko jeden rodzaj czcionki w jednej wielkości i jeden dokument w danym momencie. Można było używać prostego formatowania, wytłuszczenia, kursywy czy podkreślenia oraz dodawać obrazki. Kolejnym ograniczeniem była możliwość pracy z plikami, które zawierały mniej niż 32 tysiące znaków (16 bit). Obrazki na szczęście nie były liczone do tej wielkości.
Sprawa komplikowała się dodatkowo, gdy dokument miał być zapisany na dyskietce lub dysku w formacie MS-DOS (FAT). W systemach klasycznych pliki składały się z dwóch części: Data fork i Resource fork. W tej pierwszej były przechowywane dane takie jak w większości plików „pecetowych”. W drugiej TeachText i SimpleText zapisywał obrazki, multimedia i instrukcje formatujące tekst. Jeżeli dokument „przepuściliśmy” przez dyskietkę „pecetową,” zostawała nam czysta, niesformatowana treść.
Ponieważ TeachText był domyślnie ustawiony do otwierania wszystkich plików tekstowych z nieznanym identyfikatorem „twórcy”, to często powodował u nas irytację. Zazwyczaj gdy nieznany plik miał ponad 32 KB tekstu. Próba otwarcia takiego dokumentu skutkowała szeregiem błędów. Ale nawet gdy plik mieścił się w 32 KB, to najczęściej wyświetlał nam się tylko ciąg „robaczków”. Panowanie prościutkiego TeachText zakończyło się wraz z wprowadzeniem kolejnych wersji System 7.1x. Do tego systemu Apple zaczął dołączać udoskonalony edytor – SimpleText. Wciąż nie pozwalał on na obsługę tekstów większych niż 32 KB, ale można już było używać wielu czcionek i wielkości liter w jednym dokumencie. Kolejne wersje pozwalały na otwieranie i dołączanie poza obrazkami również filmów i krótkich notatek głosowych (pamiętajmy, że prawie każdy Mac był wtedy wyposażony w odczepiany mikrofon). Ale nadal najpopularniejszym jego zastosowaniem było tworzenie i otwieranie, teraz już znacznie bogatszych, plików „read me”. Czasem z lenistwa zdarzało mi się w nim coś napisać, bo był zawsze pod ręką, ale nie został on moim ulubionym narzędziem.
26
Resource fork założenia miał bardzo dobre. Zastępował on prymitywny system trzyznakowych rozszerzeń oraz pozwalał na przechowywanie dodatkowych informacji opisujących plik, jak ikona, komentarz czy inne skategoryzowane dane. Aplikacje składały się w zasadzie z samego Resource forka. Jak już wyżej pisałem, wymagało to specjalnego obchodzenia się z plikami Apple. Musiały one być kompresowane za pomocą odpowiednich narzędzi np. do dziś rozwijanego StuffIt lub konwertowane do hex64 w celu przesłania, a prawidłowo przeniesione na inne systemy zazwyczaj pojawiały się w nich jako dwa oddzielne pliki, jeden dla danych, drugi dla zasobów. Nie było łatwo.
Wracamy do przyszłości TeachText i SimpleText to aplikacje dla systemów klasycznych (przed Mac OS X). Ich następcą w „dziesiątkach” jest bardzo niedoceniany TextEdit. Ilu z Was z niego korzysta? Jak często, aby napisać proste podanie czy ofertę, odpalacie Pages albo, co gorsze, Worda? TextEdit wbrew pozorom potrafi bardzo wiele. Oczywiście możemy definiować rożne style, zarządzać tabulatorami i wyrównaniem. Do-
Archiwum
datkowo tworzyć tabele, listy i wstawiać grafikę. Proste dokumenty (bez dodanej grafiki) można zapisać w wielu popularnych formatach, jak Word (kilka wersji), ODT, html. Niektóre dokumenty w tych formatach potrafi również otworzyć.
dal zachowamy wymienność danych z wieloma systemami.
Jak wydusić z TextEdit możliwie dużo? Ja do tego użyłem tabelek. Dzięki tabelkom można ładnie i prosto rozplanować nagłówki pism. Tabelki mogą, ale nie muszą, mieć widoczne ramki, a kolor ich tła można zmieniać. Jeżeli zajdzie taka potrzeba, to komórki tabeli można łączyć ze sobą. Kolejną porcję możliwości zapewnia zagnieżdżanie tabelek.
Natywnym formatem, w jakim TextEdit zapisuje dokumenty, jest wymyślony przez Microsoft RTF. Jeżeli do dokumentu dodamy grafikę czy inne pliki, format zapisu zmienia się na RTFD, co może powodować pewne problemy. RTFD to format pakietowy zawierający plik tekstowy RTF oraz dodane pliki (np. graficzne). Niestety nie jest on prawidłowo rozpoznawany przez inne niż OS X systemy. Dodatkowo dokumenty z grafiką tworzone z TextEdit nie mogą być zapisywane w innym formacie jak np. DOC. Jedyne wyjście to eksport do PDF.
Przygotowanie fajnego „papieru” firmowego z pomocą sztuczek tabelkowych w TextEdit zajmuje tylko chwilkę, zobaczcie co mi udało się zrobić w 15 minut. Obecnie wraz z systemem dostajemy sporo programów, a dodatkowe przy zakupie nowego komputera. Wśród nich TextEdit wydaje się być najbardziej niedoceniany. Mam nadzieję, że po poznaniu historii jego protoplastów, zyska u Was choć trochę uznania.
Ale gdy ograniczamy się wyłącznie do tekstu, tabel i nie będziemy dołączać obrazków, na-
Ilustracja: Radek Szwarc Screenshoty z programu Text Edit - archiwum Autora
27
komentuj
Archiwum
Dorastając z komputerami
Steve Sande
Jedną z rzeczy, które cenię sobie w moim życiu, jest mój wiek - mam 57 lat. Urodziłem się dwa tygodnie przed początkiem ery podboju kosmosu, która zaczęła się wraz z wystrzeleniem radzieckiego Sputnika. Ze wzmożoną uwagą śledziłem ten podbój, a zwłaszcza loty kosmiczne programów Mercury, Gemini i Apollo. W czerwcu 1969 roku rozkoszowałem się widokiem bratnich mi istot ludzkich pierwszy raz spacerujących po Księżycu. W tym samym czasie, wraz z innymi z mojego pokolenia, byłem świadkiem narodzin ery komputerów, zwłaszcza ery komputerów osobistych.
