1 Bar „U Eddiego”. Odwiedzam tę knajpę, żeby przynajmniej spróbować zapomnieć o swym bólu. Można tu znaleźć tak wiele cudzego cierpienia, iż teoretycznie od razu powinienem poczuć się lepiej, lecz z jakiegoś powodu nic takiego się nie dzieje. A jednak przyjechałem. Ja, ten sam co zwykle. Sobotnia noc „U Eddiego”. Na zewnątrz nie ma neonu ani szyldu. Nie ma niczego, co reklamowałoby lokal jako bezpieczny azyl, w którym można utopić smutek w alkoholu. To w zasadzie sensowne, ponieważ smutki tutaj nie toną, nie idą na dno, lecz jedynie zanurzają się na chwilę pod powierzchnię. Księżyc
mierzy
prosto
we mnie
niczym
splamiony
nikotyną
palec.
Wysiadam
z półciężarówki, zatrzaskuję za sobą drzwiczki i czuję napierający na pasek ciężar brzucha. Tyję i podejrzewam, że – dokładnie jak w wypadku śmierci i podatków – byłbym skończonym kretynem, gdybym się temu dziwił. Jeśli ktoś wrzuca w siebie tyle chili, ile pochłaniam ja, i nie wytrząsa go potem kilkoma rundkami wokół stodoły, to cóż… sama z siebie waga nie spadnie. Ruszam wiodącą ku wejściu ścieżką i widzę, jak blade, okrągłe kształty za przydymionym szkłem zwracają się w moim kierunku. Tym ludziom nie umyka nic. Drzwi nie skrzypią, choć są na tyle stare, że ten przywilej należy się im już od dawna. Zamiast tego cicho wzdychają. Ja także wzdycham, ale nie podzielam żalu zawiasów. Po prostu się cieszę, iż znalazłem się w ciepłym wnętrzu, wśród przyjaciół, nawet jeśli oni tych uczuć nie odwzajemniają. Nawet jeśli leżąc ciemną nocą w łóżku, gdy sen staje się tylko odległym wspomnieniem, sam o nich w ten sposób nie myślę. Wszyscy bywalcy trwają już na posterunku. Ta blada, szczupła kobieta o ponętnych kształtach to Gracie. Lokal należy do niej. Dostała go w spadku po ojcu, choć nigdy nie uważała tego za prezent, lecz raczej za kolejne z długiego szeregu przekleństw, jakimi obłożył ją facet zdecydowany przemienić jej życie w piekło na ziemi. Zostawiając dziewczynie tę knajpę, zyskał pewność, że ta nie ruszy się z jedynego miejsca, w którym widział jej przyszłość – z tej zapyziałej dziury bez perspektyw, gdzie otaczają ją wyłącznie cudzy przyjaciele. Gracie nie kocha nikogo, a już najmniej samą siebie. Dotąd trzyma się nieźle, choć z każdym dniem więdnie nieco bardziej i gdyby tylko wiedziała, iż przyjmie ją któreś z wielkich miast, uciekłaby stąd natychmiast. Aczkolwiek jestem przekonany, że przyjęłoby ją bez gadania. Przyjęłoby, przemieliło i wypluło,
by zdechła tysiąc mil od domu, na upstrzonym psimi gównami chodniku. Istnieje spora szansa, iż taka ładna dziewczyna z niewielkim doświadczeniem skończyłaby w charakterze pozycji na liście osób zaginionych albo sprzedając się za działkę heroiny na zapleczu jakiejś mordowni ze striptizem. Nie, komuś takiemu jak Gracie znacznie lepiej jest tutaj, gdzie czyści szklaneczki tak zmatowiałe, że kiedy bierze je do ręki, człowiek nieomal widzi unoszący się z ich wnętrza dym. Pewnie czuje się nieszczęśliwa, ale podejrzewam, że sama jest sobie winna. Wpływ apodyktycznego ojca to marna wymówka. W końcu gość już kojfnął i leży pogrzebany na zapleczu. Nic jej nie powstrzymuje przed sprzedaniem tej nory, może poza