Bar dla potępionych Rozdział 2 Zegarek mozolnie przeciąga mijające sekundy. Krążąca powoli wąska i czarna wskazówka minutowa bezskutecznie próbuje zmieść z tarczy zbierający się od dekady kurz. Gdy wreszcie muska jedenastkę, a po nas – klientach – wciąż nie widać najmniejszej reakcji na upływ czasu, rozlega się grzechot deptanego podeszwami żwiru. Wszyscy usiłują nie spoglądać na drzwi, ale atmosfera natychmiast gęstnieje tak, że pewnie dałoby się zawiesić w powietrzu siekierę. Do baru wchodzi wielebny Hill, a wraz z nim pojawia się deszcz, i to nie mżawka, którą zapowiadał Kadawer, lecz rozbuchana, grzmocąca ze wszystkich sił w metalowy dach ulewa. Drań nie mógł wybrać sobie lepszego momentu, choć jeśli ta gwałtowna zmiana aury sprowokuje
go
do wygłoszenia
improwizowanego
kazania,
będzie
mieć
problem
z przekonaniem obecnych, iż to Bóg jest za nią odpowiedzialny. Nie uwierzylibyśmy, tak samo jak nie dalibyśmy wiary w to, że srebrne nici deszczu za jego plecami są sznureczkami, za które pociąga niebiański lalkarz. Duchowny zamyka burzę na zewnątrz, drzwi jęczą specjalnie dla niego. Nie przystaje, by przyjrzeć się kolejno nam wszystkim, jak zrobiłby to każdy inny, nie ocenia towarzystwa, nie przelicza grzeszników. Nie, pewny krok niesie jego smukłą, odzianą w czerń postać prosto do baru, za którym Gracie przerwała wycieranie i teraz obdarza przybysza mniej więcej takim spojrzeniem, jakie chłopak ze stolika obok ciska we mnie. Tyle że oczywiście Kyle nie patrzy w tej chwili na mnie. Wszyscy wbijają wzrok w duchownego. Miasteczko Milestone ma poważnego pecha, podobnie jak ci, którzy nazywają je domem. Z drugiej strony, trzeba uczciwie przyznać, że z czasem mogliśmy zbytnio przywyknąć do obarczania
winą
za wszystko,
co nas
spotyka,
losu
lub
przypadku.
Bardziej
prawdopodobne jest, iż ludzie źli, tudzież osobistości z większym ładunkiem tajemnic, niż mogli tolerować ich dawni sąsiedzi, sami tutaj ściągają, tu, gdzie nikt nie zadaje zbędnych pytań, a opinie o bliźnich wyraża się spojrzeniami, nigdy za pomocą słów. Gdy do miasta przybył wielebny Hill i zajął oczekujący od około trzech lat wakat, przywiózł ze sobą nadzieję, że duchowe przewodnictwo odpędzi czarne chmury, jakie zawisły nad mieszkańcami Milestone, w chwili gdy wielebny Lewis skorzystał ze swego paska, starego rozklekotanego krzesła oraz belki pod sufitem sypialni, by przyśpieszyć randkę ze Stwórcą.