28
Archiwum
Pamiętam, że kiedy byłem dzieckiem, obserwowałem z okna samochodu mojego ojca biura sprzedaży IBM w Denver w stanie Kolorado. Były tam wystawione prawdziwe komputery. Tata pracował wtedy dla linii lotniczych United Airlines w ich centrum treningowym, miał zatem styczność z najlepszymi w owym czasie komputerami i systemami graficznymi. Fascynowałem się więc bardzo komputerami, myślącymi maszynami naszej ery, które o czym byłem przekonany - z biegiem czasu miały stawać się coraz mądrzejsze i bardziej inteligentne. To co widziałem w emitowanych w latach 1967-69 odcinkach serialu Star Trek, musiało stać się prawdą. W późnych latach 60., jak wielu innych nerdów, stałem się wielkim fanem modeli rakiet i byłem w tym całkiem niezły, prowadząc lokalny klub, ucząc inne dzieci tajników techniki rakietowej, matematyki i fizyki, a jako
29
członek National Association of Rocketry (NRA) współzawodniczyłem także na poziomie krajowym. Nie mogłem przestać myśleć o tym, jak to jest lecieć rakietą, więc kupiłem i korzystałem z pierwszych kamer i aparatów fotograficznych przeznaczonych właśnie do umieszczania na rakietach. Były to oczywiście aparaty i kamery na taśmę filmową. Pewnego dnia, pod koniec 1969 roku, przeczytałem artykuł w miesięczniku „Montly Rocket”, wydawanym przez wspomniane stowarzyszenie, poświęcony mieszczącej się w Albuquerque w Nowym Meksyku firmie Micro Instrumentation and Telemetry Systems - w skrócie MITS. Miała ona zaprojektować i zbudować wyposażenie elektroniczne dla amatorskich rakiet, które budowałem. Innymi słowy, mogłem teraz zamienić moje rakiety w swego rodzaju urządzenia naukowe. I tak się stało kupowałem i wykorzystywałem zestawy MITS,
Archiwum
by mierzyły i wysyłały do mnie proste dane, jak częstotliwość obrotów i przyspieszenie moich rakiet. Część z tych misji zakończyła się sukcesem. Nie było to jednak moje jedyne doświadczenie z produktami MITS, to właśnie ta firma wywołała rewolucję komputerów osobistych. Przewijam szybko moją historię do roku 1974. Do tego czasu ukończyłem szkołę średnią i zostałem studentem pierwszego roku inżynierii lądowej i wodnej na Uniwersytecie Kolorado. Mój ojciec subskrybował magazyn Popular Electronics. Pamiętam, jak podczas ferii zimowych wpadł mi w ręce numer ze stycznia 1975 roku. Otwierający go artykuł poświęcony był komputerowi stworzonemu przez wspomnianą już firmę MITS - konstrukcji o nazwie Altair 8800, właściwie pierwszemu w historii niedrogiemu komputerowi.
Szmaragdowo-zielona płyta, opleciona miedzianymi ścieżkami i pokryta procesorami, opornikami, kondensatorami i innymi porządnie ułożonymi elementami, może być piękna, zwłaszcza jeśli jest dosłownie skąpana we krwi, pocie i łzach entuzjasty elektroniki. Jak wiele produktów elektronicznych w tym czasie, Altair 8800 dostarczany był jako zestaw do samodzielnego złożenia. Otrzymywało się części, które trzeba było polutować, mając nadzieję, że wszystko będzie działać. Niestety, choć komputer kosztował 439 dolarów, nie mogłem sobie na niego pozwolić.
30
Na szczęście mój przyjaciel Rick, studiujący elektrykę, pochodził z zamożnej rodziny i tak - dzięki mojemu entuzjazmowi, obietnicy udzielenia mu pomocy przy złożeniu tego komputera i jego książeczce czekowej - udało się nam kupić jeden z zestawów. Pamiętam, że kiedy wreszcie po kilku tygodniach czy miesiącach (które wydawały się nam wiecznością) trafił on do naszego pokoju w akademiku, byłem nieco rozczarowany. Oto przed nami stał komputer, który był odpowiednikiem maszyny Data General NOVA, używanej w owym czasie w laboratoriach i biurach na całym świecie, a jednak była to tylko metalowa obudowa, trochę przełączników oraz czerwonych diod i stos różnego rodzaju części elektronicznych. Spędziliśmy tydzień na ich porządkowaniu (właściwie to brakowało nam kilku układów, które musieliśmy dokupić w najbliższym sklepie elektronicznym), a następnie po godzinach nauki zaczęliśmy przylutowywać układy do płytki drukowanej. W owym czasie w elektronicznych zestawach do samodzielnego montażu było coś, co dawało satysfakcję. Uczyły one, jak precyzyjnie przylutować nóżki mikroprocesora do płytki drukowanej (kilka z nich uszkodziliśmy wskutek wyładowania elektrostatycznego). Powoli płytka drukowana stawała się piękna. Szmaragdowo-zielona płyta, opleciona miedzianymi ścieżkami i pokryta procesorami, opornikami, kondensatorami i innymi porządnie ułożonymi elementami, może być piękna, zwłaszcza jeśli jest dosłownie skąpana we krwi, pocie i łzach entuzjasty elektroniki. Kiedy już skończyliśmy lutowanie, rozpoczęliśmy testy. Do dyspozycji mieliśmy raptem 256 bajtów. Warto o tym pomyśleć. Nie mieliśmy wtedy pieniędzy, by kupić kartę rozszerzenia pamięci. Musiała nam więc wystarczyć jedna czwarta kilobajta pamięci operacyjnej, niemniej jednak byliśmy w stanie wykonać na nim proste programy w języku maszyno-
Archiwum
wym, tworzone poprzez przełączenie znajdujących się na przednim panelu przełączników, i odczytywać wyniki ze świecących na czerwono diod.
Nie za bardzo ekscytujące… Wiedzieliśmy, że mamy działający komputer, oszczędziliśmy więc trochę dolarów i w końcu kupiliśmy dwa bardzo ważne akcesoria: używany (i trochę poobijany) terminal Teletype Model 33 ASR, wyposażony w czytnik i rejestrator na taśmę dziurkowaną, za którego daliśmy jedynie 300 dolarów (był to raczej dość szemrany interes - za nowy terminal trzeba było zapłacić 700 dolarów), oraz kartę pamięci 8 KB za 264 dolary. Nie stać nas było na terminal z monitorem CRT, taki jak np. ADM-3A. Wspomnę przy okazji, że moi rodzice najpewniej zabiliby mnie, gdyby wiedzieli, na co wydaję zarobione i zaoszczędzone przez siebie pieniądze. Po dodaniu tych urządzeń do naszego Altaira mogliśmy wklepywać programy ręcznie, a nawet wgrywać je za pomocą dziurkowanej taśmy papierowej, wyniki otrzymywaliśmy na wydrukach. Już wcześniej w szkołach średnich, do których chodziliśmy, korzystali-
Ze względu na brak snu, zbyt dużą ilość piwa i kiepskie meksykańskie jedzenie nie pamiętam za wiele z samego zjazdu. Podszedłem m.in. do stolika gościa imieniem Bill Gates, który właśnie założył firmę Micro-Soft (tak się pierwotnie nazywała)… 31
śmy z podobnych komputerów, które dodatkowo łączyły się za pomocą linii telefonicznej z szybkością 300 bodów z komputerami PDP-8 i z Data General Nova. Wiedzieliśmy więc, jak to wszystko działa. Tym razem jednak nie był to komputer szkolny, ale nasz własny! Pisanie w kodzie maszynowym dość szybko się nudziło, podobnie jak drukowanie wyników na powolnej drukarce terminalu Teletype Model 33. Nasze zainteresowanie Altairem nieco osłabło - do czasu, gdy w marcu 1976 roku wydarzyło się coś naprawdę ciekawego: pierwszy (i jak się później okazało jedyny) światowy zjazd użytkowników komputerów Altair w Albuquerque! Jedyne siedem godzin jazdy od nas. Nie mówiąc nic rodzicom, załadowaliśmy naszego Altaira i wspomniany terminal Model 33 do furgonetki Ricka i pojechaliśmy. Ze względu na brak snu, zbyt dużą ilość piwa i kiepskie meksykańskie jedzenie nie pamiętam za wiele z samego zjazdu, poza kilkoma szczegółami. Podszedłem m.in. do stolika gościa imieniem Bill Gates, który właśnie założył firmę Micro-Soft (tak się pierwotnie nazywała) i sprzedawał swój interpreter języka BASIC dla komputerów Altair 8800. Pamiętam, że musiałem opróżnić swój portfel, by kupić kopię BASIC-a, ale dobrze go już znałem. Używałem go w szkole średniej i w koledżu, zanim zacząłem programować w Fortranie. Nie jest mi teraz zbyt przyjemnie przyznać się do tego, co zrobiliśmy z naszą kopią Micro-Soft Altair BASIC-a. Udało nam się rozgryźć, jak wgrać zakupiony przez nas program zapisany na taśmie dziurkowanej, a następnie na takiej taśmie zapisać jego kopie. Powiedzmy, że kilku naszych bliskich znajomych w mieście Boulder dostało wtedy darmowe kopie tego interpretera. Po powrocie zaczęliśmy widzieć pierwsze zwiastuny nadchodzącej rewolucji kompute-
Archiwum
rowej. W naszym mieście był już sklep komputerowy. Nie pamiętam, czy był to Byte Shop czy inny z serii zakończonych niepowodzeniem prób stworzenia sieci sklepów komputerowych. A w 1978, niedługo przed uzyskaniem przeze mnie licencjatu, zobaczyłem pierwszy raz komputer Apple II.