palącą potrzebą udowodnienia czegoś jego duchowi. Przy barze siedzi nagi facet. To Cobb. Cobb twierdzi, że jest nudystą i czeka tutaj na resztę członków swej kolonii, by przyszli i przeprosili go za niegodne traktowanie. Nie bardzo wiadomo, jakiego zła się wobec niego dopuścili, ale czeka już od prawie trzech lat, więc większość z nas zdążyła uznać, że umrze rozczarowany. Cobb ma wielkie uszy, szerokie usta i pasmo szorstkich siwych włosów biegnące od karku po kościsty tyłek. Wygląda jak skacowany wilkołak, który opadł z sił w trakcie przemiany. Zna jedynie cztery dowcipy. Za każdym razem opowiada je z równym entuzjazmem. – Szeryfie… – zaczyna, szczerząc się w uśmiechu. Oto pierwszy z nich. – …żeglarz i pingwin wchodzą do baru… – Będziesz musiał wejść od tyłu – odpowiadam natychmiast, psując mu puentę. – Kurna, opowiadałem ci to? – Raz czy dwa. Dwa stołki dalej siedzi Wintry McCabe, liczący sobie bez mała dwa metry olbrzym, który pewnie potrafiłby jednym kichnięciem posłać całą tę knajpę do sąsiedniego stanu. Niestety, jest niemy, więc nie ma co spodziewać się ostrzeżenia. Gracie spytała go kiedyś, w jaki sposób stracił głos, i dowiedzieliśmy się wówczas, że nawet gdyby mógł, nie mówiłby zbyt wiele. Na górze pierwszej strony „Milestone Messenger” – to nasz cotygodniowy szmatławiec – tuż pod tytułem, napisał niebieskim długopisem, dziecięcym charakterem: POPŁYNĄŁEM W GÓRĘ RZEKI. KOSZTOWAŁO MNIE TO SŁOWA. Potem się uśmiechnął, dokończył drinka i wyszedł. Oczywiście, zaczęliśmy się zastanawiać, co też ten nowy, intrygujący nagłówek może znaczyć. Cobb utrzymuje, że Wintry stracił mowę wskutek jakiegoś wypadku podczas wędkowania lub na łodzi. Florence z kolei uważa, że dopuścił się czegoś, co wpłynęło na niego duchowo, czegoś, co zmusiło go do złożenia ślubów milczenia w ramach pokuty. Kadawer przekonuje,
iż wielkolud siedział w więzieniu, że „w górę rzeki” to taka metafora i że ktoś tam pozbawił go języka. To moja ulubiona teoria. Wintry wygląda na faceta z wieloma tajemnicami, z których żadna nie może być przyjemna. Niemniej nigdy już nie dodał niczego, co mogłoby rozjaśnić kwestię jego niemoty. Od tamtej pory nie napisał nam ani słowa i rzadko otwiera usta na wystarczająco długą chwilę lub dość szeroko, byśmy mogli się na własne oczy przekonać. Jeśli nie udaje mu się czegoś przekazać za pomocą gestów, obywa się bez nich. Taki to już gość. Z drugiej strony, mimo że nie wiemy, z jakiego powodu oniemiał, wiadomo, skąd się wzięło „Wintry”. Otrzymał tę ksywę, ponieważ mieszka w obitym papą szałasie na szczycie Grable Mountain, jedynej góry w promieniu stu mil, o wierzchołku na stałe ukrytym pod śniegiem. Właśnie dlatego, nawet kiedy tutaj w dolinie panuje duchota i upał, Wintry zawsze ma na sobie ciężkie buciory, rękawice i parkę z futrzanym kołnierzem, znad którego wysuwa swą czarną, łysą głowę niczym węszący żółw. Dziś wieczorem Wintry wącha szkocką, bez wody. Poza tym, chociaż nie mówi, uwielbia słuchać. Teraz, na przykład, słucha Florence Bright. Dziewczyna siedzi na swoim stołku bokiem do baru. Długa do kostek spódnica zasłania nogi, o jakich marzy każdy facet w tym miasteczku. Do niej