Zgodnie jednak z miejską tradycją szczególnego pecha – czy jakkolwiek to nazywać – Hill przepełnił Milestone nie nadzieją, lecz strachem. – Rum, moje dziecko – rzuca do Gracie i opiera się o kontuar tuż obok Cobba. Nie próbuje nawet ukryć obrzydzenia dla nagości sąsiada. Wielebny ma paciorkowate, zbyt skupione, zadufane i przenikliwe oczy o zupełnie nieokreślonym kolorze. Jestem pewien, że te ślepia widzą przez ściany, co mogłoby wyjaśniać, dlaczego nikt w Milestone nie chadza już do spowiedzi. Obdarzony został brwiami, za jakie mogłaby zabić kobieta – są równe i łukowato wygięte niczym sklepienie nawy w kościele. Ma długi i cienki, rozszerzający się na czubku nos, który zapewnia jego płucom wystarczającą ilość powietrza, by mógł się na nas wydzierać, i usta o cienkich wargach, wyglądające jak blizna nad spiczastą brodą. Na oko można by rzec, że dociąga do sześćdziesiątki, ale jego wiek wydaje się zmieniać wraz z nastrojem. Przyćmione światło opływa gładko zaczesane do tyłu, ufarbowane na czarno włosy. W tym facecie wszystko jest sztuczne, co odkryliśmy niebawem po jego przyjeździe do miasta. Niektórzy utrzymują, że jest diabłem. Ja nie, choć głowę dam sobie uciąć, że obaj dobrze się znają. – Dobry wieczór, ojcze – mówi Cobb, nie patrząc na duchownego. Cobb boi się Hilla. Podobnie jak my wszyscy, ale to nudysta jest jedynym, który go wita. – Jak sądzisz, co myślą dzieci z Milestone, gdy widzą cię spacerującego po ulicy z narzędziem grzechu na wysokości ich twarzy? – pyta go wielebny głośniej, niż to konieczne. – Nieskromność to stopień na drodze do piekła. Czyżbyś fałszywie uznał, że nagość zbliża do boskości? Uważasz może, że twój „dar” zwalnia cię od przestrzegania ogólnie przyjętych zasad przyzwoitości? Całe ciało Cobba zalewa różowy rumieniec. Nie odpowiada. Wielebny szczerzy się w uśmiechu. Wielkie jak klawisze pianina zęby połyskują wilgocią. Gracie stawia przed nim zamówiony napój. Nie czeka na pieniądze. Z niepokojem zauważam, że ze ściśniętym gardłem i niemal konwulsjami w brzuchu próbuję zdusić wybuch śmiechu. „Narzędzie grzechu” to tandeta, nawet jak na standardy kazań Hilla. Jasne, za każdym razem, gdy go widzę, dostaję gęsiej skórki, ale mimo iż wiem, że w tej sytuacji nie ma nic zabawnego – że to, co się dzieje co sobota o tej samej porze w jedynym działającym w Milestone barze, wcale nie jest śmieszne – nie mogę się powstrzymać. Ta mimowolna wesołość musiała odbić się na mojej twarzy, gdyż czarne jak węgiel oczy Hilla odrywają się od zaróżowionego cielska Cobba i spoczywają na mnie. Zadowolony wyraz twarzy duchownego znika tak nagle, jakby ktoś go zdzielił w pysk.
– Coś cię bawi, Tom? – Nie. – Na pewno? – Tak. – Twój uśmiech mówi co innego. – Czy w dzisiejszych czasach można jeszcze ufać uśmiechom, ojcze? Ja twojemu nie wierzę. To wystarczyło, by znów się wyszczerzył. Zgarnia z baru rum i podchodzi do mojego stolika pewnym krokiem człowieka, który uwielbia swoją robotę, kogoś, kto z przyjemnością przywoła do porządku miejskiego szeryfa. Odsuwa krzesło naprzeciwko, siada i przygląda mi się przez chwilę. Czuję się jak padlina oceniana przez głodnego sępa. Jego twarz jest tylko o jeden ton ciemniejsza niż biały prostokącik koloratki. – Chcę cię o coś zapytać, Tom. – Strzelaj. Na to Hill spogląda przez ramię, tam gdzie nadal poci się dzieciak. Idę o zakład, że teraz ten pot jest lodowaty. Wielebny zwraca się na powrót ku mnie i mruga porozumiewawczo. – Pewnych życzeń lepiej nie wypowiadać na głos. Ktoś mógłby je spełnić. – On sam nie wie, co robi – odpowiadam, upijając łyk whiskey. Piwo to łagodny napój, wymaga jednak pewnej cierpliwości; whiskey wali prosto w mózg, a tego właśnie potrzebuję, skoro mam grać twardziela przed jedynym gościem w mieście, który budzi mój strach. – Powinien raczej polować na ciebie. Grzmot wstrząsa dachem, błyskawica rozjaśnia przydymione szyby, oświetlając spływające po nich kropelki deszczu. – Możliwe – mówi wielebny. – Ale ma dość oleju w głowie, żeby nie strzelać do duchownego. Nosi w sobie słuszny lęk przed Bogiem. Szuka zemsty, a nie potępienia. – Na to już trochę za późno, nieprawdaż? Rozbawiony Hill wykrzywia usta. – Nie jestem pewien, czy rozumiem. Wyjaśnisz? Postanawiam nie zaspokajać jego ciekawości. – Więc kto dzisiaj? Kadawer przestaje przeliczać swoje monety. – Konkretny facet, co? To mi się podoba. – Przestań pieprzyć i odpowiedz.