Był wspaniały. Nie trzeba było go składać, a do tego posiadał instrukcję i można było podłączyć go do kolorowego telewizora. Dodatkowo za stosunkowo niewielkie pieniądze można było dokupić do niego stację dyskietek (ta dla Altaira kosztowała około 2 tysięcy dolarów, była więc niedostępna dla biednych studentów). Jednak dla świeżo upieczonego inżyniera, który w swojej pierwszej pracy zarabiał 16 tysięcy dolarów rocznie, kwestia wydania 1298 dolarów na komputer nie była nawet rozważana, zwłaszcza że zamierzał się on ożenić i kupić dom.
... jestem już trochę anachroniczny w dzisiejszej blogosferze i czasami zastanawiam się, czy mój związek ze współczesnym światem komputerów nie zaczął powoli zanikać. Zawsze jednak będę cieszyć się tym, że dorastałem razem z komputerami osobistymi... 32
Było to sześć lat wcześniej, nim kupiłem swój pierwszy komputer od Apple - Macintosh 512K. Dość powiedzieć, że w tym momencie zmieniło się moje życie. Trudno mi uwierzyć, że 31 lat później spędzam większość mojego czasu jako konsultant wsparcia technicznego, ewangelista i redaktor piszący o produktach Apple. Teraz, kiedy firma ta warta jest około 650 miliardów dolarów i posiada wspaniały udział w rynku smartfonów oraz tabletów, i jest jedyną wśród producentów komputerów osobistych odnotowującą wzrost sprzedaży, czasy, w których trzeba było sobie samemu zbudować komputer, by niemalże nie móc nic na nim zrobić, wydają się już bardzo odległe. Mój przyjaciel Rick zmarł kilka lat temu z powodu tej samej choroby, która zabiła Steve’a Jobsa - raka trzustki. Rick przez wiele lat projektował układy o niskim poborze mocy, które mogły ostatecznie rozpocząć rewolucję smartfonów. Kilka lat przed jego śmiercią wspominaliśmy czasy w koledżu, Altaira (który zaginął podczas przeprowadzki) i dziwne koleje naszych losów od czasów zabawy z modelami rakiet. Spójrzmy prawdzie w oczy, jestem już trochę anachroniczny w dzisiejszej blogosferze i czasami zastanawiam się, czy mój związek ze współczesnym światem komputerów nie zaczął powoli zanikać. Zawsze jednak będę cieszyć się tym, że dorastałem razem z komputerami osobistymi, a nie - znając je tylko jako jedne z wielu przedmiotów codziennego użytku, które kupuje się w internecie lub w sklepie. To jednak, co najbardziej mnie ciekawi, to wszystkie cuda techniki, które będę mógł jeszcze zobaczyć w czasie danym mi tutaj na Ziemi.
Fotografie: 1 - Rama & Musée Bolo / Wikipedia 2 - Reklama MITS Altair 8800 / Wikipedia 3 - Jonathan Zufi, http://iconicbook.com
komentuj
Opinia
Dlaczego używasz Maca? Daniel Światły
Ktoś zadał mi niedawno to pytanie i przyznam - zaskoczył mnie. Bo minęło ładnych parę lat od chwili, gdy odpowiadałem na nie ostatni raz. W tym czasie wiele argumentów straciło aktualność. Większość z nich związana była bowiem z estetyką i bezpieczeństwem systemu operacyjnego oraz ilością dostępnego w Polsce oprogramowania. Czy dziś, gdy Microsoft zabrał się ostro do roboty i kolejne wersje Windowsa są coraz lepsze, a wirtualne półki sklepów z aplikacjami uginają się od ich ilości, są jeszcze powody inne niż przyzwyczajenie?