włożyła cienką bawełnianą bluzeczkę bez pleców, skrywającą dodatkowe atrybuty – zarówno jej, jak i snów nawiedzających wszystkich okolicznych mężczyzn. W życiu nie widziałem panny ładniejszej niż Flo. Przypomina mi nieco Veronicę Lake z najlepszych czasów, przede wszystkim swymi falującymi jasnymi włosami i ciemnymi, doskonale wyregulowanymi brwiami. To jej przypadł wątpliwy zaszczyt bycia jednocześnie najbardziej pożądaną i wzbudzającą największy lęk kobietą w Milestone, ale faceci upijają się tu w takim stopniu, że zwykle zapominają o strachu. Wszyscy są zgodni co do tego, że zamordowała męża, i choć sam nie wiem, czy mają rację, to wystarcza, bym się powstrzymał od uderzania do niej. Dawniej wymiar sprawiedliwości nieco tutaj kulał i mimo iż przeprowadziłem staranne dochodzenie, mimo iż przepytałem każdego glinę w mieście i okolicy, nie dowiedziałem się niczego, co mogłoby wskazywać na jej winę. Nic w tej sprawie nie składało się w sensowną całość i wielu policjantów – cholera, nawet policjantek – uznało, że nic złego się nie wydarzyło. Niektórych zapewne przekabaciła słodkimi słówkami. Koniec końców, wszem wobec było wiadomo, jak mąż ją traktuje, a potem ów mąż pojawił się nie tylko martwy, ale zabity w taki sposób, że nawet koroner wyrzygał śniadanie na widok jego ciała. Cała ta zagadka od początku potężnie śmierdziała. Ale może po prostu ktoś czegoś nie dopilnował, nie skojarzył. Kilka razy miałem wrażenie, że zbliżam się do rozwiązania, zawsze jednak zatrzymywałem się w pół kroku, zanim zobaczyłem coś, czego wolałbym nie widzieć.
To więc jest Flo i kiedy się na nią patrzy, ostatnim słowem, jakie przychodzi do głowy, jest „morderczyni”. Oczywiście, dziewczyna może być zarazem piękna i okrutna, ale bez względu na to, czy rzeczywiście zasztyletowała Henry’ego Brighta – po czym oblała jego zwłoki naftą i podpaliła – muszę przyznać, że za każdym razem, gdy wybucha śmiechem i muska łokieć Wintry’ego, czuję ukłucie zazdrości. Już bardzo dawno nie rozbawiłem żadnej kobiety. Od bardzo dawna nie doprowadziłem żadnej kobiety do niczego poza płaczem. Siadam przy jednym z trzech okrągłych stołów, ustawionych pomiędzy wejściem a barem. Nadmiar wolnej przestrzeni i niedostatek mebli sprawiają, że knajpa wydawałaby się pusta i wyludniona, choćby nawet bawił w niej akurat tłum klientów. Nigdy jednak nie ma tu więcej osób niż teraz – razem ze mną siedem sztuk. Oczywiście, nie liczę sobotnich nocy, kiedy spodziewamy się jeszcze jednego gościa. Słabe światło, rzucane przez dwie osłonięte porysowanymi, zielonymi kloszami żarówki, nie uwidacznia niczego poza drobinami kurzu i cieniami na ludzkich twarzach. Przy stoliku naprzeciwko mojego siedzi młody mężczyzna we flanelowej koszuli. Poci się i wbija we mnie wrogie spojrzenie spod ciemnych włosów. W jednej dłoni ściska butelkę piwa – tak mocno, że bieleją mu knykcie; druga ręka kryje się pod stołem. Zapewne trzyma w niej pistolet. To Kyle Turner, facet, który chce mojej śmierci od dnia, gdy zamordowałem jego rodziców. Wydarzyło się to zeszłego lata. Od tamtej pory w każdy sobotni wieczór ten dzieciak przychodzi tu i próbuje się zmusić, by przewietrzyć