Cmoka. – Bluźnierstwa. Znamię ignorantów. Żałuję, że nie ma racji. Chciałbym być ignorantem, chciałbym nie mieć pojęcia, że siedzimy przy drinku i wciskamy sobie wzajemnie szpile z pastorem, który może być nawet samym diabłem. Wtedy przynajmniej nie wiedziałbym, co nastąpi za moment. – Więc kto dziś pojedzie? – pytam i odwracają się ku nam wszyscy poza Wintrym. Wielkolud wciąż patrzy w lustro. Wielebny sięga do kieszeni i rzuca mi na blat kluczyki samochodowe. – Ty – mówi i cała moja, z trudem zebrana odwaga sypie się w drobny mak. Równie dobrze mógłby wcisnąć mi granat do gardła i zamknąć mnie w żelaznej skrzyni. Wypuszczam powietrze spomiędzy drżących lekko warg. Nikt w knajpie nie oddycha z ulgą, ale widzę, jak rozluźniają się – nieco – napięte ramiona i znów słyszę brzęk monet Kadawra, który wraca do układania swoich stosików. Na stole leży pęk sześciu kluczy. Trzy z nich otwierają drzwi budynku z prefabrykatów, który udaje moje biuro. Dwa pasują do frontowych i tylnych drzwi budynku z prefabrykatów, który udaje mój dom. Ostatni to kluczyk do mojej półciężarówki. Upadły tak, że jeden sterczy ku górze, mierząc prosto w wielebnego. To nie przypadek. – Znasz zasady – mówi, opierając się wygodniej na krześle. – Na twoim miejscu nie byłbym aż tak zaskoczony. Przecież dość długo udawało ci się migać, prawda? Twarz wielebnego puchnie ze złośliwej satysfakcji. Podejrzewam, że gdybym zdzielił go w tej chwili w pysk – do czego namawiają mnie wszystkie komórki ciała – głowa pękłaby mu niczym balonik. Bez względu jednak na to, ile zadowolenia mogłoby mi to przynieść, nic nie zmieni faktu, iż tej nocy pojadę ja. Hill jest, co prawda, skurwysynem, ale jest też jedynie kurierem, chłopcem na posyłki. Wyrządzając mu krzywdę, niczego nie zyskam. – Tom, do diabła z tym, ja za ciebie pojadę – odzywa się Cobb. – Przynajmniej ukryję się przed deszczem. Poza tym obiecałem staremu Niebieskiemu Księżycowi, że zawiozę mu butelkę czegoś mocniejszego. Dwie pieczenie przy jednym ogniu. – Uśmiecha się nerwowo i rozgląda, szukając powszechnej aprobaty, lecz jej nie otrzymuje. Nikt poza mną nawet na niego nie patrzy. Nie mówię tego, ale jestem mu wdzięczny. Wiem, że robi to tylko z jednego powodu – chce zostać zauważony, zapamiętany nie tylko ze względu na swój dar. Może nawet próbuje właśnie odwrócić od niego uwagę. Może mówi: „Hej, patrzcie wszyscy! Koniec końców, jestem taki sam jak wy!”. To jednak nie działa. Sądzę, że – podobnie jak pozostali – jest zmęczony próbowaniem, zmęczony wyczekiwaniem tu w każdą sobotnią noc na to, by dowiedzieć się, że musi kogoś zamordować.