33
Opinia
Musiałem się zastanowić. Dla mnie sprawa jest w dalszym ciągu oczywista, ale nie musi taka być dla kogoś, kto podchodzi do zakupu sprzętu kierując się chwytliwymi hasłami marketingowymi. Rzecz bowiem bardziej niż kiedykolwiek dotyczy relacji pomiędzy użytkowanym przedmiotem a nami. Dopiero wyjaśnienie, że taka relacja w przypadku sprzętu komputerowego istnieje, pozwala na prezentację argumentacji. A istnieje? Naturalnie. Cofnijmy się o blisko dwie dekady. Niemal cały świat komputerów osobistych funkcjonuje pod dyktatem firmy Microsoft. Jej programistom przyświeca jeden cel. Stworzenie oprogramowania jak najbardziej wszechstronnego, obejmującego szeroki wachlarz zastosowań w ramach jednego pakietu. Za tą filozofią podążają producenci sprzętu, tworząc skrzynki „do wszystkiego”. Rezultat? Duże, brzydkie i pełne otworów pudełka, a na ekranach interfejsy z dziesiątkami komunikatów i gąszczem zaskakujących zależności. Ludzie reagują na komputery specyficzną mieszaniną sprzecznych emocji – fascynacji i lęku. Obydwie te emocje do dziś rzutują na odbiór nowinek technologicznych. Bo opanowanie umiejętności poruszania się w dżungli zabałaganionych interfejsów wymaga czasu. A raz nabyte przyzwyczajenie staje się rutyną, którą ciężko zmienić. Mniej więcej wtedy Steve Jobs ponownie obejmuje stery w Apple i każe swoim ludziom płynąć pod prąd obowiązującego nurtu. Stworzyć komputer nie z myślą o korporacjach, a za-
...elektroniczne narzędzia, by były osobiste, muszą być proste i dające się dopasować do indywidualnych potrzeb użytkowników... 34
projektować go od początku dla człowieka. Dalszą historię Apple znacie, tu istotne jest jedynie jej koło zamachowe. Przekonanie, że elektroniczne narzędzia, by były osobiste, muszą być proste i dające się dopasować do indywidualnych potrzeb użytkowników. Zaraz za tą ideą pojawia się inna, mająca szczególnie dzisiaj ogromne znaczenie – użytkownicy powinni wpływać na kształt, jakość, wygląd i specjalizację oprogramowania. Tak narodziły się społeczności miłośników, krytyków i deweloperów. Jakże to było inne od dyktatu korporacji, liczących się przy tworzeniu swoich produktów jedynie z garstką wybranych przez siebie ludzi! Społeczność szybko podchwyciła ideę Jobsa, że komputer jest obiektem fizycznym, z którym wchodzi się w relację. Ma być nie tylko estetyczny i dobrze wykonany. Przede wszystkim musi pomagać w realizacji podstawowych potrzeb. A to właśnie społeczność użytkowników wie najlepiej, jakie one są. Szybko zaczęły powstawać programy, dzięki którym rosła legenda Maca i których próżno było (i ciągle jest) szukać w świecie Windowsa, budowanym i istniejącym z myślą o firmach i klientach korporacyjnych, nie zaś indywidualnych. Nawet wersje domowe narzędzi dla platformy PC były niczym innym jak okrojonymi odsłonami tych samych produktów o chłodnej, mało przystępnej i urzędowej filozofii. Zaś ze środowiska skupionego wokół Apple wypłynęły takie tytuły jak OmniFocus, OmniOutliner, BBEdit, Ulysses, a chwilę później Yojimbo, Scrivener i Writeroom. Każdy z tych programów ustanowił standard w swojej kategorii i stał się inspiracją dla twórców aplikacji pochodnych o podobnym przeznaczeniu. Co ciekawe i najważniejsze – w dalszym ciągu, a minęło przecież trochę czasu, w świecie Windowsa nie pojawiły się odpowiedniki tych programów, choć każdy z nich jest legendą w kategorii o nazwie „produktywność”. Wyjątkiem jest Scrivener, ale jego wersje dla systemów operacyjnych innych niż OS X są uboższe i nie tak dopracowane jak oryginał.
Opinia
Wymieniłem tylko kilka przykładów, a mógłbym dziesiątki. Ogromne znaczenie dla rozwoju platformy ma przyznawana od 1996 roku nagroda Apple Design Awards, w dwóch pierwszych edycjach nazywana Human Interface Design Excellence, co w swobodnym tłumaczeniu oznacza mistrzostwo w projektowaniu przyjaznego oprogramowania. Właśnie pierwsza nazwa tego konkursu jest doskonałym podsumowaniem tego, o co w całej sprawie chodzi. Środowisko użytkowników i twórców aplikacji dla platformy, wspierane i motywowane przez Apple, od dwóch dekad konsekwentnie poszukuje rozwiązań prostszych, bardziej eleganckich i efektywnych. Rezultatem są coraz lepsze programy o różnorodnym przeznaczeniu i niebagatelna ilość analiz, dyskusji oraz opisów metod wykorzystania. W tym też przejawia się owa relacja, o której napisałem na samym początku. Komputer z oprogramowaniem to obiekt, z którym wchodzimy w interakcję o głębokich zależnościach. Interakcja podlega stałej ewolucji. Dlatego my, użytkownicy Apple, skłonni jesteśmy do przyjmowania nowości, eksperymentowania i otwartości na kolejne możliwości. A jeśli jesteśmy użytkownikami pasywnymi, nie angażującymi się w społeczność, to właśnie dlatego chętnie korzystamy z Maca, że fundamentem jego projektu jest idea narzędzia partnerskiego i towarzyszącego. Niech za ilustrację posłużą kłopoty Microsoftu, który rozpaczliwie próbuje pożenić swoją starą filozofię ze światem osobistych urządzeń mobilnych, a rezultatem jest dziwaczna hybryda – Surface. Jedynym sposobem, by ją sprzedawać, jest pokazywanie w reklamach jej zdolności do wykonywania zadań korporacyjnych w czasie wolnym. Bo ma preinstalowany pakiet biurowy. O gamie pozostałych programów, np. pocztowych, prostych edytorach tekstu, do zarządzania zadaniami, czasem, wydatkami, nawet dziennikiem oso-
bistym, nie miał kto pomyśleć, i choć Microsoft stara się zmienić politykę, jego sklep świeci pustkami. Oprogramowanie korporacyjne lub nic. Na stacjach roboczych ma to jeszcze sens, ale im bardziej osobisty komputer, tym mocniej doskwiera niemożność uczynienia go prawdziwie indywidualnym. Prawdopodobnie sukces urządzeń i systemów mobilnych wziął się stąd, że Windows z bałaganiarskim menu i kobylastym oprogramowaniem zdominował świat i wprawiał użytkowników w zakłopotanie. Ci sami użytkownicy chętnie zaadoptowali iPhone’y i iPady, bo tam mają do dyspozycji filozofię: prościej, ale skutecznie. Dodajmy do tego dostępność aplikacji ułatwiających codzienne sprawy i naraz staje się jasne, co jest osobiste, a co nie jest. Z tych samych powodów spora grupa osób wybiera komputery Apple. Jasne, nie tak wielu, bo Okienka dominują i dominować jeszcze długo będą. Jeśli jednak dokonuje się świadomego wyboru narzędzi i umie zauważyć ich jakość, walor oraz wpływ na wykonywaną pracę, trudno nie docenić oprogramowania dostępnego wyłącznie dla Maców. Gdy już staną się istotnym lub nieodzownym elementem warsztatu pracy, niezwykle ciężko rozważyć rezygnację i zmianę platformy. Przynajmniej dopóki nie powstaną godne zamienniki. Nie wiem jednak, czy w świecie Microsoftu, w którym najbardziej słyszalnym głosem społeczności była dyskusja o wygląd, umiejscowienie i sposób działania menu Start, bo przyzwyczajenie użytkowników do starych rozwiązań jest tak istotne, to w ogóle możliwe. Znajomy odpowiedział sobie sam, zanim zdążyłem wrócić do rozmowy. Siedziałem rano na tarasie, szukałem materiałów do pisanego tekstu. A on popatrzył przez chwilę na ekran mojego laptopa, w końcu kiwnął głową i powiedział: – Już wiem. Na Macu jakoś tak wygodniej i przyjemniej się pracuje. Ilustracja: ideeconcept.pl
35
komentuj
Felieton
Reżimy
- nadgryziona część jabłka
Max Pijanowski
Ustalenie faktu, że Ziemia nie jest płaskim dyskiem wspartym na grzbietach krokodyli, mamy już dawno za sobą, dlatego przyjmijmy na chwilę, iż ma ona kształt jabłka. Wychodząc z takiego założenia, nadgryzione logo Apple obrazuje zasięg firmy z Cupertino na świecie. Organizacja Narodów Zjednoczonych uznaje oficjalnie 193 państwa, Apple, równie oficjalnie, dociera do 155 z nich. A co z resztą? Co z brakującą częścią jabłka?
