Łowca złodziei Stephen Deas Rozdział 2 Dziesięć imperiałów w zaułku Cierpliwość nie przychodziła Berrenowi łatwo. Wiercił się na nadprożu, dopóki tłum się nie rozszedł i plac niemal całkowicie nie opustoszał. Wtedy zeskoczył na ziemię i zaczął przemykać się od plamy cienia do plamy cienia, wpatrując się w budynek, do którego wszedł mężczyzna z fortuną. Nie do końca wiedział, co robi. Był już spóźniony. Nawet gdyby biegł całą drogę do Dzielnicy Szkutników, i tak oberwałby w ucho od mistrza Siekiery. Nie lubił, żeby jego chłopcy wracali późno. Chyba że załatwiali jakieś jego sprawy. Co prawda Berren miał przyzwoity urobek. Na tyle przyzwoity, że mógł go oddać i zatrzymać kilka groszy dla siebie, nie wywołując zbytniej podejrzliwości Siekiery. Taka była niepisana umowa. Im więcej się oddawało, tym mniej narażało na rewizję. Ale niech bogowie mają w opiece chłopców, jeśli Siekiera przy nich coś znalazł. Ci, którym przytrafiła się wpadka, nauczyli się tego unikać. Chłopcy, którym to weszło w zwyczaj, kończyli w zatoce twarzą do dołu. Ale chodziło o złote imperiały. To było co innego. Siekierze prawdopodobnie oczy wyszłyby na wierzch. Albo Berren mógłby zachować monety. Zachować je i uciec tak daleko, że nie dosięgnąłby go nawet Siekiera. A potem mógłby żyć jak król. Bo chyba na tyle pozwoliłoby dziesięć imperiałów? Nie poszedł do domu i nie zwracał uwagi na pełne niepokoju myśli, które kazały mu zostawić kogoś takiego, jak ten łowca złodziei, w spokoju. Odcinał sakiewki i sięgał do cudzych kieszeni przez więcej niż połowę życia i to wystarczyło, by w każdej innej dziedzinie zostać uznanym ze specjalistę. Nie, nie ruszył do domu, tylko patrzył i czekał, przemykał się od jednego rogu placu do drugiego, starał się nie wzbudzić podejrzeń żołnierzy, stojących na straży. Różnili się od tych, do jakich przywykł. W innych dzielnicach miasta rozmaite oddziały milicji ubierały się w to, co wpadło im w ręce, miały pałki i kije albo, jeśli dopisało im szczęście czy przypadkiem ich członkowie byli rzeźnikami, także noże. Tutejsi żołnierze wyglądali inaczej. Mieli mundury i szable. Oraz kolczugi, lśniące stalowe hełmy, a na ramionach surcotów jaskrawoczerwone, płomieniste ptaki na czarnym polu. To żołnierze imperatora i Berren nie znał nikogo, kto chciałby powiedzieć choć jedno dobre słowo o tych, którzy nosili jego barwy. Uznali oni zapewne, że znajduje się zbyt nisko w hierarchii w stosunku do nich; chociaż go obserwowali, nie zaczepili go i wreszcie Berren zobaczył to, na co czekał. Mężczyznę z szafotu, łowcę złodziei z dziesięcioma złotymi imperiałami w kieszeni. Wyszedł z budynku sądu frontowymi drzwiami i ruszył bezczelnie prosto przez plac, wcale się nie kryjąc. Nie robił wrażenia. Był nawet nieco za niski, nieco za chudy. Buty miał znoszone i okrył się poplamionym skórzanym płaszczem, który najlepsze czasy miał już za sobą. Płaszcz skrywał go niemal całego. Za ciepły jak na gęste, wilgotne powietrze wiosny Deephaven, sprawiał, że mężczyzna rzucał się w oczy. Nikt mu nie towarzyszył. Berren poczuł niepokój. To był łowca złodziei na tyle dobry w swoim rzemiośle, by przyprowadzać ludzi wartych powieszenia. Chyba nie tak głupi, żeby chodzić po ulicach miasta z wszystkimi pieniędzmi bez ochroniarza. Lecz kiedy Berren się nad tym zastanawiał, nogi już go niosły. Musiał szybko przystąpić do działania. Kiedy czekał, zauważył trzech czy czterech ludzi, czających się na obrzeżach placu. Rosłych ludzi z kijami. Prawdopodobnie było ich więcej, a wyglądali, jakby mogli wziąć takie chuchro jak Berren i złamać go na kolanie po prostu dlatego, że bez trudu potrafią to zrobić. Tak czy owak, mężczyznę z fortuną czekał napad. A zatem Berren powinien dotrzeć do złota pierwszy.