Biorąc pod uwagę jego szczególną umiejętność i to, co musiał robić w przeszłości, dla niego ta sytuacja jest o wiele trudniejsza niż dla większości z nas. Zupełnie jakby był piłeczką, którą Bóg i diabeł grają ze sobą w ping-ponga. Wiem także, iż nawet gdyby wielebny się zgodził, Cobb nie postąpiłby dziś zgodnie z regułami. Możliwe, że zjechałby moją starą, rozklekotaną półciężarówką z mostu nad Willow Creek i utonąłby z uśmiechem na ustach, a biedny Niebieski Księżyc Biegnący Niedźwiedź musiałby jeszcze przez jakiś czas obejść się bez swojej whiskey. – To z twojej strony bardzo szlachetne – podejmuje znudzonym tonem Hill – tyle że tu nie chodzi o dodatkową zmianę w tartaku. Nie ma zastępstw. – Mierzy Cobba spojrzeniem od stóp do głów. – Ale się nie martw. Przyjdzie i twoja kolej. Masz już ten samochód? – Żona nie pozwala mi nim jeździć. Nie tutaj. Nie kiedy wie, że będę pić. – Więc albo skłam, albo rzuć chlanie. Zdobądź ten wóz. – W porządku. Cobb rzuca mi pełne współczucia spojrzenie. Macham zdawkowo ręką i zwracam się do pastora: – Kto to ma być? Wielebny wyjmuje z kurtki paczkę papierosów Sonoma Light. – Ma ktoś ogień? Nikt się nie przyznaje, więc Gracie rzuca mu zapałki. Hill, nawet nie patrząc, chwyta je w powietrzu – sztuczka robi wrażenie i zostaje mi po niej tylko niespełnione życzenie, by pudełko wypadło mu z dłoni. Zapala i mrużąc oczy, wpatruje się we mnie na wskroś błękitnego pióropusza dymu. – Chcesz znać nazwisko? – Nie. Wolę móc choć czasami spać po nocach. Chyba że i to zamierzasz mi odebrać. – No proszę, słuchajcie tylko! Mówisz, jakbyś to ty był tutaj ofiarą! – Śmieje się i obraca na krześle w kierunku baru. – Tak właśnie wszyscy myślicie? Że to ja jestem tym złym, który przybył, by zniszczyć wasze życie? – Znów się wierci, tym razem spogląda na Kadawra
i dzieciaka.
–
Uważacie,
że jesteście
niewiniątkami,
niesprawiedliwie
zmuszonymi do wypełniania poleceń jakiejś nikczemnej siły wyższej? – Kręci głową zdumiony. – Nie oszukujcie się, koledzy. Zanim tu przyjechałem, trwaliście zawieszeni w czyśćcu, czekając na decyzję co do swego dalszego losu. I powinniście być mi wdzięczni, że jeszcze nie smażycie się wszyscy w ogniu piekielnym. – Czyli to wciąż nie jest piekło?
Pochyla się bliżej, widzę jego ciemne oczy i dwie nitki dymu, wijące się z szerokich nozdrzy. – Nawet nie przedsionek, glino. Patrzymy na siebie ponad blatem. Próbuję sprowokować dzieciaka, by wystrzelił. Nie obchodzi mnie, kogo trafi. Ale młody ani drgnie. Siedzi tylko i gapi się, podobnie jak pozostali. Deszcz wciąż pada, a burza huczy. W barze „U Eddiego” jednak nie rozlega się żaden dźwięk, póki nie odzywam się ja. – Wiesz, to się kiedyś skończy. – Groźba jest zupełnie bez pokrycia. Chcę, by się to skończyło, chcę, by wszystko wróciło do czasów, zanim zginęła moja żona; zanim ten chłopak wbił sobie do głowy, że moja czaszka wyglądałaby lepiej, gdyby rozsmarował ją na ścianie; zanim wszyscy skończyliśmy tu jako niewolnicy własnych grzechów. Na to już jednak za późno. Nie ma odwrotu. Sprawy zaszły za daleko. Hill dobrze o tym wie, jest cholernik pewny, że każdy z nas pojawi się tu w następną sobotnią noc i w jeszcze kolejną, i potem także, póki nie spłacimy długu, którego wysokość ustalił on czy – ściślej – którego wysokość ustalił ten, komu on służy. Dziś jednak to jeszcze nie jest ta noc i gdy błękitne światło błyskawicy wypełnia szczeliny w