36
Felieton
„Zawsze znajdą się Eskimosi, którzy wypracują dla mieszkańców Konga Belgijskiego wskazówki zachowywania się w czas olbrzymich upałów” i taką postawę często prezentujemy, myśląc o innych z naszej perspektywy. Wielu polskich użytkowników produktów firmy z Cupertino, delikatnie mówiąc, nie jest zadowolonych z braku decyzji dotyczącej otwarcia siedziby Apple Store w naszym kraju. Czary goryczy dopełnia fakt opóźnionych premier nowych produktów firmy, gdyż - pomimo istnienia polskiego oddziału Apple Store online - w hierarchii ważności znajdujemy się w grupie państw z przysłowiowym Trynidadem i Tobago. Nie powinniśmy jednak narzekać. W Brukseli, chcąc nie chcąc stolicy Europy, również nie ma oficjalnego Apple Store. Co prawda ulegnie to zmianie tej jesieni, o czym pisałem na łamach MyApple, jednak do tej pory tamtejsi klienci byli zmuszeni do składania zamówień via internet. Nie można także zapominać o autoryzowanych resellerach firmy Apple, których sklepy znajdziemy w praktycznie każdym większym mieście. Zaliczamy się do grupy 155 państw, w których wcześniej czy później kupimy iPhone’a, iPoda, a wkrótce może nawet Apple Watcha. Nie biorąc pod uwagę kwestii finansowych, co prawdę mówiąc jest dyskusyjne, każdy posiada możliwość kupna produktu z logiem nadgryzionego jabłka. Nie wszędzie jest to tak oczywiste i realne. Na świecie w kształcie jabłka istnieją miejsca, w których klienci nie mają dostępu ani do iTunes Store i App Store, ani do inter-
37
netowego Apple Store, nie wspominając już o oficjalnej siedzibie sklepu tej marki. Autoryzowani resellerzy również nie istnieją lub jest to jeden sklep w całym kraju. Stanisław Jerzy Lec powiedział: „Zawsze znajdą się Eskimosi, którzy wypracują dla mieszkańców Konga Belgijskiego wskazówki zachowywania się w czas olbrzymich upałów” i taką postawę często prezentujemy, myśląc o innych z naszej perspektywy. Dlatego nie uważam, że brak dostępu do produktów Apple to wyjątkowa tragedia, że są one czymś, bez czego nie można się obyć i do używania czego trzeba kogokolwiek nakłaniać. Co innego, gdy ktoś sam tego chce, a z niezależnych przyczyn nie może. I w tym miejscu docieramy do odgryzionego fragmentu jabłka. Wśród państw, których obywatele nie mają dostępu do produktów firmy z Cupertino, znalazły się kraje obłożone embargiem. W omawianym przypadku jest to broń obusieczna, której ofiarą są wyłącznie potencjalni klienci. Z jednej strony sankcje dotyczą ograniczeń handlowych w celu osiągnięcia założeń polityki zagranicznej, a z drugiej są nakładane na autorytarne państwa, których rządy w reakcji na postrzegane zagrożenie utraty władzy sięgają po zakazy i represje. Choć w dzisiejszej Rosji nie istnieje problem dostępności produktów Apple, to nie zawsze tak było. W roku 1984 zadebiutował pierwszy model Macintosha, a wraz z nim reklama, w której firma Apple walczyła z Orwellowskim „Wielkim Bratem”. Rok później, zachęcany przez ówczesnego wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych George’a Busha do rozpoczęcia rewolucji od dołu w Związku Radzieckim, Jobs odwiedził komunistycznego „Wielkiego Brata”, by zbadać możliwości wejścia produktów marki na tamtejszy rynek. Początek rewolucji zaplanowano wstępnie na wrzesień 1985 roku, jednak wypadki potoczyły się inaczej. Dziś nie ma już Jobsa, nie ma również Związku Radzieckiego, jednak pozostałości tego totalitarnego państwa można odnaleźć
Felieton
jeszcze w kilku miejscach na świecie. Z ich grona należy wykluczyć tylko teoretycznie komunistyczne Chiny, które obecny CEO Apple Tim Cook regularnie odwiedza, a tamtejszy rynek jest dla firmy oczkiem w głowie. Niestety na Kubie, a zwłaszcza w Korei Północnej, oczkiem w głowie jest nadal czerwona gwiazdka.
W 2013 roku przywódca kraju Kim Dzong Un pojawił się na prezentacji pierwszego wyprodukowanego rzekomo w Korei Północnej smartfonu Arirang, dzięki któremu kraj ten „wzmocnił swoją potęgę gospodarczą”. Mimo wszystko obywatele, których stać na luksus posiadania telefonu, wybierają chętniej sprowadzane z Chin modele iPhone’a Pomimo iż firma Apple nie posiada własnych sklepów na terenie obłożonej sankcjami Kuby, stanowi ona jedną z najbardziej pożądanych marek w lokalnym czarnorynkowym handlu. W kraju, gdzie różnice społeczne widać na co dzień, telefony i komputery są jednymi z wyznaczników statusu. Dla tych, którzy nie mogą liczyć na dodatkowe przychody finansowe poza ich wynagrodzeniem i dla tych, których rodziny nie wyemigrowały do Stanów Zjednoczonych, jedynym wyjściem jest kupno imitacji produktów Apple „made in China”. Prawdopodobnie wkrótce taka sytuacja ulegnie zmianie. W lutym bie-
38
żącego roku strona internetowa firmy Apple została zaktualizowana w związku ze złagodzeniem ograniczeń handlowych pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Kubą. Nowe regulacje Amerykańskiego Biura Przemysłu i Bezpieczeństwa zezwalają na wywóz niektórych produktów do tego kraju. Wśród nich znalazły się urządzenia, które ucieszą kubańskich fanów nowych technologii: komputery, telefony komórkowe, telewizory, oprogramowanie i urządzenia rejestrujące. Przed zmianą reguł prawo do wywozu niektórych urządzeń telekomunikacyjnych na Kubę posiadały wyłącznie licencjonowane podmioty i tylko wtedy, gdy były one przekazywane osobom niezwiązanym bezpośrednio z kręgami rządowymi. Co prawda Kuba została usunięta z listy krajów objętych restrykcjami, jednak na chwilę obecną firma Apple nie zapowiedziała otwarcia swoich sklepów w tym państwie. Aby móc w pełni wykorzystać możliwości iPhone’ów czy iPadów, do ich działania niezbędny jest internet, a ten na Kubie jest bardzo wolny lub nie ma go wcale. Amerykańscy operatorzy komórkowi, wchodząc na tamtejszy rynek, rozbudują niezbędną infrastrukturę, jednak zanim to nastąpi, Kubańczycy poczekają na własny oficjalny Apple Store. Takiego momentu próżno mogą wyczekiwać obywatele Korei Północnej. Jeżeli rzeczywiście czekają, bo w kraju, którego większość mieszkańców żyje na granicy ubóstwa, dostęp do nowych technologii w zakresie cywilnych urządzeń telekomunikacyjnych z całą pewnością nie jest priorytetem. Zresztą liczby mówią same za siebie - około 70% północnokoreańskich użytkowników smartfonów mieszka w stolicy - Pjongjangu. Warto przy tym wspomnieć, iż w tym kraju obowiązuje całkowity zakaz udostępniania pakietowego przesyłu danych poprzez sieci komórkowe. Czy w takim razie posiadanie smartfona w takich warunkach ma jakikolwiek sens? Tak, a przynajmniej według tamtejszych władz. W 2013 roku przywódca kraju Kim Dzong Un pojawił
Felieton
się na prezentacji pierwszego wyprodukowanego rzekomo w Korei Północnej smartfonu Arirang, dzięki któremu kraj ten „wzmocnił swoją potęgę gospodarczą”. Mimo wszystko obywatele, których stać na luksus posiadania telefonu, wybierają chętniej sprowadzane z Chin modele iPhone’a jako symbol bogactwa i coś, czym można się pochwalić. Z władzą nie warto dyskutować, zwłaszcza w totalitarnej Korei, dlatego, aby przywożone iPhone’y były zgodne z miejscowymi systemami telekomunikacyjnymi, imperialistyczne logo Apple jest zawsze usuwane w końcowym procesie standaryzacji.