mi czerep za pomocą swojego magnum, ale dotąd nie udało mu się nawet wyjąć broni spod blatu. Siedzi więc po prostu, gapi się na mnie i każe Gracie przynosić sobie piwo do stołu, by nie wstać i nie pokazać mi tego, o czym myśli, że nie mam pojęcia. Pewnego dnia jednak może się wreszcie zdobyć na odwagę i, jak sądzę, zaraz potem wyniosą go stąd na kopach. Oczywiście, tylko za zakłócanie spokoju, a nie dlatego, że zatrzyma pracę mego mózgu za pomocą metody niestandardowej nawet jak na ten bar. Muszę też przyznać, że jego widok nieco mnie bawi i gdyby przestał się tu pojawiać, pewnie bym zatęsknił. Przez tę jego nienawiść czuję się trochę jak Dziki Bill Hickock. Zdaję sobie sprawę, że kiwając mu głową na powitanie, dodatkowo go rozzłoszczę, więc odwracam wzrok ku drzwiom i stolikowi tuż po prawej od nich, pod ścianą. Siedzi przy nim Kadawer. Prawie całkiem ginie w mroku, choć jego zapach doleciał mnie od razu, gdy tylko wszedłem. Nie przywitałem się z nim, ponieważ nie powinienem, póki on tego nie zrobi. Owa tradycja narodziła się, zanim jeszcze po raz pierwszy przekroczyłem próg tej knajpy, więc szanuję ją, nie mając pojęcia o genezie.
– Dobry wieczór, Tom – odzywa się tym swoim głosem, przypominającym dźwięk basowej struny, po której ktoś przeciągnął kostką. W krtani ma metalowe pudełko – podejrzewam, że to cena sześćdziesięciu lat palenia – a skóra na policzkach jest tak zapadnięta, iż niemal widać kontury szczerbatej szczęki. Jedno oko przesłania mu katarakta, powieka drugiego unosi się tylko do połowy, a całą twarz – od czoła po brodę – przecina niezwykle szeroka blizna. Kadawer stanowi niezapomniany widok i dobrze o tym wie. Właśnie dlatego zwykle siedzi w cieniu, gdzie przelicza drobne, które układa przed sobą w schludne słupki. Robi to bez końca, raz po raz, a brzęk zderzających się monet wydaje się odmierzać upływający czas. Wygląda paskudnie, to prawda, ale pachnie cholernik tak ładnie, że aż wstydzę się woni swojej taniej wody. Przy nim zaczynam żałować, że nigdy nie kupiłem sobie buteleczki Calvina Kleina czy czegoś podobnego. Czegoś drogiego. Z zapachu człowieka można bardzo wiele wyczytać. Swoim Kadawer maskuje woń śmierci. – Dobry – odpowiadam i bardziej wyczuwam, niż widzę jego zniekształcony uśmiech. – Ciekawe, kto dziś pojedzie – mówi. Słowa rozdziela obrzydliwy odgłos przełykania śliny. Nie powinienem tak myśleć, ale wolałbym, żeby oniemiał. Człowiek pozbawiony ludzkiego głosu powinien siedzieć cicho. Zresztą wszystkich innych też przechodzą ciarki, gdy słyszą jego elektroniczne rzężenie. – Sam chciałbym wiedzieć – odpowiadam i patrzę w stronę baru. – Gracie? – Już, już. – Dziewczyna ciska brudną szmatę, którą właśnie wycierała kontuar. – Słabe czy mocne? – zwykle pyta w ten sposób, czy chcę piwa, czy whiskey. Kosmyk kasztanowych włosów opada jej na oczy, odgarnia go tak poirytowanym ruchem, iż nagle ogarnia mnie zadowolenie, że nie ma dziecka, którego mogłaby użyć w charakterze piniaty do odpędzenia nieszczęść. – Jedno i drugie – odpowiadam, bo to taka właśnie noc. Wzdycha równie ciężko, jakbym co najmniej kazał jej umyć sobie samochód, i zabiera się do nalewania. Spoglądam