Wepchnął dłoń do kieszeni i wyczuł pod palcami maleńki nożyk, którego ostrze miało długość palca, lecz było ostre jak brzytwa. Nożyk do odcinania sakiewek. W tajemnicy, ponieważ słyszał, że wszystkie dobre miecze otrzymują imiona, nazwał go Kradziejem. Nie żeby kiedykolwiek odważył się przyznać do czegoś takiego przed mistrzem Siekierą czy innymi chłopcami. Poszedł za łowcą, który opuścił plac. Ku jego przerażeniu niemal pierwszą rzeczą, jaką uczynił mężczyzna, było zejście z głównej ulicy w wąski zaułek. Berren mógł tylko stać i patrzeć, jak to samo zrobili dwaj inni. Trzeci nagle rzucił się biegiem w inną stronę, zapewne zmierzając do wylotu zaułka. Berren przez chwilę się wahał. Mężczyzna z fortuną za chwilę będzie miał poderżnięte gardło. Nawet Berren dokładał wszelkich starań, by unikać ludzi pokroju tych, którzy mieli tego dokonać. Niemal wszystkie instynkty podpowiadały mu, żeby się odwrócił i uciekł, przyjął lanie za spóźnienie i cieszył się, że jeszcze żyje. Od bandytów należy trzymać się z daleka. Chyba jedynym instynktem, który się z tym nie zgadzał, był ten nowy, jaki zaczął się ujawniać w ostatnich paru miesiącach. Ten, który podpowiadał, że Berren nie musi już słuchać nikogo, nawet siebie samego. Dziesięć imperiałów, powtarzał. Twarz imperatora, odciśnięta w złocie. Dziesięć twarzy! Powietrze zrobiło się nieruchome i ciężkie jak ciepły, wilgotny koc. Berren zaczerpnął tchu i zanurkował. Słońce stało już nisko, a w tej części miasta budynki po obu stronach zaułka były wysokie. Wilgotne powietrze pachniało stęchlizną, potem i moczem, a na dodatek wszystko przenikał smród gnijących ryb. Berren znalazł najgłębsze cienie i przemykał się tamtędy, chowając w drzwiach domów. Widział przed sobą dwóch mężczyzn i noże, które ściskali w dłoniach. Człowiek z fortuną znajdował się nieco przed nimi. Sprawiał wrażenie nieświadomego, że ktoś za nim idzie. Berren chyłkiem się przybliżył. Na kocich łbach zaczęły się rozpryskiwać pierwsze grube krople wieczornego deszczu. Chwilę później lunęło jak z cebra. Łowca złodziei dotarł niemal do końca zaułka. Wtedy pojawił się tam zarumieniony i zdyszany trzeci mężczyzna. W szumiącym i zacierającym obraz deszczu było widać, że, podobnie jak tamci dwaj, jedną rękę trzyma swobodnie przy boku. Berren przycisnął się do jakichś drzwi i zamarł. Wiedział, jak to się odbywa. Pierwszy mężczyzna wbije nóż w trzewia ofiary i pójdzie dalej, jakby nic się nie stało. Dwaj pozostali rzucą się z tyłu i powalą ranionego na ziemię. Kiedy zdobędą, czego chcą, albo poderżną mu gardło, albo po prostu zostawią go, by wykrwawił się na śmierć. Potem uciekną. Berren musiał tylko jak najuważniej przyglądać się wszystkiemu w strugach deszczu. Mieć pewność, który z nich ucieka z sakiewką. To wszystko. Wystarczyło, by używał oczu i nie dał się zwieść. A potem co? Nie wiedział. Zapewne powinien podążyć za fortuną w złocie. Nie miał czasu, by się nad tym zastanowić. To już się działo. Wstrzymał oddech, bo mężczyzna z pieniędzmi i ten z nożem zbliżyli się do siebie... ...I wtedy wydarzyło się coś, czego Berren nie umiał wyjaśnić. Woda lała się strumieniami i już płynęła szczelinami w nawierzchni zaułka. Chłopakowi wpadały do oczu grube krople. Zamrugał, a mężczyzna z nożem zgiął się we dwoje i padł na ziemię. Berren nawet nie zauważył, by łowca wykonał jakiś ruch, lecz nagle stał on odwrócony w stronę, skąd przyszedł. Trzymał krótką szablę, która lśniła wilgocią aż po rękojeść i ociekała krwawą wodą. Dwaj mężczyźni idący za nim zawahali się. Łowca złodziei skoczył między nich, a oni stali jak sparaliżowani. Szabla mignęła kilkoma półkolistymi cięciami. Po zaułku rozprysnęła się krew zmieszana z deszczem. Mężczyźni upadli. Wszystko stało się w mgnieniu oka, tak szybko, że dwaj bandyci nie zdążyli się poruszyć. Berren patrzył, zamarły z grozy... Łowca złodziei ruszył prosto na niego, chwycił za ramię i wyciągnął z kryjówki w mrok i deszcz. Z bliska wyglądał dziwnie. Miał w sobie coś egzotycznego. Na pewno nie urodził się w tym mieście. Z jego wyglądem było coś nie tak. Podobnie jak z zapachem.