Apple, nie posiadając własnego oddziału firmy w Korei Północnej, jest - obok czołgu T-72 najpopularniejszą marką w tym kraju. Nie ma ryżu, są czołgi. Nie ma internetu, są smartfony. Dopełnieniem abstrakcyjnego obrazu północnokoreańskiej rzeczywistości jest produkcja własnych komputerów, o czym w wiadomościach 25 maja 2011 roku poinformowała państwowa telewizja północnokoreańska. Jak powiedział reprezentant fabryki: „komputery edukacyjne mają służyć do przedstawiania wiadomości w szkołach podstawowych i średnich, czytania lektur, korzystania ze słowników i edycji dokumentów oraz nauki języków obcych”. Edukacyjna wersja komputera to laptop oraz niewielka jednostka centralna z klawiaturą i myszą, podłączana do monitorów CRT lub odbiorników telewizyjnych. Prócz modeli przeznaczonych dla szkół i bibliotek istnieje wersja laptopa
39
przeznaczona do użytku biurowego. To naprawdę niesamowite urządzenie, bo - w przeciwieństwie do modeli edukacyjnych - posiada dwa porty USB 2.0. Dokładna specyfikacja północnokoreańskich komputerów nie jest znana, wiadomo tylko, iż ich bateria pozwoli na 2,5 godziny pracy. Nie są to zatem kopie produktów Apple, to niczym nie skrępowana myśl technologiczna tamtejszych inżynierów. Mniej twórczy okazali się programiści systemu noszącego dumną nazwę Red Star, w jaki wyposażono wspomniane komputery. Red Star nie jest autorskim programem, ponieważ bazuje na darmowej dystrybucji Linuxa - Red Hat. Najciekawszy jest jednak jego wygląd stworzony przez specjalistów z Korea Computer Center. W 2010 roku rosyjski student, uczący się na koreańskim uniwersytecie, udostępnił w sieci wersję 2.0 tego systemu, kopiującą wygląd okienek Microsoftu. Przy projektowaniu kolejnej odsłony doradzał prawdopodobnie wspomniany przywódca Korei Północnej Kim Dzong Un, który według spekulacji jest wielkim fanem produktów firmy z Cupertino. Zainspirowani stojącym na jego biurku komputerem iMac programiści postanowili dać namiastkę komputera przywódcy obywatelom rządzonego przez niego kraju. W systemie Red Star 3.0 Koreańczycy dokonali rewolucyjnej zmiany, zastępując wygląd Windowsa 7 dokładną kopią systemu Apple - OS X, nie zapominając nawet o „piłeczce plażowej”, a ta bez internetu będzie pojawiać się bardzo często. Wracając do największego północnokoreańskiego fan boya Apple Kim Dzong Una, jego wybór nie ograniczył się wyłącznie do komputera z logo nadgryzionego jabłka. Według wewnętrznych źródeł wkrótce po premierze iPhone’a 6 również on stał się jego szczęśliwym posiadaczem, a że ma gest, nowymi telefonami obdarował także wyższych rangą urzędników. Apple, nie posiadając własnego oddziału firmy w Korei Północnej, jest - obok
Felieton
czołgu T-72 - najpopularniejszą marką w tym kraju. Tuż za jego południową granicą rozpościera się „królestwo” Samsunga i nie wiadomo, czy po ewentualnym zlikwidowaniu granic pomiędzy podzielonymi państwami firma Apple miałaby powody do otwierania własnych sklepów w tym miejscu.
...do tej pory Irańczycy byli zmuszeni do zaopatrywania się w produkty Apple w okolicznych państwach, nieoficjalnych sklepach, których - według raportu agencji Reuters z 2012 roku było około stu w samej tylko stolicy Iranu Teheranie... Prezydent Obama ogłosił w lipcu bieżącego roku historyczne porozumienie pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Iranem, obejmujące częściowe zniesienie sankcji gospodarczych nałożonych na ten kraj, w zamian za ograniczenie jego programu nuklearnego. Osiągnięte porozumienie jest dużym krokiem naprzód we wzajemnych stosunkach między tymi państwami, jednak zanim amerykańskie firmy pojawią się oficjalnie na tym bliskowschodnim rynku, Iran musi spełnić pewne wymogi i nie jest jasne, kiedy ostatecznie do tego dojdzie. Z perspektywy Apple najbardziej interesujący jest fakt zniesienia zakazu eksportu niektórych elektronicznych urządzeń. Dodatkowo rząd USA potwierdził, iż większość produktów firmy z Cupertino została objęta zmianami przepisów eksportowych. Co prawda Apple nie może jeszcze oficjalnie otworzyć własnego sklepu w tym kraju, jednak w rezultacie zmian może sprzedawać komputery Mac i
40
urządzenia z systemem iOS klientom, którzy chcą wysłać te produkty do mieszkańców Iranu. To dobra wiadomość dla lokalnych fanów tej marki, gdyż do tej pory Irańczycy byli zmuszeni do zaopatrywania się w produkty Apple w okolicznych państwach, nieoficjalnych sklepach, których - według raportu agencji Reuters z 2012 roku - było około stu w samej tylko stolicy Iranu Teheranie, lub w otwartym w 2013 roku pierwszym sklepie zaaprobowanym przez krajowe władze. Chociaż firma z Cupertino nie była inicjatorem publicznych protestów Irańczyków w 2009 roku, iPhone’y, iPady i komputery Mac pomogły w ich organizacji i informowaniu reszty świata o tamtych wydarzeniach, a to wszystko przy ograniczonym dostępie do nowoczesnych technologii. Być może teraz właśnie w tym kraju po zniesieniu sankcji nastąpi planowana przez Jobsa rewolucja od dołu? Pomimo, iż ekosystem firmy Apple z racji swojego zamknięcia nazywany jest często rezerwatem, to wiele działań firmy stoi w sprzeczności z tą opinią. Wystarczy wziąć pod uwagę takie aspekty jak zapewnianie dostępności produktów osobom niepełnosprawnym, działalność charytatywną, edukację czy wspieranie środowisk LGBT, by stwierdzić, iż Apple jest otwarte na otaczający świat. Powyżej wymieniłem tylko kilka państw, w których produkty firmy z Cupertino nie są dostępne bądź dostęp do nich jest ograniczony. W stosunku do reszty jabłkowego świata to one są prawdziwymi rezerwatami. Jednak i tam, pomimo restrykcji, mieszkańcy używają chętnie produktów Apple, przyczyniając się do rozszerzenia granic zasięgu firmy. Dlatego wkrótce nadgryzione logo Apple przestanie reprezentować zasięg ozdobionych nim produktów. Ilustracja: ideeconcept.pl
komentuj
Świat gier
Leo’s Fortune
- odzyskaj fortunę wielkiego konstruktora Grzegorz Świątek
„Bywają dobre poranki, te z ciepłą herbatą i purpurowym światłem. Są także poranki bez herbaty i żadnego światła, gdy po przebudzeniu okazuje się, że Twoja fortuna zniknęła. Zabrano Ci ją. Prawdopodobnie na zawsze”. Takimi słowami rozpoczyna się jedna z moich ulubionych gier, która nosi tytuł Leo’s Fortune. W 2014 roku gra przedstawiająca przygody włochatej kulki imieniem Leo otrzymała nagrodę Apple Design Awards, zupełnie zresztą zasłużenie. Gra jest śliczna, co w połączeniu z niezwykłymi efektami dźwiękowymi, ciekawą, choć niezbyt skomplikowaną fabułą i dobrym pomysłem na rozgrywkę, czyni ją pozycją typu must have, obok której żaden entuzjasta platformówek nie powinien przejść obojętnie.