w wiszące za barem lustro i widzę w nim, że Wintry unosi rękę, po czym opuszcza ją, machając palcami tak, jak zsuwający się po nici pająk przebiera odnóżami, aż wreszcie dłoń znika. Olbrzym kiwa dwa razy głową i wraca do swojej szklaneczki. – Też słyszałem – mówię do jego rozłożystych pleców. – Przyda się. – Rzucam okiem na dzieciaka przed sobą. Spod warstwy gniewu wyłania się na jego twarzy wyraz zaskoczenia. Zaraz potem zauważa, że patrzę, i szybko przybiera swą zwykłą, groźną minę. Napina mięśnie ramienia i przez moment zastanawiam się, czy poczuję uderzenie kuli
w krocze, czy może w kolano. Sposób, w jaki trzyma ten swój cholerny pistolet, sprawia, iż wolałbym, aby wyjął go nad blat i wycelował mi w głowę. Pewnie jednak chce, żebym cierpiał możliwie najdłużej. – Wintry mówi, że zanosi się na deszcz – wyjaśniam, starając się, by zabrzmiało to jak obwieszczenie wobec wszystkich. Nie chcę, by młody pomyślał, iż nabijam się z jego niezrozumienia. – Już pada – burczy z cienia Kadawer. – W telewizji zapowiadali burzę – wtrąca Cobb i dreszcz przebiega jego pośladki. – Mam nadzieję, że w razie czego pozwolą mi się kimnąć. – Ostatnia uwaga skierowana jest do Gracie, która wychodzi zza baru z butelką budweisera w jednym ręku i flaszką whiskey w drugim. – To nie pensjonat, Cobb – rzuca dziewczyna przez ramię i próbuje dmuchnięciem odsuwać z czoła niesforny kosmyk. To dziwne, ale ogarnia mnie nagła ochota, by jej pomóc i samemu odgarnąć te włosy, lecz zapewne wzdrygnęłaby się tylko i kazała trzymać łapy przy sobie. Oczywiście, miałaby rację. Już dawno temu odkryłem, iż kobiece pojęcie uprzejmości potrafi mocno się różnić od męskiego i że to się nigdy nie zmieni, o ile my – faceci – nie porzucimy zwyczaju prowadzenia konsultacji z własnymi fiutami za każdym razem, kiedy w pobliżu pojawia się nowa laska. – Za to na Winter Street jest wiele pustych domów. Jestem przekonana, że Horace i Maggie pomogą ci znaleźć dach nad głową. Kurczę, nawet jeśli pochodzisz za Kirkiem Vessem, to też na pewno trafisz do jakiegoś suchego miejsca. Vess to nasz miasteczkowy wariat. Gracie grała już tą kartą w przeszłości, po to tylko, by zagrać Cobbowi na nerwach. – Tak, jasne… – Niechęć Cobba do realizacji tego pomysłu jest oczywista, ale on nie rezygnuje, choć wszyscy wiedzą, że jeśli spodziewa się, iż Gracie go przygarnie, to toczy przegraną bitwę. – Ale w zasadzie mógłbym ci zapłacić. Gracie stawia przede mną alkohol, ściera kurz ze stołu i przez najkrótszą z krótkich chwil patrzy mi w oczy. Wystarczająco długą, bym zrozumiał, że nadludzki, wróżbiarski, kobiecy instynkt podpowiedział jej, o czym myślałem jeszcze przed momentem. Wiadomość, jaką mi przekazała, brzmi: „Masz fart, że mnie nie dotknąłeś”. Wraca
za bar,
gibka
kobieta
w burych
ciuchach,
które
mają
sprawić,
że straci
na atrakcyjności. Nigdy tego nie zrozumiem, aczkolwiek w dniu, w którym faceci pojmą laski, będzie można spokojnie udać się na cmentarz i zaczekać na pochówek. Albo po prostu to ja nie jestem zbyt lotny. – Wystarczy mi, jeśli coś wreszcie na siebie narzucisz – zwraca się Gracie do Cobba. – Może w ubraniu nie przejmowałbyś się deszczem.