ścianach obskurnego baru, wysuwam rękę i przyciągam kluczyki ku sobie. – Wiem, że się skończy – odpowiada wielebny i milknie, by się zaciągnąć. – Dzisiaj skończy się dla ciebie. Zaciskam pięść na kluczach i pozwalam im wbić się w moją dłoń. – Dostaniesz złodzieja i jego dziewczynę – ciągnie. – Ten facet strzelił prosto w twarz chłopakowi ze stacji benzynowej, zabił też kobietę i ranił małą dziewczynkę. Dziewczyna jest kurwą i narkomanką. Nikt za nimi nie zatęskni. – Zatęskni. Zawsze ktoś tęskni. Duchowny znów opiera się wygodnie i uśmiecha. – Nie będziemy się tym martwić. – Może ty nie będziesz. – Wynurzenia z głębi twego dobrotliwego serca zaczynają mnie już nieco nużyć, Tom. – Ciekawe słowa jak na pastora. Jego uśmiech gaśnie. – Lepiej już ruszaj, szeryfie. Miasto cię potrzebuje. Dopijam to, co zostało z whiskey, i dla towarzystwa zgarniam butelkę. Hill nie będzie mieć nic przeciwko – lubi, kiedy jesteśmy pijani i posłuszni – a choć Gracie pewnie się
wkurza, że straci parę dolców, ona też nie powie mi słowa. Rozumie, na czym polega mokra robota. Wstaję i pobrzękuję kluczykami. – Kiedy to się wreszcie skończy, to ty trafisz do piekła. Hill nie odpowiada. Zamiast tego przysuwa sobie moją szklaneczkę i przykłada kciuk do wciąż niestartego odcisku. Pasuje idealnie. Chichocze i obraca się wraz z krzesłem przodem do baru. Flo unika jego spojrzenia i kładzie dłoń na łapie Wintry’ego. Pozostali wracają do – straszliwie marnie odegranego – udawania, że wszystko jest w porządku. Za moimi plecami Cobb nadal mamrocze pod nosem. Te kilka kroków do drzwi wydaje się mi spacerem skazańca na krzesło elektryczne. Migoczące za oknem błyskawice dodatkowo wzmacniają wrażenie. Docieram do wyjścia i chwytam mosiężną klamkę. Kolejny piorun oświetla szkieletowy profil twarzy, smukłe cienie wieżyczek z monet wydają się nożami dźgającymi Kadawra w pierś. Starzec wygląda przez okno. W jego oczach wzbiera ciemność. – Ktoś idzie – odzywa się głosem, który ma uchodzić za szept. I wtedy to słyszę. Śpiesznie stawiane kroki, niepewne szuranie – cofam się w samą porę, by kawał podniszczonej dębowej deski nie zmiażdżył mi twarzy. Drzwi otwierają się z siłą, która niemal wyrywa je z zawiasów. Do środka wpadają deszcz, wiatr i cienie. Nie wiedząc i nie przejmując się tym, kto stoi w progu, skaczę naprzód, opieram dłoń na piersi przybysza i wypycham go z powrotem na burzę. – Wypad stąd! – wołam głosem tak twardym, na jaki tylko pozwalają mi okoliczności. Hill byłby zachwycony – nowi uczestnicy jego przeklętej gry. Kimkolwiek jednak jest osoba, którą próbowałem zniechęcić, wydaje z siebie głuchy pomruk, obraca się na pięcie, odzyskując równowagę, opiera o drzwi i wyciąga rękę w moją stronę. Stoję gotów na wszystko. Na wszystko poza pistoletem, który nagle wymierzono mi w twarz. Ze stalowej lufy kapie deszczówka. – Wracaj, kurwa, do środka – rozlega się męski głos, po czym z ciemności wyłania się chwiejnie kobieta i pada na podłogę. Ściekająca z niej woda ma różowy odcień. Przemoczona dziewczyna paskudnie krwawi, ale całą uwagę skupiam teraz wyłącznie na czarnym oku pistoletu, zawieszonym ledwie trzy cale od mojego nosa. – Flo, Gracie… Niech któraś pomoże pani! – wołam przez ramię. – Nie ważcie się jej tknąć – uprzedza mężczyzna. Wciąż nie widzę jego twarzy. Jest tylko głosem i jasnym rękawem, zakończonym koltem kaliber .45.
Zaczynam mieć dość celujących we mnie luf.