41
Świat gier
W grze wcielamy się w Wielkiego Wynalazcę Leopolda Złotego, którego fortuna została skradziona. Pewnego dnia tytułowy bohater postanawia odnaleźć złodzieja i odzyskać swój majątek. Przed rozpoczęciem podróży zostawia swojej żonie kartkę z informacją, że odzyska fortunę i wróci na kolację. Trop stanowią rozsypane przez złodzieja złote monety. Gra kończy się pewnym morałem, którego nie zdradzę, aby nie psuć Wam zabawy. Leo’s Fortune to bardzo przyjemna platformówka z elementami gry logicznej. Sterowanie bohaterem odbywać się może na dwa sposoby - za pomocą przycisków ekranowych lub gestów. Ja wybrałem ten drugi. Lewym kciukiem nakazujemy Leopoldowi poruszać się w prawą lub ewentualnie w lewą stronę. Ruch w górę prawym kciukiem sprawia, że nasz bohater nabiera powietrza, co powoduje, że zwiększa swoją objętość, podskakuje lub wolniej opada. Ruch w dół powoduje szybkie opadanie, co przydaje się, gdy chcemy np. przyspieszyć podczas zjeżdżania w dół lub z większą siłą odbić się od trampoliny. Ot całe sterowanie. Jest ono niezwykle łatwe do opanowania, co sprawia, że szybko się do niego przyzwyczajamy i po chwili możemy skupić się już tylko na perypetiach Leopolda.
42
Gra przypomina trochę pozycje typu side scroller, o których w poprzednim numerze pisał Krystian Kozerawski. Jednak w odróżnieniu od Limbo, Badlands czy Red Game Without a Great Name, próżno szukać w niej mrocznych scen. Jak już wspomniałem, oprawa audiowizualna jest niezwykła. Trójwymiarowa grafika przedstawiająca leśne i górskie scenerie zapiera dech w piersiach. Do tego dołożyć należy dowcipne komentarze bohatera, które sprawiają, że klimat tej gry jest niesamowity. Piękna grafika zachęca do tego aby nie odrywać wzroku od ipada. Ze side scrollerami łączy ją fakt, że aby ukończyć poziom, bohater musi przemieszczać się w prawą stronę. Przemierzając kolejne etapy, musimy zmierzyć się z różnego rodzaju przeszkodami oraz prostymi zagadkami logicznymi. Leo skacze więc między kołami zębatymi, unika zmiażdżenia przez uzbrojone w ogromne kolce ściany i unosi się na wietrze między zawieszonymi na linach minami. Zagadki, o których wspominałem, są dość łatwe. Polegają zazwyczaj na otwarciu sobie dalszej drogi poprzez np. znalezienie i przestawienie w odpowiedniej kolejności kilku dźwigni lub otwarciu czy zamknięciu zapadni.
Świat gier
Minusem jest fakt, że gra nie jest zbyt długa. Można ją ukończyć w trzy popołudnia, wliczając w to przerwy na posiłki. Tak było w moim przypadku. Przygody Leopolda dzielą się na pięć aktów, po cztery etapy w każdym z nich. Dodatkowo, po przejściu każdego z pierwszych czterech aktów, odblokowuje się etap bonusowy, w którym zebrać można dodatkowe monety. Każdy kolejny akt ma miejsce w innej lokalizacji, a jego poziom trudności jest wyższy od poprzedniego. W każdym z etapów zdobyć można trzy gwiazdki: pierwszą za zebranie wszystkich rozsypanych monet, drugą za przejście etapu bez utraty życia, a trzecią za zakończenie planszy w ustalonym czasie. O ile w pierwszych etapach zebranie
Mój średni czas przejścia etapu jest około 2 razy dłuższy niż przewidywany. Myślę, że aby przejść grę w 100%, trzeba poświęcić jej wiele czasu i wykazać się ogromną zręcznością. 43
wszystkich monet nie stanowi dużego problemu, to w późniejszych musimy się trochę napocić, aby to osiągnąć. Jeszcze trudniej jest zdobyć pozostałe osiągnięcia. Mój średni czas przejścia etapu jest około 2 razy dłuższy niż przewidywany. Myślę, że aby przejść grę w 100%, trzeba poświęcić jej wiele czasu i wykazać się ogromną zręcznością. Dość długo oczekiwałem na aktualizację gry i nowe etapy, ale biorąc pod uwagę fabułę i przebieg wydarzeń wątpię, że się jej doczekamy. Bardziej realne jest chyba pojawienie się sequela, który fabułą mógłby nawiązywać do części pierwszej. Gra jest aplikacją uniwersalną, co oznacza, że można w nią grać na iPodzie touch, iPhonie i iPadzie. Ze względu na największy ekran, najlepsze wrażenia z rozgrywki oferuje ten ostatni. Leo’s Fortune swoje pięć minut miała pod koniec ubiegłego roku. Wtedy królowała na liście płatnych aplikacji w App Store. Obecnie, mimo tego, że minęło już ponad pół roku, ciągle znajduje się w pierwszej dwudziestce w kategorii gier przygodowych. Jej cena to pięć euro, ale często trafić można na promocję i nabyć ją za 99 eurocentów. Ilustracje: na podstawie grafiki gry - archiwum Autora
komentuj
Sport i zdrowie
Apple Watch i Brzuch MacKozera
Krystian Kozerawski
Kilka miesięcy temu jeden z moich znajomych wrzucił na Facebooka nasze wspólne zdjęcie sprzed ponad dwudziestu lat, na którym wyglądałem zgoła odmiennie niż dziś. Nie chodzi mi tutaj o działanie czasu, który odcisnął się zwłaszcza na mojej twarzy, ale o moje gabaryty.