– Ja cię przytulę – proponuje swym głosem robota Kadawer. Cobb odwraca się powoli, jego goły tyłek skrzypi na siedzeniu. Zaczynam się zastanawiać, jak wiele wybielacza zużywa Gracie, czyszcząc ten konkretny stołek. Na innych nie pozwala mu siadać. Albo tu, albo jego skrzypiąca dupa musiałaby zadowolić się podłogą. Na gęsto zarośniętej twarzy Cobba pojawia się wyraz konsternacji. Małe niebieskie ślepia wpatrują się w cień, jakby sam widok Kadawra mógł sprawić, iż przestanie się brzydzić ideą spędzenia nocy w jego towarzystwie. Klatkę piersiową nudysty pokrywa zbita masa srebrzystych loków, najbardziej gęstych na mostku, skąd schodzą przez napuchnięty brzuch ku szalonej eksplozji włosów łonowych, spomiędzy których wystawia główkę krótki penis. Cobba i jego sprzęt widujemy już od trzech lat. Powinniśmy w końcu do tego przywyknąć i właściwie chyba się przyzwyczailiśmy, niemniej za każdym razem, gdy jego fiut rzuca mi znaczące spojrzenie, mam ochotę spytać, czy Naczelna Rada Naturystów uznałaby figowy listek za odzienie. Nie odzywam się jednak słowem i spoglądam przelotnie na dzieciaka, który wciąż świetnie udaje minę człowieka gotowego lada chwila coś lub kogoś rozwalić, po czym skupiam się na szklaneczce. Widnieje na niej odcisk palca. Większego niż mój. – Bardzo miło z twojej strony – rzuca wreszcie Cobb. – Żaden problem. Mam wrażenie, że ponad brzęk monet Kadawra przebija się grzechot kołowrotka, w którym przebiera łapkami chomik umysłu nudysty. – Ale wiesz co? Zadzwonię lepiej do żony – dodaje po chwili Cobb. – Nic jej się nie stanie, jeśli po mnie przyjedzie. Nie o tej godzinie. Nie w nocy. – Klaszcze w dłonie tak radośnie, jakby właśnie wynalazł lekarstwo na raka. – Tak, na pewno też słyszała o burzy, więc musi mnie zgarnąć, nie? Żadna baba nie pozwoli swojemu facetowi łazić w taką pogodę po ulicy. – Rozgląda się w poszukiwaniu wsparcia i nie po raz pierwszy zazdroszczę Wintry’emu niemoty, ponieważ każdy wie, iż ściągnięcie żony nie będzie tak prostym zadaniem, jak się nagusowi wydaje. Dzień, w którym postanowił rozstać się z ubraniami, był jednocześnie ostatnim dniem, gdy ktokolwiek widział Eleanor Cobb w miasteczku. Oczywiście, zaczęliśmy się niepokoić, ale odwiedziłem ją w kilka tygodni po „odsłonięciu” jej męża i okazało się, że nie dolega jej nic poza śmiertelnym wstydem, który minie chyba dopiero wtedy, gdy Cobb włoży na siebie szorty lub wspomniany już figowy listek. Dlaczego jeszcze nie zostawiła małżonka, to kolejna z wielkich tajemnic tego świata. – Możesz też wyjść teraz, zanim rozpada się na dobre – wtrąca dźwięcznie Flo. Ma przytłumiony głos, idealnie pasujący do otaczającej ją aury femme fatale z czarnego
kryminału. Na jego dźwięk przeszywa mnie dreszcz – w pozytywnym sensie. – Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś się utopił na deszczu. Cobb nie zwraca na nią uwagi. Ma alkohol i zamierza go dopić. Przy wtórze skrzypnięcia odwraca się z powrotem do baru. – Mógłbym skorzystać z telefonu? – Spogląda na Gracie, która idzie na to ustępstwo, choć to automat na drobne i w zasadzie nikt nie musi pytać o pozwolenie. Koniec końców jednak, knajpa należy do niej i wszystko odbywa się tu inaczej. Dziewczyna z kamienną twarzą zgarnia z kontuaru jeden z jego dolarów i wrzuca mu w wyciągniętą dłoń cztery