– Jesteś z nimi, chłopcze? Mimo bębnienia deszczu głos wydawał się wyrafinowany, jakby mówiła osoba wykształcona. W nim też brzmiała obca nuta. Berren pokręcił głową. Mężczyzna z szablą go puścił. – Nie zamierzam cię zabić, chłopcze. Więc jeśli nie byłeś z nimi, to o co chodzi? Masz mnie na oku dla kogoś innego? A może myślałeś, by samemu spróbować zdobyć moje złoto? Berren milczał. Nie mógł poruszyć ustami. Mężczyzna przykucnął przed nim. – Nie jesteś dość duży, by samodzielnie obrobić kogoś takiego jak ja. Kto cię wysłał, chłopcze? Kto się tobą opiekuje? Powiedz mi, kto to jest i gdzie mogę go znaleźć, a dam ci koronę. Schował szablę pod płaszczem i wyjął srebrną monetę. Berren wpatrywał się w nią zachłannie. – Mistrz Siekiera, sir... – powiedział słabym głosem. – Głośniej, chłopcze! – Mistrz Siekiera, sir. To on daje mi schronienie. Musiał krzyczeć, by jego słów nie zagłuszał łomot deszczu. Mistrz Siekiera nigdy nie wysłałby żadnego ze swoich chłopców z takim zadaniem. Jego mottem były bezpieczeństwo i delikatność. – Gdzie mógłbym znaleźć twojego mistrza Siekierę? – Błagam, sir, jeśli panu powiem, on mnie zabije. – Może ja ciebie zabiję, jeśli tego nie zrobisz. Mężczyzna przysunął się bliżej. Poły jego płaszcza rozchyliły się i Berren znów dostrzegł szablę. Oraz coś jeszcze. Uniósł twarz i spojrzał mężczyźnie w oczy. – Błagam, sir. Niech mi pan nie zrobi krzywdy. On mieszka w Rybakach. Mężczyzna uśmiechnął się szyderczo. – To poznaję po twoim zapachu. – Mocno pociągnął nosem. – I nie tylko to poznaję. Gdzie dokładnie w Rybakach? – W Dzielnicy Szkutników. Za ślusarzem na ulicy Krosien. Jest tam zaułek. Tam, gdzie wszyscy... – Nie cierpiał u siebie tych zawahań. Kiedy młodsi chłopcy mówili o sąsiednim burdelu, śmiali się i chichotali. Dla pracujących w nim kobiet wymyślali rozmaite przezwiska. Ci starsi nazywali rzeczy po imieniu i niczym się nie przejmowali. – Koło burdelu – powiedział zdecydowanie, wysuwając podbródek. – Ach tak, znam go. – Mężczyzna uśmiechnął się paskudnie. – Siekiera, co? Tak, zbieracz łajna. W jedynym zaułku tego przeklętego miasta, który śmierdzi nie tylko rybą. Kiedyś poszedłem do tego burdelu, żeby złapać złodzieja. Padało. Kocie łby były śliskie od gówna. – Zmarszczył brwi. – Trochę mi kogoś przypominasz. Słyszałeś to już kiedyś? Wyprostował się i spojrzał na Berrena. Patrzył surowo i wydawało się, że myślami odbiegł gdzieś daleko. Przez chwilę jakby się odprężył. Berren wyrzucił w przód obie ręce naraz. Jedną uderzył mężczyznę między nogi. Drugą, by chwycić to, co dostrzegł pod jego płaszczem. A potem uciekł, ślizgając się na wilgotnym bruku. Nie zatrzymywał się ani nie oglądał, dopóki nie wybiegł z zaułka i nie znalazł się kilka ulic dalej. Kiedy nabrał pewności, że mężczyzny z szablą nie ma w pobliżu, schronił się przed deszczem i rozwarł dłoń. Trzymał w niej sakiewkę. Poczuł jej wagę, posłuchał brzęku monet. Nie odważył się zatrzymać, by zajrzeć do środka. Nie musiał. Wiedział, co w niej jest. Otworzył ją później, kiedy pokonała go ciekawość. Było tam zaledwie kilka miedziaków i trochę zardzewiałego żelaza.