44
Sport i zdrowie
Próbowałem motywować się poprzez swego rodzaju trollowanie samego siebie na Twitterze, zakładając profil „Brzuch MacKozera”. Dobrze ponad 30 kilogramów ponad normę – oto czym zaowocował siedzący tryb życia, czas spędzany głównie przy biurku i przed komputerem. Niestety poważna nadwaga czy już otyłość same w sobie przez długi czas nie były dla mnie dostatecznie motywujące, by regularnie ćwiczyć, a przynajmniej - by być bardziej aktywnym. Próbowałem więc motywować się poprzez swego rodzaju trollowanie samego siebie na Twitterze, zakładając profil „Brzuch MacKozera” (nadal czasami to robię). Osoby śledzące mnie w tym serwisie
45
społecznościowym były wielokrotnie świadkami moich zrywów aktywności: biegania, maszerowania itp. Nie była to tylko kwestia przysłowiowego słomianego ognia. Brakowało mi bardzo odpowiedniego narzędzia, czegoś, co będzie mi skutecznie przypominać o wyznaczonych celach związanych właśnie z aktywnością fizyczną. Owszem, korzystałem z aplikacji RunKeeper czy licznika kroków Steps+. Sprawdzałem też w aplikacji Zdrowie ilość pięter, na które się w danym dniu wspiąłem (codzienne kilkukrotne wspinanie się na trzecie i czwarte piętro utrzymywało mnie przez lata w stosunkowo dobrej kondycji). Niestety, bardziej inspirujące i zachęcające informacje, np. o spalonych kaloriach czy o czasie spędzonym na ćwiczeniach, były ukryte właśnie w aplikacjach. Wyjątkiem był program pokazujący postęp w drodze do celu - zrobieniu określonej liczby kroków - który wyświetlał się na zegarku Pebble.
Sport i zdrowie
To jednak było za mało, by mnie wystarczająco zmotywować. Oczywiście - nie tylko brak odpowiedniego narzędzia stanowił tu problem, ale także brak wewnętrznej motywacji, której poziomu nie podnosił nawet fakt, że jestem zwyczajnie gruby, że wciąganie brzucha już od dawna nic nie daje. Nie szukałem też narzędzia, które pomogłoby mi zebrać się w sobie i rozpocząć regularne ćwiczenia, i które przypominałoby mi o tym, że powinienem wstać, wyjść i przynajmniej pójść na spacer. Wkrótce jednak sytuacja uległa zmianie.
konany dystans (swoją drogą okazało się, że robi to dokładniej niż iPhone, a przynajmniej lepiej niż aplikacja RunKeeper). Zakładałem więc optymistycznie, że pomoże mi on w utrzymaniu na stosunkowo wysokim poziomie mojej aktywności fizycznej i szybkim zrzuceniu kilogramów. W początkowym etapie chyba jednak bardziej oszukiwałem sam siebie, można rzec - uruchomiłem myślenie życzeniowe. Tak jakby Apple Watch, niczym urządzenie z filmów SF, miał wpuścić do mojego organizmu miliony nanorobotów, które z kolei spaliłyby nagromadzony tłuszcz, zmniejszyły mój ogromny żołądek i „automagicznie” poprawiły moją kondycję, a ja rano miałbym się obudzić zupełnie nowym człowiekiem. Nie, niestety, a może na szczęście, to nie jest możliwe. Przyszło mi zrozumieć, że przyjemność z osiągania celów jest tym większa, im większy był nasz wysiłek. Okazało się, że Apple Watch pomógł mi w prostszy sposób, a mianowicie zmotywował mnie informując na bieżąco, w czytelny i łatwo dostępny sposób, o moich postępach w osiąganiu założonego celu, a więc liczbie spalonych kalorii, czasie trwania ćwiczeń fizycznych czy ilości zmian z pozycji siedzącej na stojącą w trakcie pracy. W tym ostatnim wypadku, jeśli zbyt długo siedzę za biurkiem, zegarek sam przypomina mi o tym, by wstać na kilka minut i rozprostować kości. Taka informacja i podniesienie się z miejsca motywują z kolei do tego, by w trakcie tej krótkiej przerwy także wykonać jakieś ćwiczenia, a przynajmniej zmusić się do wysiłku fizycznego.
Kiedy założyłem pierwszy raz Apple Watcha na nadgarstek, wiedziałem oczywiście o jego funkcjach fitnessowych – o tym, że mierzy puls, oblicza spalone kalorie, rejestruje po-
46
Zdecydowanie najbardziej do ćwiczeń zachęca mnie podgląd w formie trzech koncentrycznych pierścieni. Najmniejszy reprezentuje czas spędzony na nogach (domyślny cel to kilka minut na nogach w każdej z 12 godzin aktywności), średni - czas trwania aktywnych ćwiczeń (domyślnie 30 minut), a największy zewnętrzny - liczbę spalonych kalorii. Apple
Sport i zdrowie
Watch może samodzielnie ustawiać ten cel, bazując na aktywności użytkownika, zwiększając go wraz z jej wzrostem lub obniżając zadaną liczbę spalonych kalorii, jeśli użytkownik zegarka staje się coraz mniej aktywny. Informacja o tym, że wyznaczony cel został wyraźnie obniżony, może być już dostatecznie motywująca. Ja ustawiłem go sobie jednak ręcznie na 1500 kalorii spalonych w ciągu doby.
Staram się każdego dnia, by wszystkie pierścienie zamknąć. Może to głupie, ale wystarczająco motywuje mnie to do tego, by pojechać do lasu i przejść czy przebiec krótszy lub dłuższy dystans. Sprawdzając godzinę czy powiadomienia – a robię to często - zwykle zerkam też na widoczne na ustawionej przeze mnie tarczy zegara pierścienie. Apple Watch informuje mnie o postępach w realizacji każdego z wyznaczonych celów (ilości powstań z miejsca, długości ćwiczeń i liczbie spalonych kalorii) również w postaci powiadomień. Staram się każdego dnia, by wszystkie pierścienie zamknąć. Może to głupie, ale wystarczająco motywuje mnie to do tego, by pojechać do lasu i przejść czy przebiec krótszy lub dłuższy dystans. Zależy mi zwłaszcza na zamknięciu tego największego pierścienia, prezentującego postęp w aktywnym spalaniu kalorii (liczone są tylko kalorie spalone podczas aktywności fizycznej). Oczywiście nie zawsze się to udaje, ale takich dni ostatnio jest
47
coraz mniej. Od kilku tygodni nie ma właściwie dnia, bym nie znalazł się w lesie, by pokonać marszem kolejny raz 10 kilometrowy dystans lub przebiec się przynajmniej pół godziny. I nie jestem w tym osamotniony. W wywiadzie udzielonym magazynowi Outside Jay Blahnik, który odpowiada za funkcje fitnessowe zegarka Apple, przyznaje, że sam stara się każdego dnia zamknąć wspomniane kręgi, a więc osiągnąć założone cele. Z kolei jeden z moich ulubionych blogerów piszących o Apple - Jim Dalrymple - który był osobą o jeszcze większych gabarytach niż ja, pochwalił się ostatnio zrzuceniem około 20 kilogramów (w czym pomógł mu właśnie ten zegarek). Tak jak wspomniałem, Apple Watch nie jest urządzeniem magicznym, które z grubasa, jakim jestem, zrobi Dawida Hasselhoffa ze „Słonecznego patrolu”. Przypomina mi jednak – i to skutecznie - o moich postanowieniach, a cała przyjemność na koniec dnia, po osiągnięciu celu i włożonym w to wysiłku, jest moja. Ilustracja: Radek Szwarc; Fotografie: archiwum Autora
komentuj
SzybkaSzybka.net
Największa sieć pogwarancyjnych napraw sprzętu Apple
już 40 000 napraw!
Zapraszamy za dwa tygodnie