dwudziestopięciocentówki. Cobb uśmiecha się z wdzięcznością, zeskakuje ze stołka, po czym znika w krótkim korytarzyku prowadzącym do telefonu i ubikacji. Nikt się nie odzywa. Ciszę mąci jedynie miarowy brzęk monet Kadawra. Kilka chwil później Cobb zaczyna rzucać do słuchawki soczyste przekleństwa. Nikogo to nie zaskakuje. Unoszę szklaneczkę i mamroczę „Za Niebieskiego Księżyca”, oddając cześć temu, który nie może tu być i pociągam pierwszy dziś łyk whiskey. Płyn pali mi gardło. Zasysam powietrze przez zęby. Flo podejmuje rozmowę z Wintrym, zakłada nogę na nogę i pochyla się ku niemu. Jeden z jej butów muska kostkę wielkiego czarnego mężczyzny i znów pojawia się we mnie zazdrość. Powtarzam sobie jednak, że pewnie przymila się do niego wyłącznie dlatego, że gość jest niemy i wydaje się raczej mało prawdopodobne, by kiedykolwiek zapytał ją o przeszłość. Po raz drugi w ciągu kilku minut żałuję, iż to nie mnie spotkała przypadłość Wintry’ego. Cobb odwiesza hałaśliwie słuchawkę, klnie i wraca do baru, machając przy tym swoim sflaczałym fajfusem. Zamykam oczy, modlę się, by znieść jeszcze jedną noc ekshibicjonizmu starca, i skupiam się na ponownym napełnieniu szklaneczki. – Nie było jej – mruczy, zanim ktokolwiek zdążył zapytać. Uderza otwartą dłonią w kontuar. – Polej, Gracie – domaga się. – To samo, co dostał Tom. Nie chcę marznąć, wracając. Przez moment wydaje mi się, że Kadawer przypomni mu swoją ofertę, ale starzec jest po prostu chory, a nie głupi. Siedzi cicho i liczy swoje drobne. – Mówisz, jakbyś mógł sobie stąd, ot tak, wyjść – zauważa Gracie ze wzgardą. – Uderzyłeś się w łeb czy może to już alkohol? – On nie będzie mną rządził. – Cobb rzuca jej niezadowolone spojrzenie, niczym nadąsana nastolatka. W jego głosie nie słychać jednak przekonania, słowom brakuje prawdy. Ale ten
wybuch nikomu nie przeszkadza, wszyscy bywalcy wiedzą, że kilka bojowych okrzyków nie zaszkodzi, zwłaszcza jeśli słyszą je tylko przyjaciele. – Tom, myślisz, że on się dziś pojawi? – pyta Flo, okręcając kosmyk włosów wokół szkarłatnego jak krew paznokcia. – Myślę. Wzdycha i odwraca się do mnie plecami. Dziewczyna oczekuje pociechy, chce, bym jej powiedział, że może dzisiejsza noc będzie szczególna, że może okaże się pierwszą od lat sobotnią nocą, kiedy o jedenastej nie otworzą się drzwi i nie wejdzie przez nie wielebny Hill. Ja jednak nie mogę jej tego dać. Już dawno temu uświadomiłem sobie, że jestem marnym łgarzem i choć noszę na koszuli złotą odznakę, nikt nie powinien szukać u mnie nadziei. Ani niczego innego. Z kąta sali dobiega mnie dźwięk przypominający chrzęst pękającej gałęzi. To Kadawer cmoknął. Najwyraźniej z którejś z miniaturowych wieżyczek spadła mu moneta. Gracie znów udaje, że wyciera bar. Cobb wpatruje się w swoje piwo i mamrocze coś pod nosem. Co jakiś czas zauważam, iż Wintry obserwuje w lustrze moje odbicie. To, co widzę w jego oczach, może być troską lub nawet współczuciem. Na jego miejscu na pewno nie zajmowałbym się lustrem ani mną. Nie kiedy Flo dyszałaby mi do ucha. Poza tym ja nie potrzebuję współczucia, tylko pomysłów i rozwiązań, a nie sądzę, by ktokolwiek z obecnych wpadł na nie dziś czy kiedykolwiek. Żar bijący z oczu dzieciaka siedzącego przy stole naprzeciwko parzy równie mocno jak ognisko w zimową noc. To są właśnie moi przyjaciele.